Ślepy zaułek
Strona 1 z 20 • 1, 2, 3 ... 10 ... 20
AutorWiadomość
Ślepy zaułek
Opodal podniszczonej knajpy, gdzieś koło wiecznie nieświecącej latarni znajduje się wąska, pogrążona w mroku uliczka - uliczka zakończona wysokim, masywnym murem, którego to nie sposób przeskoczyć, na którego nie sposób się wspiąć, nawet przy pomocy drugiej osoby. Ludzie szemrają, iż to właśnie tutaj, wśród wiecznie zalegających śmieci i odpadków, kamiennych ścian budynków poplamionych czerwienią, swe spotkania odbywają podejrzane typki Śmiertelnego Nokturnu. Paserzy, nieszkodliwi przemytnicy, handlarze ziela wiedźm, czy i gorsi, zepchnięci poza margines społeczny recydywiści umiłowali sobie ów ślepy zaułek do załatwiania swych szemranych interesów, ubijania targów, załatwiania między sobą zatargów. Obowiązuje ich chyba jakaś niepisana zasada, gdyż zaułkiem tym potrafią się dzielić, potrafią nie wchodzić sobie w paradę - a przynajmniej w większości przypadków. Jedynie czasem znaleźć tu można jakiegoś nieboszczyka.
Powiedzieć, że Nokturn tętnił życiem, byłoby sporą przesadą. W ciemnych zaułkach, którymi poprzetykana była Aleja, wprost stworzonymi do robienia w nich szemranych interesów, kręciło się kilkanaście osób, skwapliwie potrząsającymi workami i woreczkami, w których pobrzękiwały przedmioty, o pochodzeniu których Colin wolał się nie przekonywać. Cel jego wizyty, spotkanie z zaprzyjaźnionym – chociaż to słowo powinno być raczej zastąpione określeniem „dobrze opłacalnym” - informatorem, który donosił mu o nowych i ciekawych okazach czarnomagicznych ksiąg, już dawno dobiegło końca. Mimo to jego asystent nie stawił się o ustalonej godzinie w umówionym wcześniej miejscu, a Colinowi nie uśmiechało się bezczynne czekanie. Nokturn nie był miejscem, na którym chciałby przebywać dłużej, niż to było konieczne. Zszedł więc w pierwszą napotkaną boczną uliczkę, która okazała się nie uliczką, ale bramą na czyjeś podwórko i przeklął cicho. Ciche przekleństwo zmieniło się w znacznie głośniejsze i bardziej wulgarne, gdy wycofując się znów na ulicę prawie nadepnął na jakiegoś zagubionego kundla, który warknął na niego ostrzegawczo. Sądząc po stanie uzębienia, notabene całkiem pokaźnego, bliższa znajomość ze zwierzęciem byłaby cokolwiek niepożądana.
Odetchnął głośniej, aby się uspokoić i obrzucił wzrokiem opustoszałą ulicę. Za godzinę, może półtorej, z knajp, barów i ciemnych kamienic wypłyną całe strumienie sprzedawców i kupujących, dobijających pierwsze tego wieczoru interesy, rozbieganymi oczami obserwując, czy zza rogu nie wychyla się jakiś ministerialny patrol. To była cała magia Nokturnu: w jednej chwili zamieniał się w miejsce, które kusiło i zachęcało swoim niebezpieczeństwem i wątpliwą reputacją, by minutę później stać się spokojną, lecz ponurą i mroczną ulicą. Stuknął obcasem o bruk, pozbywając się błota, które przykleiło się do podeszwy, złorzecząc w duchu na swojego nowego asystenta. Nie powinien zabierać młodziaka na taki wypad, ale teraz przynajmniej wiedział, by nie obdarzać go zaufaniem na przyszłość.
Miejsce, w którym się znajdował, leżało w zupełnie innej części ulicy niż jego księgarnia, ale w tej chwili dojście do sklepu wydawało się mu najlepszym rozwiązaniem; a przynajmniej lepszym niż bezsensowne czekanie na swojego pracownika, który pewnie zapił się w jednej z licznych knajp. Jego kroki niosły się w cichym ulicznym szmerze, gdy stawiał je tak, aby jak najszybciej dojść na miejsce i sprawiać jednocześnie wrażenia człowieka przed czymś uciekającego. Zaułek po prawej stronie wydawał się też wystarczająco kuszący, aby do niego zajrzeć i sprawdzić, czy nie będzie przypadkiem jakimś skrótem albo nawet przejściem prowadzącym na Pokątną – byle jak najdalej od budzącej się do życia ulicy.
Zaułek okazał się jednak zwykłą ślepą uliczką, może tylko nieco bardziej zadbaną od dziesiątek ślepych uliczek, jakich nie brakowało w Londynie. Dopiero, gdy Colin się odwrócił, zaułek momentalnie odżył. A konkretniej odżyła mała, zgarbiona postać, która oderwała się od kamiennej ściany i stała teraz tuż przed nim, uśmiechając się drwiąco. Trzymana w ręku różdżka zadrżała, gdy jej koniec został wycelowany w Colina. Tak się właśnie kończą samotne wyprawy na Nokturn, pomyślał, stając w bezruchu i przysięgając sobie, że wywali asystenta na zbity pysk, gdy tylko go zobaczy. Wywali i da takie świadectwo pracy, że biedak nie znajdzie posady przez następne stulecie.
- W porządku – mruknął pod nosem, patrząc na zgarbioną postać i analizując, jakie ma drogi wyjścia. A tych było, no niesamowite, jakoś nieszczególnie wiele. - W czym mogę pa... - odezwał się już głośniej, ale przerwał w połowie, bo określenie płci tego stojącego przed nim zjawiska było niemożliwe. A narażanie się z tego powodu na dodatkowe problemy byłoby cokolwiek głupie. - W czym mogę pomóc? - postać nie zareagowała nawet słowem, ale zrobiła jeszcze jeden krok w jego kierunku i teraz nozdrza Colina wypełnił zapach, który ostatnio czuł podczas wizyty w jednej z mugolskich stadnin. Sytuacja stawała się coraz dziwniejsza, ale i coraz niebezpieczniejsza. Sakiewka w jego spodniach mieściła zaledwie kilkanaście galeonów i nie przypuszczał, żeby taki łup wydawał się atrakcyjny, jeśli to w ogóle była kurtuazyjna wizyta rabunkowa. - Jeśli masz jakiś interes, sprzedajesz coś albo kupujesz, to nie jestem zainteresowany – postać milczała dalej i to milczenie było już irytujące. - Chcesz pieniędzy? Mam przy sobie tylko drobniaki – sięgnął do kieszeni i w tym momencie postać się poruszyła, a z różdżki syknęło i posypało się kilka złocistych iskier. Colin zamarł, kompletnie bezbronny w ciemnym zaułku.
Odetchnął głośniej, aby się uspokoić i obrzucił wzrokiem opustoszałą ulicę. Za godzinę, może półtorej, z knajp, barów i ciemnych kamienic wypłyną całe strumienie sprzedawców i kupujących, dobijających pierwsze tego wieczoru interesy, rozbieganymi oczami obserwując, czy zza rogu nie wychyla się jakiś ministerialny patrol. To była cała magia Nokturnu: w jednej chwili zamieniał się w miejsce, które kusiło i zachęcało swoim niebezpieczeństwem i wątpliwą reputacją, by minutę później stać się spokojną, lecz ponurą i mroczną ulicą. Stuknął obcasem o bruk, pozbywając się błota, które przykleiło się do podeszwy, złorzecząc w duchu na swojego nowego asystenta. Nie powinien zabierać młodziaka na taki wypad, ale teraz przynajmniej wiedział, by nie obdarzać go zaufaniem na przyszłość.
Miejsce, w którym się znajdował, leżało w zupełnie innej części ulicy niż jego księgarnia, ale w tej chwili dojście do sklepu wydawało się mu najlepszym rozwiązaniem; a przynajmniej lepszym niż bezsensowne czekanie na swojego pracownika, który pewnie zapił się w jednej z licznych knajp. Jego kroki niosły się w cichym ulicznym szmerze, gdy stawiał je tak, aby jak najszybciej dojść na miejsce i sprawiać jednocześnie wrażenia człowieka przed czymś uciekającego. Zaułek po prawej stronie wydawał się też wystarczająco kuszący, aby do niego zajrzeć i sprawdzić, czy nie będzie przypadkiem jakimś skrótem albo nawet przejściem prowadzącym na Pokątną – byle jak najdalej od budzącej się do życia ulicy.
Zaułek okazał się jednak zwykłą ślepą uliczką, może tylko nieco bardziej zadbaną od dziesiątek ślepych uliczek, jakich nie brakowało w Londynie. Dopiero, gdy Colin się odwrócił, zaułek momentalnie odżył. A konkretniej odżyła mała, zgarbiona postać, która oderwała się od kamiennej ściany i stała teraz tuż przed nim, uśmiechając się drwiąco. Trzymana w ręku różdżka zadrżała, gdy jej koniec został wycelowany w Colina. Tak się właśnie kończą samotne wyprawy na Nokturn, pomyślał, stając w bezruchu i przysięgając sobie, że wywali asystenta na zbity pysk, gdy tylko go zobaczy. Wywali i da takie świadectwo pracy, że biedak nie znajdzie posady przez następne stulecie.
- W porządku – mruknął pod nosem, patrząc na zgarbioną postać i analizując, jakie ma drogi wyjścia. A tych było, no niesamowite, jakoś nieszczególnie wiele. - W czym mogę pa... - odezwał się już głośniej, ale przerwał w połowie, bo określenie płci tego stojącego przed nim zjawiska było niemożliwe. A narażanie się z tego powodu na dodatkowe problemy byłoby cokolwiek głupie. - W czym mogę pomóc? - postać nie zareagowała nawet słowem, ale zrobiła jeszcze jeden krok w jego kierunku i teraz nozdrza Colina wypełnił zapach, który ostatnio czuł podczas wizyty w jednej z mugolskich stadnin. Sytuacja stawała się coraz dziwniejsza, ale i coraz niebezpieczniejsza. Sakiewka w jego spodniach mieściła zaledwie kilkanaście galeonów i nie przypuszczał, żeby taki łup wydawał się atrakcyjny, jeśli to w ogóle była kurtuazyjna wizyta rabunkowa. - Jeśli masz jakiś interes, sprzedajesz coś albo kupujesz, to nie jestem zainteresowany – postać milczała dalej i to milczenie było już irytujące. - Chcesz pieniędzy? Mam przy sobie tylko drobniaki – sięgnął do kieszeni i w tym momencie postać się poruszyła, a z różdżki syknęło i posypało się kilka złocistych iskier. Colin zamarł, kompletnie bezbronny w ciemnym zaułku.
