Labirynt
- Przepraszam - odparł po dłuższej chwili milczenia, czując, że nie powinien był zadawać tego pytania. A przynajmniej nie w sposób w jaki to zrobił. - Moje miejsce jest tutaj. Nie zostawiłbym rodziny i zrobię dla niej wszystko - powiedział spokojnie, chociaż jego ton krył w sobie pewną dozę smutku. Być może miał to być ostatni wieczór, który miał spędzić wraz z nimi wirującymi na parkiecie i cieszącymi się chwilą. Jeśli tak - to właśnie tak chciał ich zapamiętać. Uśmiechniętą Rosalie z Cynericiem u boku, Lilianę, która nie czarowała wszystkich gości dookoła, matkę wraz z ojcem, którzy byli ideałem dla współgrających małżeństw. Idąc pół kroku za Nephthys, zauważył, że część szala zsunęła się szlachciance z ramion i przez moment koniec sunął po puszystym śniegu. Ożywcze kolory odbijały się na tle bieli w pewien mistyczny sposób, lecz nie tego wymagało odpowiednie zachowanie. Yaxley pochwycił więc materiał, by zebrać go z ziemi. Dziewczyna musiała więc na chwilę się zatrzymać, gdy płynnym ruchem wrócił jej ozdobę na miejsce. Przez moment jednak stał dalej, nie ruszając dalej, a jedynie zdając sobie sprawę, że czas, jego czas, się kurczył. Zupełnie jakby czuł na sercu czyjąś dłoń, która z każdym dniem zaciskała się coraz bardziej. Neph również wspominała o nadchodzących zmianach, ale miała zupełnie co innego na myśli niż on. Nie chciał, żeby zapamiętała go w ten sposób - człowieka, który nie był w stanie powiedzieć, czegoś, co przypominałoby dawne czasy. Zabawnym faktem było to, że nie chciał nawet wracać do dawnego siebie. I chyba nie potrafił. - Dobrze było cię zobaczyć - powiedział, podnosząc spojrzenie na piwne oczy towarzyszki. Wstydem było się przyznać, lecz zupełnie o niej zapomniał na przestrzeni ostatnich miesięcy. Nie miał czasu nawet na spotkania z najbliższym kuzynostwem, wliczając w to Yaxleyów z pałacu. Nie oznaczało to jednak, że koniec sabatu był zawodem. Wręcz przeciwnie. Przychylne twarze były wynagrodzeniem.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Pozwalała sobie na to, by mówić wprost, tylko przy nielicznych i gdy wiedziała, że nie zostanie to źle odebrane. I gdy miała pewność, że rozmówca ją zrozumie, a z Morgo tak było, mimo różnić, które ich dzieliły.
- Nie przepraszaj mnie - odparła od razu wesoło. - I wiem, że zrobiłbyś wszystko. Nigdy nie pozostawiłeś co do tego choćby cienia wątpliwości. Czasem miałam wrażenie, że jakoś znosiłeś te wszystkie sabaty tylko po to, żeby zrobić przyjemność swoim bliskim - uśmiechnęła się ciepło. Być może uprościła znacznie słowa lorda Yaxleya, wiedziała przecież, że nie o takie wszystko tu chodzi, a o rzeczy znacznie bardziej szlachetne, lub wręcz przeciwnie. Aczkolwiek było to jakieś, dość zabawne z jej perspektywy poświęcenie ze strony Morgo, który nigdy nie zdawał się odczuwać w tańcu i towarzystwie swojej siły. Przez chwilę jej oczy błyszczały w ciemności, odbijając nikłe światło, które rozświetlało ciemności labiryntu. Każde słowo Yaxleya było na wagę złota, nie chciała, by marnował je na rzeczy tak trywialne jak przeprosiny, które wcale nie musiały paść. Nie uraził jej przecież, w zasadzie chyba nigdy nie udała mu się ta sztuka. O ile chętniej wysłuchałaby więcej na temat tego, co u niego się zmieniło. Wiedziała jednak, że skryty Morgo niechętnie wspomina o takich rzeczach, przez chwilę zatem również milczała, idąc przed siebie powoli, zupełnie jakby chciała przeciągnąć tę chwilę.
W zamyśleniu nie dostrzegła, że skrawek materiału zsunął jej się z ramienia, dopiero gdy Morgo go podniósł, odwróciła się w jego stronę i pozwoliła, by zwrócił ozdobę na jej pierwotne miejsce. Wesołe iskry w jej oczach przygasły, kiedy dostrzegła w nim... Coś. Nie potrafiła tego nazwać, ani konkretnie umiejscowić, ale to straszne, ciążące uczucie, że coś jest nie tak, jak być powinno. To już nawet nie kwestia zmiany w charakterze czy usposobieniu, wszak z biegiem czasu każdy ulega jakimś zmianom. Czuła jakiś podskórny niepokój, coś nie dawało jej spokoju. Może dlatego, że tyle lat się znali? Nie, to nie to. Dopiero jego słowa sprawiły, że z odmętów tych domysłów i niepokojów, wyłoniła się pewna nieśmiała sugestia. Serce zabiło jej szybciej, ale nie odwróciła już wzroku. Z ostrożnością zwierzęcia, które nie rozumie, że stojący przed nim człowiek trzyma je na celowniku, odwzajemniła jego spojrzenie. W ciemności labiryntu wydało jej się nagle mniej zielone.
- Morgo, czy ty się ze mną żegnasz? - Powiedziała w końcu, nie mogąc co prawda wyjaśnić, gdyby ktoś ją o to zapytał, dlaczego tak sądzi. Być może ten czas przeszły ją uderzył i to do stopnia, w którym nie zdążyła nawet wyrazić, jak i ona cieszy się, że go w końcu widzi? Wiedziała, że nie musi nawet tłumaczyć, że nie chodzi jej o pożegnanie tu i teraz, tylko... No właśnie, o co? Dlaczego nie potrafiła nadać słowom i myślom odpowiedniego kształtu? Ilekroć wydawało jej się, że już wie, sens jej umykał, przesypywał się jak piasek między palcami. Ich drogi rozchodziły się już wiele razy. Widywali się w wakacje, by wymienić listy w ciągu roku, a potem zobaczyć znowu, w trakcie kolejnego lata. Z upływem czasu zauważali pewne zmiany, czy to w wyglądzie czy charakterze nie tylko ich samych, ale również ich znajomości. Nawet przed kilkoma miesiącami, gdy Nephthys opuszczała Anglię, zdała sobie sprawę, że się właściwie nigdy nie pożegnali i dopiero kiedy stał tu przed nią zrozumiała, że to może dlatego te słowa wydały jej się tak niewłaściwie.
