salon
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon
Miejsce, w którym Lucinda spędza najwięcej czasu. Od zawsze uważała, że w szlachetność jest w równowadze i prostocie dlatego jej salon jest urządzony w sposób jasny, przejrzysty i przede wszystkim właśnie prosty. Dużo szkła, kwiatów, dzieł sztuki, które przecież tak bardzo uwielbia. Jest zwolenniczką wszystkiego co urokliwie, a od tego miejsca aż bije nie tylko urokiem, ale także schludnością.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Selwyn dnia 08.11.16 20:31, w całości zmieniany 5 razy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Adres zapamiętał z koperty wsuniętej między notatki opisujące liczne mapy, które zabrał jej tuż przed opuszczeniem jaskini. Miał świadomość, iż te były dla niej niesamowicie ważne, albowiem nawet po samej treści i wyznaczonych punktach można było wywnioskować, iż dziewczyna już deptała po piętach poszukiwanego artefaktu. Była blisko, cholernie blisko, a on uniemożliwiając jej wzgląd do najważniejszych informacji zdecydowanie odsunął upragniony cel i stłumił zapach dużej gotówki, jaką mogła otrzymać za zrealizowanie zlecenia. W zasadzie kilkukrotnie myślał, czy nie przejmie ów zadania, a następnie nagrody, jednakże zbyt wiele się wówczas działo, aby jeszcze mógł porywać się na tak długie wyprawy.
Wieczór wyrwał się spod kontroli – nie planował kaca, a tym bardziej bójki, która choć zakończyła się triumfem, to jego twarz wcale tego nie ukazywała. Pijani agresorzy nie mieli litości wykorzystując wszystko, co mieli pod ręką jako broń, więc z drugiej strony mógł się cieszyć, iż cała awantura zakończyła się tylko siniakami i rozciętą wargą, bo mogło być zdecydowanie gorzej. Rzadko mierzył się na pięści, gdyż czuł się pewniej w magii i takową też preferował, jednakże tempo całego zdarzenia było na tyle szybkie, iż nawet nie zdążył wyciągnąć różdżki. Z resztą dobrze się stało, bo mógł w bardzo prosty sposób ją stracić, a co gorsza zniszczyć.
Faktycznie jego mieszkanie nie należało do tych gustownych, przestronnych i bogato udekorowanych, ale w żaden sposób mu to nie uwłaczało. Uwielbiał setki książek, które zajmowały praktycznie większą część strychu i liczne manuskrypty, które opracowywał w każdej wolnej chwili. Runy go fascynowały i kryły o wiele więcej, niżeli każdy mógłby się spodziewać – przekonał się o tym już niejednokrotnie. -Taki zawód. Nie chciałem sprawić Ci przykrości.- odburknął mając na wpół zamknięte oczy. Liczył, że czym prędzej da mu spokój i pozwoli się wyspać, albowiem za oknem zaczynało już świtać, a on miał masę pracy. Zazwyczaj był mocnym markiem, ale po takiej dozie alkoholu odpoczynek był nieunikniony.
Pewnie gdyby dokończyła myśl zaśmiałby się pod nosem, bo faktycznie było to iście niestosowne zgodnie ze szlacheckimi zwyczajami obowiązującymi płeć piękną. Lubił kiedy ktoś wyłamywał się ze schematów i łamał stereotypy, więc niechlujny język wywołałby w nim kolejne pokłady szacunku, jakimi ją darzył. Macnair miał naprawdę skomplikowany sposób postrzegania drugiego człowieka, więc ów fakt zapewne by jej nie zdziwił.
-Weź schowaj tą różdżkę, bo zrobisz sobie krzywdę, madame.- jego wargi wygięły się w kpiącym wyrazie, a powieki otworzyły nieco szerzej. -Dlaczego jesteś tak nieuprzejma w gościach? Jestem grzeczny i bezbronny, a mimo to nadal się denerwujesz.- dodał nie zmieniając wyrazu twarzy, choć był on nieco bardziej uprzejmy oraz normalny, niżeli zwykle. Poklepał miejsce tuż obok siebie, a następnie podciągnął się do pozycji siedzącej, choć palący ból w plecach wyraźnie protestował. -Podasz mi z barku coś na uśmierzenie bólu?- był u siebie, a tam nigdy nie brakowało ognistej. -Otrzymasz mą dozgonną wdzięczność.- spojrzał w jej oczy kiwając wolno głową. Był kompletnie pijany. -Napar z gryzącej cebuli. Ohyda.- skwitował przeciągając ostatnie słowo z wyraźnym skrzywieniem.
Wieczór wyrwał się spod kontroli – nie planował kaca, a tym bardziej bójki, która choć zakończyła się triumfem, to jego twarz wcale tego nie ukazywała. Pijani agresorzy nie mieli litości wykorzystując wszystko, co mieli pod ręką jako broń, więc z drugiej strony mógł się cieszyć, iż cała awantura zakończyła się tylko siniakami i rozciętą wargą, bo mogło być zdecydowanie gorzej. Rzadko mierzył się na pięści, gdyż czuł się pewniej w magii i takową też preferował, jednakże tempo całego zdarzenia było na tyle szybkie, iż nawet nie zdążył wyciągnąć różdżki. Z resztą dobrze się stało, bo mógł w bardzo prosty sposób ją stracić, a co gorsza zniszczyć.
Faktycznie jego mieszkanie nie należało do tych gustownych, przestronnych i bogato udekorowanych, ale w żaden sposób mu to nie uwłaczało. Uwielbiał setki książek, które zajmowały praktycznie większą część strychu i liczne manuskrypty, które opracowywał w każdej wolnej chwili. Runy go fascynowały i kryły o wiele więcej, niżeli każdy mógłby się spodziewać – przekonał się o tym już niejednokrotnie. -Taki zawód. Nie chciałem sprawić Ci przykrości.- odburknął mając na wpół zamknięte oczy. Liczył, że czym prędzej da mu spokój i pozwoli się wyspać, albowiem za oknem zaczynało już świtać, a on miał masę pracy. Zazwyczaj był mocnym markiem, ale po takiej dozie alkoholu odpoczynek był nieunikniony.
Pewnie gdyby dokończyła myśl zaśmiałby się pod nosem, bo faktycznie było to iście niestosowne zgodnie ze szlacheckimi zwyczajami obowiązującymi płeć piękną. Lubił kiedy ktoś wyłamywał się ze schematów i łamał stereotypy, więc niechlujny język wywołałby w nim kolejne pokłady szacunku, jakimi ją darzył. Macnair miał naprawdę skomplikowany sposób postrzegania drugiego człowieka, więc ów fakt zapewne by jej nie zdziwił.
-Weź schowaj tą różdżkę, bo zrobisz sobie krzywdę, madame.- jego wargi wygięły się w kpiącym wyrazie, a powieki otworzyły nieco szerzej. -Dlaczego jesteś tak nieuprzejma w gościach? Jestem grzeczny i bezbronny, a mimo to nadal się denerwujesz.- dodał nie zmieniając wyrazu twarzy, choć był on nieco bardziej uprzejmy oraz normalny, niżeli zwykle. Poklepał miejsce tuż obok siebie, a następnie podciągnął się do pozycji siedzącej, choć palący ból w plecach wyraźnie protestował. -Podasz mi z barku coś na uśmierzenie bólu?- był u siebie, a tam nigdy nie brakowało ognistej. -Otrzymasz mą dozgonną wdzięczność.- spojrzał w jej oczy kiwając wolno głową. Był kompletnie pijany. -Napar z gryzącej cebuli. Ohyda.- skwitował przeciągając ostatnie słowo z wyraźnym skrzywieniem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucinda nigdy nie rozumiała ludzi. Zaskakiwali ją sobą niemalże na każdym kroku i nawet kiedy myślała, że już doskonale rozumie pobudki, którymi się kierują to działo się coś co jej to rozumienie zaburzało. Zawsze była zbyt dobra, a przynajmniej tak jej wychodziło podczas ostatecznego rozrachunku sumienia gdy kolejny raz zastanawiała się co zrobiła, że znowu została zraniona i oszukana. Chociaż wolała ludzi widzieć w tych lepszych barwach to jednak w jakimś stopniu była do nich bardzo nieufna. Ktoś kto od samego początku stara się pokazać swoje najgorsze oblicze robiąc rzeczy, które nie dość, że dodawały jej pracy to jeszcze doprowadzały do szału nie zasługuje nawet na chwile jej uwagi. Nawet na minute. A jednak… tych minut było coraz więcej. Nie wiedziała skąd Drew Macnair wziął się w jej życiu, ale jednego była w stu procentach pewna; wcale nie zapowiadało się by szybko z niego wyszedł. Niczym napar z gryzącej cebuli z zapijaczonego mężczyzny. A ona naprawdę bardzo by tego chciała. Były rzeczy, które w nim ceniła, może nawet szanowała. W końcu dzielili ten sam zawód, podobne umiejętności. Ponoć swój swego zawsze pozna i zrozumie. Swój ze swoim zawsze się dogada. Merlin jeden jest świadkiem, że nie wszędzie to działa, a już na pewno nie w miejscu gdzie swój ze swoim rywalizują i tylko jeden może dostać to czego szukał. Spotkania na szlaku mogłaby zrozumieć. W końcu zdarzają się takie rzeczy i ciężko je przewidzieć. Szokiem było to, że znalazła mężczyznę na środku swojego salonu. Słuchając jego słów tylko utwierdziła się w przekonaniu, że nie jest z nim dobrze. Nie wiedziała czy to sprawa alkoholu, pobitej twarzy czy naturalnej potrzeby zatruwania jej życia. Cokolwiek to było nie napawało jej spokojem i wizją przyszłości o podobnym zabarwieniu. Wywróciła oczami nie ruszając różdżką ani o centymetr. - Ogłuchłeś, Drew? - zapytała podnosząc głos. Ona naprawdę była bardzo kochaną i miłą osobą, ale zdecydowanie nie lubiła gdy ktoś przekraczał jej granice. Mieszkanie, kominek, kanapa… to była nieprzekraczalna granica. - Może powinnam ci to rozrysować. To nie jest twój dom. - dodała już spokojniej. No bo z drugiej strony przecież widziała w jakim jest stanie. Choć nie miała pojęcia skąd wziął jej adres i jak był w stanie wypowiedzieć go dobrze w kominku to chyba nie powinna od razu rzucać nim o ścianę. Był jak zbłąkana owieczka, a raczej wilk w owczej skórze. I ten przypływ empatii i współczucia, który poczuła zniknął równie szybko jak się pojawił, a to wszystko za sprawą jednego prostego zdania. Opuściła różdżkę bo chyba nadzwyczaj w świecie z bezradności opadły jej dłonie. Stała tak przez chwile tylko mu się przyglądając z grobową miną. W końcu nie myśląc nad tym zbyt długo kopnęła go w piszczel. Prawdopodobnie bez jakiejkolwiek siły, ale wszyscy na świecie wiedzą, że cios w piszczel jest drugim najbardziej bolesnym ciosem. Nie wiedziała kto taki ranking stworzył, ale musiała być w tym jakaś prawda. I choć ciosem zaskoczyła samą siebie to uśmiechając się niecałkowicie szczerze zapytała – Czy to uśmierzyło twój ból? - że też przez chwile było jej nawet go szkoda. Nowy rachunek sumienia będzie jednak nosił w sobie o wiele więcej złości niż mogłaby przypuszczać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Macnair uważał zupełnie inaczej. Jego zdaniem ludzie byli bardzo prości w odczycie i ich rozumowanie najczęściej oparte było o własne korzyści. Altruizm stał się archaizmem tym bardziej obecnie - w świecie przepełnionym gonitwą, poszukiwaniem odpowiedniej drogi i pragnienia zmian, do których niektórzy zażarcie dążyli. Fakt, że stali się sobie konkurentami wyszedł dość przypadkiem i choć początkowo oskarżył ją o szpiegostwo, to zdał sobie sprawę, iż był to zwykły przypadek. Trafili na ten sam trop poszukując artefaktu i choć wyprzedził ja zaledwie o krok nie czuł wielkiej satysfakcji z ów małego zwycięstwa. O wiele bardziej zadowoliłoby go wystawienie jej do wiatru już na samym początku, tak aby nawet nie miała okazji poczuć woni stęchlizny wnętrza skrzyni, w której znajdowała się nagroda za włożony trud. Selwyn nie traktowała innych, dzielących jej zawód jako przeciwników, natomiast Drew do każdego podchodził z góry i jeśli zamierzał trudzić się w tym co on, to z góry skazany był na pełną niechęć. Podkładanie nóg, chełpienie się czyjąś porażką i przyglądanie się błądzeniu po obwodzie nieskończonego koła, nie leżało w jego gestii z uwagi na prosty szacunek wobec własnego czasu, jednakże kiedy przychodziło mu słyszeć o podobnych przypadkach, to na twarzy gościł pełen kpiny uśmiech. Litość, współczucie, dzielnie się doświadczeniami – to było poza nim, nie ufał nikomu.
