Skrzydło zachodnie
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Skrzydło zachodnie
Skrzydło zachodnie jest przeznaczone do wyłącznego użytku Quentina. Utrzymane w czarno-szarych barwach, wyłożone kamieniami, sprawia wrażenie posępnego i opuszczonego. Pomimo panującego porządku po przekroczeniu progu skrzydła odnosi się wrażenie wciągnięcia przez wir chaosu. Korytarze zawalone są rzeźbami, ściany obwieszone są obrazami, ale statycznymi. Brakuje naturalnego oświetlenia, gdyż okna wychodzące na szklarnię ozdabiają grube kotary praktycznie nigdy nieodsłaniane.
Pierwsze drzwi prowadzą do sypialni Burke'a składającej się z ogromnego łoża z baldachimem, drewnianej, wiekowej komody na ubrania i wiszącego nad nią srebrnego lustra. Ścian praktycznie nie widać pod osłoną z obrazów i prawie zawsze pokój skąpany jest w ciemnościach. Po lewej stronie są drzwi prowadzące do łazienki.
Następne drzwi z korytarza należą do gabinetu Quentina. Składa się on z dębowego biurka zawalonego pergaminami i tomami, ściany wyłożone są regałami z uginającymi się od książek półkami. Na końcu stoi wbudowany w ścianę barek skrywający dużo różnych trunków.
Na samym końcu wchodzi się do salonu przyjmującego poufnych gości. Zaopatrzony jest on w stół, kanapy i fotele, a także niewielki kominek. Także i w tym miejscu zobaczyć można dużą ilość rzeźb czy obrazów. Całości dopełnia drogi Quentinowi fortepian należący do jego babki, na którym zresztą często gra.
Pierwsze drzwi prowadzą do sypialni Burke'a składającej się z ogromnego łoża z baldachimem, drewnianej, wiekowej komody na ubrania i wiszącego nad nią srebrnego lustra. Ścian praktycznie nie widać pod osłoną z obrazów i prawie zawsze pokój skąpany jest w ciemnościach. Po lewej stronie są drzwi prowadzące do łazienki.
Następne drzwi z korytarza należą do gabinetu Quentina. Składa się on z dębowego biurka zawalonego pergaminami i tomami, ściany wyłożone są regałami z uginającymi się od książek półkami. Na końcu stoi wbudowany w ścianę barek skrywający dużo różnych trunków.
Na samym końcu wchodzi się do salonu przyjmującego poufnych gości. Zaopatrzony jest on w stół, kanapy i fotele, a także niewielki kominek. Także i w tym miejscu zobaczyć można dużą ilość rzeźb czy obrazów. Całości dopełnia drogi Quentinowi fortepian należący do jego babki, na którym zresztą często gra.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Ostatnio zmieniony przez Quentin Burke dnia 07.11.16 10:10, w całości zmieniany 1 raz
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tej konkretnej chwili, a może bardziej momencie, było jej wszystko jedno. Prawdopodobnym było że powodowało to fakt upojenia alkoholowego w który wprowadziła ją tak niepozornie wyglądająca azjatka. Niby myśli nadal w miarę klarownie przebiegały przez jej głowę a i słowa zdawały się brzmieć dokładnie tak samo jak zawsze, to jednak spojrzenie zmętniało jej trochę i straciło ostry badawczy ton, którym traktowała wszystkich bez wyjątku.
Pojawienie się Perseusza wywołało w niej lawinę kuriozalnie abstrakcyjnych uczuć i odczuć i z niewiadomego dla nikogo powodu – nawet dla niej samej – odkryła że lord Avery niesamowicie ją dzisiaj swoją osobą irytuje. Być może robił to swoim ostentacyjnym spojrzeniem na zegarek, albo też nienagannie ułożoną fryzurą. A może wszystkim wyżej wymienionym połączonym z mnóstwem innych uwag które przemknęły w jej głowie w jego kierunku w czasie tej krótkiej chwili.
I chyba tylko on jeden wszystkimi możliwymi sposobami próbował wybrnąć z sytuacji w której się znaleźli. On i Dei która w tej chwili otrzymała nową rolę by niejako pojednać te dwie jednostki które przecież przeważnie ceniły sobie swoje towarzystwo. Burke nadal jak zaklęta siedziała z jedną nagą wciągnięta na kanapę i po prostu patrzyła. A może bardziej lustrowała osobę Perseusa próbując dojść do ładu z własnymi myślami i jakąś dziwną niepochamowaną chęcią rzucenia mu w czubek czoła trzymaną w dłoni szklanką. W końcu odłożyła ten zamiar na bok, bowiem naczynie wypełnił płyn a ona nie miała w zwyczaju rozlewania dobrych alkoholi.
Toast wzniesiony przez niego sprawił że Wynonna ostatkiem sił – w większości spożytkowanych na zatrzymanie szklanki w dłoni i nie rozbijanie jej o czoło jej gościa – powstrzymała się od wywrócenia teatralnie oczyma. Toast gonił toast, jeden za drugim opiewając w coraz to większe – zdaniem Wynonny – bzdury. Aż chciałoby się na to wszystko westchnąć.
Jednak i tego nie zrobiła pozwalając by słowa wybrzmiały, zebrały swoją chwałę wpadając do ich uszu, a potem opuściły ich równie szybko jak się pojawiły. Zniknięcie Dei po wypowiedzianych przez nią słowach sprawiły że Wynonna uniosła jedną brew prze chwilę zastanawiając się czy i w nią nie należałoby rzucić szklanką. Alkohol jakoś budził w niej dzikość, którą na co dzień udawało jej się trzymać na wodzy. Na szczęście też budził w niej lenistwo sprawiając, że wszystkie swoje chęci rozbicia czegoś komuś na głowie odkładała na mające nigdy nie nadejść później.
-Nie posiadam przedmałżeńskich niepokoi. – zapewniła go Wynonna całkowicie na przekór Dei i kompletnie niezgodnie z prawdą. Bo przecież drżała na myśl o tym, że przysięga którą niedługo ma złożyć zabierze jej tak umiłowaną wolność i pozbawi kontroli nad własnym losem. Jednocześnie też w tym konkretnym momencie Perseusz zdawał się ostatnią z osób odpowiednich by o tym dyskutować. Nie dodała nic więcej. Ani jednego słowa.
Dłoń Dei lekko, wręcz czule dotykające jej ramienia, sprawiła że Burke wstała prawie automatycznie bez jęknięcia pozwalając by ta zarzuciła na jej ramiona jeden z szlafroków należących do jej brata. Co prawda nie czuła potrzeby – czy nawet powinności – założenia go. W swoim charakterystycznym sposobie bycia wstyd uznawała za rzecz zbędną i tylko przeszkadzającą. Teoretycznie wiedziała, że nie powinna paradować w samej halce przed kuzynem swojego przyszłego męża. Praktycznie jednak w żaden sposób nie dotykało to jej dumy czy godności. Realnie zaś – dzięki Merlinowi za Tsagairt, która pojmowała to wszystko nader sprawnie pilnując by Wynonna się nie przeziębiła.
-Rozmowa o ślubach to ostatnie na co mam ochotę. – stwierdziła w końcu na nowo zasiadając na kanapie. Ni w ząb nie uśmiechało jej się rozmawianie o tym jak wczoraj dwa razy spadła z konia w konsekwencji czego zajęła brawurowe, ostatnie miejsce w polowaniu na lisa. Ale jednocześnie też ton którym przemówiła Dei i obecność jej jak i Perseusa – którego obecność z każdą chwilą drażniła ją coraz mniej – sprawiła, że Wynonna postanowiła podzielić się z nimi inną sprawą. Równie mokrą co wspomniane chwilę wcześniej upadki z konia. – Ostatnimi dniami mam skłonność do moczenia garderoby. – mruknęła na początku lekko obrażona przez to na cały świat. Wiedząc że to zdanie niewiele powie Dei, i tylko trochę rozjaśni cokolwiek Perseusowi. – Szlama wepchnęła mnie do fontanny przypadkiem – dodała nie ukrywając niezadowolenia które towarzyszyło odczuciu co do całej tej sprawy. Jednocześnie też postanawiając, że wyjaśniła wszystko zwinnie, płynnie i klarownie. Cała Burke, nie pociągnięta za język nigdy nie zdradzi szczegółów.
Pojawienie się Perseusza wywołało w niej lawinę kuriozalnie abstrakcyjnych uczuć i odczuć i z niewiadomego dla nikogo powodu – nawet dla niej samej – odkryła że lord Avery niesamowicie ją dzisiaj swoją osobą irytuje. Być może robił to swoim ostentacyjnym spojrzeniem na zegarek, albo też nienagannie ułożoną fryzurą. A może wszystkim wyżej wymienionym połączonym z mnóstwem innych uwag które przemknęły w jej głowie w jego kierunku w czasie tej krótkiej chwili.
I chyba tylko on jeden wszystkimi możliwymi sposobami próbował wybrnąć z sytuacji w której się znaleźli. On i Dei która w tej chwili otrzymała nową rolę by niejako pojednać te dwie jednostki które przecież przeważnie ceniły sobie swoje towarzystwo. Burke nadal jak zaklęta siedziała z jedną nagą wciągnięta na kanapę i po prostu patrzyła. A może bardziej lustrowała osobę Perseusa próbując dojść do ładu z własnymi myślami i jakąś dziwną niepochamowaną chęcią rzucenia mu w czubek czoła trzymaną w dłoni szklanką. W końcu odłożyła ten zamiar na bok, bowiem naczynie wypełnił płyn a ona nie miała w zwyczaju rozlewania dobrych alkoholi.
Toast wzniesiony przez niego sprawił że Wynonna ostatkiem sił – w większości spożytkowanych na zatrzymanie szklanki w dłoni i nie rozbijanie jej o czoło jej gościa – powstrzymała się od wywrócenia teatralnie oczyma. Toast gonił toast, jeden za drugim opiewając w coraz to większe – zdaniem Wynonny – bzdury. Aż chciałoby się na to wszystko westchnąć.
Jednak i tego nie zrobiła pozwalając by słowa wybrzmiały, zebrały swoją chwałę wpadając do ich uszu, a potem opuściły ich równie szybko jak się pojawiły. Zniknięcie Dei po wypowiedzianych przez nią słowach sprawiły że Wynonna uniosła jedną brew prze chwilę zastanawiając się czy i w nią nie należałoby rzucić szklanką. Alkohol jakoś budził w niej dzikość, którą na co dzień udawało jej się trzymać na wodzy. Na szczęście też budził w niej lenistwo sprawiając, że wszystkie swoje chęci rozbicia czegoś komuś na głowie odkładała na mające nigdy nie nadejść później.
-Nie posiadam przedmałżeńskich niepokoi. – zapewniła go Wynonna całkowicie na przekór Dei i kompletnie niezgodnie z prawdą. Bo przecież drżała na myśl o tym, że przysięga którą niedługo ma złożyć zabierze jej tak umiłowaną wolność i pozbawi kontroli nad własnym losem. Jednocześnie też w tym konkretnym momencie Perseusz zdawał się ostatnią z osób odpowiednich by o tym dyskutować. Nie dodała nic więcej. Ani jednego słowa.
Dłoń Dei lekko, wręcz czule dotykające jej ramienia, sprawiła że Burke wstała prawie automatycznie bez jęknięcia pozwalając by ta zarzuciła na jej ramiona jeden z szlafroków należących do jej brata. Co prawda nie czuła potrzeby – czy nawet powinności – założenia go. W swoim charakterystycznym sposobie bycia wstyd uznawała za rzecz zbędną i tylko przeszkadzającą. Teoretycznie wiedziała, że nie powinna paradować w samej halce przed kuzynem swojego przyszłego męża. Praktycznie jednak w żaden sposób nie dotykało to jej dumy czy godności. Realnie zaś – dzięki Merlinowi za Tsagairt, która pojmowała to wszystko nader sprawnie pilnując by Wynonna się nie przeziębiła.
-Rozmowa o ślubach to ostatnie na co mam ochotę. – stwierdziła w końcu na nowo zasiadając na kanapie. Ni w ząb nie uśmiechało jej się rozmawianie o tym jak wczoraj dwa razy spadła z konia w konsekwencji czego zajęła brawurowe, ostatnie miejsce w polowaniu na lisa. Ale jednocześnie też ton którym przemówiła Dei i obecność jej jak i Perseusa – którego obecność z każdą chwilą drażniła ją coraz mniej – sprawiła, że Wynonna postanowiła podzielić się z nimi inną sprawą. Równie mokrą co wspomniane chwilę wcześniej upadki z konia. – Ostatnimi dniami mam skłonność do moczenia garderoby. – mruknęła na początku lekko obrażona przez to na cały świat. Wiedząc że to zdanie niewiele powie Dei, i tylko trochę rozjaśni cokolwiek Perseusowi. – Szlama wepchnęła mnie do fontanny przypadkiem – dodała nie ukrywając niezadowolenia które towarzyszyło odczuciu co do całej tej sprawy. Jednocześnie też postanawiając, że wyjaśniła wszystko zwinnie, płynnie i klarownie. Cała Burke, nie pociągnięta za język nigdy nie zdradzi szczegółów.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Może to był błąd, może należało momentalnie odciąć się od niespełnionych oczekiwań względem wieczoru i dopasować się całkowicie do nowych okoliczności, dostrzec w niespodziewanym coś prawdziwie zachwycającego i powrócić tęsknie do wspomnień z lat szkolnych, które nagle odżywały w pamięci stymulowanej obecną konstelacją relacji i analogicznymi wydarzeniami z przeszłości. Może kluczem do sukcesu było porwanie się na szczyt sentymentalizmu przesłaniającego zdrowy rozsądek, pozwolenie sobie na parę chwil emocjonalnej słabości i płynięcie z prądem zatracenia, które było mu tak obce, że aż nie wchodziło w grę. Może to była tylko i wyłącznie kwestia przełamania się, może wystarczyło wytrwać w stanie względnego nieporuszenia dostateczną ilość czasu, by piekący nieprzyjemnie dyskomfort po prostu wyparował niczym wypity wczorajszego dnia alkohol - ukojenie obojętności jak na złość jednak nie przychodziło, pozostawiając Avery’ego zdanego na pastwę losu wzbierającej w nim irytacji wzmacnianej przez bulgoczącą niezręczność. Już nawet nie potrafił (a może nie chciał?) zastanowić się nad tym, co właściwie się działo w posiadłości Durham, dlaczego zastane przez niego kobiety były mniej lub bardziej wstawione i odziane w stroje, delikatnie to ujmując, niewyjściowe. Ponura akceptacja nie chciała nadejść pomimo usilnych prób argumentacji, dlatego też w myślach wyznaczył sobie limit przepisowego kwadransa dobrych obyczajów, by po przemęczeniu się aż piętnastu minut grzecznie i bez uszczerbków moralnych wycofać się do wyjścia, a niecodzienne spotkanie ciężko odchorować w zaciszu domowym.