- Sabaty to teraz moje ostatnie zmartwienie - odpowiedział i chociaż w słowach czaiło się pewne zło, nie mógł nie unieść niezauważenie kącika ust. Dopiero po kilku kolejnych krokach zdał sobie sprawę, że chciałby z kimś podzielić się jednym ze zmartwień, które czekały na niego w domu. Wiedział, że Nephthys z chęcią usłyszałaby czegoś więcej, lecz nie dlatego się odezwał. Była osobą, która spoza rodziny znała go najdłużej i najlepiej. Było to dość zabawne, jeśli spojrzało się na historie ich rodów, które były święcie przekonane, że jeden był lepszy od drugiego. Ta znajomość nie powinna mieć miejsca, ale Morgoth zdawał sobie sprawę, że jego relacje z niektórymi przedstawicielami rodzin szlacheckich też nie powinny istnieć, a jednak. Nikt by się nie spodziewał, że kiedyś Flintowie połączą silną więzią kuzynostwo Yaxleyów i Blacków. - Leia choruje - zaczął, wbijając spojrzenie w ścieżkę przed nimi. Być może już by się nie odezwał, ale coś nim poruszyło. Przy Cynericu nie chciał poruszać tych tematów. Nie chciał go obciążać, gdy jego kuzyn zdawał się być szczęśliwy. Tak samo jak Rosalie. To ciemnoskórej szlachciance przypadło wysłuchać wewnętrznego sporu. - Wpierw mama. Teraz ona.
Nie wypowiedział tego, co miał na myśli, ale znająca go lady Shafiq z łatwością mogła się domyślić. Czy to jest kara? Nie mógł pozbyć się tej myśli. Że los odgrywał się na najbliższych mu kobietach, za to wszystko, co zrobił. Gdy zatrzymali się, po tym jak pomógł jej poprawić materiał, nie ruszył już dalej. Coś trzymało go w miejscu i nie pozwoliło wytrzymać spojrzenia Neph. Szczególnie gdy zadała kolejne pytanie, na które nie chciał chyba odpowiedzieć. Nie dlatego, że nie znał odpowiedzi, ale zwyczajnie zbyt dużo razy miało go to czekać. Wpierw Lucinda, później Rosalie. Czy jednak była inna droga? Nie widział jej, a oszukiwanie innych nie leżało w jego naturze. Ci, którzy dobrze go znali, mogli wyczuć, że coś się w tym czaiło. Ale ciężko było powiedzieć dokładnie co - w końcu to był on. Dopiero po dłuższej chwili podniósł spojrzenie ponownie, natrafiając na jej twarz, ale lekko się cofnął i stanął bokiem do kobiety, wpatrując się w oddalony Hampton Court. - Możliwe - mruknął, zerkając na nią na krótki moment. Przesunął się ku wyjściu z labiryntu i przystanął, by zweryfikować czy szła za nim. - Chodź - powiedział w końcu, wyciągając do niej rękę. - Miejmy coś z naszego być może ostatniego sabatu na wolności - dodał nieco lżej, chcąc zbić zatroskanie z jej twarzy. Zamartwianie nie było wszak upragnionym przez niego efektem. Wiedziała, że miał rację, a przy okazji, że równocześnie zwinnie uciekł przed odpowiedzią.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Nephthys zawsze pilnowała granic tego, co jej wolno, w bardzo nielicznych przypadkach pozwalając sobie na drobne, nieszkodliwe odstępstwa. Nie jednak w kontaktach z mężczyznami; tych zawsze traktowała z dziwną ostrożnością. Nie dążyła do niepotrzebnych spoufaleń, bo w ich świecie nie było na nie miejsca. To prowadziło tylko do skomplikowanych sytuacji, których kres nadchodził zawsze wraz z kolejnym, zaaranżowanym małżeństwem. I choć być może lord Yaxley miał dobry obraz takiego małżeństwa, wychowana bez matki Nephthys niekoniecznie. Bała się go. Bała się ograniczenia swojej wolności, utraty tej i tak pozornej i jakże nikłej niezależności. Cressida robiła, co mogła, chcąc ją bardziej przekonać do tego, że małżeństwo nie jest końcem świata, ale Neph od razu stawał przed oczami ojciec, który tak okrutnie usunął z ich rezydencji wszystkie podobizny matki, który nie chciał o niej rozmawiać ani nawet jej wspominać. Jakby nie istniała. Przed laty bardziej cierpiała z tego powodu, obecnie, choć myśli się zatarły, wciąż czasem wyściubiały nieśmiało nos ze swojej kryjówki, przypominając w najmniej odpowiednich momentach, jak teraz.
- Jak chyba każdego - westchnęła, choć gdy Morgo przeszedł do kolejnych słów, od razu pożałowała takiego sformułowania. Zbyt długo się jednak znali, by mogła go tym urazić, przynajmniej tak jej się wydawało. Przez jej twarz przemknął wyraz troski, a uśmiech gdzieś zniknął. Oczy wyrażały jedynie smutek, ale i pewne skupienie. Mogłaby teraz, zgodnie z zasadami, pokręcić smutno głową i powiedzieć, że jej przykro, a potem dodać jeszcze parę słów na pocieszenie. Być może gdyby to był ktokolwiek inny, tak by się właśnie stało, ale to przecież nie był ktokolwiek.
- Nie wiedziałam. Nikt mi nie powiedział - przyznała. Nigdy nie przywiązywała uwagi do plotek krążących wśród elit, świadoma, że należy je sobie podzielić przez dziesięć. Sama nie miała jeszcze okazji stać się ich bohaterką, właśnie dzięki trzymaniu się pewnych sztywnych zasad. Czasem mogłyby się jednak okazać przydatne, gdyby tylko rozmawiano o rzeczach ważniejszych niż to, kto z kim się pokazał na ostatnim sabacie. Na krótką chwilę wyciągnęła rękę i nim zdążył się odsunąć, położyła dłoń na jego przedramieniu, tuż nad łokciem i ścisnęła lekko, jakby tym gestem chciała mu przekazać wszystko to, czego nie mogła w takiej sytuacji powiedzieć, bo cóż znaczą słowa?
- Jeśli będę mogła jakoś wspomóc eliksirem albo porozmawiać z uzdrowicielem... Wiesz, że mamy ich wśród szeregów naszego rodu sporo. Miewają inne metody niż tutejsi, być może warto byłoby spróbować - oświadczyła, wycofując od razu rękę i na powrót zaplątując ją w poły szala, wciąż przyglądała się mężczyźnie. Nie zasługiwał na los, jaki mu zgotowano, przynajmniej chciała w to wierzyć z całego serca. Teraz już nie mogła mu towarzyszyć tak, jak jeszcze parę lat temu, ale to nie zmieniało jej nastawienia. Nie życzyła mu źle i pewnie nie życzyłaby, nawet znając cenę, którą przyszło mu zapłacić za to, kim jest teraz.
- To nie twoja wina - dodała jeszcze, nim zdążył się odwrócić w stronę dworku. W tych słowach kryła się moc; nie były czczym zbyciem tematu, rzuconym, bo tak wypada. Przez chwilę jej wzrok prześlizgnął się po profilu Morgo, by w końcu spocząć na ścianie labiryntu. Ta zgaszona zieleń ją uspokajała. Puszysta, śniegowa pierzyna, która okryła cały świat, jakby tuląc go do snu. Atmosfera, mimo swojej senności i harmonii, zupełnie nagle zrobiła się cięższa, gdy usłyszała to, czego się przecież podświadomie spodziewała. Zatem jej intuicja jej nie zawiodła.
