salon
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon
Miejsce, w którym Lucinda spędza najwięcej czasu. Od zawsze uważała, że w szlachetność jest w równowadze i prostocie dlatego jej salon jest urządzony w sposób jasny, przejrzysty i przede wszystkim właśnie prosty. Dużo szkła, kwiatów, dzieł sztuki, które przecież tak bardzo uwielbia. Jest zwolenniczką wszystkiego co urokliwie, a od tego miejsca aż bije nie tylko urokiem, ale także schludnością.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Selwyn dnia 08.11.16 20:31, w całości zmieniany 5 razy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Słysząc wypowiadane zaklęcie uniosła zaskoczona brew. Prawdopodobnie dlatego, że w jej obecności nawet najmniejsze zaklęcie, nawet to udane i wykonywane miliony razy musiało nieść negatywny rezultat. Anomalia w postaci mazi zdobiącej teraz jej podłogę wcale ją nie zaskoczyła. Westchnęła tylko przenosząc spojrzenie z drewnianych płyt na mężczyznę. Nie wiedziała czego może się po nim spodziewać. Z jednej strony nie miał żadnych zahamowań i mogła to poczuć na własnej skórze. Słowa Tonks na zebraniu też świadczyły o jednym, a jednak Just była osobą, której Lucinda wierzyła. Nie rzucałaby ich na wiatr. Z drugiej strony chciała poznać prawdę. Zobaczyć cały obraz, poskładać puzzle w całość i nie chodziło tu tylko i wyłącznie o ich relacje, ale o wszystko. Taka już była. Miała nieograniczone pokłady ciekawości i jak widać jeszcze więcej cierpliwości. Wszystko jednak ma w końcu swój koniec i ona bezpowrotnie do tego końca się zbliża. - Chciałeś – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Nie był ignorantem chociaż czasem takie sprawiał wrażenie. Doskonale wiedział, że nie jest teraz jej ulubioną osobą i wiedział, że przyjście tutaj będzie równało się katastrofie. Choć nie miała zamiaru sięgać po różdżkę to jakaś część jej szukała planu B. Nie odsunęła się kiedy mężczyzna sięgnął po stojącą na barku butelkę. Czuła, że jej nogi zdążyły przyrosnąć już do podłoża wciąż zaskoczone zaistniałą sytuacją. Uniosła kieliszek do ust nie spuszczając z mężczyzny wzroku. Owszem była wściekła. Właściwie to była po prostu zraniona. Wiedziała czego oczekiwać i wiedziała, że nic dobrego z tego nie wyniknie, a jednak dała się w to wplątać. Czasu cofnąć już nie mogła, ale chyba po prostu chciała wiedzieć po co to wszystko. Po zakończeniu ich poprzedniego spotkania wiedziała, że to nie będzie ostatnie choć w jakimś stopniu naprawdę nie chciała już kończyć tej sprawy. Nie chciała się już mieszać. - Zważając na fakt, że najpierw prawie się wykrwawiłam, a następnie niemal spaliłam się żywcem to wystarczy mi, że po prostu żyje. - odpowiedziała szczerze nie wierząc we własnego pecha. Gdyby mogła zliczyć te wszystkie razy kiedy ranna wracała do tego mieszkania. Samą siebie potrafiła jeszcze tym zaskoczyć. Była jak kot, któremu nigdy nie kończą się życia i który koniec końców zawsze spada na cztery łapy. Kolejne słowa były prowokacją choć nie potrafiła wyczuć znanej kpiny w jego głosie. Prawdopodobnie w innej sytuacji byłaby tym zaskoczona, ale teraz tylko pokiwała głową niby w zrozumieniu. - Po co tu przyszedłeś? - zapytała nieświadomie mrużąc oczy. - A no tak… przecież nie dobiłeś targu. To co, Drew? Ile mnie to będzie kosztować? - prychnęła trochę ze śmiechu, a trochę z irytacji odstawiając z impetem kieliszek na blacie barku. Raziło ją w oczy jak niewiele czasem znaczył zwykły człowiek. Dla niej ludzie byli ważni i nigdy tego nie ukrywała. Blondynka wyciągnęła dłoń i ściągając z nadgarstka bransoletkę wcisnęła ją w przymkniętą dłoń mężczyzny. - No weź. W pierwszej szufladzie znajdziesz więcej. Możesz mi wierzyć, że dostaniesz za nie więcej niż dostałbyś kiedykolwiek za mnie. Bierz i znikaj. - dodała robiąc krok do tyłu. To nie była szopka. Nie grała. Chodziło o pieniądze to mógł je wziąć. A przecież zawsze chodziło o pieniądze.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mógł przywidzieć, że anomalia ponownie da mu się we znaki, bowiem takowe wyjątkowo lubiły szargać nerwy szatyna utrudniając coraz częściej najprostsze czynności. Starał się o to nie dbać, nie podchodzić personalnie do pewnych aspektów, w końcu nie był jedynym, który miewał problemy z uporaniem się z szalejącą magią, ale nierzadko zadawał sobie pytanie – dlaczego akurat on? Od przeszło dwóch miesięcy niejednokrotnie pojedynkował się z innymi czarodziejami i Ci zdawali się mieć więcej szczęścia z paskudnymi zrządzeniami losu.
Nie miał pojęcia o fakcie przynależności Tonks do jakiegokolwiek ugrupowania, a tym bardziej Selwyn, choć mógł to przypuszczać zważywszy na opowieści Rycerzy. Zapaleni obrońcy mugoli, szlam– a na takiego Justine wyglądała – gromadzili się snując plany odnośnie zbawienia świata i tym samym zatracenia tradycji oraz historii magicznego świata. Wybrali drogę prowadzącą do zagłady, słabości i szatyn kompletnie nie mógł pojąć jak ktokolwiek mógł na to pozwolić. Lucinda była mądrą czarownicą i gdzieś w głębi siebie liczył, iż owa wiedza i doświadczenie zaprowadzi ją finalnie w dobrą stronę.
-No może odrobinę.- stwierdził zgodnie z prawdą unosząc nieznacznie kącik ust. Nie był idiotą, miał świadomość, iż dziewczyna nie chciała widzieć go na oczy, jednak pewne sprawy nie mogły dłużej czekać, stąd podjął próbę prowizorycznego pojednania. Ponadto w niewytłumaczalny sposób lubił jej towarzystwo, fochy i kipiącą złość za sprawą kolejnego, perfidnego żartu.
-Za długo trzymałaś buźkę nad palącym słońcem? Blada karnacja temu nie sprzyja.- uniósł brew zerkając nad nią zza butelki, którą ponownie przechylił w kierunku swoich ust. Drwił, choć nic wspólnego z rzekomym spaleniem nie miał. -Kogo odwiedzić za pragnienie zrobienia z Ciebie skwarki?- spytał półserio uśmiechając się przy tym w swój sposób. Nie było sensu dalej drążyć ataku gwarantującego kilkanaście dni rekonwalescencji, bo to faktycznie było tylko i wyłącznie jego winą. -Twarda sztuka, powinnaś być z siebie dumna.- rozłożywszy ręce pokiwał wolno głową w ramach potwierdzenia swoich słów; Lucinda miała w sobie niesamowite pragnienie przetrwania wbrew wszelkim zasadom i to ich łączyło.
Kolejny wybuch oglądał z dość dużym dystansem nie chcąc wcinać się w nienawistne zdania, choć nie było w nich grama prawdy. Faktycznie Macnair stawiał wszystko na szali własnych korzyści, ale w tym przypadku majątkowe aspekty miały znikomą wartość, gdyż liczył się jedynie cel obrany długo przed spotkaniem na wieży. Spojrzawszy na swą dłoń, w którą mało elegancko wcisnęła błyskotkę, wywrócił oczami odrzucając ją na bok, bo nie zamierzał bawić się w podmiejskiego jubilera szlacheckich grabieży. Wykonując krok do przodu znalazł się tuż przed dziewczyną i odstawiwszy butelkę na stół powrócił spojrzeniem do jej oczu, w których buzowały nagromadzone emocje błyszczącymi iskrami. -Uspokój się.- wypowiedział pewnym, spokojnym tonem układając otwartą dłoń w okolicy jej policzka tym samym chcąc sprawić, aby na niego spojrzała. -Gdyby mi zależało na Twoich tandetnych świecidełkach zorganizowałbym świąteczny jarmark.- dodał wolno przesuwając kciukiem wzdłuż jej szyi. -Nie chciałem zrobić Ci krzywdy.
Nie miał pojęcia o fakcie przynależności Tonks do jakiegokolwiek ugrupowania, a tym bardziej Selwyn, choć mógł to przypuszczać zważywszy na opowieści Rycerzy. Zapaleni obrońcy mugoli, szlam– a na takiego Justine wyglądała – gromadzili się snując plany odnośnie zbawienia świata i tym samym zatracenia tradycji oraz historii magicznego świata. Wybrali drogę prowadzącą do zagłady, słabości i szatyn kompletnie nie mógł pojąć jak ktokolwiek mógł na to pozwolić. Lucinda była mądrą czarownicą i gdzieś w głębi siebie liczył, iż owa wiedza i doświadczenie zaprowadzi ją finalnie w dobrą stronę.
-No może odrobinę.- stwierdził zgodnie z prawdą unosząc nieznacznie kącik ust. Nie był idiotą, miał świadomość, iż dziewczyna nie chciała widzieć go na oczy, jednak pewne sprawy nie mogły dłużej czekać, stąd podjął próbę prowizorycznego pojednania. Ponadto w niewytłumaczalny sposób lubił jej towarzystwo, fochy i kipiącą złość za sprawą kolejnego, perfidnego żartu.
-Za długo trzymałaś buźkę nad palącym słońcem? Blada karnacja temu nie sprzyja.- uniósł brew zerkając nad nią zza butelki, którą ponownie przechylił w kierunku swoich ust. Drwił, choć nic wspólnego z rzekomym spaleniem nie miał. -Kogo odwiedzić za pragnienie zrobienia z Ciebie skwarki?- spytał półserio uśmiechając się przy tym w swój sposób. Nie było sensu dalej drążyć ataku gwarantującego kilkanaście dni rekonwalescencji, bo to faktycznie było tylko i wyłącznie jego winą. -Twarda sztuka, powinnaś być z siebie dumna.- rozłożywszy ręce pokiwał wolno głową w ramach potwierdzenia swoich słów; Lucinda miała w sobie niesamowite pragnienie przetrwania wbrew wszelkim zasadom i to ich łączyło.
Kolejny wybuch oglądał z dość dużym dystansem nie chcąc wcinać się w nienawistne zdania, choć nie było w nich grama prawdy. Faktycznie Macnair stawiał wszystko na szali własnych korzyści, ale w tym przypadku majątkowe aspekty miały znikomą wartość, gdyż liczył się jedynie cel obrany długo przed spotkaniem na wieży. Spojrzawszy na swą dłoń, w którą mało elegancko wcisnęła błyskotkę, wywrócił oczami odrzucając ją na bok, bo nie zamierzał bawić się w podmiejskiego jubilera szlacheckich grabieży. Wykonując krok do przodu znalazł się tuż przed dziewczyną i odstawiwszy butelkę na stół powrócił spojrzeniem do jej oczu, w których buzowały nagromadzone emocje błyszczącymi iskrami. -Uspokój się.- wypowiedział pewnym, spokojnym tonem układając otwartą dłoń w okolicy jej policzka tym samym chcąc sprawić, aby na niego spojrzała. -Gdyby mi zależało na Twoich tandetnych świecidełkach zorganizowałbym świąteczny jarmark.- dodał wolno przesuwając kciukiem wzdłuż jej szyi. -Nie chciałem zrobić Ci krzywdy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucinda nie należała do mściwych osób. Uważała to jednocześnie za zaletę, ale także i za wadę. Odpuszczała nawet wtedy kiedy działa się jej krzywda wiedząc, że nie wskóra za dużo. Nie była jednak jak prowizoryczny worek treningowy i nie przyjmowała każdego ciosu ze spokojem. Potrafiła ulec własnym emocjom. Ulegała im nawet dość często później plując sobie tylko w twarz. Jedno było pewne. Selwyn lubiła doprowadzać sprawy do samego końca. To była część jej temperamentu. Nie zostawiało się niczego w oczekiwaniu, że samo się rozwiąże. Wszystko wymagało konfrontacji prędzej czy później. - Może tego kto obrócił Ministerstwo w proch. - odpowiedziała lekko prowokacyjnie. Teraz nie była już niczego pewna. Nie wiedziała do czego był zdolny, nie wiedziała czy sam nie dolał przysłowiowej oliwy do ognia. Była wtedy w budynku i widziała jak wszystko idzie z dymem. Słyszała krzyki, a obraz ciał wrył się głęboko w już naderwaną w ostatnim czasie psychikę. Nie złamało jej to. Wbrew wszystkiemu naprawdę była twarda. Użalała się nad własnym losem, ale pchała się dokładnie tam gdzie istniało ryzyko i niebezpieczeństwo. Nie wiedziała czy to odwaga czy jeszcze głupota. Drew choć w ostatnim czasie pokazał się jej z najgorszej ze stron był dla niej zamkniętą księgą. Chciał by oceniano go po okładce i choć ona na początku szukała w tym czegoś więcej będąc przekonaną, że na pewno coś tam znajdzie, tak teraz miała zamiar zrobić dokładnie to co robili wszyscy. Zatrzymać się na niej i nie przekładać stron. Nie potrzebowała wiedzieć więcej. Kłóciło się to z jej naturą niemalże z każdej możliwej strony, ale dla własnego dobra wiedziała, że czasami trzeba powiedzieć dość i odpuścić. Jej wybuch nie był celowy. Każde słowo, które dzisiaj do niego kierowała było nieprzemyślane, napędzane żalem i rozgoryczeniem. Czuła się w pewnym stopniu zdradzona chociaż to było niesamowicie irracjonalne. Już zgadzając się na wspólną wyprawę podejrzewała jak to się skończy. A jednak. Blondynka powiodła wzrokiem za odrzuconą na bok bransoletką. Utkwiła w niej spojrzenie bo chyba właśnie tego się po nim spodziewała. Jeżeli nie oczekujesz pozytywów to się nie rozczarujesz. Słyszała to wiele razy, ale zwykle właśnie to ich oczekiwała, to właśnie na nie spoglądała z wyczekiwaniem. Kolejne jego słowa przyjęła ze spokojem. Nie odrzuciła jego dłoni kompletnie się na tym nie skupiając. - Wiem, to był tylko test. - powtórzyła słowa mężczyzny, a na jej ustach pojawił się kpiący uśmiech wcześniej zarezerwowany tylko dla niego. Widocznie w jej repertuarze także było miejsce na tego typu uczucia. Była spokojna, jej głos także. Te kwestie należało doprowadzić do końca. - Testowałeś mnie chociaż to Ty przez ten cały czas dawałeś mi powody do braku zaufania. Zwinąłeś mi artefakt sprzed nosa i okradłeś mnie, a kiedy przyszedłeś do mnie ledwo widząc przez śliwę pod okiem nie wyrzuciłam Cię chociaż właśnie to powinnam zrobić. Chciałeś wyprawy i chociaż wszystko przemawiało za tym, że to ja skończę na tym najgorzej zgodziłam się. Przyszłam tam, a to Ty potrzebowałeś dowodu zaufania? - zapytała, a w jej głosie brzmiała nuta rozbawienia chociaż nie było w tym nic zabawnego. - Tu nie chodzi o krzywdę Macnair. Jestem w stanie wiele znieść. Ja po prostu nie gram w Twoje gry. Skończyłam. - dodała jeszcze mimowolnie wzruszając ramionami. Mogło go to obejść lub nie. Jej to było już obojętne.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jeśli nie było ku temu wyraźnej potrzeby Macnair odpuszczał konfrontacje nie mające przynieść nic innego poza sojuszem dwóch, wrogo nastawionych osób. Nie zależało mu na poparciu, dobrym imieniu tudzież gromadce kompanów, z którymi mógł udać się nocną porą do nokturnowskiego baru. Był indywidualistą i przebywanie we własnym towarzystwie było dla niego wystarczające oraz nierzadko zdecydowanie lepsze. Zawsze zapominał, iż Lucinda miała do czynienia z Ministerstwem, stąd nie połączył od razu owych faktów doszukując się w jej słowach innej sytuacji i agresora lub skutków anomalii. Zgliszcza owego budynku napawały go dumną, doskonale wiedział co wtedy się stało, jednak nie zamierzał w żaden sposób wyjawiać swej wiedzy przede wszystkim z uwagi na swą przynależność. Z resztą każdy czytał londyńskie szmatławce wskutek czego wyrabiał sobie zdanie na temat minionych wydarzeń – Czarny Pan pokazał swą potęgę i szatyn był pewny, że wkrótce wszyscy będą mu lojalni. -Poszukują go wszyscy aurorzy, a mimo to liczysz, że mnie się powiedzie?- uniósł brew perfidnie kłamiąc, bowiem nie dopuściłby się jakiejkolwiek zdrady, nawet jeśli Lucinda była jedną ze szczęśliwych ofiar minionych wydarzeń. -Od samego początku wiedziałem, że podziwiasz moje umiejętności.- dodał unosząc szyderczo kąciki ust, bo z pewnością byłaby pod większym wrażeniem, gdyby jego wiodącymi zdolnościami nie była czarna magia.
