wejście/wyjście
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
wejście/wyjście
Na tym pomieszczeniu Lynn wzorowała urządzanie reszty pokoi. Kiedy jej ojciec kupił to mieszkanie dla swojej drugiej córki rodzina, która wcześniej tu mieszkała w podobny sposób miała urządzone to przejdzie między pokojami. Lucindzie naprawdę spodobało się to w jakich sposób została zagospodarowana ta przestrzeń i postanowiła postawić na coś równie prostego i schludnego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Selwyn dnia 08.11.16 21:00, w całości zmieniany 3 razy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lucinda z pewnością odstawała od normy. Gdyby Jocelyn urodziła się jako szlachcianka zapewne wpasowałaby się w normy i była kolejnym pokornym dziewczątkiem, któremu nawet przez myśl nie przeszedłby staż uzdrowicielski ani inne tego typu zajęcie. Nigdy nie była typem buntowniczki, brakowało jej charakteru i tej iskry, którą cechowała się starsza kuzynka. Mimo takiego, a nie innego wychowania silna i wierna swoim przekonaniom, gotowa dla nich nawet na poświęcenie relacji z rodziną. A przynajmniej Jocelyn takie odniosła wrażenie, że Lucinda naprawdę mogłaby to zrobić, nawet jeśli nie odpowiedziała jej wprost, a kluczyła, unikając bezpośredniej odpowiedzi.
Skinęła głową, przyjmując do świadomości jej słowa.
- Wierzę, że było ci ciężko. Takie... wyłamanie się ze schematów wymagało nie lada odwagi i determinacji. Niewiele kobiet byłoby do tego zdolnych – odezwała się. Ona by nie była, wiedziała o tym. Nigdy nie była tak silna jak Lucinda. Ale uszanowała to, że Lucinda nie narzucała jej swojego stylu życia jako jedyny słuszny, nie próbowała na siłę namawiać jej do buntu wobec rodziny. Choć biorąc pod uwagę jaka była Jocelyn przez całe życie, jej dzisiejsze słowa oraz ostatnie rozważania i tak były dość buntownicze i zdradzały, że przeszła pewne zmiany i trochę klapki opadły jej z oczu, pozwalając spojrzeć krytyczniej na to, co do tej pory miała za pewnik. Sama też nie chciała jej oceniać. Zrozumiała, że Lucinda była wolnym duchem i pragnęła pójść swoją drogą. A Jocelyn mimo własnego tchórzostwa nie potrafiła jej za to potępiać, choć jej matka prawdopodobnie właśnie zaczęłaby bardzo długi, złośliwy wywód, piętnujący postawę Lucindy i straszący ją staropanieństwem.
- Ja bym tak pewnie nie potrafiła. Do tej pory brałam rodzinę za pewnik, mimo swoich wad byli mi najbliżsi i nie wyobrażałam sobie nigdy siebie jako odrębnej jednostki, odseparowanej od rodziców i rodzeństwa – rzekła. Samotność także wymagała odwagi, Josie nie była na nią gotowa, bo mimo trudnych relacji z matką kochała ją. A najbardziej na świecie kochała i tak swoją siostrę, choć akurat Iris akceptowałaby ją nawet wtedy, kiedy postanowiłaby zbuntować się matce.
W sprawie brata nie mogła nic zrobić, mogła tylko czekać na kolejny odzew, który mógł nastąpić albo i nie. W przypadku Toma trudno byłoby założyć cokolwiek z góry. Choć pozostawał jej bratem, jednocześnie stał się obcym człowiekiem, o którego obecnym życiu, tym po odejściu od rodziny, nie wiedziała absolutnie niczego.
Bycie uzdrowicielem przez większość czasu postrzegała właśnie tak, przez pryzmat ojca. Zajmowanie wygodnego gabinetu, poszerzanie wiedzy, pracę w bezpiecznych i sterylnych szpitalnych warunkach. Lucinda podchodziła do tego o wiele bardziej idealistycznie, ale Jocelyn zawsze postrzegała to nieco inaczej i nie była w tym taka odosobniona, nie brakowało uzdrowicieli dla których liczył się tylko prestiż i ciepła posadka, a nie dobro ludzi. Sama jednak tak bezwzględna nie była, nigdy nie czuła się dobrze, kiedy jakiś pacjent umierał podczas leczenia, a czasem mimo usilnych starań uzdrowicieli tak się działo. Ale też nie wykraczała poza Munga, poza nim uzdrowicielstwo schodziło na dalszy plan. W domu była przede wszystkim Jocelyn, córką swojej matki mającą dostosowywać się do jej zasad, wymagań i kaprysów.
- I w Mungu wypełniam powierzone obowiązki, ale tamtego dnia kilka tygodni temu... wybrałam siebie – rzekła. Uważała, że nikt nie powinien w tamtej niebezpiecznej sytuacji oczekiwać, że bycie stażystką zmusza ją, żeby przedłożyć obcych ludzi ponad własne życie. Tak naprawdę jednak w głębi duszy dręczyły ją wyrzuty sumienia, że one tam zostały i zginęły, i prawdopodobnie nikt się tym nie interesował, nikt nie pamiętał w obliczu następującej krótko potem tragedii ministerstwa. Ale wiedziała też, że nic nie mogła zrobić, sama ledwo uciekła. Nie zawsze można było uratować wszystkich, a ona nie była zbawczynią całego świata, dbała przede wszystkim o siebie i swoją rodzinę. Nie wykraczała poza swoje obowiązki, nie wyrywała się przed szereg. Nie wiedziała też, że Lucinda przystała do grona samozwańczych zbawców świata. O jej życiu także niewiele wiedziała poza tymi sferami, do których została dopuszczona.