Kwadrans jednak zdawał się graniczyć z cudem, gdy Deirdre, która przyjęła na siebie niewdzięczną rolę buforu i mediatora, postanowiła zniknąć z horyzontu w sobie tylko znanym celu, uprzednio pozostawiając ich z dość niewygodnym tematem do rozmowy. Przedmałżeńskie niepokoje. Czy właśnie to było przyczyną zmartwień Wynonny? Czy niechęć w lady Burke wzbudzała sama idea zamążpójścia, czy też wizja zostania żoną tego jednego, konkretnego kawalera, który był Perseusowi niczym brat? I ostatecznie - w którym równoległym wszechświecie Avery był na tyle szalony, by deliberować z płcią przeciwną o niewygodach związanych z narzucanymi z racji wysokiego urodzenia obowiązkami bycia satysfakcjonującą małżonką i przedłożenia potrzeb męża ponad swoimi własnymi pragnieniami i marzeniami, które w dniu ślubu miały zejść na drugi, trzeci, a może nawet dalszy plan?
- Zapewniam, że moja kondycja jest w świetnym stanie i ciężko mnie przytłoczyć - uśmiechnął się krótko, sardonicznie, żegnając Tsagairt wyruszającą na wyprawę po czeluściach rezydencji Quentina i ponownie przeniósł spojrzenie na lady Burke, by odetchnąć z ulgą, która nie odmalowała się na jego względnie obojętnej twarzy, gdy wyręczyła go w odżegnywaniu pomysłu na żywo toczącą się konwersację. - Cóż za rozczarowanie - oznajmił z emfazą po upiciu sowitego łyka trunku, przecząc sam sobie, zupełnie jakby był jednak skłonny podjąć temat. Cóż za rozczarowanie - i to zaledwie jedno z wielu. Odsunął się o krok, po raz kolejny przyciskając usta do uniesionej szklanki, nie czując charakterystycznego pieczenia Toujours. Być może już się wypalił. Na pewno się wypalił, skoro beznamiętnym spojrzeniem śledził ruchy powracającej Deirdre, która troskliwie okrywała Wynonnę aksamitnym, śmiesznie dużym szlafrokiem. Odczuwalny chłód i ryzyko przeziębienia się były dobrym argumentem, chociaż wszyscy, a przynajmniej oni oboje, znali prawdę w kwestii rzeczywistych motywów Tsagairt. Próżne jej troski, tym razem nawet nie zerknął po raz ostatni na znikającą pod lśniącym materiałem halkę. Podążył śladem towarzyszek, by zająć miejsce na fotelu naprzeciwko kanapy i zatopić się w miękkim obiciu mebla, bezpiecznej przystani na kolejne niecałe jedenaście minut. Zaśmiał się z wizji wznowienia plotek szkolnych, na parę sekund na powrót pozwalając wspomnieniom cofnąć się do wystrojonego w butelkową zieleń pokoju wspólnego i prowadzonych w nim narad wojennych. Minęło tak wiele czasu, tak wiele się zmieniło, lecz parę punktów wciąż pozostawało tożsamych; zamiast wyrosnąć z wielkich planów, tylko wyostrzyli sobie apetyt. - Również i w moim przypadku nie jest to koniecznie mój ulubiony temat - zawtórował subtelnie protestowi Wynonny, chociaż wprost przeciwnie do niej, jako triumfator polowania na białego lisa chęci rozmawiania o wydarzeniach z Dover zapewne powinna go wręcz rozrywać od środka. Z jakiegoś powodu było jednak inaczej. Dopił ostatni łyk trunku, po czym machnął krótko różdżką, by butelka Toujours Pur łagodnie wzniosła się w powietrze i uzupełniła poziom alkoholu w szklankach całej trójki, suche gardło przy niektórych spotkaniach było zbrodnią przeciwko ludzkości - to spotkanie mieściło się właśnie w tej kategorii.
- Tej nieprzyjemnej dolegliwość podobno jest w stanie zaradzić wykwalifikowany uzdrowiciel, Wynonno - zawyrokował poważnym tonem, chociaż kącik jego ust drgnął nieznacznie na wieść o ostatniej nietypowej skłonności szlachcianki. Odchylił się wygodniej na oparcie fotela, posiłkując swoje wybitne poczucie humoru napojem wyskokowym. - I wciąż bryka po tym świecie? - zapytał od niechcenia, jasnymi tęczówkami szukając spojrzenia ciemnowłosej. Nie rozczarowuj mnie po raz kolejny, Wynonno.
Kwadrans jednak zdawał się graniczyć z cudem, gdy Deirdre, która przyjęła na siebie niewdzięczną rolę buforu i mediatora, postanowiła zniknąć z horyzontu w sobie tylko znanym celu, uprzednio pozostawiając ich z dość niewygodnym tematem do rozmowy. Przedmałżeńskie niepokoje. Czy właśnie to było przyczyną zmartwień Wynonny? Czy niechęć w lady Burke wzbudzała sama idea zamążpójścia, czy też wizja zostania żoną tego jednego, konkretnego kawalera, który był Perseusowi niczym brat? I ostatecznie - w którym równoległym wszechświecie Avery był na tyle szalony, by deliberować z płcią przeciwną o niewygodach związanych z narzucanymi z racji wysokiego urodzenia obowiązkami bycia satysfakcjonującą małżonką i przedłożenia potrzeb męża ponad swoimi własnymi pragnieniami i marzeniami, które w dniu ślubu miały zejść na drugi, trzeci, a może nawet dalszy plan?
- Zapewniam, że moja kondycja jest w świetnym stanie i ciężko mnie przytłoczyć - uśmiechnął się krótko, sardonicznie, żegnając Tsagairt wyruszającą na wyprawę po czeluściach rezydencji Quentina i ponownie przeniósł spojrzenie na lady Burke, by odetchnąć z ulgą, która nie odmalowała się na jego względnie obojętnej twarzy, gdy wyręczyła go w odżegnywaniu pomysłu na żywo toczącą się konwersację. - Cóż za rozczarowanie - oznajmił z emfazą po upiciu sowitego łyka trunku, przecząc sam sobie, zupełnie jakby był jednak skłonny podjąć temat. Cóż za rozczarowanie - i to zaledwie jedno z wielu. Odsunął się o krok, po raz kolejny przyciskając usta do uniesionej szklanki, nie czując charakterystycznego pieczenia Toujours. Być może już się wypalił. Na pewno się wypalił, skoro beznamiętnym spojrzeniem śledził ruchy powracającej Deirdre, która troskliwie okrywała Wynonnę aksamitnym, śmiesznie dużym szlafrokiem. Odczuwalny chłód i ryzyko przeziębienia się były dobrym argumentem, chociaż wszyscy, a przynajmniej oni oboje, znali prawdę w kwestii rzeczywistych motywów Tsagairt. Próżne jej troski, tym razem nawet nie zerknął po raz ostatni na znikającą pod lśniącym materiałem halkę. Podążył śladem towarzyszek, by zająć miejsce na fotelu naprzeciwko kanapy i zatopić się w miękkim obiciu mebla, bezpiecznej przystani na kolejne niecałe jedenaście minut. Zaśmiał się z wizji wznowienia plotek szkolnych, na parę sekund na powrót pozwalając wspomnieniom cofnąć się do wystrojonego w butelkową zieleń pokoju wspólnego i prowadzonych w nim narad wojennych. Minęło tak wiele czasu, tak wiele się zmieniło, lecz parę punktów wciąż pozostawało tożsamych; zamiast wyrosnąć z wielkich planów, tylko wyostrzyli sobie apetyt. - Również i w moim przypadku nie jest to koniecznie mój ulubiony temat - zawtórował subtelnie protestowi Wynonny, chociaż wprost przeciwnie do niej, jako triumfator polowania na białego lisa chęci rozmawiania o wydarzeniach z Dover zapewne powinna go wręcz rozrywać od środka. Z jakiegoś powodu było jednak inaczej. Dopił ostatni łyk trunku, po czym machnął krótko różdżką, by butelka Toujours Pur łagodnie wzniosła się w powietrze i uzupełniła poziom alkoholu w szklankach całej trójki, suche gardło przy niektórych spotkaniach było zbrodnią przeciwko ludzkości - to spotkanie mieściło się właśnie w tej kategorii.
- Tej nieprzyjemnej dolegliwość podobno jest w stanie zaradzić wykwalifikowany uzdrowiciel, Wynonno - zawyrokował poważnym tonem, chociaż kącik jego ust drgnął nieznacznie na wieść o ostatniej nietypowej skłonności szlachcianki. Odchylił się wygodniej na oparcie fotela, posiłkując swoje wybitne poczucie humoru napojem wyskokowym. - I wciąż bryka po tym świecie? - zapytał od niechcenia, jasnymi tęczówkami szukając spojrzenia ciemnowłosej. Nie rozczarowuj mnie po raz kolejny, Wynonno.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Nie skomentowała w żaden sposób przechwałki Perseusa, głównie dlatego, że święcie wierzyła w jego kondycję, która z pewnością nie pogorszyła się po rozpoczęciu małżeńskiego maratonu. Być może powinna z zaciekawieniem spytać o spodziewany termin pojawienia się na świecie dziedzica Averych, ale pohamowała zjadliwość, bardziej skupiona na Wynonnie. Rzadko kiedy odkrywała w sobie tak opiekuńczy pierwiastek - a jeśli już, to objawiał się on w stosunku do Lysandry, niejednokrotnie wydającej się bardziej dojrzałą od każdej lady, jaką Tsagairt zdołała poznać - ale tego wieczoru zamierzała roztoczyć nad lady Burke parasol ochronny. Dbając o jej przyzwoitość, ciepło i dobry humor, choć to ostatnie zdawało się bardzo wymagającym zadaniem. Po powrocie do pokoju gościnnego niemalże namacalnie wyczuła zagęszczenie atmosfery. Lekko skrzywione usta milczącej brunetki, krzywy uśmiech zdobiący twarz Perseusa. Gdyby miała o kilka lat mniej, zapewne wywróciłaby teatralnie oczami, prosto z mostu każąc tej urokliwej dwójce zakopać dzikie, niezrozumiałe animozje i po prostu rozkoszować się spotkaniem po latach, ale była już znacznie dojrzalsza niż kiedyś. Zajęła więc spokojnie miejsce na wygodnej kanapie, opierając ramię o wysokie skórzane oparcie.
Odmowę rozmowy o ślubie - także tym konkretnym - oraz magiczne napełnienie się kolejnych szklanek przyjęła z zadowoleniem. Zmrużyła lekko oczy, sięgając po kolejną porcję Toujours Pur, lecz zaledwie zmoczyła usta w napoju, od razu odkładając kryształ na stolik. Wiedziała, kiedy przestać.
- Gdy ja będę brała ślub, na pewno nie będę tak ponura jak wy, moi drodzy - skomentowała z teatralnym smutkiem wywołanym pochmurnymi nastrojami swych przyjaciół. Perseus już mógł szczycić się złotą obrączką, włączającą go w poczet przystojnych mężów, wiernych swym wspaniałym żonom, natomiast z drobnej dłoni Wynonny błyszczał zaręczynowy pierścionek, przyrzekający ją Sorenowi. Spętani szlacheckimi więzami przyzwoitości, moralności i niemalże handlowymi transakcjami, nie wydawali się zbyt zachwyceni. Choć przecież zniechęcony wyraz twarzy niezwykle im pasował. Radości i uśmiechy wydawały się przecież tak niezwykle plebejskie.
Dostępne więc Deirdre; bez rodowodu, bez wiszących nad karkiem rodziców, popychających ją brutalnie w ramiona dalekiego kuzyna, który poprzez przykucie jej złotymi kajdankami do swego nazwiska, miał wzmocnić oba rody, obarczając ją ciężarem urodzenia potomków. Aż wzdrygnęła się na tą myśl, uważniej przyglądając się Wynonnie. Czy w jej sytuacji zachowałaby podobny spokój? Przez sekundę pożałowała towarzystwa Perseusa: być może wypity przez brunetkę alkohol pozwoliłby Dei na rozebranie motywacji lady Burke na części pierwsze. Skrzacie wino rozwiązywało język śnieżnej księżniczki bardziej od wieloletniej przyjaźni. Porzuciła jednak tę myśl; przyjemnie było patrzeć na Avery'ego. Już dawno nie znajdowali się w takim gronie, od razu przenoszącym Dei do łagodnych, nieskomplikowanych czasów, gdy jedyne zmartwienie stanowił esej z eliksirów na trzynaście stron. Ewentualnie jakaś zagubiona szlama, czująca się w zamku zbyt pewnie.
