Apteka pana Mulpeppera
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Apteka pana Mulpeppera
Na parterze jednej z większych mieszkalnych kamienic Nokturnu swe miejsce ma malutka apteka; apteka jednak niezwyczajna, nijak nie przypominająca tych znajdujących się na Pokątnej. Przekrzywiony, przypalony dawien dawno szyld smętnie zwisa nad wąskimi drzwiami, drobnymi oknami przybytku; koło wejścia stoją beczki pełne magicznych ingrediencji niezbędnych do stworzenia jakiegokolwiek eliksiru. Jeśli jednak klient potrzebuje czegoś szczególnego, czegoś niespotykanego - przekroczyć musi próg sklepu, gdyż dopiero tam, we wnętrzu, znaleźć można prawdziwe skarby; skarby nielegalne, zakazane przez Ministerstwo Magii. Poustawiane na zakurzonych regałach, zamknięte w słojach i słoikach, beczułkach i pudłach, czy zwieszające się nawet z sufitu, potęgują tylko odczucie klaustrofobii. Starszy czarodziej, będący właścicielem przybytku, wiecznie krząta się w tą i w tamtą, przygarbiony, odziany w łachmany, w odbarwionej eliksirami ręce trzyma drobną lampę o lodowato niebieskim świetle. Czego to jednak nie można znieść, by pozyskać niezbędny do otrucia wroga jad, by znaleźć w końcu rzadkie składniki niewiadomego pochodzenia?
Smętny jęk wydobył się z drzwi, obluzowana deska tuż za progiem nawet pod ciężarem drobnego ciała wydała z siebie charakterystyczny dźwięk - jeden i drugi wyłowiło ucho podstarzałego jegomościa, który większość tego, co przekazywali mu klienci, rozczytywał z ich ust, lecz jakimś cudem wciąż nawet z drugiego pomieszczenia potrafił usłyszeć, że ktoś pojawił się w jego aptece.
Utykał, wprawiając stare kości w ruch, minęła chwila, nim wyłonił się z zaplecza, dzierżąc w dłoni kilka woniejących ostro kłębów roślin, zasuszonych już, gotowych do tego, by stworzyć z nich ingrediencje, podarować im drugie życie w szczelnie zamkniętej fiolce, czekającej na kupca pośród setek jej podobnych, prezentujących się w zakurzonych gablotach.
Nie zwykł się witać inaczej niż skinieniem głowy, nigdy nie wydobył z siebie zbędnego słowa, oszczędność miał we krwi, nawet emocji zdawał się skąpić, okazując je tylko nielicznym - tylko jej, niegdyś. Teraz jednak ręce starca zacisnęły się w kurczowym uścisku na roślinach, rozkruszając je, usypując u swych stóp - wpatrywał się w Daisy jak w ducha, ciężki, chrapliwy oddech krzepnął na jego zamarłych ust. Oparł się o blat, nie bacząc już na to, że zasuszone zielska upadły na podłogę; podstarzałe serce nie było w stanie przyjąć takiej dawki szoku, rwało się w szaleńczym rytmie, którego Mulpepper nie był w stanie wytrzymać. Szarpnięciem prawej dłoni, miast rozpiąć staromodnie dopiętą na ostatni guzik koszulę, zerwał go w obcym mu pośpiechu, w skroniach krew pulsowała coraz głośniej. Zrobił się cały czerwony, jakby szkarłatem ktoś zabarwił jego twarz.
- Dziecinko - wycharczał tylko, niezdolny do czegokolwiek więcej, a łzy pojawiły się w jego oczach, szklących się teraz jak paciorki w taksydermicznych truchłach, które spoglądały na tę scenę z aptecznych półek. Każde ze stworzeń oprawili w nieskończoność razem.
Tyle czasu.
Liczył dni. Szukał jej bez skutku. Rozmawiał z funkcjonariuszami, rozmawiał z nokturnowymi łowcami głów, wykorzystał każdy możliwy scenariusz, każdą opcję. Zmarniał, zamartwiając się, co się z nią stało. Nie dopuszczał do siebie tej jednej, uciążliwej myśli - że minęło już tyle czasu, iż, jeśli kiedykolwiek do niego wróci, to tylko jako martwe ciało. To ona potrafiła rozmawiać z umarłymi, on mógłby jedynie rozedrgać się w szale emocji nad jej śmiercią, rozpaść się na milion kawałków, grzebiąc ją - gdy on, stare truchło, wciąż chodził po świecie. Nie taka powinna być kolej rzeczy.
Godzić się zaczął z tym, że nigdy już, nigdy, nie zobaczy jej żywej, poza ramami zdjęć, poza wyblakłą, wyszczerbioną chorobą pamięcią. Lecz mimo wszystko nie tracił uparcie nadziei, ale wiedział, że jest to nadzieja szaleńca. Nadzieja miała umrzeć ostatnia - po tym, gdy i jego pochłonie w końcu ziemia.
A teraz ona stoi tuż przed nim.
Cała. Zdrowa. Żywa.
Tak bardzo chciał w to uwierzyć, że nawet przez ułamek sekundy nie zadał sobie pytania, jak to w ogóle możliwe. Kiedy spełnia się twoje pragnienie, jedyne pragnienie, za które byłbyś w stanie oddać wszystko, nie pytasz przecież, dlaczego.
Zaczerpnął powietrze ze świstem, zaczęło mu brakować oddechu, ciałem wstrząsnął szloch tak silny, a usta powtarzały już tylko jej imię - była tak blisko, nie potrafił jednak zrobić kroku w jej stronę, upadłby szybko, ledwie utrzymywał się jeszcze na nogach, wsparty o ladę. Gorące łzy pociekły po brzydkiej, pomarszczonej bruzdami zmarszczek twarzy.
- Dziecko - i w tym jednym tylko słowie była zaklęta cała ojcowska miłość, którą ją darzył.
Utykał, wprawiając stare kości w ruch, minęła chwila, nim wyłonił się z zaplecza, dzierżąc w dłoni kilka woniejących ostro kłębów roślin, zasuszonych już, gotowych do tego, by stworzyć z nich ingrediencje, podarować im drugie życie w szczelnie zamkniętej fiolce, czekającej na kupca pośród setek jej podobnych, prezentujących się w zakurzonych gablotach.
Nie zwykł się witać inaczej niż skinieniem głowy, nigdy nie wydobył z siebie zbędnego słowa, oszczędność miał we krwi, nawet emocji zdawał się skąpić, okazując je tylko nielicznym - tylko jej, niegdyś. Teraz jednak ręce starca zacisnęły się w kurczowym uścisku na roślinach, rozkruszając je, usypując u swych stóp - wpatrywał się w Daisy jak w ducha, ciężki, chrapliwy oddech krzepnął na jego zamarłych ust. Oparł się o blat, nie bacząc już na to, że zasuszone zielska upadły na podłogę; podstarzałe serce nie było w stanie przyjąć takiej dawki szoku, rwało się w szaleńczym rytmie, którego Mulpepper nie był w stanie wytrzymać. Szarpnięciem prawej dłoni, miast rozpiąć staromodnie dopiętą na ostatni guzik koszulę, zerwał go w obcym mu pośpiechu, w skroniach krew pulsowała coraz głośniej. Zrobił się cały czerwony, jakby szkarłatem ktoś zabarwił jego twarz.
- Dziecinko - wycharczał tylko, niezdolny do czegokolwiek więcej, a łzy pojawiły się w jego oczach, szklących się teraz jak paciorki w taksydermicznych truchłach, które spoglądały na tę scenę z aptecznych półek. Każde ze stworzeń oprawili w nieskończoność razem.
Tyle czasu.
Liczył dni. Szukał jej bez skutku. Rozmawiał z funkcjonariuszami, rozmawiał z nokturnowymi łowcami głów, wykorzystał każdy możliwy scenariusz, każdą opcję. Zmarniał, zamartwiając się, co się z nią stało. Nie dopuszczał do siebie tej jednej, uciążliwej myśli - że minęło już tyle czasu, iż, jeśli kiedykolwiek do niego wróci, to tylko jako martwe ciało. To ona potrafiła rozmawiać z umarłymi, on mógłby jedynie rozedrgać się w szale emocji nad jej śmiercią, rozpaść się na milion kawałków, grzebiąc ją - gdy on, stare truchło, wciąż chodził po świecie. Nie taka powinna być kolej rzeczy.
Godzić się zaczął z tym, że nigdy już, nigdy, nie zobaczy jej żywej, poza ramami zdjęć, poza wyblakłą, wyszczerbioną chorobą pamięcią. Lecz mimo wszystko nie tracił uparcie nadziei, ale wiedział, że jest to nadzieja szaleńca. Nadzieja miała umrzeć ostatnia - po tym, gdy i jego pochłonie w końcu ziemia.
A teraz ona stoi tuż przed nim.
Cała. Zdrowa. Żywa.
Tak bardzo chciał w to uwierzyć, że nawet przez ułamek sekundy nie zadał sobie pytania, jak to w ogóle możliwe. Kiedy spełnia się twoje pragnienie, jedyne pragnienie, za które byłbyś w stanie oddać wszystko, nie pytasz przecież, dlaczego.
Zaczerpnął powietrze ze świstem, zaczęło mu brakować oddechu, ciałem wstrząsnął szloch tak silny, a usta powtarzały już tylko jej imię - była tak blisko, nie potrafił jednak zrobić kroku w jej stronę, upadłby szybko, ledwie utrzymywał się jeszcze na nogach, wsparty o ladę. Gorące łzy pociekły po brzydkiej, pomarszczonej bruzdami zmarszczek twarzy.
- Dziecko - i w tym jednym tylko słowie była zaklęta cała ojcowska miłość, którą ją darzył.
I show not your face but your heart's desire
Nie była wcześniej w tym miejscu. Na Nokturnie, tak naprawdę, była tylko kilka razy i zawsze z kimś u boku idąc w konkretne miejsce. Kamienne uliczki były dla niej obce. Tak samo, jak Apteka, do której właśnie wchodziła z niepewnością nie tylko należącą do Daisy ale i Justine. Sam przybytek znacząco różnił się od tych które widywała w innych częściach Londynu. Po zapowiedzeniu się jej wzrok przesunął się powoli po regałach, zamkniętych słojach i pudłach. Tęczówki zawiesiły się na chwilę na suficie przyglądając się zawieszonym na nich rzeczach. Odgłos skrzypiącej podłogi przyciągnął brązowe spojrzenie. Pociągnął je niżej, do jednostki która pojawiła się w pomieszczeniu. Stała obserwując wszystkie emocje targające mężczyzną. W tej chwili, gdy widziała jak upuszcza rośliny, jak ręką próbuje rozpiąć koszulę czuła się jak diabeł wcielony. Jak, jakby pozbawiony sił, opiera się o blat. Zrobiła krok w jego kierunku, zaraz jednak zawahała się. Widocznie, specjalnie, rozważnie. Wszystko musiało pozostać odpowiednio wykalkulowane, choć Just naprawdę zmartwiła się tym, co właśnie widziała. Po chwili wahania pokonała kilka kolejnych kroków. Jej twarz wyrażała zagubienie i niezrozumienie. Wielkie, brązowe oczy pozostawały rozwarte w niemym pytaniu.
Serce zakuło ją lekko, wiedziała, że to nie mogło być proste. Była tego pewna już od momentu w którym los zmusił ją do skorzystania z danych należących do kogoś innego. Wchodziła w cudze życie. Cudze buty. Cudze dramaty i musiała udawać, że była ich częścią. Nie mogła się jednak cofnąć.
- Ja… - zaczęła niepewnie, zmienionym wcześniej głosem. Cicho, ledwie głośniej niź szeptem. Nie bardzo wiedziała co zrobić - zarówno ona, jak i Daisy. Dłonie świerzbiły by unieść się i założyć za ucho włosy. Powstrzymała jednak gest splatając je ze sobą. - Może przyniosę panu wody. - zaproponowała podchodząc niepewnie jeszcze kawałek. Trochę zlękniona z zewnątrz, niepewna co do dalszych działań czy kroków, które mogłaby podjąć. Daisy Mulpepper straciła pamięć. Wszystkie posiadane wspomnienia, ale odczucia i emocje, mogły jej nadal towarzyszyć w stosunku do konkretnych jednostek. Wiedziała to od Alexa. Kiedy ciałem mężczyzny wstrząsnął szloch pokonała całą odległość podchodząc bliżej. Złapała go za ramię, nie chcąc pozwolić by upadł. W ciemnych teraz oczach zalśniła troska, która mieszała się z niezmiennie wyrażanym zagubieniem.
- Proszę się uspokoić. - cicha prośba wymknęła się z jej ust. Ruchy były nieporadne, ostrożne. - Ja niewiele pamiętam. - wytłumaczyła się, nie czekając na pierwszy pytanie. - Nic, byłoby właściwszym stwierdzeniem. Sprzed anomalii. - uzupełniła spoglądając mężczyźnie w oczy. Nieskładnie, trochę chaotycznie. Jej oczy zaszkliły się odrobinę. - Miałam… - odsunęła wzrok na bok, odgrywając niepewność i zawstydzenie. - Miałam nadzieję, że tutaj dowiem się więcej o sobie. - powiedziała, a właściwie mruknęła przygryzając dolną wargę. Daisy chciała dowiedzieć się kim była. Odkryć na nowo wszystko, co utraciła. Jej serce tłukło się jak szalone w piersi. Każdy jeden niewłaściwy ruch, mógł przekreślić wszystko. Wstrzymała oddech.
