Podziemia
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Podziemia
Do podziemi prowadzą mroczne, przepełnione wilgocią tunele. Kiedyś połączone były z odległą o kilka kilometrów inną posiadłością w Durham, obecnie korytarze zostały odgrodzone. Wyłożone zostały od podłóg po sufity kamieniami nadającymi tunelom dodatkowego chłodu.
W podziemiach ma miejsce sala treningowa idealna do ćwiczeń każdego rodzaju czarów. Następne drzwi prowadzą do kuchni połączonej ze spiżarnią, w których urzędują skrzaty i służba. Dalej, na samym końcu najdłuższego korytarza znajduje się pracownia alchemiczna Quentina wraz ze składzikiem na eliksiry, przez który da się przejść do pokoju składującego najcenniejsze przedmioty właściciela. Przez szparę w drzwiach prawie zawsze można dostrzec światło palące się w pracowni.
W podziemiach ma miejsce sala treningowa idealna do ćwiczeń każdego rodzaju czarów. Następne drzwi prowadzą do kuchni połączonej ze spiżarnią, w których urzędują skrzaty i służba. Dalej, na samym końcu najdłuższego korytarza znajduje się pracownia alchemiczna Quentina wraz ze składzikiem na eliksiry, przez który da się przejść do pokoju składującego najcenniejsze przedmioty właściciela. Przez szparę w drzwiach prawie zawsze można dostrzec światło palące się w pracowni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Ostatnio zmieniony przez Quentin Burke dnia 07.11.16 10:09, w całości zmieniany 1 raz
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
02.04
Eliksir dla Ministerstwa był jedynie epizodem - dosyć mało chlubnym, ale za to przynoszącym konkretne zyski. Tak czy inaczej zignorowałem kolejne ogłoszenia, nie chcąc dłużej dokarmiać zastępy aurorów gotowych do przymknięcia Borgina&Burke’a nawet za cenę własnego życia. Stąd beznamiętnie omijam wzrokiem informacje o badaniach mających polepszyć ich sprawność oraz wytrzymałość w walce. Też mi pomysł. Prędzej zrobię coś podobnego dla osób, którym ufam - może nawet dla Rycerzy? Skoro pojawia się przede mną niewątpliwa szansa? Tak, właśnie o tym myślę przeglądając najnowsze wydania gazet będące cennym źródłem informacji, przydatnych podczas rozpoczęcia każdego poranka. Nie wiem jeszcze, jak mocno naiwne jest moje myślenie oraz jak skończy się moje pierwsze (oby nie jedyne) spotkanie w tej organizacji. Nieświadom realnych zagrożeń jestem całkiem zrelaksowany. Jak dotąd. Bowiem przede mną dużo pracy. Zamówienia piętrzą się z każdym kolejnym dniem zwłoki (jakże adekwatne słowo). Powinienem się z tego cieszyć - zawód alchemika jest prestiżowy oraz dostarcza wystarczającą ilość wynagrodzenia za trud wkładany w pracę nad miksturami różnorodnie skomplikowanymi. Nie dziwi mnie, że zdecydowana większość wymaga dyskrecji ścisłej oraz wykonywania ich w podziemiu - nie tylko dosłownym. Najgorszą sprawą zawsze jest zdobycie ingrediencji. Niektóre zamówienia wymagają naprawdę rzadkich składników, co wymaga uruchomienia całej misternej siatki kontaktów, z którymi lepiej nie spotykać się przy świetle dziennym w pierwszej lepszej kawiarni. Tajemnica, która winna być zachowana, jest bardzo kłopotliwa. Należy ukrywać się ze swoimi zamiarami, urządzać spotkania pokątnie, potem czekać na odbiór towaru - przyłapanie podczas takiego procederu skończyłoby się gorzej niż kiepsko. Pomimo bycia arystokratami nie mamy nieskończonego długu, który możemy zaciągać u władzy aż do końca istnienia świata. W dodatku ród Burke najczęściej ląduje na dywaniku Ministerstwa z powodu dziedzin magii, którymi się paramy. Jesteśmy bardziej niż inni narażeni na szwank swojego dobrego imienia oraz liczność konsekwencji idących za naszymi poczynaniami. To wszystko podnosi cenę, ale też umiejscawia nas na szczycie listy zaufanych oraz rzetelnych wspólników.
Dzisiejsze zlecenie jest dość niezwykłe, gdyż muszę uwarzyć kilka takich samych trucizn, do sklepu. Przykazanie idzie z góry, chyba aż od samego lorda Caractacusa, który stwierdził, że przyda się rozszerzenie oferty zakupowej u Borgina&Burke’a. Wszyscy wokół posiadają wrogów - ich pozbycie się brudząc sobie ręce w jak najmniejszym stopniu z pewnością musi być opłacalne oraz… szerzej dostępne. Trochę nie uśmiecha mi się rezygnować ze swoich własnych zarobków, ale ostatecznie to prośba samego pradziada, w dodatku jesteśmy rodziną. A rodzina musi stać za sobą murem oraz wspierać się bez względu na wszystko. Nie ośmielam się zatem odmówić - kiwam głową twierdząco, że owszem, podejmę się tego skomplikowanego zadania. Bardzo rzadko robię więcej niż jeden eliksir na raz, w dodatku tak niezwykle trudny. Trutka jest zmorą każdego truciciela, dorównać jej może jedynie wywar skorpenowy. To sprawia, że jest wyjątkowo chodliwym, czyli pożądanym towarem. Lord Burke ma nosa do interesów - nie zamierzam go zawieść. W żadnym aspekcie, nawet jeśli miałbym zginąć. Alchemia to mimo wszystko trudna dziedzina magii, bardzo kapryśna oraz wrażliwa na wszelakie formy potknięć… drobna nieuwaga, a kociołek wybucha zostawiając pół pracowni w gruzach. Wśród profesjonalistów nie może się tak dziać, nawet jeśli należę do klasy tych przeciętnych. Dzięki talentowi oraz jeśli podołam tej prośbie, to moja reputacja może wzrosnąć. Trzeba zatem zakasać rękawy i brać się do roboty.
Standardowo udaję się ciemnymi, chłodnymi korytarzami podziemi aż na ich koniec, gdzie mieści się moja pracownia. Bez okna, ze słabą wentylacją, ale to tylko dlatego, że uważam powietrze za zdradliwe. Niekontrolowany podmuch wiatru mógłby narobić więcej szkód niż pożytku, a ewentualne opary, które dostałyby się do wewnątrz mogłyby zaburzyć strukturę eliksiru. Nie mówiąc już o zmianach temperatury! Pracownia została więc wywietrzona odpowiednio wcześniej, kiedy nie mogła wpłynąć na żaden ze składników oraz wywarów - przychodzę praktycznie na gotowe.