Uśmiechnęła się lekko na ironiczny komentarz Perseusa, po czym oparła głowę na dłoni, wygodniej rozsiadając się na sofie. Lewą stopę położyła nonszalancko na skórzanym materiale, lecz chwilę później niby przypadkowo zsunęła ją z powrotem na dywan - kątem oka zauważyła siny ślad wokół kostki: odbity ślad skórzanego wiązania, który zdecydowanie powinien zostać ukryty. Nie pozwoliła myślom zagnać ją z powrotem w okowy pracy i z jeszcze większym skupieniem powróciła do płynącej powoli rozmowy.
- Jak mogła wepchnąć cię do fontanny? - spytała zdezorientowana, nie mogąc wyobrazić sobie świata, w którym byle brudas może bez żadnych konsekwencji narażać cieleśnie szlachciankę. Chętnie zaproponowałaby słodką zemstę, lecz powstrzymała rozluźnione, mordercze obyczaje, ponownie sięgając po szklankę napoju. - Ta zaraza panoszy się coraz bardziej. Oby ktoś niedługo ukrócił tę rozwiązłość - skrzywiła się zdecydowanie, upijając łyk Toujours Pur, który zabarwił jej usta na zielono. Nie oblizała ich, poprawiła jedynie czarne włosy, łaskoczące ją w odkryte ramiona. Może też powinna znaleźć jakieś przyzwoite odzienie, ale w towarzystwie Perseusa w ogóle nie czuła skrępowania.
Odmowę rozmowy o ślubie - także tym konkretnym - oraz magiczne napełnienie się kolejnych szklanek przyjęła z zadowoleniem. Zmrużyła lekko oczy, sięgając po kolejną porcję Toujours Pur, lecz zaledwie zmoczyła usta w napoju, od razu odkładając kryształ na stolik. Wiedziała, kiedy przestać.
- Gdy ja będę brała ślub, na pewno nie będę tak ponura jak wy, moi drodzy - skomentowała z teatralnym smutkiem wywołanym pochmurnymi nastrojami swych przyjaciół. Perseus już mógł szczycić się złotą obrączką, włączającą go w poczet przystojnych mężów, wiernych swym wspaniałym żonom, natomiast z drobnej dłoni Wynonny błyszczał zaręczynowy pierścionek, przyrzekający ją Sorenowi. Spętani szlacheckimi więzami przyzwoitości, moralności i niemalże handlowymi transakcjami, nie wydawali się zbyt zachwyceni. Choć przecież zniechęcony wyraz twarzy niezwykle im pasował. Radości i uśmiechy wydawały się przecież tak niezwykle plebejskie.
Dostępne więc Deirdre; bez rodowodu, bez wiszących nad karkiem rodziców, popychających ją brutalnie w ramiona dalekiego kuzyna, który poprzez przykucie jej złotymi kajdankami do swego nazwiska, miał wzmocnić oba rody, obarczając ją ciężarem urodzenia potomków. Aż wzdrygnęła się na tą myśl, uważniej przyglądając się Wynonnie. Czy w jej sytuacji zachowałaby podobny spokój? Przez sekundę pożałowała towarzystwa Perseusa: być może wypity przez brunetkę alkohol pozwoliłby Dei na rozebranie motywacji lady Burke na części pierwsze. Skrzacie wino rozwiązywało język śnieżnej księżniczki bardziej od wieloletniej przyjaźni. Porzuciła jednak tę myśl; przyjemnie było patrzeć na Avery'ego. Już dawno nie znajdowali się w takim gronie, od razu przenoszącym Dei do łagodnych, nieskomplikowanych czasów, gdy jedyne zmartwienie stanowił esej z eliksirów na trzynaście stron. Ewentualnie jakaś zagubiona szlama, czująca się w zamku zbyt pewnie.
Uśmiechnęła się lekko na ironiczny komentarz Perseusa, po czym oparła głowę na dłoni, wygodniej rozsiadając się na sofie. Lewą stopę położyła nonszalancko na skórzanym materiale, lecz chwilę później niby przypadkowo zsunęła ją z powrotem na dywan - kątem oka zauważyła siny ślad wokół kostki: odbity ślad skórzanego wiązania, który zdecydowanie powinien zostać ukryty. Nie pozwoliła myślom zagnać ją z powrotem w okowy pracy i z jeszcze większym skupieniem powróciła do płynącej powoli rozmowy.
- Jak mogła wepchnąć cię do fontanny? - spytała zdezorientowana, nie mogąc wyobrazić sobie świata, w którym byle brudas może bez żadnych konsekwencji narażać cieleśnie szlachciankę. Chętnie zaproponowałaby słodką zemstę, lecz powstrzymała rozluźnione, mordercze obyczaje, ponownie sięgając po szklankę napoju. - Ta zaraza panoszy się coraz bardziej. Oby ktoś niedługo ukrócił tę rozwiązłość - skrzywiła się zdecydowanie, upijając łyk Toujours Pur, który zabarwił jej usta na zielono. Nie oblizała ich, poprawiła jedynie czarne włosy, łaskoczące ją w odkryte ramiona. Może też powinna znaleźć jakieś przyzwoite odzienie, ale w towarzystwie Perseusa w ogóle nie czuła skrępowania.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wynonna nie mogła oprzeć się wrażeniu dziwnego cofnięcia się w czasie, choć jedynym co na to wskazywało była obecność tych trzech konkretnych jednostek w jednym miejscu w tym samym czasie. Nie pamiętała kiedy ostatnio mieli szansę po prostu usiąść. Każdy kroczył swoją ścieżką i dziwnie owe drogi rzadko kiedy się przecinały. Ceniła jednak subtelność z jaką Dei zjawiała się i pojawiała w jej życiu. Było w tym coś dziwnie stałego. Na tyle, że Burke już dziś bez zawahania stwierdziłaby że równie dobrze zrozumie się z nią za dziesięć lat, nawet jeśli przez ten czas nie uda im się spotkać ni razu. Nie życzyła im tego, a nawet nie pragnęła by tak właśnie potoczyły się ich losy. W tej swoistej mieszance osobowości zasiadającej teraz w salonie jej brata była coś dziwnie stałego i pewnego. Nie rzuciłaby się za nimi w ogień – tak samo jak i oni nie zrobiliby tego dla niej. Nie byli romantycznymi głupcami odzianymi w mrzonki o wielkich gestach. Ale jednocześnie też miała przed sobą dwie osoby które znały ją jak żaden inny chodzący po tym świecie czarodziej – nawet pomimo irytacji jaką wzbudzał w niej dzisiaj Perseus. Mogła sobie przy nich pozwolić na więcej swobody. Mówiła też więcej. Wyrażała co myśli. A mieć możliwości zgłębienia tego co siedziało w jej głowie było niczym czterolistna koniczyna – rzadko spotykanie, szalenie niecodzienne ale dziwnie ujmujące.
Doskonale też zdawała sobie sprawę że nie powinna prezentować się kuzynowi swojego przyszłego męża w tak skąpym odzieniu. Ale buzujący w niej alkohol i dziwnie irracjonalna niechęć, która stopniowo zdawała się opuszczać jej ciało, sprawiały, że całkiem nie po szlachecku miała to kompletnie gdzieś. Ojciec pewnie spojrzałby na nią z zawodem. Ale teraz nie pozostawało jej nic więcej jak wzruszenie ramionami – i tak nie miała otrzymać od niego spojrzenia o którym marzyła za dzieciaka. To jemu przeciwstawne dostawała dostatecznie często by najzwyczajniej w świecie do niego przywyknąć.
-A małe złotowłose latorośle Averych posypią ci kwiatki Dei. – rzuciła nie mogąc powstrzymać się od zgryźliwego komentarza i wizji z kategorii tych kompletnie wyrzuconych z jakichkolwiek granic realności. Przynajmniej dla niej. Jeszcze ledwie godziła się z faktem że już za chwilę zamieszka u boku swego męża na zawsze pozostawiając za plecami chłodne mury ukochanego Durham. O dzieciach nawet nie myślała. Nie dlatego że nie była świadomości powinności który wiązała się z zamążpójściem. Bardziej dlatego że sam fakt posiadania na własność małego, płaczącego czegoś sprawiało że przez jej plecy przechodził dreszcz. Nie, zdecydowanie nie nadawała się na matkę.
W końcu podzieliła się z nimi informacją o ostatnim zdarzeniu mając nadzieję że nowym tematem zainteresuje ich na tyle, by porzucić rozmowy o małżeństwie – w jakiejkolwiek postaci. Pierwszy odezwał się Perseus. Wynonna spojrzała na niego marszcząc brwi w niezrozumieniu.
-Bądź tak miły wytłumaczyć mi od kiedy to uzdrowiciele zajmują się szlacheckimi strojami? – zapytała nadal próbując zrozumieć co tak właściwie miał na myśli. Kompletnie nie doszukując się w jego słowach czegoś innego niż tego, co sama miała na myśli. Wszak wiedział o tym, że wpadła wprost do jeziorka na wybrzeżu spadając z konia. Dopiero po kilku chwilach bruzda z jej czoła znikła a na policzki wpłynął tak rzadki w jej wydaniu róż. – Twoje żarty nadal pozostawiają wiele do życzenia, Perseusie. – mruknęła znów dziwnie zirytowana, ale tylko na chwilę, bo zaraz jednak uniosła nieznacznie kącik ust ku górze.
Dziwny to był dzień. Będący jakimś dziwnym pomieszaniem Wynonny z jej drugim odbiciem, trochę krzywy. Kaskady uczuć przelewały się przez nią, a co ważniejsze, przez jej twarz. Robiąc ją tak groteskowo inną od tej swojej wersji jaką była na co dzień. Było w tym coś jednak dziwnie wyzwalającego. Pozbawionego hamulców których miała tak wiele poza murami, poza tym towarzystwem. Dlatego nie czuła się źle. Czuła się dobrze, choć powodować to mógł też alkohol, nawet pozwalając sobie na lekką nostalgię za czasami, gdy wieczory takie jak ten należały do grona stałych.
-Zabicie jej byłoby... – zaczęła na chwilę zawieszając głos i szukając odpowiedniego słowa. – nużąco proste. – zakończyła, ale całkowicie zadowolona nie była ze swych słów. Postanowiła je jednak zostawić takimi. – Zasiałam w niej strach. Pozwolę mu rosnąć w cieniu, napawając ją niepokojem. – upiła trochę ze szklanki. Po czym uniosła spojrzenie na Avery’ego. Oboje, zarówno on jak i Dei znali jej poglądy. Nie lubiła szlam, ale póki nie ingerowali w jej życie byli po prostu czymś nieprzyjemnie zbytecznym. Coś na zasadzie paprocha który spada na poły twojej sukienki. Strzepujesz go, nie przejmując się jego dalszym losem – jakikolwiek by on nie był i tak nie jest nic wart. Czy mogła pozbawić Lily życia? Z pewnością. Nie zrobiła tego jednak odnajdując więcej dziwnej satysfakcji z wiedzą, że będzie chodzić po świecie drżąc na myśl o niej. Nie zrobiła tego wiedząc że poskarży się swojemu przyjacielowi burząc jego dobroć. Burząc wizję Wynonny którą ułożył sobie w głowie. Szach mat. Powaliła króla – a przynajmniej tak jej się zdawało. Wygrała tą rozgrywkę, w końcu mogąc się uwolnić od jego widma.
-Wpadła na mnie. – wyjaśniła Wynonna zdarzenia ze skwerku. Jej głos nie odziała żadna z emocji. Stwierdziła po prostu fakt. Tak, jak ludzie mówią gdy stwierdzają coś oczywistego jak to, że niebo jest niebieskie. – Wpadła na mnie i pogratulowała mi zaręczyn. – dodała jeszcze jakoś nie mogąc przemilczeć tego faktu. Ona, brudna, nic nie znacząca jednostka śmiała pogratulować jej, Wynonnie. Uznała w tym swoim ptasim móżdżku że ma prawo do czegoś takiego. Musiała za to zapłacić. Śmierć była za niską ceną. Udręka którą mogła jej przynieść zdawała się lepszym rozwiązaniem. Satysfakcjonującym i tak wyrafinowanym.
Doskonale też zdawała sobie sprawę że nie powinna prezentować się kuzynowi swojego przyszłego męża w tak skąpym odzieniu. Ale buzujący w niej alkohol i dziwnie irracjonalna niechęć, która stopniowo zdawała się opuszczać jej ciało, sprawiały, że całkiem nie po szlachecku miała to kompletnie gdzieś. Ojciec pewnie spojrzałby na nią z zawodem. Ale teraz nie pozostawało jej nic więcej jak wzruszenie ramionami – i tak nie miała otrzymać od niego spojrzenia o którym marzyła za dzieciaka. To jemu przeciwstawne dostawała dostatecznie często by najzwyczajniej w świecie do niego przywyknąć.
-A małe złotowłose latorośle Averych posypią ci kwiatki Dei. – rzuciła nie mogąc powstrzymać się od zgryźliwego komentarza i wizji z kategorii tych kompletnie wyrzuconych z jakichkolwiek granic realności. Przynajmniej dla niej. Jeszcze ledwie godziła się z faktem że już za chwilę zamieszka u boku swego męża na zawsze pozostawiając za plecami chłodne mury ukochanego Durham. O dzieciach nawet nie myślała. Nie dlatego że nie była świadomości powinności który wiązała się z zamążpójściem. Bardziej dlatego że sam fakt posiadania na własność małego, płaczącego czegoś sprawiało że przez jej plecy przechodził dreszcz. Nie, zdecydowanie nie nadawała się na matkę.
W końcu podzieliła się z nimi informacją o ostatnim zdarzeniu mając nadzieję że nowym tematem zainteresuje ich na tyle, by porzucić rozmowy o małżeństwie – w jakiejkolwiek postaci. Pierwszy odezwał się Perseus. Wynonna spojrzała na niego marszcząc brwi w niezrozumieniu.