Serce zakuło ją lekko, wiedziała, że to nie mogło być proste. Była tego pewna już od momentu w którym los zmusił ją do skorzystania z danych należących do kogoś innego. Wchodziła w cudze życie. Cudze buty. Cudze dramaty i musiała udawać, że była ich częścią. Nie mogła się jednak cofnąć.
- Ja… - zaczęła niepewnie, zmienionym wcześniej głosem. Cicho, ledwie głośniej niź szeptem. Nie bardzo wiedziała co zrobić - zarówno ona, jak i Daisy. Dłonie świerzbiły by unieść się i założyć za ucho włosy. Powstrzymała jednak gest splatając je ze sobą. - Może przyniosę panu wody. - zaproponowała podchodząc niepewnie jeszcze kawałek. Trochę zlękniona z zewnątrz, niepewna co do dalszych działań czy kroków, które mogłaby podjąć. Daisy Mulpepper straciła pamięć. Wszystkie posiadane wspomnienia, ale odczucia i emocje, mogły jej nadal towarzyszyć w stosunku do konkretnych jednostek. Wiedziała to od Alexa. Kiedy ciałem mężczyzny wstrząsnął szloch pokonała całą odległość podchodząc bliżej. Złapała go za ramię, nie chcąc pozwolić by upadł. W ciemnych teraz oczach zalśniła troska, która mieszała się z niezmiennie wyrażanym zagubieniem.
- Proszę się uspokoić. - cicha prośba wymknęła się z jej ust. Ruchy były nieporadne, ostrożne. - Ja niewiele pamiętam. - wytłumaczyła się, nie czekając na pierwszy pytanie. - Nic, byłoby właściwszym stwierdzeniem. Sprzed anomalii. - uzupełniła spoglądając mężczyźnie w oczy. Nieskładnie, trochę chaotycznie. Jej oczy zaszkliły się odrobinę. - Miałam… - odsunęła wzrok na bok, odgrywając niepewność i zawstydzenie. - Miałam nadzieję, że tutaj dowiem się więcej o sobie. - powiedziała, a właściwie mruknęła przygryzając dolną wargę. Daisy chciała dowiedzieć się kim była. Odkryć na nowo wszystko, co utraciła. Jej serce tłukło się jak szalone w piersi. Każdy jeden niewłaściwy ruch, mógł przekreślić wszystko. Wstrzymała oddech.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Patrzyła na niego jak przypadkowy przechodzeń, jak ktoś, kto do apteki trafił na minut kilka, może po maść na oparzenia po czarnomagicznym zaklęciu, może po coś, czego nigdzie indziej by nie dostał; była jak ci, którzy drzwi przekroczyli tylko po to, by zaraz wyjść przez nie na powrót.
Wyczuł to instynktownie.
To zaniepokoiło go najbardziej - potem dopiero fakt, iż wydawała się ostrożna, czujna, zdystansowana, nieco przestraszona, a przede wszystkim - obca.
W najgorszym z koszmarów nie wyobraziłby sobie, że los zakpi z niego tak okrutnie - że odda mu ją, jej ciało tylko, jednocześnie przynosząc ulgę, gdy okaże się, iż nie jest ono martwe - ale odda mu ją tak naprawdę tylko po to, by chwilę później jasne stało się, że jedynie jej twarz była aptekarzowi znana - lecz już nie to, co się za nią kryje.
Panu? - niezrozumienie.
- Nie, nie, wystarczy... eliksir na wzmocnienie serca - mruknął tylko, drążącą ręką sięgając do kieszeni wysłużonej kamizelki, stamtąd też wyciągnął fiolkę z ciemnego szkła, po czym upił spory łyk, nim zakorkował ją i odłożył w to samo miejsce. - Czasem... to emocje - usprawiedliwił się przed nią, nie chciał, by oglądała go w takim stanie, nie powinna dowiedzieć się, jak bardzo podupadł na zdrowiu, odkąd zniknęła.
To ona była ważna.
Dla niego - najważniejsza. Wychował ją jak własne dziecko, z jedynym swym synem nie czuł takiej więzi, jak z wnuczką, krwią z jego krwi, zdartą z niego skórą.
- Zostań - mogła nazywać go panem, zwracać się do niego jak do obcego - on nie potrafił; odbarwiona eliksirami dłoń starca opadła na rękę, którą położyła na jego ramieniu; w modrych oczach tliła się prośba. Nie znikaj - nigdy więcej.
Wiedział, że coś musiało się stać - że nie odeszłaby od niego bez pożegnania, bez słowa wyjaśnienia. Jego syn - owszem. Lecz nie ona. To, co powiedziała, choć bolesne, wyjaśniało ból minionych dni, uzasadniało to, co musiał przeżyć. W jakimś stopniu - wciąż nie był do końca w stanie wyobrazić sobie tego, jak może tak po prostu nie pamiętać.
- Niewiele? - wyrwało mu się, nim doprecyzowała; nie przypominała sobie nawet jego twarzy - widział to przecież. - Co się stało? Miałaś wypadek? Czy... da się to odwrócić? Czy możesz odzyskać pamięć? - nie pytał z uwagi na siebie, lecz na to, jak wiele poświęciła, by zostać koronerem. Była w stanie wykonywać wyuczony zawód? - Z czego się utrzymujesz? Masz dach nad głową? - jakoś przecież musiała przetrwać te wszystkie miesiące, lecz troska pozbawiła go chwilowo zdolności racjonalnego myślenia. Nie rozumiał z tego nic. Nie wiedział, do jakiego stopnia zostały wymazane jej wspomnienia; czy nie pamięta tylko wydarzeń, czy może również umiejętności. - Jesteś w domu, dziecko, to pierwsze miejsce, w którym powinnaś szukać odpowiedzi - odparł po chwili ciężkiego milczenia, jednocześnie ruchem różdżki zamykając drzwi do apteki. - Siądziemy w kuchni, chodź, wiesz przecież - nie wie, jakiś głos podszepnął cicho - ten budynek jest jej obcy, wcale nie zachowuje się tak, jakby czuła się tu jak w domu.
To bolało. Kochać kogoś w ten sposób - dla tej osoby pozostając tak mgliście obojętnym.
Ruszył pierwszy, powoli, krok po kroku z trudem wspinając się po schodach, aż dotarli do zakurzonej kuchni, w której sam nie był w stanie utrzymać porządku.
- Nie wiem, jak pomogę ci pomóc, odpowiem na twoje pytania... pokażę ci zdjęcia... napiszę do swoich znajomych eliksirologów, być może moc wywaru będzie w stanie ci pomóc; po prostu powiedz, co mogę zrobić - opadł ciężko na jedno z krzeseł, fusy w pustej filiżance z porannej herbaty zdawały się, jakże ironicznie, układać w znak zapytania.
Przytłoczyło go to wszystko. Poczuł się zmęczony jak nigdy - jakby nagle ciężar całego życia spadł na jego ramiona; nie był pewien, czy dałby radę się teraz podnieść.
Wyczuł to instynktownie.
To zaniepokoiło go najbardziej - potem dopiero fakt, iż wydawała się ostrożna, czujna, zdystansowana, nieco przestraszona, a przede wszystkim - obca.
W najgorszym z koszmarów nie wyobraziłby sobie, że los zakpi z niego tak okrutnie - że odda mu ją, jej ciało tylko, jednocześnie przynosząc ulgę, gdy okaże się, iż nie jest ono martwe - ale odda mu ją tak naprawdę tylko po to, by chwilę później jasne stało się, że jedynie jej twarz była aptekarzowi znana - lecz już nie to, co się za nią kryje.
Panu? - niezrozumienie.
- Nie, nie, wystarczy... eliksir na wzmocnienie serca - mruknął tylko, drążącą ręką sięgając do kieszeni wysłużonej kamizelki, stamtąd też wyciągnął fiolkę z ciemnego szkła, po czym upił spory łyk, nim zakorkował ją i odłożył w to samo miejsce. - Czasem... to emocje - usprawiedliwił się przed nią, nie chciał, by oglądała go w takim stanie, nie powinna dowiedzieć się, jak bardzo podupadł na zdrowiu, odkąd zniknęła.
To ona była ważna.
Dla niego - najważniejsza. Wychował ją jak własne dziecko, z jedynym swym synem nie czuł takiej więzi, jak z wnuczką, krwią z jego krwi, zdartą z niego skórą.
- Zostań - mogła nazywać go panem, zwracać się do niego jak do obcego - on nie potrafił; odbarwiona eliksirami dłoń starca opadła na rękę, którą położyła na jego ramieniu; w modrych oczach tliła się prośba. Nie znikaj - nigdy więcej.
Wiedział, że coś musiało się stać - że nie odeszłaby od niego bez pożegnania, bez słowa wyjaśnienia. Jego syn - owszem. Lecz nie ona. To, co powiedziała, choć bolesne, wyjaśniało ból minionych dni, uzasadniało to, co musiał przeżyć. W jakimś stopniu - wciąż nie był do końca w stanie wyobrazić sobie tego, jak może tak po prostu nie pamiętać.
- Niewiele? - wyrwało mu się, nim doprecyzowała; nie przypominała sobie nawet jego twarzy - widział to przecież. - Co się stało? Miałaś wypadek? Czy... da się to odwrócić? Czy możesz odzyskać pamięć? - nie pytał z uwagi na siebie, lecz na to, jak wiele poświęciła, by zostać koronerem. Była w stanie wykonywać wyuczony zawód? - Z czego się utrzymujesz? Masz dach nad głową? - jakoś przecież musiała przetrwać te wszystkie miesiące, lecz troska pozbawiła go chwilowo zdolności racjonalnego myślenia. Nie rozumiał z tego nic. Nie wiedział, do jakiego stopnia zostały wymazane jej wspomnienia; czy nie pamięta tylko wydarzeń, czy może również umiejętności. - Jesteś w domu, dziecko, to pierwsze miejsce, w którym powinnaś szukać odpowiedzi - odparł po chwili ciężkiego milczenia, jednocześnie ruchem różdżki zamykając drzwi do apteki. - Siądziemy w kuchni, chodź, wiesz przecież - nie wie, jakiś głos podszepnął cicho - ten budynek jest jej obcy, wcale nie zachowuje się tak, jakby czuła się tu jak w domu.
To bolało. Kochać kogoś w ten sposób - dla tej osoby pozostając tak mgliście obojętnym.
Ruszył pierwszy, powoli, krok po kroku z trudem wspinając się po schodach, aż dotarli do zakurzonej kuchni, w której sam nie był w stanie utrzymać porządku.
- Nie wiem, jak pomogę ci pomóc, odpowiem na twoje pytania... pokażę ci zdjęcia... napiszę do swoich znajomych eliksirologów, być może moc wywaru będzie w stanie ci pomóc; po prostu powiedz, co mogę zrobić - opadł ciężko na jedno z krzeseł, fusy w pustej filiżance z porannej herbaty zdawały się, jakże ironicznie, układać w znak zapytania.
Przytłoczyło go to wszystko. Poczuł się zmęczony jak nigdy - jakby nagle ciężar całego życia spadł na jego ramiona; nie był pewien, czy dałby radę się teraz podnieść.
I show not your face but your heart's desire
Pilnowała oddechu, pilnowała każdego gestu, jednocześnie pozwalając, by były po części naturalne. Była pierwszy raz w tym miejscu - tak samo, jak Daisy. Ta Daisy, która straciła pamięć i nie była w stanie połączyć tego miejsca ze wspomnieniami. Z dorastaniem, z życiem, które tutaj prowadziła. Wszystko zniknęło, nic już nie miała. Z niepokojem obserwowała starszego mężczyznę tak poruszonego na jej widok. Nie jej - jej, ale twarzy, którą miała na sobie. I tego jednego uczucia, nie musiała hamować, czy odsuwać od siebie. Podeszła niepewnie krok do przodu, obserwując jak wyciąga fiolkę i pije z niej eliksir. Zrobiła jeszcze jeden, niepewny krok w jego stronę. Podchodząc bliżej, znajdując się tuż obok.
Zostań. Ciche słowa, prośba, która wydobyła się z jego głosu zatrzymując ją w miejscu. Wraz z ręką która opadła na tą którą umieściła na jego ramieniu. Jego wzrok mówił więcej niż słowa. A ona, czuła się zagubiona. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w niego nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Kolejne pytania były tymi, których również się obawiała. Wzięła wdech, spoglądając w prawą i trochę na górę. Myśląc, skupiając się. Marszcząc lekko brwi w wyrazie skupienia.