Możliwe. Miała wrażenie, że w tych słowach kryje się coś ostatecznego; co sprawi, że wszystko się zmieni. Nie mogłaby bardziej na niego naciskać i dopytać, gdzie tak naprawdę się wybiera. Postanowiła zaakceptować pierwszą myśl, która przyszła jej do głowy: być może planował zrobić coś, co pomoże jego rodzinie? Tego wolała się trzymać, wierząc w jego zdolność trzeźwego osądu. Dla własnego spokoju myśli pragnęła sądzić, że nie wpakowałby się z własnej woli w nic niebezpiecznego. Niestety nie miała możliwości, by przekonać się, jak bardzo naiwny rodzaj rozumowania może to być.
- W takim razie się nie żegnaj, tylko kiedyś wróć. Cały - rzekła cicho. Wiedziała, że nic nigdy nie jest takie proste, ale wolała chyba postawić sprawę w ten sposób, niż po raz pierwszy usłyszeć definitywne i wiążące „żegnaj”, które nieodmiennie kojarzyło jej się z czymś ostatecznym i nieodwracalnym. Obserwowała go, gdy ruszył do wyjścia pewna już, że to spotkanie dobiegło końca. Pojawili się w swoim życiu na krótką chwilę, by zaraz zniknąć. Chciała mu na to pozwolić; lord Yaxley obrócił się jednak, a ona uniosła kąciki ust w delikatnym uśmiechu, by z jego twarzy przenieść wzrok na wyciągniętą w jej stronę rękę. Sprytna ucieczka przed odpowiedzią. W dalszym ciągu upierałaby się, że doskonale sprawdziłby się w polityce, mimo pozornie milczącego usposobienia. - Tylko zdradź mi, co konkretnie masz na myśli, mówiąc „coś”, bo nie jestem pewna, czy jestem gotowa, żeby tam wrócić - odparła już widocznie rozbawiona, odsłaniając zęby w uśmiechu. Mimo to skróciła dzielący ich dystans i ujęła jego rękę, choćby na chwilę. Jakby chciała odegnać dręczące go myśli i przenieść w czasie kilka lat wstecz, gdy też tak wyciągnął do niej dłoń.
Nie wiedział, co czaiło się w głowie dziewczyny, gdy myślała o małżeństwie. Mógł jedynie się domyślać, czytając niektóre emocje z jej twarzy czy spojrzeń. W pewnym kontekście był na o wiele bardziej uprzywilejowanej pozycji, zdając sobie sprawę z tego, że ojciec nigdy nie zgodziłby się na ożenek z kobietą starszą, nieatrakcyjną czy po prostu nieodpowiednią. Gdy chodziło o kobiety, los mógł nie być taki łaskawy. Mogły jedynie liczyć na delikatną przychylność męskich członków rodu, którzy mogli brać pod uwagę odczucia względem potencjalnego kandydata. Nic więc dziwnego, że Nephthys się bała. To było jak podróż w nieznane bez żadnej wskazówki czy wsparcia bliskiej osoby. Sprzedawano dziedziczki jak towar i każdy o tym wiedział. Służenie jednak swojej rodzinie było wielkim zaszczytem, a to wymagało poświęceń. Mógł jedynie mieć nadzieję, że jego towarzyszka, jak już stanie na ślubnym kobiercu, to z człowiekiem, który będzie ją szanował tak jak sobie na to zasługiwała.
Nie uraziła go swoim spostrzeżeniem - oboje nie należeli do osób, które przesadnie pchały się na wszelkie uroczystości, by entuzjastycznie podejść do brylowania na salonach. Wiedzieli jednak, że pomimo silnych represji w świecie, wciąż znajdowały się osoby oderwane od rzeczywistości, którym zależało jedynie na dobrej zabawie i nie przejmowały się czymś takim jak polityka. Żyjący w sztucznej realności, którą sami sobie stworzyli byli wstydem dla szlachetnej krwi, lecz niestety było to zjawisko narastające i nikt nie mógł się temu przeciwstawić. Morgoth liczył, że gdy zacznie się prawdziwe starcie, nie będą mieli innego wyboru jak otrząśnięcie się i dostrzeżenie zagrożenia. Garstka walczyła jedynie o zachowanie czystości krwi, by reszta mogła się pławic w luksusie. Yaxley nie widział tego jako aktywnego przystąpienia w szeregi Rycerzy Walpurgii, bo była to ostateczność skierowana nie do wszystkich. Byli jednak jeszcze czarodzieje, którzy działali politycznie, krzewili w potomkach wiarę w swoje racje. To był ich świat. Nie mugoli. Ich.
Drgnął, czując kobiecy dotyk na swoim ciele. Jego spojrzenie od razu powędrowało ku jej twarzy, gdzie mógł dostrzec współczucie. Doceniał każde z jej słów czy gestów, które nie były jedynie sztuczną grzecznością. Zdawał sobie sprawę, że mówiła prawdę, a szczerość między nimi nosiła znamiona długich lat, których nie sposób było się pozbyć. Mimo wszystko nie spodziewał się tego uścisku, który kiedyś był czymś naturalnym. Z jego ust wydobyło się cisze Dziękuję w tym samym momencie, w którym cofnęła dłoń. Nie były to puste słowa - wiedział, że jeśli nic nie miało pomóc, od razu napisałby do Shafiqów z prośbą o udostępnienie swoich uzdrowicieli. W takich chwilach nie było czegoś takiego jak waśń między kulturami czy członkami poszczególnych rodzin. To nie twoja wina.