Porozmawiały jeszcze trochę. Później Jocelyn pożegnała się i wyszła, zamierzając wrócić do domu. Z jednej strony czuła się lepiej, ale z drugiej ta rozmowa uświadomiła jej, jak bardzo się od siebie różniły i ich ścieżki nieuchronnie się oddalały, choć zarazem trudno było jej wybiegać we własną przyszłość, która choć jeszcze miesiąc temu wydawała się ustalona i dość klarowna, teraz była spowita mgłą.
| zt. x 2
Skinęła głową, przyjmując do świadomości jej słowa.
- Wierzę, że było ci ciężko. Takie... wyłamanie się ze schematów wymagało nie lada odwagi i determinacji. Niewiele kobiet byłoby do tego zdolnych – odezwała się. Ona by nie była, wiedziała o tym. Nigdy nie była tak silna jak Lucinda. Ale uszanowała to, że Lucinda nie narzucała jej swojego stylu życia jako jedyny słuszny, nie próbowała na siłę namawiać jej do buntu wobec rodziny. Choć biorąc pod uwagę jaka była Jocelyn przez całe życie, jej dzisiejsze słowa oraz ostatnie rozważania i tak były dość buntownicze i zdradzały, że przeszła pewne zmiany i trochę klapki opadły jej z oczu, pozwalając spojrzeć krytyczniej na to, co do tej pory miała za pewnik. Sama też nie chciała jej oceniać. Zrozumiała, że Lucinda była wolnym duchem i pragnęła pójść swoją drogą. A Jocelyn mimo własnego tchórzostwa nie potrafiła jej za to potępiać, choć jej matka prawdopodobnie właśnie zaczęłaby bardzo długi, złośliwy wywód, piętnujący postawę Lucindy i straszący ją staropanieństwem.
- Ja bym tak pewnie nie potrafiła. Do tej pory brałam rodzinę za pewnik, mimo swoich wad byli mi najbliżsi i nie wyobrażałam sobie nigdy siebie jako odrębnej jednostki, odseparowanej od rodziców i rodzeństwa – rzekła. Samotność także wymagała odwagi, Josie nie była na nią gotowa, bo mimo trudnych relacji z matką kochała ją. A najbardziej na świecie kochała i tak swoją siostrę, choć akurat Iris akceptowałaby ją nawet wtedy, kiedy postanowiłaby zbuntować się matce.
W sprawie brata nie mogła nic zrobić, mogła tylko czekać na kolejny odzew, który mógł nastąpić albo i nie. W przypadku Toma trudno byłoby założyć cokolwiek z góry. Choć pozostawał jej bratem, jednocześnie stał się obcym człowiekiem, o którego obecnym życiu, tym po odejściu od rodziny, nie wiedziała absolutnie niczego.
Bycie uzdrowicielem przez większość czasu postrzegała właśnie tak, przez pryzmat ojca. Zajmowanie wygodnego gabinetu, poszerzanie wiedzy, pracę w bezpiecznych i sterylnych szpitalnych warunkach. Lucinda podchodziła do tego o wiele bardziej idealistycznie, ale Jocelyn zawsze postrzegała to nieco inaczej i nie była w tym taka odosobniona, nie brakowało uzdrowicieli dla których liczył się tylko prestiż i ciepła posadka, a nie dobro ludzi. Sama jednak tak bezwzględna nie była, nigdy nie czuła się dobrze, kiedy jakiś pacjent umierał podczas leczenia, a czasem mimo usilnych starań uzdrowicieli tak się działo. Ale też nie wykraczała poza Munga, poza nim uzdrowicielstwo schodziło na dalszy plan. W domu była przede wszystkim Jocelyn, córką swojej matki mającą dostosowywać się do jej zasad, wymagań i kaprysów.
- I w Mungu wypełniam powierzone obowiązki, ale tamtego dnia kilka tygodni temu... wybrałam siebie – rzekła. Uważała, że nikt nie powinien w tamtej niebezpiecznej sytuacji oczekiwać, że bycie stażystką zmusza ją, żeby przedłożyć obcych ludzi ponad własne życie. Tak naprawdę jednak w głębi duszy dręczyły ją wyrzuty sumienia, że one tam zostały i zginęły, i prawdopodobnie nikt się tym nie interesował, nikt nie pamiętał w obliczu następującej krótko potem tragedii ministerstwa. Ale wiedziała też, że nic nie mogła zrobić, sama ledwo uciekła. Nie zawsze można było uratować wszystkich, a ona nie była zbawczynią całego świata, dbała przede wszystkim o siebie i swoją rodzinę. Nie wykraczała poza swoje obowiązki, nie wyrywała się przed szereg. Nie wiedziała też, że Lucinda przystała do grona samozwańczych zbawców świata. O jej życiu także niewiele wiedziała poza tymi sferami, do których została dopuszczona.
Porozmawiały jeszcze trochę. Później Jocelyn pożegnała się i wyszła, zamierzając wrócić do domu. Z jednej strony czuła się lepiej, ale z drugiej ta rozmowa uświadomiła jej, jak bardzo się od siebie różniły i ich ścieżki nieuchronnie się oddalały, choć zarazem trudno było jej wybiegać we własną przyszłość, która choć jeszcze miesiąc temu wydawała się ustalona i dość klarowna, teraz była spowita mgłą.
| zt. x 2
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
wejście/wyjście
Szybka odpowiedź