- Ocknęłam się w łóżku… w miejscu którego nie znałam. Wszystko było obce. - zmarszczyła lekko brwi. - Mareen - bo tak miała na imię - znalazła mnie. Przynajmniej tak powiedziała. - wyjaśniła, chaotycznie, jednak to było całkowicie rozmyślne. - Musiałam upaść, rozcięłam sobie głowę z tyłu i dłoń. - uniosła lewą rękę, żeby pokazać brzydką bliznę. Dokładnie wiedziała kiedy i jak ją zdobyła, jednak musiała dla niej znaleźć wytłumaczenie. Zacisnęła ją w pięść opuszczając. - Właściwie… - zawahała się. - To Mareen pozwoliła mi u siebie zostać. Miała znajomego w Ministerstwie. Runcorna i on znalazł moje dane. Wcześniej mówiła do mnie Noelle. Ale nie wiem dlaczego. Nie przeszkadzało mi to. - nie wiedziała, jak miała na imię, ani kim jest. Skąd pochodzi, gdzie się wychowała. Nie wiedziała niczego, mimo czasu, który mijał. Zamilkła, unosząc dłoń, by nerwowo skubnąć końcówkę bluzki. Jej wzrok podniósł się, by przemknąć po pomieszczeniu. Skinęła lekko głową w milczeniu, chociaż nie miała pojęcia gdzie była kuchnia.
Nie wiedziała.
Ruszyła za nim z cierpliwością i spokojem, chociaż serce biło jej okrutnie w piersi. Zacisnęła lekko wargi. Nie mogła się teraz wycofać.
- Może zrobię herbaty? - zaproponowała najpierw, patrząc jak opada ciężko na krzeszło. - Właściwie nie jestem pewna. - przyznała trochę nieśmiało, trochę w zagubieniu. - Może, może mi Pan opowiedzieć o mnie? O tym jaka byłam, co lubiłam, gdzie chodziłam? Może to by mi… pomogło? Gdybym spróbowała, albo zobaczyła coś co już znałam kiedyś. - każda informacja, mogła być na tym etapie cenna. - Wiem tylko jak się nazywam i że pracowałam wcześniej w Ministerstwie jako koroner. Lubiłam to? - dodała jeszcze spoglądając na mężczyznę. Splatając dłonie przed sobą, jakby niepewna, co powinna zrobić dalej.
Zostań. Ciche słowa, prośba, która wydobyła się z jego głosu zatrzymując ją w miejscu. Wraz z ręką która opadła na tą którą umieściła na jego ramieniu. Jego wzrok mówił więcej niż słowa. A ona, czuła się zagubiona. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w niego nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Kolejne pytania były tymi, których również się obawiała. Wzięła wdech, spoglądając w prawą i trochę na górę. Myśląc, skupiając się. Marszcząc lekko brwi w wyrazie skupienia.
- Ocknęłam się w łóżku… w miejscu którego nie znałam. Wszystko było obce. - zmarszczyła lekko brwi. - Mareen - bo tak miała na imię - znalazła mnie. Przynajmniej tak powiedziała. - wyjaśniła, chaotycznie, jednak to było całkowicie rozmyślne. - Musiałam upaść, rozcięłam sobie głowę z tyłu i dłoń. - uniosła lewą rękę, żeby pokazać brzydką bliznę. Dokładnie wiedziała kiedy i jak ją zdobyła, jednak musiała dla niej znaleźć wytłumaczenie. Zacisnęła ją w pięść opuszczając. - Właściwie… - zawahała się. - To Mareen pozwoliła mi u siebie zostać. Miała znajomego w Ministerstwie. Runcorna i on znalazł moje dane. Wcześniej mówiła do mnie Noelle. Ale nie wiem dlaczego. Nie przeszkadzało mi to. - nie wiedziała, jak miała na imię, ani kim jest. Skąd pochodzi, gdzie się wychowała. Nie wiedziała niczego, mimo czasu, który mijał. Zamilkła, unosząc dłoń, by nerwowo skubnąć końcówkę bluzki. Jej wzrok podniósł się, by przemknąć po pomieszczeniu. Skinęła lekko głową w milczeniu, chociaż nie miała pojęcia gdzie była kuchnia.
Nie wiedziała.
Ruszyła za nim z cierpliwością i spokojem, chociaż serce biło jej okrutnie w piersi. Zacisnęła lekko wargi. Nie mogła się teraz wycofać.
- Może zrobię herbaty? - zaproponowała najpierw, patrząc jak opada ciężko na krzeszło. - Właściwie nie jestem pewna. - przyznała trochę nieśmiało, trochę w zagubieniu. - Może, może mi Pan opowiedzieć o mnie? O tym jaka byłam, co lubiłam, gdzie chodziłam? Może to by mi… pomogło? Gdybym spróbowała, albo zobaczyła coś co już znałam kiedyś. - każda informacja, mogła być na tym etapie cenna. - Wiem tylko jak się nazywam i że pracowałam wcześniej w Ministerstwie jako koroner. Lubiłam to? - dodała jeszcze spoglądając na mężczyznę. Splatając dłonie przed sobą, jakby niepewna, co powinna zrobić dalej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wierzył jej. Mogłaby powiedzieć mu wszystko - wciąż naiwnie przyjąłby każde słowo bez przesiewania go przez sito wiarygodności. Znał ją przecież - zdarzało jej się kłamać, balansować na granicy prawdy, ale nie w takich kwestiach, nie, kiedy widziała, że oczekuje od niej szczerości. Nie miał pojęcia, jakim człowiekiem się teraz stała, ale liczył na to, że Daisy, zepchnięta gdzieś w cień, szepcze wciąż cicho to, co ta dziewczyna mówi na głos; że kiedyś dojdzie do głosu, wróci do swojego ciała z wszystkimi wspomnieniami, nadając sobie jedynego właściwego kształtu.
- Mieszkasz wciąż u niej? U tej... Mareen? - zapytał w końcu cicho, zastanawiając się, dlaczego ktoś okazał jego wnuczce tyle dobra. Czy naprawdę nie chciał niczego w zamian? - Gdzie się znalazłaś? - jakie miejsce było teraz jej domem?
Twarde spojrzenie wbiło się w bliznę; powstrzymał impuls, by dotknąć Daisy, zamiast tego - mrucząc coś pod nosem - wstał, ospale przesuwając się wzdłuż zakurzonych gablotek, aż palec nie dotarł do jednej z fiolek. - Przed snem cienka warstwa mazi, najlepiej, gdybyś najpierw zaciepliła ją w dymie z kadzideł, już otwartą buteleczkę, żeby dym dostał się do środka, pobudzając substancje aktywne, to silny medykament, ale rana wygląda tak paskudnie, że marna szansa, żeby się zagoiła - oceniał na oko, stare i niedowidzące, ale to oko przecież widziało już wiele. - Może uśmierzyć ból, jeśli wciąż go odczuwasz. Tylko pamiętaj, żeby najpierw sprawdzić, czy nie reagujesz na to alergicznie, kroplę rozetrzyj na nadgarstku i odczekaj dzień, dwa dla pewności - chłodny, rzeczowy ton - jakby mówił do klienta, a nie do wnuczki, musiał się zdystansować, przynajmniej w sprawie blizny potrafił; świadomość, że nie rozmawia tak naprawdę z Daisy, wciąż wykraczała poza jego zrozumienie.
- Zawsze piliśmy ją razem - to chyba miało być przyzwolenie na jej propozycję, czajnik pokryty lepkim brudem leżał na blacie, tuż obok fusów w słoiku. Obserwował Daisy w zamyśleniu, jakby szukał jakichkolwiek podobieństw w jej zachowaniu - do tego, do czego przywyknął. Mijały kolejne minuty, a jego oddech wracał do normy. - Nie nazywaj mnie tak - zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał, ale nie był w stanie znieść tego, że tytułuje go w ten sposób. - Nie musisz mówić do mnie dziadku, ale nie jestem dla ciebie nikim obcym, nie jestem żadnym panem - dodał po chwili, wyjaśniając swoją reakcję, zbyt gwałtowną, niepotrzebną. Nie wiedział, od czego powinien zacząć. Nie potrafił ułożyć całej historii w jedną opowieść. - Pokazałem ci ogłoszenie w gazecie, kiedy tkwiłaś w martwym punkcie i nie wiedziałaś, co ze sobą zrobić. Poszłaś do Ministerstwa dla świętego spokoju, ale dostałaś się na kurs, nigdy nie widziałem cię aż tak zaangażowanej, ślęczałaś po nocach, żeby nauczyć się tych wszystkich łacińskich nazw... a ja wiedziałem, że masz do tego talent, obserwowałem cię przecież podczas naszych wspólnych wieczorów... te wszystkie taksydermiczne eksponaty z magicznych stworzeń - były wszędzie, w każdym pomieszczeniu, nawet tutaj łypał na nich hipogryf - zrobiliśmy razem, podchodziłaś do ciała z szacunkiem, domyślam się, że tak samo było z tymi ludzkimi. Nie wiem, czy zawsze lubiłaś tę pracę, czasem chyba nie radziłaś sobie z tym widokiem, z codzienną śmiercią. Mówiłaś mi, że słuchasz ich ostatniej opowieści, nim ziemia zamknie czyjeś usta na zawsze, czasem naprawdę miałam wrażenie, że z nimi rozmawiasz, przynosząc te historie do domu, nie lubiłem, kiedy milczałaś, bo wiedziałem, że myślisz wtedy o nich. Zawsze byłaś wrażliwa na krzywdę drugiego człowieka, nawet Nokturn nie potrafił tego z ciebie wyplenić - może właśnie przez to, że wychowała się tutaj, uwrażliwiła się na nią jeszcze bardziej? - Nie lubiłaś używać różdżki, wolałaś wszystko zrobić własnymi dłońmi, posiłkując się magią tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Zdarzało ci się rzeźbić... zamknąłem wszystko, co zrobiłaś, w twoim pokoju, możesz do niego zajrzeć, ale... ja tam nie wejdę - przez długi czas udawał, że ona wciąż jest obok niego - za zamkniętymi drzwiami, których nie chciał ponownie przekraczać, by raz jeszcze nie zobaczyć pustki. - Chodziłaś w męskich ubraniach, sukienki ode mnie leżą nietknięte w twojej szafie, zawsze rano piliśmy razem herbatę, nawet jeśli byłaś w biegu, w lewej ręce trzymałaś filiżankę, prawą czesałaś włosy, palcami - patrzył na nią - ale tak, jakby była tylko ramą, w której znajdowały się te wszystkie wspomnienia. Nie potrafił przestać mówić, skacząc z tematu na temat, opowiadając w prostych słowach o ojcowskim uczuciu. Te wszystkie detale tworzyły ją całą. A teraz żadne z nich nie istnieją. Tych rytuałów już nie ma.
Czy to znaczy, że nie ma też jej?
- Bałaś się wysokości, ale nie przeszkadzało ci to siadać na parapecie okna na strychu, próbując oswoić lęk, czekałaś też na listy od... - ojca. Nie chciał o nim mówić, nie był warty tego, by wspominać o nim tak szybko. - Wracałaś też na wieżę astronomiczną, chwaliłaś mi się, ile stopni udało ci się przejść, nim sparaliżował cię strach. Czasem jeden więcej, czasem trzy, cztery... - spojrzenie odpłynęło gdzieś daleko, zupełnie tak, jakby i on stał się obecny tylko ciałem.
- Mieszkasz wciąż u niej? U tej... Mareen? - zapytał w końcu cicho, zastanawiając się, dlaczego ktoś okazał jego wnuczce tyle dobra. Czy naprawdę nie chciał niczego w zamian? - Gdzie się znalazłaś? - jakie miejsce było teraz jej domem?
Twarde spojrzenie wbiło się w bliznę; powstrzymał impuls, by dotknąć Daisy, zamiast tego - mrucząc coś pod nosem - wstał, ospale przesuwając się wzdłuż zakurzonych gablotek, aż palec nie dotarł do jednej z fiolek. - Przed snem cienka warstwa mazi, najlepiej, gdybyś najpierw zaciepliła ją w dymie z kadzideł, już otwartą buteleczkę, żeby dym dostał się do środka, pobudzając substancje aktywne, to silny medykament, ale rana wygląda tak paskudnie, że marna szansa, żeby się zagoiła - oceniał na oko, stare i niedowidzące, ale to oko przecież widziało już wiele. - Może uśmierzyć ból, jeśli wciąż go odczuwasz. Tylko pamiętaj, żeby najpierw sprawdzić, czy nie reagujesz na to alergicznie, kroplę rozetrzyj na nadgarstku i odczekaj dzień, dwa dla pewności - chłodny, rzeczowy ton - jakby mówił do klienta, a nie do wnuczki, musiał się zdystansować, przynajmniej w sprawie blizny potrafił; świadomość, że nie rozmawia tak naprawdę z Daisy, wciąż wykraczała poza jego zrozumienie.
