Salon popołudniowy
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon popołudniowy
Jest to miejsce, w którym lady Nott zwykle podejmuje inne czarownice, zaproszona na niezobowiązujące spotkanie przed nadejściem wieczoru. W tym miejscu pijane są herbaty, prowadzone rozmowy o życiu towarzyskim szlachty czy też rozgrywane partie brydża. Wnętrze pomimo obfitych zielono-złotych zdobień jest utrzymane w lekkim tonie dzięki umiejętnie wplecionym beżu i bieli, kontrastujących z ciężkim wyglądem złotych rzeźb. Salon popołudniowy to zdecydowanie jedno z najbardziej reprezentatywnych miejsc w rezydencji Nottów, podkreślający tylko, że każdy gość - nawet ten odwiedzający Nottingham na porządku dziennym - zasługuje na najpiękniejsze przyjęcie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 23.07.21 20:29, w całości zmieniany 3 razy
Maska cierpliwie zasłaniała paskudny uśmieszek zwycięstwa, jaki wpełzł na jego usta, gdy struchlały lord o nieznanej mu tożsamości oddalił się pospiesznie - nie wiedział dokładnie sam czy było to z racji jego znaczącej postury, czy sugestii, że wpadnie w tarapaty za sprawą niezadowolenia nieustępliwej organizatorki sabatu, to jednak nie miało większego znaczenia. Zniknął, nie pożegnawszy się nawet z damą, która z pewnością odnotowała ten fakt i, miał nadzieję, uznała za afront skreślający momentalnie jegomościa. Oby ten gagatek już więcej nie pokazywał się w zasięgu wzroku Yaxleya i nie psuł mu humoru! Tym doskonalszego teraz, gdy ta zachwycająca białogłowa nie płoszyła się niego niespodziewanym i pełnym zdecydowania pojawieniem tuż obok, ani nie wydawała się być urażona bezpardonowym przepędzeniem poprzedniego pożal się Merlinie absztyfikanta.
- Nie mogę odmówić lady racji, chociaż człowiek wygłodniały mógłby się z tym powiedzeniem nie zgodzić - stwierdził w odpowiedzi niczym rasowy filozof, chociaż on sam, opływając w bogactwa i zbytki, o prawdziwym głodzie wiedział tyle, co nic. - Zbyt długa pogoń niekończąca się sukcesem przynosi gorycz, którą ciężko zagłuszyć - kontynuował dalsze deliberacje, nie spostrzegając nawet, że sama Cordelia nie była przekonana co do wypowiadanych przez siebie słów. Ale jaki ona miała głos! Anielski, doprawdy, Yaxley rozpływał się w niemym zachwycie, oczami zielonymi niczym najgłębszy las w Fenland odszukując błękit jej spojrzenia i zatapiając się w nim bez opamiętania. - Faktycznie, tegoroczna zabawa jest zachwycająca - przytaknął jej zgodnie, chociaż utkwione w niej tęczówki pobłyskujące w zagłębieniach maski mogły mówić, że młodzian uważał tak z powodu zgoła odmiennego od kunsztu organizatorskiego lady Nott, którym to wszyscy bez wyjątku pozostawali urzeczeni. - Ja? Droga lady, teraz bawię się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej - odpowiedział pogodnym tonem i gdyby nie maska przytwierdzona do jego twarzy, panna Malfoy mogłaby dostrzec fircykowaty uśmieszek, który zapewne nie spodobałby się jej przyzwoitce. - Zdawać by się mogło, że odnalazłem takową damę... chociaż nie mam pewności, czy i ona zechce u mojego boku celebrować wejście w nowy rok - oznajmił, nawet nie próbując opierać się jej urokowi, który z każdą chwilą coraz bardziej mącił mu w głowie. Obrósł w piórka dodatkowo, gdy jasnowłosa przyjęła zaoferowane przez niego ramię i zerkając łakomie na jej posągowy profil, przykrył jej dłoń swoją własną, twardą i zdecydowanie większą, by niespiesznym krokiem wraz z nią ruszyć w kierunku strzelistych okien, zza których rozpościerał się iście bajkowy widok na równie przycięte, wysokie żywopłoty tworzące misterny wzór, teraz przystrojony śnieżnym puchem. - Zapiera dech w piersiach, nieprawdaż? Czy szukałaś już, lady, drogi do serca labiryntu?
- Nie mogę odmówić lady racji, chociaż człowiek wygłodniały mógłby się z tym powiedzeniem nie zgodzić - stwierdził w odpowiedzi niczym rasowy filozof, chociaż on sam, opływając w bogactwa i zbytki, o prawdziwym głodzie wiedział tyle, co nic. - Zbyt długa pogoń niekończąca się sukcesem przynosi gorycz, którą ciężko zagłuszyć - kontynuował dalsze deliberacje, nie spostrzegając nawet, że sama Cordelia nie była przekonana co do wypowiadanych przez siebie słów. Ale jaki ona miała głos! Anielski, doprawdy, Yaxley rozpływał się w niemym zachwycie, oczami zielonymi niczym najgłębszy las w Fenland odszukując błękit jej spojrzenia i zatapiając się w nim bez opamiętania. - Faktycznie, tegoroczna zabawa jest zachwycająca - przytaknął jej zgodnie, chociaż utkwione w niej tęczówki pobłyskujące w zagłębieniach maski mogły mówić, że młodzian uważał tak z powodu zgoła odmiennego od kunsztu organizatorskiego lady Nott, którym to wszyscy bez wyjątku pozostawali urzeczeni. - Ja? Droga lady, teraz bawię się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej - odpowiedział pogodnym tonem i gdyby nie maska przytwierdzona do jego twarzy, panna Malfoy mogłaby dostrzec fircykowaty uśmieszek, który zapewne nie spodobałby się jej przyzwoitce. - Zdawać by się mogło, że odnalazłem takową damę... chociaż nie mam pewności, czy i ona zechce u mojego boku celebrować wejście w nowy rok - oznajmił, nawet nie próbując opierać się jej urokowi, który z każdą chwilą coraz bardziej mącił mu w głowie. Obrósł w piórka dodatkowo, gdy jasnowłosa przyjęła zaoferowane przez niego ramię i zerkając łakomie na jej posągowy profil, przykrył jej dłoń swoją własną, twardą i zdecydowanie większą, by niespiesznym krokiem wraz z nią ruszyć w kierunku strzelistych okien, zza których rozpościerał się iście bajkowy widok na równie przycięte, wysokie żywopłoty tworzące misterny wzór, teraz przystrojony śnieżnym puchem. - Zapiera dech w piersiach, nieprawdaż? Czy szukałaś już, lady, drogi do serca labiryntu?
I show not your face but your heart's desire
Nie mógł odmówić jej racji! Tak, było to oczywiste, w końcu lady Malfoy nigdy się nie myliła, lecz czym innym było wewnętrzne przekonanie o własnej wartości, a czym innym usłyszenie tej jawnej pochwały publicznie, w dodatku podczas debiutanckiego Sabatu. Reszta wypowiedzi tajemniczego lorda się nie liczyła, Cordelia (niewidocznie) pokraśniała z dumy, rada, że jegomość dostrzegł jej geniusz, ulegając jednocześnie kokieteryjnemu urokowi. - Mam więc nadzieję, że lord nie zazna tej nocy goryczy, a jedynie rozsmakuje się w słodyczy, w którą opływa ten wyjątkowy wieczór - odparła okrągłymi słowy, unosząc do ust dłoń, by zakryć usta w udawanym zakłopotaniu, podkreślając jednocześnie piękny materiał rękawiczki oraz drogą biżuterię, lśniącą w dyskretnym świetle salonu popołudniowego. - Smakował już lord czereśniowego clafoutis? Wyborne! Doświadczenie kulinarne z górnej półki - uściśliła, sprowadzając zmysłową metaforę na poziom dość dosłowny, nie chcąc przesadzić w naśladowaniu znacznie bardziej doświadczonej w salonowych gierkach siostry. Niemiłej i okropnej, ale o tym już zdążyła zapomnieć, oczarowana towarzystwem tak zainteresowanego nią kawalera. Oby kawalera, lecz właściwie stan cywilny czarodzieja nie mógł być inny, skoro tak otwarcie okazywał jej romantyczną atencję. Podobał się jej, był taki zdecydowany i silny, a choć męska dłoń przykrywającą jej własną mocno ciążyła, to nie poskarżyła się na dyskomfort, skupiona raczej na tym, że goście rozstępują się przed nimi, na pewno przejęci uznaniem i urodą tak wyjątkowej pary, a nie gabarytami lorda Yaxleya. - Jest lord zdecydowanie zbyt skromny. Towarzystwo godnego czarodzieja i gwarantującego rozrywkę rozmówcy jest wręcz wymarzonym prezentem na nowy rok - uśmiechnęła się znów, coraz mniej spięta, a coraz bardziej wierząca w to, że uda się jej zaprezentować z jak najlepszej, dojrzalszej strony. Może te ciągłe uśmiechy, chichoty i zawzięte trzepotanie rzęsami świadczyły o dziecinności, ale przecież nie była świadoma, że w całej swej dorosłej pozie najbardziej ujmująca jest to nieporadne, dziewicze naśladownictwo. - Jeszcze nie, kto wie, co skrywa się pomiędzy krzewami. Sama bałabym się pogrążyć w półmroku - odpowiedziała szczerze, gdy przystanęli w końcu przy oknach, umożliwiających dojrzenie zielonego labiryntu. Przygody nie napełniały Cordelii podekscytowaniem, wolałaby zostać w ciepłym i bezpiecznym zamku, za nic mając sobie oczywiste zabezpieczenia, nałożone na zewnętrzną formę rozrywki, lecz jeśli nowy adorator zechciałby ją tam zabrać, oczywiście by się zgodziła. Uprzednio upewniając się, że w czasie ekspedycji będzie towarzyszył im ktoś jeszcze: ciotka lub kuzynka, czuwająca nad moralnością zabawy.