Zatruwanie życia Lynn było o wiele bardziej zabawne niżeli przypuszczał początkowo. Bijąca z wielkich, zielonych oczu złość stała się hipnotyzująca i choć za wszelką cenę pragnął ją ugasić, to wewnętrzna zawziętość kobiety nieustannie z nim walczyła. Szanował w niej hart ducha, przeciwstawienie się przyjętym, szlacheckim normą, które wręcz nakazywały, aby zmieniła swój zawód, pasje i przede wszystkim – siebie. Dumne rody nie pozwalały, aby damy trudziły się pracami społecznie uznanymi za męskie, więc wcale nie był zdziwiony, kiedy uświadomił sobie, iż mieszka poza rodowym dworkiem. Czyżby ją wygnali? Czyżby nestor uznał, że okrywała hańbą nieskazitelną krew Selwynów? Jeśli tak faktycznie było, to nie wiedzieli, co stracili.
Przewrócił nonszalancko oczami, a po chwili zaśmiał się z własnego zażenowania, bo przecież wychodziło na to – jeśli mówiła prawdę – że to ona winna je czuć, a nie on. Wymierzona w niego różdżka o dziwo nie wzbudziła jego niepewności, złości tudzież wewnętrznego instynktu przetrwania, albowiem wiedział, że Lucinda miała zbyt dobrą duszę na przecięcie najważniejszej z linii. -Opuść i tak nie masz jaj, żeby mnie zabić.- rzucił bez krzty kpiny, a jego twarz przyjęła bardziej normalny, pozbawiony codziennej maski, wyraz. Półsiedząc na kanapie wydawał się bezbronny, pozbawiony niecnych zamiarów, a jego na wpół zamknięte oczy sugerowały, iż naprawdę był mocno zmęczony. Nie zamierzał walczyć, nie miał na to siły.
-W takim razie dziękuję za gościnę.- rzucił nie będąc w stanie nawet analizować jej słów. Marzył jedynie o ciepłym kocu, poduszce i szklance wody, skoro na nic mocniejszego liczyć nie mógł. Znalezienie się w jej domu było kompletnym przypadkiem, którego sam nie potrafił racjonalnie przed sobą wytłumaczyć – w zasadzie wówczas nie był w stanie nawet o tym myśleć, bo ów trud zdawał się rozpoczynać fale paskudnego bólu głowy zwiastującego ogromnego kaca, bądź powojenne rany. Wszystko wirowało, nawet sama Lynn wydawała się senną zmorą, rozmytym koszmarem, który niczym kat – nauczyciel – znęcał się nad jego psychiką po kolejnej, zakrapianej nocy.
Warknął pod nosem podciągając się nieco ku górze, gdy poczuł silny dyskomfort w okolicy piszczela. Zgiąwszy nogę w kolanie oparł stopę o sofę i leniwym, okrężnym ruchem zaczął masować obolałe miejsce. Nie był w stanie nawet przeanalizować za co mu się oberwało, także zamiast przewidywalnego wybuchu złości mieszanej z agresją przyszło jej zmierzyć się z głośnym westchnięciem. -Gdybyś miała domowego skrzata zaleciłbym mu codzienne podawanie ziółek na uspokojenie.- wydukał wysuwając palce przed siebie, by po chwili zacisnąć je na materiale szlafroku. -Alkohol też działa dobrze na wewnętrzną drętwotę.- zaśmiał się pod nosem i momentalnie pociągnął ją w swoim kierunku tak, że wylądowała… obok niego? Na nim? Czy nadal stała twardo na nogach? Wolał jednak, żeby już usiadła, to miał na celu.
Zatruwanie życia Lynn było o wiele bardziej zabawne niżeli przypuszczał początkowo. Bijąca z wielkich, zielonych oczu złość stała się hipnotyzująca i choć za wszelką cenę pragnął ją ugasić, to wewnętrzna zawziętość kobiety nieustannie z nim walczyła. Szanował w niej hart ducha, przeciwstawienie się przyjętym, szlacheckim normą, które wręcz nakazywały, aby zmieniła swój zawód, pasje i przede wszystkim – siebie. Dumne rody nie pozwalały, aby damy trudziły się pracami społecznie uznanymi za męskie, więc wcale nie był zdziwiony, kiedy uświadomił sobie, iż mieszka poza rodowym dworkiem. Czyżby ją wygnali? Czyżby nestor uznał, że okrywała hańbą nieskazitelną krew Selwynów? Jeśli tak faktycznie było, to nie wiedzieli, co stracili.
Przewrócił nonszalancko oczami, a po chwili zaśmiał się z własnego zażenowania, bo przecież wychodziło na to – jeśli mówiła prawdę – że to ona winna je czuć, a nie on. Wymierzona w niego różdżka o dziwo nie wzbudziła jego niepewności, złości tudzież wewnętrznego instynktu przetrwania, albowiem wiedział, że Lucinda miała zbyt dobrą duszę na przecięcie najważniejszej z linii. -Opuść i tak nie masz jaj, żeby mnie zabić.- rzucił bez krzty kpiny, a jego twarz przyjęła bardziej normalny, pozbawiony codziennej maski, wyraz. Półsiedząc na kanapie wydawał się bezbronny, pozbawiony niecnych zamiarów, a jego na wpół zamknięte oczy sugerowały, iż naprawdę był mocno zmęczony. Nie zamierzał walczyć, nie miał na to siły.
-W takim razie dziękuję za gościnę.- rzucił nie będąc w stanie nawet analizować jej słów. Marzył jedynie o ciepłym kocu, poduszce i szklance wody, skoro na nic mocniejszego liczyć nie mógł. Znalezienie się w jej domu było kompletnym przypadkiem, którego sam nie potrafił racjonalnie przed sobą wytłumaczyć – w zasadzie wówczas nie był w stanie nawet o tym myśleć, bo ów trud zdawał się rozpoczynać fale paskudnego bólu głowy zwiastującego ogromnego kaca, bądź powojenne rany. Wszystko wirowało, nawet sama Lynn wydawała się senną zmorą, rozmytym koszmarem, który niczym kat – nauczyciel – znęcał się nad jego psychiką po kolejnej, zakrapianej nocy.
Warknął pod nosem podciągając się nieco ku górze, gdy poczuł silny dyskomfort w okolicy piszczela. Zgiąwszy nogę w kolanie oparł stopę o sofę i leniwym, okrężnym ruchem zaczął masować obolałe miejsce. Nie był w stanie nawet przeanalizować za co mu się oberwało, także zamiast przewidywalnego wybuchu złości mieszanej z agresją przyszło jej zmierzyć się z głośnym westchnięciem. -Gdybyś miała domowego skrzata zaleciłbym mu codzienne podawanie ziółek na uspokojenie.- wydukał wysuwając palce przed siebie, by po chwili zacisnąć je na materiale szlafroku. -Alkohol też działa dobrze na wewnętrzną drętwotę.- zaśmiał się pod nosem i momentalnie pociągnął ją w swoim kierunku tak, że wylądowała… obok niego? Na nim? Czy nadal stała twardo na nogach? Wolał jednak, żeby już usiadła, to miał na celu.
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 21.08.17 18:53, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Lucinda doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej inności. I nie myślała o tym jako o czymś dobrym, bardziej naturalnym. Od dziecka nie starała się tak jak powinna bo doskonale wiedziała, że zawsze będzie coś co robi źle, zawsze znajdzie się powód do wytknięcia jej wszystkich błędów. Na początku myślała, że to sposób na zmotywowanie jej, ale później zrozumiała, że tak to już w ich domu wygląda. Nie każdy mógł błyszczeć. Dlatego w pełni poświęciła się poszukiwaniu własnego ja nie ograniczając się do szlacheckiego świata, który tak naprawdę niczym nie zachęcał. Wszyscy jej mówili, że powinna czuć się lepsza, że zwykły świat jest dla ludzi, którzy nie zostali wybrani. Ona jednak nigdy tak o sobie nie myślała. Lepiej się czuła w świecie zwykłych ludzi niż w tym pełnym obłudy i manipulacji. To w pewien sposób sprawiało, że biła się z własnymi myślami o to co naprawdę ceni. Jej rodzice dawno już machnęli na nią ręką pozwalając na okrywanie siebie samej jeśli tylko nie przynosiło im to wstydu, za który mieliby płacić. Byli mistrzami manipulacji, a kłamstwo płynęło w ich żyłach zamiast krwi; nigdy nie przejmowali się plotkami. Nawet fakt, że wybrała mieszkanie na Pokątnej zamiast wystawnego pokoju w rodzinnej rezydencji pokazuje jak bardzo inna jest. Naiwna, może trochę szalona. Usłyszała kiedyś, że jest anomalią. Czymś wyłamującym się z szablonu szlachcianki. Nie uważała tego za coś złego. Bycie sobą to nie bycie jak każda inna kobieta na tym świecie. Żyli jednak w świecie gdzie inność należało tłumić i niszczyć. Mogła się tylko domyślać ile czasu zajmie im zniszczenie jej osoby choć nieprzerwanie z tym walczyła. Macnair miał charakter typowego lorda. Był zimny, potrafił zadbać o to by finalnie dostać to czego chce, odnajdywał się w każdej sytuacji, a cięty język dawał mu przewagę bo przecież nie każdy jest gotowy na potyczkę słowną gdy spodziewa się tej siłowej. Oczywiście nie wszyscy tacy właśnie byli, Lucinda znała kilku całkowicie normalnych, z którymi nie bała się rozmawiać na tematy, które zostały przyjęte za niekobiece. Jednak większość lordów w ich świecie to ci chłodni, z góry określonym celem, gotowi by powiedzieć ci wszystko by tylko dostać to czego chcą. Tak, Drew byłby właśnie takim lordem. Zastanawiała się czy to tylko maska i czy pod tym wszystkim kryje się coś jeszcze. Zawsze szukała w ludziach czegoś więcej. Kiedyś matka jej powiedziała, że czasem lepiej się rozczarować niż przyjemnie zaskoczyć. To pierwsze nie pozostawia nam wątpliwości, a to drugie daje zgubną nadzieje. Uważała, że zawsze liczy się pierwsze wrażenie. Jakie by ono nie było. Na szczęście blondynka słowa matki przyjmowała z dozą rezerwy. Była przecież kobietą, która za odpowiedniejsze uznawała śmierć niżeli szaleństwo. Spojrzała na mężczyznę marszcząc brwi, ale oboje wiedzieli, że miał racje. Nie miałaby jaj by rzucić w niego zaklęciem. Gdyby naprawdę przyszedł ją okraść… wtedy prawdopodobnie nawet by się nie zawahała, ale patrząc na niego w takim stanie jeszcze rozkładającego się na jej kanapie do snu… nie potrafiłaby. To głupota. Wiedzieć o tym, że ma się za mało pewności w sobie, zdawać sobie sprawę z tego, że można za empatię przepłacić własnym życiem i nie zrobić z tym nic. Głupota. Sama nie wiedziała dlaczego go kopnęła. Chyba dlatego, że naprawdę sobie na to zasłużył. Tymi wszystkimi docinkami, tym, że ukradł jej mapę, tym, że wpadał przez jej kominek w środku nocy i jeszcze śmiał czegokolwiek od niej oczekiwać. Należało mu się jak mało komu. Westchnęła. - Posada skrzata jest wolna jeżeli chciałbyś skorzystać – odparła kręcąc tylko głową. Wiedziała, że go już stąd nie przegoni. - Nawet o tym… - zaczęła widząc jak jego dłonie zaciskają się na szlafroku. Nie zdążyła skończyć bo musiała walczyć by z całej siły nie rąbnąć w niego. Chociaż to chyba nie byłoby wcale takie złe. Na nic zmagania bo już po chwili siedziała obok niego na kanapie kręcąc głową z niedowierzaniem. - Ostatnim razem gdy tak zrobiłeś okazało się, że laska ma jaja i dostałeś w zęby? - zapytała wskazując ruchem głowy jego poobijaną twarz. Przez chwile nic nie mówiła całkowicie się poddając. Mogła jeszcze