- Zawsze piliśmy ją razem - to chyba miało być przyzwolenie na jej propozycję, czajnik pokryty lepkim brudem leżał na blacie, tuż obok fusów w słoiku. Obserwował Daisy w zamyśleniu, jakby szukał jakichkolwiek podobieństw w jej zachowaniu - do tego, do czego przywyknął. Mijały kolejne minuty, a jego oddech wracał do normy. - Nie nazywaj mnie tak - zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał, ale nie był w stanie znieść tego, że tytułuje go w ten sposób. - Nie musisz mówić do mnie dziadku, ale nie jestem dla ciebie nikim obcym, nie jestem żadnym panem - dodał po chwili, wyjaśniając swoją reakcję, zbyt gwałtowną, niepotrzebną. Nie wiedział, od czego powinien zacząć. Nie potrafił ułożyć całej historii w jedną opowieść. - Pokazałem ci ogłoszenie w gazecie, kiedy tkwiłaś w martwym punkcie i nie wiedziałaś, co ze sobą zrobić. Poszłaś do Ministerstwa dla świętego spokoju, ale dostałaś się na kurs, nigdy nie widziałem cię aż tak zaangażowanej, ślęczałaś po nocach, żeby nauczyć się tych wszystkich łacińskich nazw... a ja wiedziałem, że masz do tego talent, obserwowałem cię przecież podczas naszych wspólnych wieczorów... te wszystkie taksydermiczne eksponaty z magicznych stworzeń - były wszędzie, w każdym pomieszczeniu, nawet tutaj łypał na nich hipogryf - zrobiliśmy razem, podchodziłaś do ciała z szacunkiem, domyślam się, że tak samo było z tymi ludzkimi. Nie wiem, czy zawsze lubiłaś tę pracę, czasem chyba nie radziłaś sobie z tym widokiem, z codzienną śmiercią. Mówiłaś mi, że słuchasz ich ostatniej opowieści, nim ziemia zamknie czyjeś usta na zawsze, czasem naprawdę miałam wrażenie, że z nimi rozmawiasz, przynosząc te historie do domu, nie lubiłem, kiedy milczałaś, bo wiedziałem, że myślisz wtedy o nich. Zawsze byłaś wrażliwa na krzywdę drugiego człowieka, nawet Nokturn nie potrafił tego z ciebie wyplenić - może właśnie przez to, że wychowała się tutaj, uwrażliwiła się na nią jeszcze bardziej? - Nie lubiłaś używać różdżki, wolałaś wszystko zrobić własnymi dłońmi, posiłkując się magią tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Zdarzało ci się rzeźbić... zamknąłem wszystko, co zrobiłaś, w twoim pokoju, możesz do niego zajrzeć, ale... ja tam nie wejdę - przez długi czas udawał, że ona wciąż jest obok niego - za zamkniętymi drzwiami, których nie chciał ponownie przekraczać, by raz jeszcze nie zobaczyć pustki. - Chodziłaś w męskich ubraniach, sukienki ode mnie leżą nietknięte w twojej szafie, zawsze rano piliśmy razem herbatę, nawet jeśli byłaś w biegu, w lewej ręce trzymałaś filiżankę, prawą czesałaś włosy, palcami - patrzył na nią - ale tak, jakby była tylko ramą, w której znajdowały się te wszystkie wspomnienia. Nie potrafił przestać mówić, skacząc z tematu na temat, opowiadając w prostych słowach o ojcowskim uczuciu. Te wszystkie detale tworzyły ją całą. A teraz żadne z nich nie istnieją. Tych rytuałów już nie ma.
Czy to znaczy, że nie ma też jej?
- Bałaś się wysokości, ale nie przeszkadzało ci to siadać na parapecie okna na strychu, próbując oswoić lęk, czekałaś też na listy od... - ojca. Nie chciał o nim mówić, nie był warty tego, by wspominać o nim tak szybko. - Wracałaś też na wieżę astronomiczną, chwaliłaś mi się, ile stopni udało ci się przejść, nim sparaliżował cię strach. Czasem jeden więcej, czasem trzy, cztery... - spojrzenie odpłynęło gdzieś daleko, zupełnie tak, jakby i on stał się obecny tylko ciałem.
I show not your face but your heart's desire
To była jedna z trudniejszych rzeczy, którą przyszło jej zrobić. Poziomem bliska, do pozostawienia Skamandera i sowich własnych rzeczy. Tym trudniejsza, że mimo iż z Nokturnu siedzący naprzeciw niej mężczyzna wydawał się po prostu…dobry. Ona zaś była parszywcem, który niósł najgorszy rodzaj nadziei, który ożywiał duchy. Nie mogła jednak zaprzestać teraz własnego planu. Patrzyła lekko świecącym się smutkiem w ciemnych dzisiaj oczach i było w tym sporo prawdy, bo smutek przejmował ją całą. Przytaknęła głową na padające pytanie.
- Tak. - przyznała wypuszczając słowa z pełnych ust. - W wiosce pod Londynem. - powiedziała mało dokładnie, trochę się wahając, trochę nie chcąc mówić o sobie wszystkiego. Była niepełna. Wyjaśnienia kolejnych zdarzeń, blizna na dłoni, wszystko to składało się w historię, która utkała dokładnie i uważnie. Z lekkim zdziwieniem obserwowała jak mężczyzna podnosi się a później przesuwa się wzdłuż gablot, by zatrzymać się przy jednej. Słuchała kolejno padających z jego ust patrząc nadal ze zdziwieniem, ale też czymś w rodzaju wdzięczności. Skinęła w końcu lekko głową odbierając buteleczkę, którą zmierzyła spojrzeniem, wypuszczając z ust krótkie słowa podziękowania. Ruszyła za nim do kuchni którą widziała po raz pierwszy w życiu. Rozglądała się po niej ze spokojem i ciekawością dopiero gdy zabrał znów głos wracając ciemnymi tęczówkami do dziadka. Przez chwilę patrzyła na niego, by w końcu skinąć głową i wziąć się za nastawianie wody na herbatę odczytując nieme pozwolenie do działania. Zaczęła nieśmiało zaglądać w szafki w poszukiwaniu kubków - musiała nauczyć się tych pomieszczeń na nowo; wyciągnęła dwa, po chwili odnajdując też liście herbaty. Odwróciła się opierając o blat i spoglądając znów w kierunku rozmówcy kiedy zareagował ostrzej. Wszystko to zdawało się niczym balansowanie na linie, nad przepaścią.
- Przepraszam. - powiedziała po chwili, unosząc rękę, żeby potrzeć policzek. - To dziwne, bo… nie pamiętam P… ciebie, ale… jakby czuję że jesteś mi bliski. - miała widoczne problemy żeby nazwać to, co czuje. I po raz pierwszy dzisiaj tak brutalnie kłamała. - Mogłabym mówić po imieniu. - zaproponowała trochę nieśmiało, nie dodając że musiałaby je poznać - bo to też uciekło wraz z całą pamięcią. Uniosła głowę, żeby zawiesić spojrzenie na jednym z eksponatów o których mówił. Wpatrywała się w niego, kiedy snuł dalej opowieść o kimś, kim kiedyś była. Jaka była. I brzmiała na naprawdę dobrą duszę, pomimo swojego pochodzenia.
- Dużo czasu nam to zajęło? - zapytała wracając spojrzeniem do dziadka. Nigdy czegoś takiego nie robiła. Nie miała o tym zielonego pojęcia. Ale potrzebowała rozmowy, informacji, wszystkiego, co mogło jej się przydać i pomóc stworzyć obraz samej - już - siebie. Podniosła się kiedy woda zaczęła informować o tym, że jest już gotowa do tego by zalać nią napar. Zrobiła to stawiając przed nim jeden z kubków z parującą herbatą zajmując na nowo miejsce. Słuchała kolejnych słów szczęśliwa, że nie sięgnęła teraz po różdżkę, łatwiej jej będzie wytłumaczyć pewne zachowania.
- To trochę tłumaczy… - podjęła po słowach dotyczących garderoby. - Spódnice zdają mi się jakieś… niewygodne. Mogłabym, zabrać kilka rzeczy? - zapytała zawieszając na nim tęczówki. - Albo przychodzić, może czasem… zostać? - zapytała z odrobiną strachu ale i nadziei, wszytko odpowiednio i dobrze wykalkulowane. Zdecydowanie była potworem.
- Ja… żałuję, że to się stało. Przepraszam. - te słowa były szczere. Nie mogła wrócić mu wnuczki, którą kochał. Nie była w stanie nawet jej zastąpić. A mimo to nadal tutaj była i próbowała. Była okropna. Okrutna. Ale wojna, nie brała ze sobą jeńców.
- Tak. - przyznała wypuszczając słowa z pełnych ust. - W wiosce pod Londynem. - powiedziała mało dokładnie, trochę się wahając, trochę nie chcąc mówić o sobie wszystkiego. Była niepełna. Wyjaśnienia kolejnych zdarzeń, blizna na dłoni, wszystko to składało się w historię, która utkała dokładnie i uważnie. Z lekkim zdziwieniem obserwowała jak mężczyzna podnosi się a później przesuwa się wzdłuż gablot, by zatrzymać się przy jednej. Słuchała kolejno padających z jego ust patrząc nadal ze zdziwieniem, ale też czymś w rodzaju wdzięczności. Skinęła w końcu lekko głową odbierając buteleczkę, którą zmierzyła spojrzeniem, wypuszczając z ust krótkie słowa podziękowania. Ruszyła za nim do kuchni którą widziała po raz pierwszy w życiu. Rozglądała się po niej ze spokojem i ciekawością dopiero gdy zabrał znów głos wracając ciemnymi tęczówkami do dziadka. Przez chwilę patrzyła na niego, by w końcu skinąć głową i wziąć się za nastawianie wody na herbatę odczytując nieme pozwolenie do działania. Zaczęła nieśmiało zaglądać w szafki w poszukiwaniu kubków - musiała nauczyć się tych pomieszczeń na nowo; wyciągnęła dwa, po chwili odnajdując też liście herbaty. Odwróciła się opierając o blat i spoglądając znów w kierunku rozmówcy kiedy zareagował ostrzej. Wszystko to zdawało się niczym balansowanie na linie, nad przepaścią.
- Przepraszam. - powiedziała po chwili, unosząc rękę, żeby potrzeć policzek. - To dziwne, bo… nie pamiętam P… ciebie, ale… jakby czuję że jesteś mi bliski. - miała widoczne problemy żeby nazwać to, co czuje. I po raz pierwszy dzisiaj tak brutalnie kłamała. - Mogłabym mówić po imieniu. - zaproponowała trochę nieśmiało, nie dodając że musiałaby je poznać - bo to też uciekło wraz z całą pamięcią. Uniosła głowę, żeby zawiesić spojrzenie na jednym z eksponatów o których mówił. Wpatrywała się w niego, kiedy snuł dalej opowieść o kimś, kim kiedyś była. Jaka była. I brzmiała na naprawdę dobrą duszę, pomimo swojego pochodzenia.
- Dużo czasu nam to zajęło? - zapytała wracając spojrzeniem do dziadka. Nigdy czegoś takiego nie robiła. Nie miała o tym zielonego pojęcia. Ale potrzebowała rozmowy, informacji, wszystkiego, co mogło jej się przydać i pomóc stworzyć obraz samej - już - siebie. Podniosła się kiedy woda zaczęła informować o tym, że jest już gotowa do tego by zalać nią napar. Zrobiła to stawiając przed nim jeden z kubków z parującą herbatą zajmując na nowo miejsce. Słuchała kolejnych słów szczęśliwa, że nie sięgnęła teraz po różdżkę, łatwiej jej będzie wytłumaczyć pewne zachowania.
- To trochę tłumaczy… - podjęła po słowach dotyczących garderoby. - Spódnice zdają mi się jakieś… niewygodne. Mogłabym, zabrać kilka rzeczy? - zapytała zawieszając na nim tęczówki. - Albo przychodzić, może czasem… zostać? - zapytała z odrobiną strachu ale i nadziei, wszytko odpowiednio i dobrze wykalkulowane. Zdecydowanie była potworem.
- Ja… żałuję, że to się stało. Przepraszam. - te słowa były szczere. Nie mogła wrócić mu wnuczki, którą kochał. Nie była w stanie nawet jej zastąpić. A mimo to nadal tutaj była i próbowała. Była okropna. Okrutna. Ale wojna, nie brała ze sobą jeńców.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Sen na jawie.
Zgarbiony pochylał się nad blatem, nie musząc krzątać się w pajęczynie półek, porozstawianych chaotycznie, bez większego sensu; sam gubił się w rozkładzie tych szafek, gdy musiał znaleźć coś, z czego dawno nie korzystał; obserwował, jak trzyma w dłoniach kubki, odmierzając herbaciane liście z taką precyzją, jakby właśnie tworzyła cenny eliksir.
W zamyśleniu skinął głową, ciężko, choć spojrzenie złagodniało, mógł przystać na zaproponowany kompromis, był znacznie mniej... bolesny.
- Ulisses - szukał w jej oczach czegokolwiek, choć to w jego spojrzeniu kryła się nadzieja na to, że dźwięk jego imienia przywoła jakieś wspomnienia; łudził się, że to będzie takie proste. Jedna rozmowa - i ona zacznie do niego wracać.