- Również mam taką nadzieję, łaskawa pani - odparł z emfazą, licząc na to, że skoro ich dotychczasowa rozmowa miała tak obiecujący przebieg, to tajemnicza jasnowłosa nie postanowi odrzucić go później, gdy północ zbliżała się coraz bardziej, wyznaczając tym samym symboliczny początek nowego. Czy początek ten ułoży się po jego myśli? Wodził spojrzeniem po lśniącym materiale rękawiczki i mieniącej się biżuterii, zachwycony jej mową i gestami właściwymi nadobnej pannie, a nie podstępnej kokietce, która zwodziłaby go na manowce dla własnej rozrywki. - Och tak! Doprawdy wyborne - zgodził się z nią momentalnie, nie mając zielonego pojęcia o czym mówi, nie potrafiąc powtórzyć francuskiej nazwy, ani nie przypominając sobie, by w przerwie pomiędzy kolejnymi drinkami kosztował czegokolwiek, co smakowało czereśniami. Nie chciał jednak wyjść na ignoranta, zawtórował jej więc w zachwycie, mając nadzieję na to, że szlachcianka nie zdecyduje się ciągnąć tematu dalej. Fortuna najwidoczniej mu sprzyjała, bo oto rozmowa potoczyła się ponownie w upragnionym przez niego kierunku, a on uśmiechnął się pogodnie i chociaż maska skrywała ten wyraz, nadawał od przyjemniejszego wydźwięku wypowiadanym przez niego słowom. - Jeśli tak uważasz, droga lady, czy zechcesz mi towarzyszyć przy odliczaniu ostatnich sekund tego roku? - zwrócił się do niej już z bezpośrednią propozycją, w żadnym wypadku niemogącą być uznaną za niemoralną; nad tym czuwała wszak dodatkowo przyzwoitka niemalże drepcząca im po piętach. Może w swych zachowaniach był zbyt śmiały, może pozwalał sobie na więcej niż pozwoliłby sobie zwyczajowo, element anonimowości zapewniony przez maski dodawał mu jednak animuszu, podobnie jak alkohol krążący w jego żyłach. Nie zamierzał odpuszczać, a przynajmniej nie do momentu, w którym sama nakaże mu ustąpić, dając jednoznaczny sygnał, że nie odwzajemnia jego zachwytu. - Rzeczywiście mroźny wieczór nie jest najlepszą porą na podobne wyprawy - zastanowił się nad jej słowami, pomny dodatkowo ostrzeżeń lady Nott, że ściany labiryntu co jakiś czas zmieniają swój układ, przez co jeszcze łatwiej jest się w nim zgubić. - Do północy wciąż jeszcze mamy trochę czasu. Czy więc zaszczycisz mnie lady choć jednym tańcem? - zapytał z nadzieją, zmieniając po chwili kierunek, w którym ją prowadził, tym razem zmierzając ponownie w stronę sali balowej, pragnąc zatrzymać ją przy sobie i nie dać żadnemu fircykowi szansy na to, by kraść jej czas lub, nie daj Merlinie, ponownie zaprowadzić ją pod jemiołę.
zt Cordelia i lusterko
zt Cordelia i lusterko
I show not your face but your heart's desire
Tęsknota była uczuciem dalekim, od tego jakie wówczas czułem, lecz jeśli wolała to tak ubrać w słowa, to nie zamierzałem protestować. -Tak dobrze Ci szło, że jeszcze chwila, a naprawdę bym uwierzył w tę zamianę- sprecyzowałem z lekkim uśmiechem goszczącym w okolicach kącików ust. Zwykle drwiąca i nie pozostawiająca na niczym suchej nitki wydała mi się co najmniej dziwna, więc wraz z powrotem ironii wrócił też szeroko rozumiany spokój. Najwyraźniej winy można było szukać w całej otoczce, miejscu oraz okolicznościach, albowiem gdybym to ja był główną przyczyną, to z pewnością nie rozmawiałaby ze mną równie długo. Wątpiłem, że nakłoniłaby ją do tego hierarchia wszak dzisiejsza okazja nie była związana z obowiązkami pełnionymi w ramach organizacji.
Zaśmiałem się pod nosem na jej słowa, po czym uniosłem nieznacznie brew dając jej wyraźny znak, iż moje słowa tyczyły się również jej. -Liczę, że weźmiesz ze mnie przykład- zażartowałem, co wyraźnie podkreśliłem w tonie swego głosu. Żadnego spośród naszych nie traktowałem jak dziecko lub nastolatka, który porwał się z motyką na słońce. Dla takich nie było wśród nas miejsca, bowiem niefrasobliwością i nader wielką pewnością siebie ściągali zbyt duże ryzyko. Dyscyplina była podstawą, nienaruszalnym fundamentem, jaki zapewniał nam ciągłość działań oraz przede wszystkim ich skuteczność. Nie były to jedynie puste słowa – wyraźnie podkreśliliśmy swą wartość w czynach. Ludzie drżeli, obawiali się wygłaszać idiotycznych poglądów, a każdy błysk na niebie kojarzył im się tylko z jednym znakiem będącym swoistym dowodem naszej siły. [i]Jego[i] potęgi.
-Myślę, że niewiele jeszcze mogłoby jej zaszkodzić- odparłem zgodnie z prawdą. Wcześniej piłem naprawdę wiele, wlewałem w siebie trunki od śniadania do momentu zamknięcia powiek. Wówczas wiele się zmieniło i choć wciąż lubiłem zamoczyć wargi w ognistej, to obowiązki były znacznie ważniejsze, musiałem zachować trzeźwość zmysłów. Odstawiłem na bok własne zwyczaje, niektóre z planów i indywidualnych celów, gdyż gra jaką toczyliśmy nie pozwalała na popełnianie błędów. Ta wojna nie brała jeńców.
Moja brew powędrowała ku górze, kiedy wspomniała o zaklęciu niewybaczalnym. Nawiązywała do sytuacji z pogrzebu? Właśnie to wyczytałem z jej oczu, choć nie miała prawa wiedzieć – nikt nie wiedział. To co wtedy miało miejsce zamierzałem zabrać ze sobą do grobu wszak nie bez powodu wybrałem niewerbalny sposób. Robiąc dobrą minę do znacznie mniej radosnej kwestii uśmiechnąłem się szeroko, jakoby zadowolony z toku jej rozumowania. Być może był to zbieg okoliczności, ale jak widać niezwykle skutecznie wyprowadzający z równowagi. Na szczęście opamiętałem się w porę.
-Kiepski jestem w zgadywanie- wzruszyłem ramionami nie widząc sensu w dalszym rzucaniu przykładami. Gdzieś w głębi siebie znałem odpowiedź, w końcu pokrętnie udzieliła mi jej niedługo po wyprawie do Locus Nihil. Liczyłem, że jednak poznała kogoś, być może zrozumiała i zdecydowała się ruszyć dalej. Naprawdę nie widziałem w sobie nic zachęcającego i nie do końca rozumiałem, dlaczego nadal wyrażała swego rodzaju zainteresowanie. Być może wiązało się to z organizacją, a konkretniej szansą jaką otrzymała, lecz byłem przekonany, że prędzej czy później dostrzegłby ją ktoś inny. Była lojalna, miała duże umiejętności, sprecyzowane poglądy i wyrażała gotowość na każde wezwanie – takich ludzi potrzebowaliśmy, właśnie takich staraliśmy się werbować.
Zignorowałem jej dłoń i rad byłem, że szybko ją zabrała. Podobne gesty były nie na miejscu, szczególnie w progach Lady Nott. -Cieszę się, że to rozgraniczasz, a przede wszystkim rozumiesz i szanujesz- skinąłem głową z lekkim uśmiechem, po czym dość wymownym wzrokiem powędrowałem w kierunku marynarki, gdzie znów znalazła się jej dłoń. Na szczęście nie wyrażała już agresji i złości, a… sam nie byłem pewien co dokładnie.