Wiedział, że w pewien sposób się zawiodła, ale nie do końca potrafił to pojąć. To było jasne, iż jego plan był perfidny i okrutny, jednak nie widział innej możliwości – mimo, że istniało zapewne sto bezpieczniejszych sposobów – aby przekonać się o jej lojalności wobec sprawy. Późniejsza zdobyta przewaga dziewczyny dostatecznie go rozdrażniła i impuls sprawił, że sięgnął po trudne do obrony zaklęcie. Cenił sobie jej umiejętności, ale odrobiona szczęścia oraz determinacji sprawiła, że nawet jej nie udało się powstrzymać czarnomagicznego miecza rozrywającego skórę uda i zapewne mięśnie oraz ścięgna. Nie zostawił jej samej, choć to byłoby rozsądniejsze i zgłosiwszy się do Cassandry starał jak najszybciej zapobiec rychłej utraty nader dużej ilości krwi, której to brak w połączeniu z genetyczną chorobą mógł skończyć się tragicznie. -Nie wiedziałem, że chorujesz.- dodał finalnie licząc, że kiedyś spojrzy inaczej na jego działa i zrozumie czym takowe były kierowane.
Obserwując buzującą złość w jej oczach pozwolił mówić, to była najlepsza okazja ku temu by wyrzuciła z siebie wszystko i zadała pytania, na które wcześniej nie dostałaby stosownej odpowiedzi. Starał się powstrzymywać wszelkie emocje, ale jej coraz większe rozgoryczenie sprawiało, że chciał by wreszcie mogła zwolnić, odpocząć i nie musieć każdego dnia czegoś wszystkim udowadniać. Przesunąwszy kciukiem wzdłuż jej żuchwy ujął między palce brodę, którą delikatnie zadarł do góry. -Dowodu Twojego zaufania do mnie.- uniósł nieznacznie brew spoglądając kątem oka na kpiący uśmiech malujący się na jej twarzy. Faktycznie był zarezerwowany tylko dla niego? -Dowodu, że to wszystko nie jest jednym wielkim rewanżem. Nie pałasz do mnie sympatią, a więc to logiczne, iż podłożenie miny pod nogi poprawiłoby Ci humor.- odpowiedział spokojnie bez krzty kpiny i chłodnego tonu. Cała ta sytuacja po prostu się działa, a on chociaż chciał nie mógł się od niej odsunąć. Jej bliskość sprawiała mu dziwną satysfakcję, pewność, że nie stanowi dla niej jedynie zawodowej okazji, co dodatkowo podkreślał nadmiar towarzyszących dziewczynie emocji i pokładów żalu.
Na jej kolejne słowa uniósł nieznacznie brew przesuwając wolno dłonią ponownie w okolice policzka oraz szyi, a drugą oparł o drobne biodro, z którego po chwili powędrował wzdłuż pasa na smukłe plecy. -Ze mną też skończyłaś?- spytał ciszej niżeli zazwyczaj. Otumaniła go sobą, podziwiał jej upartość i zawziętość. Ostatnią kobietę, przy której czuł się podobnie zostawił na wschodnich ziemiach i co gorsza nie była ona ani szlachcianką, ani sympatyczką mugoli. Z deszczu pod rynnę.
Wiedział, że w pewien sposób się zawiodła, ale nie do końca potrafił to pojąć. To było jasne, iż jego plan był perfidny i okrutny, jednak nie widział innej możliwości – mimo, że istniało zapewne sto bezpieczniejszych sposobów – aby przekonać się o jej lojalności wobec sprawy. Późniejsza zdobyta przewaga dziewczyny dostatecznie go rozdrażniła i impuls sprawił, że sięgnął po trudne do obrony zaklęcie. Cenił sobie jej umiejętności, ale odrobiona szczęścia oraz determinacji sprawiła, że nawet jej nie udało się powstrzymać czarnomagicznego miecza rozrywającego skórę uda i zapewne mięśnie oraz ścięgna. Nie zostawił jej samej, choć to byłoby rozsądniejsze i zgłosiwszy się do Cassandry starał jak najszybciej zapobiec rychłej utraty nader dużej ilości krwi, której to brak w połączeniu z genetyczną chorobą mógł skończyć się tragicznie. -Nie wiedziałem, że chorujesz.- dodał finalnie licząc, że kiedyś spojrzy inaczej na jego działa i zrozumie czym takowe były kierowane.
Obserwując buzującą złość w jej oczach pozwolił mówić, to była najlepsza okazja ku temu by wyrzuciła z siebie wszystko i zadała pytania, na które wcześniej nie dostałaby stosownej odpowiedzi. Starał się powstrzymywać wszelkie emocje, ale jej coraz większe rozgoryczenie sprawiało, że chciał by wreszcie mogła zwolnić, odpocząć i nie musieć każdego dnia czegoś wszystkim udowadniać. Przesunąwszy kciukiem wzdłuż jej żuchwy ujął między palce brodę, którą delikatnie zadarł do góry. -Dowodu Twojego zaufania do mnie.- uniósł nieznacznie brew spoglądając kątem oka na kpiący uśmiech malujący się na jej twarzy. Faktycznie był zarezerwowany tylko dla niego? -Dowodu, że to wszystko nie jest jednym wielkim rewanżem. Nie pałasz do mnie sympatią, a więc to logiczne, iż podłożenie miny pod nogi poprawiłoby Ci humor.- odpowiedział spokojnie bez krzty kpiny i chłodnego tonu. Cała ta sytuacja po prostu się działa, a on chociaż chciał nie mógł się od niej odsunąć. Jej bliskość sprawiała mu dziwną satysfakcję, pewność, że nie stanowi dla niej jedynie zawodowej okazji, co dodatkowo podkreślał nadmiar towarzyszących dziewczynie emocji i pokładów żalu.
Na jej kolejne słowa uniósł nieznacznie brew przesuwając wolno dłonią ponownie w okolice policzka oraz szyi, a drugą oparł o drobne biodro, z którego po chwili powędrował wzdłuż pasa na smukłe plecy. -Ze mną też skończyłaś?- spytał ciszej niżeli zazwyczaj. Otumaniła go sobą, podziwiał jej upartość i zawziętość. Ostatnią kobietę, przy której czuł się podobnie zostawił na wschodnich ziemiach i co gorsza nie była ona ani szlachcianką, ani sympatyczką mugoli. Z deszczu pod rynnę.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
- Masz racje, chyba wystarczy, że Ty sam siebie podziwiasz – odparła słysząc jego słowa. Nawet gdyby wiedział kto stoi za atakiem na Ministerstwo nie powiedziałby jej. Wiedziała o tym, że nie mogła liczyć na to iż dowie się czegokolwiek i choć powinno jej na tym zależeć z racji przynależności do Zakonu to dzisiaj naprawdę nie zależało. Miała zbyt wiele pytań, miała zbyt wiele wątpliwości. Szlachcianka zawsze kierowała się emocjami. To prawdopodobnie także wykluczało ją z grona prawdziwych szlachcianek. Nie umiała zakładać maski na twarz i udawać, że nic się nie dzieje. Nie potrafiła być obojętna i na krzywdę innych i na własną. Jeżeli była zła to było to po niej widać, jeżeli była szczęśliwa to nie można było tego nie zauważyć. Jeżeli chciałaby dzisiaj wspomnieć choć słowem o tym czego się dowiedziała prawdopodobnie od razu by się wydała, a przecież to tak nie działało. Oddzielenie tego co prywatne od tego co społeczne było trudne i czasami prawdopodobnie niemożliwe. Jeżeli w ogóle istniało jakiekolwiek prywatne. Lucinda nie miała w zwyczaju planować. Większość rzeczy w jej życiu i tak działo się spontanicznie. Nie planowała działań, spotkań, nawet rozmów. Choć wiedziała, że w końcu przyjdzie im się spotkać to nie miała pojęcia jak potoczy się ta rozmowa, co z tego wyniknie i jak na to zareaguje. Jedyne co planowała to to by w końcu zacząć stawiać siebie na pierwszym miejscu. Przed uczuciami innych, przed sprawami tej wielkiej wagi, przed ludźmi, którzy czegoś od niej oczekiwali. Możliwe, że była to jedna z najbardziej egoistycznych rzeczy, którą robiła, ale zwyczajnie tego w tym momencie potrzebowała. Nawet jeśli wymagało to konfrontacji z każdą nierozumiejącą jej osobą na świecie. Nawet jeśli miała przez to wiele razy walczyć z samą sobą. Bo w końcu nie liczyło się dla niej to co należało zrobić, a to co mogła zrobić. - Skąd mogłeś wiedzieć? - odpowiedziała pytaniem chociaż nie oczekiwała odpowiedzi. Nie znał jej, a jeżeli nawet wydawało mu się, że tak było to był jeden procent tego kim naprawdę była. Czuła jak jego dłoń przejeżdża delikatnie po jej twarzy, ale nawet nie drgnęła napędzana zbyt dużą ilością negatywnych emocji. Pokręciła głową słysząc jego słowa. To była absurdalna wymówka i doskonale o tym wiedział, ale nie miała zamiaru mu tego już tłumaczyć. Choć naprawdę swoją osobą doprowadzał ją do szału, chociaż wiedziała, że ta wyprawa skończy się dla niej źle w którymkolwiek z aspektów to jednak zdecydowała się wziąć w niej udział. Ona też tego potrzebowała. Oderwania się od Londynu i tych wszystkich ludzi. - Ja chciałam zrobić Ci krzywdę. - odparła zamiast tłumaczyć to wszystko. To była prawda. Pierwszy raz naprawdę chciała, żeby kogoś zabolało. Może miała dość roli ofiary niemalże w każdej sytuacji. Prawdopodobnie mogło to się tak skończyć. Słysząc jego pytanie położyła delikatnie dłoń na jego dłoni i powoli zdjęcia ją ze swojej talii. - Nie można kończyć czegoś co właściwie się nie zaczęło.- odpowiedziała odwracając wzrok i sięgając dłonią po odstawiony kieliszek wina, który od razu przyłożyła do ust tworząc od nowa granicę między nimi.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnął się pod nosem z widoczną dozą kpiny, bowiem wbrew jej zdaniu miał duży dystans do własnej osoby względem umiejętności oraz posiadanej wiedzy. Ta druga była potęgą, czymś co ciągle pragnął chłonąć nie znając granic jej możliwości; wiele czytał, słuchał bardziej doświadczonych od siebie w konkretnej dziedzinie oraz ćwiczył w praktyce byle tylko ugrzęzła w jego umyśle i rozrastała się bujnymi korzeniami. -Proszę, proszę z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej wredna.- uniósł brew spoglądając w jej błyszczące tęczówki. Nie mógł odczytać wszystkich targających nią emocji, nie mógł mieć pewności odnośnie buzujących myśli, jednak przyszedł tu w konkretnym celu i takowy zamierzał osiągnąć nim ponownie wyrzuci go za drzwi.