Śmiertelny Nokturn żył swoim własnym rytmem. Fascynujące, niebezpieczne miejsce, w którym stała czujność była jedną z podstawowych zasad przetrwania. Był szczególnie niebezpieczny dla nieobytych z jego zasadami przybyszów z zewnątrz. Z jakiego zewnątrz? Ano z całej reszty świata. Nie znasz Nokturna, nie znasz życia - żartowali gorzko bywalcy tej okolicy. Ona sama niejednokrotnie się o tym przekonała, gdy jeszcze jako dzieciak biegała po zatęchłych uliczkach w podartych spodniach i dziurawych butach - jakże nieprzystających potomkini szlachetnych Slughornów! Z czasem nauczyła się komu nie wolno podskakiwać i gdzie nie wchodzić bez wcześniejszego zaproszenia. Lata spędzone na kryciu się w cieniu ponurych kamieniczek sprawiły, że stała się niejako częścią tego miejsca. I wszyscy wiedzieli, że komu jak komu, ale Ricie nie warto podpadać. Po co niszczyć sobie przyjemność z każdego kolejnego kieliszka? Bo przecież jej zemsta przyszłaby z pewnością w formie paskudnej i śmiertelnej w skutkach trucizny dodanej ukradkiem do drinka w Twojej ulubionej knajpie.
Sheridan czuła się bardzo pewnie w mniej i bardziej paskudnych zakamarkach Nokturna. Od czasu, gdy jej najzajadlejszego konkurenta wsadzili pod Tower (dał się złapać na gorącym uczynku, głupiec!), jej życie było zaskakująco spokojne... Oczywiście na tyle na ile mogło być spokojne życie trucicielki, złodziejki i lichwiarki. Jednak przesadna pewność siebie to słabość, której nie zamierzała się poddawać. Gdy przemierzała ulicę wracając z biznesowego spotkania trzy zaułki dalej, jej kroki były bezszelestne, a różdżka gotowa do wyciągnięcia w każdej chwili. Czujnie rozglądała się po okolicy i nasłuchiwała co dzieje się wokół. Nigdy nie wiadomo z której strony przypełzną kłopoty.
Jednak tym co ją zaskoczyło nie był ani niezapowiedziany nalot z Ministerstwa ani pijany jegomość, który wzmocniony odwagą w płynie próbowałby skusić ją swoimi wątpliwej jakości ofertami cielesnych uciech. Do jej uszu dotarł dźwięk znajomego głosu, którego w żadnym wypadku nie powinna tu słyszeć. Nie to, że nie chciała! Po prostu wiedziała, że właściciel owego głosu może sobie nie poradzić w razie kłopotów, w które z uwagi na swoją nieznajomość okolicy, z pewnością się wpakuje. Rita wymamrotała pod nosem kilka przekleństw i wślizgnęła się w zaułek, modląc się w duchu, by słuch ją mylił. Niestety. Przed jej oczami pojawiła się sylwetka pana Fawleya i równie znajoma postać jednego z okolicznych cwaniaczków. Garbusa, na którego złośliwi wołali Quasimodo. Kobieta przewróciła teatralnie oczyma, a potem gwizdnęła ostro, zwracając na siebie uwagę obu mężczyzn.
- Spadaj młody. - rzuciła, ruchem głowy wskazując na wyjście z zaułka. - Pan jest ze mną. - dodała, a jednocześnie jej dłoń w znaczącym geście powędrowała do rękawa, w stronę różdżki. Przez kilka sekund rabuś się wahał. Zastanawiał się pewnie czy warto pakować się w kłopoty dla kilku galeonów, które Fawley mógł mieć przy sobie. Szybko jednak zrezygnował, bo przecież ich było dwoje, a on stracił właśnie element zaskoczenia. Wycofał się więc w stronę ulicy, po drodze kiwając Ricie głową, na co ona odpowiedziała krzywym uśmieszkiem i podobnym gestem. Kiedy ją mijał lekko zmarszczyła nos. Cuchnął niemiłosiernie.
Kiedy człowieczek zniknął jej z oczu, wróciła spojrzeniem do Colina. Z jej czarnych oczu jak zwykle nie dało się nic wyczytać, ale mina zdradzała pewne niezadowolenie kobiety.
- A gdzie ty się szlajasz, Fawley? - ofuknęła go, podchodząc jednocześnie bliżej. - Życie Ci niemiłe? Masz szczęście, że przechodziłam, bo Quasi poharatałby Ci tą śliczną buźkę z czystej zawiści. - ze złością potrząsnęła burzą ciemnych włosów, odrzucając je na plecy. Splotła ręce na piersi i wyraźnie oczekiwała od niego jakiegoś wyjaśnienia. Widział ją kto... Opiekunka się znalazła!
Sheridan czuła się bardzo pewnie w mniej i bardziej paskudnych zakamarkach Nokturna. Od czasu, gdy jej najzajadlejszego konkurenta wsadzili pod Tower (dał się złapać na gorącym uczynku, głupiec!), jej życie było zaskakująco spokojne... Oczywiście na tyle na ile mogło być spokojne życie trucicielki, złodziejki i lichwiarki. Jednak przesadna pewność siebie to słabość, której nie zamierzała się poddawać. Gdy przemierzała ulicę wracając z biznesowego spotkania trzy zaułki dalej, jej kroki były bezszelestne, a różdżka gotowa do wyciągnięcia w każdej chwili. Czujnie rozglądała się po okolicy i nasłuchiwała co dzieje się wokół. Nigdy nie wiadomo z której strony przypełzną kłopoty.
Jednak tym co ją zaskoczyło nie był ani niezapowiedziany nalot z Ministerstwa ani pijany jegomość, który wzmocniony odwagą w płynie próbowałby skusić ją swoimi wątpliwej jakości ofertami cielesnych uciech. Do jej uszu dotarł dźwięk znajomego głosu, którego w żadnym wypadku nie powinna tu słyszeć. Nie to, że nie chciała! Po prostu wiedziała, że właściciel owego głosu może sobie nie poradzić w razie kłopotów, w które z uwagi na swoją nieznajomość okolicy, z pewnością się wpakuje. Rita wymamrotała pod nosem kilka przekleństw i wślizgnęła się w zaułek, modląc się w duchu, by słuch ją mylił. Niestety. Przed jej oczami pojawiła się sylwetka pana Fawleya i równie znajoma postać jednego z okolicznych cwaniaczków. Garbusa, na którego złośliwi wołali Quasimodo. Kobieta przewróciła teatralnie oczyma, a potem gwizdnęła ostro, zwracając na siebie uwagę obu mężczyzn.
- Spadaj młody. - rzuciła, ruchem głowy wskazując na wyjście z zaułka. - Pan jest ze mną. - dodała, a jednocześnie jej dłoń w znaczącym geście powędrowała do rękawa, w stronę różdżki. Przez kilka sekund rabuś się wahał. Zastanawiał się pewnie czy warto pakować się w kłopoty dla kilku galeonów, które Fawley mógł mieć przy sobie. Szybko jednak zrezygnował, bo przecież ich było dwoje, a on stracił właśnie element zaskoczenia. Wycofał się więc w stronę ulicy, po drodze kiwając Ricie głową, na co ona odpowiedziała krzywym uśmieszkiem i podobnym gestem. Kiedy ją mijał lekko zmarszczyła nos. Cuchnął niemiłosiernie.
Kiedy człowieczek zniknął jej z oczu, wróciła spojrzeniem do Colina. Z jej czarnych oczu jak zwykle nie dało się nic wyczytać, ale mina zdradzała pewne niezadowolenie kobiety.
- A gdzie ty się szlajasz, Fawley? - ofuknęła go, podchodząc jednocześnie bliżej. - Życie Ci niemiłe? Masz szczęście, że przechodziłam, bo Quasi poharatałby Ci tą śliczną buźkę z czystej zawiści. - ze złością potrząsnęła burzą ciemnych włosów, odrzucając je na plecy. Splotła ręce na piersi i wyraźnie oczekiwała od niego jakiegoś wyjaśnienia. Widział ją kto... Opiekunka się znalazła!
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gęstniejąca atmosfera była w pewnym sensie absurdalna: on, który przedsięwziął tyle środków ostrożności, by nikt nie dowiedział się o jego małej różdżkowej tajemnicy, dał się zapędzić jak jakiś niedoświadczony dzieciak w ciemny zaułek i stał przed małym, garbatym typkiem, który mógł jednym zaklęciem rozłożyć go na łopatki. W innych okolicznościach z pewnością śmiałby się z głupca, który dał się tak podejść, ale że tym razem on samym był głupcem, a nagły wybuch śmiechu mógłby jeszcze pogorszyć jego sytuację, na wszelki wypadek wolał milczeć. Szukał w myślach rozpaczliwie jakiegoś rozwiązania, wymieniając jednocześnie wszystkie znane sobie siły wyższe i te mniej wyższe, magiczne i niemagiczne, które mogłyby mu teraz pomóc. I nie najwyraźniej dało to jakiś efekt – albo było kompletnym przypadkiem – że dokładnie w tej samej chwili zaułek postanowiła odwiedzić kolejna osoba.
W pierwszej chwili był pewien, że na gwizdnięcie człowieczek się odwróci i pobiegnie w stronę głosu, ale zgarbiony oprych potrzebował dodatkowej zachęty, zanim zmył się z zaułka, pozostawiając za sobą nieciekawy zapach i nieprzyjemne wspomnienie spotkania. Niewiele brakowało, ale Colin za nic nie przyznałby się do tego, w jakiej sytuacji się znalazł przez własną głupotę. Wolał odgrywać rolę osoby, która nad wszystkim panowała, a obecna sytuacja była starannie zaplanowaną i pozostała w pełni pod jego kontrolą. Strzepnął niewidzialny pyłek z nogawki spodni, zanim przywołał na twarz uśmiech, udając maksymalnie beztroski ton.
- Gawędziłem sobie z moim nowym znajomym... niestety nie zdążył się przedstawić, ale być może w przyszłości znów uda się nam spotkać w jakichś przyjemniejszych okolicznościach – wzruszył ramionami, na wszelki wypadek przybliżając się do wyjścia z zaułka. Dotychczasowe zagrożenie minęło, ale cóż, Nokturn pozostawał Nokturnem niezależnie od tego, ile młodych kobiet zaczęłoby go teraz ratować z opresji. - Czy gdybym przebywał tu z jakąś niewiastą pochodzenia cokolwiek wątpliwego – przewrócił oczami, z każdą kolejną sekundą odzyskując swój nonszalancki styl – to z równym entuzjazmem zajrzałabyś w zaułek i kazała tej dostojnej damie spływać? – Buty stuknęły o bruk ostatni raz, gdy zatrzymał się obok Rity, wbijając w nią intensywne spojrzenie i zupełnie ignorując jej pełną złości postawę. Dzieliła ich odległość nieco większa niż długość ramienia, bo Colin przezornie trzymał się z dala od jej dłoni, którą mogła go teraz trzepnąć po głowie z czystej przekory. - A poza tym naprawdę uważasz, że mam śliczną buźkę? – przekrzywił głowę, nie mogąc sobie odpuścić okazji, by nieco się nie podroczyć, zwłaszcza teraz, gdy stres wywołany incydentem już odpuścił.