Widziałem zmieszanie na jej twarzy, kiedy pozwoliłem sobie dotknąć blizny. Być może nie było to potrzebne, jednakże zareagowałem instynktownie. W środku kiełkował żal wobec własnych czynów, ale nic nie mogłem na nie poradzić. Jedyne czego nie mogliśmy cofnąć, to czasu. -Postaram się nie zrobić ci następnej- dodałem wieńcząc, prawdopodobnie dla nas obojga, ciężki temat.
-Lepszej nie będzie- odparłem pozwalając sobie na chwilę swobody, w której to muzyka brała górę nad wszystkim innym. Prowadziłem dziewczynę pewnie, choć równie wielkiej pewności brakowało w stawianych przeze mnie krokach. Niewiele pamiętałem z ostatniego balu, nawet przez myśl mi nie przeszło, aby w trakcie minionego roku poświęcić chwilę na ich naukę. Wydawało mi się to zbędne. Na szczęście blondwłosa partnerka podzielała mój brak wprawy, czego po chwili dała namacalny dowód. Obcas, czy jak to tam się nazywa, wbił się wprost w moją stopę, na co momentalnie się spiąłem. Moja tolerancja na ból była dość duża, jednakże każdy kto kiedykolwiek miał styczność z damskim butem mógł przytaknąć, że był to jedna z mniej przyjemnych form tortur.
-No ja też się nad tym zastanawiam- mruknąłem nie kryjąc rozbawienia, choć mojej nodze było znacznie mniej do śmiechu. -Często sobie tak o mnie plotkujecie?- spytałem mrużąc oczy.
-Noc jest zbyt krótka, aby o wszystkim opowiedzieć- odpowiedziałem, po czym upiłem z piersiówki. -Wracajmy, bo jeszcze będą nas szukać- dodałem kierując się do wyjścia. Nie chciałem, żeby Belvina myślała, że zostawiłem ją na pastwę losu.
/zt
Zaśmiałem się pod nosem na jej słowa, po czym uniosłem nieznacznie brew dając jej wyraźny znak, iż moje słowa tyczyły się również jej. -Liczę, że weźmiesz ze mnie przykład- zażartowałem, co wyraźnie podkreśliłem w tonie swego głosu. Żadnego spośród naszych nie traktowałem jak dziecko lub nastolatka, który porwał się z motyką na słońce. Dla takich nie było wśród nas miejsca, bowiem niefrasobliwością i nader wielką pewnością siebie ściągali zbyt duże ryzyko. Dyscyplina była podstawą, nienaruszalnym fundamentem, jaki zapewniał nam ciągłość działań oraz przede wszystkim ich skuteczność. Nie były to jedynie puste słowa – wyraźnie podkreśliliśmy swą wartość w czynach. Ludzie drżeli, obawiali się wygłaszać idiotycznych poglądów, a każdy błysk na niebie kojarzył im się tylko z jednym znakiem będącym swoistym dowodem naszej siły. [i]Jego[i] potęgi.
-Myślę, że niewiele jeszcze mogłoby jej zaszkodzić- odparłem zgodnie z prawdą. Wcześniej piłem naprawdę wiele, wlewałem w siebie trunki od śniadania do momentu zamknięcia powiek. Wówczas wiele się zmieniło i choć wciąż lubiłem zamoczyć wargi w ognistej, to obowiązki były znacznie ważniejsze, musiałem zachować trzeźwość zmysłów. Odstawiłem na bok własne zwyczaje, niektóre z planów i indywidualnych celów, gdyż gra jaką toczyliśmy nie pozwalała na popełnianie błędów. Ta wojna nie brała jeńców.
Moja brew powędrowała ku górze, kiedy wspomniała o zaklęciu niewybaczalnym. Nawiązywała do sytuacji z pogrzebu? Właśnie to wyczytałem z jej oczu, choć nie miała prawa wiedzieć – nikt nie wiedział. To co wtedy miało miejsce zamierzałem zabrać ze sobą do grobu wszak nie bez powodu wybrałem niewerbalny sposób. Robiąc dobrą minę do znacznie mniej radosnej kwestii uśmiechnąłem się szeroko, jakoby zadowolony z toku jej rozumowania. Być może był to zbieg okoliczności, ale jak widać niezwykle skutecznie wyprowadzający z równowagi. Na szczęście opamiętałem się w porę.
-Kiepski jestem w zgadywanie- wzruszyłem ramionami nie widząc sensu w dalszym rzucaniu przykładami. Gdzieś w głębi siebie znałem odpowiedź, w końcu pokrętnie udzieliła mi jej niedługo po wyprawie do Locus Nihil. Liczyłem, że jednak poznała kogoś, być może zrozumiała i zdecydowała się ruszyć dalej. Naprawdę nie widziałem w sobie nic zachęcającego i nie do końca rozumiałem, dlaczego nadal wyrażała swego rodzaju zainteresowanie. Być może wiązało się to z organizacją, a konkretniej szansą jaką otrzymała, lecz byłem przekonany, że prędzej czy później dostrzegłby ją ktoś inny. Była lojalna, miała duże umiejętności, sprecyzowane poglądy i wyrażała gotowość na każde wezwanie – takich ludzi potrzebowaliśmy, właśnie takich staraliśmy się werbować.
Zignorowałem jej dłoń i rad byłem, że szybko ją zabrała. Podobne gesty były nie na miejscu, szczególnie w progach Lady Nott. -Cieszę się, że to rozgraniczasz, a przede wszystkim rozumiesz i szanujesz- skinąłem głową z lekkim uśmiechem, po czym dość wymownym wzrokiem powędrowałem w kierunku marynarki, gdzie znów znalazła się jej dłoń. Na szczęście nie wyrażała już agresji i złości, a… sam nie byłem pewien co dokładnie.
Widziałem zmieszanie na jej twarzy, kiedy pozwoliłem sobie dotknąć blizny. Być może nie było to potrzebne, jednakże zareagowałem instynktownie. W środku kiełkował żal wobec własnych czynów, ale nic nie mogłem na nie poradzić. Jedyne czego nie mogliśmy cofnąć, to czasu. -Postaram się nie zrobić ci następnej- dodałem wieńcząc, prawdopodobnie dla nas obojga, ciężki temat.
-Lepszej nie będzie- odparłem pozwalając sobie na chwilę swobody, w której to muzyka brała górę nad wszystkim innym. Prowadziłem dziewczynę pewnie, choć równie wielkiej pewności brakowało w stawianych przeze mnie krokach. Niewiele pamiętałem z ostatniego balu, nawet przez myśl mi nie przeszło, aby w trakcie minionego roku poświęcić chwilę na ich naukę. Wydawało mi się to zbędne. Na szczęście blondwłosa partnerka podzielała mój brak wprawy, czego po chwili dała namacalny dowód. Obcas, czy jak to tam się nazywa, wbił się wprost w moją stopę, na co momentalnie się spiąłem. Moja tolerancja na ból była dość duża, jednakże każdy kto kiedykolwiek miał styczność z damskim butem mógł przytaknąć, że był to jedna z mniej przyjemnych form tortur.
-No ja też się nad tym zastanawiam- mruknąłem nie kryjąc rozbawienia, choć mojej nodze było znacznie mniej do śmiechu. -Często sobie tak o mnie plotkujecie?- spytałem mrużąc oczy.
-Noc jest zbyt krótka, aby o wszystkim opowiedzieć- odpowiedziałem, po czym upiłem z piersiówki. -Wracajmy, bo jeszcze będą nas szukać- dodałem kierując się do wyjścia. Nie chciałem, żeby Belvina myślała, że zostawiłem ją na pastwę losu.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
ramsey
Kwiatowy zapach był jej przyjemny, tak daleki od miejskiego zaduchu, w jakim przebywała na co dzień, a jednocześnie inny niż leśna wilgoć, w której zbierała zioła, chyba nigdy w życiu nie widziała w jednym miejscu tak wielu kwiatów: ile ogrodów było potrzebnych, żeby zapełnić to wszystko pięknem pnącej się flory? Przystanęła u progu, wydając z siebie ciche westchnienie zachwytu, jaskrawość barw przeważnie budziła u niej niepokój, ale nie takich barw - płynących powietrzem aksamitnych płatków wyjątkowo szlachetnych odmian roślin. Wszystkie okazałe, wyjątkowe, nadzwyczajne, zapierały dech. Wiedziała, że Hampton Court będzie piękne, ale spodziewała się raczej innego rodzaju piękna i mniejszego poszanowania dla natury. Dotknęła płatków jednej z okazałych dalii wetkniętych do jednego z wazonów, podziwiając geometrię jej budowy; myślami pozostała przy czarodzieju, którego urwanym spojrzeniem i niewypowiedzianym życzeniem pragnęła tutaj przyzwać. Wciąż trudno było jej uwierzyć w rewelacje, którymi podzieliła się z nią Deirdre. Czy to możliwe, że tamto naprawdę odebrało mu nie pamięć, lecz wspomnienia? Nieprzypadkowe, bo ważne, te budzące emocje. Skoro nie pamiętał o niej - o czym jeszcze mógł zapomnieć? Kogo mógł zapomnieć? Czym było to niewygodne towarzyszące jej uczucie - zmartwieniem. Jego listy doprowadziły ją do furii, ale nie miała wtedy pełnego obrazu rzeczywistości. Gdy dostrzegła go u wejścia kątem oka, nieznacznie odsunęła się od kwiatu, krzyżując z nim spojrzenie - wiedziała, że przyjdzie. Ale długie spojrzenie, które mu poświęciło, miało powiedzieć jej więcej: czy to wszystko było prawdą? Czy dostrzeże w nim tylko obcą oschłą iskrę, nienaznaczoną nawet przejęciem wymienionej korespondencji, której sensu nie mógł zrozumieć?