Daleko jej było od prawdziwej szlachcianki, właściwie należało tylko czekać na moment, w którym ród uzna ją za czarną owcę pozbawiając tym samym prawa do majątku i posiadłości. Żyła wedle własnego kodeksu, indywidualnie wykreowanych zasad, daleka była od twardej ręki nestora i braku pracy oraz obowiązków, którymi cechowały się panny z błękitną krwią w żyłach. Macnair nie widział w tym problemu, nie doszukiwał się wad na wyrost, bo mimo licznych dowcipów i docinek szanował jej postanowienia podobnie jak wytrwałość. Doskonale zdawał sobie sprawę z trudu wypraw podejmowanych przez poszukiwaczy artefaktów i sam fakt, że dziewczyna miała ku temu odwagę nakłaniał do głębszych analiz niżeli powierzchownych ocen.
Szatyn nigdy nie miał problemu ze stawianiem siebie na pierwszym miejscu – w zasadzie od zawsze tak funkcjonował i dopiero w chwili dołączenia do Rycerzy Walpurgii pewne elementy musiały ulec zmianie. Nie był to jednak przymus, a pragnienie lojalności i oddania. Prawdopodobnie Selwyn zamiary też odejdą w nicość, bowiem podjęta przez nią misja zmuszała do ochrony bezbronnych i niemagicznych – naprawdę chciała tak doszczętnie zniszczyć swój potencjał? Ogromne serce i wielkoduszność można było wykorzystać w wielu aspektach, a solidarność ze szlamami oraz mugolami zajmowała mocne, ostatnie miejsce w hierarchii. Każdy popełniał błędy i gdyby tylko szatyn był świadom tego którego popełniła z pewnością czym prędzej starałby się przywrócić ją na nową, lepszą drogę.
-Myślę, że wiem kto może Ci pomóc zahamować chorobę, a może i zupełnie ją wyciszyć.- stwierdził zgodnie z własną wiedzą, ale zapewne nieco na wyrost. Wiązało się to z długim, trudnym i ryzykownym leczeniem, jednak nie zamierzał ponownie patrzyć jak ta odbiera jej życie. -Też chciałbym sobie zrobić krzywdę. Nie mam o to żalu.- odpowiedział od razu, zgodnie z prawdą. Wiedział, że go zaatakuje, czuł to jeszcze przed wejściem na wieżę, dlatego jakiekolwiek wyrzuty były bezcelowe. Sam rozkręcił spiralę zdarzeń i tylko on mógł ją zatrzymać – naważonego piwa, w przypadku szatyna, nigdy nie było za wiele. -Po ranach ani śladu.- wzruszył nieznacznie ramionami. Szybko doszedł do siebie po małym laniu, przed perfidnym zaklęciem szło jej zdecydowanie lepiej i zapewne to było powodem, dla którego dosłownie puściły mu nerwy. Widział, że nie miała wobec niego dobrych zamiarów, więc zastosował jedno z najcięższych dział i teraz pozostało tylko tego żałować – bądź po prostu zapomnieć. -Zrzuciłabyś mnie na sam dół? Odprawiłabyś chociaż krótki pochówek?- wygiął wargi w kpiącym wyrazie, a jego oczy nieznacznie rozbłysły. Zapewne nie, ale kto pytał rzadziej błądził.
Odsunięcie ręki nie spotkało się z jego aprobatą podobnie jak chwycenie kieliszka, który już po chwili ujął między palce. Nie pokwapił się na delikatność odsuwając dzielące ich naczynie i spoglądając jej głęboko w oczy zadziałał instynktownie, może i nawet impulsywnie. -Jeszcze.- skwitował słowa dziewczyny, a następnie nachylił się w kierunku jej warg, do których przycisnął swoje w żarliwym i przepełnionym namiętnością pocałunku. Szkło uderzyło w ziemię rozbryzgując się na malutkie kawałeczki, gdy powrócił ręką do jej pleców likwidując jakąkolwiek odległość między ich ciałami.
Daleko jej było od prawdziwej szlachcianki, właściwie należało tylko czekać na moment, w którym ród uzna ją za czarną owcę pozbawiając tym samym prawa do majątku i posiadłości. Żyła wedle własnego kodeksu, indywidualnie wykreowanych zasad, daleka była od twardej ręki nestora i braku pracy oraz obowiązków, którymi cechowały się panny z błękitną krwią w żyłach. Macnair nie widział w tym problemu, nie doszukiwał się wad na wyrost, bo mimo licznych dowcipów i docinek szanował jej postanowienia podobnie jak wytrwałość. Doskonale zdawał sobie sprawę z trudu wypraw podejmowanych przez poszukiwaczy artefaktów i sam fakt, że dziewczyna miała ku temu odwagę nakłaniał do głębszych analiz niżeli powierzchownych ocen.
Szatyn nigdy nie miał problemu ze stawianiem siebie na pierwszym miejscu – w zasadzie od zawsze tak funkcjonował i dopiero w chwili dołączenia do Rycerzy Walpurgii pewne elementy musiały ulec zmianie. Nie był to jednak przymus, a pragnienie lojalności i oddania. Prawdopodobnie Selwyn zamiary też odejdą w nicość, bowiem podjęta przez nią misja zmuszała do ochrony bezbronnych i niemagicznych – naprawdę chciała tak doszczętnie zniszczyć swój potencjał? Ogromne serce i wielkoduszność można było wykorzystać w wielu aspektach, a solidarność ze szlamami oraz mugolami zajmowała mocne, ostatnie miejsce w hierarchii. Każdy popełniał błędy i gdyby tylko szatyn był świadom tego którego popełniła z pewnością czym prędzej starałby się przywrócić ją na nową, lepszą drogę.
-Myślę, że wiem kto może Ci pomóc zahamować chorobę, a może i zupełnie ją wyciszyć.- stwierdził zgodnie z własną wiedzą, ale zapewne nieco na wyrost. Wiązało się to z długim, trudnym i ryzykownym leczeniem, jednak nie zamierzał ponownie patrzyć jak ta odbiera jej życie. -Też chciałbym sobie zrobić krzywdę. Nie mam o to żalu.- odpowiedział od razu, zgodnie z prawdą. Wiedział, że go zaatakuje, czuł to jeszcze przed wejściem na wieżę, dlatego jakiekolwiek wyrzuty były bezcelowe. Sam rozkręcił spiralę zdarzeń i tylko on mógł ją zatrzymać – naważonego piwa, w przypadku szatyna, nigdy nie było za wiele. -Po ranach ani śladu.- wzruszył nieznacznie ramionami. Szybko doszedł do siebie po małym laniu, przed perfidnym zaklęciem szło jej zdecydowanie lepiej i zapewne to było powodem, dla którego dosłownie puściły mu nerwy. Widział, że nie miała wobec niego dobrych zamiarów, więc zastosował jedno z najcięższych dział i teraz pozostało tylko tego żałować – bądź po prostu zapomnieć. -Zrzuciłabyś mnie na sam dół? Odprawiłabyś chociaż krótki pochówek?- wygiął wargi w kpiącym wyrazie, a jego oczy nieznacznie rozbłysły. Zapewne nie, ale kto pytał rzadziej błądził.
Odsunięcie ręki nie spotkało się z jego aprobatą podobnie jak chwycenie kieliszka, który już po chwili ujął między palce. Nie pokwapił się na delikatność odsuwając dzielące ich naczynie i spoglądając jej głęboko w oczy zadziałał instynktownie, może i nawet impulsywnie. -Jeszcze.- skwitował słowa dziewczyny, a następnie nachylił się w kierunku jej warg, do których przycisnął swoje w żarliwym i przepełnionym namiętnością pocałunku. Szkło uderzyło w ziemię rozbryzgując się na malutkie kawałeczki, gdy powrócił ręką do jej pleców likwidując jakąkolwiek odległość między ich ciałami.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
W tym akurat miał racje. Z każdym ich spotkaniem miała w sobie jeszcze więcej złości, była jeszcze bardziej negatywnie do wszystkiego nastawiona. Nigdy nie myślała o sobie jako o delikatnej. Oczywiście fakt, że wolała uszczęśliwiać siebie i ludzi, a nie ich krzywdzić robił z niej w pewnym sensie miękką kluchę, ale jednak potrafiła chociaż w jakimś stopniu postawić się kiedy była taka potrzeba. Prawdą było, że zwykle zdawała sobie z tego sprawę trochę za późno, ale jednak zawsze. Już dawno przekroczyła pewną granice i prawdopodobnie właśnie dlatego z każdym ich spotkaniem była w słowach śmielsza, złośliwa jak nie ona. Nie było to celowe chociaż tak właśnie wyglądało. Skoro on mógł się tak zachowywać względem niej to dlaczego ona nie miałaby robić czegoś podobnego względem niego? Przyzwyczaiła ludzi do prawdziwej siebie. Przyzwyczaiła ich do bycia zwykłą sobą i teraz tylko właśnie takim zachowaniem mogła ich zaskoczyć. Jak widać nie było to wcale takie trudne i wchodziło jej to w krew choć nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Na jego słowa wzruszyła delikatnie ramionami. Skoro ich spotkania wzbudzały w niej takie uczucia to może wystarczyło jeszcze kilka by od progu mogła razić go nie tylko wzrokiem, ale także zaklęciami. Nie zależało jej na tym. Wtedy na wieży chciała zrobić mu krzywdę. Chciała, żeby to zabolało, a finalnie zabolało ją. Jak zwykle zresztą. Teraz jednak wcale nie chciała nikogo krzywdzić. Znowu znała swoje miejsce. Słysząc jego słowa dotyczące choroby lekko się zmieszała. Można było zauważyć jej zaskoczenie, w końcu choroba była jej słabością i naprawdę z całych sił chciałaby się jej pozbyć. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest to możliwe, nigdy o tym nie słyszała i prawdopodobnie dlatego nie mogła mu w to po prostu uwierzyć. -Zupełnie ją wyciszyć? - powtórzyła za nim nie ukrywając, że to było w jej mniemaniu niemożliwe. Pokręciła głową. Nie uwierzyła. Gdyby istniała taka możliwość ktoś na pewno by jej o tym powiedział prawda? To wszystko co wydarzyło się w ostatnim czasie sprawiło, że kobieta po prostu nie chciała już mu wierzyć. Drew tak funkcjonował. Nie ufał ludziom. Pracował zwykle sam, a jeśli już ktoś mu pomagał to albo to była kwestia pieniędzy, albo szybko tracił głowę. Taki był ich zawód. Jeżeli chodziło o współpracę to nigdy nie można było komuś ufać w stu procentach. Nawet pięćdziesiąt było tu już wyzwaniem. Doskonale to rozumiała. Ona jednak stwierdziła, że nie będzie stawać przed dylematem czy mu ufać czy nie, a po prostu zrobi swoje i przede wszystkim zrobi to dla siebie. - Żadnej blizny? - zapytała z udawanym żalem w głosie. Nie zależało jej na tym by zrobić mu stałą krzywdę. Później żałowała, że wyciągnęła w jego kierunku różdżkę. Czasami naprawdę zastanawiała się czy się do tego wszystkiego nadaje. Pytanie o pochówek wydawało się być całkowicie retoryczne, nawet sugerujące. Postanowiła jednak odpowiedzieć. Nie wiedzieć czemu miało to jakieś znaczenie. - Każdy dostaje to na co zasługuje. - prawda była taka, że żyła życiem każdego człowieka. Potrafiła do każdego podejść z empatią, każdego zrozumieć. Nawet Drew i nawet po tym co się wydarzyło. Zaczęła czuć się nieswojo. Wściekłość, która ogarnęła ją jak tylko się tutaj pojawił już zdążyła wyparować. Dzielący ich kieliszek pomógł, ale tylko przez sekundę. Kiedy mężczyzna zabrał go tym samym niszcząc zbudowaną przez blondynkę granicę zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu. Potrzebowała tej kontroli by nie chlusnąć my tym kieliszkiem w twarz. W końcu wydawało jej się, że nie potrafi reagować już na niego inaczej. Zaskoczona pocałunkiem nie potrafiła na początku się poruszyć. Ciepłe usta mężczyzny atakowały jej ciągle pozostające w szoku. Nie próbowała się bronić, nie doszedł do niej nawet dźwięk tłuczonego szkła. Całkowicie automatycznie przesunęła dłonią po ramieniu Macnaira ciągle walcząc z samą sobą. Zmuszając się do powrotu świadomości. Lucinda rozchyliła delikatnie usta i z siłą nacisnęła na jego oddając to co dostała. Tylko nie wiedziała czy w tym przypadku było to to na co zasługiwali.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spotkawszy ją po raz pierwszy – na samym finiszu szlaku – uznał, że musiała sowicie komuś zapłacić za wskazanie odpowiedniej trasy oraz przeprowadzanie przez takową, ponieważ nie należała ona do łatwych oraz bezpiecznych. Widział w niej jedynie laleczkę na pokaz, która w swym buntowniczym podejściu pragnęła udowodnić wszystkim dookoła, iż nawet szlachcianka mogła podjąć się trudu wykonywanego zawodu i z podniesioną głową wracać z wyczerpujących misji. Nie dawał za knut wiary, iż dokonała tego sama, brzmiało to dla niego kompletnie abstrakcyjnie. To było powodem braku jakichkolwiek obaw szatyna względem jej złości, irytacji tudzież wyraźnego gniewu, bowiem i tak gdzieś z tyłu głowy wiedział, że była nieszkodliwa mimo całkiem pokaźnych umiejętności pojedynkowych. Dopiero z czasem, kiedy nieco bardziej ją poznał, choć ta wielokrotnie dawała sygnał, iż byli sobie kompletnie obcy, nabrał pewnego dystansu dyktowanego respektem oraz dozą podziwu względem siły charakteru i wartości własnej hierarchii.