-Bądź tak miły wytłumaczyć mi od kiedy to uzdrowiciele zajmują się szlacheckimi strojami? – zapytała nadal próbując zrozumieć co tak właściwie miał na myśli. Kompletnie nie doszukując się w jego słowach czegoś innego niż tego, co sama miała na myśli. Wszak wiedział o tym, że wpadła wprost do jeziorka na wybrzeżu spadając z konia. Dopiero po kilku chwilach bruzda z jej czoła znikła a na policzki wpłynął tak rzadki w jej wydaniu róż. – Twoje żarty nadal pozostawiają wiele do życzenia, Perseusie. – mruknęła znów dziwnie zirytowana, ale tylko na chwilę, bo zaraz jednak uniosła nieznacznie kącik ust ku górze.
Dziwny to był dzień. Będący jakimś dziwnym pomieszaniem Wynonny z jej drugim odbiciem, trochę krzywy. Kaskady uczuć przelewały się przez nią, a co ważniejsze, przez jej twarz. Robiąc ją tak groteskowo inną od tej swojej wersji jaką była na co dzień. Było w tym coś jednak dziwnie wyzwalającego. Pozbawionego hamulców których miała tak wiele poza murami, poza tym towarzystwem. Dlatego nie czuła się źle. Czuła się dobrze, choć powodować to mógł też alkohol, nawet pozwalając sobie na lekką nostalgię za czasami, gdy wieczory takie jak ten należały do grona stałych.
-Zabicie jej byłoby... – zaczęła na chwilę zawieszając głos i szukając odpowiedniego słowa. – nużąco proste. – zakończyła, ale całkowicie zadowolona nie była ze swych słów. Postanowiła je jednak zostawić takimi. – Zasiałam w niej strach. Pozwolę mu rosnąć w cieniu, napawając ją niepokojem. – upiła trochę ze szklanki. Po czym uniosła spojrzenie na Avery’ego. Oboje, zarówno on jak i Dei znali jej poglądy. Nie lubiła szlam, ale póki nie ingerowali w jej życie byli po prostu czymś nieprzyjemnie zbytecznym. Coś na zasadzie paprocha który spada na poły twojej sukienki. Strzepujesz go, nie przejmując się jego dalszym losem – jakikolwiek by on nie był i tak nie jest nic wart. Czy mogła pozbawić Lily życia? Z pewnością. Nie zrobiła tego jednak odnajdując więcej dziwnej satysfakcji z wiedzą, że będzie chodzić po świecie drżąc na myśl o niej. Nie zrobiła tego wiedząc że poskarży się swojemu przyjacielowi burząc jego dobroć. Burząc wizję Wynonny którą ułożył sobie w głowie. Szach mat. Powaliła króla – a przynajmniej tak jej się zdawało. Wygrała tą rozgrywkę, w końcu mogąc się uwolnić od jego widma.
-Wpadła na mnie. – wyjaśniła Wynonna zdarzenia ze skwerku. Jej głos nie odziała żadna z emocji. Stwierdziła po prostu fakt. Tak, jak ludzie mówią gdy stwierdzają coś oczywistego jak to, że niebo jest niebieskie. – Wpadła na mnie i pogratulowała mi zaręczyn. – dodała jeszcze jakoś nie mogąc przemilczeć tego faktu. Ona, brudna, nic nie znacząca jednostka śmiała pogratulować jej, Wynonnie. Uznała w tym swoim ptasim móżdżku że ma prawo do czegoś takiego. Musiała za to zapłacić. Śmierć była za niską ceną. Udręka którą mogła jej przynieść zdawała się lepszym rozwiązaniem. Satysfakcjonującym i tak wyrafinowanym.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Niewypowiedzenie pytania o dziedzica, pytania, które zapewne bezustannie wisiało w eterze i stawało się coraz gorętsze z każdym kolejnym dniem, przyjął z prawdziwą ulgą, która pozwalała mu na poświęcenie stuprocentowej uwagi radosnym uszczypliwościom i ponurym żartom, mającym zabić resztę czasu przeznaczonego na błyskawiczną wizytę w Durham. Powstrzymywał się przed kontrolnym zerknięciem na leniwie przesuwające się wskazówki zegarka, a z każdym łykiem Toujours Pur to hamowanie się przychodziło mu coraz łatwiej. Krzywy uśmiech wciąż zdobił jego usta, nie był człowiekiem, który szybko przechodził do porządku dziennego ponad rażącym uczuciem dyskomfortu. A może rzecz nie tyczyła się tylko tego wieczoru, tylko obejmowała w szerszej perspektywie sposób, w jaki bieżące wydarzenia rzutowały na ich znajomość - dotąd niezachwianą, niepozbawioną wyrażających zamaskowaną sympatię utarczek, wypełnioną obopólnym szacunkiem - teraz już nie tak przejrzystą, przynajmniej nie z jego perspektywy. Uciekły gdzieś beztroskie chwile spędzone wspólnie w dormitorium, uciekło świętowanie zwycięskiego meczu quidditcha, chwilowo w jego oczach, oczach nihilisty, uciekło właściwie wszystko oprócz alkoholu, stanowiącego jakąś bezpieczną stałą na przestrzeni lat.
- Piękna wizja, wypijmy za nią - zawtórował gorliwie, by dopełnić wspaniałości obrazka, w którym anielscy potomkowie Averych sypali płatki róż pod stopy odzianej w śnieżnobiałą suknię Deirdre i jej godnego małżonka. Uniósł szklankę nieznacznie w geście jednego z wielu toastów, po czym ponownie zwilżył usta przytknięte do krawędzi kryształu. W tej jednej kwestii, skrzętnie ukrytej w sferze niedomówień, zdania Wynonny i Perseusa były zbieżne, chociaż umotywowane w skrajnie odmienny sposób. Oboje unikali tematu dzieci jak ognia, lecz chociaż lady Burke nie miała życzenia zostawać matką, lord Avery wprost nie mógł się doczekać wieści o potomku. Nowy etap życia, nowa rola, ojcowska duma z godnego dziedzica, radość z wychowywania nowego pokolenia według własnych przekonań i ostatecznie zapewnienie ciągłości męskiej linii rodu - pragnął tego wszystkiego, pragnął niecierpliwie, nie dzieląc się swoimi odczuciami ze światem, ale wciąż nie doceniał kładzionej na nim presji. Ani wrażenia, że zawodził. Rozczarowywał. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej. Małżeństwo z miłości przestawało mieć sens, gdy nie przynosiło upragnionych owoców. Upił następny sowity łyk trunku, by zmyć z języka smak porażki.
Zaśmiał się cicho, gdy pełne zdziwienia słowa Wynonny utwierdziły go w przekonaniu, że wypita przez nią ilość alkoholu odebrała jej już możliwość dojrzenia drugiego dna i docenienia jego wybitnego poczucia humoru.
- Wierzę, że zwą to holistycznym podejściem do pacjenta - odpowiedział jednak niewzruszony jej niezrozumieniem, które nie było w stanie zakłócić jego ciętego dowcipu. Zmiął na końcu strun głosowych komentarz, że to może jednak jej percepcja pozostawiała wiele do życzenia, a nie jego żarty - kiedyś najprawdopodobniej nie szczędziłby jej dziecinnych odzywek, lecz upływ czasu odcisnął na nim swe piętno, dodał powściągliwości, która teraz pozwalała na zasznurowanie ust milczeniem i ułożeniem ich w łagodny, nieco pobłażliwy łuk. Przeniósł spojrzenie na Deirdre, na wystudiowany ruch, jakim zsunęła stopę na podłogę zaledwie parę chwil po ułożeniu jej wygodnie na chłodnej skórze mebla; jego brwi drgnęły nieznacznie ku górze, zdawało mu się, że dostrzegł śliwkowo-fioletowy ślad tuż powyżej jej kostki, lecz całość równie dobrze mogła być złudzeniem otulającego ich półmroku Durham. Nie drążył tematu. Zdziwiłby się szczerze, gdyby Tsagairt czuła skrępowanie w jego towarzystwie, znali się wszak, mogłoby się zdawać, od zawsze, Avery odkrył jej niechlubny sekret, ostatnią rzecz, która pozostała mu do odkrycia - nie istniało na tym świecie już nic, co mogłaby pragnąć przed nim ukryć czy czego powinna się wstydzić. Już dawno temu dotarli do wygodnego punktu relacji, w którym komfort przychodził praktycznie naturalnie. Uśmiechnął się do niej krótko, niemalże znacząco, jakby chciał powiedzieć, że zaiste, ta rozwiązłość zostanie niedługo ukrócona i to nie przez kogoś - przez nich samych.
- Pretensjonalność plebsu nie zna granic - westchnął ciężko, rozpierając się wygodniej na fotelu, jakby cały temat fizycznie go przytłaczał. Poniekąd tak właśnie było. - Jestem pewien, że już niedługo ta szlama pożałuje każdego oddechu, który wzięła w twoim towarzystwie, Wynonno - dodał miękkim tonem, chociaż jego wnętrzności zgrzytały niczym źle dobrane trybiki na samą myśl, że plugawa krew mogła poczuć się na tyle pewnie, by gratulować zbliżającego się małżeńskiego sojuszu dwóch pradawnych rodów. Zabicie jej byłoby w rzeczy samej nużąco proste.
- Piękna wizja, wypijmy za nią - zawtórował gorliwie, by dopełnić wspaniałości obrazka, w którym anielscy potomkowie Averych sypali płatki róż pod stopy odzianej w śnieżnobiałą suknię Deirdre i jej godnego małżonka. Uniósł szklankę nieznacznie w geście jednego z wielu toastów, po czym ponownie zwilżył usta przytknięte do krawędzi kryształu. W tej jednej kwestii, skrzętnie ukrytej w sferze niedomówień, zdania Wynonny i Perseusa były zbieżne, chociaż umotywowane w skrajnie odmienny sposób. Oboje unikali tematu dzieci jak ognia, lecz chociaż lady Burke nie miała życzenia zostawać matką, lord Avery wprost nie mógł się doczekać wieści o potomku. Nowy etap życia, nowa rola, ojcowska duma z godnego dziedzica, radość z wychowywania nowego pokolenia według własnych przekonań i ostatecznie zapewnienie ciągłości męskiej linii rodu - pragnął tego wszystkiego, pragnął niecierpliwie, nie dzieląc się swoimi odczuciami ze światem, ale wciąż nie doceniał kładzionej na nim presji. Ani wrażenia, że zawodził. Rozczarowywał. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej. Małżeństwo z miłości przestawało mieć sens, gdy nie przynosiło upragnionych owoców. Upił następny sowity łyk trunku, by zmyć z języka smak porażki.
Zaśmiał się cicho, gdy pełne zdziwienia słowa Wynonny utwierdziły go w przekonaniu, że wypita przez nią ilość alkoholu odebrała jej już możliwość dojrzenia drugiego dna i docenienia jego wybitnego poczucia humoru.
- Wierzę, że zwą to holistycznym podejściem do pacjenta - odpowiedział jednak niewzruszony jej niezrozumieniem, które nie było w stanie zakłócić jego ciętego dowcipu. Zmiął na końcu strun głosowych komentarz, że to może jednak jej percepcja pozostawiała wiele do życzenia, a nie jego żarty - kiedyś najprawdopodobniej nie szczędziłby jej dziecinnych odzywek, lecz upływ czasu odcisnął na nim swe piętno, dodał powściągliwości, która teraz pozwalała na zasznurowanie ust milczeniem i ułożeniem ich w łagodny, nieco pobłażliwy łuk. Przeniósł spojrzenie na Deirdre, na wystudiowany ruch, jakim zsunęła stopę na podłogę zaledwie parę chwil po ułożeniu jej wygodnie na chłodnej skórze mebla; jego brwi drgnęły nieznacznie ku górze, zdawało mu się, że dostrzegł śliwkowo-fioletowy ślad tuż powyżej jej kostki, lecz całość równie dobrze mogła być złudzeniem otulającego ich półmroku Durham. Nie drążył tematu. Zdziwiłby się szczerze, gdyby Tsagairt czuła skrępowanie w jego towarzystwie, znali się wszak, mogłoby się zdawać, od zawsze, Avery odkrył jej niechlubny sekret, ostatnią rzecz, która pozostała mu do odkrycia - nie istniało na tym świecie już nic, co mogłaby pragnąć przed nim ukryć czy czego powinna się wstydzić. Już dawno temu dotarli do wygodnego punktu relacji, w którym komfort przychodził praktycznie naturalnie. Uśmiechnął się do niej krótko, niemalże znacząco, jakby chciał powiedzieć, że zaiste, ta rozwiązłość zostanie niedługo ukrócona i to nie przez kogoś - przez nich samych.