- Hipogryf? Przy nim trzeba się było chwilę pomęczyć, mniejsze stworzenia, jak ten lelek wróżebnik z korytarza wypycha się szybko, ja zajmowałem się zawsze zdejmowaniem skóry, ty dbałaś o ich wnętrze, dobierałaś odpowiednią słomę, a najwięcej czasu zawsze zajmowało ci znalezienie dla nich oczu, które będą imitowały takie spojrzenie, jakim to konkretne zwierzę mogłoby cię obdarzyć w rzeczywistości, miałaś do tego talent - w oczach zaklęte jest życie, to ona je im podarowywała - ale akurat w przypadku hipogryfa uparłaś się, że spróbujesz wyrzeźbić sama jego figurę... bo przy tych większych stworzeniach słoma nie wystarczy, skóra musi osiąść na jakimś szkielecie, wyrzeźbiłaś jego głowę i to na nią nałożyliśmy już zabezpieczoną i oczyszczoną skórę; przygotowanie eksponatu to praca na miesiące, te najbardziej wymagające zajmowały nam około pół roku, testrala tworzyliśmy chyba nawet rok, nie mamy go już, odkupił go jakiś Rosjanin, ale byłem z tego dumny, z Ciebie, odtworzyłaś każdą jedną kość, zarysowaną pod cienką skórą, skóra opinała się na szkielecie, a błony pomiędzy skrzydłami... nabawiłem się bólu pleców, ślęcząc nad nimi godzinami, stworzyliśmy... - dzieło sztuki - mam zdjęcie, pokażę ci - uniósł się powoli, a gdy doczłapał już do wielkiej szafy i otworzył drzwiczki, w powietrze wzbił się kurz. Długo tu nie zaglądał, ale album znajdował się na swoim miejscu. Mulpepper przemieścił go różdżką na stół, chwilę zajęło mu dotarcie do odpowiedniego zdjęcia, przy okazji wyciągnął też kilka tych, na których uśmiechała się sennie mała Daisy. Na jednym była w objęciach ojca. Podsunął jej fotografie bez słowa, testral spoglądał na nią z jednej z nich. - Nie potrafię... od pewnego momentu - odkąd zniknęłaś - nie mogę skończyć żadnego eksponatu, te ich spojrzenia nie wyglądają dobrze, ciągle szukam jakichś zamienników - ale bez ciebie to zadanie niewykonalne.
- Dziękuję - sięgnął po kubek, wbijając spojrzenie w jej twarz; starał się ją zapamiętać, prawdziwą, nieutkaną jedynie z wiązek snu czy wspomnień; nie mógł mieć pewności, kiedy spotkają się ponownie. Czy w ogóle tak się stanie. - To twoje rzeczy, nie musisz o to pytać - odrzekł, pozwalając sobie na spokojny uśmiech.
Na drugie pytanie odpowiedział dopiero po chwili, ledwie skinięciem głowy, nie potrafił wydobyć z siebie słów, emocje znowu przejęły nad nim kontrolę. Starzec, który czuł już wszystko, rozsypuje się przez jedną tylko obietnicę.
To twój dom ugrzęzło gdzieś w uczuciach tłumionych na siłę, nie chciał odsłaniać się przed nią aż tak bardzo, już i tak widziała każdą z jego słabości, od kiedy przekroczyła próg sklepu - ona była największą.
- Przecież nie miałaś na to wpływu, dziecinko, to był wypadek - on też żałował, ale nie mógł jej o nic obwinić. - Nawet nie wiesz, jak bardzo... żyjesz, to najważniejsze, wszystko inne się ułoży, może przypomnisz sobie przeszłość, może nie, ale... jesteś w stanie to sobie poukładać na nowo, a ja będę przy tobie. Zawsze.
Zgarbiony pochylał się nad blatem, nie musząc krzątać się w pajęczynie półek, porozstawianych chaotycznie, bez większego sensu; sam gubił się w rozkładzie tych szafek, gdy musiał znaleźć coś, z czego dawno nie korzystał; obserwował, jak trzyma w dłoniach kubki, odmierzając herbaciane liście z taką precyzją, jakby właśnie tworzyła cenny eliksir.
W zamyśleniu skinął głową, ciężko, choć spojrzenie złagodniało, mógł przystać na zaproponowany kompromis, był znacznie mniej... bolesny.
- Ulisses - szukał w jej oczach czegokolwiek, choć to w jego spojrzeniu kryła się nadzieja na to, że dźwięk jego imienia przywoła jakieś wspomnienia; łudził się, że to będzie takie proste. Jedna rozmowa - i ona zacznie do niego wracać.
- Hipogryf? Przy nim trzeba się było chwilę pomęczyć, mniejsze stworzenia, jak ten lelek wróżebnik z korytarza wypycha się szybko, ja zajmowałem się zawsze zdejmowaniem skóry, ty dbałaś o ich wnętrze, dobierałaś odpowiednią słomę, a najwięcej czasu zawsze zajmowało ci znalezienie dla nich oczu, które będą imitowały takie spojrzenie, jakim to konkretne zwierzę mogłoby cię obdarzyć w rzeczywistości, miałaś do tego talent - w oczach zaklęte jest życie, to ona je im podarowywała - ale akurat w przypadku hipogryfa uparłaś się, że spróbujesz wyrzeźbić sama jego figurę... bo przy tych większych stworzeniach słoma nie wystarczy, skóra musi osiąść na jakimś szkielecie, wyrzeźbiłaś jego głowę i to na nią nałożyliśmy już zabezpieczoną i oczyszczoną skórę; przygotowanie eksponatu to praca na miesiące, te najbardziej wymagające zajmowały nam około pół roku, testrala tworzyliśmy chyba nawet rok, nie mamy go już, odkupił go jakiś Rosjanin, ale byłem z tego dumny, z Ciebie, odtworzyłaś każdą jedną kość, zarysowaną pod cienką skórą, skóra opinała się na szkielecie, a błony pomiędzy skrzydłami... nabawiłem się bólu pleców, ślęcząc nad nimi godzinami, stworzyliśmy... - dzieło sztuki - mam zdjęcie, pokażę ci - uniósł się powoli, a gdy doczłapał już do wielkiej szafy i otworzył drzwiczki, w powietrze wzbił się kurz. Długo tu nie zaglądał, ale album znajdował się na swoim miejscu. Mulpepper przemieścił go różdżką na stół, chwilę zajęło mu dotarcie do odpowiedniego zdjęcia, przy okazji wyciągnął też kilka tych, na których uśmiechała się sennie mała Daisy. Na jednym była w objęciach ojca. Podsunął jej fotografie bez słowa, testral spoglądał na nią z jednej z nich. - Nie potrafię... od pewnego momentu - odkąd zniknęłaś - nie mogę skończyć żadnego eksponatu, te ich spojrzenia nie wyglądają dobrze, ciągle szukam jakichś zamienników - ale bez ciebie to zadanie niewykonalne.
- Dziękuję - sięgnął po kubek, wbijając spojrzenie w jej twarz; starał się ją zapamiętać, prawdziwą, nieutkaną jedynie z wiązek snu czy wspomnień; nie mógł mieć pewności, kiedy spotkają się ponownie. Czy w ogóle tak się stanie. - To twoje rzeczy, nie musisz o to pytać - odrzekł, pozwalając sobie na spokojny uśmiech.
Na drugie pytanie odpowiedział dopiero po chwili, ledwie skinięciem głowy, nie potrafił wydobyć z siebie słów, emocje znowu przejęły nad nim kontrolę. Starzec, który czuł już wszystko, rozsypuje się przez jedną tylko obietnicę.
To twój dom ugrzęzło gdzieś w uczuciach tłumionych na siłę, nie chciał odsłaniać się przed nią aż tak bardzo, już i tak widziała każdą z jego słabości, od kiedy przekroczyła próg sklepu - ona była największą.
- Przecież nie miałaś na to wpływu, dziecinko, to był wypadek - on też żałował, ale nie mógł jej o nic obwinić. - Nawet nie wiesz, jak bardzo... żyjesz, to najważniejsze, wszystko inne się ułoży, może przypomnisz sobie przeszłość, może nie, ale... jesteś w stanie to sobie poukładać na nowo, a ja będę przy tobie. Zawsze.
I show not your face but your heart's desire
Każda z informacji, była cenna. Każda, niosła ze sobą informację, która pozwalała jej się lepiej… odnaleźć, zrozumieć, poczuć. Ale każda też sprawiała, że jednocześnie coraz mocniej, czuła się jak parszywiec. Mentalnie zaciskała zęby, brnąc dalej w tkane kłamstwo. Potrzebowała tej tożsamości, głównie dlatego, że była ona prawdziwa. Wiedziała jednak, jak wielkie spustoszenie przyniesie. Mężczyzna przed nią, niczym nie zawinił. Zdawał się być wręcz… porządny. Mimo to nie wygadała się.
- Ulisses. - zgodziła się, przytakując lekko głową. Trochę nieśmiało, niepewnie unosząc kącik ust ku górze. Imię nie mówiło jej wiele, jedynie kojarząc je z Ollivanderem. Przytaknęła głową, kiedy zadał pytanie. Wsłuchując się w padające słowa. Musiał naprawdę tęsknić, słyszała to w zgłoskach, ilości padających słów, dokładności opisów. Wsłuchiwała się w opisy wytwarzania eksponatów. Nie miała o tym żadnego pojęcia. Wyglądało jednak, jakby potrzebowało wielkich pokładów cierpliwości - to zdecydowanie miały wspólne. Obserwowała go jak się podnosi, a później patrzyła na lewitujący album. Odebrała niepewnie fotografię spoglądając na nią. Mierząc spojrzeniem. - Kto to? - zapytała wskazując palcem na mężczyznę na jednym ze zdjęć. Trzymaną fotografię oddała. - Może… jeśli byś chciał mogłabym spróbować pomóc. - zaproponowała. Uniosła rękę, żeby potrzeć nią nos. - Nie wiem, czy to potrafię… - dodała niepewna, bo właściwie w tym momencie obie jej tożsamości nie były tego pewne. Nie czuła się pewnie, nie czuła się też dobrze dając mu nadzieję, która kiedyś musiała przepaść. Nie była w stanie być całe życie Daisy. Zajęła się robieniem herbaty, nie sięgając po różdżkę. W domu rzadko się nią posługiwała, przyzwyczajenia z domu. Całe lata dzieciństwa w domu nie używali magii w towarzystwie ojca i siostry. Ale nigdy jej to nie przeszkadzało. Lubiła czasem zrobić rzeczy własnymi dłońmi. Usiadła na krześle niedaleko. Posyłając nieśmiały uśmiech, kiedy mężczyzna podziękował za ciepły napój.
- Dziękuję. - odpowiedziała wdzięcznie, zatapiając się dalej w rozmowę. kolejne słowa ciążyły jej już od jakiegoś czasu, od momentu kiedy weszła do apteki. Jego słowa sprawiły, że poczuła się jeszcze gorzej. Ciemne oczy zaszły łzami. - Dziękuję. - szepnęła raz jeszcze w niespodziewanym odruchu łapiąc mężczyznę za rękę. Zaraz zreflektowała się, puszczając ją. - Przepraszam. - dodała odsuwając się. Zadała kolejne pytanie, a później następne, rozmawiając jeszcze długo, póki z ciepłych napojów nie zostało wiele. Później spędziła chwilę we własnym pokoju, zabierając kilka ubrań i odeszła, obiecując zjawić się znów.
| zt
- Ulisses. - zgodziła się, przytakując lekko głową. Trochę nieśmiało, niepewnie unosząc kącik ust ku górze. Imię nie mówiło jej wiele, jedynie kojarząc je z Ollivanderem. Przytaknęła głową, kiedy zadał pytanie. Wsłuchując się w padające słowa. Musiał naprawdę tęsknić, słyszała to w zgłoskach, ilości padających słów, dokładności opisów. Wsłuchiwała się w opisy wytwarzania eksponatów. Nie miała o tym żadnego pojęcia. Wyglądało jednak, jakby potrzebowało wielkich pokładów cierpliwości - to zdecydowanie miały wspólne. Obserwowała go jak się podnosi, a później patrzyła na lewitujący album. Odebrała niepewnie fotografię spoglądając na nią. Mierząc spojrzeniem. - Kto to? - zapytała wskazując palcem na mężczyznę na jednym ze zdjęć. Trzymaną fotografię oddała. - Może… jeśli byś chciał mogłabym spróbować pomóc. - zaproponowała. Uniosła rękę, żeby potrzeć nią nos. - Nie wiem, czy to potrafię… - dodała niepewna, bo właściwie w tym momencie obie jej tożsamości nie były tego pewne. Nie czuła się pewnie, nie czuła się też dobrze dając mu nadzieję, która kiedyś musiała przepaść. Nie była w stanie być całe życie Daisy. Zajęła się robieniem herbaty, nie sięgając po różdżkę. W domu rzadko się nią posługiwała, przyzwyczajenia z domu. Całe lata dzieciństwa w domu nie używali magii w towarzystwie ojca i siostry. Ale nigdy jej to nie przeszkadzało. Lubiła czasem zrobić rzeczy własnymi dłońmi. Usiadła na krześle niedaleko. Posyłając nieśmiały uśmiech, kiedy mężczyzna podziękował za ciepły napój.
- Dziękuję. - odpowiedziała wdzięcznie, zatapiając się dalej w rozmowę. kolejne słowa ciążyły jej już od jakiegoś czasu, od momentu kiedy weszła do apteki. Jego słowa sprawiły, że poczuła się jeszcze gorzej. Ciemne oczy zaszły łzami. - Dziękuję. - szepnęła raz jeszcze w niespodziewanym odruchu łapiąc mężczyznę za rękę. Zaraz zreflektowała się, puszczając ją. - Przepraszam. - dodała odsuwając się. Zadała kolejne pytanie, a później następne, rozmawiając jeszcze długo, póki z ciepłych napojów nie zostało wiele. Później spędziła chwilę we własnym pokoju, zabierając kilka ubrań i odeszła, obiecując zjawić się znów.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Może wyrzuty sumienia były zbędne; on przecież miał swoje za uszami, od lat zdobywał najplugawsze składniki, które w odpowiednich kompozycjach potrafiły odebrać czyjeś życia. Funkcjonował w nokturnowym środowisku, a właściwie tworzył jego część. Po tych wszystkich zimach spędzonych pośród szeptów ulicy śmierci stał się człowiekiem bezwzględnym i zdolnym do okrucieństwa. Ale nigdy nie przestał być zdolny do miłości. Nie stało przed nią wcielenie zła, wiele było w nim ludzkich słabości, emocji, których nie potrafił powstrzymać. Nie w chwili, gdy stała przed nim najważniejsza dla niego osoba. A przynajmniej on tak właśnie myślał.