spróbować wepchnąć go do kominka, ale to przecież też nie przyniosłoby żadnych rezultatów. Był jak czołg, którego mugole używali podczas swoich wojen. - Jeśli znajdę coś na tego twojego guza oddasz mi w końcu to co moje? - zapytała spoglądając na niego kątem oka. Dobrze by było jeszcze coś wywalczyć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Może Lucinda nie widziała swojej inności, może wydawało jej się normalne, że w niczym poza pewną gracją i wdziękiem nie przypominała szablonowej szlachcianki. Jednak dla Macnaira, jak i zapewne wielu innych, było to nietypowe i rzadko spotykane, aby kobieta o błękitnej krwi trudziła się ciężką pracą narażając przy tym na niebezpieczeństwo. Nie mieszkała w rodowym dworku, o czym szatyn dowiedział się ze skradzionych map i notatek, nie była zamężna i tym samym skazana na wieczne świecenie wizerunkiem u boku męża. Intrygowało go to, bo zaprzeczała wszelkim normom i regułom, które dane mu było poznać jeszcze będąc dzieckiem. Świecidełka, przepych, pycha oraz uważanie się za lepszych od innych - tylko z tym kojarzył mu się świat będący marzeniem tak wielu, nie jego. Wyłamywanie się z nałożonych ram zawsze budziło jego szacunek, wiec od pierwszej chwili Selwyn została przez niego zapamiętana. Początkowo nie dawał wiary, ze faktycznie mogła być tak wysoko urodzona i zastanawiał się, czy aby nie była to sztuczka byle tylko pozostawił jej sprzątnięty sprzed nosa artefakt. Wykorzystywanie pozycji nie było mu obce, ale na Rosji nauczył się to ignorować i wręcz zapałał jeszcze większą niechęcią, która tliła się w nim za każdym razem, gdy miał do czynienia z panami lordami. Oczywiście od każdej reguły istniały wyjątki, jednak to ludzie wykształcili nawyk wkładania wszystkich do jednego wora; było paru, których tolerował, najczęściej tych o radykalnych przekonaniach względem polityki mugolskiej. Drew Macnair szlachcicem? To było bardziej irracjonalne, jak możliwość ułaskawienia w azkabanie. Zapewne powielał niektóre cechy, jednak daleko mu było do kulturalnego, stanowczego wobec zasad i reguł mężczyzny, którego głównym zadaniem było zadbanie o godne przedłużenie rodowych gałęzi. Szatyn był indywidualistą nieznającym rodzinnych wartości, nieceniącym więzów i tradycji, które wedle niego byłby zwykłym marnowaniem czasu. Faktycznie dążył do celu bez względu na użyte środki, był oschły, wypełniony chłodem i okrutnie władczy, ale to w zasadzie były jedyne aspekty, które łączyły go z jej diamentowym światem. Cięty humor, język, nieumiejętność, a raczej brak chęci stosowania dobrego wychowania wobec kobiet, a także samo ich traktowanie, dalece odbiegało od etykiety. Rosja może i go zniszczyła wyżerając od środka każdy pozytywny element, ale gdyby miał tam jechać po raz drugi nie zawahałby się. Miał różne maski i z przyjemnością wykorzystywał każde z nich dopasowując odpowiednią do okoliczności, i sytuacji. Nauczył go tego dar, który zawzięcie pielęgnował i bezlitośnie wykorzystywał sprawiając, że prawdziwe w nim były tylko oczy. Nie miał żadnych skrupułów, żadnych wyrzutów sumienia- jeśli coś miało przynieść mu korzyść, to za wszelką cenę chciał tego dosięgnąć, bez względu na użyte środki. Oczywiście, ze nie przyszedł jej okraść, a tym bardziej skrzywdzić, wiec użycie różdżki było niepotrzebne. Będąc pewnym swego położenia sam zostawił własną tuż przed kominkiem wraz z peleryną zrzuconą z ramion zaraz po wejściu. Czuł się jak u siebie, bowiem był pewny, że nie pomylił miejsca, a swąd wilgotnych ścian umknął mu ze zwykłego przyzwyczajenia do ów zapachu. -Przypominam skrzata?- zaśmiał się pod nosem całkiem naturalnie, bo po prostu go rozbawiła. -Jesteś istną sinusoidą lady Selwyn. Raz mam ochotę wypić z Tobą duży kufel pszenicznego, a innym delektować się widokiem twojej twarzy wygiętej w bolesnych spazmach.- westchnął, jakoby jego słowa były takimi, które można było usłyszeć, na co dzień w prostej charakterystyce. Dla niego nie było to niczym nadzwyczajnym. Widząc jak upada na kanapę, a razem z nią różdżka, którą jeszcze chwile wcześniej pragnęła go unieruchomić, wykrzywił wargi w kpiącym uśmiechu. Zaraz po tym wyrwały jej się słowa, które zmieniły bijącą ironię w gromki śmiech odbijający się echem od starannie i gustownie zdobionych ścian. Nie sadził, że Lucinda potrafiła żartować. -Tak, miała ogromne jaja i trafiła mnie jednym prosto w nos.- pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym ponownie położył się na kanapie tyle, że tym razem oparł głowę o jej uda, a nie chłodny materiał. Przywróciwszy się na plecy wsunął dłonie pod potylice i patrząc na nią z dołu dodał - Widzisz mandrygorko, o wiele bardziej do twarzy Ci bez tego całego, szlacheckiego jazgotu. Przymknął powieki czując w głowie tornado, ale nie przestając przy tym wyginać warg w łuk sugerował, że wcale nie spał. -Czy zawsze musimy rozmawiać o biznesie? Opowiedz mi lepiej, po jakiego smoka nadal oszukujesz samą siebie, że czekająca Cię przyszłość jest taka, jaką naprawdę pragniesz?- spytał bez żadnego zawahania w głosie, choć z pewnością nie wnikałby w ów sprawy na trzeźwo. Nie interesowały go, były mu zupełnie obojętne; w końcu nie płynęły z owej wiedzy żadne korzyści. -Leża skrzata jest w łóżku panienki? Bo rozważam propozycje.- dodał mimowolnie nie mogąc powstrzymać się przed drobną zgryźliwością. Taki był, cały Macnair.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucinda chociaż nigdy nie lubiła niczego planować i zwykle to spontaniczność kierowała jej działaniami to za niespodziankami nie przepadała najmocniej. Moment, w którym nagle się znajdowała, sytuacja, której musiała stawić czoło nawet jeśli miała być przyjemna. Niespodzianki zawsze niosły ze sobą komplikacje, z których ludzie niekoniecznie zdawali sobie sprawę. Bo nie można przewidzieć wszystkiego, reakcje zawsze były różne. Ludzie często z góry zakładali, że wiedzą o niej wszystko. Patrzyli na nią przez pryzmat krwi, urodzenia, wybiórczych informacji, które o niej dostawali. Nikt tak naprawdę nie próbował jej poznać myśląc, że niczego nowego dowiedzieć się już nie może. Popełniali błąd za błędem wzniecając w niej myśl, że tak naprawdę nikt nie wie kim jest Lucinda Selwyn, a przecież jeszcze jakiś czas temu była przekonana, że można czytać z jej twarzy jak z księgi. Ich świat; jej świat nauczył ją wrzucać ludzi to jednego worka. Stygmatyzować. Nic nie można było na to poradzić. Nie przejmowała się słowami ludzi, słyszała ich już w życiu wystarczająco by wiedzieć, że sami stworzą sobie obraz jaki będzie im na rękę. Nie pomyślała jednak, że jej ostrożność w stosunku do ludzi robi dokładnie to samo z tymi, których spotyka na swojej drodze. Ulegała pierwszym spojrzeniom i pierwszym myślom. Ulegała obrazom tworzonym przez samych siebie i przez innych. Nie wchodziła głębiej jeżeli nie było jej to potrzebne, a to czego się bała przesiąkało rozczarowaniem. Dlatego nigdy nie pomyślałaby, że mężczyzna ma w sobie coś więcej prócz tego co dla niej widoczne gołym okiem. Widziała w nim te wszystkie złe cechy i wcale myśl o powtarzających się cechach lorda nie była tak zła jak mu się wydawało. Oni wszyscy przesiąknięci myślą o świecie leżącym u ich stóp często nie zasługiwali nawet na jedno spojrzenie. Na palcach jednej ręki mogła wyliczyć tych, którzy w jej myślach klarowali się w jasnych barwach. Nie myślała o mężczyźnie w żadnych kategoriach, prócz tego, że doprowadzał ją często do szału swoim zachowaniem nie wiedziała co może innego o nim myśleć. Wbrew temu co rodziło się w głowie blondynki – nie znała go. Była jednak zmęczona reagowaniem na każdą zaczepkę i każde złe słowo bo wiedziała, że jeżeli o to chodzi był studnią bez dna. Prawdą jest, że mogła go zranić gdyby tylko chciała, mogła użyć różdżki i wiedziała, że sobie na to zasłużył, ale nie zrobiłaby tego. Miała cierpliwość, której sama nie rozumiała. Słysząc o bolesnych spazmach wywróciła oczami. - Romantyk – mruknęła z kpiną w głosie. Wiedziała, że nie żartuje, jego słowa choć brzmiące w tej sytuacji dość absurdalnie były poważne. Niebezpieczeństwo ją lubiło, a ona… w jakimś stopniu lubiła je. A przynajmniej nie wiedziała jak go uniknąć więc przestała próbować. Czasem zdarzało się, że nawet go wyglądała. Już chciała skomentować jego słowa, kiedy użyczył sobie jej nóg jako podgłówka. Nie spodobało jej się to ani trochę. - Zabieraj się stąd, albo stracisz nos, oko i wszystkie zęby – zagroziła chociaż z jej ust nie mogło to brzmieć jakoś mocno poważnie. To był właśnie problem. Kiedy wyglądało się tak jakby właśnie miało się przytulić bambi, a nie zrobić komuś krzywdę, nie można było oczekiwać, że ktoś w to uwierzy. Słysząc kolejne pytanie westchnęła z irytacji. - Nic więcej niż biznes nas nie łączy więc nie wiem czemu miałabym rozmawiać z tobą o czymkolwiek innym. – odparła unosząc brew i zaraz kręcąc głową z niedowierzaniem i rezygnacją. - Zresztą… dlaczego uważasz, że przyszłość, którą będę mieć nie jest tą której chce? Teraz chcesz mi powiedzieć, że mnie znasz? - nie był głupi, a przynajmniej tak jej się wydawało. Choć posądzała go o wiele złych rzeczy to nie o brak inteligencji. Inaczej już dawno zginąłby w tych jaskiniach i podczas poszukiwań. Na pytanie o skrzata odpowiedziała próbą zepchnięcia go z siebie. - Jesteś obrzydliwy. Nie dziwię się, że tylko na takie kobiety trafiasz – dodała mając na myśli tą co go tak dzisiaj urządziła. Była dla niego zdecydowanie zbyt miła.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zapewne wielu uznałoby to jako kpinę, ale właściwie to Macnair miał okazję poznać ją z tej innej, zupełnie nieszlacheckiej strony, kiedy to musiała stawić czoła cierpliwości i czyhającemu niebezpieczeństwu kryjącemu się za wykonywaną pracą. Zawód poszukiwacza był nie tylko sprawdzianem wytrwałości, inteligencji i oczytania, ale przede wszystkim magicznych umiejętności, kiedy to należało pozbyć się stojących na drodze przeciwników tudzież wartujących strażników. Tajemnice były po to, aby nikt się o nich nie dowiedział, dlatego też często pierwotni właściciele artefaktów skrzętnie bronili swej własności – nawet po śmierci.