W pierwszej chwili był pewien, że na gwizdnięcie człowieczek się odwróci i pobiegnie w stronę głosu, ale zgarbiony oprych potrzebował dodatkowej zachęty, zanim zmył się z zaułka, pozostawiając za sobą nieciekawy zapach i nieprzyjemne wspomnienie spotkania. Niewiele brakowało, ale Colin za nic nie przyznałby się do tego, w jakiej sytuacji się znalazł przez własną głupotę. Wolał odgrywać rolę osoby, która nad wszystkim panowała, a obecna sytuacja była starannie zaplanowaną i pozostała w pełni pod jego kontrolą. Strzepnął niewidzialny pyłek z nogawki spodni, zanim przywołał na twarz uśmiech, udając maksymalnie beztroski ton.
- Gawędziłem sobie z moim nowym znajomym... niestety nie zdążył się przedstawić, ale być może w przyszłości znów uda się nam spotkać w jakichś przyjemniejszych okolicznościach – wzruszył ramionami, na wszelki wypadek przybliżając się do wyjścia z zaułka. Dotychczasowe zagrożenie minęło, ale cóż, Nokturn pozostawał Nokturnem niezależnie od tego, ile młodych kobiet zaczęłoby go teraz ratować z opresji. - Czy gdybym przebywał tu z jakąś niewiastą pochodzenia cokolwiek wątpliwego – przewrócił oczami, z każdą kolejną sekundą odzyskując swój nonszalancki styl – to z równym entuzjazmem zajrzałabyś w zaułek i kazała tej dostojnej damie spływać? – Buty stuknęły o bruk ostatni raz, gdy zatrzymał się obok Rity, wbijając w nią intensywne spojrzenie i zupełnie ignorując jej pełną złości postawę. Dzieliła ich odległość nieco większa niż długość ramienia, bo Colin przezornie trzymał się z dala od jej dłoni, którą mogła go teraz trzepnąć po głowie z czystej przekory. - A poza tym naprawdę uważasz, że mam śliczną buźkę? – przekrzywił głowę, nie mogąc sobie odpuścić okazji, by nieco się nie podroczyć, zwłaszcza teraz, gdy stres wywołany incydentem już odpuścił.
Cała ta sytuacja naprawdę ją zdenerwowała. Bo gdyby akurat nie przechodziła obok? To mogłoby się paskudnie skończyć. I choć nawet na największych torturach nie przyznałaby się, że martwiła się losem tego oto człowieka - to jednak sama się odrobinę zdradzała ze swoim przywiązaniem. Tą złością i tym niepokojem. Uczuciami tak u niej rzadkimi, że sama czuła się z nimi trochę nieswojo. Była jednak mistrzynią w nie-myśleniu o sprawach nieprzyjemnych. Dlatego z linii jej ramion szybko znikało napięcie, a z ruchów nerwowość. Porzucała gdybanie o potencjalnym rozwoju wydarzeń i skupiała się na tu i teraz. Na tym jak nieznośnie irytujący potrafił być Colin ze swoją nonszalancją. I na tym jak w gruncie rzeczy cieszyła się na jego widok.
- Jak na Nokturn to były całkiem przyjemne okoliczności, gwarantuję. - mruknęła pod nosem, zerkając na niego z nieco łagodniejszym uśmiechem, choć w jej głosie słychać było coś jakby... politowanie? Wciąż krzyżowała ramiona na piersi i całą swoją postawą prezentowała niezadowolenie, teraz już raczej tylko dla zasady. Parsknęła śmiechem słysząc jego dalsze słowa.
- Nie śmiałabym. Co najwyżej dla Twojego i swojego dobra przy następnej wizycie podarowałabym Ci buteleczkę eliksiru na którąś z chorób wenerycznych, którymi tak szczodrze obdarzają te niewiasty pochodzenia cokolwiek wątpliwego. - skrzywiła się malowniczo na koniec, trudno powiedzieć czy zniesmaczona dziwnym określeniem czy wizją Colina obściskującego w zaułku jakąś wywłokę niepierwszej świeżości. Jakby już musiał szukać takiego towarzystwa to chociaż w Wenus! Przecież byłby go stać na takie drobne przyjemności, no i tam przynajmniej nie musiałby się obawiać żadnego syfu. Powszechnie wszak wiadomo, że właściciele dbali o jakość usług. Nie wspominając już o tym, że ona też nigdy nie była jakoś szczególnie odporna na jego wdzięki. Irytujący pacan, ale popatrzcie tylko jaki uroczy! Postanowiła zignorować jego ostatnie pytanie lub też uznać je za retoryczne, bo oczywiścieżetakpacanie. Kto by nie uważał?
- Mogłeś dać znać, że będziesz na Nokturnie. - rzuciła znów zdradzając trochę więcej niż chciała, gdy w jej ton wkradła się irytacja. - Załatwiłbyś co tam potrzebujesz i zamiast lądować w tarapatach poszlibyśmy się napić. Nie musiałabym Cię z zaułków ratować. - oczywiście nie mogła sobie darować nutki złośliwości w ostatnich słowach.
- Jak na Nokturn to były całkiem przyjemne okoliczności, gwarantuję. - mruknęła pod nosem, zerkając na niego z nieco łagodniejszym uśmiechem, choć w jej głosie słychać było coś jakby... politowanie? Wciąż krzyżowała ramiona na piersi i całą swoją postawą prezentowała niezadowolenie, teraz już raczej tylko dla zasady. Parsknęła śmiechem słysząc jego dalsze słowa.
- Nie śmiałabym. Co najwyżej dla Twojego i swojego dobra przy następnej wizycie podarowałabym Ci buteleczkę eliksiru na którąś z chorób wenerycznych, którymi tak szczodrze obdarzają te niewiasty pochodzenia cokolwiek wątpliwego. - skrzywiła się malowniczo na koniec, trudno powiedzieć czy zniesmaczona dziwnym określeniem czy wizją Colina obściskującego w zaułku jakąś wywłokę niepierwszej świeżości. Jakby już musiał szukać takiego towarzystwa to chociaż w Wenus! Przecież byłby go stać na takie drobne przyjemności, no i tam przynajmniej nie musiałby się obawiać żadnego syfu. Powszechnie wszak wiadomo, że właściciele dbali o jakość usług. Nie wspominając już o tym, że ona też nigdy nie była jakoś szczególnie odporna na jego wdzięki. Irytujący pacan, ale popatrzcie tylko jaki uroczy! Postanowiła zignorować jego ostatnie pytanie lub też uznać je za retoryczne, bo oczywiścieżetakpacanie. Kto by nie uważał?
- Mogłeś dać znać, że będziesz na Nokturnie. - rzuciła znów zdradzając trochę więcej niż chciała, gdy w jej ton wkradła się irytacja. - Załatwiłbyś co tam potrzebujesz i zamiast lądować w tarapatach poszlibyśmy się napić. Nie musiałabym Cię z zaułków ratować. - oczywiście nie mogła sobie darować nutki złośliwości w ostatnich słowach.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zadziwiające, jak atmosfera w praktycznie jednej chwili mogła się tak gwałtownie zmienić: z niebezpiecznej, gdzie jeden niepotrzebny ruch mógł wywołać tragiczną machinę zdarzeń, w całkiem bezpieczną, gdy gawędził sobie z Ritą. I to w taki sposób, jakby wcale nie znajdowali się w jakimś parszywym zaułku zamieszkiwanym zapewne przez równie parszywych lokatorów, lecz w zacisznym wnętrzu jakiegoś pubu. Zadziwiające, że atmosfera mogła się tak diametralnie zmienić z powodu nie otoczenia, ale osoby, która w tym otoczeniu przebywała razem z nim, lecz z drugiej strony wydawało się to właściwie całkiem logiczne. To nie otoczenie miało na nas największy wpływ, ale reakcja i gest drugiej osoby. A któż oparłby się teraz niewieście, jakkolwiek o szalenie barwnej przeszłości, która z taką pasją rzuciła się go ratować?
Odwrócił się w stronę mroczniejszej części zaułka, skrywanej teraz w błogosławionym cieniu, gdzie nie padało żadne światło lampy i mimo wszystko zadrżał, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak niebezpieczna była cała sytuacja. Przestępczość w ostatnich latach wzrastała w tak zastraszającym tempie, że nawet największe czarodziejskie lekkoduchy zaczęły dostrzegać, że coś jest nie tak. Dodatkowo świeża pamięć po niedawnej wojnie wciąż żyła w świadomości magicznego społeczeństwa i raczej nikt nie chciał powtórki.
Uniósł brwi, całym sobą broniąc się przed zaczepnym komentarzem o zazdrości – bo chociaż osobiście podobało mu się, że ktoś mógłby wyrażać zazdrość w stosunku o jego ekhem... skromnej osoby, to jednak cenił sobie fakt, że pod względem łączącej ich... ekhem... znajomości, oboje doskonali granicę tego specyficznego związku i żadne z nich póki co nie rościło sobie nadmiernych praw do tego drugiego.
- Byłem pewny, że to będzie standardowa wizyta na Nokturnie, którą załatwię w kilkanaście minut i spokojnie wrócę do domu, aby delektować się nowym znaleziskiem – skrzywił się, znów obiecując sobie w myślach, że zidiociały asystent wyleci z pracy najszybciej, jak to możliwe. Chyba że już wcześniej będzie martwy, bo tylko go mogło go usprawiedliwić teraz w oczach nadal-pracocawdy-ale-to-tylko-kwestia-czasu. - Niestety mój pracownik okazał się niewystarczająco warty zaufania i zamiast czekać na mnie w umówionym miejscu, poszedł w jakieś tango. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, czyż nie? – spojrzał na nią, starając się nie myśleć o tym, że był przyczyną tych zirytowanych tonów w jej głosie. Nie miał zamiaru stwarzać jej kłopotu i wywoływać w niej uczucia troski o siebie, ale skoro już się spotkali, to czemu nie skorzystać z nadarzającej się okazji. Założył ręce do tyłu i odchylił się nieco, prostując całą swoją sylwetkę. - Może masz dla mnie jakiś ciekawy rękopis, pergamin albo nawet małą książeczkę, której ktoś chciał się natychmiast pozbyć w obawie przez ministerialną kontrolą?
Odwrócił się w stronę mroczniejszej części zaułka, skrywanej teraz w błogosławionym cieniu, gdzie nie padało żadne światło lampy i mimo wszystko zadrżał, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak niebezpieczna była cała sytuacja. Przestępczość w ostatnich latach wzrastała w tak zastraszającym tempie, że nawet największe czarodziejskie lekkoduchy zaczęły dostrzegać, że coś jest nie tak. Dodatkowo świeża pamięć po niedawnej wojnie wciąż żyła w świadomości magicznego społeczeństwa i raczej nikt nie chciał powtórki.
Uniósł brwi, całym sobą broniąc się przed zaczepnym komentarzem o zazdrości – bo chociaż osobiście podobało mu się, że ktoś mógłby wyrażać zazdrość w stosunku o jego ekhem... skromnej osoby, to jednak cenił sobie fakt, że pod względem łączącej ich... ekhem... znajomości, oboje doskonali granicę tego specyficznego związku i żadne z nich póki co nie rościło sobie nadmiernych praw do tego drugiego.