Pomijając wyjęcie potrzebnych ingrediencji ze szczelnie zamkniętych paczuszek imitujących książki. W środku znajduję ciemiernik, jad boomslanga, sproszkowane kły węża, kręgosłup skorpeny oraz belladonnę. Jedna z najgorszych możliwych mieszanek. W rękawicach ze smoczej skóry pożyczonej od brata przekładam wszystko na blat. Następnie zdejmuję je, a różdżką zaczynam wszystko przygotowywać. Jedno machnięcie odpowiada za włączenie paleniska, drugie za nalanie wody w kociołek, który ustawiam nad ogniem. Przywołuję nóż, który szatkuje wszystkie składniki na przyszłe eliksiry. Muszę przemnożyć kilkukrotnie dawki, żeby zwiększyć wydajność w ilości Trutek. Precyzja przede wszystkim. Piękne, równe cięcia, odważanie co do miligrama. Czas mija, a ja nawet nie wiem, że zastaje mnie już noc. Na szczęście nikt mi nie przeszkadza - drzwi pozostają zamknięte, a pracownia stale ciepła przez palący się ogień. Ocieram czoło jedwabną, srebrną chustką; podwijam rękawy szarej koszuli. Biorę głęboki wdech, gdzieś w międzyczasie popijając eliksir wzmacniający. Najgorsze dopiero przede mną.
Do gotującej się wody wpada poszatkowany ciemiernik. Dla odmiany, jeszcze na tym etapie nie miesza się powstającego eliksiru. Za to muszę szybko dodać do tego pokrojoną belladonnę, wtedy dopiero mieszając roślinną zupę. Trzynaście razy w lewo, czterdzieści w prawo, osiemnaście w lewo i trzy w prawo. Wystarczy pomylić się o jeden obrót, żeby się nie udało. Dlatego staram się to robić powoli, dokładnie, metodycznie oraz precyzyjnie. Alchemia to dziedzina dla cierpliwych i wytrwałych - któż się do tego bardziej nadaje niż flegmatyczny pustelnik?
Następnie dodaję pokiereszowane kręgosłupy skorpen, ponawiając mieszanie. Dokładnie w takiej samej sekwencji jak poprzednio. Po skończonych manewrach taka trucizna musi chwilę odstać. Zdejmuję ją z paleniska oraz odkładam na zimną podłogę, żeby prędzej wystygła. W tym czasie kładę się spokojnie na leżance oczekując aż minie przepisowy czas. Wyciągam rękę w stronę żeliwa sprawdzając czy rzeczywiście temperatura się obniżyła. Kiedy nie napotykam ciepła na opuszkach palców, a termometr wskazuje dwadzieścia cztery stopnie, mogę brać się dalej do roboty. W pokojowej temperaturze dodaję jad boomslanga oraz sproszkowane kły węża. Mieszam intensywnie, chociaż bardzo ostrożnie aż do ich rozpuszczenia, co trwa dość długo. Niestety toksyny w kontakcie z wysoką temperaturą mogłyby narobić dużo szkód. Dlatego ślęczę nad kociołkiem już dobrą godzinę, jak nie dłużej, po prostu oczekując wymieszania się składników. Kiedy to w końcu następuje, mogę od nowa delikatnie podgrzać naczynie z eliksirem. Wtedy pod wpływem ciepła unosi się zielony dym - eureka, to oznacza, że wszystko się udaje. To sprawia, że mogę odetchnąć z ulgą. Względnie odetchnąć, gdyż trzeba jak najszybciej ukrócić wydobywanie się tego dymu - mocno gryzie w płuca. Dlatego zamykam powstały płyn w niewielkich fiolkach oglądając je jeszcze pod światłem. Wołam skrzata do wymycia kociołka oraz posprzątania pracowni, po czym odkładam buteleczki w bezpieczne miejsce.
Kiedy wspinam się po schodach na górę okazuje się, że jest już wczesne popołudnie dnia następnego. Wzdycham, udając się do swoich komnat na kąpiel oraz krótką drzemkę. Kiedy wstaję w miarę wypoczęty, kreślę list do lorda Caractacusa z informacją, że udało mi się przyrządzić upragnione trucizny. Można je z powodzeniem sprzedawać w sklepie. Moim zdaniem są naprawdę niezłe jakościowo. Dzięki temu najbogatsi klienci będą mogli po cichu załatwić swoich wrogów. Naturalnie nie wszyscy na raz, to byłoby jednak zbyt podejrzane.
Przebieram się w prostą, ciemną szatę, poprawiam widniejący na piersi srebrny herb. Biorę głęboki oddech, po czym pakuję wszystko do niewielkiego kuferka wyłożonego miękkimi materiałami. Podróż jest krótka - od kominka do kominka. W Borginie&Burke’u zjawiam się wśród syku zielonych płomieni, gdyż to najbezpieczniejsza forma transportu, szczególnie z bagażem. Niewielkim, bo niewielkim, ale jednak.
Na miejscu nie zastaję jeszcze nikogo - tak jak się spodziewałem, przybywam za wcześnie. Nic nie szkodzi. Z cichym łoskotem stawiam kufer na ladzie, otwierając jego zapięcia. Wśród materiałów odnajduję upragnione fiolki, które teraz starannie układam co najmniej, jak gdyby miały iść na wystawę sklepową. Zabawne. Nie czekam długo, aż w pomieszczeniu zjawiają się kolejno ojciec oraz pradziad. Po wymianie standardowych uprzejmości pokazuję im te fiolki opisując szczegółowo jak wyglądał proces tworzenia i jak wyglądają skutki zażycia tych specyfików. Obaj oszczędnie kiwają głową; Marcus już wybiera dla nich miejsce wśród półek oraz informuje, że zdobył pierwszego klienta. Moja rola w tym momencie się kończy - za ladą staję jednak sporadycznie. Dlatego żegnam się z oboma mężczyznami oraz wracam do domu. Czekają na mnie też inne powinności.
zt.
Eliksir dla Ministerstwa był jedynie epizodem - dosyć mało chlubnym, ale za to przynoszącym konkretne zyski. Tak czy inaczej zignorowałem kolejne ogłoszenia, nie chcąc dłużej dokarmiać zastępy aurorów gotowych do przymknięcia Borgina&Burke’a nawet za cenę własnego życia. Stąd beznamiętnie omijam wzrokiem informacje o badaniach mających polepszyć ich sprawność oraz wytrzymałość w walce. Też mi pomysł. Prędzej zrobię coś podobnego dla osób, którym ufam - może nawet dla Rycerzy? Skoro pojawia się przede mną niewątpliwa szansa? Tak, właśnie o tym myślę przeglądając najnowsze wydania gazet będące cennym źródłem informacji, przydatnych podczas rozpoczęcia każdego poranka. Nie wiem jeszcze, jak mocno naiwne jest moje myślenie oraz jak skończy się moje pierwsze (oby nie jedyne) spotkanie w tej organizacji. Nieświadom realnych zagrożeń jestem całkiem zrelaksowany. Jak dotąd. Bowiem przede mną dużo pracy. Zamówienia piętrzą się z każdym kolejnym dniem zwłoki (jakże adekwatne słowo). Powinienem się z tego cieszyć - zawód alchemika jest prestiżowy oraz dostarcza wystarczającą ilość wynagrodzenia za trud wkładany w pracę nad miksturami różnorodnie skomplikowanymi. Nie dziwi mnie, że zdecydowana większość wymaga dyskrecji ścisłej oraz wykonywania ich w podziemiu - nie tylko dosłownym. Najgorszą sprawą zawsze jest zdobycie ingrediencji. Niektóre zamówienia wymagają naprawdę rzadkich składników, co wymaga uruchomienia całej misternej siatki kontaktów, z którymi lepiej nie spotykać się przy świetle dziennym w pierwszej lepszej kawiarni. Tajemnica, która winna być zachowana, jest bardzo kłopotliwa. Należy ukrywać się ze swoimi zamiarami, urządzać spotkania pokątnie, potem czekać na odbiór towaru - przyłapanie podczas takiego procederu skończyłoby się gorzej niż kiepsko. Pomimo bycia arystokratami nie mamy nieskończonego długu, który możemy zaciągać u władzy aż do końca istnienia świata. W dodatku ród Burke najczęściej ląduje na dywaniku Ministerstwa z powodu dziedzin magii, którymi się paramy. Jesteśmy bardziej niż inni narażeni na szwank swojego dobrego imienia oraz liczność konsekwencji idących za naszymi poczynaniami. To wszystko podnosi cenę, ale też umiejscawia nas na szczycie listy zaufanych oraz rzetelnych wspólników.