Los nie obdarzył ją takimi kartami, a stereotyp rzucony pod nogi niczym paskudna kłoda o jaką miała się wywrócić i bogactwo jakim miała się zachłysnąć. Szlachcianki jej pokroju nie brudziły sobie rąk, nie szukały przygód, nie dążyły do rozwikłania zagadek nurtujących uczonych od wieków. Przebywając w swych pokaźnych, słanych złotem posiadłościach oczekiwały na odpowiedniego kandydata, który czym prędzej stać się miał ich mężem – nadzieją na rodową ciągłość, przyszłość rosnących w oczach dzieci. Codzienność bywała jednak okrutna i tylko starannie malowane pejzaże ukazywały fałszywie szczęście życie.
Macnair nie udawał kogoś kim nie był, kiedy nie wymagała tego sytuacja, wyjątkowe spotkanie owocujące w przyszłości korzystną pracą, bądź lukratywnym zleceniem. Społecznie uznane jako negatywne cechy wręcz błyszczały w jego oczach i czynach, których podejmował się każdego dnia. Zdobywanie celów, spełnianie ambicji nie miało dla granicznej ceny – jeśli musiał zrobić coś wykraczającego poza normę nawet się nie zastanawiał, licząc podczas działania czekające go zyski. Sposób traktowania dziewczyny, niekończące się zaczepki i okalane czarnym humorem żarty były świadectwem tego, iż wcale nie przeszkadzała mu swoją obecnością, albowiem gdyby tak było teleportowałby się unikając wymagającej użycia siły sytuacji. Kłopoty go lubiły, podobnie jak on je, jednakże nigdy nie rzucał się na otwarte pole bitwy tylko po to, aby udowodnić czyjąś wyższość. Znał swoją wartość, więc kiedy cel nie wymagał trupów unikał konfrontacji oszczędzając zdrowie na czas, gdy magia okaże się niezbędna.
Spoważniał teatralnie na jej słowa ściągając brwi w groźnym wyrazie, który zapewne wskutek stanu jego trzeźwości wyszedł komicznie. -Od zawsze wiedziałem, że mam romantyczną duszę. Żadna kobieta nigdy nie potrafiła tego docenić.- westchnął przeciągle spoglądając w sufit, który zdawał się delikatnie lawirować wśród mieszanki swoich białych barw. Przyglądał mu się z nieopisaną ciekawością, jakoby zaobserwował coś niezwykle istotnego, czym niezwłocznie zapragnął się podzielić. -Spójrz do góry. Widzisz, co tam jest?- mruknął przeciągając ostatnie słowo w chwili, gdy jego dłoń kołyszącym ruchem uniosła się w kierunku wskazywanego miejsca.
Niebezpieczeństwo było domeną tego, czym się trudzili. Musieli przywyknąć do nieustannych, nowych problemów, barier i przeszkód, których pokonanie nierzadko wymagało sporych umiejętności, a przede wszystkim sprytu. Sami jednak wybrali ów drogę i tylko zaparcie charakteryzujące ich osobowość było w stanie udźwignąć ciężar, jaki nosiły za sobą porażki i niekończące się podróże.
Groźba z ust Lucindy… zabrzmiała tak jak sądziła i spowodowała wybuch śmiechu szatyna, który swym okropnym echem odbijał się od zdobionych ścian. Zacisnąwszy wargi spojrzał na nią przepraszająco, bo zdał sobie sprawę, jak wielkim nietaktem było naigrywanie się z morderczej Selwyn. -Oczy wydłubiesz, zęby wybijesz, a nos? Co zrobisz z nosem? Urwiesz?- starał się jak mógł, ale nieunikniona salwa cichego śmiechu znów wypełniła pokój. Naprawdę był przerażony.
Oburzenie na jej twarzy sprawiło, że przewrócił oczami w ten swój charakterystyczny, nonszalancki sposób. Skrzyżowawszy ramiona na piersi spojrzał na jej twarz, która nie wykazywała nawet krzty komfortu z zaistniałej sytuacji. -Każda jest taka sama i tutaj leży meritum sprawy. Inne ścieżki zdają się być pokryte ogromną warstwą zbitego śniegu, bo żadna nie ma odwagi zmierzyć się z jego chłodem.- rzucił omijając kwestię biznesu, gdyż w końcu zaczęli temat nie mający z owym nic wspólnego.
Próba zepchnięcia okazała się udana, bo nie był na nią przygotowany. Zachwiał się, a następnie gruchnął o ziemię z niemałym hukiem, choć starał się zamortyzować upadek. Jęknął z bólu, który ponownie poczuł w barku, po czym ułożył się na chłodnej posadzce nie mając siły wracać na kanapę. Pociągnąwszy ją za kraniec szlafroka zaśmiał się pod nosem. -Stąd też mam całkiem dobry widok. Skrzat cię nie usprawiedliwia.
Los nie obdarzył ją takimi kartami, a stereotyp rzucony pod nogi niczym paskudna kłoda o jaką miała się wywrócić i bogactwo jakim miała się zachłysnąć. Szlachcianki jej pokroju nie brudziły sobie rąk, nie szukały przygód, nie dążyły do rozwikłania zagadek nurtujących uczonych od wieków. Przebywając w swych pokaźnych, słanych złotem posiadłościach oczekiwały na odpowiedniego kandydata, który czym prędzej stać się miał ich mężem – nadzieją na rodową ciągłość, przyszłość rosnących w oczach dzieci. Codzienność bywała jednak okrutna i tylko starannie malowane pejzaże ukazywały fałszywie szczęście życie.
Macnair nie udawał kogoś kim nie był, kiedy nie wymagała tego sytuacja, wyjątkowe spotkanie owocujące w przyszłości korzystną pracą, bądź lukratywnym zleceniem. Społecznie uznane jako negatywne cechy wręcz błyszczały w jego oczach i czynach, których podejmował się każdego dnia. Zdobywanie celów, spełnianie ambicji nie miało dla granicznej ceny – jeśli musiał zrobić coś wykraczającego poza normę nawet się nie zastanawiał, licząc podczas działania czekające go zyski. Sposób traktowania dziewczyny, niekończące się zaczepki i okalane czarnym humorem żarty były świadectwem tego, iż wcale nie przeszkadzała mu swoją obecnością, albowiem gdyby tak było teleportowałby się unikając wymagającej użycia siły sytuacji. Kłopoty go lubiły, podobnie jak on je, jednakże nigdy nie rzucał się na otwarte pole bitwy tylko po to, aby udowodnić czyjąś wyższość. Znał swoją wartość, więc kiedy cel nie wymagał trupów unikał konfrontacji oszczędzając zdrowie na czas, gdy magia okaże się niezbędna.
Spoważniał teatralnie na jej słowa ściągając brwi w groźnym wyrazie, który zapewne wskutek stanu jego trzeźwości wyszedł komicznie. -Od zawsze wiedziałem, że mam romantyczną duszę. Żadna kobieta nigdy nie potrafiła tego docenić.- westchnął przeciągle spoglądając w sufit, który zdawał się delikatnie lawirować wśród mieszanki swoich białych barw. Przyglądał mu się z nieopisaną ciekawością, jakoby zaobserwował coś niezwykle istotnego, czym niezwłocznie zapragnął się podzielić. -Spójrz do góry. Widzisz, co tam jest?- mruknął przeciągając ostatnie słowo w chwili, gdy jego dłoń kołyszącym ruchem uniosła się w kierunku wskazywanego miejsca.
Niebezpieczeństwo było domeną tego, czym się trudzili. Musieli przywyknąć do nieustannych, nowych problemów, barier i przeszkód, których pokonanie nierzadko wymagało sporych umiejętności, a przede wszystkim sprytu. Sami jednak wybrali ów drogę i tylko zaparcie charakteryzujące ich osobowość było w stanie udźwignąć ciężar, jaki nosiły za sobą porażki i niekończące się podróże.
Groźba z ust Lucindy… zabrzmiała tak jak sądziła i spowodowała wybuch śmiechu szatyna, który swym okropnym echem odbijał się od zdobionych ścian. Zacisnąwszy wargi spojrzał na nią przepraszająco, bo zdał sobie sprawę, jak wielkim nietaktem było naigrywanie się z morderczej Selwyn. -Oczy wydłubiesz, zęby wybijesz, a nos? Co zrobisz z nosem? Urwiesz?- starał się jak mógł, ale nieunikniona salwa cichego śmiechu znów wypełniła pokój. Naprawdę był przerażony.
Oburzenie na jej twarzy sprawiło, że przewrócił oczami w ten swój charakterystyczny, nonszalancki sposób. Skrzyżowawszy ramiona na piersi spojrzał na jej twarz, która nie wykazywała nawet krzty komfortu z zaistniałej sytuacji. -Każda jest taka sama i tutaj leży meritum sprawy. Inne ścieżki zdają się być pokryte ogromną warstwą zbitego śniegu, bo żadna nie ma odwagi zmierzyć się z jego chłodem.- rzucił omijając kwestię biznesu, gdyż w końcu zaczęli temat nie mający z owym nic wspólnego.