- Byłem pewny, że to będzie standardowa wizyta na Nokturnie, którą załatwię w kilkanaście minut i spokojnie wrócę do domu, aby delektować się nowym znaleziskiem – skrzywił się, znów obiecując sobie w myślach, że zidiociały asystent wyleci z pracy najszybciej, jak to możliwe. Chyba że już wcześniej będzie martwy, bo tylko go mogło go usprawiedliwić teraz w oczach nadal-pracocawdy-ale-to-tylko-kwestia-czasu. - Niestety mój pracownik okazał się niewystarczająco warty zaufania i zamiast czekać na mnie w umówionym miejscu, poszedł w jakieś tango. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, czyż nie? – spojrzał na nią, starając się nie myśleć o tym, że był przyczyną tych zirytowanych tonów w jej głosie. Nie miał zamiaru stwarzać jej kłopotu i wywoływać w niej uczucia troski o siebie, ale skoro już się spotkali, to czemu nie skorzystać z nadarzającej się okazji. Założył ręce do tyłu i odchylił się nieco, prostując całą swoją sylwetkę. - Może masz dla mnie jakiś ciekawy rękopis, pergamin albo nawet małą książeczkę, której ktoś chciał się natychmiast pozbyć w obawie przez ministerialną kontrolą?
Rita zdołała się już całkiem uspokoić. Opuściła ręce luźno wzdłuż boków, ale nie utrzymała ich tak zbyt długo. Już parę sekund później grzebała energicznie po kieszeniach ewidentnie czegoś szukając. Jej czarna, sięgająca kostek spódnica kryła wiele skarbów. Tu jakiś amulet gotowy na sprzedaż, tu buteleczka z nieoznakowaną zawartością, gdzieś jakiś mały nożyk. Kobieta mieszkając na Nokturnie musi być przecież gotowa na wszystko. Wreszcie znalazła to czego szukała - srebrna papierośnica kryła w sobie jeszcze sześć papierosów. Wyjęła jednego i upchnęła papierośnicę na jej poprzednim miejscu. Papierosy paliła magiczne, więc wystarczyło przesunąć końcówką po wierzchu dłoni, by w powietrzu rozniosła się specyficzna woń tytoniu i szałwii, bo jej ulubione papierosy miały ziołową domieszkę. Zaciągnęła się z lubością zielonkawym dymem, mrużąc przy tym nieco czarne oczy.
- Wywal gnojka na zbyty pysk. - poradziła mu ze stoickim spokojem, gdyż przez cały czas trwania tej procedury, przysłuchiwała się słowom swego niespodziewanego towarzysza. - I zacznij zabierać dziewczyny. Takie co robią maślane oczy. Bo chyba jakieś zatrudniasz, nie? Takie nie pójdą w tango. - kontynuowała wciąż całkiem spokojnie, jakby proponowała mu inwestycję w dobry interes, a nie wykorzystywanie ewentualnych afektów młodych panienek dla własnych celów. Bo dla niej to w sumie była inwestycja. W bezpieczeństwo. I naprawdę nie musiał się martwić, że była zazdrosna. Nie była. Nie należała do zaborczych kobiet. Ani do kobiet szczególnie uczuciowych. Lubiła go, ale nie w ten sposób. W ten sposób chyba nikogo lubić by nie potrafiła.
Zaśmiała się cicho słysząc kolejnego jego słowa. Jej wargi wykrzywił drapieżny uśmiech, nosem uciekła kolejna chmurka dymu.
- Podoba mi się Twoje podejście, Fawley. - mruknęła lekko przechylając główkę. - Interesy przede wszystkim. Coś bym może znalazła. Ale to nie tutaj. - niedbałym ruchem wskazała na zaułek, krzywiąc się przy tym z teatralnym wręcz niesmakiem. - Do mnie? Czy się boisz i wolisz bardziej publiczne miejsce? - zażartowała na koniec.
- Wywal gnojka na zbyty pysk. - poradziła mu ze stoickim spokojem, gdyż przez cały czas trwania tej procedury, przysłuchiwała się słowom swego niespodziewanego towarzysza. - I zacznij zabierać dziewczyny. Takie co robią maślane oczy. Bo chyba jakieś zatrudniasz, nie? Takie nie pójdą w tango. - kontynuowała wciąż całkiem spokojnie, jakby proponowała mu inwestycję w dobry interes, a nie wykorzystywanie ewentualnych afektów młodych panienek dla własnych celów. Bo dla niej to w sumie była inwestycja. W bezpieczeństwo. I naprawdę nie musiał się martwić, że była zazdrosna. Nie była. Nie należała do zaborczych kobiet. Ani do kobiet szczególnie uczuciowych. Lubiła go, ale nie w ten sposób. W ten sposób chyba nikogo lubić by nie potrafiła.
Zaśmiała się cicho słysząc kolejnego jego słowa. Jej wargi wykrzywił drapieżny uśmiech, nosem uciekła kolejna chmurka dymu.
- Podoba mi się Twoje podejście, Fawley. - mruknęła lekko przechylając główkę. - Interesy przede wszystkim. Coś bym może znalazła. Ale to nie tutaj. - niedbałym ruchem wskazała na zaułek, krzywiąc się przy tym z teatralnym wręcz niesmakiem. - Do mnie? Czy się boisz i wolisz bardziej publiczne miejsce? - zażartowała na koniec.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Ostatnio zmieniony przez Rita Sheridan dnia 19.07.15 21:18, w całości zmieniany 1 raz
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obserwował płynne ruchy swojej towarzyszki, gdy sięgała do papierowa, odpalała go i zaciągała się nim pierwszy raz. Robiła to z takim spokojem, taką precyzją w każdym drgnięciu mięśnia, jakby wcale nie znajdowali się w ponurym zaułku i nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Po prawdzie to przynajmniej połowa tego mogła być rzeczywistością – to było miejsce Rity, ciemne zaułki, kryjące się w mroku alejki, pogaszone lampy, które nie dawały nawet promyka światła. Colin był przyzwyczajony do zupełnie innych realiów, a jego świat nigdy nie był jej światem, skrytym między drobnymi kamienicami z odpadającym tynkiem. Dla niego Nokturn stanowił niebezpieczeństwo nawet wtedy, gdy wyprawiał się na niego z różdżką, gotowy odwrócić się na każde głośniejsze stuknięcie, a co dopiero teraz, gdy spacerował po nim jak zwykły mugol, na moment ulegając własnej głupocie i dając się wciągnąć w ślepą uliczkę jak ostatni kretyn.
-Z pewnych względów wolę nie zatrudniać kobiet. Więcej jest z wami kłopotu niż pożytku, ciągle się zakochujecie w niewłaściwych osobach i zamiast skupiać się na pracy, płaczecie po kątach w najmniej odpowiednich chwilach. Tym gorzej, gdy taka pracownica poczułaby coś do mnie albo do któregoś z moich asystentów. Od swoich ludzi wymagam poświęcenia się pracy, a nie ulegania uczuciom – ostatnie słowa wypowiedział o wiele twardszym tonem, niż zamierzał, ale tylko w ten sposób mógł przekazać jej dokładnie to, co chciał powiedzieć. Wiedział, że nie każdy, ba – właściwie mało kto – żyją wedle zasad, którymi dyktowane było jego życie. Widział, że nie każdy woli oddać się całym sercem pracy, spędzając w niej długie godziny, planując, dokonując licznych interesów i starając się o to, aby biznes szedł w jak najlepszym kierunku. Ale swoich pracowników dobierał w taki sposób, by każdy z nich miał cele maksymalnie zbliżone do jego celów: sukces firmy na pierwszym miejscu, osiągnięty nawet kosztem życia uczuciowego.
Odgarnął włosy z czoła, pocierając je dwoma palcami i zamknął oczy, wciągając głośno powietrze. - A dziewczyny robiące maślane oczy potrafią być niekiedy bardzo... zaborcze. Właściwie to upierdliwe, jeśli mogę się posłużyć tym mało dżentelmeńskim określeniem. – Pozwolił sobie na lekki uśmiech, patrząc jak kolejna smużka dymu rozwiewa się w powietrzu. Z chęcią sam by teraz zapalił, ale to ziołowe paskudztwo palone przez Ritę kompletnie do niego nie przemawiało. Podejrzewał nawet, że pali je specjalnie po to, by nigdy nie sępił od niej papierosa. Cóż, lepiej dla jego zdrowia. – No i robienie z Tobą interesów w ich obecności byłoby nieco krępujące – wsunął dłonie do kieszeni, mijając kobietę i wydostając się na zewnątrz zaułka. Zostawienie go za plecami przyniosło mu ogromną ulgę, chociaż nie chciał się jeszcze za wcześnie cieszyć; Nokturn był nieobliczalny nawet w towarzystwie osoby, która znała go jak własną kieszeń. Odwrócił się na moment, by sprawdzić, czy Rita podąża za nim i rozejrzał się dookoła.
-Nie odmówię przy okazji szklaneczki rumu albo innego procentowego trunku, który masz w domu. W sumie nawet mógłbym coś kupić, żeby nie wpraszać się jak jakiś włóczęga znaleziony w ulicznym zaułku, ale nie znam okolicznych sklepów – wzruszył ramionami, powstrzymując się od wymownego prychnięcia. - Mogę jedynie obiecać rewanż u siebie z dwudziestoletnią szkocką.
-Z pewnych względów wolę nie zatrudniać kobiet. Więcej jest z wami kłopotu niż pożytku, ciągle się zakochujecie w niewłaściwych osobach i zamiast skupiać się na pracy, płaczecie po kątach w najmniej odpowiednich chwilach. Tym gorzej, gdy taka pracownica poczułaby coś do mnie albo do któregoś z moich asystentów. Od swoich ludzi wymagam poświęcenia się pracy, a nie ulegania uczuciom – ostatnie słowa wypowiedział o wiele twardszym tonem, niż zamierzał, ale tylko w ten sposób mógł przekazać jej dokładnie to, co chciał powiedzieć. Wiedział, że nie każdy, ba – właściwie mało kto – żyją wedle zasad, którymi dyktowane było jego życie. Widział, że nie każdy woli oddać się całym sercem pracy, spędzając w niej długie godziny, planując, dokonując licznych interesów i starając się o to, aby biznes szedł w jak najlepszym kierunku. Ale swoich pracowników dobierał w taki sposób, by każdy z nich miał cele maksymalnie zbliżone do jego celów: sukces firmy na pierwszym miejscu, osiągnięty nawet kosztem życia uczuciowego.
Odgarnął włosy z czoła, pocierając je dwoma palcami i zamknął oczy, wciągając głośno powietrze. - A dziewczyny robiące maślane oczy potrafią być niekiedy bardzo... zaborcze. Właściwie to upierdliwe, jeśli mogę się posłużyć tym mało dżentelmeńskim określeniem. – Pozwolił sobie na lekki uśmiech, patrząc jak kolejna smużka dymu rozwiewa się w powietrzu. Z chęcią sam by teraz zapalił, ale to ziołowe paskudztwo palone przez Ritę kompletnie do niego nie przemawiało. Podejrzewał nawet, że pali je specjalnie po to, by nigdy nie sępił od niej papierosa. Cóż, lepiej dla jego zdrowia. – No i robienie z Tobą interesów w ich obecności byłoby nieco krępujące – wsunął dłonie do kieszeni, mijając kobietę i wydostając się na zewnątrz zaułka. Zostawienie go za plecami przyniosło mu ogromną ulgę, chociaż nie chciał się jeszcze za wcześnie cieszyć; Nokturn był nieobliczalny nawet w towarzystwie osoby, która znała go jak własną kieszeń. Odwrócił się na moment, by sprawdzić, czy Rita podąża za nim i rozejrzał się dookoła.