- Pretensjonalność plebsu nie zna granic - westchnął ciężko, rozpierając się wygodniej na fotelu, jakby cały temat fizycznie go przytłaczał. Poniekąd tak właśnie było. - Jestem pewien, że już niedługo ta szlama pożałuje każdego oddechu, który wzięła w twoim towarzystwie, Wynonno - dodał miękkim tonem, chociaż jego wnętrzności zgrzytały niczym źle dobrane trybiki na samą myśl, że plugawa krew mogła poczuć się na tyle pewnie, by gratulować zbliżającego się małżeńskiego sojuszu dwóch pradawnych rodów. Zabicie jej byłoby w rzeczy samej nużąco proste.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Przywołanie wizji swojego ślubu nie było najmądrzejszym posunięciem, ale nieco już wstawiona Deirdre - czego w ogóle nie było widać - widocznie ulegała podszeptom świadomości, która od kilku tygodni ciągle maltretowała ten temat. Nie tylko w związku z hucznym ożenkiem Tristana, bowiem to draśnięcie zatrutego noża pojawiło się stosunkowo niedawno, atakując ją raczej zaskoczeniem niż prawdziwym bólem. Dlaczego w ogóle myśl o tym wspaniałym wydarzeniu - bo czyż nie opowiadał o niej wielokrotnie, zwiedziony smoczymi pazurami, diablym zielem albo po prostu złudnie bezpiecznym Toujours Pur? - sprawiała jej taki dyskomfort? Wolała nie rozdrapywać świeżej rany; znacznie milsze dla złowieszczego ducha brunetki zdawała się przyszłość niż teraźniejszość. Przyszłość, w której stanie się żoną. Posiadając przywileje, bezpieczną przystań, a co najważniejsze, materialne i życiowe zabezpieczenie. Przed oczami pojawiła się nagle twarz uśmiechniętego Asteriona i Deirdre zaczerpnęła kolejny łyk alkoholu, chcąc nieco znieczulić, rozmyć detale przystojnej twarzy Greka. Słodkie słowa Wynonny na szczęście wzbudziły w niej rozbawienie: dobry sposób na odegnanie bogina zamążpójścia; działania, do którego straceńczo dążyła, chcąc w końcu stanąć na czymś pewniejszym, trwalszym. Sądziła, że przywykła do chwiejnej codzienności, życia z dnia na dzień, ale po ponad roku ciężkiej pracy pod czujnym okiem Caesara czuła się po prostu zmęczona. Zirytowana. Sfrustrowana. Zaśmiała się jednak krótko, z dobrze udawanym wzruszeniem, mimo wszelkich starań nie mogąc sobie wyobrazić gromadki dzieci - zarówno Wynonny jak i Perseusa - obsypujących płatkami kwiatów jej drogę ku złotym kajdanom miłości. Lekko rozchyliła usta, chcąc rzucić niezobowiązujący przytyk - musielibyście się postarać o potomków w ekspresowym tempie, moi drodzy - ale szybko utopiła sarkastyczny podszept w alkoholu. Na razie nie chciała, by ktokolwiek wiedział o jej planach. Rozważała podzielenie się wątpliwościami z Perseusem, nie było jednak ku temu okazji. Ani czasu. Obydwoje mieli z pewnością bardzo napięty harmonogram a w świetle ostatnich wydarzeń, których byli dumną częścią, sprawy cywilne schodziły na daleki, nieistotny plan.
Pogrążona w nagłej zadumie nawet nie zauważyła wartkiego popłynięcia tematu oraz szaleńczej odporności lady Burke na żarty. Zerknęła na nią z przyjacielską czułością i przesunęła powoli dłoń na jej włosy, przez kilka sekund bawiąc się ciemnobrązowymi kosmykami o złotych refleksach. Nie wątpiła w odwagę Nonny a także w wyznawane przez nią wartości, lecz w kontraście do tego, czym ostatnio plamiła sobie ręce sama Deirdre, mroczne zdania o nużąco prostym zabijaniu, wydawały się rozkosznie naiwne. Wynonna zapewne nigdy nie będzie walczyła w ten sposób. Należała do arystokracji, ogrodu pełnego pięknych kwiatów, stworzonych do umilania życia mężczyznom. Brudzenie sobie rąk nie wchodziło w grę. Perseus także doskonale o tym wiedział; odwzajemniła porozumiewawcze spojrzenie, uśmiechając się do niego lekko. Może już wtedy, w Pokoju Wspólnym, wybrali dla siebie ten los?
- Strach pomyśleć, co przygotujesz dla kogoś, kto skomplementuje twój wygląd - rzuciła niemalże wesoło, nie rozumiejąc całej sytuacji. Dlaczego jakaś szlama gratulowała zaręczyn, o których właściwie nie powinna w ogóle wiedzieć? Dei przypomniała sobie posępną minę Sorena. On z pewnością także nie chwalił się tym faktem. - Ale to raczej twój nadobny przyszły małżonek powinien chronić cię przed kontaktem z takimi kanaliami - dodała z ledwo słyszalnym znakiem zapytania na końcu wypowiedzi, przestając w końcu bawić się miękkimi włosami Wynonny.
Pogrążona w nagłej zadumie nawet nie zauważyła wartkiego popłynięcia tematu oraz szaleńczej odporności lady Burke na żarty. Zerknęła na nią z przyjacielską czułością i przesunęła powoli dłoń na jej włosy, przez kilka sekund bawiąc się ciemnobrązowymi kosmykami o złotych refleksach. Nie wątpiła w odwagę Nonny a także w wyznawane przez nią wartości, lecz w kontraście do tego, czym ostatnio plamiła sobie ręce sama Deirdre, mroczne zdania o nużąco prostym zabijaniu, wydawały się rozkosznie naiwne. Wynonna zapewne nigdy nie będzie walczyła w ten sposób. Należała do arystokracji, ogrodu pełnego pięknych kwiatów, stworzonych do umilania życia mężczyznom. Brudzenie sobie rąk nie wchodziło w grę. Perseus także doskonale o tym wiedział; odwzajemniła porozumiewawcze spojrzenie, uśmiechając się do niego lekko. Może już wtedy, w Pokoju Wspólnym, wybrali dla siebie ten los?
- Strach pomyśleć, co przygotujesz dla kogoś, kto skomplementuje twój wygląd - rzuciła niemalże wesoło, nie rozumiejąc całej sytuacji. Dlaczego jakaś szlama gratulowała zaręczyn, o których właściwie nie powinna w ogóle wiedzieć? Dei przypomniała sobie posępną minę Sorena. On z pewnością także nie chwalił się tym faktem. - Ale to raczej twój nadobny przyszły małżonek powinien chronić cię przed kontaktem z takimi kanaliami - dodała z ledwo słyszalnym znakiem zapytania na końcu wypowiedzi, przestając w końcu bawić się miękkimi włosami Wynonny.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zamoczyła malinowe wargi w alkoholu, gdy Perseus wzniósł toast za wizję, którą przedstawiła, choć była pewna, że każdy z trojga osób obecnych w salonie świadom był iż nie jest to wizja, która będzie miała szansę się spełnić. Na jego kolejne słowa zerknęła na niego. Przez kilka sekund po prostu mierzyła go wzrokiem, a później wywróciła oczami. Tak, ona, Wynonna Burke, potrafiła wykonowyać gest ludzkie. Czysto prozaiczne zdawać by się mogło. Jednak na co dzień, pomiędzy ludźmi, których nie znała tak dobrze jak dwójki z którą siedziała teraz, wszystkie swoje odruchy zatrzymywała nie pozwalając im wydostać się na zewnątrz. Okazywanie uczuć, czy też wypowiadanie groma niepotrzebnych słów w jej mniemaniu było zbędne. Od dziecka uczono ich, że słowa należy ważyć i by nie używać ich bez potrzeby. Tak samo, jak wyczulano ich na to by uważnie słuchać i obserwować otoczenie. Umiejętne wyciągnięcie wniosków, skupienie się na słowach wypowiadanych przez cudze usta, nie raz dawały więcej niż ciągnięcie za język.
Trzecie zdanie Perseusa sprawiało, że Wynonna chciała mu odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili powstrzymała się wiedząc, że nie byłaby to odpowiedź dobra satysfakcjonująca go. Burke należała do ludzi, których mugole i mugolaki, tak długo jak nie wtykali nosa w nie swoje sprawy, nie drażnili. Owszem, żyli w świecie który dał by sobie radę wspaniale bez ich udziału w nim. Byli bardziej jak pyłek, który znalazł się na sukience – strzepywało się go, nie przejmując się jak jego losy potoczą się dalej. Nie zależało jej na tym, by Lily żałowała każdego oddechu który wzięła w jej towarzystwie, choć spotkanie na skwerku pokazało jej ile dziwnego rodzaju satysfakcji i władzy można wyciągnąć z pastwienia się nad słabszymi. Zależało jej tylko na tym, by ona i jej przyjaciel dali jej spokój. Co – jak sądziła – udało jej się osiągnąć właśnie przy ostatnim ich spotkaniu. Zamiast więc przedstawiać przed lordem – nadal nie potrafiła, nawet w myślach nie skrzywić się na tytuł, niezależnie od tego czy należał on do niej, czy też do jakiejś akceptowanej przez nią jednostki – Averym swój pogląd na te sprawę skinęła jedynie głową niewerbalnie przyznając mu rację.
-Mam kilka pomysłów. – odzywa się w stronę Dei Wynonna częstując ją lekkim uśmiechem, w którym jednocześnie pobrzmiewa nuta czegoś na kształt podziękowania. Tak, Burke była wdzięczna. Nawet nie wiedziała jak mocno potrzebny był jej wieczór taki jak ten. Trochę irracjonalny w zestawieniu z większością dni jakie przeżywała. Zaraz jednak marszczy brwi nie bardzo rozumiejąc co dokładnie ma na myśli. Poddanie się woli małżonka, a co dopiero oczekiwanie, że to on zajmie się sprawami swojej żony było dla Wynonny nie do pomyślenia. Lubiła załatwiać swoje sprawy sama, najlepiej bez pomocy, czy też udziału mężczyzn. Wiedziała jednak, że po ślubie będzie musiała – nie z chęci, a bardziej obowiązku – przyzwolić na to, by to Soren zajął się niektórymi sprawami. Na to pytanie jednak też postanowiła nie odpowiadać. Może i Perseusz i Deirdre byli dla niej jednymi z bliższych osób, w towarzystwie których rozluźniała się. Tak jednak nigdy nie przestawała być Wynonną Burke. I doskonale wiedziała, że negowanie zdania w którym jej przyszły mąż – a jednocześnie kuzyn siedzącego w fotelu Perseusa- miał bronić ją przed kanaliami i wysnuwać opinie, że sama potrafi sobie z nimi poradzić, jest – najprościej ujmując – nie na miejscu. Jednocześnie też z lekkim żalem pożegnała się z dłonią Azjatki, która wypuściła pukiel jej włosów. Gest ten przynosił jej swojego rodzaju spokój, który lubiła.
Trzecie zdanie Perseusa sprawiało, że Wynonna chciała mu odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili powstrzymała się wiedząc, że nie byłaby to odpowiedź dobra satysfakcjonująca go. Burke należała do ludzi, których mugole i mugolaki, tak długo jak nie wtykali nosa w nie swoje sprawy, nie drażnili. Owszem, żyli w świecie który dał by sobie radę wspaniale bez ich udziału w nim. Byli bardziej jak pyłek, który znalazł się na sukience – strzepywało się go, nie przejmując się jak jego losy potoczą się dalej. Nie zależało jej na tym, by Lily żałowała każdego oddechu który wzięła w jej towarzystwie, choć spotkanie na skwerku pokazało jej ile dziwnego rodzaju satysfakcji i władzy można wyciągnąć z pastwienia się nad słabszymi. Zależało jej tylko na tym, by ona i jej przyjaciel dali jej spokój. Co – jak sądziła – udało jej się osiągnąć właśnie przy ostatnim ich spotkaniu. Zamiast więc przedstawiać przed lordem – nadal nie potrafiła, nawet w myślach nie skrzywić się na tytuł, niezależnie od tego czy należał on do niej, czy też do jakiejś akceptowanej przez nią jednostki – Averym swój pogląd na te sprawę skinęła jedynie głową niewerbalnie przyznając mu rację.
-Mam kilka pomysłów. – odzywa się w stronę Dei Wynonna częstując ją lekkim uśmiechem, w którym jednocześnie pobrzmiewa nuta czegoś na kształt podziękowania. Tak, Burke była wdzięczna. Nawet nie wiedziała jak mocno potrzebny był jej wieczór taki jak ten. Trochę irracjonalny w zestawieniu z większością dni jakie przeżywała. Zaraz jednak marszczy brwi nie bardzo rozumiejąc co dokładnie ma na myśli. Poddanie się woli małżonka, a co dopiero oczekiwanie, że to on zajmie się sprawami swojej żony było dla Wynonny nie do pomyślenia. Lubiła załatwiać swoje sprawy sama, najlepiej bez pomocy, czy też udziału mężczyzn. Wiedziała jednak, że po ślubie będzie musiała – nie z chęci, a bardziej obowiązku – przyzwolić na to, by to Soren zajął się niektórymi sprawami. Na to pytanie jednak też postanowiła nie odpowiadać. Może i Perseusz i Deirdre byli dla niej jednymi z bliższych osób, w towarzystwie których rozluźniała się. Tak jednak nigdy nie przestawała być Wynonną Burke. I doskonale wiedziała, że negowanie zdania w którym jej przyszły mąż – a jednocześnie kuzyn siedzącego w fotelu Perseusa- miał bronić ją przed kanaliami i wysnuwać opinie, że sama potrafi sobie z nimi poradzić, jest – najprościej ujmując – nie na miejscu. Jednocześnie też z lekkim żalem pożegnała się z dłonią Azjatki, która wypuściła pukiel jej włosów. Gest ten przynosił jej swojego rodzaju spokój, który lubiła.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Zatapiali się w wypalającym zmysły alkoholu, zatapiali się w myślach sobie tylko znanych - wszyscy razem i każde z osobna, przywołując gęstniejącą ciszę, która zdawała się być zaraźliwa w Durham, lecz która nie przeszkadzała mu zupełnie, przynajmniej nie teraz, gdy odpowiednie słowa zdawały się przychodzić z taką trudnością, a chwila przerwy wyznaczanej miarowym tykaniem wskazówek zegarka przynosiła prawdziwe wytchnienie. Stateczne, małżeńskie życie, wyrośnięte potomstwo, szeroko pojęta dorosłość; kiedy dotarli do tego etapu? Avery mógłby przysiąc, że zaledwie wczoraj toczyli jeszcze batalię w mikroskali o ostatni pasztecik dyniowy, że minęło zaledwie parę minut, odkąd opuścił ulokowaną w podziemiach salę eliksirów, powstrzymując się przed szturmowaniem przez tłum uczniów i zaciskając szczęki ze złości, gdy ze skrzętnie skrywanym rozczarowaniem odkrył, że w przeciwieństwie do transmutacji, w dziedzinie eliksirów nie górował wyraźnie nad Wynonną, która od zawsze wzbudzała w nim potrzebę konkurowania i udowadniania Merlin jeden raczy wiedzieć czego. A teraz, szaleństwo, deliberowali nad ważkimi tematami rodzinnymi, podejmowali się nużących obowiązków, z wyczekiwaniem (w przypadku Avery’ego) lub z grozą (w przypadku Burke) wybiegali myślami do momentu przedłużania rodu, byli dojrzali. Kiedy to się stało?