Dzisiejsze zlecenie jest dość niezwykłe, gdyż muszę uwarzyć kilka takich samych trucizn, do sklepu. Przykazanie idzie z góry, chyba aż od samego lorda Caractacusa, który stwierdził, że przyda się rozszerzenie oferty zakupowej u Borgina&Burke’a. Wszyscy wokół posiadają wrogów - ich pozbycie się brudząc sobie ręce w jak najmniejszym stopniu z pewnością musi być opłacalne oraz… szerzej dostępne. Trochę nie uśmiecha mi się rezygnować ze swoich własnych zarobków, ale ostatecznie to prośba samego pradziada, w dodatku jesteśmy rodziną. A rodzina musi stać za sobą murem oraz wspierać się bez względu na wszystko. Nie ośmielam się zatem odmówić - kiwam głową twierdząco, że owszem, podejmę się tego skomplikowanego zadania. Bardzo rzadko robię więcej niż jeden eliksir na raz, w dodatku tak niezwykle trudny. Trutka jest zmorą każdego truciciela, dorównać jej może jedynie wywar skorpenowy. To sprawia, że jest wyjątkowo chodliwym, czyli pożądanym towarem. Lord Burke ma nosa do interesów - nie zamierzam go zawieść. W żadnym aspekcie, nawet jeśli miałbym zginąć. Alchemia to mimo wszystko trudna dziedzina magii, bardzo kapryśna oraz wrażliwa na wszelakie formy potknięć… drobna nieuwaga, a kociołek wybucha zostawiając pół pracowni w gruzach. Wśród profesjonalistów nie może się tak dziać, nawet jeśli należę do klasy tych przeciętnych. Dzięki talentowi oraz jeśli podołam tej prośbie, to moja reputacja może wzrosnąć. Trzeba zatem zakasać rękawy i brać się do roboty.
Standardowo udaję się ciemnymi, chłodnymi korytarzami podziemi aż na ich koniec, gdzie mieści się moja pracownia. Bez okna, ze słabą wentylacją, ale to tylko dlatego, że uważam powietrze za zdradliwe. Niekontrolowany podmuch wiatru mógłby narobić więcej szkód niż pożytku, a ewentualne opary, które dostałyby się do wewnątrz mogłyby zaburzyć strukturę eliksiru. Nie mówiąc już o zmianach temperatury! Pracownia została więc wywietrzona odpowiednio wcześniej, kiedy nie mogła wpłynąć na żaden ze składników oraz wywarów - przychodzę praktycznie na gotowe.
Pomijając wyjęcie potrzebnych ingrediencji ze szczelnie zamkniętych paczuszek imitujących książki. W środku znajduję ciemiernik, jad boomslanga, sproszkowane kły węża, kręgosłup skorpeny oraz belladonnę. Jedna z najgorszych możliwych mieszanek. W rękawicach ze smoczej skóry pożyczonej od brata przekładam wszystko na blat. Następnie zdejmuję je, a różdżką zaczynam wszystko przygotowywać. Jedno machnięcie odpowiada za włączenie paleniska, drugie za nalanie wody w kociołek, który ustawiam nad ogniem. Przywołuję nóż, który szatkuje wszystkie składniki na przyszłe eliksiry. Muszę przemnożyć kilkukrotnie dawki, żeby zwiększyć wydajność w ilości Trutek. Precyzja przede wszystkim. Piękne, równe cięcia, odważanie co do miligrama. Czas mija, a ja nawet nie wiem, że zastaje mnie już noc. Na szczęście nikt mi nie przeszkadza - drzwi pozostają zamknięte, a pracownia stale ciepła przez palący się ogień. Ocieram czoło jedwabną, srebrną chustką; podwijam rękawy szarej koszuli. Biorę głęboki wdech, gdzieś w międzyczasie popijając eliksir wzmacniający. Najgorsze dopiero przede mną.
Do gotującej się wody wpada poszatkowany ciemiernik. Dla odmiany, jeszcze na tym etapie nie miesza się powstającego eliksiru. Za to muszę szybko dodać do tego pokrojoną belladonnę, wtedy dopiero mieszając roślinną zupę. Trzynaście razy w lewo, czterdzieści w prawo, osiemnaście w lewo i trzy w prawo. Wystarczy pomylić się o jeden obrót, żeby się nie udało. Dlatego staram się to robić powoli, dokładnie, metodycznie oraz precyzyjnie. Alchemia to dziedzina dla cierpliwych i wytrwałych - któż się do tego bardziej nadaje niż flegmatyczny pustelnik?
Następnie dodaję pokiereszowane kręgosłupy skorpen, ponawiając mieszanie. Dokładnie w takiej samej sekwencji jak poprzednio. Po skończonych manewrach taka trucizna musi chwilę odstać. Zdejmuję ją z paleniska oraz odkładam na zimną podłogę, żeby prędzej wystygła. W tym czasie kładę się spokojnie na leżance oczekując aż minie przepisowy czas. Wyciągam rękę w stronę żeliwa sprawdzając czy rzeczywiście temperatura się obniżyła. Kiedy nie napotykam ciepła na opuszkach palców, a termometr wskazuje dwadzieścia cztery stopnie, mogę brać się dalej do roboty. W pokojowej temperaturze dodaję jad boomslanga oraz sproszkowane kły węża. Mieszam intensywnie, chociaż bardzo ostrożnie aż do ich rozpuszczenia, co trwa dość długo. Niestety toksyny w kontakcie z wysoką temperaturą mogłyby narobić dużo szkód. Dlatego ślęczę nad kociołkiem już dobrą godzinę, jak nie dłużej, po prostu oczekując wymieszania się składników. Kiedy to w końcu następuje, mogę od nowa delikatnie podgrzać naczynie z eliksirem. Wtedy pod wpływem ciepła unosi się zielony dym - eureka, to oznacza, że wszystko się udaje. To sprawia, że mogę odetchnąć z ulgą. Względnie odetchnąć, gdyż trzeba jak najszybciej ukrócić wydobywanie się tego dymu - mocno gryzie w płuca. Dlatego zamykam powstały płyn w niewielkich fiolkach oglądając je jeszcze pod światłem. Wołam skrzata do wymycia kociołka oraz posprzątania pracowni, po czym odkładam buteleczki w bezpieczne miejsce.
Kiedy wspinam się po schodach na górę okazuje się, że jest już wczesne popołudnie dnia następnego. Wzdycham, udając się do swoich komnat na kąpiel oraz krótką drzemkę. Kiedy wstaję w miarę wypoczęty, kreślę list do lorda Caractacusa z informacją, że udało mi się przyrządzić upragnione trucizny. Można je z powodzeniem sprzedawać w sklepie. Moim zdaniem są naprawdę niezłe jakościowo. Dzięki temu najbogatsi klienci będą mogli po cichu załatwić swoich wrogów. Naturalnie nie wszyscy na raz, to byłoby jednak zbyt podejrzane.