Czy cokolwiek, co była w stanie zrobić, mogło wrócić mu wspomnienia?
Połączyło ich wiele, wiele uderzeń serc i wiele westchnień, niewiele wyznań i wiele przeczucia oscylującego gdzieś na metafizycznym poziomie, który niewielu prócz nich było w stanie zrozumieć. Transcendencja - czy mogła im pomóc znów odnaleźć wspólną drogę, u zarania wszechświata wytyczoną przez gwiazdy? W tym piekle tylko ona mogła być przewodniczką, on został ślepcem. Niedobrze dla niego, ona nigdy nie grała w tę grę uczciwie. Zastygłe na odsłoniętych pod maską ustach zamyślenie zdawało się oddzielać ją od niego niewidzialnym murem, przez te kilka chwil, które spędziła w więzieniu własnego umysłu.
- Doprawdy? - zdumiała się, z roztargnieniem unosząc ku niemu ciężkie spojrzenie. - Nie taki był mój zamiar, wybaczcie, panie. - Nie było w niej skromności ni wstydu, z jakim o wybaczenie winno się prosić, coś trudnego do zidentyfikowania iskrzyło w źrenicach. - Sprawa była pilna i nie mogła przeczekać ni chwili - przetłumaczyła powoli, z zastanowieniem, które nie zdradzało wiele. Nie patrzyła na niego. - Ale skoro zostaliście bez towarzystwa, nie zostaje mi nic innego, jak spłacić ten dług. W imieniu mojej drogiej przyjaciółki, niegrzecznie było z jej strony zostawić was samych. - Przekrzywiła lekko głowę, gdy między nimi spadła wisząca łodyga fioletowego kwiatu - ostrożnie wyciągnęła ku niemu dłoń, dotykając jego płatków. Poruszył się, wyrzucając pachnący pył, westchnęła cicho, wiedziona przyjemnością tej chwili, przenosząc spojrzenie na niego. Goryczuszka była bardzo często wykorzystywanym przez nią kwiatem, jej zapach nie zachwycał jej aż tak, jak to okazała, bo był jej zbyt bliski. Często pachniała nim suszarnia, często wtedy, kiedy kładła tam jego. Czy naprawdę nic nie pamiętasz, Ramseyu Mulciberze?
- Sprawiacie wrażenie kogoś, kto przepada za samotnością - Znała go przecież lepiej, niż on sam znał siebie, nawet jeśli dziś nie wiedział, kim była ona. - Kogoś, kogo nie jest łatwo zachwycić - A na pewno nie kwiatami. - Czy to ja powinnam przepraszać, czy wy podziękować? - zapytała, utkwiwszy tęczówki prosto w jego źrenicach, dbając o to, by nie mrugnąć ni razu. Patrz na mnie, Ramseyu Mulciberze. Usłysz mnie.
Kwiatowy zapach był jej przyjemny, tak daleki od miejskiego zaduchu, w jakim przebywała na co dzień, a jednocześnie inny niż leśna wilgoć, w której zbierała zioła, chyba nigdy w życiu nie widziała w jednym miejscu tak wielu kwiatów: ile ogrodów było potrzebnych, żeby zapełnić to wszystko pięknem pnącej się flory? Przystanęła u progu, wydając z siebie ciche westchnienie zachwytu, jaskrawość barw przeważnie budziła u niej niepokój, ale nie takich barw - płynących powietrzem aksamitnych płatków wyjątkowo szlachetnych odmian roślin. Wszystkie okazałe, wyjątkowe, nadzwyczajne, zapierały dech. Wiedziała, że Hampton Court będzie piękne, ale spodziewała się raczej innego rodzaju piękna i mniejszego poszanowania dla natury. Dotknęła płatków jednej z okazałych dalii wetkniętych do jednego z wazonów, podziwiając geometrię jej budowy; myślami pozostała przy czarodzieju, którego urwanym spojrzeniem i niewypowiedzianym życzeniem pragnęła tutaj przyzwać. Wciąż trudno było jej uwierzyć w rewelacje, którymi podzieliła się z nią Deirdre. Czy to możliwe, że tamto naprawdę odebrało mu nie pamięć, lecz wspomnienia? Nieprzypadkowe, bo ważne, te budzące emocje. Skoro nie pamiętał o niej - o czym jeszcze mógł zapomnieć? Kogo mógł zapomnieć? Czym było to niewygodne towarzyszące jej uczucie - zmartwieniem. Jego listy doprowadziły ją do furii, ale nie miała wtedy pełnego obrazu rzeczywistości. Gdy dostrzegła go u wejścia kątem oka, nieznacznie odsunęła się od kwiatu, krzyżując z nim spojrzenie - wiedziała, że przyjdzie. Ale długie spojrzenie, które mu poświęciło, miało powiedzieć jej więcej: czy to wszystko było prawdą? Czy dostrzeże w nim tylko obcą oschłą iskrę, nienaznaczoną nawet przejęciem wymienionej korespondencji, której sensu nie mógł zrozumieć?
Czy cokolwiek, co była w stanie zrobić, mogło wrócić mu wspomnienia?
Połączyło ich wiele, wiele uderzeń serc i wiele westchnień, niewiele wyznań i wiele przeczucia oscylującego gdzieś na metafizycznym poziomie, który niewielu prócz nich było w stanie zrozumieć. Transcendencja - czy mogła im pomóc znów odnaleźć wspólną drogę, u zarania wszechświata wytyczoną przez gwiazdy? W tym piekle tylko ona mogła być przewodniczką, on został ślepcem. Niedobrze dla niego, ona nigdy nie grała w tę grę uczciwie. Zastygłe na odsłoniętych pod maską ustach zamyślenie zdawało się oddzielać ją od niego niewidzialnym murem, przez te kilka chwil, które spędziła w więzieniu własnego umysłu.
- Doprawdy? - zdumiała się, z roztargnieniem unosząc ku niemu ciężkie spojrzenie. - Nie taki był mój zamiar, wybaczcie, panie. - Nie było w niej skromności ni wstydu, z jakim o wybaczenie winno się prosić, coś trudnego do zidentyfikowania iskrzyło w źrenicach. - Sprawa była pilna i nie mogła przeczekać ni chwili - przetłumaczyła powoli, z zastanowieniem, które nie zdradzało wiele. Nie patrzyła na niego. - Ale skoro zostaliście bez towarzystwa, nie zostaje mi nic innego, jak spłacić ten dług. W imieniu mojej drogiej przyjaciółki, niegrzecznie było z jej strony zostawić was samych. - Przekrzywiła lekko głowę, gdy między nimi spadła wisząca łodyga fioletowego kwiatu - ostrożnie wyciągnęła ku niemu dłoń, dotykając jego płatków. Poruszył się, wyrzucając pachnący pył, westchnęła cicho, wiedziona przyjemnością tej chwili, przenosząc spojrzenie na niego. Goryczuszka była bardzo często wykorzystywanym przez nią kwiatem, jej zapach nie zachwycał jej aż tak, jak to okazała, bo był jej zbyt bliski. Często pachniała nim suszarnia, często wtedy, kiedy kładła tam jego. Czy naprawdę nic nie pamiętasz, Ramseyu Mulciberze?