- Czasem mam wrażenie, że to wszystko to jest właśnie moja wina - odparł bardziej do siebie niż do Neph, powtarzając zasłyszane słowa. Nie mógł powiedzieć co konkretnie, ale może inaczej by się potoczyły wydarzenia, gdyby jego brat żył. Gdybanie nie leżało w jego naturze, lecz czasami poddawał się pewnym wątpliwościom i poczuciu winy. Ono towarzyszyło mu na każdym kroku. Podobnie jak brak sprecyzowanego kontekstu. W takim razie się nie żegnaj, tylko kiedyś wróć. Cały. Na kolejne słowa szlachcianki przeniósł na nią uwagę i wpatrywał się z pewnym zdumieniem. Zmieszanie, niezrozumienie przemknęło przez jego twarz spowodowane jej bezpośredniością. Zupełnie jakby wiedziała, co się szykowało. Przyzwyczajony do braku pytań od Rosalie i nieodpowiednich ze strony Liliany, ta nagła szczerość trafiła go mocniej niż podejrzewał. Dekoncentracja trwała jednak krótką chwilę, którą sam przerwał. - Nie będziesz musiała wracać - odparł, ujmując jej dłoń i odpowiadając na jej domysły. Bez słowa poprowadził ją kawałek dalej na jedną z szerszych wnęk niedaleko wyjścia z labiryntu i zatrzymał się na jej środku, by przez chwilę się nie odzywać. Nasłuchiwał, a w chwilę potem dało się słyszeć dobiegającą z sali balowej muzykę. Chociaż raz ponad setka okien przydała się, by zza lekko uchylonych szyb doszedł do nich dźwięk każdego z instrumentów, składające się na harmonijną melodię. Zbliżył się do Nephthys, stając bardzo blisko i powoli sięgając do jej rąk, układając jedną z nich na swoim ramieniu, a drugą zamknął w swojej. - Dzisiaj nie obchodzą mnie inni - powiedział, nie odrywając spojrzenia od oczu kobiety i obejmując jej talię. Postąpił krok, by ruszyć z tańcem ten jeden raz. Tak właśnie chciał to zapamiętać. Z przyjemnym zapachem roślinności, jej perfum i wśród śniegu.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
W obliczu choroby bliskiej osoby wszystko inne zdawało się blaknąć, tym bardziej trywialne konflikty, bo inaczej Nephthys nie nazwałaby niesnasek pomiędzy rodami. Oczywiście z wyjątkiem tych, które naprawdę miały powody do niechęci. Jednak rody Yaxley i Shafiq nigdy nie żywiły do siebie urazy, to też zapewne zaważyło na tym, że nikt specjalnie nie czynił im wyrzutów, gdy jako dzieci spędzali czas wspólnie. Pozostając w neutralnych stosunkach i tak pozwalali sobie w tej chwili na zbyt dużo, nie było to jednak tak dotkliwe, niż gdyby stosunki między rodami pozostawały negatywne. Nephthys nie myślała o tym jednak w tej chwili. Patrzyła na lorda Yaxleya nie przez pryzmat jego nazwiska, a raczej tego, kim był, nawet jeżeli nie mogła wiedzieć o tym, jak bardzo uległo to zmianie. Bo dla niej to nie zmieniało niczego, choć do głowy co rusz przychodziły jej coraz czarniejsze wizje tego, w co mógł zaplątać się Morgo. Miała jednak świadomość, że jest w obliczu wszystkich tych wydarzeń zupełnie bezradna, przez co z miejsca zaczęła gnębić ją frustracja. Chciała pomóc mu być mniej samotnym, tak jak on kiedyś pomógł jej, gdy siostry zaszczepiły w niej poczucie, że jest na tym świecie całkowicie sama i zdana tylko na siebie. Kto by przypuszczał, że ten nadmiernie odpowiedzialny i małomówny chłopiec, odegra tak ważną rolę w zrozumieniu, że nie jest wcale tak beznadziejna, jak próbowały jej wmówić bliźniaczki. Teraz uczucie niepewności zastąpiła duma, ale Neph chciała się jakoś odwdzięczyć, choć wiedziała, że to niemal niemożliwe.
Chwilowo nic nie odpowiedziała na słowa o winie, tylko pozornie puszczając je mimo uszu. Dostrzegła w jego twarzy zdumienie, spowodowane jej słowami i tylko utwierdziło ją to w przekonaniu, że ma się stać coś złego, co zmieni wszystko i naraża go na niebezpieczeństwo. Jak inaczej wytłumaczyć jego zachowanie? Choć hołdowała trzymaniu się faktów, nigdy nie ignorowała ukłuć intuicji, które czasem dopadały ją w najmniej spodziewanych momentach. Małomówność czy uboga mimika twarzy nie mogła jej oszukać, nie w starciu z kimś, kogo znała od tylu lat. Może faktycznie przed laty łatwiej było jej coś wyczytać z tajemnic, które kryły jego oczy, prawdopodobnie dlatego, że ich waga była nieporównywalnie lżejsza od tych, które skrywały się tam obecnie. Wciąż jednak bez trudu zauważała odmienność w jego zachowaniu.
- Nie możesz brać odpowiedzialności za to, czym los obdarowuje twoich bliskich, niezależnie od tego, jak bardzo nieprzyjemne są to podarki. Nie na wszystko masz wpływ, nie na wszystko możesz mieć wpływ - odparła w końcu cicho, kiedy już stała u jego boku, choć świadoma, że jego wypowiedź rzucona w powietrze mogła być skierowana w zasadzie w którąkolwiek ze stron, niekoniecznie do niej. Po raz kolejny mówiła szczerze, nie strzępiąc języka na sztuczne uprzejmości tylko dlatego, że wymagały tego od niej dobre maniery. Przypuszczała, że prawdopodobnie jej słowa w tym konkretnym wypadku niczego nie zmienią, wszak od najmłodszych lat był wychowywany w duchu odpowiedzialności. Nie była aż tak naiwna; jeśli miał takie poczucie, to żadne zapewnienia tego nie zmienią. Nie przypisywała sobie aż tak dużej roli w jego życiu by miał, chociażby powierzchownie, wziąć jej słowa pod rozwagę. Chciałaby jednak, aby zrozumiał, że musi sobie wybaczyć. To oznaczało wewnętrzny spokój, a ten, niezależnie od tego, co zamierzał, powinien mu się przydać.
Spojrzała na niego z ostrożnym zaciekawieniem, gdy oznajmił, że nie będzie musiała wracać. Wciąż nie do końca rozumiejąc, dała się poprowadzić ten kawałek, zapominając na chwilę o tym, jak bardzo to było nieodpowiednie. Jeśli faktycznie to, co właśnie się działo, miało być swego rodzaju zawoalowanym pożegnaniem, nie chciała, by zapamiętał ją przez pryzmat wymienionych naprędce, zdawkowych uprzejmości, tylko dlatego, że tego właśnie od nich oczekiwano. Nie spodziewała się jednak tego, co nastąpiło, choć przez jej twarz ani na moment nie przemknęło zdumienie. Drgnęła, czując dłoń mężczyzny na talii, jednak bynajmniej nie dlatego, że uważała to za nieprzyjemne. Dystans, który zwykle starała się utrzymywać, na nic się tu nie zdał, a choć jego dotyk palił jak żywy ogień, przypominający o tym, że przekraczali właśnie pewną granicę, nie uciekała przed tym. To właściwie dość zabawne, bo gdyby ta sama scena rozgrywała się te kilkaset metrów dalej, na sali balowej, nie byłoby w tym bynajmniej nic zdrożnego. Wszak wszyscy zabawiali się tańcem. To właśnie kontekst, zasłona ciemnozielonych gałązek budziła skojarzenia niewłaściwości, a jednak sto razy bardziej wolała być tu, niż tam. Przez chwilę w milczeniu odwzajemniała jego spojrzenie, mimo najszczerszych chęci nie potrafiąc go odwrócić. Kołysali się w tym ostatnim tańcu, wbrew regułom i głosom rozsądku, choć Neph, mimo znaków na to wskazujących, wcale nie chciała wierzyć, że ten jest ostatnim.
- Nie powinniśmy... - zaczęła szeptem, choć nie skończyła i najwyraźniej postanowiła nie kontynuować tej myśli. Na krótką chwilę oparła podbródek o ramię Morgo, żeby nie zauważył smutku, który zaczął czaić się w jej oczach z każdą chwilą, z którą docierało do niej z coraz większą mocą, że coś w jej życiu właśnie dobiega końca wraz z jego odejściem, gdziekolwiek się udawał. - Zastanawialiśmy się, co kryje labirynt i paradoksalnie okazuje się właśnie, że chyba nas samych - dodała po krótkiej chwili milczenia. Wyprostowała się, by spojrzeć na Yaxleya, prześlizgnąć wzrokiem po jego ustach, bliźnie, a na końcu zatrzymać je znów na zieleni jego oczu. Smutek z jej własnych gdzieś zniknął, zastąpiony iskrami, których zwykle dało się tam dopatrzyć.