Przebieram się w prostą, ciemną szatę, poprawiam widniejący na piersi srebrny herb. Biorę głęboki oddech, po czym pakuję wszystko do niewielkiego kuferka wyłożonego miękkimi materiałami. Podróż jest krótka - od kominka do kominka. W Borginie&Burke’u zjawiam się wśród syku zielonych płomieni, gdyż to najbezpieczniejsza forma transportu, szczególnie z bagażem. Niewielkim, bo niewielkim, ale jednak.
Na miejscu nie zastaję jeszcze nikogo - tak jak się spodziewałem, przybywam za wcześnie. Nic nie szkodzi. Z cichym łoskotem stawiam kufer na ladzie, otwierając jego zapięcia. Wśród materiałów odnajduję upragnione fiolki, które teraz starannie układam co najmniej, jak gdyby miały iść na wystawę sklepową. Zabawne. Nie czekam długo, aż w pomieszczeniu zjawiają się kolejno ojciec oraz pradziad. Po wymianie standardowych uprzejmości pokazuję im te fiolki opisując szczegółowo jak wyglądał proces tworzenia i jak wyglądają skutki zażycia tych specyfików. Obaj oszczędnie kiwają głową; Marcus już wybiera dla nich miejsce wśród półek oraz informuje, że zdobył pierwszego klienta. Moja rola w tym momencie się kończy - za ladą staję jednak sporadycznie. Dlatego żegnam się z oboma mężczyznami oraz wracam do domu. Czekają na mnie też inne powinności.
zt.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wynonna zazwyczaj nie stawała już nad kociołkiem. To Quentin posiadał w sobie zdumiewającą cierpliwość, która pozwalała mu być idealnym alchemikiem. Jej brakowało opanowania, choć skrzętnie to ukrywała. Wystawanie nad kociołkiem było nużące i skłaniała do przemyśleń – a ostatnie na co miała ochotę lady Burke to rozmyślania, przynajmniej w ostatnich dniach. Jednak zamówienie tuzina trucizn w sklepie, przez jednego z zagranicznych kontaktów sprawiało, że chciała pomóc bratu. Choć uprzedziła go, że skutki jej działań mogą przynieść opłakane efekty. Ostatnio nad kociołkiem stała kilka lat temu. Quentin jednak niezmiennie wierzył w jej umiejętności, nie pozostawało jej nic innego jak samej im zawierzyć. Na obszernej liście dostarczonej przez sowę znajdował się wywar z muchomora, który zdarzyło się jej robić już wcześniej. Zabrawszy swój ze swoich komnat opasły tom poświęcony truciznom wszelakiego rodzaju ruszyła do podziemi w których skrywała się pracownia alchemiczne Quentina.
Otwiera księgę opatrzoną jej własnymi dopiskami, później nieśpiesznie wyciąga kociołek, obok którego gromadzi niezbędne ingrediencje. Podpaliła ogień pod kotłem wlewając do niego dokładnie trzysta pięćdziesiąt mililitrów wody zaraz wrzucając do niej siedemnaście kolców róży. Choć niewielu o tym wiedziało odpowiednio zgotowane kolce róży wydobywały z siebie subtelny zapach tych kwiatów. W tym konkretnym wywarze zabijał on zapach muchomora i reszty składników, pozwalając zakamuflować kryjącą się we fiolce truciznę. Czekając aż woda w kociołku ni zacznie wrzeć uniosła dłonie i splotła włosy na głowie w szybki kok – ostatnie czego chciała, to by jakiś jej włos dostał się do kociołka. Sięgnęła do słoika w którym trzymane koły kolce jeżowca i wyciągnęła jeden. Następnie odszukała dorodnego muchomora, łuskę smoka i kły węża. Wszystko rozłożyła przed sobą. Teraz musiała zaczekać, aż woda z kolcami nie zacznie wrzeć.
Zajęło to kilka minut w trakcie których Wynonna przejrzała listę od kupca i zaznaczyła w swojej księdze kolejne eliksry do wykonania. Kilka z nich było skreślonych, sądziła więc że Quentin się już nimi zajął. Gdy tylko na powierzchni wody zaczęły pojawiać się pęcherzyki powietrza burząc jej taflę i świadcząc o zagotowaniu sięgnęła po kolec jeżowca i dorzuciła do środka. Sięgnęła po długą miedzianą łyżkę i zamieszała wywar cztery razy w lewą stronę i dwa razy w prawą. Następnie odkładając ją i zerkając na wywar. Miała pięć minut, zanim przyjdzie czas na dodanie serca eliksiru. Powinien być smoczy i większość alchemików do tego celu wykorzystywało jad, zapominając że łatwo go wyczuć w tym eliksirze. Dlatego zdecydowała się na łuskę, które zniknęła pod powierzchnią w odpowiednim czasie barwiąc wywar na żółto. Kolejne – kły węża, dodawane niecałą godzinę po łusce według ksiąg należało wrzucać w całości. Wynonnie kiedyś udało się porozmawiać z jednym wybitnym alchemikiem, który zdradził jej, że kły węża – zwłaszcza w truciznach najlepiej jest zetrzeć, w takim stanie lepiej się sklepiają z całością mikstury. Zasiadła na jednym z krzeseł prawie bez ruchu. Godzina minęła jej na rozmyślaniach o nadchodzących zmianach ale i trącała nuty niepokoju, bowiem podczas ich ostatniego spotkania Soren zachowywał się co najmniej i od tego czasu nie dawał znaku życia. I choć gardziłaby tym po stokroć, to jednocześnie jej serce żywiło cichą nadzieję, że postanowi uciec pozostawiając ją jeszcze przez jakiś czas wolną.
Podniosła się z krzesła godzinę później. Machnęła różdżką wprawiając w ruch tarkę i kły nad kociołkiem, obserwując jak powoli znikają w jego głębi zmieniając kolor wywaru na wściekły pomarańcz. Sięgnęła po łyżkę i zamieszała nią trzy raz w prawo i raz w lewo. A potem skupiła się na muchomorze, które należało pociąć w płaty o szerokości nie większej niż jeden centymetr. Skupiła się na zadaniu spokojna, wiedząc, że grzyb nie może zostać dodany wcześniej niż za trzynaście minut. W końcu i muchomor wpadł do kociołka. Niezwłocznie sięgnęła po łyżkę by zamieszać nią trzy raz w lewo i trzy razy w prawo, dopełniając instrukcji. Eliksir powinien warzyć się jeszcze przez kolejne dwadzieścia siedem minut. Jeśli wyszedł poprawnie jego barwa przybierze brunatnoczerwony odcień. Miała nadzieję, że zrobiła wszystko poprawnie. Nie potrzebowała kolejnych rozczarowań.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
The member 'Wynonna Burke' has done the following action : rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Obserwowała wywar z góry, wiedząc że w najbliższej chwili okaże się, czy wszystko zrobiła prawidłowo. Powinno, postępowała według instrukcji wspomaganych przez własne doświadczenie. Wywar bulgotał nieśmiało z każdą chwilą przyjmując barwę coraz mocniej zbliżoną do finalnej. I gdy Wynonna odetchnęła już z ulgą bo kolor tylko jednym odcieniem różnił się od oczekiwanego, podgrzewany płyn zapienił się cały. Rdzawa piana wypłynęła z kociołka sprawiają, że Wyonna zachowawczo cofnęła się o kilka kroków. Gdy ta opadła z niezadowoleniem zauważyła że ciecz w kotle przybrała brunatny odcień. Eliksir nie nadawał się do niczego. Skrzywiła się niezadowolona. Machnęła różdżką kilka razy by odstawić słoiki na ich miejsca, z następnie opróżniła kociołek. Widocznie jej umiejętności zardzewiały, skoro nie była w stanie przygotować tak łatwego eliksiru. Zamyśliła się na chwilę próbując prześledzić swoje ruchy i odnaleźć błąd w swoim postępowaniu. Jedynym logicznym wnioskiem jaki jej przyszedł do głowy był fakt, że źle dotrzymała opisanego czasu. Może zegar w pracowni działał nie tak? Nie chcąc więcej rozmyślać nad porażką, która rzuciła się cieniem na jej dzisiejszy dzień opuściła pracownie w złym humorze z pewnością po drodze do swoich komnat uprzykrzając życie komuś ze służby.