-Nie odmówię przy okazji szklaneczki rumu albo innego procentowego trunku, który masz w domu. W sumie nawet mógłbym coś kupić, żeby nie wpraszać się jak jakiś włóczęga znaleziony w ulicznym zaułku, ale nie znam okolicznych sklepów – wzruszył ramionami, powstrzymując się od wymownego prychnięcia. - Mogę jedynie obiecać rewanż u siebie z dwudziestoletnią szkocką.
Śmierdzący, zacieniony zaułek - to było coś co znała. Coś co było jej bliskie. Wszak od ponad dekady to właśnie było jedno z miejsc, w których żyła. Codziennie, niezmiennie i nieodwołanie. I Merlin jej świadkiem - mimo wszystkich niedogodności jakie ten tryb życia ze sobą niósł - nie chciałaby zamienić Nokturna na nic innego. Nigdzie indziej nie mogłaby się wpasować. Żyła w przeświadczeniu, że to ponure miejsce było jej przeznaczone i jako jedyne mogło dać jej namiastkę szczęścia. W jego wielkim domu w Szkocji czuła się równie nieswojo, co on w tym zaułku. To chyba jeden z najciekawszych aspektów ich znajomości. Różni ich niemal wszystko, a i tak potrafią jakoś znaleźć wspólny język.
Dym przyjemnie drażnił gardło. Nie próbowała go częstować, bo wiedziała, że nie weźmie. Nawet jeśli był zdenerwowany (co całkiem skutecznie przed nią ukrywał) i tytoń miałby mu przynieść nieco ulgi, to wiedziała, że szałwia go zniechęci. Dlatego papierośnica zniknęła w przepastnych kieszeniach jej spódnicy, by powrócić dopiero, gdy kobieta zapragnie znów uraczyć się gryzącym dymem. Znów stała spokojnie, zaciągając się raz po raz i słuchała jego słów. Uśmiechała się pod nosem nieco ironicznie, a w pewnym momencie wzniosła nawet oczy do nieba. Tak, kobiety to istne skaranie boskie!
- Do niczego nie zmuszam. - odpowiedziała krótko i zwięźle, strzepując popiół na ziemię. - Uważam, że ludzkie afekty można wykorzystać do swoich celów, ale nie musisz się zgadzać. - po tych słowach lekko wzruszyła ramionami i najwyraźniej uznała temat za zakończony. Nie próbowała sobie nawet wyobrażać jakim wyzwaniem jest prowadzenie tak wielkiej firmy. Nie czuła się też na tyle kompetentna, by z nim polemizować. Najwyraźniej wiedział co robił. Jej metody nie każdemu musiały pasować. Niedopałek papierosa wylądował na bruku, a ona przydeptała go czubkiem czarnego, wysokiego buta. Kobieta z wdziękiem zakręciła się na pięcie i podążyła za Colinem.
- Mam chyba jeszcze trochę rumu. - mruknęła, jednocześnie klepiąc go przyjacielsko po ramieniu. - Nie jesteś jak włóczęga. Jesteś jak bardzo nieszczęśliwy, wychudzony kot. Taki, którego znajduje się w deszczu na progu i nie ma serca kopnąć w dupę. - parsknęła, a potem wskazała mu ręką kierunek, w którym musieli podążyć.
- Ale szkockiej nigdy nie odmówię... - dodała pod nosem.
[zt x2]
Dym przyjemnie drażnił gardło. Nie próbowała go częstować, bo wiedziała, że nie weźmie. Nawet jeśli był zdenerwowany (co całkiem skutecznie przed nią ukrywał) i tytoń miałby mu przynieść nieco ulgi, to wiedziała, że szałwia go zniechęci. Dlatego papierośnica zniknęła w przepastnych kieszeniach jej spódnicy, by powrócić dopiero, gdy kobieta zapragnie znów uraczyć się gryzącym dymem. Znów stała spokojnie, zaciągając się raz po raz i słuchała jego słów. Uśmiechała się pod nosem nieco ironicznie, a w pewnym momencie wzniosła nawet oczy do nieba. Tak, kobiety to istne skaranie boskie!
- Do niczego nie zmuszam. - odpowiedziała krótko i zwięźle, strzepując popiół na ziemię. - Uważam, że ludzkie afekty można wykorzystać do swoich celów, ale nie musisz się zgadzać. - po tych słowach lekko wzruszyła ramionami i najwyraźniej uznała temat za zakończony. Nie próbowała sobie nawet wyobrażać jakim wyzwaniem jest prowadzenie tak wielkiej firmy. Nie czuła się też na tyle kompetentna, by z nim polemizować. Najwyraźniej wiedział co robił. Jej metody nie każdemu musiały pasować. Niedopałek papierosa wylądował na bruku, a ona przydeptała go czubkiem czarnego, wysokiego buta. Kobieta z wdziękiem zakręciła się na pięcie i podążyła za Colinem.
- Mam chyba jeszcze trochę rumu. - mruknęła, jednocześnie klepiąc go przyjacielsko po ramieniu. - Nie jesteś jak włóczęga. Jesteś jak bardzo nieszczęśliwy, wychudzony kot. Taki, którego znajduje się w deszczu na progu i nie ma serca kopnąć w dupę. - parsknęła, a potem wskazała mu ręką kierunek, w którym musieli podążyć.
- Ale szkockiej nigdy nie odmówię... - dodała pod nosem.
[zt x2]
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Śniłeś mi się przez ostatnich kilka nocy, nie były to jednak sny miłe. Miałeś w nich posępną facjatę, rzucałeś drwinami, oglądałeś się za innymi kobietami, lubowałeś się w tym, czego nie znam i zupełnie nie zwracałeś na mnie uwagi. Smutny sen, prawda? Kiedy się obudziłam zrozumiałam, że to rzeczywistość mnie dopada – nie chcę jej za dnia, nie chcę myśleć o tobie, więc ona przychodzi do mnie, gdy oczy swe zamykam. Mówi mi tak słów wiele, których usłyszeć nie pragnę, o tobie i o duszku moim. Zapewne jej się wydaje, że zacznę płakać z tego powodu łzami krokodylimi, ale się myli strasznie. Niech mnie dopada cała, ja znam sposoby na miłe sny i na miłe wszystko. Zrobię wybuch w kociołku lub w tym przypadku nie-wybuch i będę mieć już sny tylko miłe, a złe myśli nie będą mnie dręczyć nawet za dnia. Czy to nie cudowne? - tak móc wszystko załatwić poprzez wypicie czegoś. Niektórzy oddają swoją duszę i ciało trunkom zacnym, ja zaś zaszywam się w swoim mieszkaniu, zasłaniam i zamykam okna, aby oddzielić się od zgiełku miasta oraz kawiarni na dole, i zaczynam łączyć różne składniki, niekoniecznie ostatecznie mi znane. Czasem jednak podążam za opisami, wytwarzaniem czegoś zgodnie ze wcześniejszym opisem, zaleceniem, schematem, ale przecież nie zajdę nigdzie, jeśli będę tylko coś powielać, a nie tworzyć własną drogę. Notabene to ja uwielbiam, kiedy mój kociołek wybucha lub przez przypadek zmienię swój kolor włosów na różowy, odpadnie mi nos, podpalę brwi, zmieni mi się skóra na niebieską. Słyszę wtedy, iż jestem egzaltowana i mój duszek śmieje się ze mnie. Kilka miesięcy temu chodziłam przez dłuższy czas w pastelowo różowych włosach, bowiem nie potrafiłam odwrócić tego efektu. Farbowałam włosy, a ten mój kochany pastelowy róż wciąż się przebijał. Dodatkowo nie mogłam tego zwalczyć żadnym zaklęciem. Dopiero po pewnym dziadek Slughorn stworzył dla mnie miksturę i po trzech użyciach mogłam ponownie chwalić się swoim jasnym blondem.
Dziś idę do apteki pana Mulpeppera, nie do końca dobrze mi znanej. Mam na sobie narzutę śliwkową oraz cienki kaptur na głowie, coby mnie nikt nie przyłapał na włóczeniu się po haniebnym Nokturnie. Jest po godzinie dwudziestej pierwszej lub może raptem kilka minut przed dwudziestą drugą, niebo zaczynało intensywniej przybierać ciemniejszą barwę, a ja chyba się zgubiłam. Przysięgłabym, iż wychodząc z kominka, a następnie sklepu Borgina i Burkesa, zasugerowano mi, abym skręciła w lewo, kierowała się prosto i na pewno zobaczę szyld apteki tylko muszę się pośpieszyć, gdyż niedługo zamykają. Nie wiedziałam czy wrócić tam i wylać eliksir powodujący czyraki temu kłamczuszkowi na facjatę czy może powiedzieć duszkowi, aby od czasu do czasu nawiedzał ich sklep. Nie za często jednak, chcę też czasem go mieć przy sobie. Idę mimo wszystko wciąż przed siebie, w międzyczasie spojrzałam na niebo, które przybrało już granatową barwę. Przed sobą zauważyłam niewielką garstkę ludzi, może z czterech lub pięciu. Słyszałam o nich kiedyś, rzekomo można dostać od nich wszystko, co tylko duszyczka zapragnęła.
Spojrzałam na zegarek, wypowiadając przekleństwo, bo oto wybiła godzina dwudziesta druga pięć, a moja apteka została zamknięta całe pięć minut temu. Swoją drogą to dziwne, że apteki na Nokturnie są otwarte tak długo. Może ktoś rzeczywiście robi sobie ze mnie przez całe dzień żarty?
Dziś idę do apteki pana Mulpeppera, nie do końca dobrze mi znanej. Mam na sobie narzutę śliwkową oraz cienki kaptur na głowie, coby mnie nikt nie przyłapał na włóczeniu się po haniebnym Nokturnie. Jest po godzinie dwudziestej pierwszej lub może raptem kilka minut przed dwudziestą drugą, niebo zaczynało intensywniej przybierać ciemniejszą barwę, a ja chyba się zgubiłam. Przysięgłabym, iż wychodząc z kominka, a następnie sklepu Borgina i Burkesa, zasugerowano mi, abym skręciła w lewo, kierowała się prosto i na pewno zobaczę szyld apteki tylko muszę się pośpieszyć, gdyż niedługo zamykają. Nie wiedziałam czy wrócić tam i wylać eliksir powodujący czyraki temu kłamczuszkowi na facjatę czy może powiedzieć duszkowi, aby od czasu do czasu nawiedzał ich sklep. Nie za często jednak, chcę też czasem go mieć przy sobie. Idę mimo wszystko wciąż przed siebie, w międzyczasie spojrzałam na niebo, które przybrało już granatową barwę. Przed sobą zauważyłam niewielką garstkę ludzi, może z czterech lub pięciu. Słyszałam o nich kiedyś, rzekomo można dostać od nich wszystko, co tylko duszyczka zapragnęła.