Próba zepchnięcia okazała się udana, bo nie był na nią przygotowany. Zachwiał się, a następnie gruchnął o ziemię z niemałym hukiem, choć starał się zamortyzować upadek. Jęknął z bólu, który ponownie poczuł w barku, po czym ułożył się na chłodnej posadzce nie mając siły wracać na kanapę. Pociągnąwszy ją za kraniec szlafroka zaśmiał się pod nosem. -Stąd też mam całkiem dobry widok. Skrzat cię nie usprawiedliwia.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucinda nawet nie zdawała sobie sprawy z tego jak bardzo naiwna była. Pozostawała bez ochrony, w świecie złożonym z przemocy i nietolerancji. Dobrze wiedziała jak spoglądali na nią inni, dobrze wiedziała jaka rola jest jej przypisana już od urodzenia, a mimo tego nadal pozostawała w bańce złożonej z celów i marzeń, które sama sobie postawiła. Poszukiwania artefaktów nigdy nie należały do bezpiecznych. Różnych ludzi spotykała na swojej drodze i nie każdemu podobał się fakt, że coś potrafiła. Zdarzały się przecież sytuacje, w których to ona była górą i nawet jeśli Macnair ze swoją bezczelnością nie mógł być tego świadkiem to wielu ludziom zdążyła przez ostatnie lata popsuć krew. Zamiast jednak skupić się na własnym bezpieczeństwie, nie pozwolić by ktokolwiek w tak prosty sposób mógł dostać się do mieszkania ta udawała, że to tylko sytuacja przejściowa i już niedługo znowu wyruszy w trasę by cieszyć się życiem, które jej pozostało. Dzisiejsza sytuacja pokazała jej, że nie powinna być aż tak łatwowierna. Nie chodziło o adrenalinę przepływającą przez żyły, a nawet nie o ciągłe narażanie własnego życia by poczuć cokolwiek, ale o to, że świat już dawno przestał patrzeć jej gabaryty i przyciskał ją do ziemi coraz bardziej i bardziej. Może i Drew nie był dla niej zagrożeniem. Możliwe, że naprawdę dzisiejszego dnia pomylił adres domu, a może właśnie ten utknął mu w pamięci podczas przeglądania map, które jej ukradł. Jej niepewność była jednak uzasadniona i jeżeli nie zdawał sobie z tego sprawy to naprawdę uważał się za anioła. Lucinda potrafiła rozpoznać zło czające się za człowiekiem. Widziała to w jego oczach, słowach, nawet ruchach. Nie można było jednak odmówić mu jednego; miał w sobie też to co ceniła i darzyła… zalążkiem sympatii. Uparcie szedł po swoje nawet jeśli równało się to z linią trupów zostawionych za sobą. Selwyn zawsze wyciągała pomocną rękę. Nie liczyło się dla niej to czy ktoś był dobry czy zły, biedny czy bogaty. Przekonania nie pozwalały jej na nic innego, a jeden Merlin jej świadkiem jak ciężkie to było. Czasami naprawdę by chciała odpuścić. Prawdopodobnie nawet teraz walczy ze sobą jak lew by zwyczajnie nie machnąć ręką i podać mu koc by mógł już tutaj zostać. Kiedyś uważałaby to za swoją zaletę, teraz patrzyła jak na wadę. Mężczyzna przypominał jej schemat; zawsze trafiła na tych śmierdzących alkoholem, złych i w jakimś stopniu zagubionych. W tej sytuacji całkowicie dosłownie. Jako łamacz klątw powinna bardzo szybko orzec o klątwie, którą dzielnie ciągle nosi, ale takie rzeczy nie są łatwe bo albo z tym walczysz, albo z tym się godzisz. Z westchnięciem spojrzała na wskazany przez mężczyznę sufit, całkowicie ignorując słowa o romantyzmie. Potrafiła sobie wyobrazić go w niemal każdej sytuacji (nie żeby kiedyś próbowała, nie dodawaj sobie Macnair), ale w takiej gdzie miałby być prawdziwie romantyczny? Żart milenium, a może i nawet początku świata. Lucinda o romantyzmie wiedziała niewiele bo sama nie mogła szczerze na niego patrzeć. Jedyne co widziała w życiu to sztuczne uśmiechy i pocałunki w tłumach ludzi, którzy nigdy nic prócz obojętności do siebie nie poczuli. Zdezorientowana znowu spojrzała na mężczyznę. - Sufit? W swojej dziurze go nie masz? Chroni przed deszczem, wiedziałeś? - weszło jej to w krew. Odpowiadanie na każde jego słowo ironią. Miała wrażenie, że to już wyznacznik ich znajomości. Nie lubiła go, prawdopodobnie gdyby przyszło jej wyciągnąć w jego kierunku różdżkę nawet by się nie zawahała, co nie zmieniało faktu, że ta wymiana zdań, ogarnięta niesamowicie wielką dawką ironii nawet ją bawiła. - Zgniotę – odpowiedziała z jeszcze większym przekonaniem. Nie oszukujmy się, to scena niczym z bajki. Zajączek grożący wilkowi. Nie można jednak jej lekceważyć. Robili to wszyscy całe życie, a jednak nadal tu jest, tam gdzie od zawsze chciała być. - To ten moment, w którym przekonuje cię jak bardzo różnię się od innych? - parsknęła. - Nie mam w zwyczaju okłamywać samej siebie, jeżeli muszę zrobić coś co kłóci się z moimi przekonaniami to po prostu tego nie robię, ale… są rzeczy, których nie da się przeskoczyć. - dodała. Wiedziała, że poczucie obowiązku nie opuści jej głowy. Nawet jeśli była zakałą rodziny i nawet jeśli często kłóciła się z ich decyzjami to nadal miała na piersiach zobowiązanie. Kiedy mężczyzna runął z jej nóg odetchnęła. Nie wiedziała czy był po prostu taki wielki, czy może to przez tą ilość alkoholu, ale dopiero teraz poczuła ulgę. Uśmiechnęła się tylko i pokręciła głową. - Nie mam już do ciebie siły. Jesteś bardziej upierdliwy niż troll leśny. - zaczęła wstając z kanapy. - Jestem pewna, że jutro dostanę sto listów od rodziny o tym jakich gości przyjmuje. Pewnie nie wiedziałeś, ale tu nic nie przechodzi bez echa, a znając ciebie jeszcze prawdopodobnie obwieściłeś całemu światu gdzie się wybierasz. - pokręciła głową podchodząc do barku i wyciągając z niego butelkę ognistej. Jeżeli myślał, że jej nie przystoi trzymać takich trunków w szafce to wiedział dość niewiele o kobietach spędzających miesiące na poszukiwaniu artefaktów. Podchodząc do mężczyzny wyciągnęła w jego stronę butelkę. - Wstawaj. Raz do oka, raz do tej niewyparzonej… - dodała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Może właśnie tym był jej błąd? Może właśnie w tym leżała kwestia jej ciągłych przemyśleń, domysłów oraz strachu, który w teorii miał podłoże, jednak w praktyce tak potworny nie był? Naiwność zaliczała się do szerokich pojęć, którym brak było jednoznacznych definicji, jednak jeśli takową w sobie czuła, dlaczego nie zależało jej, aby cokolwiek zmienić? Rzekomo charaktery były płynne i stagnacyjne, ale świadomość błędów mogła je niwelować i sprawić, by pewne elementy uległy poprawie – by dojrzały i tym samym rzuciły zupełnie inne światło na ciężkie do przebrnięcia sprawy.
Szatyn nie był wobec niej obojętny. Ceniąc poszczególne cechy jej charakteru nie potrafił zakwalifikować blondynki do żadnej z grup w swoim nikczemnym spisie. Nie należąc do osób, które przywykły do kolekcjonowania znajomości jakakolwiek rozmowa sprawiała, iż nachodziły go przemyślenia oraz rozterki, albowiem chęć pozbycia się konkurenta przykrywał cień istoty korzyści z nawiązanej współpracy. Był indywidualistą, ale przy tym nie zaplątywał się we własnym ego i mając świadomość swoich braków inne talenty mogły przydać się mu w drodze po upragnione cele. Lynn takowe posiadała, nie wspominając już o obszernych umiejętnościach, z którymi miałby problem uporać się w otwartej walce.
Mogła mieć go za chodzące zło. Mogła mieć go za idealny przykład braku człowieczeństwa oraz jakichkolwiek manier, jednakże w podobny sposób mogła mieć pewność, iż nikogo nie udawał. Macnair, kiedy nie znajdował się w sytuacji, w której musiał odziewać fałszywą maskę, nikogo nie grał, nie szukał wymówek ani podtekstów byle tylko wejść komuś w przysłowiową dupę. Ignorował podstawy dobrego wychowania i zupełnie olewał kwestie towarzyskie mające na celu zrzeszenie sojuszników, nie wrogów. Wychodził z założenia, że prawdziwą kurwą był ten, co opuszczając dom nosił pogodny uśmiech na twarzy, a wracając szykował bolesną mantrę dla swoich bliskich. Gardził tego typu oszustwem, brzydził się ludźmi, którzy budowali swą pozycję teatralną manipulacją – cholerną perswazją, na którą niesamowicie podatni byli inni, słabsi od niego. Oczywiście – nie był idealny. Zdarzało mu się wynieść własne umiejętności na szczyt możliwości byle tylko osiągnąć zamierzony cel, jednakże kiedy sytuacja nie miała żadnego takowego to miał ochotę wybić ów pucybutowi wszystkie zęby i wetknąć mu je do gardła by dławiąc się nimi zagwarantował sobie iście paskudną śmierć. W takich sytuacjach był bezwzględny i zapewne, gdyby jeszcze ktokolwiek go interesował to stałby się istnym bohaterem. Zakochana jesteś w fałszu, prawda miss Selwyn? W kłamstwie, który zalepia oczy niczym pajęczyna nie bojąca się nawet zimnego kubła wody. Brnij, brnij w to dalej – to u was rodzinne.
Nie znał romantyzmu, słyszał o takowym tylko z licznych opowieści albo książek. Zawsze bawiły go ów landrynki, którymi tak licznie obdarowywała się niesamowicie zakochana i szczęśliwa para. Jak smutne były końce, kiedy paczka kolorowych cukierków się skończyła – ups, a może jednak to były galeony?
Pozostało mu westchnąć na jej słowa, którymi rzecz jasna nawet się nie przejął. Układając się nieco wygodniej splótł dłonie na brzuchu, by przez moment porozmawiać z kimś inteligentnym – o dziwo nie miał w tym momencie na myśli panny Selwyn. -Plebs nie wie o takich rzeczach. W końcu śpimy w kojcach rozstawionych dookoła rynku.- rzucił z ironicznym uśmiechem malującym się na twarzy, a w jego słowach nie było krzty złośliwości. Przyzwyczaił się do pychy nie bogatszych, a tych szczęśliwiej urodzonych, którzy na pracy przodków znosili złote jaja.
Zaśmiał się pod nosem wyobrażając sobie ów zgniecenie oraz sam fakt, jakby w takiej sytuacji musiał wyglądać. Unosząc się na łokciach spojrzał na kobietę z teatralnym wyrzutem, jakoby uważał, iż ta była naprawdę poważana, choć wiedział, że złapała dryg i nie robiła już z siebie nadętej damy. -Brzmi krwiście dobrze, pytanie tylko czy za ów czyn nie zgniotą Cię w twoim złotym pałacyku i nie zabiorą klucza do skrytki w banku. Wiele nie przystoi pannie.- uniósł brew nie spuszczając z niej wzroku chociażby na moment, ponieważ chciał wyłapać reakcję na kolejny już przytyk do korzeni. -Nie musisz mnie przekonywać do czegoś, czego sama nie jesteś pewna.- rzucił nim tak naprawdę zdążył dostrzec zmiany na jej twarzy. -W zasadzie niczym się nie różnisz od tej rozpieszczonej hołoty.- dodał po chwili kpiącym tonem nie będąc do końca szczerym.
-Wzruszające.- skwitował temat listów, bo było mu to zupełnie obojętne. Mogli ją nawet wywieść na inny kontynent by prawić moralne lekcje. -Szepnąłem coś na uszko Ministrowi Magii.- przewrócił oczami tracąc wiarę w jej logiczne myślenie – oczywiście było to iście egoistyczne, albowiem skąd mogła wiedzieć, że tak naprawdę rzadko z kimkolwiek wymieniał choć słowo?
Praktycznie już zasypiał, lecz instynkt popukał mu się w czoło w chwili, gdy ukochana butelka pełna wykwintnego trunku zakołysała nad jego głową. Rozsunąwszy powieki uśmiechnął się momentalnie, jakoby właśnie był ranek i nadszedł czas otwierania świątecznych prezentów. -Gęby…?- mruknął pod nosem wysunąwszy dłoń w jej kierunku, by chwycić ognistą. -Jednak masz w sobie jakiś pierwiastek, który da się lubić.- rzucił, a następnie z impetem ją otworzył podając z powrotem kobiecie. -Powiedziałbym do dna, ale bez przesady.
Szatyn nie był wobec niej obojętny. Ceniąc poszczególne cechy jej charakteru nie potrafił zakwalifikować blondynki do żadnej z grup w swoim nikczemnym spisie. Nie należąc do osób, które przywykły do kolekcjonowania znajomości jakakolwiek rozmowa sprawiała, iż nachodziły go przemyślenia oraz rozterki, albowiem chęć pozbycia się konkurenta przykrywał cień istoty korzyści z nawiązanej współpracy. Był indywidualistą, ale przy tym nie zaplątywał się we własnym ego i mając świadomość swoich braków inne talenty mogły przydać się mu w drodze po upragnione cele. Lynn takowe posiadała, nie wspominając już o obszernych umiejętnościach, z którymi miałby problem uporać się w otwartej walce.