|zt
|zt
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Dzisiejszego dnia, właśnie w momencie w którym Nonna szykowała się do kolejnej wyprawy po ingrediencje z odwiedzinami zawitała w posiadłości w Durham ciotka Burke. Była już dawno po osiemdziesiątce i większość swoich dni spędzała na wizytach towarzyskich. Przeklęty Quentin wyszedł dzisiaj z rana i Nonna została postawiona przed niewygodnym zadaniem dotrzymania cioci towarzystwa w pojedynkę. Zasiadły w jednym salonów. Na szczęście Diana Burke na starość nie skąpiła słów, a do rozmowy starczały jej jedynie zdawkowe odpowiedzi. Diana lubiła ciągnąć za język, więc Nonna umierała w środku odpowiadając na niewygodne pytania. Zwłaszcza te dotyczące jej narzeczonego, które uświadamiały sobie, że wcale go nie zna( ale znów na co ciotce Dianie wiedzieć jaki kolor najmocniej lubił Soren). Minęła godzina, po której ciotka zaczęła uskarżać się na towarzyszące jej bóle głowy. Nonna wcale nie dziwiła się, że występują ją samą zaczynała boleć głowa – ciotka nadawała bez przerwy, pewnie ból powodowany był jej własnym paplaniem. Wysnuła ubolewanie z nieobecności Quentina mówiąc, że miała nadzieję, że uda mu się przyrządzić dla niej eliksir. Burke zaproponowała ciotce pomoc, mając nadzieję że dzięki temu pożegna ją szybciej skieruje się do pracowni. Nie pomyliła się. Radość ciotki zaowocowała dwoma całusami w policzki i szybkim pożegnaniem z wypowiedzeniem nadziei, że na lek nie będzie musiała długo czekać.
Nonna chwilę później już kierowała się w stronę pracowni brata. Ostatnio nie poszło jej za dobrze przy truciźnie z muchomora. Miała nadzieję, że tym razem pójdzie jej lepiej. Wyciągnęła kociołek pod którym rozpaliła ogień wlewając do niego litr zimnej wody do której od razu dodała jelita szczura. Spokojnie poczekała aż owy ogień pod kociołkiem nie doprowadzi wywaru do wrzenia. Dorzuciła lubczyk obserwując jak ginie w bulgoczącym wywarze. Sięgnęła po chochlę, która zamieszała dokładnie pięć razy w lewo i nie czekając więcej dorzuciła pięć liści dębu. Te zabarwiły substancję na zielonkawy kolor. Rozejrzała się po pracowni dostrzegając róg reema, który idealnie nadawał się do eliksirów leczniczych. Ułożyła go na drewnianej desce odnajdując też tarkę. Stojąc nad kociołkiem powoli ścierała róg patrząc jak jego drobiny łączą się z resztą naparu. Gdy skończyła sięgnęła po chochlę i jeszcze raz zamieszała nią pięć razy. Zgasiła ogień. Jeśli wszystko poszło dobrze zimny napar przybierze barwę lazurowej wody i to właśnie ten odcień będzie świadczył o jego używalności. Nie pozostawało nic innego jak czekać.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
The member 'Wynonna Burke' has done the following action : rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
Minuty mijały, ale Nonna jak zwykle wykorzystywała je, czytając o klimacie panującym w Austrii do której miała zamiar wybrać się po ingrediencje pewnej rośliny, której występowanie było najczęstsze właśnie w tych rejonach. Eliskir stygł w kociołku. Lekka para unosiła się jeszcze nad naczyniem i Burke nie pozostawało nic innego jak czekać. Wykonywała zapiski na pergaminie zagłębiając się w lekturę, przygotowując informacje, które mogły ale nie musiały być przydatne na jaj kolejnej wyprawie. Minęła godzina, po której Wynonna odłożyła na bok papiery i sięgnęła po fiolkę. Użyła chochli by nabrać mikstury i wlać ją do naczynia. Z ulgą obserwowała że przelewana ciecz ma odpowiedni kolor. Eliksir się udał. Teraz pozostawało go jedynie doręczyć ciotce Burke. Napełniła nim dwie fiolki i ruszyła do salonu w którym znajdował się kominek. Nabrała trochę magicznego proszku w dłonie i rzucając go wypowiedziała dres ciotki już po chwili niknąc w zielonych płomieniach.
| zt
| zt
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
03.04
Dzień głupców oraz żartownisiów przebiegł nadzwyczaj pomyślnie, czego się nawet nie spodziewałem. Ba, od samego rana wietrzyłem pewnego rodzaju katastrofę, którą musiałbym przypłacić nie tylko uszczupleniem ingrediencjowych zapasów, ale również zniszczeniem pracowni. Udany eliksir Garota okazał się zaskoczeniem, a ja postanowiłem kuć żelazo póki gorące. Odpocząłem kilka dni zajmując się mniej lub bardziej ważnymi sprawami, aż nadszedł piąty kwietnia. Dzień, w którym nadchodzi czas na uwarzenie eliksiru wielosokowego. Nie należy on do najtrudniejszych mikstur, ale do najprostszych również nie. Przede wszystkim jest okropnie czasochłonny. Muchy siatkoskrzydłe musiały zostać przygotowane trzy tygodnie temu, róg dwurożca być niezwykle świeży, a tykwobulwa zebrana tuż przed próbą stworzenia magicznego wywaru. Zleciłem to zadanie skrzatowi, bo nie mam ochoty na brudzenie się w szklarnianej ziemi. Odbieram zatem wszystkie niezbędne składniki, parę minut później przemierzam już podziemny korytarz kierując się do pracowni na jego końcu.
Zamykam za sobą drzwi, chociaż nie na klucz ani kłódkę, tak zwyczajnie. Tradycyjnie ubieram na oczy gogle, a dłonie przywdziewam w rękawice. Oddycham miarowo, spokojnie. Machnięciem różdżki rozpalam palenisko, napełniam kociołek wodą. W oczekiwaniu na jej zagotowanie oczyszczam tykwobulwę z ziemi. Starannie ją obieram oraz kroję na małe cząstki. Proszkuję róg dwurożca, nacinam skórkę boomslanga. Odmierzam sześć owoców jałowca oraz rozdrabniam liście dębu, a także muchy siatkoskrzydłe.