Pomimo wciąż odczuwanego napięcia, pomimo niedogodności i narzuconego na siebie ścisłego limitu czasowego, którego upłynięcia wyczekiwał, w jakiś absurdalny sposób odpoczywał. Od dworu w Shropshire, od myśli o konieczności dokładnego zaplanowania włamania się do rezerwatu Wicklow Mountains, od echa ostatniej rozmowy z ojcem, którego wymagania względem Perseusa podniosły się jeszcze bardziej w momencie uzyskania przed niego godności nestora. Kto by pomyślał, że irytacja skandalicznym zachowaniem Wynonny może mieć aż tak oczyszczające właściwości! Kolejny temat urwał się niczym zbyt mocno naprężona nitka, a on sam zatopił usta w wysokoprocentowym płynie, rozkoszując się milczeniem, by uśmiechem skwitować słowa Deirdre i lakoniczną odpowiedź lady Burke. Z jakiegoś powodu nie czuł potrzeby komentowania zasłyszanych rewelacji.
Odstawił pustą szklankę na pobliski stolik parę chwil po wybiciu kwadransa - jak sobie obiecał, tak zrobił. Umiejscawiając dłonie na podłokietnikach, podniósł się z fotela, sygnalizując tym samym, że jego wizyta dobiegała końca. - Drogie panie, obawiam się, że na mnie już najwyższa pora - odezwał się przyjemnym dla ucha tonem, powracając do początkowych kurtuazji, które pozwalały mu jako tako odnaleźć się w niezaplanowanej sytuacji. - Mam nadzieję, że przy kolejnym spotkaniu okażę się być bardziej rozrywkowym towarzyszem - że wszyscy okażemy się być i że wszyscy będziemy pamiętać. Zrobił krok wstecz, w stronę kominka, zastanawiając się nad doborem kolejnych słów. Czy powinien zalecić im zażywanie dużej ilości wody, by uniknąć nieprzyjemności dnia następnego? Zasugerować nierozbestwianie się w barku Quentina?
- Życzę miłego wieczoru - zdecydował się ostatecznie na najbardziej neutralne rozwiązanie, nim pochwycił w garść odrobinę proszku Fiuu. Nie oglądał się za siebie, gdy wzbudzając jaskrawozielone płomienie wypowiadał adres domu, do którego nie planował wracać tak szybko, a który mimo wszystko wydawał się przyciągać go jak magnes.
| zt wszyscy
Pomimo wciąż odczuwanego napięcia, pomimo niedogodności i narzuconego na siebie ścisłego limitu czasowego, którego upłynięcia wyczekiwał, w jakiś absurdalny sposób odpoczywał. Od dworu w Shropshire, od myśli o konieczności dokładnego zaplanowania włamania się do rezerwatu Wicklow Mountains, od echa ostatniej rozmowy z ojcem, którego wymagania względem Perseusa podniosły się jeszcze bardziej w momencie uzyskania przed niego godności nestora. Kto by pomyślał, że irytacja skandalicznym zachowaniem Wynonny może mieć aż tak oczyszczające właściwości! Kolejny temat urwał się niczym zbyt mocno naprężona nitka, a on sam zatopił usta w wysokoprocentowym płynie, rozkoszując się milczeniem, by uśmiechem skwitować słowa Deirdre i lakoniczną odpowiedź lady Burke. Z jakiegoś powodu nie czuł potrzeby komentowania zasłyszanych rewelacji.
Odstawił pustą szklankę na pobliski stolik parę chwil po wybiciu kwadransa - jak sobie obiecał, tak zrobił. Umiejscawiając dłonie na podłokietnikach, podniósł się z fotela, sygnalizując tym samym, że jego wizyta dobiegała końca. - Drogie panie, obawiam się, że na mnie już najwyższa pora - odezwał się przyjemnym dla ucha tonem, powracając do początkowych kurtuazji, które pozwalały mu jako tako odnaleźć się w niezaplanowanej sytuacji. - Mam nadzieję, że przy kolejnym spotkaniu okażę się być bardziej rozrywkowym towarzyszem - że wszyscy okażemy się być i że wszyscy będziemy pamiętać. Zrobił krok wstecz, w stronę kominka, zastanawiając się nad doborem kolejnych słów. Czy powinien zalecić im zażywanie dużej ilości wody, by uniknąć nieprzyjemności dnia następnego? Zasugerować nierozbestwianie się w barku Quentina?
- Życzę miłego wieczoru - zdecydował się ostatecznie na najbardziej neutralne rozwiązanie, nim pochwycił w garść odrobinę proszku Fiuu. Nie oglądał się za siebie, gdy wzbudzając jaskrawozielone płomienie wypowiadał adres domu, do którego nie planował wracać tak szybko, a który mimo wszystko wydawał się przyciągać go jak magnes.
| zt wszyscy
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
01.04
Pierwszy kwietnia. Dzień stracony, dzień głupców, dzień nieudaczników, żartownisiów oraz mój. Dzień, w którym postanawiam uwarzyć miksturę trudniejszą niż zwykle. Dzień, w którym może zdarzyć się wszystko, włącznie z wybuchem kociołka. Jestem tego w pełni świadom, dlatego nawet ubrałem specjalne gogle. Przede wszystkim chronić wzrok, resztę być może poskładają mi w Świętym Mungu. Bardzo chcę to wierzyć, ale i tak mam duszę na ramieniu. Wchodzę w pełnym umundurowaniu do pracowni, rozglądam się bacznie. Nie widzę żadnych niepokojących oznak. To może być jednak zasłona dymna. Jak eliksir Garota, który sobie zapragnąłem uwarzyć z powodu natchnienia dostarczonego przez Biuletyn. Jeśli coś się nie powiedzie, skutki mogą być naprawdę opłakane. Na wszelki wypadek zostawiam otwarte drzwi - i łatwiej przyjdzie się ewakuować, i gryzący dym znajdzie ujście, skoro w całym pomieszczeniu nie ma ani jednego zapchlonego okna. Tak naprawdę to nie miałoby ono racji bytu skoro piwnice znajdują się pod ziemią. Nieistotne. Zbyt mocno się rozkojarzam myśląc o nieistotnych sprawach. Powinienem być w całości skoncentrowany na zadaniu. Żeby wyeliminować wszystkie możliwe błędy, niech los będzie jedynym sprawcą mojej ewentualnej porażki. Nie ja sam. Ja muszę zrobić wszystko poprawnie.
Otwieram szafkę ustępującą pod naporem siły z cichym skrzypnięciem. Wyciągam z niej pożółkły notes pełen odręcznych zapisków. Wertowanie kartek w skórzanych rękawiczkach jawi się jako dość skomplikowane, ale powoli docieram do celu. Tej jednej, powyginanej strony z własną interpretacją znanego eliksiru. Nie jestem pewien kilku dopisków zamazanych przez czas oraz najpewniej wilgotne dłonie. Mrużę oczy, przybliżam zeszyt do oczu, usiłuję odczytać te bazgroły. Dawno nie próbowałem rzucić się na tak głęboką wodę. Wzdycham więc zniecierpliwiony postanawiając pójść na żywioł. Niezbyt to rozsądne, ale chyba mi wszystko jedno. Wzruszam ramionami prostując grzbiet notesu na stoliku. Chwytam różdżkę w dłoń przygotowując stanowisko pracy, czyli palenisko oraz kociołek. Muszę koniecznie zaopatrzyć się w jakiś lepszy egzemplarz. Teraz na to za późno.
Woda wrze. Słyszę jej bulgot. Nie wiem nic, ale machinalnie kroję wspaniałą belladonnę rosnącą we własnej szklarni. To jeden z tych eliksirów, gdzie serce dodaje się na koniec. A zaczyna od innych, mniej istotnych składników. Szybkim ruchem wrzucam wszystko do kociołka, a mieszanina niebezpieczne syczy. To w końcu ma być trucizna. Nie przestaję w tym twórczym szale, kruszę kolec jeżozwierza, dodaję włos z grzywy kelpii. Piekielnie trudno było go zdobyć, gdyby któryś Fawley mnie zobaczył na ich terenach nie byłoby mi do śmiechu. Tak jakby kiedykolwiek było. Dopiero teraz intensywnie mieszam cały wywar. Piętnaście razy w lewo, piętnaście w prawo. Zerkam kontrolnie na notatki, z których niewiele wynika. Wybrałem naprawdę zły eliksir. Teraz już niestety za późno. Z namaszczeniem dodaję ostatnie, najważniejsze składniki, czyli ciemiernik oraz sproszkowany kolec smoka. Ostatnie mieszanie. I czas. Wszystko rozbija się o czas.
Po kilku minutach wszystko się wyjaśnia. Idealna tekstura, smród, kolor oraz konsystencja. I duszące uczucie. Prima Aprilis wyjątkowo postanowiło nie organizować żadnego psikusa mogącego okazać się fatalnym w skutkach. Eliksir przelewam szybko do fiolki. Sprzątam miejsce pracy, a naczynie ląduje w mojej kieszeni. Czas dostarczyć miksturę.
zt.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pierwszy kwietnia. Dzień stracony, dzień głupców, dzień nieudaczników, żartownisiów oraz mój. Dzień, w którym postanawiam uwarzyć miksturę trudniejszą niż zwykle. Dzień, w którym może zdarzyć się wszystko, włącznie z wybuchem kociołka. Jestem tego w pełni świadom, dlatego nawet ubrałem specjalne gogle. Przede wszystkim chronić wzrok, resztę być może poskładają mi w Świętym Mungu. Bardzo chcę to wierzyć, ale i tak mam duszę na ramieniu. Wchodzę w pełnym umundurowaniu do pracowni, rozglądam się bacznie. Nie widzę żadnych niepokojących oznak. To może być jednak zasłona dymna. Jak eliksir Garota, który sobie zapragnąłem uwarzyć z powodu natchnienia dostarczonego przez Biuletyn. Jeśli coś się nie powiedzie, skutki mogą być naprawdę opłakane. Na wszelki wypadek zostawiam otwarte drzwi - i łatwiej przyjdzie się ewakuować, i gryzący dym znajdzie ujście, skoro w całym pomieszczeniu nie ma ani jednego zapchlonego okna. Tak naprawdę to nie miałoby ono racji bytu skoro piwnice znajdują się pod ziemią. Nieistotne. Zbyt mocno się rozkojarzam myśląc o nieistotnych sprawach. Powinienem być w całości skoncentrowany na zadaniu. Żeby wyeliminować wszystkie możliwe błędy, niech los będzie jedynym sprawcą mojej ewentualnej porażki. Nie ja sam. Ja muszę zrobić wszystko poprawnie.
Otwieram szafkę ustępującą pod naporem siły z cichym skrzypnięciem. Wyciągam z niej pożółkły notes pełen odręcznych zapisków. Wertowanie kartek w skórzanych rękawiczkach jawi się jako dość skomplikowane, ale powoli docieram do celu. Tej jednej, powyginanej strony z własną interpretacją znanego eliksiru. Nie jestem pewien kilku dopisków zamazanych przez czas oraz najpewniej wilgotne dłonie. Mrużę oczy, przybliżam zeszyt do oczu, usiłuję odczytać te bazgroły. Dawno nie próbowałem rzucić się na tak głęboką wodę. Wzdycham więc zniecierpliwiony postanawiając pójść na żywioł. Niezbyt to rozsądne, ale chyba mi wszystko jedno. Wzruszam ramionami prostując grzbiet notesu na stoliku. Chwytam różdżkę w dłoń przygotowując stanowisko pracy, czyli palenisko oraz kociołek. Muszę koniecznie zaopatrzyć się w jakiś lepszy egzemplarz. Teraz na to za późno.
Woda wrze. Słyszę jej bulgot. Nie wiem nic, ale machinalnie kroję wspaniałą belladonnę rosnącą we własnej szklarni. To jeden z tych eliksirów, gdzie serce dodaje się na koniec. A zaczyna od innych, mniej istotnych składników. Szybkim ruchem wrzucam wszystko do kociołka, a mieszanina niebezpieczne syczy. To w końcu ma być trucizna. Nie przestaję w tym twórczym szale, kruszę kolec jeżozwierza, dodaję włos z grzywy kelpii. Piekielnie trudno było go zdobyć, gdyby któryś Fawley mnie zobaczył na ich terenach nie byłoby mi do śmiechu. Tak jakby kiedykolwiek było. Dopiero teraz intensywnie mieszam cały wywar. Piętnaście razy w lewo, piętnaście w prawo. Zerkam kontrolnie na notatki, z których niewiele wynika. Wybrałem naprawdę zły eliksir. Teraz już niestety za późno. Z namaszczeniem dodaję ostatnie, najważniejsze składniki, czyli ciemiernik oraz sproszkowany kolec smoka. Ostatnie mieszanie. I czas. Wszystko rozbija się o czas.
Po kilku minutach wszystko się wyjaśnia. Idealna tekstura, smród, kolor oraz konsystencja. I duszące uczucie. Prima Aprilis wyjątkowo postanowiło nie organizować żadnego psikusa mogącego okazać się fatalnym w skutkach. Eliksir przelewam szybko do fiolki. Sprzątam miejsce pracy, a naczynie ląduje w mojej kieszeni. Czas dostarczyć miksturę.
zt.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Ostatnio zmieniony przez Quentin Burke dnia 13.01.17 14:23, w całości zmieniany 2 razy
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Quentin Burke' has done the following action : rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
20.04?