Z każdym spotkaniem pozwalała sobie na nieco więcej. Nie zastanawiał się czy było to powodem większej swobody tudzież zwykłego zmęczenia jego towarzystwem, jednakże zauważył to i wyraźnie jej zakomunikował. Jeszcze kilka miesięcy temu nie uniosłaby na niego różdżki, kilka tygodni temu nie użyła nieprzystojącego szlachecko urodzonej języka, a wówczas nie miała już żadnych hamulców w owych kwestiach. Czyżby to on był głównym tego powodem? Czy może była taka dla wszystkich? Kompletnie nie przeszkadzało mu, że zachowywała się bez zbędnych, fałszywych otoczek wykreowanych przez korzenia, a nie indywidualną osobowość.
Geneza choroby była dla niego kompletną tajemnicą, nie znał się na medycynie, magia lecznicza i eliksiry jeżyły mu włosy na karku, więc mógł jedynie powoływać się na zasłyszane słowa, które akurat zaliczał do grupy tych prawdziwych. Jeśli istniała jakakolwiek szansa na pozbycie się przekleństwa – bo takowym można było ów przypadłość nazwać – to warto było poświęcić temu uwagę, a przede wszystkim grubą kieszeń. -Wszystko wymagałoby czasu, pieniędzy i ryzyka.- odparł podkreślając ostatnie słowo. Wiedział z czym wiązały się badania – do takowych niezbędny był królik doświadczalny i nikt nie mógł dać gwarancji, iż uda mu się wyjść z tego cało. Istniało jednak wiele alternatyw w owej kwestii, w końcu nie tylko blondynka cierpiała na tą przypadłość. Z resztą były też eliksiry. Nie zamierzał jednak drążyć tematu póki sama zainteresowana nie wykaże ku temu wyraźnej chęci, nie trudno było się domyśleć, iż uznała to za kolejne kłamstwo mające przynieść mu korzyści. O dziwo tak nie było.
-Niestety, nie naznaczyłaś mnie Selwyn.- uniósł brew, a jego wargi wygięły się w kpiącym wyrazie. Wyczytał z jej tonu prawdziwe intencje podobnie jak z kolejnych słów, które wydawały się już zdecydowanie poważniejsze. -W takim razie jaki mroczny sekret kryjesz, że los postanowił cię ukarać w najgorszy z możliwych sposobów? Genami?- uśmiech nie schodził z jego ust, choć nie dał po sobie ukryć ciekawości związanej z odpowiedzią. Wiedział, że mogła dwojako zrozumieć jego pytanie, ale w tym przypadku chodziło mu tylko i wyłącznie o chorobę. Skoro jej zdaniem każdy dostawał to na co zasługuje to musiał być powód – nawet irracjonalny, utworzony tylko w jej głowie – w końcu idąc tokiem jej myślenia nic nie brało się z niczego.
Nie zależało mu na tym, aby wzbudzić w niej skrępowanie tudzież jakąkolwiek niepewność budowaną na fundamentach trudów zeszłego miesiąca. Działał impulsywnie samemu nie do końca pojmując swe czyny, jakoby spowodowała je chwila, moment zapomnienia, na który praktycznie od dekady sobie nie pozwalał. Nie dopuszczał do siebie prawdy, w żaden sposób nie pojmował, iż dłuższe spojrzenia, częste spotkania tudzież chęć jakiekolwiek współpracy sprawiła, że była dla niego kimś więcej jak wszystkie inne znane mu kobiety. Nie chciał szukać definicji, nie zamierzał jakkolwiek nazywać tego, co właśnie miało miejsce, pragnął jedynie smakować jej ust i wciąż poznawać je na nowo jakoby ta chwila miała nieustannie zataczać koło. Emocje blondynki były dla niego zagadką, o której wówczas nie myślał, więc gdy oddała pocałunek przycisnął ją mocniej do siebie zupełnie ignorując ostatnie wydarzenia, gęstą atmosferę i falę złości. Może w ten sposób przelewała swój gniew? Może właśnie tego potrzebowała?
Serce dudniło mu w piersi, oddech z każdą chwilą coraz bardziej spłycał się. Jej bliskość sprawiała, że kompletnie poddał się chwili ignorując podświadome sygnały. Przesuwając rękę z jej twarzy na plecy powędrował wolnym ruchem ku talii, którą objął palcami. Wykonał jeden, a następnie drugi krok do przodu wiedząc, że tuż za dziewczyną znajdowało się wejście do sąsiedniego pokoju - sypialni - będącego jej oazą, prywatnością. Chciał przekroczyć próg, chciał przejść niemożliwą barierę i poznać ją na nowo, prawdziwie, bez zbędnych tytułów i przymiotników. Chciał dotknąć jej skóry, poczuć jej delikatność i ciepło, co uczynił wolnym ruchem wsuwając dłoń pod odzienie stanowiące ostatnią, dzielącą ich granicę. Pożądał jej, pragnął w tej chwili mieć ją tylko dla siebie - bez względu na podziały, wartości i tradycje. Bez względu na wszystko.
Z każdym spotkaniem pozwalała sobie na nieco więcej. Nie zastanawiał się czy było to powodem większej swobody tudzież zwykłego zmęczenia jego towarzystwem, jednakże zauważył to i wyraźnie jej zakomunikował. Jeszcze kilka miesięcy temu nie uniosłaby na niego różdżki, kilka tygodni temu nie użyła nieprzystojącego szlachecko urodzonej języka, a wówczas nie miała już żadnych hamulców w owych kwestiach. Czyżby to on był głównym tego powodem? Czy może była taka dla wszystkich? Kompletnie nie przeszkadzało mu, że zachowywała się bez zbędnych, fałszywych otoczek wykreowanych przez korzenia, a nie indywidualną osobowość.
Geneza choroby była dla niego kompletną tajemnicą, nie znał się na medycynie, magia lecznicza i eliksiry jeżyły mu włosy na karku, więc mógł jedynie powoływać się na zasłyszane słowa, które akurat zaliczał do grupy tych prawdziwych. Jeśli istniała jakakolwiek szansa na pozbycie się przekleństwa – bo takowym można było ów przypadłość nazwać – to warto było poświęcić temu uwagę, a przede wszystkim grubą kieszeń. -Wszystko wymagałoby czasu, pieniędzy i ryzyka.- odparł podkreślając ostatnie słowo. Wiedział z czym wiązały się badania – do takowych niezbędny był królik doświadczalny i nikt nie mógł dać gwarancji, iż uda mu się wyjść z tego cało. Istniało jednak wiele alternatyw w owej kwestii, w końcu nie tylko blondynka cierpiała na tą przypadłość. Z resztą były też eliksiry. Nie zamierzał jednak drążyć tematu póki sama zainteresowana nie wykaże ku temu wyraźnej chęci, nie trudno było się domyśleć, iż uznała to za kolejne kłamstwo mające przynieść mu korzyści. O dziwo tak nie było.
-Niestety, nie naznaczyłaś mnie Selwyn.- uniósł brew, a jego wargi wygięły się w kpiącym wyrazie. Wyczytał z jej tonu prawdziwe intencje podobnie jak z kolejnych słów, które wydawały się już zdecydowanie poważniejsze. -W takim razie jaki mroczny sekret kryjesz, że los postanowił cię ukarać w najgorszy z możliwych sposobów? Genami?- uśmiech nie schodził z jego ust, choć nie dał po sobie ukryć ciekawości związanej z odpowiedzią. Wiedział, że mogła dwojako zrozumieć jego pytanie, ale w tym przypadku chodziło mu tylko i wyłącznie o chorobę. Skoro jej zdaniem każdy dostawał to na co zasługuje to musiał być powód – nawet irracjonalny, utworzony tylko w jej głowie – w końcu idąc tokiem jej myślenia nic nie brało się z niczego.
Nie zależało mu na tym, aby wzbudzić w niej skrępowanie tudzież jakąkolwiek niepewność budowaną na fundamentach trudów zeszłego miesiąca. Działał impulsywnie samemu nie do końca pojmując swe czyny, jakoby spowodowała je chwila, moment zapomnienia, na który praktycznie od dekady sobie nie pozwalał. Nie dopuszczał do siebie prawdy, w żaden sposób nie pojmował, iż dłuższe spojrzenia, częste spotkania tudzież chęć jakiekolwiek współpracy sprawiła, że była dla niego kimś więcej jak wszystkie inne znane mu kobiety. Nie chciał szukać definicji, nie zamierzał jakkolwiek nazywać tego, co właśnie miało miejsce, pragnął jedynie smakować jej ust i wciąż poznawać je na nowo jakoby ta chwila miała nieustannie zataczać koło. Emocje blondynki były dla niego zagadką, o której wówczas nie myślał, więc gdy oddała pocałunek przycisnął ją mocniej do siebie zupełnie ignorując ostatnie wydarzenia, gęstą atmosferę i falę złości. Może w ten sposób przelewała swój gniew? Może właśnie tego potrzebowała?
Serce dudniło mu w piersi, oddech z każdą chwilą coraz bardziej spłycał się. Jej bliskość sprawiała, że kompletnie poddał się chwili ignorując podświadome sygnały. Przesuwając rękę z jej twarzy na plecy powędrował wolnym ruchem ku talii, którą objął palcami. Wykonał jeden, a następnie drugi krok do przodu wiedząc, że tuż za dziewczyną znajdowało się wejście do sąsiedniego pokoju - sypialni - będącego jej oazą, prywatnością. Chciał przekroczyć próg, chciał przejść niemożliwą barierę i poznać ją na nowo, prawdziwie, bez zbędnych tytułów i przymiotników. Chciał dotknąć jej skóry, poczuć jej delikatność i ciepło, co uczynił wolnym ruchem wsuwając dłoń pod odzienie stanowiące ostatnią, dzielącą ich granicę. Pożądał jej, pragnął w tej chwili mieć ją tylko dla siebie - bez względu na podziały, wartości i tradycje. Bez względu na wszystko.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Każdy prędzej czy później po prostu pękał. Nie dało się być przez cały czas silnym, opanowanym, całkowicie zrównoważonym i przede wszystkim miłym. Głupotą było myśleć, że w dobrych ludziach nie rodzą się złe emocje. Czasami dosłownie przepełniały człowieka. Pulsowały w niemalże każdej komórce ciała i nic na to nie można było poradzić. Lucindzie rzadko zdarzało się po prostu wybuchnąć. Od zawsze trzymała wszystko w sobie. Raczej nie tuszowała swoich uczuć, nie nakładała na twarz maski, po prostu to w sobie trzymała pod spokojem, który ją samą zadziwiał. W jej rodzinie udawanie kogoś kimś się nie jest było codziennością. Z tego byli znani. Grali na dwa fronty, szukali odpowiednich okazji, udawali, że nie słyszą kiedy ktoś wołał o pomoc. Nie udawała, że było inaczej chociaż już dawno odsunęła się od takiego sposobu życia. Szukając indywidualności. Wiedziała, że Drew swoją maskę nosił na co dzień. Przynajmniej tak chciała myśleć przed tym wszystkim co się wydarzyło. Spotykali się w ostatnim czasie dość często i jeżeli było w tym coś prawdziwego to zdążyła poznać chociaż część twarzy, która pod ów maską się skrywała. Chciała go zrozumieć. Znaleźć odpowiedzi na pytania, które krzyczały jej w głowie za każdym razem gdy pojawiała się jakaś niepewność. Ciężko, żeby takie się nie pojawiały. Byli tylko ludźmi. W ostatnim czasie więcej jednak rzeczy stało się klarowne i jasne. Wiele usłyszała, miała też więcej czasu by wszystko sobie poukładać. Choćby chciała rozdzielić ich relacje, odłączyć od tego wszystkiego i zwyczajnie pozwolić jej tak trwać to nie mogła. Nie dawałoby jej to spokoju. Tak jak teraz. Jego wizyta choć prawdopodobnie nie miała tego w zamiarze to powodowała, że czuła się winna. Może własnym słabościom, a może otwartości z jaką do niego podchodziła. Nigdy nie było dystansu, ale wydawało jej się, że w ostatnich tygodniach ten jeszcze bardziej odczuła jego brak. Słowa o chorobie przyjęła ze spokojem. Nie znała się na tym i podejrzewała, że on też nie skoro wezwał do niej uzdrowiciela tamtego dnia. Nadzieja, która prawdopodobnie kiedyś kazałaby jej wyciągnąć z niego każdą informacje to teraz po prostu się rozleciała. - Nie chce wierzyć, że jest na to szansa. Rozczarowania kosztują mnie więcej niż fiolka eliksiru. - odparła ze wzruszeniem ramionami. Może gdyby ufała mu bardziej. Może gdyby wiedziała, że gdzieś w tym wszystkim naprawdę chce dla niej dobrze to by się nad tym zastanowiła. Zatrzymała się na chwile i po prostu pomyślała. Nie chciała dzisiaj tego robić. Było w tym wszystkim zbyt wiele emocji. Nadal nie do końca uspokoiła swoje nerwy, nadal była wściekła choć już nie na niego, a na samą siebie. Lucinda wiedziała, że jest na świecie sama. Miała przyjaciół, rodzeństwo, bliskich, ale od zawsze była typem samotnika i nie potrzebowała ludzi by zapełnili jej życie. Potrafiła o to zadbać sama. Przyzwyczaiła się już do tego i w jakimś stopniu czekała aż to wszystko rozwiąże się finalnie. Jej pochodzenie i przyszłość. Tylko patrząc na stojącego przed nią mężczyznę czuła, że nie chce wiedzieć. Był nieprzewidywalny i to w całkowicie negatywnym tego słowa znaczeniu. - Żałuje – odpowiedziała na słowa o naznaczeniu. Poczułaby satysfakcję zostawiając mu chociażby jedną pamiątkę. Po jej ranie choć też nie został ślad to jednak miała odczuwać jej skutki przez długi czas. Na kolejne jego słowa uśmiechnęła się nieznacznie. - Widocznie z racji urodzenia jestem czarną owcą – myślenie w ten sposób nie było błędne. Czuła się jak czarna owca i nie tyczyło się to tylko jej pochodzenia. Było mało miejsc i ludzi, do których pasowała. Nie wiedziała czy jej przynależenie do Zakonu miało to zmienić, ale walczyli razem o to o co ona walczyła w pojedynkę i to jej wystarczyło by dać wszystko co mogła. Nie spodziewała się takiego rozwinięcia wieczoru. Nikt chyba się nie spodziewał. Była w tej chwili zła, rozżalona i całkowicie pozbawiona świadomości, ale to wcale nie tłumaczyło tego, że z każdą chwilą się w tym mocniej zagłębiała. Bojąc się oderwać nawet usta od jego ust przesunęła dłoń wyżej i zatrzymała ją na policzku. Czuła dreszcze przebiegające wzdłuż jej kręgosłupa, a każdy dotyk jego dłoni otumaniał ją jeszcze bardziej. Jakby tego właśnie potrzebowała – jakby jego potrzebowała. Cofnęła się razem z nim doskonale wiedząc dokąd to wszystko prowadzi. Nie chodziło o uczucia. Teraz tego właśnie chciała. Uniosła się delikatnie gdy położył dłonie na jej talii, pogłębiając tym samym pocałunek. Do tego momentu nie przejmowała się niczym. Dopiero ciepło, które poczuła na skórze sprawiło, że oprzytomniała. Pomyślała o tym jak wiele razy wcześniej spontaniczne decyzje i ryzyko sprawiły, że rozpadała się na miliony kawałeczków. Pomyślała o tym wszystkim co czuła jeszcze kilka minut temu i o tym co sobie obiecała. Było ciężko. Oderwać się teraz od niego, wyrwać się z chęci po prostu zapomnienia o wszystkim. Odsunęła się delikatnie nie zwiększając odległości między nimi. Serce biło jej jak oszalałe i potrzebowała chwili by złapać oddech. Zsunęła swoją dłoń z policzka na szyje mężczyzny. - Nie – zaczęła i odsunęła się od niego tak szybko, że niemal przewróciła się o własne nogi. - Nie zrobię sobie tego – i nie mógł jej za to winić. Ich znajomość była jak rollercoaster, a ona potrzebowała odpowiedzi. Dopóki ich nie uzyska, dopóki nie dowie się gdzie naprawdę leży prawda to nie mogła tego napędzać. Nawet jeśli miało to nic nie znaczyć. Merlin jej był świadkiem, że w tej chwili każda komórka ciała chciała wrócić do tego co działo się jeszcze chwile wcześniej, ale to nie mogło się tak skończyć, a to był ostatni moment by się wycofać. Wiedziała, że później po prostu by tego żałowała. - Idź już – dodała, a w jej oczach czaiło się nieme proszę chociaż nie była pewna czy to zrozumie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lucinda odkąd go poznała przyjęła strategię, iż mężczyzna posiadał dwie twarze, kilka dodatkowych masek, które nakładał w zależności od okoliczności, a przede wszystkim potrzeby. Oczywiście bywały sytuacje, w których doskonale wcielał się w swoją rolę i grał w niebezpieczne gry tylko dla własnej – przeważnie materialnej – korzyści, jednak w codziennych sytuacjach zdecydowanie rzadziej przychodziło mu udawać kogoś kim nie był. Selwyn szukała w nim dobra, pragnęła odnaleźć pierwiastek wartości stanowiących dla niej priorytet, jednak podobnie jak Tonks po prostu się zawiodła. Macnair nie należał do osób zmieniających się pod wpływem osób trzecich; był na to zbyt dumny, miał za skomplikowaną przeszłość oraz co najważniejsze był nader dużym indywidualistą, dlatego wszelkie próby kończyły się fiaskiem. Justine zrozumiała to dopiero kilka dni temu atakując go u podnóży Opuszczonego Amfiteatru i choć wielokrotnie mogła przypieczętować jego zatratę to do ostatniej chwili miała wiarę, dzierżyła nadzieję głęboko w sobie. Nie potrafiła się z tym pogodzić? Czy może naiwnie widziała w nim coś urojonego? Coś, co nie miało prawa wydostać się na zewnątrz? Nie wiedział, nie analizował. Szczerze miał to w dupie – a przynajmniej tak sobie wmawiał.