Kiedy wszystko wydaje się być gotowe, a woda wrze, dodaję do niej jałowca oraz pięć sproszkowanych liści dębu. Mieszam łyżką trzy razy w prawo. Przez osiemdziesiąt minut pozwalam wywarowi się gotować. Kiedy nabiera lekko zielonkawej barwy, wrzucam do środka jeden włos kelpii, który pozwala na intensyfikację otrzymanego koloru. Dodaję trochę much, następnie zmniejszam ogień na kilkadziesiąt sekund. Mieszam całość jednokrotnie w lewo.
Wtedy z kolei dodaję skórkę boomslanga oraz wsypuję sproszkowany róg dwurożca. Zwiększam płomień oraz temperaturę eliksiru pozwalając mu się gotować przez kilkadziesiąt sekund. Zostawiam go na niewielkim ogniu przez dwie godziny. W międzyczasie robię porządki w zapasach oraz inne mało absorbujące rzeczy. Po upływie tego czasu dodaję resztkę much oraz pokrojoną tykwobulwę. Mikstura bulgocze przybierając odpowiednią barwę. Mieszam trzy razy w lewo. I teraz będą się ważyć, czy może raczej warzyć, losy wszechświata. Uda się lub nie.
Dzień głupców oraz żartownisiów przebiegł nadzwyczaj pomyślnie, czego się nawet nie spodziewałem. Ba, od samego rana wietrzyłem pewnego rodzaju katastrofę, którą musiałbym przypłacić nie tylko uszczupleniem ingrediencjowych zapasów, ale również zniszczeniem pracowni. Udany eliksir Garota okazał się zaskoczeniem, a ja postanowiłem kuć żelazo póki gorące. Odpocząłem kilka dni zajmując się mniej lub bardziej ważnymi sprawami, aż nadszedł piąty kwietnia. Dzień, w którym nadchodzi czas na uwarzenie eliksiru wielosokowego. Nie należy on do najtrudniejszych mikstur, ale do najprostszych również nie. Przede wszystkim jest okropnie czasochłonny. Muchy siatkoskrzydłe musiały zostać przygotowane trzy tygodnie temu, róg dwurożca być niezwykle świeży, a tykwobulwa zebrana tuż przed próbą stworzenia magicznego wywaru. Zleciłem to zadanie skrzatowi, bo nie mam ochoty na brudzenie się w szklarnianej ziemi. Odbieram zatem wszystkie niezbędne składniki, parę minut później przemierzam już podziemny korytarz kierując się do pracowni na jego końcu.
Zamykam za sobą drzwi, chociaż nie na klucz ani kłódkę, tak zwyczajnie. Tradycyjnie ubieram na oczy gogle, a dłonie przywdziewam w rękawice. Oddycham miarowo, spokojnie. Machnięciem różdżki rozpalam palenisko, napełniam kociołek wodą. W oczekiwaniu na jej zagotowanie oczyszczam tykwobulwę z ziemi. Starannie ją obieram oraz kroję na małe cząstki. Proszkuję róg dwurożca, nacinam skórkę boomslanga. Odmierzam sześć owoców jałowca oraz rozdrabniam liście dębu, a także muchy siatkoskrzydłe.
Kiedy wszystko wydaje się być gotowe, a woda wrze, dodaję do niej jałowca oraz pięć sproszkowanych liści dębu. Mieszam łyżką trzy razy w prawo. Przez osiemdziesiąt minut pozwalam wywarowi się gotować. Kiedy nabiera lekko zielonkawej barwy, wrzucam do środka jeden włos kelpii, który pozwala na intensyfikację otrzymanego koloru. Dodaję trochę much, następnie zmniejszam ogień na kilkadziesiąt sekund. Mieszam całość jednokrotnie w lewo.
Wtedy z kolei dodaję skórkę boomslanga oraz wsypuję sproszkowany róg dwurożca. Zwiększam płomień oraz temperaturę eliksiru pozwalając mu się gotować przez kilkadziesiąt sekund. Zostawiam go na niewielkim ogniu przez dwie godziny. W międzyczasie robię porządki w zapasach oraz inne mało absorbujące rzeczy. Po upływie tego czasu dodaję resztkę much oraz pokrojoną tykwobulwę. Mikstura bulgocze przybierając odpowiednią barwę. Mieszam trzy razy w lewo. I teraz będą się ważyć, czy może raczej warzyć, losy wszechświata. Uda się lub nie.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Quentin Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
04.04
Wczoraj niewiele zabrakło do poprawnego uwarzenia eliksiru. Nie wiem co mogło pójść nie tak, ale bardzo mnie to zmęczyło oraz rozczarowało. Zaczynam się bać, że to zlecenie jest ponad moje siły. Jednak dostałem informację, że mam próbować do skutku, co zamierzam zrobić. Mam nadzieję, że lord Rowle ma dużo pieniędzy, którymi chętnie sypnie, w przeciwnym razie nasza współpraca może wyjść gorzej niż źle. Wzdycham ciężko po raz kolejny zmierzając do własnej pracowni. Zapowiada się długi i męczący wieczór. Staram się jednak podejść do całego procesu jak najbardziej optymistycznie. Lepiej, żeby tym razem naprawdę się to powiodło. Chyba potrzebuję wzmocnienia wiary w swoje umiejętności.
Wciąż ta sama rutyna. Zamykam za sobą drzwi. Ponownie ubieram na oczy gogle, a dłonie przywdziewam w rękawice. Oddycham miarowo, spokojnie. Machnięciem różdżki rozpalam palenisko, napełniam kociołek wodą. W oczekiwaniu na jej zagotowanie oczyszczam tykwobulwę z ziemi. Starannie ją obieram oraz kroję na małe cząstki. Proszkuję róg dwurożca, nacinam skórkę boomslanga. Odmierzam sześć owoców jałowca oraz rozdrabniam liście dębu, a także muchy siatkoskrzydłe. Nic się nie zmienia.
Kiedy wszystko wydaje się być gotowe, a woda wrze, dodaję do niej jałowca oraz pięć sproszkowanych liści dębu. Mieszam łyżką trzy razy w prawo. Przez osiemdziesiąt minut pozwalam wywarowi się gotować. Kiedy nabiera lekko zielonkawej barwy, wrzucam do środka jeden włos kelpii, który pozwala na intensyfikację otrzymanego koloru. Dodaję trochę much, następnie zmniejszam ogień na kilkadziesiąt sekund. Tym razem rezygnuję z mieszania w lewo sądząc, że to może być momentem, w którym popełniłem błąd.
Wtedy z kolei dodaję skórkę boomslanga oraz wsypuję sproszkowany róg dwurożca. Zwiększam płomień oraz temperaturę eliksiru pozwalając mu się gotować przez kilkadziesiąt sekund. Zostawiam go na niewielkim ogniu przez dwie godziny. W międzyczasie robię porządki w zapasach oraz inne mało absorbujące rzeczy. Po upływie tego czasu dodaję resztkę much oraz pokrojoną tykwobulwę. Mikstura bulgocze przybierając odpowiednią barwę. Mieszam trzy razy w lewo. Kolejny punkt kulminacyjny, od którego zależy właściwie wszystko. Wstrzymuję oddech.