- Kolejny nasz wspólny sekret. Mam nadzieję, że do dochowania tego nie będę musiała cię zmuszać? - Zapytała po dłuższej chwili ciszy, przerywanej odległą muzyką i chrzęstem śniegu pod ich stopami, które poruszały się w rytmie tego przedziwnego tańca. Uśmiechnęła się delikatnie.
Właśnie dlatego też wiedza na temat organizacji czy działań odstających od otwartych politycznych debat miała pozostać ukryta przed żeńską częścią rodziny Yaxleyów. To mężczyźni nosili na swoich barkach odpowiedzialność opieki, ochrony, dbania o przyszłość rodu. Jako silniejsi pod względem fizycznym naturalnie przejmowali ów obowiązki, podczas gdy kobiety troszczyły się o dom i jego mieszkańców zarządzając nimi wedle własnej woli. Różnili się jak ogień i woda - męski świat był ostro ciosany z chłodnego kamienia, podczas gdy po drugiej stronie stała delikatność i łagodność. Razem tworzyli idealne połączenie, któremu nic nie było straszne ani nic nie brakło. Wszak Morgoth mając kochającą matkę i surowego ojca, stał się pewną ich mieszanką, chociaż cechy rodzicielki były głęboko ukryte i być może już nigdy nie miały wypłynąć na powierzchnię oschłego, zdystansowanego opiekuna smoków. Kilka miesięcy wcześniej można było dostrzec troskę czy współczucie, lecz od pewnego czasu nosił to wszystko w sobie, nie chcąc ukazywać słabości. One zarówno sprawiały, że stawał się silniejszy, gdy je pokonywał, lecz równocześnie osłabiały. Rodzina była najdelikatniejszym tematem - była zarówno siłą jak i wadą, bo krzywdząc któregoś z nich, łatwo było ukrócić o głowę również i młodego Yaxleya. Przeciwności jednak trzeba było przekraczać i zostawiać za sobą. Dlatego też nie zgadzał się ze słowami Nephthys. Był odpowiedzialny za całą swoją rodzinę i byli silni mocą najsłabszego członka rodziny. Morgoth czuł jak i jego w jakiś sposób opuszczały siły, gdy stał przy łożu Lei i patrzył na jej bladą, pokrytą kropelkami potu twarz. Jeśli nie mógł temu zaradzić, to kim był? Jeśli nie potrafił ochronić nawet najbliższych przed złem? Po ostatnim razie sądził, że będzie bardziej uważny. Że po to przystąpił do Próby Rycerza - po to zabił mugola, czarodzieja i sprowadził na siebie wieczne potępienie, dobierając życie jednorożcowi. By nie dopuścić do tego, by jego bliscy zostali narażeni w jakikolwiek sposób na cierpienie. I poległ. Poniósł sromotną porażkę i chociaż jego młodsza, ukochana siostra wciąż jeszcze żyła, ten czas przelewał się mu drastycznie przez palce, gdy nie wiedział jak jej pomóc. Nigdy nie chciał już czuć bezczynności i bezradności.
Chwila spędzona z Shafiq jednak sprawiła, że uległ złudnemu wrażeniu spokoju i beztroski. I chociaż trwać miało to pół uderzenia serca, ucieczka była mu potrzebna do tego, by nie zwariował. Żyjąc w ciągłym napięciu, nie czuł ostatnio rozluźnienia. Dopiero znajome, miłe towarzystwo sprawiło, że odbiegł myślami od rodzinnych kłopotów, od nadchodzącej, niemalże samobójczej misji, a stał się po prostu kolejnym gościem sabatu, którego obchodził jedynie jeden taniec i nic więcej. Nie był sobą i być może właśnie o to chodziło. O opuszczenie na chwilę Morgotha, którym był i stanie się kimś, kto mógł czerpać przyjemność z sunięcia po zaśnieżonej trawie przy dźwiękach muzyki. Dlatego nie odsunął się, gdy jego towarzyszka chciała coś powiedzieć, a jedynie pozwolił na krótkie oparcie się na jego ramieniu, by w chwilowym milczeniu dać się ponieść chwili. Nie powinniśmy... Nie powinni, ale lista tego, czego robić nie powinni, zaczynała się już na samym rozważaniu wejścia do labiryntu. A jednak naprawdę nie interesowała go w tym momencie opinia innych. Chciał po prostu tu być i nie czuć ciężaru, który wkrótce znów miał opaść na jego barki. Gdy spojrzenie jego i Neph znów się spotkało, muzyka powoli cichła ogłaszając zbliżający się koniec utworu. Uśmiechnął się jedynie delikatnie na jej słowa, nie musząc odpowiadać. Wszak nie musieli o tym wspominać - to, co tu się zadziało, miało też tutaj zostać. - Wracajmy - powiedział w końcu, odsuwając się i zaczynając iść w stronę wyjścia. Tuż za zakrętem czaiły się skryte w półmroku rzeźby przy fontannach, które w porównaniu z driadami przy sadzawce nie mogły nic powiedzieć. Przez całe swoje istnienie milczały, przypatrując się osobom, które je mijały, przechadzając się po ogrodach lady Nott. I chociaż nie znajdowali się zbyt daleko od głównego wyjścia do ogrodów, mogli dostrzec powoli wylewający się na zewnątrz tłum. Najwyraźniej sala balowa miała na chwilę opustoszeć, a ten moment był odpowiedni by zmieszać się z gośćmi, pozostając w miarę niezauważonymi. Dlatego też w pewnym momencie obrócił się do Nephthys. - Życzę dobrego dalszego sabatu, lady Shafiq - mruknął, nie zwracając jednak uwagi na wychodzących ludzi. Musiał wracać do domu i chociaż zdawał sobie sprawę, że złamał wszystkie reguły tej gry, nie czuł się z tym źle. Na wyrzuty sumienia miało przyjść później, jeśli w ogóle miał mieć na nie czas. Chęć zapomnienia o reszcie problemów przeważyła nawet nad jego zdrowym rozsądkiem.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 14.03.18 16:34, w całości zmieniany 1 raz
Nie przeszkadzało jej to surowym okiem spoglądać na siostry, chętnie przyłapując je na odstępstwach od narzuconych im reguł, jakby to był swego rodzaju konkurs, kto więcej razy narazi cierpliwość ojca na szwank. W tej dziedzinie przodowała zwykle Bastet, choć po jej zamążpójściu konkurnecja stała się nudna. Nephthys i Isis pilnowały się znacznie bardziej, choć młodsza z sióstr dokonywała niewątpliwie małego oszustwa. Jej siła tkwiła w unikaniu sabatów w ogóle, a jeśli już, to pozostawaniu w cieniu tak długo, jak tylko mogła, co też właśnie czyniła, choć kwestią dyskusyjna było, czy akurat w tej konkretnej chwili, nie przegrywała całych tych zawodów z kretesem. I w imię czego? Chwilowego opuszczenia muru dystansu, naszpikowanego ostrymi kolcami, wykluczającymi jakikolwiek bliższy kontakt.