Podobnie było z panną Selwyn. Szatyn nigdy nie dbał o swoją opinię w jej oczach, jednakże nigdy nie chciałby, aby doszło do sytuacji, w której – podobnie jak Tonks – będzie oszukiwać się i tym samym podnosić mu ciśnienie ciągłymi komentarzami w kwestii magicznej praktyki oraz pasji. Jeśli chciała z nim obcować musiała przywyknąć do pewnych aspektów, podobnie jak zrobił to on nie zachęcając do nauki najpotężniejszej dziedziny zaklęć. Był przekonany, iż nadejdzie dzień, w którym sama poprosi go o pomoc stając po właściwiej stronie, bowiem w ich świecie nie było miejsca na mugoli, szlamy i innych popaprańców. Musiała to zrozumieć, powinna chociaż poznać argumenty – takowych w końcu nigdy nie pozwoliła sobie przedstawić, przynajmniej ze strony Macnaira. Ona, szlachcianka, czarna owca i zapewne obiekt wielu kpin wśród błękitnokrwistych rodów w Szeregach Rycerzy stałaby na równi z innymi tej samej rangi, a paskudne komentarze stałyby się przeszłością. Nie rozumiał za co kochała ludzi, nie potrafił zrozumieć, dlaczego była gotów chronić ich własnym ciałem, kiedy wszyscy inni dbali tylko o siebie. Była masochistką?
Doskonale wiedziała, że nie znał się na magii leczniczej, więc wezwanie uzdrowiciela było koniecznością. Podobnie sprawa miała się z eliksirami, osiągnął dno jeśli mowa o owej dziedzinie nauki. -To jest właśnie Twój problem Selwyn.- rzucił unosząc nieznacznie brew w chwili, gdy jego mina wyraźnie spoważniała. -Wciąż się boisz rozczarowania, zawodu i opinii innych ludzi odnośnie Twojej przydatności w magicznym społeczeństwie.- pokręcił wolno głową kompletnie nie rozumiejąc podobnego podejścia. -Na wieży nikt Ci nie pomógł, tu nikt Ci nie pomógł i w przyszłości też nikt Ci nie pomoże. Rozumiesz?- spojrzał w jej zielone tęczówki. -Musisz polegać tylko na sobie i robić to co uważasz za słuszne. Nigdy nie rozumiałem twojego przywiązania do obcych, ale daj sobie z tym spokój, to irracjonalne.- zwieńczył temat nie zamierzając na nowo go odgrzewać. Wielokrotnie powtarzał jej, że nikt nie zadba o nią równie dobrze co ona sama, podobnie jak nikt nie ochroni jeśli jemu samemu będzie grozić wyraźne niebezpieczeństwo. Każdy wymiękał.
Posłał jej szyderczy uśmiech, gdy wyraźnie zaznaczyła swoje niezadowolenie w sprawie pozostałych blizn. -Musisz poprawić- dodał wskazując dłonią dość wymownie swój policzek.
-Skoro to ty jesteś czarną owcą to nie chce wiedzieć jaką jesteście popapraną rodzinką.- zaśmiał się pod nosem kpiąco nie znając nikogo innego z rodu Selwyn, ale fakt braku chęci rozmów ze strony Lucindy na ich temat był dość jasny.
Każdy kolejny pocałunek smakował intensywniej, rozkoszniej i bardziej absorbująco, jakoby dziewczyna starała się skupić jeszcze większą jego uwagę, choć w zasadzie było to niemożliwe. Impuls sprawił, iż poddał się kompletnie owej chwili, a buzująca w żyłach krew napędzała cholernie szybkie bicie serca. Musiała je czuć na własnej skórze, był przekonany o tym fakcie, ale nie chciał odsuwać się by dać jej do zrozumienia, że to wszystko było kiepskim żartem, kpiną i małym, aktorskim pokazem, bowiem nie było nawet przez jeden cholerny moment. Pragnęła ujrzeć go – w jej teorii – bez maski, pragnęła dostrzec w nim coś więcej jak bezlitosnego mężczyznę, którego stylem życia była kpina, siła, arogancja i dążenie po trupach do celu, więc otrzymała ostatki tego co drzemało w nim głębiej niżeli się spodziewał. Resztki troski, okruchy pragnienia zapewnienia bezpieczeństwa drugiej osobie, szczątki ciepła i śladowe ilości normalności.
Oddychała niepewnie, płytko, szybko. Kiedy odsunęła swe usta dopiero po chwili otworzył oczy spoglądając na nią z twarzą nie wyrażającą nic, żadnych emocji, choć jeszcze chwilę wcześniej były ich setki. Pozwolił, aby ułożyła dłoń na szyi, choć on już zabrał swoje ręce z jej ciała, a następnie odsunęła się z niezrozumiałym wyrzutem, być może rozgoryczeniem tudzież czystą niechęcią. Nie walczył, nie prosił oraz tym bardziej nie naciskał. Wszystko, co wydarzyło się w tym pokoju miało zostać tu na zawsze i to ona będzie musiała się z tym mierzyć, nie on. Stała się niewolnikiem własnych pragnień, obaw i zasad – musiała zrozumieć to sama w głębi siebie, bowiem jej słowa tylko potwierdziły to co wspominał Drew kilkanaście minut temu.
Skinąwszy głową przeniósł wzrok z jej oczu na ścianę, a następnie odwrócił się przez ramię znikając za drzwiami przestronnej, jasnej sypialni. Wsunąwszy dłoń w wewnętrzną kieszeń czarnej szaty wysunął pliczek pokreślonych ręcznie map i ułożywszy je na szafce opuścił mieszkanie cicho zamykając drzwi. Nie zamierzał tu wracać, w głowie skarcił się za ów chwilę słabości, bo choć jednorazowa bliskość z kobietą nie była czymś złym to Lucinda z pewnością nie była ku temu odpowiednią osobą – w końcu mieli razem pracować.
Chciał jej oddać notatki już wcześniej, jednak nie było ku temu dobrej okazji. Kilka map przestudiował porównując ze swoimi, dlatego mogła śmiało dostrzec wiele przekreślonych miejsc tudzież krótkich notatek informujących o zagrożeniu lub zwykłym marnotrawstwie czasu. Podobnie opracował runy, przy których widniał znak zapytania oraz mały obrazek zapewne przeklętego przedmiotu.
/zt
Podobnie było z panną Selwyn. Szatyn nigdy nie dbał o swoją opinię w jej oczach, jednakże nigdy nie chciałby, aby doszło do sytuacji, w której – podobnie jak Tonks – będzie oszukiwać się i tym samym podnosić mu ciśnienie ciągłymi komentarzami w kwestii magicznej praktyki oraz pasji. Jeśli chciała z nim obcować musiała przywyknąć do pewnych aspektów, podobnie jak zrobił to on nie zachęcając do nauki najpotężniejszej dziedziny zaklęć. Był przekonany, iż nadejdzie dzień, w którym sama poprosi go o pomoc stając po właściwiej stronie, bowiem w ich świecie nie było miejsca na mugoli, szlamy i innych popaprańców. Musiała to zrozumieć, powinna chociaż poznać argumenty – takowych w końcu nigdy nie pozwoliła sobie przedstawić, przynajmniej ze strony Macnaira. Ona, szlachcianka, czarna owca i zapewne obiekt wielu kpin wśród błękitnokrwistych rodów w Szeregach Rycerzy stałaby na równi z innymi tej samej rangi, a paskudne komentarze stałyby się przeszłością. Nie rozumiał za co kochała ludzi, nie potrafił zrozumieć, dlaczego była gotów chronić ich własnym ciałem, kiedy wszyscy inni dbali tylko o siebie. Była masochistką?
Doskonale wiedziała, że nie znał się na magii leczniczej, więc wezwanie uzdrowiciela było koniecznością. Podobnie sprawa miała się z eliksirami, osiągnął dno jeśli mowa o owej dziedzinie nauki. -To jest właśnie Twój problem Selwyn.- rzucił unosząc nieznacznie brew w chwili, gdy jego mina wyraźnie spoważniała. -Wciąż się boisz rozczarowania, zawodu i opinii innych ludzi odnośnie Twojej przydatności w magicznym społeczeństwie.- pokręcił wolno głową kompletnie nie rozumiejąc podobnego podejścia. -Na wieży nikt Ci nie pomógł, tu nikt Ci nie pomógł i w przyszłości też nikt Ci nie pomoże. Rozumiesz?- spojrzał w jej zielone tęczówki. -Musisz polegać tylko na sobie i robić to co uważasz za słuszne. Nigdy nie rozumiałem twojego przywiązania do obcych, ale daj sobie z tym spokój, to irracjonalne.- zwieńczył temat nie zamierzając na nowo go odgrzewać. Wielokrotnie powtarzał jej, że nikt nie zadba o nią równie dobrze co ona sama, podobnie jak nikt nie ochroni jeśli jemu samemu będzie grozić wyraźne niebezpieczeństwo. Każdy wymiękał.
Posłał jej szyderczy uśmiech, gdy wyraźnie zaznaczyła swoje niezadowolenie w sprawie pozostałych blizn. -Musisz poprawić- dodał wskazując dłonią dość wymownie swój policzek.
-Skoro to ty jesteś czarną owcą to nie chce wiedzieć jaką jesteście popapraną rodzinką.- zaśmiał się pod nosem kpiąco nie znając nikogo innego z rodu Selwyn, ale fakt braku chęci rozmów ze strony Lucindy na ich temat był dość jasny.
Każdy kolejny pocałunek smakował intensywniej, rozkoszniej i bardziej absorbująco, jakoby dziewczyna starała się skupić jeszcze większą jego uwagę, choć w zasadzie było to niemożliwe. Impuls sprawił, iż poddał się kompletnie owej chwili, a buzująca w żyłach krew napędzała cholernie szybkie bicie serca. Musiała je czuć na własnej skórze, był przekonany o tym fakcie, ale nie chciał odsuwać się by dać jej do zrozumienia, że to wszystko było kiepskim żartem, kpiną i małym, aktorskim pokazem, bowiem nie było nawet przez jeden cholerny moment. Pragnęła ujrzeć go – w jej teorii – bez maski, pragnęła dostrzec w nim coś więcej jak bezlitosnego mężczyznę, którego stylem życia była kpina, siła, arogancja i dążenie po trupach do celu, więc otrzymała ostatki tego co drzemało w nim głębiej niżeli się spodziewał. Resztki troski, okruchy pragnienia zapewnienia bezpieczeństwa drugiej osobie, szczątki ciepła i śladowe ilości normalności.