Wczoraj niewiele zabrakło do poprawnego uwarzenia eliksiru. Nie wiem co mogło pójść nie tak, ale bardzo mnie to zmęczyło oraz rozczarowało. Zaczynam się bać, że to zlecenie jest ponad moje siły. Jednak dostałem informację, że mam próbować do skutku, co zamierzam zrobić. Mam nadzieję, że lord Rowle ma dużo pieniędzy, którymi chętnie sypnie, w przeciwnym razie nasza współpraca może wyjść gorzej niż źle. Wzdycham ciężko po raz kolejny zmierzając do własnej pracowni. Zapowiada się długi i męczący wieczór. Staram się jednak podejść do całego procesu jak najbardziej optymistycznie. Lepiej, żeby tym razem naprawdę się to powiodło. Chyba potrzebuję wzmocnienia wiary w swoje umiejętności.
Wciąż ta sama rutyna. Zamykam za sobą drzwi. Ponownie ubieram na oczy gogle, a dłonie przywdziewam w rękawice. Oddycham miarowo, spokojnie. Machnięciem różdżki rozpalam palenisko, napełniam kociołek wodą. W oczekiwaniu na jej zagotowanie oczyszczam tykwobulwę z ziemi. Starannie ją obieram oraz kroję na małe cząstki. Proszkuję róg dwurożca, nacinam skórkę boomslanga. Odmierzam sześć owoców jałowca oraz rozdrabniam liście dębu, a także muchy siatkoskrzydłe. Nic się nie zmienia.
Kiedy wszystko wydaje się być gotowe, a woda wrze, dodaję do niej jałowca oraz pięć sproszkowanych liści dębu. Mieszam łyżką trzy razy w prawo. Przez osiemdziesiąt minut pozwalam wywarowi się gotować. Kiedy nabiera lekko zielonkawej barwy, wrzucam do środka jeden włos kelpii, który pozwala na intensyfikację otrzymanego koloru. Dodaję trochę much, następnie zmniejszam ogień na kilkadziesiąt sekund. Tym razem rezygnuję z mieszania w lewo sądząc, że to może być momentem, w którym popełniłem błąd.
Wtedy z kolei dodaję skórkę boomslanga oraz wsypuję sproszkowany róg dwurożca. Zwiększam płomień oraz temperaturę eliksiru pozwalając mu się gotować przez kilkadziesiąt sekund. Zostawiam go na niewielkim ogniu przez dwie godziny. W międzyczasie robię porządki w zapasach oraz inne mało absorbujące rzeczy. Po upływie tego czasu dodaję resztkę much oraz pokrojoną tykwobulwę. Mikstura bulgocze przybierając odpowiednią barwę. Mieszam trzy razy w lewo. Kolejny punkt kulminacyjny, od którego zależy właściwie wszystko. Wstrzymuję oddech.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Quentin Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
05.04 + być może 28 dni
Wczorajszy dzień opiewał w liczne katastrofy. Najbardziej bolącą jest nieudany eliksir płynnego szczęścia. Los wyraźnie dał mi znać, że nie mam co na nie liczyć. A ja jestem nieustępliwy, jak widać. Nie, nie zamierzam się znów porwać na Felix Felicis. Nie mam już krwi jednorożca, a jej zdobycie na nowo zajmie trochę czasu. Szczególnie, że ostatnio jej kupno stało się mocno kontrolowane. W oczekiwaniu na dostawę z trochę mniej legalnego źródła postanawiam spróbować uwarzyć równie trudną miksturę, mianowicie Veritaserum. Jestem szalony, że porywam się na to po wczorajszej sromotnej klęsce, ale widocznie alchemicy tak już mają. Są nieprzewidywalni i nieracjonalni. Lub przynajmniej ja taki jestem. Zastanawiające.
Nie tak jak eliksir, który planuję uwarzyć. Znów muszę uważać na wybuch kociołka, co przy moim braku szczęścia jest bardziej prawdopodobne niż kiedykolwiek. Przemierzam długi korytarz podziemi docierając do pracowni. Niesprzątniętej od wczoraj. Najpierw porządkuję wszystko różdżką, a następnie każę skrzatowi wyczyścić wnętrze cynowego naczynia, niosącego jeszcze ślady po nieudanym wywarze. A zapowiadało się naprawdę nieźle. Może jednak pomyliłem się w dawkowaniu, tego już się i tak nie dowiem.
Ubieram gogle, rękawice i zabieram się do pracy, nawet jeśli niespecjalnie wierzę w swoje powodzenie. Rozpalam ogień nad czystym już kociołkiem oraz kiedy metal łapie temperaturę wsypuję tam popiół feniksa. Niezwykle cenny i rzadki składnik. Idealne serce takiej mikstury. Popiół wypraża się sycząc cicho. Po kilku minutach wlewam tam wody, która nabiera srebrzystego koloru. Nie mieszam, za to dodaję pięć liści moly. Dopiero wtedy mieszam trzydzieści razy w prawo, czterdzieści w lewo oraz piętnaście w prawo. Wywar nabiera lekko zielonego koloru oraz specyficznego zapachu. Wsypuję garść płatków krwawnika kichawca, mieszam intensywnie dziesięć razy w lewo. Dwa pawie pióra lądują w zupie, która wydaje z siebie niekontrolowany świst i mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Dodawszy do całości czternaście pestek granatu eliksir zaczyna lekko dymić skrząc się na ogniste kolory. Zmniejszam temperaturę, żeby nie doprowadzić do pożaru. Dopiero po godzinie ponawiam warzenie.
Kruszę w moździerzu pancerzyk chropianka i dodaję go do mikstury. Tak samo robię z dziobem sowy. I najważniejsze mieszanie. Osiemdziesiąt razy w prawo, aż się robi słabo. I trzydzieści w lewo. I czterdzieści w prawo. Eliksir powinien wyglądać jak woda oraz pozbyć się wszelkiego zapachu. Chociaż i tak należy jeszcze codziennie przed dwadzieścia osiem dni mieszać. Zamierzam wydać taki rozkaz skrzatowi o ile zdołam określić, że moje starania nie poszły na marne. Niestety w to wątpię, ale ponoć nadzieja umiera ostatnia.
Wczorajszy dzień opiewał w liczne katastrofy. Najbardziej bolącą jest nieudany eliksir płynnego szczęścia. Los wyraźnie dał mi znać, że nie mam co na nie liczyć. A ja jestem nieustępliwy, jak widać. Nie, nie zamierzam się znów porwać na Felix Felicis. Nie mam już krwi jednorożca, a jej zdobycie na nowo zajmie trochę czasu. Szczególnie, że ostatnio jej kupno stało się mocno kontrolowane. W oczekiwaniu na dostawę z trochę mniej legalnego źródła postanawiam spróbować uwarzyć równie trudną miksturę, mianowicie Veritaserum. Jestem szalony, że porywam się na to po wczorajszej sromotnej klęsce, ale widocznie alchemicy tak już mają. Są nieprzewidywalni i nieracjonalni. Lub przynajmniej ja taki jestem. Zastanawiające.
Nie tak jak eliksir, który planuję uwarzyć. Znów muszę uważać na wybuch kociołka, co przy moim braku szczęścia jest bardziej prawdopodobne niż kiedykolwiek. Przemierzam długi korytarz podziemi docierając do pracowni. Niesprzątniętej od wczoraj. Najpierw porządkuję wszystko różdżką, a następnie każę skrzatowi wyczyścić wnętrze cynowego naczynia, niosącego jeszcze ślady po nieudanym wywarze. A zapowiadało się naprawdę nieźle. Może jednak pomyliłem się w dawkowaniu, tego już się i tak nie dowiem.