Ona, natomiast, była jak najdoskonalszy z taksydermicznych tworów, choć w środku wyściełał ją tylko fałsz. Nie widział tego, nie chciał tego dostrzec.
Skąpy uśmiech pojawił się na pomarszczonej twarzy, gdy wypowiedziała jego imię w sposób, który przywołał wspomnienie sprzed lat. - Zapytałaś mnie kiedyś, czy mam na imię dziadek, właściwie byłaś pewna, że tak właśnie jest - nie pamiętała tego, oczywiście. Jej pamięć - ledwie strzępki wspomnień, tych, którym sam był świadkiem - żyła jednak w nim. I mógł dzielić się z nią takimi nieistotnym szczegółami. Często. Licząc na to, że któregoś dnia to właśnie sprawi, iż coś w jej kocich oczach się zmieni. Przypomni sobie.
Musiało paść i to pytanie; mięśnie zesztywniały, gdy wpatrywał się przez chwilę w buńczucznie uśmiechającego się mężczyznę, nim z powrotem przeniósł wzrok na nią. Nie wiedział, jak on mógł przyczynić się do stworzenia kogoś takiego, tak innego. Ale był wdzięczy, że wnuczka w niczym go nie przypomina. - Twój ojciec - a jego syn, z jakiegoś jednak powodu przedstawił Raphaela w taki sposób, odcinając się poniekąd od niego. Acz nie miał prawa zatajać przed nią tych informacji. Powinna wiedzieć coś o rodzicach. Jakkolwiek nie starał się ich zastąpić - nigdy tego nie zrobi. - Jest naukowcem, zielarzem, zdarza mu się przypomnieć o tym, że ma córkę raz na jakiś czas, chociaż odkąd dorosłaś, robi to coraz rzadziej. Tak właściwie nie pisał od twojego... zniknięcia, a ja nie jestem już pewien, gdzie dokładnie teraz prowadzi badania, więc nawet nie słałem do niego sowy - nie chciał jej tego mówić, ale był pewien, że Raphael doszedłby do wniosku, iż tak właściwie niewiele może zrobić. Że nie jest w stanie jej pomóc. I zostałby na swoim krańcu świata. - O matce... nic nie wiem, musiałabyś go zapytać - skłamał perfidnie, nie miał najmniejszej ochoty na rozgrzebywanie tego tematu, wolał odwlec tę rozmowę w czasie (mógł być pewien, że syn nieprędko zjawi się w Londynie). - Gdybyś chciała go o coś zapytać, podam ci ostatni adres, z którego przyszedł od niego list, i ewentualnie kontakt do ośrodka badawczego, w którym pracuje, oni powinni wiedzieć coś więcej - zawahał się, lecz nie dodał już, by zastanowiła się, czy na pewno chce to robić. Czy chce znowu poczuć się rozczarowana. To jedno pozostawił jej samej do odkrycia.
- Mam kilka eksponatów, którym brakuje ostatniego szlifu - które czekały na Ciebie - moglibyśmy zacząć od podarowania im spojrzeń - przeczuwał, że ta propozycja padnie; że będzie chciała spróbować. Starcze dłonie, rozdygotane, zadrżały jeszcze bardziej, pod wpływem emocji. Zacisnął je na filiżance, lecz niewiele to pomogło. - Potrafisz, pewnych rzeczy po prostu się nie zapomina, nie tak całkiem - myślał, że niektórych ludzi również nie sposób zapomnieć, lecz rzeczywistość boleśnie go rozczarowała.
Ale była tu.
Nawet jeśli na chwilę.
Nawet jeśli za rękę trzymała go tylko przez moment, poczuł jej ciepło, to, że naprawdę istnieje. Wciąż żyła - naprawdę to liczyło się teraz najbardziej. Może z czasem coś się zmieni, a ona przypomni sobie więcej ze swojej przeszłości. Widział, że jej na tym zależało. Od chęci zaczyna się wszystko.
zt<3
Ona, natomiast, była jak najdoskonalszy z taksydermicznych tworów, choć w środku wyściełał ją tylko fałsz. Nie widział tego, nie chciał tego dostrzec.
Skąpy uśmiech pojawił się na pomarszczonej twarzy, gdy wypowiedziała jego imię w sposób, który przywołał wspomnienie sprzed lat. - Zapytałaś mnie kiedyś, czy mam na imię dziadek, właściwie byłaś pewna, że tak właśnie jest - nie pamiętała tego, oczywiście. Jej pamięć - ledwie strzępki wspomnień, tych, którym sam był świadkiem - żyła jednak w nim. I mógł dzielić się z nią takimi nieistotnym szczegółami. Często. Licząc na to, że któregoś dnia to właśnie sprawi, iż coś w jej kocich oczach się zmieni. Przypomni sobie.
Musiało paść i to pytanie; mięśnie zesztywniały, gdy wpatrywał się przez chwilę w buńczucznie uśmiechającego się mężczyznę, nim z powrotem przeniósł wzrok na nią. Nie wiedział, jak on mógł przyczynić się do stworzenia kogoś takiego, tak innego. Ale był wdzięczy, że wnuczka w niczym go nie przypomina. - Twój ojciec - a jego syn, z jakiegoś jednak powodu przedstawił Raphaela w taki sposób, odcinając się poniekąd od niego. Acz nie miał prawa zatajać przed nią tych informacji. Powinna wiedzieć coś o rodzicach. Jakkolwiek nie starał się ich zastąpić - nigdy tego nie zrobi. - Jest naukowcem, zielarzem, zdarza mu się przypomnieć o tym, że ma córkę raz na jakiś czas, chociaż odkąd dorosłaś, robi to coraz rzadziej. Tak właściwie nie pisał od twojego... zniknięcia, a ja nie jestem już pewien, gdzie dokładnie teraz prowadzi badania, więc nawet nie słałem do niego sowy - nie chciał jej tego mówić, ale był pewien, że Raphael doszedłby do wniosku, iż tak właściwie niewiele może zrobić. Że nie jest w stanie jej pomóc. I zostałby na swoim krańcu świata. - O matce... nic nie wiem, musiałabyś go zapytać - skłamał perfidnie, nie miał najmniejszej ochoty na rozgrzebywanie tego tematu, wolał odwlec tę rozmowę w czasie (mógł być pewien, że syn nieprędko zjawi się w Londynie). - Gdybyś chciała go o coś zapytać, podam ci ostatni adres, z którego przyszedł od niego list, i ewentualnie kontakt do ośrodka badawczego, w którym pracuje, oni powinni wiedzieć coś więcej - zawahał się, lecz nie dodał już, by zastanowiła się, czy na pewno chce to robić. Czy chce znowu poczuć się rozczarowana. To jedno pozostawił jej samej do odkrycia.
- Mam kilka eksponatów, którym brakuje ostatniego szlifu - które czekały na Ciebie - moglibyśmy zacząć od podarowania im spojrzeń - przeczuwał, że ta propozycja padnie; że będzie chciała spróbować. Starcze dłonie, rozdygotane, zadrżały jeszcze bardziej, pod wpływem emocji. Zacisnął je na filiżance, lecz niewiele to pomogło. - Potrafisz, pewnych rzeczy po prostu się nie zapomina, nie tak całkiem - myślał, że niektórych ludzi również nie sposób zapomnieć, lecz rzeczywistość boleśnie go rozczarowała.
Ale była tu.
Nawet jeśli na chwilę.
Nawet jeśli za rękę trzymała go tylko przez moment, poczuł jej ciepło, to, że naprawdę istnieje. Wciąż żyła - naprawdę to liczyło się teraz najbardziej. Może z czasem coś się zmieni, a ona przypomni sobie więcej ze swojej przeszłości. Widział, że jej na tym zależało. Od chęci zaczyna się wszystko.
zt<3
I show not your face but your heart's desire
Dwulicowe uliczki Nokturnu nie były mu obce. Wiedział, kogo zapytać o informacje. Wiedział, komu nie powinno się naciskać na odcisk... I mimo, iż mieszkał tu od niedawna, to właśnie zakątki Nokturnu wydawały mu się najbardziej znajome. Bywał tutaj. Nie raz, nie drwa i nie trzy, gdy zdarzało mu się odwiedzać Anglię w interesach. Znał przejścia i kryjówki, doskonale wiedząc, jak między nimi lawirować. W zasadzie każde, większe miasto zdawało się mieć swój Nokturn. I w jego pięknym Wiedniu była dzielnica magicznych szumowin, gdzie zwykł zarabiać. Niezależnie od miejsca na ziemi, informacje posiadały taką samą wartość. A każda podła dzielnica zdawała się funkcjonować według tych samych praw.
Kroki mężczyzny były spokojne, pełne pewności siebie. Wiedział gdzie idzie. A wszelkie ryzyko już dawno straciło dlań jakiekolwiek znaczenie. Odnalazł dawnych przyjaciół. Stare sprawy nabrały nowego, dynamicznego biegu. I żałował jedynie, że wieści o wielkim powrocie nie dotarły wcześniej do jego uszu. Wojna była dlań niczym stara, odrobinę ekscentryczna przyjaciółka. Pamiętał bomby, jakie spadały na Wiedeń. Pamiętał żołnierzy, uniesione dłonie oraz bojowe okrzyki, nawet jeśli stanowiły względnie niewielką część jego dzieciństwa. Lubił tamtą atmosferę. Wyczuwalne napięcie, okrzyki strachu i zapach świeżej krwi w powietrzu. Spokój jawił mu się jako zwyczajnie nie interesujący. Mdły.
Silne dłonie pchnęły drzwi niewielkiej apteczki. Bystra zieleń jego spojrzenia powiodła po otoczeniu. Nie pierwszy raz odwiedzał starego Mulpepper'a. Nie pierwszy raz kupował od niego silne eliksiry, jakże pomagające w specyficznym zawodzie, jaki przyszło mu uprawiać. Gdy słowa nie rozwiązywały ust bądź ktoś musiał zniknąć bez śladu sięgał po specyfiki podstępniejsze od magicznej wiązki czy chłodnej stali. Przyjrzał się wypchanym zwierzętom, przyjrzał się półkom oraz zakamarkom. Ot tak, na wszelki wypadek, gdyby znajdował się tu ktoś podobny jemu. Lubiący cień oraz to, że można się w nim skryć.
- Przyszedłem po odbiór. Zamówienie z zeszłego piątku. - Nie dzień dobry, nie proszę. Informacja wypowiedziana beznamiętnym, przyozdobionym obcym akcentem tonem w kierunku kobiety, której twarz zdawała się być znajoma. Kojarzona z tym miejscem i postacią starego Mulpepper'a. Najwidoczniej starzec zatrudnił kogoś do pomocy, nic z resztą dziwnego. Każdego czekał dzień, gdy nowe pokolenie zastąpi go w pracy. Wypchnie ze świadomości, gdy zniedołężnienie przeszkodzi w funkcjonowaniu. - Nie mam całego dnia. - Dodał, ponaglając pracownicę czarodzieja. Pracowała na Nokturnie i powinna doskonale wiedzieć, że dla takich jak on wszelkie minuty są niezwykle cenne. W tym wszystkim nie miał pojęcia, że nie rozmawia z pracownicą, a wnuczką staruszka, który kiedyś okazał mu zdjęcie licząc, że odnajdzie wnuczkę w dalekich kątach świata.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Zjawiała się na Nokturnie, tak, jak obiecała dziadkowi. Przychodziła do sklepu, czasem pijała z nim herbatę wysłuchując kolejnych opowieści i historii, ucząc się siebie samej od nowa. Sprawdzając jaka była i co robiła. Polubiła tego staruszka, tak naprawdę. Co sprawiało, że całość robiła się jedynie trudniejsza, kiedy wiedziała że bezwstydnie go okłamuje. Że zwróciła mu coś, co tak naprawdę nadal pozostawało zaginione. Była okropna, dała mu nadzieję, zwróciła wnuczkę, tylko że ta, nigdy nie była tym czego poszukiwał i czego tak naprawdę szukał. Musiała odsuwać od siebie te rozmyślania i emocje, które sprawiały, że czuła się z tym źle. Nie mogła się nad tym zastanawiać, swoje sumienie, musiała splamić, jeśli chciała zdobyć więcej informacji, zbudować sieć kontaktów i wniknąć to miejsce, nie na szybko, nie energicznie tak, by dowiedzieć się najwięcej, jak tylko mogła. Tego potrzebowała.