- Sprawiacie wrażenie kogoś, kto przepada za samotnością - Znała go przecież lepiej, niż on sam znał siebie, nawet jeśli dziś nie wiedział, kim była ona. - Kogoś, kogo nie jest łatwo zachwycić - A na pewno nie kwiatami. - Czy to ja powinnam przepraszać, czy wy podziękować? - zapytała, utkwiwszy tęczówki prosto w jego źrenicach, dbając o to, by nie mrugnąć ni razu. Patrz na mnie, Ramseyu Mulciberze. Usłysz mnie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nieznane myśli, nieznane uczucia zalęgły się w jego umyślnie, kiedy nieruchomym, czujnym okiem łapał jej przeciągłe, powłóczyste spojrzenia pełne czegoś, co trudno było mu pojąć, choć w swej pewności siebie odbierał je jak sygnały jednoznaczne przekonany o swej własnej nieomylności. Prowokacja w jej oczach była pułapką, której nie dostrzegał, niezaznajomiony z jej technikami i sztuczkami, naiwnie dając się złapać na sugestywną mowę ciała, która pobudzała go do działania. Jej głos był przyjemny dla ucha, choć niski, nieco monotonny. Mówiła bez przekonania, drażniąc się z nim bez cienia wstydu. Żadnego, najdrobniejsze śladu nie nosił ani ton ani pozbawiona rumieńca blada, jasna skóra odsłoniętej twarzy, ani tym bardziej oczy, które odciągnęła od niego kontynuując swoje zmyślone tłumaczenia. Otaczało go wielu interesujących czarodziejów i parę intrygujących czarownic, ale ta, która stała tuż przy nim wydawała się być zjawiskiem, które dusza badacza instynktownie pragnęła zgłębić. Naturalnie dla siebie, w tych chwilach pierwszych spotkań, pierwszych — najważniejszych wrażeń i odczuć, starał się wypaść miękko, przyjemnie — pozbawiony wzniosłości, obojętności i apodyktycznej narracji, która płynęła prosto z jego sczezłego serca. Usta wykrzywiał uśmiech świadczący o niebywałej przyjemności z odbywanej rozmowy; stalowe tęczówki zdradzały zainteresowanie, choć dość wyważone; mniejsze od tego, które w rzeczywistości czuł, a z którym nie chciał się aż nadto zdradzać przy niej. Skinął jej lekko głową, uprzejmie przyjmując przeprosiny, choć nie musiały zostać przyjęte; nie były nawet szczere.
— W obliczu nagłych, istotnych spraw pozostaję zupełnie bezradny — odparł ze sztucznym westchnieniem, odejmując od niej wzrok tylko po to, by spojrzeć na to, co przykuło jej uwagę. — Dołożę starań, by ta rekompensata okazała się przyjemnością zamiast przykrym obowiązkiem. — Uśmiechnął się, przenosząc spojrzenie na kwiat, który opadł między nich. Nie znał jego nazwy, ale zerknął na jej szczupłe, długie palce, które musnęły jego płatki w sposób, który bezczelnie przykuł jego uwagę. Brew skryta pod maską drgnęła, podobnie, jak kąciki ust, gdy tylko kwiat uwolnił słodki, przyciągający aromat. Nieznacznie uniósł wzrok ponad płatki, napotykając za nimi jej oczy. To, co czuł było znajome. Przyjemne, ale jednocześnie bezpieczne i ryzykowne. Czy to ona roztaczała wokół siebie tą niezwykłą aurę, czy może jednak nieznana roślina? Spotkali się już kiedyś? Zapewne. Ludzi mijało się na ulicach, nie poświęcając im więcej niż jedno pozbawione znaczenia spojrzenie, a kiedy przeznaczenie krzyżowało ich ścieżki ponownie zdawać by się mogło, że znali się całe życie. Do znajomości podchodził z dużą dozą ostrożności, ale ufał swojej intuicji, a ta podpowiadała mu, że chciał więcej, a odległość dzieląca go z nieznajomą była bezsprzecznie zbyt duża.
Uśmiechnął się szeroko; rzadko robił to w ten sposób. Naturalny i niewymuszony.
— To tylko pozory — skłamał gładko, nieświadom tego, że każda próba gry pozorów przy niej zostaje niemalże natychmiastowo zdemaskowana. Rysy twarzy mu złagodniały. — Bariera pozwalająca przesiać ziarno od plew, ludzi, którzy mają coś interesującego do powiedzenia od tych, którzy narzucają się innym z nudów, dla zabicia czasu. — Jeszcze chwilę przytrzymał jej spojrzenie, po czym oderwał je specjalnie, zerkając na ludzi wokół. Nie mógł pozwolić, by przykuwała jego uwagę przez cały ten czas. — Pewność w tym stwierdzeniu jest imponująca. Zna się pani na ludziach? — Obrócił głowę w jej stronę znów, napotykając jej intensywne, zielone oczy. — Pracuje pani z Ritą? Nawet jeśli tak, z pewnością się tego nie dowiem — odpowiedział sobie od razu z uśmiechem rozczarowania. — A może jednak to coś innego. Zna się pani na zachwycaniu innych? — Kim była? Co tu robiła tak naprawdę? Bez towarzystwa, bez mężczyzny, ojca? Próba opisania jej na podstawie wyglądu dziś była bezwartościowa, większość kobiet, niezależnie od tego kim były na co dzień wyglądało zjawiskowo. Błądzenie we mgle, tajemniczość i niepewność z jednej strony go irytowały, z drugiej przyjemnie łechtały i pobudzały do spontanicznego działania, co nie zdarzało się zbyt często. A sposób w jaki patrzyła w jego oczy, bezwstydny, rozbudzał wewnętrzne pragnienia. Czego szukała? — Hampton Court wydaje się zachwycające. To dla mnie zaszczyt, że mogłem się tu zjawić, pośród tych wszystkich, znakomitych osób — odpowiedział z przesadną uprzejmością, nie do końca szczerą — patrzył na nią, chciał widzieć, jak zareaguje na jego słowa. Tak naprawdę bycie tu było dla niego obowiązkiem, nie szukał tu przyjemności. Przybywając tu szczerze wątpił, by mógł znaleźć tu jakąkolwiek rozkosz. A jednak, miło się zaskoczył. – Pani także — dodał szczerze. Choć wieczór się ledwie rozpoczął już coś podpowiadało mu, że miała być jego największą atrakcją tego wieczora. — Ale dziękuję — odpowiedział jej śmiało, bez cienia wahania. Uśmiechnął się wilczo, nie spuszczając z niej wzroku. Cichy szelest zwrócił jego uwagę. Uniósł wzrok nad głowę, patrząc, jak drobne, matowozielone listki jemioły rozrastają się na bok, aby częściowo nad nimi zawisnąć. Kąciki ust drgnęły znów. Wyciągnął dłoń, nadgarstki wciąż nosiły blizny nieprzyjemnie upamiętniające tamtą szatańską pożogę. Zerwał jagodę jemioły, korą pojawiła się nad jego głową, by po chwili podać ją kobiecie. — Przedziwna roślina — mruknął tonem ignoranta, niezdającego sobie sprawy ze znaczenia i symboliki rozrastającego się pasożyta.
— W obliczu nagłych, istotnych spraw pozostaję zupełnie bezradny — odparł ze sztucznym westchnieniem, odejmując od niej wzrok tylko po to, by spojrzeć na to, co przykuło jej uwagę. — Dołożę starań, by ta rekompensata okazała się przyjemnością zamiast przykrym obowiązkiem. — Uśmiechnął się, przenosząc spojrzenie na kwiat, który opadł między nich. Nie znał jego nazwy, ale zerknął na jej szczupłe, długie palce, które musnęły jego płatki w sposób, który bezczelnie przykuł jego uwagę. Brew skryta pod maską drgnęła, podobnie, jak kąciki ust, gdy tylko kwiat uwolnił słodki, przyciągający aromat. Nieznacznie uniósł wzrok ponad płatki, napotykając za nimi jej oczy. To, co czuł było znajome. Przyjemne, ale jednocześnie bezpieczne i ryzykowne. Czy to ona roztaczała wokół siebie tą niezwykłą aurę, czy może jednak nieznana roślina? Spotkali się już kiedyś? Zapewne. Ludzi mijało się na ulicach, nie poświęcając im więcej niż jedno pozbawione znaczenia spojrzenie, a kiedy przeznaczenie krzyżowało ich ścieżki ponownie zdawać by się mogło, że znali się całe życie. Do znajomości podchodził z dużą dozą ostrożności, ale ufał swojej intuicji, a ta podpowiadała mu, że chciał więcej, a odległość dzieląca go z nieznajomą była bezsprzecznie zbyt duża.
Uśmiechnął się szeroko; rzadko robił to w ten sposób. Naturalny i niewymuszony.