Podziemia wypełnia zapach piołunu. Używam go dziś bardzo dużo, gdyż wpłynęło do mnie wiele niezbyt legalnych zamówień. Dyskrecja w dzisiejszych czasach jest drogocenna, a chęć zaszkodzenia wrogowi tym większa. Prośby o uwarzenie kolejnej trucizny spływają na mnie kaskadami, a mi w większości przypadków nie wypada odmówić. Nie, nie boję się konsekwencji ewentualnego sprzeciwu, ale zawsze uważam, że z klientami warto żyć w zgodzie. To właśnie powoduje natłok pracy, niemal zapominając o liście Harriett - co jest wyzwaniem samym w sobie. List wzbudził we mnie wiele skrajnych emocji oraz kontrowersji, stąd prosty wniosek, że nie przeszedłem obok niego obojętnie, co z kolei nie działa dobrze na zapomnienie. Prawda jest taka, że z odpowiedzią bardzo się spieszyłem starając się wyrobić kolejne normy produkcyjne i to byłoby moją zgubą. W ostatniej chwili coś mnie tchnęło do przeczytania jego treści zapisanej drobnym maczkiem na pergaminie raz jeszcze. Doszukawszy się zbytnich przesłanek potwierdzających, że taki dobór słów jest wysoce nieodpowiedni, szybko nakreśliłem ponownie poprawne zdania. Nie wyglądało to przesadnie schludnie, ale nie miałem już wyboru. Ponaglany do realizacji niecierpiących zwłoki (wspaniały żart, naprawdę) zamówień nie byłbym w stanie nakreślić pięknie kaligrafowanego rzędu wysublimowanych, ociekających ogładą słów. Miałem nadzieję, że Lovegood (to zabawne, że wciąż nie znam jej stanu cywilnego, a więc i nazwiska) wybaczy mi ten drobny nietakt. Nie doszukując się prawdziwej treści pod skreśleniami, które starannie zakleksowałem. Nie miałem wyboru. Szczerość nie zawsze idzie w parze z rozsądkiem, natomiast emocje również nie działały na moją korzyść. Jakkolwiek doceniam jej osobę, to nie potrafię wyzbyć się krępacji spowodowanej jej atrakcyjnością nie tylko fizyczną, ale też i genetyczną. Te cechy niewątpliwie prowadzą ku mej zgubie. Jestem jedynie mężczyzną, w dodatku nieobeznanym z kurtuazyjnym savoir-vivre dotyczących bezpośrednio płci pięknej. Przez całe moje życie miałem jedną żonę, którą wciśnięto mi na siłę - to nie ja ją zdobyłem, ofiarowano mi ją na tacy, nie ma więc mowy o żadnym doświadczeniu w roli niesamowitego amanta.
Abstrahując od tak niedorzecznych rozmyślań, wreszcie nadszedł moment dzisiejszego popołudnia, kiedy przypomniałem sobie o rychłych odwiedzinach. Właśnie uwijam się jak w ukropie pragnąc się szybko odświeżyć. Skrzat otrzymał już zadanie przygotowania stosownego jedzenia oraz napojów, a także wprowadzenia gościa do salonu. Ja natomiast przyłapuję się na nadmiernych przygotowaniach, przeczących mojej codzienności. Kiedy przymierzam piątą z kolei szatę dociera do mnie absurd własnych poczynań, za co karcę się w myślach, zostawiając już te ubrania, które mam na sobie. Nie czuć już ode mnie goryczy piołunu, za to wtłaczana do organizmu pewność siebie widnieje jako sztuczna.
Salazarze, jak żyć?
Podziemia wypełnia zapach piołunu. Używam go dziś bardzo dużo, gdyż wpłynęło do mnie wiele niezbyt legalnych zamówień. Dyskrecja w dzisiejszych czasach jest drogocenna, a chęć zaszkodzenia wrogowi tym większa. Prośby o uwarzenie kolejnej trucizny spływają na mnie kaskadami, a mi w większości przypadków nie wypada odmówić. Nie, nie boję się konsekwencji ewentualnego sprzeciwu, ale zawsze uważam, że z klientami warto żyć w zgodzie. To właśnie powoduje natłok pracy, niemal zapominając o liście Harriett - co jest wyzwaniem samym w sobie. List wzbudził we mnie wiele skrajnych emocji oraz kontrowersji, stąd prosty wniosek, że nie przeszedłem obok niego obojętnie, co z kolei nie działa dobrze na zapomnienie. Prawda jest taka, że z odpowiedzią bardzo się spieszyłem starając się wyrobić kolejne normy produkcyjne i to byłoby moją zgubą. W ostatniej chwili coś mnie tchnęło do przeczytania jego treści zapisanej drobnym maczkiem na pergaminie raz jeszcze. Doszukawszy się zbytnich przesłanek potwierdzających, że taki dobór słów jest wysoce nieodpowiedni, szybko nakreśliłem ponownie poprawne zdania. Nie wyglądało to przesadnie schludnie, ale nie miałem już wyboru. Ponaglany do realizacji niecierpiących zwłoki (wspaniały żart, naprawdę) zamówień nie byłbym w stanie nakreślić pięknie kaligrafowanego rzędu wysublimowanych, ociekających ogładą słów. Miałem nadzieję, że Lovegood (to zabawne, że wciąż nie znam jej stanu cywilnego, a więc i nazwiska) wybaczy mi ten drobny nietakt. Nie doszukując się prawdziwej treści pod skreśleniami, które starannie zakleksowałem. Nie miałem wyboru. Szczerość nie zawsze idzie w parze z rozsądkiem, natomiast emocje również nie działały na moją korzyść. Jakkolwiek doceniam jej osobę, to nie potrafię wyzbyć się krępacji spowodowanej jej atrakcyjnością nie tylko fizyczną, ale też i genetyczną. Te cechy niewątpliwie prowadzą ku mej zgubie. Jestem jedynie mężczyzną, w dodatku nieobeznanym z kurtuazyjnym savoir-vivre dotyczących bezpośrednio płci pięknej. Przez całe moje życie miałem jedną żonę, którą wciśnięto mi na siłę - to nie ja ją zdobyłem, ofiarowano mi ją na tacy, nie ma więc mowy o żadnym doświadczeniu w roli niesamowitego amanta.
Abstrahując od tak niedorzecznych rozmyślań, wreszcie nadszedł moment dzisiejszego popołudnia, kiedy przypomniałem sobie o rychłych odwiedzinach. Właśnie uwijam się jak w ukropie pragnąc się szybko odświeżyć. Skrzat otrzymał już zadanie przygotowania stosownego jedzenia oraz napojów, a także wprowadzenia gościa do salonu. Ja natomiast przyłapuję się na nadmiernych przygotowaniach, przeczących mojej codzienności. Kiedy przymierzam piątą z kolei szatę dociera do mnie absurd własnych poczynań, za co karcę się w myślach, zostawiając już te ubrania, które mam na sobie. Nie czuć już ode mnie goryczy piołunu, za to wtłaczana do organizmu pewność siebie widnieje jako sztuczna.
Salazarze, jak żyć?
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzbudzający kontrowersje list zdawał się być idealną kontynuacją ostatniego nieoczekiwanego spotkania, które zakończyli, oboje opuszczając gmach opery na długo przed zakończeniem przedstawienia, bynajmniej nie w celu zmienienia lokalizacji na bardziej rozrywkową, by rozmową po latach zmyć z siebie rozczarowanie pierwszym aktem - rozeszli się pospiesznie, każde w swoją stronę, grzebiąc tym samym szanse na nadrobienie zaległości. Może gdyby Harriett była innym typem kobiety, wszystko potoczyłoby się inaczej, może przybrałaby rolę wspominanej Damy Pik, by każdym swoim słowem, każdym swoim gestem, każdym uśmiechem i spojrzeniem zapędzać Quentina w rozstawioną z ogromną uwagą pułapkę i powoli, acz systematycznie rozniecać obsesję, która nie miała prawa skończyć się dobrze. Jakie to więc szczęście, że Lovegood - oprócz dziedzictwa właściwego wilej krwi - nie miała w sobie nic z bezlitosnej uwodzicielki, a wspomnienie własnego zachowania w trakcie antraktu… przywoływało na jej twarz blade rumieńce wstydu.
Musujące delikatnie bąbelki szampana, czy mogła się porwać na jeszcze bardziej banalną wymówkę? Teoretycznie nie była zła, wszak zazwyczaj działała bez zarzutu, automatycznie przemawiając do męskiej wyobraźni, w której malował się obraz filigranowej, kruchej postaci o tolerancji alkoholu bliskiej zera, wzbudzając przy tym wyrozumiałość wymieszaną z pobłażliwością i usypiając nieco czujność - jakżeby kobieta, której zaledwie odrobina złocistego trunku mąciła w głowie, mogłaby być czymkolwiek innym niż bezbronną ptaszyną? A jednak, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, czuła gdzieś pod skórą, że w tym wypadku mechanizm ten nie zadziała. W jej głowie uparcie jednak nie pojawiały się żadne inne opcje. Niezręczność oplatała jej ciało ścisłymi objęciami.
Czyżby więc role miały się odwrócić i teraz to ona miała stąpać po niepewnym gruncie, będącym jednocześnie posadzką posiadłości w Durham? Pozbawiona biżuterii, która dodawała jej blasku tamtego wieczoru w operze, zamieniwszy futro na wiosenny płaszcz, a elegancką kreację na dzienną suknię o wybitnie niewymyślnym kroju, z nieco pobladłą twarzą wolną od makijażu i włosami roboczo spiętymi zwyczajną szpilką do koka - czy w czymkolwiek przypominała Harriett, od której towarzystwa uciekał ostatnim razem? A może bliżej już jej było do tej młodej półwili, która tak wiele razy pojawiała się w jego pracowni z pomysłami dotyczącymi kolejnej mikstury mającej zdziałać cuda? Nie wiedziała już sama, gdy wkraczała w jaskrawozielone płomienie sieci Fiuu, by zaledwie po paru chwilach podążać za skrzatem korytarzami skrzydła zachodniego. Rozglądała się naokoło, niezbyt wścibsko, lecz z uprzejmym zainteresowaniem, lustrując spojrzeniem kolejne rzeźby z chłodnego marmuru i oprawione w ozdobne ramy obrazy, które być może mówiłyby jej coś więcej, gdyby poświęciła im więcej uwagi. Jasne tęczówki prześlizgiwały się również po zamkniętych drzwiach oświetlonych niezbyt dokładnie przez płomienie zapalonych świec; ciekawość zadziwiła ją samą, gdy z zaskoczeniem złapała się na myśleniu o tym, jakie pomieszczenia skrywają się po drugiej stronie, chęci zobaczenia pomieszczeń, w których Quentin spędzał większość swojego czasu i które mówiły o nim więcej niż on sam - jakby poprzeczka w tej kwestii była ustawiona wysoko. Chciała wiedzieć jakim człowiekiem był tak naprawdę, jakimi przedmiotami się otaczał, jakie książki zajmowały miejsca na jego regałach i czy w poszczególnych komnatach, tak jak i na korytarzu, panował półmrok właściwy zasuniętym szczelnie ciężkim kotarom. Ciekawość pozostała niezaspokojona, gdy Lovegood znalazła się w salonie. Wyczekując pojawienia się gospodarza, przysiadła na brzegu kanapy, skąd miała doskonały widok na fortepian - element, który z pewnością nie znalazł się w pomieszczeniu w sposób przypadkowy, będąc zbyt wytwornym instrumentem, by stać się zaledwie częścią wystroju wnętrz. W oczywisty sposób musiał przyciągać uwagę każdej osoby, która nadawała muzyce szczególną rolę w swoim życiu. Jasnowłosa nie była w tej kwestii wyjątkiem. Lecz lord Burke? Zaskakiwał.
Musujące delikatnie bąbelki szampana, czy mogła się porwać na jeszcze bardziej banalną wymówkę? Teoretycznie nie była zła, wszak zazwyczaj działała bez zarzutu, automatycznie przemawiając do męskiej wyobraźni, w której malował się obraz filigranowej, kruchej postaci o tolerancji alkoholu bliskiej zera, wzbudzając przy tym wyrozumiałość wymieszaną z pobłażliwością i usypiając nieco czujność - jakżeby kobieta, której zaledwie odrobina złocistego trunku mąciła w głowie, mogłaby być czymkolwiek innym niż bezbronną ptaszyną? A jednak, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, czuła gdzieś pod skórą, że w tym wypadku mechanizm ten nie zadziała. W jej głowie uparcie jednak nie pojawiały się żadne inne opcje. Niezręczność oplatała jej ciało ścisłymi objęciami.