Spojrzałam na zegarek, wypowiadając przekleństwo, bo oto wybiła godzina dwudziesta druga pięć, a moja apteka została zamknięta całe pięć minut temu. Swoją drogą to dziwne, że apteki na Nokturnie są otwarte tak długo. Może ktoś rzeczywiście robi sobie ze mnie przez całe dzień żarty?
Czuł specyficzne obrzydzenie. Obrzydzenie i niepokój, jak gdyby otaczające go kukły były bestiami o maskach ludzi, jak gdyby każdy z nich skrywał tę posępną tajemnicę, którą odkryłby z najszczerszą chęcią, zdarł z nich stroje niewinnie winnych ludzi, aby kolejno sprowadzić do honorowego parteru i bezlitośnie, niemal z nabożeństwem odebrać im życie. Czuł się obserwowany, otoczony ze wszystkich stron wrogimi niepokrewnymi mu duszami ludzi, którzy obdarliby go ze skóry przy nadarzającej się okazji nie ukrócając męki za krzywdy swoich prawdopodobnych bliskich, przyjaciół czy dalekich krewnych, o których tylko słyszeli, że poskromił – jak to szlachetnie brzmi! - ich łowca wilkołaków. Ta nienawiść, na jakiej opierał się on sam, pochlebiała mu, łechtała czułe i delikatne ego nadając jego pracy jakiegoś znaczenia, ubierając ją w krzywdę, strach i niepewność. Mimo niebezpieczeństwa, bo ono naturalnie nad nim wisiało, gdy wstępował do stolicy ludzi w maskach, jego szlachecka ślepa duma nie pozwalała mu skryć się za obcą twarzą, kapeluszem czy kapturem. Caesar Lestrange nie potrafił się ukrywać, obnosił się swoimi splamionymi krwią sukcesami i spoglądał w ich posępne, czasem nieświadome twarze napawając się wizjami, które kreowały ich obrzydliwe umysły. Miał za to zapłacić, być może, być może kiedyś, lecz nie. Tym razem przebrnął przez gniazdo os, aby po załatwieniu kilku spraw, natychmiast udać się w drogę powrotną. Powoli mrok zasnuwał ulicę, sprawiał, że on sam stawał się coraz bardziej niewidoczny, zlewający się z szarym tłem, lecz Caesar z natury nie ufał ciemności, nie chciał poznawać jej sekretów i wgłębiać się w zakamarki, gdzie był osłabionym, podatnym na ataki ślepcem. Nokturn znał niemal od podszewki, nadal jednak był tutaj obcy, niechciany, zwany stróżem prawa, więc wyłączony z patologicznej społeczności, świata ubogich, brzydkich i teoretycznie złych.
Przemknął przez ulicę pełną zgarbionych ludzi cieni, aby wtopić się w uliczkę, zaniknąć raz na zawsze – czyli na kolejny tydzień czy kilka kolejnych pięknych, spędzonych na rozkoszach dni. Nie potrafił być duchem, nie potrafił być szarą mgłą uciekającą przed wzrokiem, gdyż pałał się strachem, pałał się skrajnościami i nienawistnymi spojrzeniami, które chłonął jak zło, jak nieszczęście, aby potem wyzwalać to wszystko w kapryśnej wściekłości, bo kolor ściany znów ma nie ten odcień co kolor jej skóry, bo krew zbyt jaskrawa, bo niebo znów nie tak słoneczne i jego życie takie niebajeczne, proste i przejrzyste, droga też kręta, a wolałby mieć władzę nad tym, co zdarzy się z najbliższej przyszłości.
Ta pewność siebie, złudne poczucie kontroli sprawiło, że spojrzał na nią znów, przyjrzał się jej skrytej za kapturem twarzy, aby odwrócić wzrok i dopiero po kilku metrach uświadomić sobie, że lico te było znajome. Zatrzymał się z wahaniem, odwrócił w jej kierunku, aby obrzucić ją wzrokiem, którego miała nie rozpoznać, bo było zbyt ciemno, by dostrzegła w jego oczach irytację. Irytację, że znów musiał być dobrym starym wujkiem, że znów musiał konfrontować się z niechcianymi wspomnieniami, przed którymi usilnie umykał.
-Szlajasz się po Nokturnie? - spytał swobodnie, z ledwie wyczuwalnym pytaniem, jakby stwierdzał fakt. Ciszę przerwał zgrzyt poruszający delikatne struny ostrożności Lestrange'a, który podszedł do niej i chwycił niemal czule, ale z siłą za kruche, porcelanowe ramię wypowiadając w skrytą, niemal nierozpoznawalną twarz kilka ściśniętych przez gardło słów, bo znów poczuł jej niechciany, łaskoczący wrażliwą duszę zapach – Zabieram Cię do domu.
Przemknął przez ulicę pełną zgarbionych ludzi cieni, aby wtopić się w uliczkę, zaniknąć raz na zawsze – czyli na kolejny tydzień czy kilka kolejnych pięknych, spędzonych na rozkoszach dni. Nie potrafił być duchem, nie potrafił być szarą mgłą uciekającą przed wzrokiem, gdyż pałał się strachem, pałał się skrajnościami i nienawistnymi spojrzeniami, które chłonął jak zło, jak nieszczęście, aby potem wyzwalać to wszystko w kapryśnej wściekłości, bo kolor ściany znów ma nie ten odcień co kolor jej skóry, bo krew zbyt jaskrawa, bo niebo znów nie tak słoneczne i jego życie takie niebajeczne, proste i przejrzyste, droga też kręta, a wolałby mieć władzę nad tym, co zdarzy się z najbliższej przyszłości.
Ta pewność siebie, złudne poczucie kontroli sprawiło, że spojrzał na nią znów, przyjrzał się jej skrytej za kapturem twarzy, aby odwrócić wzrok i dopiero po kilku metrach uświadomić sobie, że lico te było znajome. Zatrzymał się z wahaniem, odwrócił w jej kierunku, aby obrzucić ją wzrokiem, którego miała nie rozpoznać, bo było zbyt ciemno, by dostrzegła w jego oczach irytację. Irytację, że znów musiał być dobrym starym wujkiem, że znów musiał konfrontować się z niechcianymi wspomnieniami, przed którymi usilnie umykał.
-Szlajasz się po Nokturnie? - spytał swobodnie, z ledwie wyczuwalnym pytaniem, jakby stwierdzał fakt. Ciszę przerwał zgrzyt poruszający delikatne struny ostrożności Lestrange'a, który podszedł do niej i chwycił niemal czule, ale z siłą za kruche, porcelanowe ramię wypowiadając w skrytą, niemal nierozpoznawalną twarz kilka ściśniętych przez gardło słów, bo znów poczuł jej niechciany, łaskoczący wrażliwą duszę zapach – Zabieram Cię do domu.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mówisz, że twarz mam znajomą, ale czy na pewno? Widzisz we mnie tylko delikatne stworzenie, boisz się dotknąć, bym nie rozleciała się na tysiące małych kawałeczków, co stać się nie może, obiecuję to tobie z serduszka całego mego. Spróbuj użyć na mnie słów raniących – nie zrobisz nawet zadrapania. Mam skorupę tak twardą, iż zranić mnie nie można, a gdy zrobisz to (ponownie) pójdę do swojego przyjaciela wspaniałego, co nazywa się Franz, Franz jak Franz Kafka. On jest moim opatrunkiem, który przykładałam do bolących zdań i znika całe cierpienia dzięki czemu mogę udawać wciąż, że skóra ma to pancerz. I on nie odejdzie nigdy ode mnie, nie jest tobą. Mój duszek kochany zawsze będzie przy mnie, to jest pewne, dlatego go tak bardzo kocham – nie ucieknie choćby pragnął tego bardzo. Ty chciałeś-nie chciałeś pójść precz, a mimo to, nie ma cię w moim życiu prócz tych snów różnych, wspomnień pięknych oraz w słowach innych czasem pojawia się imię twoje. Teraz jednak jesteś tu i mówisz coś do mnie nawet. Czy jesteś zjawą? Czy to dzieje się naprawdę? Oszalałam? Nawdychałam się oparów kociołka? Na fizjonomii próbuję posiąść maskę, lecz mi to nie wychodzi ani odrobinę. Nigdy nie byłam dobra w ukrywaniu emocji i różnych innych rzeczy – jestem otwartą księgą, dla ciebie na pewno.
- Nie szlajam, załatwiałam tutaj pewną sprawę – udaję, że wiem, gdzie jestem i wiem, gdzie iść i wiem wszystko ponad to. Próbuję, w międzyczasie, pozbyć się twojej ręki, ona parzy moją skórę. Zabierz ją ode mnie daleko, bo jak mnie dotykasz, przypominają mi rzeczy o których istnieniu chciałabym zapomnieć. - Szczerze w to wątpię – mówię do ciebie i próbuję mówić tonem pogardliwym bardzo, żebyś ty wiedział, w jakim stopniu pałam nienawiścią do twojej osoby. - Nagle zebrało ci się na dżentelmeńskie gesty? – pytam, bo jestem naprawdę ciekawa tego, co odpowiesz albo może ponownie uciekniesz ode mnie daleko, wystraszony perspektywą posiadania mnie w swojej przyszłości. Dlaczego jesteś takim tchórzem? W mojej głowie byliśmy naprawdę szczęśliwi. Robiłam ci rano śniadania, później robiłam wybuchy, by ożywić mego duszka kochanego, a w międzyczasie jeszcze obiad robiłam dla ciebie lub kolację, wszakże byłeś zajęty pracą i na pewno często nie wracałeś na obiad do domu. W nocy zaś mieliśmy mnóstwo przerywanych oddechów, a w weekendy przeżywaliśmy niezapomniane chwile, bowiem to był czas tylko dla nas. Mieliśmy trójkę dzieci – trzech synów lub dwóch synów i jedną córeczkę. Jak chciałeś to mogłeś chodzić do innych tylko żeby plotek nie było, to był mój warunek jeden jedyny, bo jakby one się pojawiły, to bym ciebie nie chciała już w swoim życiu. Pożądanie to nie miłość. Czy to nie życie idealne? Zawsze myślałam, że takie by było dla obu stron, ale myliłam się jak myliłam się w wielu sprawach i wielu ocenach ludzi, na przykład ciebie. Patrzę teraz na twą twarz i serduszko mi się kraja. Czemu ty taki jesteś? Nie wolałbyś żyć w szczęściu? Bo ty nie masz szczęścia, mogę się założyć o wszystkie swoje kociołki i więcej jeszcze.