Ubieram gogle, rękawice i zabieram się do pracy, nawet jeśli niespecjalnie wierzę w swoje powodzenie. Rozpalam ogień nad czystym już kociołkiem oraz kiedy metal łapie temperaturę wsypuję tam popiół feniksa. Niezwykle cenny i rzadki składnik. Idealne serce takiej mikstury. Popiół wypraża się sycząc cicho. Po kilku minutach wlewam tam wody, która nabiera srebrzystego koloru. Nie mieszam, za to dodaję pięć liści moly. Dopiero wtedy mieszam trzydzieści razy w prawo, czterdzieści w lewo oraz piętnaście w prawo. Wywar nabiera lekko zielonego koloru oraz specyficznego zapachu. Wsypuję garść płatków krwawnika kichawca, mieszam intensywnie dziesięć razy w lewo. Dwa pawie pióra lądują w zupie, która wydaje z siebie niekontrolowany świst i mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Dodawszy do całości czternaście pestek granatu eliksir zaczyna lekko dymić skrząc się na ogniste kolory. Zmniejszam temperaturę, żeby nie doprowadzić do pożaru. Dopiero po godzinie ponawiam warzenie.
Kruszę w moździerzu pancerzyk chropianka i dodaję go do mikstury. Tak samo robię z dziobem sowy. I najważniejsze mieszanie. Osiemdziesiąt razy w prawo, aż się robi słabo. I trzydzieści w lewo. I czterdzieści w prawo. Eliksir powinien wyglądać jak woda oraz pozbyć się wszelkiego zapachu. Chociaż i tak należy jeszcze codziennie przed dwadzieścia osiem dni mieszać. Zamierzam wydać taki rozkaz skrzatowi o ile zdołam określić, że moje starania nie poszły na marne. Niestety w to wątpię, ale ponoć nadzieja umiera ostatnia.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Quentin Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
06.04
Musiałem odpocząć od warzenia eliksirów. Wciąż chodzi mi po głowie to nieszczęsne, nieudane Veritaserum. Widocznie taka jest natura ambitnego alchemika. Staram się podejść do kolejnej próby już bardziej optymistycznie. Mówią, że dobre nastawienie to połowa sukcesu. Jednak nadal brakuje mi krwi jednorożca, dlatego dziś wezmę się za Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu. Przyda się na rozległe rany, w szczególności gdyby miał nas zaatakować wilkołak albo miało dojść do rozszczepienia podczas teleportacji. Wierzę, że tym razem się uda, chociaż mikstura należy do skomplikowanych. Nie tak bardzo jak poprzednie eliksiry, ale jednak. Nie dowiem się jaki będzie efekt dopóki nie spróbuję. Na wszelki wypadek i tak sięgam po względy bezpieczeństwa czyli gogle oraz rękawiczki, byleby tylko zminimalizować ryzyko odniesienia ewentualnych obrażeń. Szkoda będzie również składników, ale to ma akurat znaczenie drugorzędne.
Tradycyjnie zagotowuję wodę w kociołku, pod którym włączam palenisko zaklęciem. W tym samym czasie proszkuję posiadane srebro oraz róg byka, które dołożę do eliksiru. Następnie kruszę liście dyptamu oraz rozdrabniam ślaz i szałwię. Tak naprawdę rzadko mam do czynienia z eliksirami leczniczymi, ale po wskazówkach od zaprzyjaźnionego uzdrowiciela wierzę, że to się może udać. Właśnie dlatego spędzam kolejne godziny w pracowni naprawdę wierząc w cuda.
Kiedy woda się gotuje, dodaję najpierw serce tego całego wywaru czyli ślaz. Cały. Mieszam trzynaście razy w lewo oraz trzynaście w prawo, a zupa poprawnie bulgocze. Wsypuję sproszkowany róg byka, przez co eliksir nabiera czerwonej barwy oraz głośno syczy. Zmniejszam temperaturę pod paleniskiem i odczekuję piętnaście minut. Dopiero wtedy wznawiam gotowanie. Dodaję szałwię, trzy pawie pióra i pokruszone liście dyptamu. Wtedy wywar nabiera ziołowego zapachu oraz zielonkawej barwy. Mieszam wszystko trzydzieści razy w lewo, dwanaście w prawo, osiem w lewo i dziesięć w prawo. Na koniec dosypuję sproszkowanego srebra, przez co zupa bardzo się mieni oraz błyszczy srebrzystym blaskiem. Z zadowoleniem przyglądam się zawartości kociołka, którą jeszcze mieszam energicznie pięć razy w lewo i pięć w prawo. Oczekując rzecz jasna wymiernych wyników własnej pracy. Obym się nie przeliczył.
Musiałem odpocząć od warzenia eliksirów. Wciąż chodzi mi po głowie to nieszczęsne, nieudane Veritaserum. Widocznie taka jest natura ambitnego alchemika. Staram się podejść do kolejnej próby już bardziej optymistycznie. Mówią, że dobre nastawienie to połowa sukcesu. Jednak nadal brakuje mi krwi jednorożca, dlatego dziś wezmę się za Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu. Przyda się na rozległe rany, w szczególności gdyby miał nas zaatakować wilkołak albo miało dojść do rozszczepienia podczas teleportacji. Wierzę, że tym razem się uda, chociaż mikstura należy do skomplikowanych. Nie tak bardzo jak poprzednie eliksiry, ale jednak. Nie dowiem się jaki będzie efekt dopóki nie spróbuję. Na wszelki wypadek i tak sięgam po względy bezpieczeństwa czyli gogle oraz rękawiczki, byleby tylko zminimalizować ryzyko odniesienia ewentualnych obrażeń. Szkoda będzie również składników, ale to ma akurat znaczenie drugorzędne.
Tradycyjnie zagotowuję wodę w kociołku, pod którym włączam palenisko zaklęciem. W tym samym czasie proszkuję posiadane srebro oraz róg byka, które dołożę do eliksiru. Następnie kruszę liście dyptamu oraz rozdrabniam ślaz i szałwię. Tak naprawdę rzadko mam do czynienia z eliksirami leczniczymi, ale po wskazówkach od zaprzyjaźnionego uzdrowiciela wierzę, że to się może udać. Właśnie dlatego spędzam kolejne godziny w pracowni naprawdę wierząc w cuda.
Kiedy woda się gotuje, dodaję najpierw serce tego całego wywaru czyli ślaz. Cały. Mieszam trzynaście razy w lewo oraz trzynaście w prawo, a zupa poprawnie bulgocze. Wsypuję sproszkowany róg byka, przez co eliksir nabiera czerwonej barwy oraz głośno syczy. Zmniejszam temperaturę pod paleniskiem i odczekuję piętnaście minut. Dopiero wtedy wznawiam gotowanie. Dodaję szałwię, trzy pawie pióra i pokruszone liście dyptamu. Wtedy wywar nabiera ziołowego zapachu oraz zielonkawej barwy. Mieszam wszystko trzydzieści razy w lewo, dwanaście w prawo, osiem w lewo i dziesięć w prawo. Na koniec dosypuję sproszkowanego srebra, przez co zupa bardzo się mieni oraz błyszczy srebrzystym blaskiem. Z zadowoleniem przyglądam się zawartości kociołka, którą jeszcze mieszam energicznie pięć razy w lewo i pięć w prawo. Oczekując rzecz jasna wymiernych wyników własnej pracy. Obym się nie przeliczył.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Quentin Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 90
'k100' : 90
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Podziemia
Szybka odpowiedź