Mogła mieć go za chodzące zło. Mogła mieć go za idealny przykład braku człowieczeństwa oraz jakichkolwiek manier, jednakże w podobny sposób mogła mieć pewność, iż nikogo nie udawał. Macnair, kiedy nie znajdował się w sytuacji, w której musiał odziewać fałszywą maskę, nikogo nie grał, nie szukał wymówek ani podtekstów byle tylko wejść komuś w przysłowiową dupę. Ignorował podstawy dobrego wychowania i zupełnie olewał kwestie towarzyskie mające na celu zrzeszenie sojuszników, nie wrogów. Wychodził z założenia, że prawdziwą kurwą był ten, co opuszczając dom nosił pogodny uśmiech na twarzy, a wracając szykował bolesną mantrę dla swoich bliskich. Gardził tego typu oszustwem, brzydził się ludźmi, którzy budowali swą pozycję teatralną manipulacją – cholerną perswazją, na którą niesamowicie podatni byli inni, słabsi od niego. Oczywiście – nie był idealny. Zdarzało mu się wynieść własne umiejętności na szczyt możliwości byle tylko osiągnąć zamierzony cel, jednakże kiedy sytuacja nie miała żadnego takowego to miał ochotę wybić ów pucybutowi wszystkie zęby i wetknąć mu je do gardła by dławiąc się nimi zagwarantował sobie iście paskudną śmierć. W takich sytuacjach był bezwzględny i zapewne, gdyby jeszcze ktokolwiek go interesował to stałby się istnym bohaterem. Zakochana jesteś w fałszu, prawda miss Selwyn? W kłamstwie, który zalepia oczy niczym pajęczyna nie bojąca się nawet zimnego kubła wody. Brnij, brnij w to dalej – to u was rodzinne.
Nie znał romantyzmu, słyszał o takowym tylko z licznych opowieści albo książek. Zawsze bawiły go ów landrynki, którymi tak licznie obdarowywała się niesamowicie zakochana i szczęśliwa para. Jak smutne były końce, kiedy paczka kolorowych cukierków się skończyła – ups, a może jednak to były galeony?
Pozostało mu westchnąć na jej słowa, którymi rzecz jasna nawet się nie przejął. Układając się nieco wygodniej splótł dłonie na brzuchu, by przez moment porozmawiać z kimś inteligentnym – o dziwo nie miał w tym momencie na myśli panny Selwyn. -Plebs nie wie o takich rzeczach. W końcu śpimy w kojcach rozstawionych dookoła rynku.- rzucił z ironicznym uśmiechem malującym się na twarzy, a w jego słowach nie było krzty złośliwości. Przyzwyczaił się do pychy nie bogatszych, a tych szczęśliwiej urodzonych, którzy na pracy przodków znosili złote jaja.
Zaśmiał się pod nosem wyobrażając sobie ów zgniecenie oraz sam fakt, jakby w takiej sytuacji musiał wyglądać. Unosząc się na łokciach spojrzał na kobietę z teatralnym wyrzutem, jakoby uważał, iż ta była naprawdę poważana, choć wiedział, że złapała dryg i nie robiła już z siebie nadętej damy. -Brzmi krwiście dobrze, pytanie tylko czy za ów czyn nie zgniotą Cię w twoim złotym pałacyku i nie zabiorą klucza do skrytki w banku. Wiele nie przystoi pannie.- uniósł brew nie spuszczając z niej wzroku chociażby na moment, ponieważ chciał wyłapać reakcję na kolejny już przytyk do korzeni. -Nie musisz mnie przekonywać do czegoś, czego sama nie jesteś pewna.- rzucił nim tak naprawdę zdążył dostrzec zmiany na jej twarzy. -W zasadzie niczym się nie różnisz od tej rozpieszczonej hołoty.- dodał po chwili kpiącym tonem nie będąc do końca szczerym.
-Wzruszające.- skwitował temat listów, bo było mu to zupełnie obojętne. Mogli ją nawet wywieść na inny kontynent by prawić moralne lekcje. -Szepnąłem coś na uszko Ministrowi Magii.- przewrócił oczami tracąc wiarę w jej logiczne myślenie – oczywiście było to iście egoistyczne, albowiem skąd mogła wiedzieć, że tak naprawdę rzadko z kimkolwiek wymieniał choć słowo?
Praktycznie już zasypiał, lecz instynkt popukał mu się w czoło w chwili, gdy ukochana butelka pełna wykwintnego trunku zakołysała nad jego głową. Rozsunąwszy powieki uśmiechnął się momentalnie, jakoby właśnie był ranek i nadszedł czas otwierania świątecznych prezentów. -Gęby…?- mruknął pod nosem wysunąwszy dłoń w jej kierunku, by chwycić ognistą. -Jednak masz w sobie jakiś pierwiastek, który da się lubić.- rzucił, a następnie z impetem ją otworzył podając z powrotem kobiecie. -Powiedziałbym do dna, ale bez przesady.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucinda nie wiedziała jak to się działo, że zamiast na swojej drodze spotykać dobrych i porządnych ludzi zawsze trafiała na tych, którzy chcą ją zaprowadzić na złą. Mówiąc to bez jakiegokolwiek pochlebstwa skierowanego w swoją stronę. Prawdopodobnie to jej wina, że właśnie w takich ludziach doszukiwała się czegoś dobrego lub chociaż przyzwoitego, a może zwyczajnie jej życie nafaszerowane bo same brzegi adrenaliną potrzebowało czuć ciągle to nowe, nieznane wcześniej niebezpieczeństwa. Jakkolwiek by nie było Selwyn właśnie zdała sobie sprawę z tego, że czas się do takiego obrotu sprawy po prostu przyzwyczaić. Nigdy nie chciała być traktowana jak skrzywdzona dziewczynka chociaż tak mogło się wydawać kiedy wszystko spadło jej na głowę i nie zostało jej nic prócz użalania się nad sobą. Teraz zaczęła się trochę stabilizować nie mając bladego pojęcia o tym co ma ją spotkać w niedalekiej przyszłości. Jej upór i niechęć, którą jawnie posyłała w stronę Drew nie brała się znikąd. Nie chodziło już nawet o jego pochodzenie, to że pił do zabicia każdego dnia czy nawet o to, że sprzątnął jej sprzed nosa artefakt. Najbardziej raziła ją w oczy jego arogancja. A przynajmniej… miała nadzieje, że nadal ją ona raziła. Nie można przychodzić ot tak do domu kobiety, wykładać się na jej kanapie i jeszcze narzekać na atak lampą z jej strony. Nie można kraść należących do niej przedmiotów tylko dlatego, że ma się taką zachciankę, tylko dlatego, że chce się komuś zrobić po prostu na złość. On to robił raz za razem. Mogła się z nim kłócić, mogła nawet rzucać zaklęciami; co przecież już im się wcześniej zdarzało. Na tego mężczyznę po prostu nic nie działało i Lucinda nie mogła znieść myśli, że nie istnieje na świecie sposób by choć przez chwilę być górą. A wbrew wszystkiemu ona nienawidziła przegrywać. Była dobra w tym co robi i zawsze dawała z siebie sto procent. Nigdy nie prosiła o pomoc, a jeśli już to była ona znikoma i musiała mieć poczucie, że to nadal leży w jej rękach, a nie także w towarzysza. Wbrew temu co o niej myślał lubiła też ryzykować i niejednokrotnie to robiła kierując się przeczuciem czy też intuicją w co ona… tak naprawdę nie wierzyła. Rzadko zdarzało jej się w otwartym starciu przegrać, a jeżeli chodzi o niego to był przypomnieniem jej porażki… już nawet nie jednej. Nie ma się więc co dziwić, że kobieta po prostu nie mogła zapłonąć do niego żadnym pozytywnym uczuciem nawet jeśli teraz wydawać by się mogą, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Tak przynajmniej jej się wydawało bo przecież jej życie zmieniało się co chwile, straciła nad zmianami kontrolę już dawno temu. To był moment rezygnacji. Już i tak był tutaj wystarczająco długo by mogła zacząć martwić się pytaniami, już i tak był tutaj wystarczająco długo by mogła znowu zasnąć bez zastanawiania się czy w kominku nie pojawi się zaraz sam Merlin. Mogła jedynie machnąć ręką, odeprzeć słowny atak i poczekać aż wstanie nowy dzień, a ona będzie mogła wyrzucić to spotkanie z pamięci. Żeby jeszcze nie była tak pamiętliwa. Drew był tajemnicą i to Lucinda wiedziała już od samego początku. Zdarza się tak, że podczas odkrywania artefaktów można odkryć coś jeszcze chociaż on był bardzo szczelnie zamkniętą księgą. Nie była w stanie stwierdzić czy pod tym wszystkim kryje się coś jeszcze. Czy to blef, pijacki bełkot czy jego prawdziwa twarz. Chociaż miała już zdecydowanie dość niespodzianek to nie potrafiła uwierzyć by ktoś kto potrafił tak bardzo ją zakręcić by dała się okraść, miał tylko to co właśnie prezentował. Wbrew temu co myślą ludzie; bycie poszukiwaczem wcale nie jest łatwe. Wymaga sprytu, wymaga ciągłego analizowania, wymaga wiedzy. Nie każdy jest w stanie taką wiedzę posiąść. - To patrz się śmiało. O tej porze roku to w kojcach musi być jeszcze zimno. - powiedziała z udawaną troską. Drew nie był głupi i nie pozwoliłby na to by jego tyłek kiedykolwiek znalazł się w podobnym miejscu, no chyba, że po pijaku będąc całkowicie nieświadomym. Cwanie wykorzystywał sytuacje i mogła się domyśleć, że biedny tak naprawdę nie był choć łatwiej było mu właśnie takiego grać. Oboje grali ludzi, którymi nie byli, a już na pewno ona. Łatwiej jej było być tą, za którą ją miał niż prawdziwą sobą. Ludzie nie rozumieli. On też nie mógł jej zrozumieć. Pokiwała głową bo akurat w tych słowach było dużo prawdy. - Masz racje, nie przystoi. Powiedziałabym, że człowiekowi kraść i się rozbijać też nie przystoi, ale machnę ręką i się nie odezwę. - dodała przewracając oczami. Ją to nie ruszało, jego tym bardziej. Wiedziała, że nie jest standardową damą, daleko jej do takiej. Wszystko co robiła było uważane przez jej rodzinę za złe i niegodne szlachcianki. Kiedy wspomniał o tym, że właściwie niczym się nie różni od reszty spojrzała na niego marszcząc brwi. Nie wiedziała co odpowiedzieć. Na usta cisnęło jej się milion docinków, ale żaden z nich nie był tym idealnym bo wbrew wszystkiemu właśnie trafił w sedno. - Nic o mnie nie wiesz. Kompletnie. Lubisz kiedy ludzie oceniają ciebie bo wtedy wystarczy, że skiniesz głową, dasz im dokładnie to czego chcą i nie musisz się bać, że ktoś zobaczy coś jeszcze. Proszę mi uwierzyć Panie Macnair; w każdym człowieku jest więcej niż to co pokazuje, a Pan pokazuje bardzo dużo. - … i dużo ukrywa. Te ostatnie słowa rozbrzmiały w jej głowie choć nie padły głośno. Nie był to atak, a zwykłe stwierdzenie. Tak jakby właśnie mówiła o zbliżającym się deszczu. Nic niezwykłego. Zignorowała słowa o Minister Magii stojąc z butelką alkoholu w dłoni. Przez chwile się wahała, ale w końcu uchyliła butelkę by zaraz się skrzywić pod wpływem palącego smaku alkoholu. Oddała mężczyźnie trunek znowu siadając na kanapie. - Odkupisz mi lampę, prawda? - zapytała z nadzieją w głosie chociaż jak to mówią nadzieja matką…
z.t x2
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
20 lipca
Lipiec dopiero się zaczął a już tak wiele rzeczy się pokomplikowało. Lucinda czasami myślała, że nie istnieje coś takiego jak normalność i choć czasami jej tego brakowało to nie była jednak człowiekiem, który za normalnością w jakikolwiek sposób tęskni. Nie mogłaby już chyba po prostu egzystować jak to miało miejsce kilka miesięcy wcześniej. Odzwyczaiła się już od takiego życia. To tak jak ze spoglądaniem w lustro. Niby ta sama twarz, pojedyncze kurze łapki od zbyt częstego uśmiechania się, te same oczy, ale jakby spoglądała na całkowicie inną osobę. Nie przeszkadzało jej to, ale konfrontacja nigdy nie była łatwa. Ani z demonami, ani z samą sobą. Czasem to drugie było o wiele gorsze. To był upalny wieczór. Jeden z takich, które w Londynie odczuwa się raczej rzadko. Przekręcając klucz do mieszkania rozejrzała się po okolicy. Pokątna zawsze była żywa. Bez względu na porę roku, czas czy aktualną sytuacje. Ludzie tutaj choć jak wszędzie przejmowali się niemalże każdą drobnostką to potrafili spychać to na dalszy plan i po prostu żyć. Ona dowiedziała się ostatnio wystarczająco by zazdrościć im tej łatwości bycia. Potrafili się bawić nawet wtedy kiedy świat stał w płomieniach. Dla niektórych najpierw liczył się biznes, a dopiero później otaczająca społeczność. Choć to wydawało się absurdalne to Lucinda wiedziała, że w każdym szaleństwie jest metoda. Nawet w takim. Otworzyła drzwi szukając ręką włącznika światła. Magia była prosta choć w ostatnich miesiącach dość niebezpieczna. Sięgała po nią tylko wtedy kiedy naprawdę musiała, a to utrudniało życie. Naprawdę utrudniało. Rozświetlony hol nie był już tak ponury. Białe ściany jej małego azylu dodawały jej otuchy. Lubiła nieprzeniknioną niczym ciszę własnego mieszkania. Prawdopodobnie nie potrafiłaby się już odnaleźć w dużych szlacheckich posiadłościach. Merlin jeden wie czy w ogóle kiedykolwiek potrafiła. Nie bez powodu przecież stamtąd uciekła i to już dawien dawno. Wszyscy jej powtarzali, że będzie tego żałować. Decyzje nieprzemyślane często odbijają się czkawką. Ta jednak była jedną z tych, za którą jest sobie wdzięczna. Nawet jeśli oddalała się od swojego pochodzenia, wchodziła w inny i nowy świat, nawet jeśli w pewnym sensie nie było już odwrotu. Klucze z głośnym stukotem uderzyły o metalową tacę położoną przy wejściu. Czy był sens ich używania skoro mogła zrobić wszystko za pomocą różdżki? Prawdopodobnie nie, ale czasami najprostsze wybory były najtrafniejsze i jakoś tak wyszło, że postanowiła w ostatnim czasie bardziej się tego trzymać. Z holu przeszła od razu do salonu. Pomagając już sobie rozpaliła wszystkie poustawiane w całym pokoju świeczki. Było ich sporo. Kiedy się tu wprowadziła myślała, że to jej wystarczy. W końcu i tak nie przebywała tutaj zbyt dużo czasu. Teraz po prostu z sentymentu lubiła do tego wracać. Podeszła do braku, w którym prócz pustych do połowy butelek z rumem i elegancko opakowanych owocowych nalewek stała jedna samotna butelka białego wina. Nie ze zmęczenia, nawet nie z chęci zwyczajnego odstresowania się. Po prostu ze zwykłego bycia całkowicie zwykłym człowiekiem otworzyła butelkę i napełniła kieliszek niemalże po same brzegi.