— To tylko pozory — skłamał gładko, nieświadom tego, że każda próba gry pozorów przy niej zostaje niemalże natychmiastowo zdemaskowana. Rysy twarzy mu złagodniały. — Bariera pozwalająca przesiać ziarno od plew, ludzi, którzy mają coś interesującego do powiedzenia od tych, którzy narzucają się innym z nudów, dla zabicia czasu. — Jeszcze chwilę przytrzymał jej spojrzenie, po czym oderwał je specjalnie, zerkając na ludzi wokół. Nie mógł pozwolić, by przykuwała jego uwagę przez cały ten czas. — Pewność w tym stwierdzeniu jest imponująca. Zna się pani na ludziach? — Obrócił głowę w jej stronę znów, napotykając jej intensywne, zielone oczy. — Pracuje pani z Ritą? Nawet jeśli tak, z pewnością się tego nie dowiem — odpowiedział sobie od razu z uśmiechem rozczarowania. — A może jednak to coś innego. Zna się pani na zachwycaniu innych? — Kim była? Co tu robiła tak naprawdę? Bez towarzystwa, bez mężczyzny, ojca? Próba opisania jej na podstawie wyglądu dziś była bezwartościowa, większość kobiet, niezależnie od tego kim były na co dzień wyglądało zjawiskowo. Błądzenie we mgle, tajemniczość i niepewność z jednej strony go irytowały, z drugiej przyjemnie łechtały i pobudzały do spontanicznego działania, co nie zdarzało się zbyt często. A sposób w jaki patrzyła w jego oczy, bezwstydny, rozbudzał wewnętrzne pragnienia. Czego szukała? — Hampton Court wydaje się zachwycające. To dla mnie zaszczyt, że mogłem się tu zjawić, pośród tych wszystkich, znakomitych osób — odpowiedział z przesadną uprzejmością, nie do końca szczerą — patrzył na nią, chciał widzieć, jak zareaguje na jego słowa. Tak naprawdę bycie tu było dla niego obowiązkiem, nie szukał tu przyjemności. Przybywając tu szczerze wątpił, by mógł znaleźć tu jakąkolwiek rozkosz. A jednak, miło się zaskoczył. – Pani także — dodał szczerze. Choć wieczór się ledwie rozpoczął już coś podpowiadało mu, że miała być jego największą atrakcją tego wieczora. — Ale dziękuję — odpowiedział jej śmiało, bez cienia wahania. Uśmiechnął się wilczo, nie spuszczając z niej wzroku. Cichy szelest zwrócił jego uwagę. Uniósł wzrok nad głowę, patrząc, jak drobne, matowozielone listki jemioły rozrastają się na bok, aby częściowo nad nimi zawisnąć. Kąciki ust drgnęły znów. Wyciągnął dłoń, nadgarstki wciąż nosiły blizny nieprzyjemnie upamiętniające tamtą szatańską pożogę. Zerwał jagodę jemioły, korą pojawiła się nad jego głową, by po chwili podać ją kobiecie. — Przedziwna roślina — mruknął tonem ignoranta, niezdającego sobie sprawy ze znaczenia i symboliki rozrastającego się pasożyta.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatni post dla Drew!
Szacunek do wyższego rangą - choć odczuwała go, także wobec tych, którzy niejednokrotnie zaleźli jej za skórę - nie miał nic wspólnego z ciepłem, przyjemnym jak dym i parzącym jak węgle, które spowijało ją od środka, gdy rozmawiali. Dawno przestała szarpać się z uczuciem, nie udawała już sama przed sobą, że Drew jest jej obojętny. Nie potrafiła jeszcze, nie chciała nazywać emocji. Nie miały znaczenia, bo nic nie zamierzała z tym czynić. Drew nie mógł wiedzieć.
Nie dopóki stąpała po Ziemi kobieta dość bezczelna, by owijać się wokół niego jak gnijący padalec.
- Nie mógłbyś być tak naiwny - rzuciła ironicznie, lecz uśmiech na czerwonych ustach pozostał ciepły, szczery, może tylko lekko napięty w kącikach, gdy starała się zapomnieć, oderwać od tego, co ujrzała i słyszała, tak jakby tu i teraz istniało poza balem, poza przestrzenią i czasem.
Może tak było; może była wystarczająco pijana, by wyobrazić sobie tę rozmowę, dziwaczną okazję do wyszarpnięcia bolesnej drzazgi, która tkwiła głęboko w niej odkąd prawie umarła, wykrwawiając się na lodowatej podłodze kostnicy.
Dopiero dotyk wybudził ją z oszołomienia; namacalny dowód prawdziwości, chłodne, ale jakże miękkie palce muskające wrażliwą linię blizny. Zesztywniała w niepewności, nie zdążyła rozluźnić się nim cofnął dłoń. Żałowała tego. Z gardła wyrwało jej się nieme westchnienie. Przez moment przeszło jej przez myśl, że ma już dosyć, że powinna odwrócić się i odejść, ale na szczęście tego nie zrobiła.
- Też mam taką nadzieję. Wystarczy mi blizn, przynajmniej z rąk przyjaciela - potwierdziła, choć słowo "przyjaciel" smakowało cierpko i metalicznie. Jak krew z przypadkiem przygryzionego języka. - Pokaż co potrafisz - I znowu się uśmiechała, bez strachu opierając dłonie na ramionach Drew, podchodząc bliżej, tak blisko, że nie czuła już zapachu kwiatów, a jedynie jego.
Nie wiedziała jak długo tańczyli, lecz niezależnie od upływającego czasu, Elvira miała pewność, że zbyt krótko. Przydeptała go przypadkiem, nie z premedytacją, a jednak uznała to za coś właściwego, jakby sobie na to zasłużył. Może zasłużył. Zachichotała, przylgnęła do niego, mocniej oplatając ramionami. Drżała lekko, pewnie pomyśli, że za dużo wypiła.
- Może i tak. Obawiasz się czegoś? Niecnych sekretów odkrytych za plecami? - Brzmiała złośliwie, błękitne oczy połyskiwały rozbawieniem. Zanim się znów odsunęła, złapała go lekko za nadgarstek, by przysunął piersiówkę i pozwolił jej upić jeszcze jeden ostatni łyk. Ciepły od ust metal w jej wyobraźni smakował pocałunkiem. - Dziękuję za taniec, był pouczający. I pewnie masz rację. Będą szukać - Nie próbowała kryć sarkazmu, a jednak udało jej się to podświadomie. Serce nie chciało zdradzać swoich najmroczniejszych tajemnic.
Machinalnie poprawiła kołnierz jego koszuli, potem odsunęła się, wyrównała własną maskę. Kolejny uśmiech nie miał już w sobie niczego z ciepła, był zimny, paskudny.
Przedstawienie trwało.
/zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Szacunek do wyższego rangą - choć odczuwała go, także wobec tych, którzy niejednokrotnie zaleźli jej za skórę - nie miał nic wspólnego z ciepłem, przyjemnym jak dym i parzącym jak węgle, które spowijało ją od środka, gdy rozmawiali. Dawno przestała szarpać się z uczuciem, nie udawała już sama przed sobą, że Drew jest jej obojętny. Nie potrafiła jeszcze, nie chciała nazywać emocji. Nie miały znaczenia, bo nic nie zamierzała z tym czynić. Drew nie mógł wiedzieć.
Nie dopóki stąpała po Ziemi kobieta dość bezczelna, by owijać się wokół niego jak gnijący padalec.
- Nie mógłbyś być tak naiwny - rzuciła ironicznie, lecz uśmiech na czerwonych ustach pozostał ciepły, szczery, może tylko lekko napięty w kącikach, gdy starała się zapomnieć, oderwać od tego, co ujrzała i słyszała, tak jakby tu i teraz istniało poza balem, poza przestrzenią i czasem.
Może tak było; może była wystarczająco pijana, by wyobrazić sobie tę rozmowę, dziwaczną okazję do wyszarpnięcia bolesnej drzazgi, która tkwiła głęboko w niej odkąd prawie umarła, wykrwawiając się na lodowatej podłodze kostnicy.
Dopiero dotyk wybudził ją z oszołomienia; namacalny dowód prawdziwości, chłodne, ale jakże miękkie palce muskające wrażliwą linię blizny. Zesztywniała w niepewności, nie zdążyła rozluźnić się nim cofnął dłoń. Żałowała tego. Z gardła wyrwało jej się nieme westchnienie. Przez moment przeszło jej przez myśl, że ma już dosyć, że powinna odwrócić się i odejść, ale na szczęście tego nie zrobiła.
- Też mam taką nadzieję. Wystarczy mi blizn, przynajmniej z rąk przyjaciela - potwierdziła, choć słowo "przyjaciel" smakowało cierpko i metalicznie. Jak krew z przypadkiem przygryzionego języka. - Pokaż co potrafisz - I znowu się uśmiechała, bez strachu opierając dłonie na ramionach Drew, podchodząc bliżej, tak blisko, że nie czuła już zapachu kwiatów, a jedynie jego.
Nie wiedziała jak długo tańczyli, lecz niezależnie od upływającego czasu, Elvira miała pewność, że zbyt krótko. Przydeptała go przypadkiem, nie z premedytacją, a jednak uznała to za coś właściwego, jakby sobie na to zasłużył. Może zasłużył. Zachichotała, przylgnęła do niego, mocniej oplatając ramionami. Drżała lekko, pewnie pomyśli, że za dużo wypiła.