Oddychała niepewnie, płytko, szybko. Kiedy odsunęła swe usta dopiero po chwili otworzył oczy spoglądając na nią z twarzą nie wyrażającą nic, żadnych emocji, choć jeszcze chwilę wcześniej były ich setki. Pozwolił, aby ułożyła dłoń na szyi, choć on już zabrał swoje ręce z jej ciała, a następnie odsunęła się z niezrozumiałym wyrzutem, być może rozgoryczeniem tudzież czystą niechęcią. Nie walczył, nie prosił oraz tym bardziej nie naciskał. Wszystko, co wydarzyło się w tym pokoju miało zostać tu na zawsze i to ona będzie musiała się z tym mierzyć, nie on. Stała się niewolnikiem własnych pragnień, obaw i zasad – musiała zrozumieć to sama w głębi siebie, bowiem jej słowa tylko potwierdziły to co wspominał Drew kilkanaście minut temu.
Skinąwszy głową przeniósł wzrok z jej oczu na ścianę, a następnie odwrócił się przez ramię znikając za drzwiami przestronnej, jasnej sypialni. Wsunąwszy dłoń w wewnętrzną kieszeń czarnej szaty wysunął pliczek pokreślonych ręcznie map i ułożywszy je na szafce opuścił mieszkanie cicho zamykając drzwi. Nie zamierzał tu wracać, w głowie skarcił się za ów chwilę słabości, bo choć jednorazowa bliskość z kobietą nie była czymś złym to Lucinda z pewnością nie była ku temu odpowiednią osobą – w końcu mieli razem pracować.
Chciał jej oddać notatki już wcześniej, jednak nie było ku temu dobrej okazji. Kilka map przestudiował porównując ze swoimi, dlatego mogła śmiało dostrzec wiele przekreślonych miejsc tudzież krótkich notatek informujących o zagrożeniu lub zwykłym marnotrawstwie czasu. Podobnie opracował runy, przy których widniał znak zapytania oraz mały obrazek zapewne przeklętego przedmiotu.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
/ z ruin
Wydostanie się z ruin klasztoru wcale nie było łatwe. Jak wszystkie miejsca, w których bywali razem to też okazało się być przeklęte. Kiedy w końcu udało się Lucindzie zaciągnąć oślepionego Drew do końca schodów i podnieść rozlatującą się jak wszystko inne w tym miejscu klapę dotarli do celu. Pozostawał niedosyt. Lucinda chętnie wróciłaby do ruin by jeszcze raz je przeszukać. Tym razem bez wdawania się w zbędne kłótnie z upierdliwym duchem. Ten musiał mieć powód by tak im zatruwać życie. Mogła to być zwyczajna zemsta na żyjących, ale także próba ukrycia czegoś co znajdowało się w klasztorze. Zmysł poszukiwacza nie pozwolił jej myśleć w innych kategoriach.
Szlachcianka miała nadzieje, że gdy w końcu uda im się wydostać na powierzchnie wzrok mężczyźnie wróci i będą mogli udać się spokojnie do świstoklika. Tak się jednak nie stało. Nie rozumiała dlaczego zaklęcie tak silnie zadziałało na Macnaira. Wszystkie skutki uboczne z jakimi miała wcześniej kontakt mijały po kilku minutach. To jednak nie dawało za wygraną gwarantując przy tym widoczną u mężczyzny irytacje. Lucinda naprawdę chciała mu jakoś pomóc. Wiedziała jak to jest gdy trzeba na kogoś liczyć. Ona sama też nie lubiła tego uczucia.
Droga do świstoklika była tak samo trudna jak wtedy gdy musiała tu dotrzeć. Marzyła już o powrocie teleportacji. Nie doceniała tego jakie wszystko było prostsze gdy wystarczył ułamek sekundy by znalazła się gdzieś indziej. - Nie zabiorę cię do tego klubu wariatów i fanatyków. Sam z białą plamą przed oczami też tam nie pójdziesz. - skwitowała kiedy w końcu dotarli do starej konewki będącej ich biletem do domu. Lucinda nie witała Nokturnu z uśmiechem na twarzy. Jedynym miejscem, które odwiedzała w tamtej okolicy to sklep Borgina i Burke’a, a i to było już dla niej wystarczająco. Nie rozumiała jak ktoś mógłby mieszkać w takiej okolicy. Jak komuś mogłoby się to miejsce podobać. Jedyne co potrafiła zrozumieć to brak innych alternatyw. Dotykając świstoklika przeniosła ich dwójkę na Pokątną. Już przestała się przejmować tym, że jego obecność w jej mieszkaniu będzie wielkim faux pas. Osobiście dzisiejsza noc dała jej wystarczająco w kość by się nad tym w ogóle zastanawiać.
Kiedy weszli do mieszkania, Lucinda ciągle trzymając mężczyznę za rękę zaprowadziła go do salonu. Czuła, że działanie zaklęcia zaczyna ustępować bo o wiele łatwiej szło im omijanie przeszkód niż na samym początku. Tak przynajmniej jej się wydawało do momentu, w którym prowadzony przez nią Drew blisko spotkał się z komodą. - Przepraszam – powiedziała tylko i ruszyła dalej zostawiając go obok kanapy. - Znacie się więc pewnie czujesz się już jak w domu – dodała z szerokim uśmiechem na ustach chociaż on nie mógł tego zobaczyć.
Szlachcianka podeszła do barku, z którego wyciągnęła butelkę alkoholu przywiezionego z jednej ze swoich podróży. Łatwo było przewidzieć, że właśnie tego w tym momencie Drew potrzebował. Ze szklanką alkoholu wróciła do siedzącego na kanapie mężczyzny. - Chyba dobrze ci to zrobi – odparła wkładając mu szklankę w dłoń nie będąc pewna czy jego wzrok poprawił się na tyle by sięgnąć po nią aż do stolika. - Zostań tu dopóki wszystko nie wróci do normy – dodała mając nadzieje, że skutki uboczne zaklęcia nie upatrzyły sobie w Drew wiecznej ofiary.
Selwyn odwróciła się by ruszyć w stronę swojej sypialni. Choć wydawało się, że wyjście z ruin poszło im dość szybko to podróż zajęła im prawie całą noc. Nie była zmęczona, ale upadek ze schodów w końcu dał jej o sobie znać. Blondynka przystanęła jednak w pół kroku odwracając się znowu do Drew. Nie zastanawiała się nad tym dlaczego to robi. Usprawiedliwianie się nie miało teraz żadnego znaczenia. W końcu... rzadko walczyła ze zrobieniem czegoś na co po prostu miała ochotę. Lucinda stała wystarczająco blisko mężczyzny by położyć mu dłoń na policzku i tym samym skierować jego twarz w swoją stronę. Pierwszy raz nie czuła się zaskoczona i zdezorientowana, po prostu nachyliła się w jego stronę na początku tylko muskając usta mężczyzny. Delikatnym ruchem warg rozchyliła jego wargi kompletnie ignorując sygnały ostrzegawcze w swojej głowie. Wraz z przechodzeniem jej dłoni z policzka na kark pocałunek stawał się mniej delikatny; natarczywy i namiętny. Dopiero po kilku sekundach kobieta oderwała swoje usta od ust Drew. Nie odsunęła się jednak od razu. - Mówiłam, że nie jesteś najgorszym towarzystwem – odparła z szerokim uśmiechem. Dopiero po tych słowach kobieta wyprostowała się i spojrzała w stronę sypialni, za której drzwiami powinna się właśnie znajdować.
Wydostanie się z ruin klasztoru wcale nie było łatwe. Jak wszystkie miejsca, w których bywali razem to też okazało się być przeklęte. Kiedy w końcu udało się Lucindzie zaciągnąć oślepionego Drew do końca schodów i podnieść rozlatującą się jak wszystko inne w tym miejscu klapę dotarli do celu. Pozostawał niedosyt. Lucinda chętnie wróciłaby do ruin by jeszcze raz je przeszukać. Tym razem bez wdawania się w zbędne kłótnie z upierdliwym duchem. Ten musiał mieć powód by tak im zatruwać życie. Mogła to być zwyczajna zemsta na żyjących, ale także próba ukrycia czegoś co znajdowało się w klasztorze. Zmysł poszukiwacza nie pozwolił jej myśleć w innych kategoriach.
Szlachcianka miała nadzieje, że gdy w końcu uda im się wydostać na powierzchnie wzrok mężczyźnie wróci i będą mogli udać się spokojnie do świstoklika. Tak się jednak nie stało. Nie rozumiała dlaczego zaklęcie tak silnie zadziałało na Macnaira. Wszystkie skutki uboczne z jakimi miała wcześniej kontakt mijały po kilku minutach. To jednak nie dawało za wygraną gwarantując przy tym widoczną u mężczyzny irytacje. Lucinda naprawdę chciała mu jakoś pomóc. Wiedziała jak to jest gdy trzeba na kogoś liczyć. Ona sama też nie lubiła tego uczucia.
Droga do świstoklika była tak samo trudna jak wtedy gdy musiała tu dotrzeć. Marzyła już o powrocie teleportacji. Nie doceniała tego jakie wszystko było prostsze gdy wystarczył ułamek sekundy by znalazła się gdzieś indziej. - Nie zabiorę cię do tego klubu wariatów i fanatyków. Sam z białą plamą przed oczami też tam nie pójdziesz. - skwitowała kiedy w końcu dotarli do starej konewki będącej ich biletem do domu. Lucinda nie witała Nokturnu z uśmiechem na twarzy. Jedynym miejscem, które odwiedzała w tamtej okolicy to sklep Borgina i Burke’a, a i to było już dla niej wystarczająco. Nie rozumiała jak ktoś mógłby mieszkać w takiej okolicy. Jak komuś mogłoby się to miejsce podobać. Jedyne co potrafiła zrozumieć to brak innych alternatyw. Dotykając świstoklika przeniosła ich dwójkę na Pokątną. Już przestała się przejmować tym, że jego obecność w jej mieszkaniu będzie wielkim faux pas. Osobiście dzisiejsza noc dała jej wystarczająco w kość by się nad tym w ogóle zastanawiać.
Kiedy weszli do mieszkania, Lucinda ciągle trzymając mężczyznę za rękę zaprowadziła go do salonu. Czuła, że działanie zaklęcia zaczyna ustępować bo o wiele łatwiej szło im omijanie przeszkód niż na samym początku. Tak przynajmniej jej się wydawało do momentu, w którym prowadzony przez nią Drew blisko spotkał się z komodą. - Przepraszam – powiedziała tylko i ruszyła dalej zostawiając go obok kanapy. - Znacie się więc pewnie czujesz się już jak w domu – dodała z szerokim uśmiechem na ustach chociaż on nie mógł tego zobaczyć.
Szlachcianka podeszła do barku, z którego wyciągnęła butelkę alkoholu przywiezionego z jednej ze swoich podróży. Łatwo było przewidzieć, że właśnie tego w tym momencie Drew potrzebował. Ze szklanką alkoholu wróciła do siedzącego na kanapie mężczyzny. - Chyba dobrze ci to zrobi – odparła wkładając mu szklankę w dłoń nie będąc pewna czy jego wzrok poprawił się na tyle by sięgnąć po nią aż do stolika. - Zostań tu dopóki wszystko nie wróci do normy – dodała mając nadzieje, że skutki uboczne zaklęcia nie upatrzyły sobie w Drew wiecznej ofiary.
Selwyn odwróciła się by ruszyć w stronę swojej sypialni. Choć wydawało się, że wyjście z ruin poszło im dość szybko to podróż zajęła im prawie całą noc. Nie była zmęczona, ale upadek ze schodów w końcu dał jej o sobie znać. Blondynka przystanęła jednak w pół kroku odwracając się znowu do Drew. Nie zastanawiała się nad tym dlaczego to robi. Usprawiedliwianie się nie miało teraz żadnego znaczenia. W końcu... rzadko walczyła ze zrobieniem czegoś na co po prostu miała ochotę. Lucinda stała wystarczająco blisko mężczyzny by położyć mu dłoń na policzku i tym samym skierować jego twarz w swoją stronę. Pierwszy raz nie czuła się zaskoczona i zdezorientowana, po prostu nachyliła się w jego stronę na początku tylko muskając usta mężczyzny. Delikatnym ruchem warg rozchyliła jego wargi kompletnie ignorując sygnały ostrzegawcze w swojej głowie. Wraz z przechodzeniem jej dłoni z policzka na kark pocałunek stawał się mniej delikatny; natarczywy i namiętny. Dopiero po kilku sekundach kobieta oderwała swoje usta od ust Drew. Nie odsunęła się jednak od razu. - Mówiłam, że nie jesteś najgorszym towarzystwem – odparła z szerokim uśmiechem. Dopiero po tych słowach kobieta wyprostowała się i spojrzała w stronę sypialni, za której drzwiami powinna się właśnie znajdować.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przed wyprawą nie przypuszczał, że ruiny mogą potraktować ich w tak paskudny sposób i dosłownie wyrzucić na zbity pysk poza swoje terytorium. Sądził, że prawione o owym miejscu legendy są wyssanymi z palca bujdami, błahostkami mającymi za zadanie upiększyć opowieści przy butelce ognistej whisky, jednakże okazały się posiadać w sobie o wiele więcej prawdy niżeli przypuszczał. Duchy, niewytłumaczalne okoliczności, wyjątkowa agresja i magia, która zdawała się zawodzić działając na kompletną niekorzyść – a może była to ingerencja istoty pragnącej zmniejszyć możliwości intruza na skuteczną ucieczkę? Nie wiedział, nie analizował jeszcze tego, choć gdzieś w głębi siebie traktował ów wyjście jako kompletną porażkę, bowiem poza narażeniem własnego zdrowia i nadstawieniem skóry nie zyskali nic, dosłowne zero. Całe szczęście, że upadek dziewczyny nie zakończył się tragicznie, a mu nie przyszło podzielić losu tych, których kości do tej pory upiększały przestronne korytarze. Już wtedy zapragnął tam powrócić, przygotować się znacznie bardziej i odkryć to czego tak naprawdę duchom przyszło strzec. W końcu wątpliwym było, aby tak starannie dbały tylko o wystawione na próbę czasu mury.