- Nie szlajam, załatwiałam tutaj pewną sprawę – udaję, że wiem, gdzie jestem i wiem, gdzie iść i wiem wszystko ponad to. Próbuję, w międzyczasie, pozbyć się twojej ręki, ona parzy moją skórę. Zabierz ją ode mnie daleko, bo jak mnie dotykasz, przypominają mi rzeczy o których istnieniu chciałabym zapomnieć. - Szczerze w to wątpię – mówię do ciebie i próbuję mówić tonem pogardliwym bardzo, żebyś ty wiedział, w jakim stopniu pałam nienawiścią do twojej osoby. - Nagle zebrało ci się na dżentelmeńskie gesty? – pytam, bo jestem naprawdę ciekawa tego, co odpowiesz albo może ponownie uciekniesz ode mnie daleko, wystraszony perspektywą posiadania mnie w swojej przyszłości. Dlaczego jesteś takim tchórzem? W mojej głowie byliśmy naprawdę szczęśliwi. Robiłam ci rano śniadania, później robiłam wybuchy, by ożywić mego duszka kochanego, a w międzyczasie jeszcze obiad robiłam dla ciebie lub kolację, wszakże byłeś zajęty pracą i na pewno często nie wracałeś na obiad do domu. W nocy zaś mieliśmy mnóstwo przerywanych oddechów, a w weekendy przeżywaliśmy niezapomniane chwile, bowiem to był czas tylko dla nas. Mieliśmy trójkę dzieci – trzech synów lub dwóch synów i jedną córeczkę. Jak chciałeś to mogłeś chodzić do innych tylko żeby plotek nie było, to był mój warunek jeden jedyny, bo jakby one się pojawiły, to bym ciebie nie chciała już w swoim życiu. Pożądanie to nie miłość. Czy to nie życie idealne? Zawsze myślałam, że takie by było dla obu stron, ale myliłam się jak myliłam się w wielu sprawach i wielu ocenach ludzi, na przykład ciebie. Patrzę teraz na twą twarz i serduszko mi się kraja. Czemu ty taki jesteś? Nie wolałbyś żyć w szczęściu? Bo ty nie masz szczęścia, mogę się założyć o wszystkie swoje kociołki i więcej jeszcze.
Miał kiedyś szczerą nadzieję na to, że spotka ją w innych bardziej sprzyjających jego wizerunkowi okolicznościach. Lub miał nadzieję nie spotkać jej już w ogóle – tak byłoby najprościej dla niego, dla niej i dla wszystkich, którzy zostaną ofiarami jego niedokarmionych nerwów. Irytowała go i jednocześnie rozczulała, sprawiała, że miał ochotę obdarzyć ją siarczystym policzkiem za włóczenie się po Nokturnie, za narażanie jego tęsknoty i swoich bliskich, choć ci nieszczególnie go interesowali. Idąc więc tropem egoistycznych zachcianek wolałby mieć ją przy sobie bezpieczną, spokojną i równie naburmuszoną co teraz, ale głos po przeciwległej stronie ulicy namawiał go do natychmiastowego odwrotu, ucieczki przed złudną sielanką, zanim wpadnie w jej uwięź, a ta wciągnie go niczym diabelskie sidła. Czuł niedosyt i nawet umiejętnie czułe ściskanie jej ramienia czy napawanie się bliskością nie pozwalało na tę namiętną eksplozję uczuć: to było słodkie, delikatne i łaskoczące jego duszę motylimi skrzydełkami, jednocześnie mdłe, ale bajeczne. Zanurzyłby się w tym świecie, w chłodnym puchu beztroski, w beznamiętności – acz przyjemnej i kuszącej, ale na dłuższą metę nieprzynoszącej żadnej satysfakcji.
Życie, w które nie chciał się wiązać i to które nieustępliwie odpychał za każdym razem, gdy ojciec podsuwał mu kolejne przepisy na idealne narzeczone, idealne małżeństwa i idealnie wychowane dzieci. Nie potrzebował pocieszenia, pseudo-sakramentalnych miłostek, nie potrzebował pruderyjnych dziewcząt mdlejących w jego ramionach lub rumieniących się rozkosznie na widok jego uśmiechu, onieśmielonych zuchwałością. Nawet cierpienie było czymś bardziej pociągającym pociągającym, skrajnością, którą mógł pochwycić w dłonie i ścisnąć niczym łabędzią szyję kochanki. Linette potrafiła obdarzyć go tylko poprawnością, suchą i zwyczajną, czymś szczęśliwym ale szarym i beznamiętnym. I marzeniami. I dziecięcą naiwnością, którą tak uwielbiał. Ale nie rozkochała go w sobie dostatecznie, aby uległ temu schematowi.
Nie puścił jej jednak, nie odsunął się i nie odetchnął świeżym, niezmąconym jej zapachem powietrzem, nie odezwał się także od razu spoglądając na nią przez kilka milisekund w spokoju, w nokturnowej ciszy, aby spytać z przecinającym powietrze spokojem:
-Jaką sprawę?
Nie lubił gierek, nie zamierzał się tłumaczyć – zresztą nawet nie wiedział, czym mógłby się obronić, bo jego tarczą był już-nie-młodzieńczy kaprys i okaleczona umiejętność zawiązywania trwałych, szczerych znajomości, które nie pryskałyby po pewnym czasie jak połyskująca, wdzięczna ale kwaśna bańka mydlana. Nie potrzebował także, aby ktokolwiek go w tym uświadamiał, bowiem w jej oczach – i miliona innych zranionych dziewcząt – za każdym razem odnajdywał swoje karykaturalne odbicie.
-Naprawdę chcesz, żebym Cię tutaj zostawił? - spytał w końcu cicho nie odrywając wzroku od jej kruchego, szlachetnego lica.
Doprawdy wszędzie wokół na ratunek czekało tyle pięknych dam, a ona wybrzydzała, że to szczęście i niewątpliwy zaszczyt przypadł właśnie jej – cóż z tego, że z opresji wyciągał ją zły wilk, niemal czarny charakter w jej krainie szczęśliwości.
Życie, w które nie chciał się wiązać i to które nieustępliwie odpychał za każdym razem, gdy ojciec podsuwał mu kolejne przepisy na idealne narzeczone, idealne małżeństwa i idealnie wychowane dzieci. Nie potrzebował pocieszenia, pseudo-sakramentalnych miłostek, nie potrzebował pruderyjnych dziewcząt mdlejących w jego ramionach lub rumieniących się rozkosznie na widok jego uśmiechu, onieśmielonych zuchwałością. Nawet cierpienie było czymś bardziej pociągającym pociągającym, skrajnością, którą mógł pochwycić w dłonie i ścisnąć niczym łabędzią szyję kochanki. Linette potrafiła obdarzyć go tylko poprawnością, suchą i zwyczajną, czymś szczęśliwym ale szarym i beznamiętnym. I marzeniami. I dziecięcą naiwnością, którą tak uwielbiał. Ale nie rozkochała go w sobie dostatecznie, aby uległ temu schematowi.
Nie puścił jej jednak, nie odsunął się i nie odetchnął świeżym, niezmąconym jej zapachem powietrzem, nie odezwał się także od razu spoglądając na nią przez kilka milisekund w spokoju, w nokturnowej ciszy, aby spytać z przecinającym powietrze spokojem:
-Jaką sprawę?
Nie lubił gierek, nie zamierzał się tłumaczyć – zresztą nawet nie wiedział, czym mógłby się obronić, bo jego tarczą był już-nie-młodzieńczy kaprys i okaleczona umiejętność zawiązywania trwałych, szczerych znajomości, które nie pryskałyby po pewnym czasie jak połyskująca, wdzięczna ale kwaśna bańka mydlana. Nie potrzebował także, aby ktokolwiek go w tym uświadamiał, bowiem w jej oczach – i miliona innych zranionych dziewcząt – za każdym razem odnajdywał swoje karykaturalne odbicie.
-Naprawdę chcesz, żebym Cię tutaj zostawił? - spytał w końcu cicho nie odrywając wzroku od jej kruchego, szlachetnego lica.
Doprawdy wszędzie wokół na ratunek czekało tyle pięknych dam, a ona wybrzydzała, że to szczęście i niewątpliwy zaszczyt przypadł właśnie jej – cóż z tego, że z opresji wyciągał ją zły wilk, niemal czarny charakter w jej krainie szczęśliwości.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przecież mogliśmy się spotkać w bardziej sprzyjających warunkach, ale co z tego? I dlaczego mówisz, że tu nie są takowe? Przecież jest tu tak pięknie bez tłumu wokół nas. Ja tłumów nie lubię, są mi zbędne, preferuję własne towarzystwo, kociołka i Franza, szepczącego mi do ucha dyptam, a teraz sproszkowana ropucha. Czyż to nie romantyczne chwile tak spędzane? Może nie mam jednak za wiele w głowie skoro mi tak malutko do szczęścia potrzeba. Tylko ja i on, niegdyś to byłeś ty, ale teraz próbuję udawać, iż to nie ma znaczenia, że ty nie masz dla mnie znaczenia. Dlatego mam wzrok wbity w ziemię i butność swoją straciłam. W myślach szukam wymówki, choć to trochę trwa zbyt długo, więc patrzę w twoją twarz i udaję, że powiedzieć ci tego nie chcę. Nie będziesz mną rządził ani moim serduszkiem kruchym.
Któż powiedział, że ja chcę się wiązać? Mam dwadzieścia jeden lat i bardziej od tych wszystkich damskich ploteczek i różnych kokieteryjnych zachowań wolę buchać w swoim kociołku. Wszystko inne leży w domenie mojej najlepszej przyjaciółki – Venus. Jesteśmy skrajnie różne, ale wciąż tak samo bliskie jak w dzieciństwie. Na przestrzeni lat nasza odmienność budowała coś na miarę granic, które były jasne i wyostrzone, nie sposób było nas do siebie porównać. Teraz ona jest tą piękną kobietą, mamiącą mężczyzn, modnie ubraną i potrafiącą zachować się się odpowiednio do każdej okazji, ja natomiast mam to wszystko gdzieś i powiem ci kurwa jak będziesz oczekiwać dziękuję. Może przechodzę swoisty okres buntu?
- Chciałam iść do apteki – mówię, ponownie nie patrząc na twą facjatę tylko w ziemię jakże frapującą. Mogłeś uznać to za kłamstwo, bowiem sama nie wiedziałam, czy miejsce o którym mówię jest otwarte do tak późnych godzin. Może rzeczywiście zrobiono sobie ze mnie żarty? W końcu kres mojej podróży, gdzie kierować winnam się nieustannie prosto, zaprowadził mnie tutaj. Sama nie wiem, co jest prawdą, a co kłamstwem – ty również nie powinieneś. - Chyba się zgubiłam – ciągnę naiwnie. Zechcesz mi wskazać drogę?
Venus mi wielokrotnie powtarzała (tudzież uczyła, zależy jak na to spojrzeć) o grach damsko-męskich. Myślałam, że to będzie coś jakże interesującego, lubię grać na przykład w scrabble albo w szachy, a ona mi mówiła o pozorach wielu i o gestach dla nich niewidocznych. Jednym uchem wlatywał mi ten perlisty śmiech, a drugim wylatywał lub tak się działo z dotykiem na ramieniu, niby takim swobodnym, przy konwersacji. Ja jednak nie chcę się w to bawić i bawić się nie będę. Mojego duszka nigdy nie dotknęłam ani nie zaśmiałam się śmiechem perlistym, a jest mój cały – najlepszy przyjaciel na zawsze, co nie odejdzie ode mnie, kiedy zobaczy mnie rano z poplątanymi włosami.