Zdaniem Shafiq odpowiedzialność kończyła się tam, gdzie wkraczały wydarzenia, na które nie miało się wpływu. Z jej perspektywy choroba była właśnie takim wydarzeniem, tak długo oczywiście, gdy nie była wynikiem narzuconej klątwy, czy zaklęcia. Losowe zrządzenie losu nie było dla niej jednak czymś, za co mógłby się obwiniać i choć wiedziała, że był tak głęboko zakorzeniony w swoich przekonaniach, to żadne słowa, niezależnie od tego, jak rozsądne, nie będą mogły tego zmienić. Zwykle podziwiała w nim ten brak zachwiania i sprawianie wrażenia, że zawsze wie co robić. Dopiero patrząc na niego teraz, widziała, jak zgubna jest próba kontrolowania czegokolwiek, w tym również bezpieczeństwa swojej rodziny. Czyż niepodobny dylemat dostrzegała u swojego kuzyna? Też z taką mocą obwiniał się o śmierć żony, bo zawsze było coś, co mógł zrobić, by temu zapobiec. Dla Nephthys to było okrutne; zgubne, prowadzącego do obłędu. Nie dostrzegała przy tym, że sama nosi w sercu ten dziwny rodzaj winy za śmierć matki. Czy gdyby urodziła męskiego potomka zamiast niej, żyłaby dzisiaj? Czy mogłaby podzielić się z nią swoimi obawami, nawet w tak miałkich sprawach, jak niedalekie echo zamążpójścia? Pewnie nie, bo wówczas nie zostałaby w ogóle powołana na świat. Za każdą zbrodnię należała się kara. Łatwiej było jednak dostrzegać absurdalność podobnego toku myślenia, kiedy dotyczyło kogoś innego. Być może gdyby kiedykolwiek podzieliła się z kimkolwiek swoim poczuciem winy, wytknięto by jej śmieszność. Przeżywała je zatem wewnętrznie, dzisiaj ulegając wrażeniu, że przy Yaxleyu, przez tę ulotną chwilę, którą trwał ich taniec, wydarty siłą z konwenansów, może sobie pozwolić na to, by się z tym nie kryć, bo nie ona jedna mierzy się z pułapką, w którą sama dała się złapać.
Co wydarzyło się w labiryncie, zostanie w labiryncie. Zamiast strzec dostępu do grobowca, ten tutaj będzie strzegł dostępu do wspomnienia o tej dziwnej rozmowie, której był niemym świadkiem. Nephthys poprawiła szal, który zsunął się z gładkich ramion i ruszyła kilka kroków za Morgothem. Jeszcze nim zdążyli znaleźć się w zasięgu słuchu tłumu, wylewającego się powoli z podwojów rezydencji, zwróciła się do lorda Yaxleya, choć nie patrzyła w jego kierunku, jakby nie chcąc kusić losu.
- Musisz wrócić. Nie dałam ci tej książki. - Jej głos zginął wśród nocy i płatków śniegu, ale była pewna, że adresat usłyszał i zrozumiał, co dokładnie miała na myśli. Spojrzała na Morgo dopiero wówczas, gdy pożyczył jej dobrego sabatu i otoczyły ich odziane elegancko sylwetki. Miała świadomość, że najlepsze chwile dzisiejszego balu właśnie minęły, a jednak zdecydowała się odpowiedzieć:
- I wzajemnie, lordzie Yaxley. - Enigmatyczny uśmiech wrócił na swoje miejsce. - Pokój z tobą - dodała po arabsku, po czym jeszcze na chwilę pozwoliła sobie przeciwstawić swój wzrok jego, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zmieniła zdanie. Dopiero po krótkiej chwili ruszyła z miejsca, a posławszy Morgo ostatni, trochę weselszy uśmiech, zniknęła w tłumie, ciągnąc za sobą nieszczęsny, pomarańczowy szal. Owijał się wokół niej niczym dziwny, egzotyczny wąż. Musiała odszukać bliskich i, jak miała nadzieję, wracać. Miała już dość wrażeń na jeden dzień, wciąż jeszcze lekko ogłuszona tym, że trafiła tu na kogoś, kto swego czasu grał w jej życiu ważną rolę.
- | z/t
Żywopłotowy labirynt lady Nott owiany jest wieloma legendami - a dla wielu czarodziejów zagubienie się w jego baśniowych czeluściach stało się już noworoczną tradycją. Przed wejściem ułożone są elegancko zdobione kaganki wraz ze świecami, które rozgonią ciemności pomiędzy krzewami.
Przy każdym poście postać może rzucić kością k20.
1: Dostrzegasz zawieszoną w pobliżu jemiołę.
2: Silniejszy wiatr znikąd gasi waszą świecę, zostajecie pogrążeni w ciemności.
3: Mijacie lodowe rzeźby driad, które ożywione pogrążyły się w szalonym tańcu - dwie z nich wyrywają się z okręgu i chwytają was oboje za dłonie, chcąc, byście dołączyli do nich choć na chwilę, wirując w kole.
4: Mijacie kamienną półeczkę, na której stoją dwa kielichy szampana.
5: Z nieba nagle rozciąga się jasna łuna - to zaczarowane fajerwerki, które rozbłyskują pomiędzy gwiazdami. Układają się w różne kształty, ruszających się zwierząt lub kwitnących roślin.
6: Docieracie do centralnego punktu labiryntu - ogromnej fontanny, której ciepłe źródło tryska w górę malowniczą kaskadą, otoczone dość obszernym basenem ogrodzonym niewysokim kamiennym murkiem, na którym można przysiąść - lub stanąć, ale jeśli zdążyłeś wypić więcej niż trzy kieliszki szampana (+1 na każdy poziom wytrzymałości fizycznej) w trakcie Sabatu, zapewne spadniesz do środka.
7: Między wami przebiega puchaty biały królik. Jeśli któreś z was posiada biegłość ONMS może go złapać i podnieść - kròlik wyda się wówczas nie tylko oswojony, ale i całkiem towarzyski.
8: Docieracie do zagajnika z uroczą białą ławeczką, skrytą pod zaroślami przed opadami śniegu. Tuż obok niej stoi harfa, która przygrywa delikatną melodię, a wokół kwitną kwiaty charakterystyczne dla letnich pór roku.
9: Ścieżka wiedzie uroczym drewnianym mostkiem nad skutym lodem strumykiem.
10: Przed wami strome zejście - jeśli któreś z was wypiło w trakcie Sabatu już więcej niż dwa kieliszki szampana (+1 na każdy poziom wytrzymałości fizycznej), może mieć problemy z równowagą.
11: Na jednej z uginających się gałązek zasiadł ptasi chór, który radośnie śpiewał ważną dla ciebie melodię, bliską twojemu sercu.
12: Kilka opadających w pobliżu płatków śniegu zwolniło, epatując subtelnym białym blaskiem. Jeśli pochwycisz je w dłonie, dostrzeżesz, że niczym nie różnią się od kryształów, które spadały z nieba przed paroma dniami. Epatują nadzieją, dobrem i spokojem, białą magią, niosą ukojenie. Natychmiast roztapiają się w dłoniach.
13: Zza pobliskiego zakrętu wynurza się biały jednorożec o złotej grzywie. Da podejść do siebie kobiecie lub młodemu mężczyźnie (poniżej 20 lat). W towarzystwie śmierciożercy wykaże wyraźne zaniepokojenie i jeśli nie zostanie uspokojony przez inną osobę - natychmiast ucieknie.