Widział słabo, jego zmysł wzroku wciąż odmawiał posłuszeństwa pozostając pod wpływem silnego światła, z jakim przyszło mu się zmierzyć. Gdyby nie Selwyn ciężko byłoby mu odnaleźć drogę wyjścia, a co gorsza świstoklika przygotowanego na powrót do domu. Był jej za to wdzięczny, choć nigdy nie przyznałby się do tego otwarcie – duma i tak została znacznie napiętnowana, a wiara we własne siły oraz wiążący się z tym indywidualizmem wystawiona na próbę.
Zrozumiał, iż nie chciała kroczyć kamiennymi uliczkami Nokturnu w środku nocy. Sam był niezdatny do pomocy, a zapewne jej widok wzbudziłby zainteresowanie niejednego wyrostka, dlatego nawet nie protestował, gdy podjęła za niego decyzję. Chciał już tylko ująć szkło w dłoń i wypić znaczną ilość ognistej, by dzisiejsze wydarzenia przetrawić jako kiepski koszmar z jeszcze gorszym finałem. Zmysł wzroku był najważniejszy i odbierając takowy pozostawiało się czarodzieja praktycznie bezbronnego, skazanego na zaufanie wobec swojego słuchu, który często potrafił zawodzić. Nawet nie chciał myśleć o tym, iż jego stan miał się nie zmienić.
Przekraczając progi mieszkania dziewczyny poczuł ten sam słodki zapach, co wtedy gdy przyszedł sprawdzić stan jej zdrowia po pamiętnym pojedynku na szczycie latarni. Tamte wydarzenia pamiętał jak przez mgłę, buzująca adrenalina skutecznie plądrowała pamięć pozostawiając jedynie skrawki, pojedyncze momenty, do których nieświadomie często powracał. Zamyślił się, próbował dostrzec cokolwiek przez paskudną ciemność i choć z każdą chwilą coraz więcej jasnych promieni przebijało się przez mrok, to nadal pozostawał skazany na ramię drugiej osoby. Chciał usiąść, odpocząć, jednak zamiast tego zatrzymał się na niewysokim regale, który powiadomił go o swej obecności wbijając się mocno w okolicę żeber. Warknął pod nosem coraz bardziej poirytowany własną nieudolnością.
-Tak, gorące powitanie.- mruknął i gdy tylko pomogła mu odnaleźć sofę uśmiechnął się wdzięcznie, bez zbędnej kpiny i towarzyszącej takowej ironii. Powtórzył ów gest, kiedy podała mu wypełnioną po brzegi szklaneczkę – czuł zapach wymarzonego trunku i właściwie od razu upił spory łyk. -Nie napijesz się ze mną? Musimy omówić plan na powrót do ruin.- rzucił słysząc, jak dźwięk jej kroków coraz bardziej oddalał się. -Wrócę wczesnym świtem, byś znów nie musiała się tłumaczyć z obecności intruza.- zaśmiał się pod nosem zdając sobie sprawę z nieprzyjemności spowodowane jego gościną.
Nie wiedział, że wróciła się i tylko momentalny dotyk ciepłej dłoni na policzku oraz słodki, przyspieszony oddech, dały mu to do zrozumienia. W pierwszej chwili nie spodziewał się tego, co miało zaraz nastąpić, jednak miękkie wargi na jego ustach szybko rozwiały wszelkie wątpliwości. Pocałowała go, wpierw jakoby zachowawczo, próbując znaleźć odpowiedź na nurtujące ją pytanie, lecz z każdą sekundą nabierała pewności siebie uświadamiając sobie, iż pragnął tego równie mocno, jak ona. Odstawiwszy szkło na stolik powędrował obiema dłońmi do jej pleców, by zamknąć ją w żelaznym uścisku, by przysunąć bliżej siebie i nie pozwolić odejść podobnie jak ostatnim razem. Znów kompletnie go obezwładniła, pozwoliła na chwilę zapomnienia i rozkoszy, mimo że wszystkie znaki na niebie, wszelkie głosy były temu przeciwne. Nie potrafił pozostać przy niej obojętny, nie umiał odwracać wzroku od jej lśniących oczu i promiennego uśmiechu, co do cholery było z nim nie tak?
-Ten wczoraj również nie był najgorszym?- mruknął wcale nie chcąc, aby się odzywała, dlatego nim zdążyła rzucić kpiącą odpowiedź, zamknął jej usta kolejnym pocałunkiem; równie namiętnym i pożądliwym. Wodził palcami po jej lędźwiach oraz talii i zahaczywszy o kraniec materiału wsunął pod niego dłoń pragnąć poczuć ciepło jej skóry - wtem nie liczyły się już duchy, nie miały znaczenia poszukiwana tudzież ruiny. Liczyła się tylko ona; dziewczyna która kompletnie zagłuszyła jego myśli i racjonalizm.
Widział słabo, jego zmysł wzroku wciąż odmawiał posłuszeństwa pozostając pod wpływem silnego światła, z jakim przyszło mu się zmierzyć. Gdyby nie Selwyn ciężko byłoby mu odnaleźć drogę wyjścia, a co gorsza świstoklika przygotowanego na powrót do domu. Był jej za to wdzięczny, choć nigdy nie przyznałby się do tego otwarcie – duma i tak została znacznie napiętnowana, a wiara we własne siły oraz wiążący się z tym indywidualizmem wystawiona na próbę.
Zrozumiał, iż nie chciała kroczyć kamiennymi uliczkami Nokturnu w środku nocy. Sam był niezdatny do pomocy, a zapewne jej widok wzbudziłby zainteresowanie niejednego wyrostka, dlatego nawet nie protestował, gdy podjęła za niego decyzję. Chciał już tylko ująć szkło w dłoń i wypić znaczną ilość ognistej, by dzisiejsze wydarzenia przetrawić jako kiepski koszmar z jeszcze gorszym finałem. Zmysł wzroku był najważniejszy i odbierając takowy pozostawiało się czarodzieja praktycznie bezbronnego, skazanego na zaufanie wobec swojego słuchu, który często potrafił zawodzić. Nawet nie chciał myśleć o tym, iż jego stan miał się nie zmienić.
Przekraczając progi mieszkania dziewczyny poczuł ten sam słodki zapach, co wtedy gdy przyszedł sprawdzić stan jej zdrowia po pamiętnym pojedynku na szczycie latarni. Tamte wydarzenia pamiętał jak przez mgłę, buzująca adrenalina skutecznie plądrowała pamięć pozostawiając jedynie skrawki, pojedyncze momenty, do których nieświadomie często powracał. Zamyślił się, próbował dostrzec cokolwiek przez paskudną ciemność i choć z każdą chwilą coraz więcej jasnych promieni przebijało się przez mrok, to nadal pozostawał skazany na ramię drugiej osoby. Chciał usiąść, odpocząć, jednak zamiast tego zatrzymał się na niewysokim regale, który powiadomił go o swej obecności wbijając się mocno w okolicę żeber. Warknął pod nosem coraz bardziej poirytowany własną nieudolnością.
-Tak, gorące powitanie.- mruknął i gdy tylko pomogła mu odnaleźć sofę uśmiechnął się wdzięcznie, bez zbędnej kpiny i towarzyszącej takowej ironii. Powtórzył ów gest, kiedy podała mu wypełnioną po brzegi szklaneczkę – czuł zapach wymarzonego trunku i właściwie od razu upił spory łyk. -Nie napijesz się ze mną? Musimy omówić plan na powrót do ruin.- rzucił słysząc, jak dźwięk jej kroków coraz bardziej oddalał się. -Wrócę wczesnym świtem, byś znów nie musiała się tłumaczyć z obecności intruza.- zaśmiał się pod nosem zdając sobie sprawę z nieprzyjemności spowodowane jego gościną.
Nie wiedział, że wróciła się i tylko momentalny dotyk ciepłej dłoni na policzku oraz słodki, przyspieszony oddech, dały mu to do zrozumienia. W pierwszej chwili nie spodziewał się tego, co miało zaraz nastąpić, jednak miękkie wargi na jego ustach szybko rozwiały wszelkie wątpliwości. Pocałowała go, wpierw jakoby zachowawczo, próbując znaleźć odpowiedź na nurtujące ją pytanie, lecz z każdą sekundą nabierała pewności siebie uświadamiając sobie, iż pragnął tego równie mocno, jak ona. Odstawiwszy szkło na stolik powędrował obiema dłońmi do jej pleców, by zamknąć ją w żelaznym uścisku, by przysunąć bliżej siebie i nie pozwolić odejść podobnie jak ostatnim razem. Znów kompletnie go obezwładniła, pozwoliła na chwilę zapomnienia i rozkoszy, mimo że wszystkie znaki na niebie, wszelkie głosy były temu przeciwne. Nie potrafił pozostać przy niej obojętny, nie umiał odwracać wzroku od jej lśniących oczu i promiennego uśmiechu, co do cholery było z nim nie tak?
-Ten wczoraj również nie był najgorszym?- mruknął wcale nie chcąc, aby się odzywała, dlatego nim zdążyła rzucić kpiącą odpowiedź, zamknął jej usta kolejnym pocałunkiem; równie namiętnym i pożądliwym. Wodził palcami po jej lędźwiach oraz talii i zahaczywszy o kraniec materiału wsunął pod niego dłoń pragnąć poczuć ciepło jej skóry - wtem nie liczyły się już duchy, nie miały znaczenia poszukiwana tudzież ruiny. Liczyła się tylko ona; dziewczyna która kompletnie zagłuszyła jego myśli i racjonalizm.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucinda podejrzewała, że ich pierwsza podróż do ruin nie będzie ostatnią. Oboje byli uparci. Jeżeli coś szło nie po ich myśli robili wszystko by to zmienić. Ciekawość tego co mogą tam znaleźć była silna by ją po prostu zignorować. Na pewno nie podeszłaby już do tej podróży w tak lekceważący sposób. To właśnie to podejście i jej nieodparta chęć dopiekania Drew na każdym kroku wyprowadziła ich na manowce. Nigdy podczas swoich poszukiwań nie czuła się jak intruz. Zawsze tłumaczyła sobie, że to co ukryte pragnie tego by je odkryć. Dzisiejsza wyprawa wzbudziła w niej całkowicie odwrotne uczucia. Byli jak nieproszeni goście, a takich przecież nikt nie lubi. Blondynka miała zamiar to zmienić dla własnej satysfakcji i wierzyła, że akurat w tej kwestii jak nigdy przyjdzie im się zgodzić.
Nie tylko w stosunku do poszukiwań byli uparci. W kontaktach ze sobą także. Czasami potrafili znaleźć wspólny grunt i na pozór był on nawet bezpieczny. Ich przepychanki słowne były już normalnością – niektóre z nich niosły więcej prawdy niżeli podejrzewali. Częściej jednak wystarczyło jedno słowo lub jeden gest by uparcie wbijać sobie szpile prosto w oczy. Za każdym razem gdy tak właśnie się działo Lucinda tłumaczyła sobie, że tacy właśnie są. Nigdy nie mogliby dojść do porozumienia bo za dużo ich dzieli, bo za często się kłócą i zbyt łatwo przychodzi im robienie sobie nawzajem krzywdy. Blondynka chwaliła samą siebie za takie decyzje wierząc, że jej osąd nie został jeszcze na tyle zachwiany by wpakować się ponownie w coś z czego wyjścia nie będzie potrafiła znaleźć. Wszystko jednak przepadało kiedy znowu zaczynali rozmawiać. Kobieta nie potrafiła znaleźć na to racjonalnego wytłumaczenia. Nic co robiła w jego obecności nie było całkowicie racjonalne. Nic na co sobie pozwalała nie było takie jakie być powinno. Skłamałaby jednak mówiąc, że robiła coś wbrew własnej woli czy chęci.
Zawsze była ostrożna w słowach. Wolała unikać tematu niż zmierzyć się z nim twarzą w twarz. Była przecież na tyle mądrą kobietą by zawsze zostawić za sobą otwarte drzwi gdyby trzeba było uciekać lub po prostu się wycofać. Merlin jednak jej świadkiem, że były takie sytuacje, z których wycofać się po prostu nie dało. Istniały takie uczucia i pragnienia, z którymi walka tylko je potęgowała. Czy dając sobie przyzwolenie na bycie z nim tak blisko jednocześnie liczyła, że przestanie tego chcieć? Wycofa się bo nagle wszystkie te uczucia wyparują? Nie. Szczerze w ogóle o tym nie myślała. Po prostu chciała go pocałować. Była kobietą, która nigdy nie uważała, że traci na coś czas choć wewnętrznie czuła, że ten czas ucieka jej przez palce. Teraz na przekór wszystkiemu brała życie garściami.
Czując jego ciepłe usta na swoich zapomniała o wszystkich wątpliwościach, które jeszcze chwile wcześniej kłębiły się jej w głowie. Całkowicie zatraciła się w pragnieniu bycia bliżej niego i przez pierwsze kilka sekund nie wyobrażała sobie siły jaką musiałaby mieć, żeby to przerwać. Zamknięta w jego ramionach przysunęła się jeszcze o krok. O niczym innym teraz nie myślała i niczego bardziej nie pragnęła.
Na odsunięcie się od mężczyzny pozwolił jej krótki przebłysk świadomości. Jakichś niezrozumiałych wyrzutów sumienia, które w niej narastały. Zdawała sobie sprawę z ich całkowitej absurdalności, ale nie mogła pozbyć się tego co tak usilnie wpajała sobie do głowy przez te wszystkie lata.