Czyżby więc role miały się odwrócić i teraz to ona miała stąpać po niepewnym gruncie, będącym jednocześnie posadzką posiadłości w Durham? Pozbawiona biżuterii, która dodawała jej blasku tamtego wieczoru w operze, zamieniwszy futro na wiosenny płaszcz, a elegancką kreację na dzienną suknię o wybitnie niewymyślnym kroju, z nieco pobladłą twarzą wolną od makijażu i włosami roboczo spiętymi zwyczajną szpilką do koka - czy w czymkolwiek przypominała Harriett, od której towarzystwa uciekał ostatnim razem? A może bliżej już jej było do tej młodej półwili, która tak wiele razy pojawiała się w jego pracowni z pomysłami dotyczącymi kolejnej mikstury mającej zdziałać cuda? Nie wiedziała już sama, gdy wkraczała w jaskrawozielone płomienie sieci Fiuu, by zaledwie po paru chwilach podążać za skrzatem korytarzami skrzydła zachodniego. Rozglądała się naokoło, niezbyt wścibsko, lecz z uprzejmym zainteresowaniem, lustrując spojrzeniem kolejne rzeźby z chłodnego marmuru i oprawione w ozdobne ramy obrazy, które być może mówiłyby jej coś więcej, gdyby poświęciła im więcej uwagi. Jasne tęczówki prześlizgiwały się również po zamkniętych drzwiach oświetlonych niezbyt dokładnie przez płomienie zapalonych świec; ciekawość zadziwiła ją samą, gdy z zaskoczeniem złapała się na myśleniu o tym, jakie pomieszczenia skrywają się po drugiej stronie, chęci zobaczenia pomieszczeń, w których Quentin spędzał większość swojego czasu i które mówiły o nim więcej niż on sam - jakby poprzeczka w tej kwestii była ustawiona wysoko. Chciała wiedzieć jakim człowiekiem był tak naprawdę, jakimi przedmiotami się otaczał, jakie książki zajmowały miejsca na jego regałach i czy w poszczególnych komnatach, tak jak i na korytarzu, panował półmrok właściwy zasuniętym szczelnie ciężkim kotarom. Ciekawość pozostała niezaspokojona, gdy Lovegood znalazła się w salonie. Wyczekując pojawienia się gospodarza, przysiadła na brzegu kanapy, skąd miała doskonały widok na fortepian - element, który z pewnością nie znalazł się w pomieszczeniu w sposób przypadkowy, będąc zbyt wytwornym instrumentem, by stać się zaledwie częścią wystroju wnętrz. W oczywisty sposób musiał przyciągać uwagę każdej osoby, która nadawała muzyce szczególną rolę w swoim życiu. Jasnowłosa nie była w tej kwestii wyjątkiem. Lecz lord Burke? Zaskakiwał.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Chociaż bez wątpienia płeć piękna kojarzy mi się jednocześnie z tą słabszą, nie wierzę do końca w te wszystkie pergaminowe słowa. Papier lubi wchłaniać wiele, tuszując rozmaitą paletę spraw, które winny zostać nietknięte. Nie zarzucam Harriett kłamstwa, ale jednak rośnie we mnie obawa co do ostatniego naszego wieczoru. Czy aby na pewno był tym, jak wykreowała go w liście? Odnoszę (być może zgubne) wrażenie, że odczucia towarzyszące mi właśnie w operze tamtego pamiętnego dnia były stokroć prawdziwsze od słodkich, niewinnych słów ociekających atramentem oraz próbą wybielenia własnej osoby. Nie naciskam jednak. Nie rozmyślam, nie planuję żadnej krwawej zemsty lub fortelu mającego na celu potwierdzenie lub zaprzeczenie moich osobistych podejrzeń. Kiedy chcę, potrafię być człowiekiem prędko zapominającym o pewnych niedoskonałościach innych osób - najprawdopodobniej dlatego, że sam jestem boleśnie nieidealny. Czasem udaje mi się to ukryć pod szczelną maską niedostępności oraz sztywnej postawy stanowiącej idealną barierę przed atakami. Kamienny wyraz twarzy sugerować ma niewzruszenie absolutnie niczym - zarówno wydarzeniami jak i słowami opuszczającymi usta rozmówców. Pozwalając środkowi trząść się niczym brytyjski pudding o własne sekrety - czy będą w stanie ujrzeć światło dzienne, gotowe rzucić cień na mocno chwiejną reputację Quentina Burke? Zadaję sobie to pytanie średnio kilkaset razy na dzień, starając się budować wokół siebie coraz większy mur. Nieznośnie rozbijany przez kolejne, kobiece sylwetki pojawiające się w moim życiu. Paradoksalnie będące miłą odskocznią, jednocześnie stanowiąc największe zagrożenie dla fasady pozorów, którymi staram się otaczać.
Wybrawszy odpowiednią kreację kieruję się pospiesznym krokiem do salonu. Znów pragnąc zachować niezmącony niczym wizerunek zwalniam tuż przed drzwiami, spokojnie przekraczając ich próg. Na dość długi moment zawieszam spojrzenie ciemnych oczu na jasnej sylwetce Lovegood, trwając tak w nieznośnej ciszy już dobrą minutę. Jak gdyby nagle czas się zatrzymał, świat zwolnił bieg, a mnie od posągu odróżnia miarowe unoszenie klatki piersiowej oraz pocieranie palca o wierzch drugiej z dłoni. Kiedy wydaje się już, że bardziej niezręcznie już nie będzie, postanawiam się odezwać.
- Witaj Harriett - mówię wreszcie, przestępując kilka kroków do przodu. Bez zawahania, za to staram się przybrać bardziej neutralny, łagodny wyraz twarzy. Ten surowy nie prezentuje się na pewno zbyt dobrze. - Wyglądasz… jakoś inaczej - komentuję, nie wiedząc co konkretnie mam na myśli. Jestem typowym facetem - widzę zmiany, tylko nie potrafię jej do końca ulokować. - Ale też pięknie - dodaję, tak w razie czego, ale jednocześnie odwracam wzrok, bo może to się wydawać trochę zbyt śmiałe. Zaraz postanawiam usiąść gdzieś nieopodal, krótko zezując w stronę fortepianu. - Napijesz się czegoś? - pytam, zanim zaczniemy przechodzić do sedna sprawy. Nie wypada tak od razu brnąć ku meritum problemu, kiedy tyle obrządków należy najpierw wykonać.
Wybrawszy odpowiednią kreację kieruję się pospiesznym krokiem do salonu. Znów pragnąc zachować niezmącony niczym wizerunek zwalniam tuż przed drzwiami, spokojnie przekraczając ich próg. Na dość długi moment zawieszam spojrzenie ciemnych oczu na jasnej sylwetce Lovegood, trwając tak w nieznośnej ciszy już dobrą minutę. Jak gdyby nagle czas się zatrzymał, świat zwolnił bieg, a mnie od posągu odróżnia miarowe unoszenie klatki piersiowej oraz pocieranie palca o wierzch drugiej z dłoni. Kiedy wydaje się już, że bardziej niezręcznie już nie będzie, postanawiam się odezwać.
- Witaj Harriett - mówię wreszcie, przestępując kilka kroków do przodu. Bez zawahania, za to staram się przybrać bardziej neutralny, łagodny wyraz twarzy. Ten surowy nie prezentuje się na pewno zbyt dobrze. - Wyglądasz… jakoś inaczej - komentuję, nie wiedząc co konkretnie mam na myśli. Jestem typowym facetem - widzę zmiany, tylko nie potrafię jej do końca ulokować. - Ale też pięknie - dodaję, tak w razie czego, ale jednocześnie odwracam wzrok, bo może to się wydawać trochę zbyt śmiałe. Zaraz postanawiam usiąść gdzieś nieopodal, krótko zezując w stronę fortepianu. - Napijesz się czegoś? - pytam, zanim zaczniemy przechodzić do sedna sprawy. Nie wypada tak od razu brnąć ku meritum problemu, kiedy tyle obrządków należy najpierw wykonać.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bonifacy mało kiedy miał okazję wkradać się do tak wielkich, bogatych domów. Czy to był wciąż dom? A może siedziba króla? Nie. Na króla była zdecydowanie za mała. Może jednak jakiegoś barona lub lorda? Nie widział żadnego, dlatego ciężko było mu cokolwiek powiedzieć, chociaż w mieście mówiono, że niedaleko znajduje się posiadłość bogatej rodziny o szlacheckiej krwi, jednak nikt biedny nie może tam zaglądać. Głupie bezmózgie wieśniaki. Bonifacy był zbyt sprytny, zbyt doświadczony, by bać się gadania naiwniaków. Zamierzał odwiedzić tę rodzinę i sprawdzić czy naprawdę byli tak bogaci jak mówiono. Zapewne byli wielcy i grubi i nie patrzyli na to, co spadało ze stołów, dzięki czemu można było ucztować do woli. Był głodny, dlatego nic dziwnego, że przywędrował tutaj na starym powozie z sianem miękko zasypiając we wspaniałym suszu. Słyszał jak stajenni mówili coś o posiadłości nad Wear, a to musiało być całkiem niedaleko. No i raczej na tym zapyziałym i zapomnianym przez Boga miejscu nie było wielu takich domostw. To musiał być właściwy kierunek. Zręcznie więc zeskoczył z dachu starej stodoły prosto na siano, a woźnica popędził konia, by wspólnie dotarli na miejsce. Chwilę to trwało nim z wioski w końcu przytuptali pod właściwy adres. Bonifacy z uwagą i uznaniem patrzył na bogate zdobienia zewnętrznej fasady, której byle prostak zaprojektować nie mógł. Napatrzył się w swoim dziesięcioletnim życiu już na wiele kamienic, domów, starych rupieci, by umieć rozpoznać, że to nie była fuszerka. Zeskoczył zwinnie z powozu prosto w zarośla przy głównej drodze i przyczaił się, obserwując służbę, która wnosiła wielkie kosze zaopatrzenia przed drzwi. Zapewne prowadzące do kuchni. Bonifacy oblizał się ze smakiem i gdy nikt nie patrzył, wyskoczył w stronę wejścia. Tam niczym złodziej idealnie wtopił się w otoczenie, by przemknąć przez dużą pralnię, w której nic dobrego nie było i skakał raz po raz po schodach, by odnaleźć kuchnię. Musiał jednak zrezygnować z planu, gdy usłyszał stukot obcasów przed sobą. Syknął i najeżył się, po czym uskoczył w uchylone drzwi jakiejś sali. Był tam mężczyzna i kobieta. To właśnie jej kot wskoczył przypadkowo pod suknię, a ta wydarła się, gdy tylko śmignął puchatym ogonem po łydce.
I show not your face but your heart's desire
Robi się niezręcznie kiedy Harriett dopada nagła nieśmiałość - a może to smutek? Nie znam się na ludzkich uczuciach, mimika jej twarzy oraz wyraz spojrzenia nie mówi mi wiele. Wiem tylko, że nie zwiastuje to niczego dobrego. Kiwam lekko głową, po czym zapraszam ją ponownie do zajęcia miejsca siedzącego. Sam nalewam nam trochę Toujours Pur do szklanek - wizyta tak wykwintnego gościa (nawet jeśli akurat prezentującego się w złym stanie) wymaga równie eleganckich trunków. Niespiesznie podążam do jej osoby, oddając naczynie, a później siadam naprzeciwko kobiety. Wpatruję się w nią w milczeniu oczekując, że zaraz wytłuści mi sprawę, w której do mnie przybyła - a jednak nic takiego się nie dzieje.
Widzę, że długo zbiera się w sobie do rozpoczęcia dialogu, a ja nie naciskam. Czekam cierpliwie, powoli sącząc alkohol. Nie spieszy mi się, nic mnie nie goni - tak właściwie to aż dziw bierze, że właśnie posiłkuję się whisky, kiedy nie znoszę żadnych używek. Mam nieodparte wrażenie, że sytuacja tego ode mnie wymaga, dlatego z grzeczności sączę najczystszy z napojów wysokoprocentowych. Oddaję się bez kłótni w ramiona napiętej ciszy.
W takich warunkach nietrudno usłyszeć harmider docierający z korytarza. Obracam lekko głowę, kontrolnie spoglądając na uchylone drzwi, jakbym spodziewał się zaraz prawdziwej burzy. Kroki niosą się echem po hallu; odgłosy słychać nawet tutaj, w pokoju. Już mam na chwilę przeprosić pannę (?) Lovegood, chcąc zatrzasnąć niepotrzebnie otwarte wrota, kiedy coś przemyka obok. Otwieram szerzej oczy stojąc wprost sparaliżowany na widok skaczącego kota. Ten wnet dostał się pod spódnicę mojego gościa, a mnie aż zatkało. Mijają długie sekundy nim odkładam szklankę na pierwszy lepszy blat. Wnet dobiegam to przerażonej Harriett - niezręczność sięga zenitu dokładnie w momencie uświadomienia sobie wygrzebania kocura spod tych wszystkich halek i innego materiału, na którym się nie znam. Na moją twarz pada blady strach.
- A kysz, sio! - próbuję nieudolnie przegonić uparte zwierzę, ale nie da się ukryć, że żadne jeszcze mnie nie polubiło. Ze wzajemnością. Wieszczę katastrofę.
Widzę, że długo zbiera się w sobie do rozpoczęcia dialogu, a ja nie naciskam. Czekam cierpliwie, powoli sącząc alkohol. Nie spieszy mi się, nic mnie nie goni - tak właściwie to aż dziw bierze, że właśnie posiłkuję się whisky, kiedy nie znoszę żadnych używek. Mam nieodparte wrażenie, że sytuacja tego ode mnie wymaga, dlatego z grzeczności sączę najczystszy z napojów wysokoprocentowych. Oddaję się bez kłótni w ramiona napiętej ciszy.
W takich warunkach nietrudno usłyszeć harmider docierający z korytarza. Obracam lekko głowę, kontrolnie spoglądając na uchylone drzwi, jakbym spodziewał się zaraz prawdziwej burzy. Kroki niosą się echem po hallu; odgłosy słychać nawet tutaj, w pokoju. Już mam na chwilę przeprosić pannę (?) Lovegood, chcąc zatrzasnąć niepotrzebnie otwarte wrota, kiedy coś przemyka obok. Otwieram szerzej oczy stojąc wprost sparaliżowany na widok skaczącego kota. Ten wnet dostał się pod spódnicę mojego gościa, a mnie aż zatkało. Mijają długie sekundy nim odkładam szklankę na pierwszy lepszy blat. Wnet dobiegam to przerażonej Harriett - niezręczność sięga zenitu dokładnie w momencie uświadomienia sobie wygrzebania kocura spod tych wszystkich halek i innego materiału, na którym się nie znam. Na moją twarz pada blady strach.
- A kysz, sio! - próbuję nieudolnie przegonić uparte zwierzę, ale nie da się ukryć, że żadne jeszcze mnie nie polubiło. Ze wzajemnością. Wieszczę katastrofę.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Skrzydło zachodnie
Szybka odpowiedź