14: Mijacie kamienną półeczkę, na której znajduje się kosz zakryty jedwabną serwetką - w nim pękate miękkie lukrowane pierniki w różnych kształtach. Przyjemny korzenny zapach będzie wam towarzyszył jeszcze jakiś czas.
15: Dotarliście do lodowej altany, w całości wykonana z lodu lśni w blasku gwiazd oraz rozbryzgujących się po niebie fajerwerków. Wydaje się lekkiej, eleganckiej konstrukcji, po jej ścianach sunie lodowy bluszcz. Wewnątrz można usiąść i odpocząć.
16: Lód pod waszymi stopami nagle zalśnił się złotem, jak bajkowym fae feli - pył rozprysnął się na krzewy po bokach i w powietrze, tworząc piękny baśniowy tunel.
17: Czujesz w powietrzu zapach własnej amortencji. Pobudza cię.
18: Przed wami w górę wznosiła się wieżyczka, na szczyt której prowadziły kręte schody. Pokryte lodem nie były łatwe do pokonania i bez wątpienia stracisz równowagę, jeśli wypiłeś już przynajmniej 2 kieliszki wina (+1 za każdy poziom biegłości wytrzymałość fizyczna), jeśli jednak podejmiesz ten trud, twoim oczom ukaże się zachwycający widok na ogrody lady Nott, na całe Hampton Court, a nawet na panoramę Londynu. Możecie również przyjrzeć się wnętrzu labiryntu (dostrzeżecie, co się dzieje w czterech ostatnich postach par innych niż wasza napisanych tuż przed wypadnięciem niniejszej kości).
19: Dostrzegasz drobne elfy siedzące na liściach mijanego żywopłotu - przypominają błyszczące płatki śniegu. Wzlatują w powietrze i przez chwilę kręcą się wokół was - a jeśli któreś z was wykaże taką chęć, nawet usiądą na wyciągniętej dłoni.
20: Przed wami zamarznięta sadzawka - wydaje się twarda i bezpieczna. Nie macie łyżew, ale jesteście niemal pewni, że wasze buty będą się ślizgać po jej powierzchni.
Niewiele miała czasu. Zaledwie kilka dni temu na jej dłoni zaczął rozkwitać szlachetny kwiat, a już stanęły przed nią ważne zadania. Dowiedziała się, że Mathieu obchodzi swoje urodziny pierwszego dnia nowego roku, a więc skończy dwadzieścia siedem lat o pięknej północy, na zimowym balu. Nie wyobrażała sobie zignorować tego wydarzenia. Gdyby sytuacja była odwrotna, to Rosier z pewnością wyszedłby z inicjatywą. Bella z przyjemnością rozpoczęła rozmyślania o prezencie urodzinowym. Nie znała jednak lorda na tyle, aby mogła zdobyć dla niego coś, co faktycznie uszczęśliwiłoby jego smocze serce. Właściwie wciąż widziała jego duszę przez ścianę gęstej mgły. Pamiętała dobrze przystojne oblicze, odtwarzała pod ciemnością powiek jego oczy i ton głosu. Już czuła, że nie było dnia, aby nie zastanawiała się, co robił. Od czasu wspólnej kolacji świątecznej nie widziała go. Minęło kilka dni. Zyskała jednak czas, aby wszystko zaplanować.
Oczywiście ubrała się zgodnie z motywem, jaki wskazała jej lady Nott. Miała na sobie czerwono-pomarańczową suknię ze złotymi zdobieniami, wyjątkowo strojną. Mieniła się w blasku wieczornych gwiazd. Ostra kolorystyka sprawiała, że nie trudno było wyłapać ją w tłumie arystokratów zgromadzonych w głównej sali. Im mocniej w dół płynął materiał, tym więcej pojedynczych piórek. Znajdowały się one również na rękawach sukni sięgających odrobinę powyżej linii biustu, ramiona pozostawały nagie, ale ku nim wznosiło się kilka sztywnych piór. Sercem stroju był mocny gorset nie odbiegający barwami od pozostałych elementów sukni. Zamknięta w ciasnej pułapce klatka piersiowa unosiła się wyraźnie z każdym oddechem, a wraz z tym odbijały się czerwono-złote smugi świetlistych brokatów. Na szyi nie błyszczał żaden klejnot, pozostała naga. Jedynie czasem przysłonić ją mogły fale w kolorze naturalnego blondu. Nie zdecydowała się na żadną fryzurę spiętą ciasno. Pozostawiła włosy luźno, upięte jedynie mocowaniami maski. Maska w kolorze czerwonym, mocno błyszcząca, ze zgrabnym dziobem w ciemniejszym odcieniu. Ze szczytu tej maski wychodziła korona z piór, które lekko opadały do tyłu – jakby zaczesane. Unikała elementów mogących powiązać jej strój z rodem Selwynów, nigdzie nie było broszy z salamandrą.
Tak ubrana próbowała umknąć przed postacią Mathieu przez główną część uroczystości. Nie wiedziała, jak narzeczony mógłby wyglądać, wiec i tej pewności nie miała, ale starała się nie wychylać. Zabawa kusiła, ale uwaga skupiona na niej zepsułaby całe przedsięwzięcie. Dlatego Isabella wolała skryć się gdzieś z daleka od serca balowego. Nakazała swojej Balbinie, aby odnalazła lorda i przekazała mu liścik. W nim zawarta była krótka informacja, aby po oficjalnej zabawie przybył przed wejście do zimowego labiryntu. Umieściła podpis i już żadnego słowa więcej. Miała nadzieję że Mathieu zechce się zjawić. Byłaby zawiedziona, gdyby zignorował jej prośbę. Kryła się za jedną z rzeźb znajdujących się przed wejściem do labiryntu. Czuła stres i chłód… chyba nie do końca przemyślała to wyjście na zimne powietrze, ale dudniące mocno w piersi serce zdawało się rozgrzewać ją od środka. Bardzo chciała sprawić mu radość, liczyła na to, że wypatrywał jej już wcześniej, po przybyciu do posiadłości lady Nott. To miał być wieczór wyjątkowy, wieczór, w którym mogli się poznać. Sami, w pięknym otoczeniu. A może dane im będzie przeżyć piękną przygodę? Słyszała pewne pogłoski dotyczące tego miejsca. Mogłaby zgubić się pośród gęstych żywopłotów, jeśli tylko wiedziała, że Mathieu będzie trwał przy niej. Nie myślała jednak o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby nie przepadał za tego typu próbami. Bo próbą pozwoliła sobie nazwać swoją małą niespodziankę. Oprócz wspólnej drogi miała dla niego także coś jeszcze, coś bardzo dla niej wyjątkowego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Isabella Selwyn dnia 28.08.19 21:54, w całości zmieniany 2 razy
Próbował wśród tłumu wyłapać swą narzeczoną, jednak okazało się to trudniejsze niż mógł przypuszczać. Dopóki nie znalazła go jej Dwórka. Isabella celowo go unikała, bo przygotowała dla niego niespodziankę. Że też wcześniej nikt jej nie poinformował, że Mathieu poza negatywnym nastawieniem do bali niespecjalnie przepadał również za niespodziankami. Balbina wręczyła mu ten liścik i przekazała najważniejsze informacje. Na próżno było mu szukać Isabelli wśród zamaskowanych twarzy. Nie chciał sprawić jej przykrości, wszak wykazała inicjatywę i postanowiła coś zrobić. On sam zapewne ograniczyłby się w działaniu do minimum i nie wyszedłby z niczym pomysłowym. Niemniej jednak, zamierzał docenić jej starania i grzecznie, zgodnie z etykietą sprawić jej przyjemność. Kiedy opuścił główną salę i skierował się do labiryntu zdjął maskę, może i był wygodna, jednak zdecydowanie ograniczała pole widzenia. Poprawił szatę, górną część szczególnie, żeby skrzydła trzymały się na miejscu. Wchodząc w pobliże labiryntu rozejrzał się bystrymi oczyma, aż w końcu zauważył Isabellę. Zlustrował ją od stóp do głów, a wiec to ta barwna dama, która mignęła mu kilka razy przed oczami…
- Wyglądasz jak zawsze zachwycająco, najdroższa. – mruknął do niej wyćwiczoną regułkę i złapał jej dłoń, aby pocałować lekko. – Nie chciałaś zatańczyć ze mną, na balu? – spytał od razu. Przyciągając ją nieco do siebie, stając na tyle blisko, na ile to było możliwe, aby nie przekraczać pewnych granic. Objął ją w pasie, przytrzymując i nie pozwalając uciec. Czyżby ten anioł wcale nie był taki święty?