Lipiec dopiero się zaczął a już tak wiele rzeczy się pokomplikowało. Lucinda czasami myślała, że nie istnieje coś takiego jak normalność i choć czasami jej tego brakowało to nie była jednak człowiekiem, który za normalnością w jakikolwiek sposób tęskni. Nie mogłaby już chyba po prostu egzystować jak to miało miejsce kilka miesięcy wcześniej. Odzwyczaiła się już od takiego życia. To tak jak ze spoglądaniem w lustro. Niby ta sama twarz, pojedyncze kurze łapki od zbyt częstego uśmiechania się, te same oczy, ale jakby spoglądała na całkowicie inną osobę. Nie przeszkadzało jej to, ale konfrontacja nigdy nie była łatwa. Ani z demonami, ani z samą sobą. Czasem to drugie było o wiele gorsze. To był upalny wieczór. Jeden z takich, które w Londynie odczuwa się raczej rzadko. Przekręcając klucz do mieszkania rozejrzała się po okolicy. Pokątna zawsze była żywa. Bez względu na porę roku, czas czy aktualną sytuacje. Ludzie tutaj choć jak wszędzie przejmowali się niemalże każdą drobnostką to potrafili spychać to na dalszy plan i po prostu żyć. Ona dowiedziała się ostatnio wystarczająco by zazdrościć im tej łatwości bycia. Potrafili się bawić nawet wtedy kiedy świat stał w płomieniach. Dla niektórych najpierw liczył się biznes, a dopiero później otaczająca społeczność. Choć to wydawało się absurdalne to Lucinda wiedziała, że w każdym szaleństwie jest metoda. Nawet w takim. Otworzyła drzwi szukając ręką włącznika światła. Magia była prosta choć w ostatnich miesiącach dość niebezpieczna. Sięgała po nią tylko wtedy kiedy naprawdę musiała, a to utrudniało życie. Naprawdę utrudniało. Rozświetlony hol nie był już tak ponury. Białe ściany jej małego azylu dodawały jej otuchy. Lubiła nieprzeniknioną niczym ciszę własnego mieszkania. Prawdopodobnie nie potrafiłaby się już odnaleźć w dużych szlacheckich posiadłościach. Merlin jeden wie czy w ogóle kiedykolwiek potrafiła. Nie bez powodu przecież stamtąd uciekła i to już dawien dawno. Wszyscy jej powtarzali, że będzie tego żałować. Decyzje nieprzemyślane często odbijają się czkawką. Ta jednak była jedną z tych, za którą jest sobie wdzięczna. Nawet jeśli oddalała się od swojego pochodzenia, wchodziła w inny i nowy świat, nawet jeśli w pewnym sensie nie było już odwrotu. Klucze z głośnym stukotem uderzyły o metalową tacę położoną przy wejściu. Czy był sens ich używania skoro mogła zrobić wszystko za pomocą różdżki? Prawdopodobnie nie, ale czasami najprostsze wybory były najtrafniejsze i jakoś tak wyszło, że postanowiła w ostatnim czasie bardziej się tego trzymać. Z holu przeszła od razu do salonu. Pomagając już sobie rozpaliła wszystkie poustawiane w całym pokoju świeczki. Było ich sporo. Kiedy się tu wprowadziła myślała, że to jej wystarczy. W końcu i tak nie przebywała tutaj zbyt dużo czasu. Teraz po prostu z sentymentu lubiła do tego wracać. Podeszła do braku, w którym prócz pustych do połowy butelek z rumem i elegancko opakowanych owocowych nalewek stała jedna samotna butelka białego wina. Nie ze zmęczenia, nawet nie z chęci zwyczajnego odstresowania się. Po prostu ze zwykłego bycia całkowicie zwykłym człowiekiem otworzyła butelkę i napełniła kieliszek niemalże po same brzegi.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Długo odkładał decyzję o ponownym spotkaniu i choć nie wiązało się to z wyrzutami sumienia – bo takowych nie posiadał – to ze zwykłej świadomości odnośnie jej niechęci oraz zejścia na bok planów, które mieli wspólnie zrealizować. Czas naglił, sakiewka kurczyła się, ale przede wszystkim nękało go pragnienie oderwania się od realiów ostatnich tygodni oraz cholernych anomalii, co mogła zapewnić wyprawa i związane z nią korzyści. Profit był ogromy czego miał świadomość i mimo braku podzielenia się ów informacją z Selwyn to przeczuwał, że ona także była przekonana o wartości kroków, które mieli poczynić.
Brak możliwości teleportacji coraz bardziej dawał się szatynowi we znaki. Nie przepadał za przechadzaniem się londyńskimi uliczkami, jednak ostatnimi czasy nie miał wyjścia toteż wybierając najkrótszą drogę postanowił czym prędzej przedostać się do mieszkania Lucindy. Czarny kaptur chronił go przed ciekawskimi spojrzeniami, podobnie jak przybrana maska – zmieniona twarz, włosy i postura – co zapewniało pełną anonimowość. Dawno już przestał analizować powody swego uczulenia na rozpoznanie w tłumie, bo choć często stanowiło to zabieg bezcelowy, to dla niego miało wyjątkowe znaczenie. Przywyknął do przestrzegania narzuconych sobie zasad i jakiekolwiek odstępy od reguły zwykle długo analizował.
Spostrzegając odpowiedni numer wszedł do środka nie oglądając się za siebie, a następnie udał pod odpowiednie drzwi, które już kiedyś przyszło mu widzieć od drugiej strony. Niewiele pamiętał z nocy, kiedy to przypadkiem trafił do jej mieszkania i choć strzępki wspomnień wciąż buzowały w jego głowie to traktował je jako dowcipną opowieść przy butelce ognistej. Rzadko upijał się do takiego stopnia, choć codziennie sięgał po trunki, stąd owa historia budziła raczej uczucie politowania, jak celowego działania przynoszącego jakiekolwiek korzyści. Dziewczyna stroniła od rozmowy na ów temat, dlatego sam nie ciągnął jej za język byle dowiedzieć się co tak naprawdę wtedy zaszło – nie widział ku temu rozsądnych powodów oraz jakiegokolwiek sensu.
Nacisnąwszy za klamkę nie liczył, że zamek będzie otwarty, dlatego kiedy drzwi uchyliły się uśmiechnął się drwiąco pod nosem mając świadomość, iż uchroni go to przed konfrontacją na korytarzu. Nie zamierzał kłócić się w towarzystwie gumowych uszu zważywszy na towarzyszące ostatnim zdarzeniom okoliczności – a takowe z pewnością sprowadziłyby na niego grad nowych problemów. Nie mógł mieć pewności, czy z kimś nie podzieliła się finałem ostatniego pojedynku, ale gdzieś z tyłu głowy sądził, że nie była w stanie tego zrobić.
-Pijesz beze mnie?- mruknął oparłszy się barkiem o framugę wejścia do salonu, a jego wargi wygięły się w charakterystycznym wyrazie. -Myślałem, że zaprosiłaś mnie już dawno na drinka tylko Twoja sowa utknęła gdzieś po drodze.- dodał zrzucając z głowy kaptur i wolno powracając do swojej postaci. Wiedziała, że był metamorfomagiem.
Brak możliwości teleportacji coraz bardziej dawał się szatynowi we znaki. Nie przepadał za przechadzaniem się londyńskimi uliczkami, jednak ostatnimi czasy nie miał wyjścia toteż wybierając najkrótszą drogę postanowił czym prędzej przedostać się do mieszkania Lucindy. Czarny kaptur chronił go przed ciekawskimi spojrzeniami, podobnie jak przybrana maska – zmieniona twarz, włosy i postura – co zapewniało pełną anonimowość. Dawno już przestał analizować powody swego uczulenia na rozpoznanie w tłumie, bo choć często stanowiło to zabieg bezcelowy, to dla niego miało wyjątkowe znaczenie. Przywyknął do przestrzegania narzuconych sobie zasad i jakiekolwiek odstępy od reguły zwykle długo analizował.
Spostrzegając odpowiedni numer wszedł do środka nie oglądając się za siebie, a następnie udał pod odpowiednie drzwi, które już kiedyś przyszło mu widzieć od drugiej strony. Niewiele pamiętał z nocy, kiedy to przypadkiem trafił do jej mieszkania i choć strzępki wspomnień wciąż buzowały w jego głowie to traktował je jako dowcipną opowieść przy butelce ognistej. Rzadko upijał się do takiego stopnia, choć codziennie sięgał po trunki, stąd owa historia budziła raczej uczucie politowania, jak celowego działania przynoszącego jakiekolwiek korzyści. Dziewczyna stroniła od rozmowy na ów temat, dlatego sam nie ciągnął jej za język byle dowiedzieć się co tak naprawdę wtedy zaszło – nie widział ku temu rozsądnych powodów oraz jakiegokolwiek sensu.