- Może i tak. Obawiasz się czegoś? Niecnych sekretów odkrytych za plecami? - Brzmiała złośliwie, błękitne oczy połyskiwały rozbawieniem. Zanim się znów odsunęła, złapała go lekko za nadgarstek, by przysunął piersiówkę i pozwolił jej upić jeszcze jeden ostatni łyk. Ciepły od ust metal w jej wyobraźni smakował pocałunkiem. - Dziękuję za taniec, był pouczający. I pewnie masz rację. Będą szukać - Nie próbowała kryć sarkazmu, a jednak udało jej się to podświadomie. Serce nie chciało zdradzać swoich najmroczniejszych tajemnic.
Machinalnie poprawiła kołnierz jego koszuli, potem odsunęła się, wyrównała własną maskę. Kolejny uśmiech nie miał już w sobie niczego z ciepła, był zimny, paskudny.
Przedstawienie trwało.
/zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Smagnięte krwistą pomadką usta wygięły się w uśmiechu, nie tym radosnym i pełnym szczęśliwości, nie wstydu podlotka, a w uśmiechu zaintrygowanym i nieprzyzwoicie figlarnym; wargi rozchyliły się nieznacznie, na kilka chwil zastygając w tym bezruchu, gdy z uwagą badała spojrzeniem fakturę jego twarzy, bladość skóry, znajome cienie pod oczami, nieprzeniknioną barwę stalowych oczu. Odbił się w jej źrenicach ślad melancholii, nostalgicznej nuty uparcie wygrywającej żałobną pieśń za wspomnieniami, o których wiedziała już, że naprawdę zostały utracone. Czy bezpowrotnie? Nie rozmawiałby z nią w ten sposób, nie reagowałby na nią w ten sposób, gdyby stało za tym tylko kłamstwo, brnęli zbyt daleko. Zaśmiała się, krótko, jej usta nie rozchyliły się przy tym ni fragment wyżej ani dalej, spojrzenia nie odjęła od jego oczu. Był to śmiech kobiety zapatrzonej w interesującego rozmówcę. Zaintrygowanej. W tym przypadku, celowo pragnącej przykuć jego uwagę. Coś musiało w nim pozostać: jeśli nie uczucia, to bezosobowa fizjologia.
- Nie wygląda pan na bezradnego, panie Mulciber - odpowiedziała głośnym szeptem, zbliżając się doń pół kroku, nie podał jej swojego nazwiska, nie przedstawił się imieniem. Bez znaczenia. - Jak to jest - zaczęła, umyślnie przeciągając głoski, nieprzerwanie w niego wpatrzona - Móc skryć się tu za maską? Na co dzień, na ulicy, czarodzieje raczej schodzą panu z drogi, prawda? Ramsey Mulciber, bohater - szepnęła, przywodząc twarz nieznacznie bliżej, by otulił go ciężki zapach jej perfum, do słów wkradła się nuta podziwu. - przywódca, wojownik - Ściszyła nieznacznie ton głosu, by musiał się na niej skupić, słysząc dalsze słowa. - Duma i nadzieja czarodziejskiego świata, siewca śmierci i tryumfator - Śmierciożerca trwającej wojny. Sztucznie zawstydzona własnym słowem, jakby powiedziała zbyt dużo, odwróciła spojrzenie w bok. Po chwili - jakby coś do niej dotarło, ściągnęła brew, zajęta wewnętrzną walką własnych myśli.
- Czyżby... naprawdę chodziło o pozory? - zapytała, powracając ku niemu zreflektowanym spojrzeniem, nieznacznie z zaciekawieniem przekrzywiając głowę w bok. Spojrzeniem widzącym. Wiedzącym. Jakby nagle wspomniała przed sobą mądrość niedostępną dla postronnych. W istocie zdawało jej się wiedzieć niekiedy więcej, niż innym, nawet jeśli długie lata odrzucała ten dar. Dziś jej przewaga wynikała wyłącznie z jego blizny. - Jak można poznać, czy druga osoba rzeczywiście ma coś interesującego do powiedzenia... - Nie, Ramseyu Mulciberze, nie patrz na ludzi wokół. Patrz na mnie. - ... i co złego jest w zabawie z nudów? Czy noworoczny bal nie powinien pozwolić na chwilę beztroskiego zapomnienia? - dodała z lekkim zawodem, uciekając przed jego spojrzeniem w bok, badając zdobne stroje bawiących się gości, gdy tylko zwrócił ku niej własny wzrok. - Tylko na niektórych - odpowiedziała na pytanie o ludzi, kącik ust zadrżał, unosząc się delikatnie wyżej. - Co jest celem pytania, na które i tak nie uzyska się odpowiedzi? - Miał rację, gdyby pracowała z Ritą, nie mogłaby mu odpowiedzieć. - Niech pan mi powie - Czy znam się na zachwycaniu ludzi? Czy zachwycam? W ciężkim o makijażu spojrzeniu nie było skromności ani wstydu.
- Który zatem spośród gości wzbudza u pana największy zaszczyt? - zapytała równie uprzejmie, czy przyłapałam pana na małym kłamstwie? Był jednym z najznamienitszych gości tego dnia, szlachetnie urodzeni panowie struchleli przerażeniem w swoich wielkich pałacach nie cieszyli się dzisiaj takimi laskami Czarnego Pana jak Ramsey Mulciber. A to one - wyznaczały dzisiaj prawdziwą potęgę. Skinęła głową, lekko, nieznacznie, gdy zaliczył ją do grona czarodziejów, którzy sprawili mu tego dnia przyjemność.
- Jemioła - odpowiedziała, odbierając od niego jagodę, obróciła ją między palcami, lecz na nią nie spojrzała. - Zaiste przedziwna - mówiła dalej, znów szukając jego spojrzenia. - Potrafi uleczyć ciało i duszę, wyciągnąć z najbardziej śmiertelnej choroby, oczyścić krew, przywrócić sercu właściwy rytm. Mówi się, że potrafi też... - mruknęła, po czym urwała, teatralnie orientując się, że zabrnęła zbyt daleko, uciekając myślami ku tematom, o których dama w miejscu takim jak to myśleć nie powinna. - I pomyśleć, że jest tylko... pasożytem żerującym na stabilnych prastarych drzewach. Wysysa z nich siły i energię. Dostrzega pan ironię? - zapytała, dopiero teraz spoglądając z zastanowieniem na jagodę: przyciągając ją z zainteresowaniem bliżej siebie, jakby nie pojmowała celu, dla którego została jej wręczona.
- Nie wygląda pan na bezradnego, panie Mulciber - odpowiedziała głośnym szeptem, zbliżając się doń pół kroku, nie podał jej swojego nazwiska, nie przedstawił się imieniem. Bez znaczenia. - Jak to jest - zaczęła, umyślnie przeciągając głoski, nieprzerwanie w niego wpatrzona - Móc skryć się tu za maską? Na co dzień, na ulicy, czarodzieje raczej schodzą panu z drogi, prawda? Ramsey Mulciber, bohater - szepnęła, przywodząc twarz nieznacznie bliżej, by otulił go ciężki zapach jej perfum, do słów wkradła się nuta podziwu. - przywódca, wojownik - Ściszyła nieznacznie ton głosu, by musiał się na niej skupić, słysząc dalsze słowa. - Duma i nadzieja czarodziejskiego świata, siewca śmierci i tryumfator - Śmierciożerca trwającej wojny. Sztucznie zawstydzona własnym słowem, jakby powiedziała zbyt dużo, odwróciła spojrzenie w bok. Po chwili - jakby coś do niej dotarło, ściągnęła brew, zajęta wewnętrzną walką własnych myśli.
- Czyżby... naprawdę chodziło o pozory? - zapytała, powracając ku niemu zreflektowanym spojrzeniem, nieznacznie z zaciekawieniem przekrzywiając głowę w bok. Spojrzeniem widzącym. Wiedzącym. Jakby nagle wspomniała przed sobą mądrość niedostępną dla postronnych. W istocie zdawało jej się wiedzieć niekiedy więcej, niż innym, nawet jeśli długie lata odrzucała ten dar. Dziś jej przewaga wynikała wyłącznie z jego blizny. - Jak można poznać, czy druga osoba rzeczywiście ma coś interesującego do powiedzenia... - Nie, Ramseyu Mulciberze, nie patrz na ludzi wokół. Patrz na mnie. - ... i co złego jest w zabawie z nudów? Czy noworoczny bal nie powinien pozwolić na chwilę beztroskiego zapomnienia? - dodała z lekkim zawodem, uciekając przed jego spojrzeniem w bok, badając zdobne stroje bawiących się gości, gdy tylko zwrócił ku niej własny wzrok. - Tylko na niektórych - odpowiedziała na pytanie o ludzi, kącik ust zadrżał, unosząc się delikatnie wyżej. - Co jest celem pytania, na które i tak nie uzyska się odpowiedzi? - Miał rację, gdyby pracowała z Ritą, nie mogłaby mu odpowiedzieć. - Niech pan mi powie - Czy znam się na zachwycaniu ludzi? Czy zachwycam? W ciężkim o makijażu spojrzeniu nie było skromności ani wstydu.