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Ostatnio zmieniony przez Mathieu Rosier dnia 07.06.20 12:38, w całości zmieniany 1 raz
Zmierzał ku niej już bez maski. Z uśmiechem przyjęła to oceniające spojrzenie. Nie wyglądał na rozdrażnionego. Poczuła ulgę, gdy wybrzmiały pierwsze słówka. Oczywiście chciała błyszczeć jak salonowa lwica, ale ze wszystkich tych szlachetnych głów to dla niego starała się wyglądać najpiękniej. Być może ten rumieniec to chłód tego wieczoru muskający jej policzki w delikatnym powiewie. A jeśli nawet nie wziął się z zimnego powietrza, to i tak nie czuła wstydu, bo chroniła ją maska. Otulone dotykiem jego dłoni palce lekko muskały skórę mężczyzny, ale nie śmiały się sprzeciwić. – Dziękuję, mój lordzie. I choć nie mogę podziwiać twego tajemniczego stroju w pełnej krasie, to jednak pozwolę sobie pogratulować ci doskonałego przebrania. – Oczywiście, że widziała, jak dobrze się na nim układał materiał. Kolorystka jasna, choć wydała jej się dziwna jak dla niego, nie mogła obedrzeć go z tej przystojnej postaci. Był zachwycający, ale nie wypadało jej mówić o tym zbyt głośno i dużo. Gdy stanął przy niej, przestała rozszyfrowywać balowe zagadki, ogarnął ją jakiś nieco nieśmiały dreszcz.
– Nie mogłam, Mathieu – wypowiedziała z dziwnym namaszczeniem, zaskakująco poważnie. Przecież o niczym innym nie marzyła, a jednak okoliczności nakazały jej wstrzymać się. Teraz jednak stał już przy niej. Z zaskoczeniem poczuła, że obejmuje ją swym ramieniem i łączy w niezbyt nachalnym dotyku dwa ciała. Nikt wcześniej… nikt wcześniej chyba jej tak nie obejmował. Popatrzyła mu w oczy i przez chwilę analizowała cała sprawę. Czy chciał ja blisko? Lekko przygryzła usta, ale później uśmiechnęła się mocno i wyplątała z jego objęcia zwinnym ruchem. Dłoń jednak pozwoliła sobie zatrzymać przy swojej. – Wejdźmy do labiryntu, lordzie – powiedziała, pociągając go lekko między świerkowe, poskręcane ścianki. Zapachniało mocno. Spodziewała się jednak, że zaraz magiczne ścieżki odsłonią przed nimi skrawek swej tajemnicy. Wierzyła, że Mathieu nie umknie jej, zanim zdążą zanurzyć się w tej przygodzie. – A może na jego końcu zdołamy odnaleźć coś wyjątkowego… – powiedziała odrobinę tajemniczo, wyraźnie jednak zainspirowana. Nie wiadomo, czy pomyślała o przygotowanej dla niego malutkiej niespodziance, czy o nieśmiałych pragnieniach swego serca, czy o odważniejszych już próbach oswajania się narzeczonej i narzeczonego. Pragnęła podążyć baśniowym śladem.
Zgubmy się tu. Razem.
Ostatnio zmieniony przez Isabella Selwyn dnia 28.08.19 21:50, w całości zmieniany 1 raz
'k20' : 16
Nie widziała zniechęcenia, rozdrażnienia czy negatywnego podejścia. Choć maska została zdjęta twarz Rosier pozostawała niewzruszona, od czasu do czasu pokazując krztę emocji, które najpewniej niewiele miały wspólnego z prawdą. Nie chciał uciekać się do kłamstwa, ale z uwagi na charakter tego spotkania był zmuszony. Najchętniej wróciłby do Chateau Rose, ułożył się w wannie napełnionej gorącą wodą, wsłuchał w klasyczną muzykę i przestał myśleć, choć na chwilę wyłączając umysł.
- Mogłaś. Nie chciałaś. – odparł. Dla niego to prosta sprawa. Niespodzianka była jednym, a taniec drugim. Mogła podarować mu ten jeden przepiękny taniec, a później zacząć skrywać się przed jego towarzystwem. Nie chciała jednak, skupiła się na swojej niespodziance. Nie miał jej za złe brak tego tańca, sądził raczej, że zawiedli organizatorkę całego pięknego balu, która z pewnością liczyła na ich pierwszy, narzeczeński taniec. Najwyraźniej Isabella postanowiła wyłamać się z szeregu i spełnić swój plan.
Puścił ją, aby mogła poprowadzić. Zapach iglastego drzewa uniósł się w powietrzu, kiedy wylądowali w korytarzu labiryntu. Podłoże zalśniło złotym kolorem, a Mathieu chwycił narzeczoną pod rękę i prowadził tym pięknym tunelem. Ściany również przybrały ten sam kolor, wydawały się być wyjątkowe i niezwykłe. Spojrzał chwilę na Isabellę. Nie znał jej planu i nie wiedział dlaczego prowadzi go w te labirynt, naprawdę chciała tak ryzykować i zgubić się w tym miejscu właśnie z nim? Przecież nie o to mogło jej chodzić. Rosier zdecydowanie znów stał się milczący, nie miał zbyt wiele do powiedzenia, nie czuł się gotowy na rozmowy, biorąc pod uwagę, że byli tu sam na sam. Nie chciał zdradzać jej tajemnic i choć nadal był obolały i nie powinien się nadwyrężać… Szedł krok w krok z nią. Prowadząc ją dalej w to niezwykłe miejsce.
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Ostatnio zmieniony przez Mathieu Rosier dnia 07.06.20 12:39, w całości zmieniany 1 raz
'k20' : 7