Nacisnąwszy za klamkę nie liczył, że zamek będzie otwarty, dlatego kiedy drzwi uchyliły się uśmiechnął się drwiąco pod nosem mając świadomość, iż uchroni go to przed konfrontacją na korytarzu. Nie zamierzał kłócić się w towarzystwie gumowych uszu zważywszy na towarzyszące ostatnim zdarzeniom okoliczności – a takowe z pewnością sprowadziłyby na niego grad nowych problemów. Nie mógł mieć pewności, czy z kimś nie podzieliła się finałem ostatniego pojedynku, ale gdzieś z tyłu głowy sądził, że nie była w stanie tego zrobić.
-Pijesz beze mnie?- mruknął oparłszy się barkiem o framugę wejścia do salonu, a jego wargi wygięły się w charakterystycznym wyrazie. -Myślałem, że zaprosiłaś mnie już dawno na drinka tylko Twoja sowa utknęła gdzieś po drodze.- dodał zrzucając z głowy kaptur i wolno powracając do swojej postaci. Wiedziała, że był metamorfomagiem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Stroniła od słodkich alkoholi. Kiedy już piła, a zdarzało jej się to nadzwyczaj rzadko wolała te cierpkie i kwaśne. Wytrawne. Alkohol nie zajmował jednak zbyt wysokiego miejsca w jej hierarchii wartości. Nienawidziła sytuacji, w której traciła świadomość, odpływała. Już wystarczająco często zdarzało jej się to bez trunku we krwi. Były jednak takie dni i zachcianki, którym niewiele mogło sprostać, a kieliszek w dłoni w jakiś sposób to rekompensował. Kamienica była nadzwyczajnie cicha choć uliczki tętniły życiem. Już dawno nie widziała mieszkających tu czarodziei. Zastanawiała się ilu tak naprawdę po tym co się ostatnio wydarzyło w Ministerstwie postanowiło wyjechać. Zaszyć się w bezpiecznym miejscu i wrócić gdy wszystko znowu będzie bezpieczne. Wierzyła, że nie wszyscy tkwili wmieszani w to po uszy. Ona już była i wcale nad tym nie ubolewała. Sama dokonała wyboru i jak na razie w jej mniemaniu to był bardzo dobry wybór. Zamknęła barek z lekkim stukotem by po chwili przyłożyć kieliszek do ust. Nie usłyszała otwierających się drzwi. Nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło by zostawić je otwarte, ale widocznie dzisiaj los nie był dla niej łaskawy i jej myśli odfrunęły w momencie, w którym powinny maksymalnie dopilnować jej bezpieczeństwa. Czasami zachowywała się jak dziecko. Dopóki ktoś nie pokazał palcem, dopóki nie stało się coś naprawdę złego, potrafiła robić naprawdę głupie rzeczy. Każdy kto choć trochę ją poznał to doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Słysząc głos za sobą cała zdębiała. Przestraszona aż drygnęła rozlewając solidny łyk wina na drewnianą podłogę. Odwróciła się by w niewielkim świetle świec zobaczyć przeistaczającą się twarz człowieka, na którego patrzeć nie była zdecydowanie gotowa. Po ich ostatniej konfrontacji dochodziła do siebie przez jakiś czas. I fizycznie i psychicznie. Wiedziała, że był szaleńcem. Nikt o zdrowych zmysłach nie zachowuje się w taki sposób. Po spotkaniu Zakonu wiedziała jednak jeszcze więcej. A przynajmniej potrafiła dodać sobie dwa do dwóch i wyciągnąć jakiekolwiek wnioski. Nie mogła jednak tego powiedzieć. Nie mogła też wykrzyczeć tego co tak naprawdę wykrzyczeć by chciała. Jeżeli było coś prawdziwego w tym co zdążyła w nim dostrzec to to, że się bawił. Jej gniewem, żalem, rozgoryczeniem czy nawet zaufaniem. Gdyby wybuchła to tak naprawdę nic by nie wskórała. Zaśmiałby się rzucając w jej stronę żart o niezadowolonej szlachciance, której nie udało się osiągnąć tego co zamierzała. Z jednej strony nie chciała konfrontować się z jego poczuciem humoru, ale z drugiej z ziarnem prawdy, która w tym wszystkim tkwiła. - Sennett zawsze dociera na czas – odparła nie ruszając się z miejsca. Dłoń blondynki mocniej zacisnęła się na szkle kieliszka chociaż wcale tego nie planowała. - Zanim jednak rozgościsz się tutaj jak u siebie to zrób nam przysługę i zamknij drzwi z drugiej strony. - pluła sobie w twarz, że ich nie zamknęła. Nie wiedziała jak to się stało, ale wiedziała za to, że to nie skończy się dobrze. Wszystko prowadziło tylko do jednego. I choć wydawać by się mogło, że Lucinda swoją wiedzą miała przewagę to z drugiej strony nic z nią nie mogła zrobić. Czy żałowała, że zwyczajnie nie przyznała się, iż go zna? Pewnie tak. Gdyby miała jednak podać listę wszystkich tych, których znała a znać nie powinna to byłaby ona nadzwyczaj długa. - Przeprosiny nieprzyjęte. - dodała jeszcze unosząc drżącą dłoń do ust i upijając spory łyk z kieliszka. W jej głosie brakło emocji chociaż było w niej ich wiele. Wściekłość była jedną z nich chociaż nie chciała by zmieniła się w jego satysfakcję.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ministerstwo było dopiero początkiem, zalążkiem prawdziwej rewolucji i panowania Czarnego Pana – jedynego czarodzieja, którego potęga winna być doceniona oraz szanowana. Płomienie pochłonęły fałsz, obłudę i nieudolność pozostawiając w zgliszczach ciała stanowiące symbol nowych, lepszych czasów. Macnair w to wierzył, podążał wskazaną ścieżką wypełniając powierzone mu zadania obnażając przy tym bezwzględną lojalność wobec wyższej sprawy. Nader wiele osób należało wysłać do grobu, plugawi czarodzieje chełpiący się misją ratowania mugoli i respektujący brudną krew musieli w końcu poznać swoje prawdziwe miejsce – nie sądził, że Selwyn należała do takowej grupy. Miała wielkie serce i to było jej słabością, jednak liczył, że czym prędzej takowe w sobie zagłuszy i wybierze właściwie.
- Colloportus.- wypowiedział cicho skierowawszy różdżkę wyjętą z kieszeni płaszcza na zamek w drzwiach. Anomalie sprawiały kłopoty, magia szalała, jednakże nie powstrzymywało to go przed używaniem najprostszych zaklęć, bowiem tradycyjne metody nader bardzo uderzały w jego ego. Nie po to tyle lat kształcił swe umiejętności, aby w trudniejszych czasach tłumić je w sobie i udawać, że takowe są mu zbędne. Znał ryzyko, niejednokrotnie przekonał się na własnej skórze o sile zawirowań – nawet podczas pojedynku na wieży – jednak wciąż liczył, że czym prędzej pojmą ich działanie i tym samym wykorzystają jako broń.
Blada twarz i tłumiona złość nie umknęła jego uwadze podobnie jak wcześniej skomentowany już kieliszek wina. Znał Lucindę nie od dziś i wyjątkowo rzadko przyszło mu widzieć ją z alkoholem w dłoni, stąd starał się znaleźć odpowiednią odpowiedź na owe zachowanie. Trudy codzienności? Problemy? Czy ciągły żal i próba zrozumienia? Cóż z pewnością nie był na tyle wysoko w jej hierarchii, aby nadal kłopotała się jego ostatnim wybrykiem – choć takowy zapewne był paskudnie bolesny. -Nie chciałem psuć Ci tego pięknego, samotnego wieczoru.- stwierdził zrzucając płaszcz z ramion by po chwili ułożyć do na oparciu krzesła. Nie uśmiechał się już kpiąco, a jego twarz przybrała dość nienaturalny – jak na niego – wyraz. Wykonawszy kilka kroków naprzód znalazł się tuż przed dziewczyną i chwytając w dłoń butelkę wina uzupełnił trzymany przez nią kieliszek po brzegi. -Wylałaś z mojej winy.- uniósł nieznacznie kącik ust, a następnie upił wprost z butelki solidny łyk. Nie był pasjonatem wina, jednakże to smakowało wyjątkowo dobrze. -Jak się czujesz?- nie zamierzał przepraszać, bo tak naprawdę nie potrafił tego robić, stąd postanowił spytać o jej samopoczucie. Nie widział już śladu po ostatniej klątwie, Cassandra spisała się na medal. -Już nie patrz się na mnie tym wzrokiem. Zdecydowanie bardziej do twarzy Ci w tym rozzłoszczonym uśmiechu, jak pustym spojrzeniem jadowitego węża pragnącego dorwać swą ofiarę.- skupił się na jej oczach starając się cokolwiek z nich wyczytać. Ile czasu miał nim butelka wyląduje wprost na jego głowie, tudzież zawartość kielicha na twarzy? 3…2…1.
- Colloportus.- wypowiedział cicho skierowawszy różdżkę wyjętą z kieszeni płaszcza na zamek w drzwiach. Anomalie sprawiały kłopoty, magia szalała, jednakże nie powstrzymywało to go przed używaniem najprostszych zaklęć, bowiem tradycyjne metody nader bardzo uderzały w jego ego. Nie po to tyle lat kształcił swe umiejętności, aby w trudniejszych czasach tłumić je w sobie i udawać, że takowe są mu zbędne. Znał ryzyko, niejednokrotnie przekonał się na własnej skórze o sile zawirowań – nawet podczas pojedynku na wieży – jednak wciąż liczył, że czym prędzej pojmą ich działanie i tym samym wykorzystają jako broń.
Blada twarz i tłumiona złość nie umknęła jego uwadze podobnie jak wcześniej skomentowany już kieliszek wina. Znał Lucindę nie od dziś i wyjątkowo rzadko przyszło mu widzieć ją z alkoholem w dłoni, stąd starał się znaleźć odpowiednią odpowiedź na owe zachowanie. Trudy codzienności? Problemy? Czy ciągły żal i próba zrozumienia? Cóż z pewnością nie był na tyle wysoko w jej hierarchii, aby nadal kłopotała się jego ostatnim wybrykiem – choć takowy zapewne był paskudnie bolesny. -Nie chciałem psuć Ci tego pięknego, samotnego wieczoru.- stwierdził zrzucając płaszcz z ramion by po chwili ułożyć do na oparciu krzesła. Nie uśmiechał się już kpiąco, a jego twarz przybrała dość nienaturalny – jak na niego – wyraz. Wykonawszy kilka kroków naprzód znalazł się tuż przed dziewczyną i chwytając w dłoń butelkę wina uzupełnił trzymany przez nią kieliszek po brzegi. -Wylałaś z mojej winy.- uniósł nieznacznie kącik ust, a następnie upił wprost z butelki solidny łyk. Nie był pasjonatem wina, jednakże to smakowało wyjątkowo dobrze. -Jak się czujesz?- nie zamierzał przepraszać, bo tak naprawdę nie potrafił tego robić, stąd postanowił spytać o jej samopoczucie. Nie widział już śladu po ostatniej klątwie, Cassandra spisała się na medal. -Już nie patrz się na mnie tym wzrokiem. Zdecydowanie bardziej do twarzy Ci w tym rozzłoszczonym uśmiechu, jak pustym spojrzeniem jadowitego węża pragnącego dorwać swą ofiarę.- skupił się na jej oczach starając się cokolwiek z nich wyczytać. Ile czasu miał nim butelka wyląduje wprost na jego głowie, tudzież zawartość kielicha na twarzy? 3…2…1.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
salon
Szybka odpowiedź