Dzisiaj znów znalazła się w jego sklepie, siedziała za ladą, patrząc jak obsługuje klientów. Rozmawiając z nim, pomagając, czasem coś podając czy robiąc herbatę. Tylko kilka godzin, które pomagały jej w obserwacji, ale wcale nie spodziewała się tego, że dziadek postanowi na chwilę wyjść pilnie coś załatwić. I zostawił ją. Sama. W swoim własnym sklepie. Robiła dobrą minę do złej gry, mając nadzieję, że w tym czasie nikt nie postanowi wejść do apteki Mulpeppera. Na ziołach znała się tyle o ile, a same składy eliksirów były jej właściwie nieznane. Nie miała pojęcia o panujących umowach a tych widziała przecież sporo kiedy wymieniał się towarami z jakimiś klientami. Nie była nim i nie mogła nim być. Siedziała przerzucając nogi przez oparcie krzesła, wyciągnęła z magicznej torby jedną z ksiąg, tym razem nie dotyczącą białej magii, a magii bezróżdżkowej. Nauczenie się czegoś takiego, było zwyczajnie przydatne. Marszcząc ciemne brwi przesuwała wzrokiem po kolejnych literach w podręczniku, co jakiś czas je unosząc, albo wzdychając lekko. To było skomplikowane, poziom trudności podobny do zrozumienia zaklęcia Fideliusa. Całkowicie inna sprawa. Całkowicie różna, musiała zacząć właściwie od poziomu zero, tutaj nie mogła jej pomóc wcześniejsza wiedza. Zatopiła się w kolejnych słowach całkowicie tak, że jakoś w dziwnym skupieniu umknął jej dźwięk otwieranych drzwi. I dopiero kiedy padł na nią cień człowieka, który stanął przy ladzie, zrozumiała, że nie jest już sama. Poderwała się do góry, zamykając książkę, ręka drgnęła prawie ruszając po różdżkę. Jednak w myślach się pouczyła spoglądając ciemnymi oczami na mężczyznę.
- Też mi miło pana gościć, panie…?- zapytała lustrując uważnie jego twarz. Niby skąd miała wiedzieć, po które zamówienie przyszedł, czego chciał, skoro nie było tutaj starego Mulpeppera. On może go znał, może to wszystko spisane miał w pamięci. Ona, ledwie wiedziała co znajdzie w której części sklepu - a i to wcale nie było do końca jasne. Padające z jego ust ponaglenie sprawiło, że zmarszczyła brwi. Rozłożyła jedynie ręce na boki, gryząc się w język, żeby nie powiedzieć czegoś zbyt zgryźliwego. Ostatnie czego chciała, to pozbawiać dziadka klientów. Zerknęła na zegar, zastanawiając się, jak długo może zajmować mu to coś ważnego.
wizerunek Daisy
Dzisiaj znów znalazła się w jego sklepie, siedziała za ladą, patrząc jak obsługuje klientów. Rozmawiając z nim, pomagając, czasem coś podając czy robiąc herbatę. Tylko kilka godzin, które pomagały jej w obserwacji, ale wcale nie spodziewała się tego, że dziadek postanowi na chwilę wyjść pilnie coś załatwić. I zostawił ją. Sama. W swoim własnym sklepie. Robiła dobrą minę do złej gry, mając nadzieję, że w tym czasie nikt nie postanowi wejść do apteki Mulpeppera. Na ziołach znała się tyle o ile, a same składy eliksirów były jej właściwie nieznane. Nie miała pojęcia o panujących umowach a tych widziała przecież sporo kiedy wymieniał się towarami z jakimiś klientami. Nie była nim i nie mogła nim być. Siedziała przerzucając nogi przez oparcie krzesła, wyciągnęła z magicznej torby jedną z ksiąg, tym razem nie dotyczącą białej magii, a magii bezróżdżkowej. Nauczenie się czegoś takiego, było zwyczajnie przydatne. Marszcząc ciemne brwi przesuwała wzrokiem po kolejnych literach w podręczniku, co jakiś czas je unosząc, albo wzdychając lekko. To było skomplikowane, poziom trudności podobny do zrozumienia zaklęcia Fideliusa. Całkowicie inna sprawa. Całkowicie różna, musiała zacząć właściwie od poziomu zero, tutaj nie mogła jej pomóc wcześniejsza wiedza. Zatopiła się w kolejnych słowach całkowicie tak, że jakoś w dziwnym skupieniu umknął jej dźwięk otwieranych drzwi. I dopiero kiedy padł na nią cień człowieka, który stanął przy ladzie, zrozumiała, że nie jest już sama. Poderwała się do góry, zamykając książkę, ręka drgnęła prawie ruszając po różdżkę. Jednak w myślach się pouczyła spoglądając ciemnymi oczami na mężczyznę.
- Też mi miło pana gościć, panie…?- zapytała lustrując uważnie jego twarz. Niby skąd miała wiedzieć, po które zamówienie przyszedł, czego chciał, skoro nie było tutaj starego Mulpeppera. On może go znał, może to wszystko spisane miał w pamięci. Ona, ledwie wiedziała co znajdzie w której części sklepu - a i to wcale nie było do końca jasne. Padające z jego ust ponaglenie sprawiło, że zmarszczyła brwi. Rozłożyła jedynie ręce na boki, gryząc się w język, żeby nie powiedzieć czegoś zbyt zgryźliwego. Ostatnie czego chciała, to pozbawiać dziadka klientów. Zerknęła na zegar, zastanawiając się, jak długo może zajmować mu to coś ważnego.
wizerunek Daisy
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Mężczyzna zmrużył zielone ślepia, uważnie przyglądając się stojącej za ladą dziewczynie. Było w jej twarzy coś, co mogłoby się podobać, to z pewnością. Nie przyszedł tu jednak w celach towarzyskich. Potrzebował zamówienia, jakie złożył w poprzednim tygodniu. Szlamy nie czekały. I on nie mógł czekać z wyłapywaniem ich z londyńskich ulic, odbieraniu kolejnych żyć oraz czynieniu świata lepszym.
Mężczyzna założył ramiona na piersi, uważnie się jej przyglądając. Stała za ladą, co było najlepszym podejrzeniem, że jest nową pracownicą podstarzałego alchemika, lecz już pierwsze słowa, jakie padły z jej ust sprawiły, że zwątpił w tę teorię. Mulpepper doskonale wiedział, że Friedrich cenił sobie anonimowość. Nie wyjawił nazwiska aptekarzowi, nie wdawał się w większe pogawędki jednocześnie zawsze dorzucając coś od siebie, przy zapłacie za specyfiki. Pomruk zastanowienia wyrwał się z jego ust, a brew z zainteresowaniem powędrowała ku górze gdy przez chwilę zwyczajnie przyglądał się jej twarzy.
- To nie istotne. - Odpowiedział, wzruszając ramieniem. Obcojęzyczne nazwisko zwracało na siebie uwagę, a i Schmidtowi nie było prędko, do wyjawiania swojego mienia. Nie lubił mówić, zwłaszcza na swój własny temat niezależnie od gabarytu wymienianych informacji. Wolał milczeć, obserwować oraz snuć wnioski teorie. Nie odziedziczył po ojcu umiejętności czarowania kwiecistymi słowami pełnymi uprzejmości oraz rozgrywek, znanych jedynie dyplomatom.
- Pracujesz tutaj? Mam wrażenie, że skądś znam twoją twarz. - Zagadnął, nie odrywając uważnego spojrzenia od jej twarzy. Co tu było grane? Pracownica wiedziałaby, gdzie były pozostawione zamówienia dla klientów, to było pewne zwłaszcza, że właściciel przybytku wiedział, kiedy się zjawi. A może to była sprawka roztargnienia aptekarza? Nie wiedział, lecz nie było mu w smak, że pojawiły się problemy przy odebraniu zamówienia.
- Jest Mulpepper? Potrzebuję tych środków. - Kolejne pytanie opuściło jego usta, a mężczyzna przestąpił z nogi na nogę. Miał nadzieję, że właściciel niedługo się znajdzie, a on będzie mógł odebrać zamówienie oraz ruszyć w swoją drogę, nawet jeśli dziewczę zdawało się ciekawić swoją osobą w tym dziwnym, niesprzyjającym kobietom miejscu. Zielone spojrzenie na chwilę zjechało na blat, książkę trzymaną w jej dłoni, a później podążyło za ciemnym spojrzeniem dziewczyny w kierunku zegara. Czyżby gdzieś się jej spieszyło?
Mężczyzna założył ramiona na piersi, uważnie się jej przyglądając. Stała za ladą, co było najlepszym podejrzeniem, że jest nową pracownicą podstarzałego alchemika, lecz już pierwsze słowa, jakie padły z jej ust sprawiły, że zwątpił w tę teorię. Mulpepper doskonale wiedział, że Friedrich cenił sobie anonimowość. Nie wyjawił nazwiska aptekarzowi, nie wdawał się w większe pogawędki jednocześnie zawsze dorzucając coś od siebie, przy zapłacie za specyfiki. Pomruk zastanowienia wyrwał się z jego ust, a brew z zainteresowaniem powędrowała ku górze gdy przez chwilę zwyczajnie przyglądał się jej twarzy.
- To nie istotne. - Odpowiedział, wzruszając ramieniem. Obcojęzyczne nazwisko zwracało na siebie uwagę, a i Schmidtowi nie było prędko, do wyjawiania swojego mienia. Nie lubił mówić, zwłaszcza na swój własny temat niezależnie od gabarytu wymienianych informacji. Wolał milczeć, obserwować oraz snuć wnioski teorie. Nie odziedziczył po ojcu umiejętności czarowania kwiecistymi słowami pełnymi uprzejmości oraz rozgrywek, znanych jedynie dyplomatom.
- Pracujesz tutaj? Mam wrażenie, że skądś znam twoją twarz. - Zagadnął, nie odrywając uważnego spojrzenia od jej twarzy. Co tu było grane? Pracownica wiedziałaby, gdzie były pozostawione zamówienia dla klientów, to było pewne zwłaszcza, że właściciel przybytku wiedział, kiedy się zjawi. A może to była sprawka roztargnienia aptekarza? Nie wiedział, lecz nie było mu w smak, że pojawiły się problemy przy odebraniu zamówienia.
- Jest Mulpepper? Potrzebuję tych środków. - Kolejne pytanie opuściło jego usta, a mężczyzna przestąpił z nogi na nogę. Miał nadzieję, że właściciel niedługo się znajdzie, a on będzie mógł odebrać zamówienie oraz ruszyć w swoją drogę, nawet jeśli dziewczę zdawało się ciekawić swoją osobą w tym dziwnym, niesprzyjającym kobietom miejscu. Zielone spojrzenie na chwilę zjechało na blat, książkę trzymaną w jej dłoni, a później podążyło za ciemnym spojrzeniem dziewczyny w kierunku zegara. Czyżby gdzieś się jej spieszyło?
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Powstała ze swojego miejsca, stając za ladą. Nigdy wcześniej nie stała po tej jej stronie. Ścieżka, która kroczyła była zgoła inna. Najpierw Pogotowie Ratunkowe. Teraz kurs aurorski. Ale przecież poradzi sobie. Wystarczy być względnie miłym, wziąć odpowiednią ilość pieniędzy i nie pozwolić, żeby klient za bardzo się wściekł, prawda? Ale nachmurzona mina jegomościa sprawiała, że miała wrażenie, że nie pójdzie jej to za łatwo. A może nawet zbyt dobrze. Zapytała o nazwisko w jednym istotnym celu. Potrzebowała informacji. Ale tym razem nie dla siebie, tylko dla apteki dziadka, bo jak inaczej miała wiedzieć, co mu dać, skoro nie miała pojęcia kim był? Jej brwi uniosły się ku górze, kiedy stwierdził, że nie jest istotnym to, kim jest. Było, oczywiście, że było. Przygryzła dolną wargę marszcząc odrobinę brwi.
- Pozwolę się sobie nie zgodzić. - odpowiedziała więc ubierając głos w uprzejmy ton. Przestąpiła z nogi na nogę, na usta wciągając uśmiech. Całkowicie inne zachowanie od niej. Całkowicie inna sytuacja od tych, które znała. Ale nigdy nie miała problemów z dopasowaniem się do sytuacji. W tej była taka trudność, że nie była sobą. W tej chwili, była inną wersją, a nawet całkowicie inną osobą. Im bardziej jej zachowanie odbiegało od tego dla jej zwyczajowego, tym lepiej. Ale nie mogła przechodzić, że skrajność w skrajność żeby całość nie wypadła dziwnie, czy też wręcz - karykaturalnie.
- Nie do końca. - przyznała zgodnie z prawdą. Kolejne stwierdzenie sprawiło, że uniosła brwi marszcząc do kompletu nos widocznie się nad czymś zastanawiając. Cóż, jej twarz, ta prawdziwie należąca do niej widniała na słupach w całej Anglii. Ale sytuacja z Daisy była inna. Szczerze wątpiła, że ta pojawiła się gdzieś - w gazecie, albo na liście Ministerstwa. Dlatego po chwili wzruszyła ramionami. - Nie bardzo wiem skąd, mógłby mnie Pan kojarzyć. - stwierdziła bo i taka była prawda. Daisy nie wiedziała. Może jemu samemu prędzej czy później się przypomni. Jej - nawet jeśli wcześniej się spotkali - nie miało jak.