Na skierowane do niej pytanie od razu chciała odpowiedzieć. Drew doskonale wiedział, że słowa, które padną mogą nie przypaść mu do gustu i skutecznie wykorzystał moment by znowu ją do siebie przyciągnąć. Blondynka odwzajemniła pocałunek nawet nie protestując. Czując ręce mężczyzny błądzące po jej plecach i talii przysunęła się do niego bliżej. Jego ciepłe wargi smakowały delikatną nutą wypitego przed sekundą alkoholu, a ona nie potrafiła się od nich oderwać. Czemu tak bardzo ją do niego ciągnęło? Czemu nie mogli po prostu odpuścić? Przecież wszystko by było wtedy łatwiejsze. Selwyn uwielbiała komplikować sobie życie na wszystkich jego płaszczyznach.
Lucinda drgnęła gdy jego dłoń dotknęła jej nagiej skóry, a serce ponownie przyśpieszyło w nierównym rytmie. Szlachcianka odsunęła się delikatnie od Drew by zmienić niewygodną dla siebie pozycję. Pchnęła delikatnie ramie mężczyzny zmuszając go do ułożenia się na oparciu kanapy. Czuła, że to jest niewystarczające. Chciała więcej. Trzymając Macnaira za dłoń usiadła na jego kolanach od razu odnajdując jego usta. - Nawet nie wiesz jak... - wyszeptała nie kończąc zdania za to nachylając się jeszcze bliżej niego i delikatnie przygryzając jego dolną wargę.
Nie tylko w stosunku do poszukiwań byli uparci. W kontaktach ze sobą także. Czasami potrafili znaleźć wspólny grunt i na pozór był on nawet bezpieczny. Ich przepychanki słowne były już normalnością – niektóre z nich niosły więcej prawdy niżeli podejrzewali. Częściej jednak wystarczyło jedno słowo lub jeden gest by uparcie wbijać sobie szpile prosto w oczy. Za każdym razem gdy tak właśnie się działo Lucinda tłumaczyła sobie, że tacy właśnie są. Nigdy nie mogliby dojść do porozumienia bo za dużo ich dzieli, bo za często się kłócą i zbyt łatwo przychodzi im robienie sobie nawzajem krzywdy. Blondynka chwaliła samą siebie za takie decyzje wierząc, że jej osąd nie został jeszcze na tyle zachwiany by wpakować się ponownie w coś z czego wyjścia nie będzie potrafiła znaleźć. Wszystko jednak przepadało kiedy znowu zaczynali rozmawiać. Kobieta nie potrafiła znaleźć na to racjonalnego wytłumaczenia. Nic co robiła w jego obecności nie było całkowicie racjonalne. Nic na co sobie pozwalała nie było takie jakie być powinno. Skłamałaby jednak mówiąc, że robiła coś wbrew własnej woli czy chęci.
Zawsze była ostrożna w słowach. Wolała unikać tematu niż zmierzyć się z nim twarzą w twarz. Była przecież na tyle mądrą kobietą by zawsze zostawić za sobą otwarte drzwi gdyby trzeba było uciekać lub po prostu się wycofać. Merlin jednak jej świadkiem, że były takie sytuacje, z których wycofać się po prostu nie dało. Istniały takie uczucia i pragnienia, z którymi walka tylko je potęgowała. Czy dając sobie przyzwolenie na bycie z nim tak blisko jednocześnie liczyła, że przestanie tego chcieć? Wycofa się bo nagle wszystkie te uczucia wyparują? Nie. Szczerze w ogóle o tym nie myślała. Po prostu chciała go pocałować. Była kobietą, która nigdy nie uważała, że traci na coś czas choć wewnętrznie czuła, że ten czas ucieka jej przez palce. Teraz na przekór wszystkiemu brała życie garściami.
Czując jego ciepłe usta na swoich zapomniała o wszystkich wątpliwościach, które jeszcze chwile wcześniej kłębiły się jej w głowie. Całkowicie zatraciła się w pragnieniu bycia bliżej niego i przez pierwsze kilka sekund nie wyobrażała sobie siły jaką musiałaby mieć, żeby to przerwać. Zamknięta w jego ramionach przysunęła się jeszcze o krok. O niczym innym teraz nie myślała i niczego bardziej nie pragnęła.
Na odsunięcie się od mężczyzny pozwolił jej krótki przebłysk świadomości. Jakichś niezrozumiałych wyrzutów sumienia, które w niej narastały. Zdawała sobie sprawę z ich całkowitej absurdalności, ale nie mogła pozbyć się tego co tak usilnie wpajała sobie do głowy przez te wszystkie lata.
Na skierowane do niej pytanie od razu chciała odpowiedzieć. Drew doskonale wiedział, że słowa, które padną mogą nie przypaść mu do gustu i skutecznie wykorzystał moment by znowu ją do siebie przyciągnąć. Blondynka odwzajemniła pocałunek nawet nie protestując. Czując ręce mężczyzny błądzące po jej plecach i talii przysunęła się do niego bliżej. Jego ciepłe wargi smakowały delikatną nutą wypitego przed sekundą alkoholu, a ona nie potrafiła się od nich oderwać. Czemu tak bardzo ją do niego ciągnęło? Czemu nie mogli po prostu odpuścić? Przecież wszystko by było wtedy łatwiejsze. Selwyn uwielbiała komplikować sobie życie na wszystkich jego płaszczyznach.
Lucinda drgnęła gdy jego dłoń dotknęła jej nagiej skóry, a serce ponownie przyśpieszyło w nierównym rytmie. Szlachcianka odsunęła się delikatnie od Drew by zmienić niewygodną dla siebie pozycję. Pchnęła delikatnie ramie mężczyzny zmuszając go do ułożenia się na oparciu kanapy. Czuła, że to jest niewystarczające. Chciała więcej. Trzymając Macnaira za dłoń usiadła na jego kolanach od razu odnajdując jego usta. - Nawet nie wiesz jak... - wyszeptała nie kończąc zdania za to nachylając się jeszcze bliżej niego i delikatnie przygryzając jego dolną wargę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niby w żartach omawiali kolejne podróże, niby tylko puszczali wodze fantazji, ale szatyn wiedział, że skrywało się za tym coś więcej, jakaś podświadoma chęć zrealizowania owych celów, a może nawet własnego towarzystwa? Próba jakiejkolwiek analizy była nader trudna, z każdym kolejnym spotkaniem odnosił wrażenie, iż coraz częściej oszukuje sam siebie, że ta rzekoma obojętność, nie jest już tylko obserwowaniem wszystkich wydarzeń z boku. Był w samym centrum, cholernym meritum, choć dopuścił do tego kompletnie nieświadomie, zdawał sobie sprawę ze swojej winy. Nigdy by nie przypuszczał, że sprawy mogą potoczyć się w takowym kierunku; dziewczyna poznana na szlaku, szlachcianka, przepełniona zasadami i kompletnie przeciwnymi poglądami, to brzmiało tak irracjonalnie, aż niemożliwie. Musiał jednak stawić temu czoła, należało podjąć jakąś decyzję, wybrać ścieżkę i podążyć ową drogą licząc się z konsekwencjami i przeszkodami, które w sobie skrywała.
Wiedział, że znała jego podejście do świata i kompletnie go nie rozumiała. Pamiętał jak piętnowała jego zachowanie, wizje bliskiej przyszłości, umiejętności – właściwie całokształt. Co zatem właściwie miało miejsce? Jakimi słowami, argumentami można było to tłumaczyć? Wcześniej zareagował pod wpływem emocji, obecnie kierowały nim jedynie chęci, cholerne pragnienie bliskości.
Ironia była sposobem ich rozmowy; początkowo to tylko on wbijał szpile, lecz z czasem i dziewczyna zaczęła przyjmować ofensywną postawę, co zdecydowanie przypadło mu do gustu. Stała się opryskliwa, wręcz sama zaczynała pewne wymiany zdań dosłownie działając mu na nerwy. Czyżby starała się tym samym pokazać jak ona przyjmowała pewne ataki? Chciała pokazać mu jak to jest stać po tej drugiej stronie lustra? Cóż, nie wychodziło jej do czasu, gdy nie zaczęła wspominać o swym rzekomym bujnym życiu i choć kompletnie w takowe nie wierzył, to gdzieś w środku tliła się nuta złości – jeśli nie zazdrości. -Dlaczego?- spytał krótko, bez namysłu, bez kpiny i sarkazmu. Chciał wiedzieć, mieć pojęcie skąd to zainteresowanie, namiętność i próba odwzajemnienia czegoś, co jeszcze niedawno odrzuciła. Przemyślała? Podjęła inną decyzję? Czy działała tylko pod wpływem chwili? Nie potrafił rozszyfrować jej myśli, trafnie przenalizować stwierdzeń oraz gestów. Była zagadką, cholerną tajemnicą.
Bliskość potęgowała zagrożenie. Bliskość stanowiła armatnie mięso, którym będą musieli się stać, abyuniknąć konsekwencji. Wiedział, że warto było o tym porozmawiać, że właściwie było to niezbędne, jednak jej usta kompletnie zadurzały jego myśli. Z każdym krokiem, każdym zbliżeniem czuł intensywniejszy zapach jej ciała, oddechu – to było „nie do zniesienia”. -Obym nie wiedział, ani nie przypuszczał.- dodał, gdy postanowiła nadal droczyć się odnośnie wyśnionego podtekstu. Takowy nie był możliwy, nie wierzył, aby faktycznie była do podobnego zachowania zdolna.
W chwili gdy się od niego odsunęła przerywając – na moment – bliskość, spojrzał na nią dostrzegając coraz więcej konturów, rys, właściwie widział nawet oczy, choć ich kolor nadal był dla niego niedostępny. Wiedział jakowy był tylko dlatego, że pamiętał. Czując jak przygryzała jego wargę uśmiechnął się nieznacznie i zamiast odwzajemnienia owego gestu zdał się na kolejny, krótki pocałunek. -Obawiam się, że znów mnie zwodzisz i finalnie odeślesz z kwitkiem.- mruknął skupiając oddech na jej wargach, a następnie odsunął się nieznacznie, by spojrzeć w jej tęczówki. Chwila, była tylko chwilą, ale ta mogła by dla niego trwać i trwać, nie rozumiał z jakiego powodu.
-Nie jestem zainteresowany staniem w kolejce, mam dość małe pokłady cierpliwości.- dodał, a jego wargi wygięły się w lekkim uśmiechu. Cała ta sytuacja wprowadzała coraz gęstszą atmosferę i wiedział, że kobieta miała tylko dwa wyjścia – dwa cholerne punkty odniesienia, musiała zadecydować, które było dla niej lepsze.
Unosząc dłoń musnął kciukiem jej policzek, a drugą dłonią objął talię w chwili, gdy otulił ją ramieniem. To wszystko było nader skomplikowane.
Wiedział, że znała jego podejście do świata i kompletnie go nie rozumiała. Pamiętał jak piętnowała jego zachowanie, wizje bliskiej przyszłości, umiejętności – właściwie całokształt. Co zatem właściwie miało miejsce? Jakimi słowami, argumentami można było to tłumaczyć? Wcześniej zareagował pod wpływem emocji, obecnie kierowały nim jedynie chęci, cholerne pragnienie bliskości.
Ironia była sposobem ich rozmowy; początkowo to tylko on wbijał szpile, lecz z czasem i dziewczyna zaczęła przyjmować ofensywną postawę, co zdecydowanie przypadło mu do gustu. Stała się opryskliwa, wręcz sama zaczynała pewne wymiany zdań dosłownie działając mu na nerwy. Czyżby starała się tym samym pokazać jak ona przyjmowała pewne ataki? Chciała pokazać mu jak to jest stać po tej drugiej stronie lustra? Cóż, nie wychodziło jej do czasu, gdy nie zaczęła wspominać o swym rzekomym bujnym życiu i choć kompletnie w takowe nie wierzył, to gdzieś w środku tliła się nuta złości – jeśli nie zazdrości. -Dlaczego?- spytał krótko, bez namysłu, bez kpiny i sarkazmu. Chciał wiedzieć, mieć pojęcie skąd to zainteresowanie, namiętność i próba odwzajemnienia czegoś, co jeszcze niedawno odrzuciła. Przemyślała? Podjęła inną decyzję? Czy działała tylko pod wpływem chwili? Nie potrafił rozszyfrować jej myśli, trafnie przenalizować stwierdzeń oraz gestów. Była zagadką, cholerną tajemnicą.
Bliskość potęgowała zagrożenie. Bliskość stanowiła armatnie mięso, którym będą musieli się stać, aby
W chwili gdy się od niego odsunęła przerywając – na moment – bliskość, spojrzał na nią dostrzegając coraz więcej konturów, rys, właściwie widział nawet oczy, choć ich kolor nadal był dla niego niedostępny. Wiedział jakowy był tylko dlatego, że pamiętał. Czując jak przygryzała jego wargę uśmiechnął się nieznacznie i zamiast odwzajemnienia owego gestu zdał się na kolejny, krótki pocałunek. -Obawiam się, że znów mnie zwodzisz i finalnie odeślesz z kwitkiem.- mruknął skupiając oddech na jej wargach, a następnie odsunął się nieznacznie, by spojrzeć w jej tęczówki. Chwila, była tylko chwilą, ale ta mogła by dla niego trwać i trwać, nie rozumiał z jakiego powodu.
-Nie jestem zainteresowany staniem w kolejce, mam dość małe pokłady cierpliwości.- dodał, a jego wargi wygięły się w lekkim uśmiechu. Cała ta sytuacja wprowadzała coraz gęstszą atmosferę i wiedział, że kobieta miała tylko dwa wyjścia – dwa cholerne punkty odniesienia, musiała zadecydować, które było dla niej lepsze.
Unosząc dłoń musnął kciukiem jej policzek, a drugą dłonią objął talię w chwili, gdy otulił ją ramieniem. To wszystko było nader skomplikowane.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
salon
Szybka odpowiedź