- Nie – wyznałam ci, rozglądając się po tych ludziach, których mrok spowił. Będziesz udawać mojego rycerza? - Ale nie myśl sobie, że nie potrafiłabym sobie poradzić sama, bo jak bym tylko chciała to bym sobie poradziła – uprzedzam z dumą w głosie, w końcu potrafię nawet słoik otworzyć. Wystarczy popukać wieczkiem o podłogę lub szafkę, taki mam sekret życia.
Któż powiedział, że ja chcę się wiązać? Mam dwadzieścia jeden lat i bardziej od tych wszystkich damskich ploteczek i różnych kokieteryjnych zachowań wolę buchać w swoim kociołku. Wszystko inne leży w domenie mojej najlepszej przyjaciółki – Venus. Jesteśmy skrajnie różne, ale wciąż tak samo bliskie jak w dzieciństwie. Na przestrzeni lat nasza odmienność budowała coś na miarę granic, które były jasne i wyostrzone, nie sposób było nas do siebie porównać. Teraz ona jest tą piękną kobietą, mamiącą mężczyzn, modnie ubraną i potrafiącą zachować się się odpowiednio do każdej okazji, ja natomiast mam to wszystko gdzieś i powiem ci kurwa jak będziesz oczekiwać dziękuję. Może przechodzę swoisty okres buntu?
- Chciałam iść do apteki – mówię, ponownie nie patrząc na twą facjatę tylko w ziemię jakże frapującą. Mogłeś uznać to za kłamstwo, bowiem sama nie wiedziałam, czy miejsce o którym mówię jest otwarte do tak późnych godzin. Może rzeczywiście zrobiono sobie ze mnie żarty? W końcu kres mojej podróży, gdzie kierować winnam się nieustannie prosto, zaprowadził mnie tutaj. Sama nie wiem, co jest prawdą, a co kłamstwem – ty również nie powinieneś. - Chyba się zgubiłam – ciągnę naiwnie. Zechcesz mi wskazać drogę?
Venus mi wielokrotnie powtarzała (tudzież uczyła, zależy jak na to spojrzeć) o grach damsko-męskich. Myślałam, że to będzie coś jakże interesującego, lubię grać na przykład w scrabble albo w szachy, a ona mi mówiła o pozorach wielu i o gestach dla nich niewidocznych. Jednym uchem wlatywał mi ten perlisty śmiech, a drugim wylatywał lub tak się działo z dotykiem na ramieniu, niby takim swobodnym, przy konwersacji. Ja jednak nie chcę się w to bawić i bawić się nie będę. Mojego duszka nigdy nie dotknęłam ani nie zaśmiałam się śmiechem perlistym, a jest mój cały – najlepszy przyjaciel na zawsze, co nie odejdzie ode mnie, kiedy zobaczy mnie rano z poplątanymi włosami.
- Nie – wyznałam ci, rozglądając się po tych ludziach, których mrok spowił. Będziesz udawać mojego rycerza? - Ale nie myśl sobie, że nie potrafiłabym sobie poradzić sama, bo jak bym tylko chciała to bym sobie poradziła – uprzedzam z dumą w głosie, w końcu potrafię nawet słoik otworzyć. Wystarczy popukać wieczkiem o podłogę lub szafkę, taki mam sekret życia.
Przywiązanie? Nie istniało. Może on lubił plątać, może niepotrzebnie szukał wyjaśnień i może jego świat był jedynie parodią tego prawdziwego, a cienie niewidzialne pod latarnią śmiały się z niego, ale nie słyszał. Bo był ślepy, głuchy, bo miłość smakowała kwasem, a nienawiść była słodka niczym miód. Szukał wrażeń, błądził po labiryncie krwawych wspomnień, plątał się w ciernie umyślnie, aby odgonić myśli od spraw bardziej bolesnych.
Przywiązanie? Nie istniało. Albo jego świat nie istniał, bo w nim czuł się wolny. Gdy poślubił Marie, nie był skrępowany, to wręcz dziwne, złe, ale dziwne – najbardziej, bo wówczas wyrwał się z klatki, z przeklętych szlacheckich ram i schematów, które go krępowały. Zerwał łańcuchy, które nałożył mu ojciec, przerwał jego prośby i poślubił ją, bo tak chciał, bo pragnął spędzić z nią resztę życia. Była kluczem do wolności, a on ptakiem zamkniętym w klatce lub niemal-topielcem, któremu brakuje powietrza, ale ręka boża wyciąga go na powierzchnię i zaczerpuje upragnionego powietrza. Bał się ślubu, bał się dzieci, które okazały się utrapieniem i zmartwieniem, a potem jedynie bólem, bo gdy wpatrywał się w twarze synów, gdy spędzał z nimi czas, myślał o Celeste. To była niewola – prawdziwe przywiązanie, bo ojcowskie, bo tak nakazywała tradycja, bo nie chciał być katem dla swoich pociech, choć one nieświadomie sprawiały, że jego serce kurczyło się w konwulsjach. Może dlatego nie byli dla siebie stworzeni. To znaczy: ona i on. Do zarzygania poetyckie, źle dobrany związek chadzających innymi ścieżkami ludzi po raz kolejny został ubrany w ładne, wygładzone słówka. Nawet czarownica jest piękna nocą, w której, jak w wodzie ryby, doskonale czuli się kłamcy.
-W porządku, przecież Ci wierzę – odpowiedział z nutką sarkazmu i ciepłem, które wkradło się niechciane do jego tonu. Nie musiała się tłumaczyć, nie musiała też znosić jego słabego uścisku, on także nie musiał. Chociaż byli siebie równi. Niesprecyzowani. Niepotrafiący wyrazić emocji. Czy aby na pewno? W końcu puścił ją, chociaż nie mogła odlecieć, a szkoda. Powróciłaby spokój ducha pomimo niepewności i nienamacalnego, kiełkującego w zakamarkach podświadomości strachu, bo czuł oddech ludzi cieni na swoich plecach. I zawistne spojrzenie straceńców poszukujących ukojenia w zemście. Aktualnie nabył nowy ciężar, obciążający go instrument - niewinną niewiastę, której winien będzie bronić a przede wszystkim zaprowadzić na miejsce spoczynku.
Nie odpowiedział w umyśle kreując niechciane wizje, które nie wspierały jej bajecznej teorii o samodzielności. Trudno. Minął ją ujmując niezgrabnie i niemal nieśmiało – ale ona nie dała się zwieść - pod ramię, aby ruszyć powoli w stronę kolejnej uliczki, która za moment miała wyprowadzić ich na bardziej zatłoczoną i optymistyczną Pokątną.
-Nie jestem Twoim ojcem, ale wiem, że nie byłby rad, gdyby wiedział, gdzie spędzasz wieczory – mogła to zrozumieć jako troskę, wypowiedzianą w pokrętny sposób, zagubioną pomiędzy wersami sprzecznych ze sobą myśli, walczących i ścierających się uczuć – To nie jest Twój plac zabaw, więc nie podbieraj nikomu zabawek, bo źle się to dla Ciebie skończy – jego głos znów ciął powietrze, był oschły, daleki i nieprzyjemny – Rozumiesz, czy mam Ci to przetłumaczyć? Nie chcę Cię tu więcej widzieć.
Rozumiał beztroskę, rozumiał naiwne poszukiwanie przygód.
Ale nie chciał zbierać ją z podłogi ani oglądać – jak lalkę z wyprutą watą.
Przywiązanie? Nie istniało. Albo jego świat nie istniał, bo w nim czuł się wolny. Gdy poślubił Marie, nie był skrępowany, to wręcz dziwne, złe, ale dziwne – najbardziej, bo wówczas wyrwał się z klatki, z przeklętych szlacheckich ram i schematów, które go krępowały. Zerwał łańcuchy, które nałożył mu ojciec, przerwał jego prośby i poślubił ją, bo tak chciał, bo pragnął spędzić z nią resztę życia. Była kluczem do wolności, a on ptakiem zamkniętym w klatce lub niemal-topielcem, któremu brakuje powietrza, ale ręka boża wyciąga go na powierzchnię i zaczerpuje upragnionego powietrza. Bał się ślubu, bał się dzieci, które okazały się utrapieniem i zmartwieniem, a potem jedynie bólem, bo gdy wpatrywał się w twarze synów, gdy spędzał z nimi czas, myślał o Celeste. To była niewola – prawdziwe przywiązanie, bo ojcowskie, bo tak nakazywała tradycja, bo nie chciał być katem dla swoich pociech, choć one nieświadomie sprawiały, że jego serce kurczyło się w konwulsjach. Może dlatego nie byli dla siebie stworzeni. To znaczy: ona i on. Do zarzygania poetyckie, źle dobrany związek chadzających innymi ścieżkami ludzi po raz kolejny został ubrany w ładne, wygładzone słówka. Nawet czarownica jest piękna nocą, w której, jak w wodzie ryby, doskonale czuli się kłamcy.
-W porządku, przecież Ci wierzę – odpowiedział z nutką sarkazmu i ciepłem, które wkradło się niechciane do jego tonu. Nie musiała się tłumaczyć, nie musiała też znosić jego słabego uścisku, on także nie musiał. Chociaż byli siebie równi. Niesprecyzowani. Niepotrafiący wyrazić emocji. Czy aby na pewno? W końcu puścił ją, chociaż nie mogła odlecieć, a szkoda. Powróciłaby spokój ducha pomimo niepewności i nienamacalnego, kiełkującego w zakamarkach podświadomości strachu, bo czuł oddech ludzi cieni na swoich plecach. I zawistne spojrzenie straceńców poszukujących ukojenia w zemście. Aktualnie nabył nowy ciężar, obciążający go instrument - niewinną niewiastę, której winien będzie bronić a przede wszystkim zaprowadzić na miejsce spoczynku.
Nie odpowiedział w umyśle kreując niechciane wizje, które nie wspierały jej bajecznej teorii o samodzielności. Trudno. Minął ją ujmując niezgrabnie i niemal nieśmiało – ale ona nie dała się zwieść - pod ramię, aby ruszyć powoli w stronę kolejnej uliczki, która za moment miała wyprowadzić ich na bardziej zatłoczoną i optymistyczną Pokątną.
-Nie jestem Twoim ojcem, ale wiem, że nie byłby rad, gdyby wiedział, gdzie spędzasz wieczory – mogła to zrozumieć jako troskę, wypowiedzianą w pokrętny sposób, zagubioną pomiędzy wersami sprzecznych ze sobą myśli, walczących i ścierających się uczuć – To nie jest Twój plac zabaw, więc nie podbieraj nikomu zabawek, bo źle się to dla Ciebie skończy – jego głos znów ciął powietrze, był oschły, daleki i nieprzyjemny – Rozumiesz, czy mam Ci to przetłumaczyć? Nie chcę Cię tu więcej widzieć.
Rozumiał beztroskę, rozumiał naiwne poszukiwanie przygód.
Ale nie chciał zbierać ją z podłogi ani oglądać – jak lalkę z wyprutą watą.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 20 • 1, 2, 3 ... 10 ... 20
Ślepy zaułek
Szybka odpowiedź