- Musiał wyjść. - wyjaśniła ze spokojem, zerkając na zegar znajdujący się na jednej ze ścian. I mógłby już wrócić - pomyślała cicho. Mężczyzna był nieprzyjemny, ale nie skuliła się pod jego spojrzeniem. Odłożyła książkę na blat opierając na nim dłonie - Jak dowiem się co było zamówione, albo dla kogo, to może będę w stanie pomóc. W innym wypadku nie bardzo. - wyjaśniła. No czytać w myślach nie potrafiła. A dziadek musiał uznać, że zdąży wrócić na czas. Coś widocznie zatrzymało go na dłużej. Trudno było powiedzieć co, albo kto i ile czasu to jeszcze będzie trwało. Na ten moment, skazani byli na siebie. On na nią, a ona na niego. Tego zmienić się nie dało.
- Pozwolę się sobie nie zgodzić. - odpowiedziała więc ubierając głos w uprzejmy ton. Przestąpiła z nogi na nogę, na usta wciągając uśmiech. Całkowicie inne zachowanie od niej. Całkowicie inna sytuacja od tych, które znała. Ale nigdy nie miała problemów z dopasowaniem się do sytuacji. W tej była taka trudność, że nie była sobą. W tej chwili, była inną wersją, a nawet całkowicie inną osobą. Im bardziej jej zachowanie odbiegało od tego dla jej zwyczajowego, tym lepiej. Ale nie mogła przechodzić, że skrajność w skrajność żeby całość nie wypadła dziwnie, czy też wręcz - karykaturalnie.
- Nie do końca. - przyznała zgodnie z prawdą. Kolejne stwierdzenie sprawiło, że uniosła brwi marszcząc do kompletu nos widocznie się nad czymś zastanawiając. Cóż, jej twarz, ta prawdziwie należąca do niej widniała na słupach w całej Anglii. Ale sytuacja z Daisy była inna. Szczerze wątpiła, że ta pojawiła się gdzieś - w gazecie, albo na liście Ministerstwa. Dlatego po chwili wzruszyła ramionami. - Nie bardzo wiem skąd, mógłby mnie Pan kojarzyć. - stwierdziła bo i taka była prawda. Daisy nie wiedziała. Może jemu samemu prędzej czy później się przypomni. Jej - nawet jeśli wcześniej się spotkali - nie miało jak.
- Musiał wyjść. - wyjaśniła ze spokojem, zerkając na zegar znajdujący się na jednej ze ścian. I mógłby już wrócić - pomyślała cicho. Mężczyzna był nieprzyjemny, ale nie skuliła się pod jego spojrzeniem. Odłożyła książkę na blat opierając na nim dłonie - Jak dowiem się co było zamówione, albo dla kogo, to może będę w stanie pomóc. W innym wypadku nie bardzo. - wyjaśniła. No czytać w myślach nie potrafiła. A dziadek musiał uznać, że zdąży wrócić na czas. Coś widocznie zatrzymało go na dłużej. Trudno było powiedzieć co, albo kto i ile czasu to jeszcze będzie trwało. Na ten moment, skazani byli na siebie. On na nią, a ona na niego. Tego zmienić się nie dało.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zielone ślepia uważnie wodziły za postacią dziewczyny. Wydawała mu się dziwnie nie pasować do wnętrza pracowni Mulpeppera, nie wysuwał jednak jeszcze żadnych osądów. Różne twarze widywało się pośród Nokturnowych zakamarków, a żadnego czarodzieja nie należało lekceważyć. Mężczyzna uniósł delikatnie brew ku górze, gdy nie zgodziła się z jego zdaniem. Czyżby polityka firmy starego alchemika uległa zmianie? Nie był pewien, aby cokolwiek na ten temat słyszał. A pośród tych zakątków Londynu przyszło mu słyszeć wiele. Mężczyzna założył silne ręce na piersi, zapewne prezentując się jeszcze bardziej nieprzyjemnie. W przeciwieństwie do jego ojca, nigdy nie był czarodziejem skorym do rozmów, o wiele bardziej woląc uważne obserwacje. Pomruk zastanowienia opuścił jego usta, gdy kolejne słowa powędrowały w jego kierunku. Coś w tej całej układance nie do końca mu pasowało… Albo stał się aż nazbyt podejrzliwy z powodu wykonywanej przez siebie pracy.
- W takim razie, co tu robisz? - Spytał, a zielone spojrzenie błysnęło zaciekawieniem. Nie zwykł widywać tu wiele twarzy, zwłaszcza po tej drugiej stronie lady, przez co zainteresowanie tematem wydawało mu się całkowicie normalne oraz naturalne. Kiwnął jedynie głową, gdy wypowiedziała kolejne słowa. Pamięć do twarzy miał całkiem dobrą, w tym jednak momencie nie potrafił dokładnie skojarzyć, czemu akurat ta twarz wydała mu się znajoma.
Skrzywił się, gdy usłyszał, że alchemika nie ma w pracowni. To równało się z opóźnieniem, które niekoniecznie było mu na rękę. Mężczyzna głośno wypuścił powietrze z ust, nie odrywając spojrzenia od niewielkiej dziewczyny.
- Karl Hirsh. - Przedstawił się imieniem nieprawdziwym, jakie zwykł podawać przy większości zamówień. Przezorny zawsze ubezpieczony… A stary Karl z pewnością ucieszy się, jeśli Schmidt narobi mu trochę problemów tu i ówdzie. - Kilka trucizn i eliksirów bojowych, zamówienie z zeszłego piątku. - Dodał, wzruszając szerokim ramieniem. Miał nadzieję, że starzec nie zapomniał. Szlamy same się nie wybiją, a informacje nie wyjdą z ich ust… Pewna prywatna sprawa również nie potoczy się tak, jak sobie tego życzył, bez odpowiednio silnego specyfiku.
- A Ty? Masz jakieś imię? - Spytał, samemu przestępując z nogi na nogę. Informacja za informację. Cena oraz prawda znana od wielu wieków. Zwłaszcza w takich miejscach jak jakże wspaniały, Śmiertelny Nokturn.
- W takim razie, co tu robisz? - Spytał, a zielone spojrzenie błysnęło zaciekawieniem. Nie zwykł widywać tu wiele twarzy, zwłaszcza po tej drugiej stronie lady, przez co zainteresowanie tematem wydawało mu się całkowicie normalne oraz naturalne. Kiwnął jedynie głową, gdy wypowiedziała kolejne słowa. Pamięć do twarzy miał całkiem dobrą, w tym jednak momencie nie potrafił dokładnie skojarzyć, czemu akurat ta twarz wydała mu się znajoma.
Skrzywił się, gdy usłyszał, że alchemika nie ma w pracowni. To równało się z opóźnieniem, które niekoniecznie było mu na rękę. Mężczyzna głośno wypuścił powietrze z ust, nie odrywając spojrzenia od niewielkiej dziewczyny.
- Karl Hirsh. - Przedstawił się imieniem nieprawdziwym, jakie zwykł podawać przy większości zamówień. Przezorny zawsze ubezpieczony… A stary Karl z pewnością ucieszy się, jeśli Schmidt narobi mu trochę problemów tu i ówdzie. - Kilka trucizn i eliksirów bojowych, zamówienie z zeszłego piątku. - Dodał, wzruszając szerokim ramieniem. Miał nadzieję, że starzec nie zapomniał. Szlamy same się nie wybiją, a informacje nie wyjdą z ich ust… Pewna prywatna sprawa również nie potoczy się tak, jak sobie tego życzył, bez odpowiednio silnego specyfiku.
- A Ty? Masz jakieś imię? - Spytał, samemu przestępując z nogi na nogę. Informacja za informację. Cena oraz prawda znana od wielu wieków. Zwłaszcza w takich miejscach jak jakże wspaniały, Śmiertelny Nokturn.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Nie spodziewała się, że dzisiaj przyjdzie ją zastąpić dziadka w pracy. Właściwie obcego mężczyzny, bo zdawała sobie dobrze sprawę z tego, że byli dla siebie praktycznie obcy. Podstępem przejęła tożsamość jego wnunczki i to pod nią się podszywała. Wcześniej nigdy nie przeszłoby jej to przez myśl. Dawanie nadziei, na coś, czego prawdopodobnie nie dało się odzyskać. Ale była gotowa zrobić wszystko, co było koniecznie. Mimo to, nigdy wcześniej nie pracowała w sklepie. Zaraz po szkole dostała się na kurs uzdrowicielski do Munga, z później wszystko samo poszło. Sama praca może i nie była wymagająca, czy skomplikowana jeśli szło jedynie i podawanie rzeczy. Ale nie znała się za dobrze na eliksirach innych niż lecznicze. Jeszcze mniej wiedziała o ingrediencje. Problemem samym w sobie zaś zdawał się wymagający klient znajdujący się właśnie na przeciw niej. Zakładając ręce na piersi, widocznie niezadowolony, choć nie była do końca pewna dlaczego. Wpatrywała się w mężczyznę czując, jak atmosfera gęstnieje z każdą chwilą. Widocznie posiadał jakiś niepisany układ z Mulpepperem, o którym ona sama nie wiedziała. Zadane pytanie sprawiło, że uniosła w zdumieniu brwi mrugając niby to zdziwiona.
- Dziadek musiał wyjść, poprosił żebym została. - wyjaśniła zerkając na zegar. Nie dodając, ze obiecał że zajmie mu to chwilę a sprawa widocznie się przeciągała. A może to dla niej stanął czas w miejscu, kiedy stojący naprzeciw niej mężczyzna spoglądał na nią z rozdrażnieniem. Widziała zniecierpliwione westchnie i niezadowolenie, któremu właściwie nie miała jak przeciwdziałać. Większość zamówień miała przyczepione kartki, ale bez danych nie była w stanie odnaleźć odpowiedniego. Nie potrafiła czytać w myślach, choć nie raz ta umiejętność zdawała się całkiem przydatna. Uniosła dłonie, uczepiając palce o brzeg lady. Bardziej by to wyglądało, jak gest który świadczył o tym, że nie wie, co zrobić z dłońmi, niźli ten, który miał zbliżyć ją do leżącej na niej różdżki. Kiedy w końcu z jego ust wypadło imię i nazwisko jeszcze przez chwilę wpatrywała się w twarz mężczyzny, skinając krótko głową. Kolejne słowa dopełniały grona informacji, które potrzebowała, żeby mieć jakiekolwiek szanse na odnalezienie zamówienia. Zanim stary Mulpepper wyszedł pokazał jej miejsca w których trzymał już przygotowane zamówienia. Były dwa, jedno na półce a drugie pod ladą. Sięgnęła po różdżkę przysuwając krzesło na które wskoczyła.
- Daisy. - wypowiedziała myszkując już w pierwszym z miejsc. Przerzucając papierowe torby i odkładając je na bok, kiedy nie posiadały wymienionego imienia zapisanego nie jej charakterem pisma. - Brzmisz jak stały klient. - skomentowała jeszcze, chociaż wątpiła, że mężczyzna ma ochotę na pogawędkę w czasie, kiedy poszukiwała odpowiednich specyfików. Cóż, zawsze można było spróbować porozmawiać. Zabić czas. Nie być takim ponurym. Karl Hirsh powtarzała, przerzucając kolejne paczki.
- Dziadek musiał wyjść, poprosił żebym została. - wyjaśniła zerkając na zegar. Nie dodając, ze obiecał że zajmie mu to chwilę a sprawa widocznie się przeciągała. A może to dla niej stanął czas w miejscu, kiedy stojący naprzeciw niej mężczyzna spoglądał na nią z rozdrażnieniem. Widziała zniecierpliwione westchnie i niezadowolenie, któremu właściwie nie miała jak przeciwdziałać. Większość zamówień miała przyczepione kartki, ale bez danych nie była w stanie odnaleźć odpowiedniego. Nie potrafiła czytać w myślach, choć nie raz ta umiejętność zdawała się całkiem przydatna. Uniosła dłonie, uczepiając palce o brzeg lady. Bardziej by to wyglądało, jak gest który świadczył o tym, że nie wie, co zrobić z dłońmi, niźli ten, który miał zbliżyć ją do leżącej na niej różdżki. Kiedy w końcu z jego ust wypadło imię i nazwisko jeszcze przez chwilę wpatrywała się w twarz mężczyzny, skinając krótko głową. Kolejne słowa dopełniały grona informacji, które potrzebowała, żeby mieć jakiekolwiek szanse na odnalezienie zamówienia. Zanim stary Mulpepper wyszedł pokazał jej miejsca w których trzymał już przygotowane zamówienia. Były dwa, jedno na półce a drugie pod ladą. Sięgnęła po różdżkę przysuwając krzesło na które wskoczyła.
- Daisy. - wypowiedziała myszkując już w pierwszym z miejsc. Przerzucając papierowe torby i odkładając je na bok, kiedy nie posiadały wymienionego imienia zapisanego nie jej charakterem pisma. - Brzmisz jak stały klient. - skomentowała jeszcze, chociaż wątpiła, że mężczyzna ma ochotę na pogawędkę w czasie, kiedy poszukiwała odpowiednich specyfików. Cóż, zawsze można było spróbować porozmawiać. Zabić czas. Nie być takim ponurym. Karl Hirsh powtarzała, przerzucając kolejne paczki.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Apteka pana Mulpeppera
Szybka odpowiedź