- Który zatem spośród gości wzbudza u pana największy zaszczyt? - zapytała równie uprzejmie, czy przyłapałam pana na małym kłamstwie? Był jednym z najznamienitszych gości tego dnia, szlachetnie urodzeni panowie struchleli przerażeniem w swoich wielkich pałacach nie cieszyli się dzisiaj takimi laskami Czarnego Pana jak Ramsey Mulciber. A to one - wyznaczały dzisiaj prawdziwą potęgę. Skinęła głową, lekko, nieznacznie, gdy zaliczył ją do grona czarodziejów, którzy sprawili mu tego dnia przyjemność.
- Jemioła - odpowiedziała, odbierając od niego jagodę, obróciła ją między palcami, lecz na nią nie spojrzała. - Zaiste przedziwna - mówiła dalej, znów szukając jego spojrzenia. - Potrafi uleczyć ciało i duszę, wyciągnąć z najbardziej śmiertelnej choroby, oczyścić krew, przywrócić sercu właściwy rytm. Mówi się, że potrafi też... - mruknęła, po czym urwała, teatralnie orientując się, że zabrnęła zbyt daleko, uciekając myślami ku tematom, o których dama w miejscu takim jak to myśleć nie powinna. - I pomyśleć, że jest tylko... pasożytem żerującym na stabilnych prastarych drzewach. Wysysa z nich siły i energię. Dostrzega pan ironię? - zapytała, dopiero teraz spoglądając z zastanowieniem na jagodę: przyciągając ją z zainteresowaniem bliżej siebie, jakby nie pojmowała celu, dla którego została jej wręczona.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Powinien szybciej dojść do tego, z kim miał do czynienia, ale zamiast czujnej obserwacji i analizy ignorowanych faktów, łatwo dał ponieść się w tym tańcu, który zainicjowała jeszcze na poprzedniej sali. Prosto było wejść z nią w to tango, w którym czuła się pewnie, w którym jemu łaskawie pozwalała się umościć u swojego boku i chwycić ją mocno, dając jakże złudne wrażenie prowadzenia, podczas gdy to ona w rzeczywistości lekko balansem ciała, ruchem głowy sugerowała upragniony kierunek. Od początku wiedziała kim był i nieprzypadkowo ściągnęła go tu powłóczystym spojrzeniem. Oczu sięgnęło ukłucie rozczarowania, ale szybko zastąpiło je zaintrygowanie. Ani jej imię ani nazwisko nie było dla niego dziecięcą zagadką; luki w pamięci z ostatnich miesięcy bywały uciążliwe i już nie raz i nie dwa, przyłapał się na tym, że nie pamiętał. Choć jego twarz nie była szczególnie powiązana z żadnym publicznym wystąpieniem, nie łudził się, że skąpa maska mogła szczególnie ją ukryć. Nie miał wątpliwości, że znać się musieli dobrze. Mógł grać w tę grę, tak samo, jakby nic, naprawdę nic się nie zmieniło. Nie zdradził swojego zaskoczenia wypowiedzianym nazwiskiem, uśmiechając się lekko, prócz cienia tamtej jednej, krótkiej emocji, nie okazując więcej ponad to, czego teraz chciał.
— A pani na skruszoną — odpowiedział jej z uśmiechem, nawiązując do jej przykrego występku, odciągnięcia od niego towarzyszki rozmowy. — Fatalnie. Doprawdy, koszmarnie mi ze świadomością, że próbując ukryć się przed światem i zainteresowaniem nieciekawych ludzi okazuje się, że bohaterskie czyny wyzwolenia naszej, czarodziejskiej Anglii idą mi znacznie lepiej niż wtopienie się w tłum — mruknął, unosząc brwi, ale nie spuszczając z niej oczu. Kąciki ust mu drgnęły, ale zaraz twarz złagodniała pod wyrazem śmiertelnej powagi. — Co mnie zdradziło? Niemożliwy do podrobienia profil, czy może krew wrogów za paznokciami? — spytał, przechylając głowę w bok. Zadumał się na moment i upił łyk trunku, który otrzymał na wejściu. — Moje plecy nie udźwigną ciężaru tych wszystkich komplementów i zachwytów. Obawiam się, że mnie przeceniasz. Nie pomyliłaś mnie z kimś, pani? Z kimś kogo może... kiedyś znałaś? — spytał zaczepnie, a usta wykrzywiły się powoli w pewnym siebie uśmiechu. Spotkali się, ale nie wiedział jeszcze kiedy i w jakich okolicznościach. Zawinił jej? Czy to spotkanie miało być preludium do słodkiej zemsty? Była świadoma swojej mocy i władzy nad męskim światem, doskonale rozkładając karty. Gdyby nie nazwisko, którego jej nie podał, połknąłby jej zachwyty jak połechtany przyjemnie młodzik. Jej odwrócone i powracające spojrzenie pochwycił w mig, milcząc chwilę. Głosy rozbrzmiewały wokół, zapach kwiatów przyjemnie wypełniał nozdrza, ale między roślinną wonią pojawił się inny zapach, który przedarł się przez wszystkie inne, dominując, chociaż wydawał się najbledszy i najmniej trwały z nich wszystkich. Zapach miodu, choć dla każdego przeciętnego człowieka miód prawie zapachu nie posiadał. Ten zapach coś mu przypominał, ale nie wiedział co. Nie pamiętał.
— Nie mam pojęcia — mruknął z nagą choć nie wstydliwą szczerością, wpatrując się w jej zielonkawe oczy, nie mogąc ich rozgryźć. Ani spojrzenia, ani tego co czaiło się za taflą jadowitych tęczówek, które wzbudzały ciche pożądanie. — Ale wciąż nie podjęliśmy tematu pogody. Zakładam więc, że ta kwestia nas nie dotyczy, moja droga pani. — Obok przelatywała taca z alkoholami, zwolniła tuż obok nich. odłożył własny, pusty kielich, by chwycić dwa nowe, dla siebie i dla intrygującej towarzyszki. — Nie jestem szczególnie rozrywkowym typem. Czyż nie? — spytał, podając jej kieliszek. Znała go, wiedziała? — Niemniej, przyznaję, jestem zachwycony swoim aktualnym towarzystwem — skłamał prędko, gładko. Na to pytanie nie było innej odpowiedzi. Na wiele sposobów mógłby opisać jej działania i jego odczucia, ale nie było w tym zachwytu. Umiarkowany entuzjazm, trzymane emocje na wodzy nie były sprzymierzeńcem jego słów, ale zupełnie nie o to mu chodziło. Zaszczyt — rozejrzał się w poszukiwaniu twarzy, ale wokół wszyscy kryli swoją tożsamość pod mniej lub bardziej zabudowanymi maskami. Mógłby wymienić, nieszczerze, parę osób, interesujących nazwisk — takich, które szanował lub takich, które powinny uchodzić za znamienite. Ale powrócił do niej spojrzeniem z uśmiechem. — I tu mnie pani ma... — mruknął z nieco fałszywą skruchą. — Na swoją obronę mam tylko to, że bezspornie, towarzyszy mi najbardziej intrygująca i piękna kobieta na tym balu. Jak wiele bym stracił, gdybym się tu nie zjawił. Szczęściarz ze mnie — wyznał, już bez fałszu i obłudy. Niepewność nie zniknęła, czujność si wzmogła, ale przyjemnie było patrzeć na nią i upajać się jej uśmiechem, zmysłowym spojrzeniem, które pobudzało wyobraźnię i rozniecało fantazje. Wysłuchał jej słów z uwagą — słów o uzdrawianiu ciała i duszy — wtedy dopiero zrozumiał, pojął, że nie było w tym przypadku. Kąciki ust na moment mu opadły.
— Celtowie wierzyli, że jest szczególnie magiczna. Żyje, kiedy wszystko wokół obumiera — dodał, gdy urwała, niewzruszony jej wstydem. Ledwie wspomniała o tym, czym była. Pasożytem. Zabawne, jak wiele racji było w jej słowach, jak dobrze potrafiła go rozgryźć. Zrobił pół kroku w jej stronę, spojrzeniem wciąż prześlizgując się po jej pięknej twarzy. — Tradycja zobowiązuje stojących pod nią do pocałunku. Wybacz mi śmiałość — niczego nie żałował. Spojrzenie miał prowokacyjne. — Uchodzi za symbol miłości. O tą ironię pani pyta? — spytał ciszej, uśmiechając się wilczo. Miłość ponoć potrafiła wysysać z ludzi życie, całą energię. Nigdy tego nie doświadczył. A może? Ktoś ostatnio wyznał mu, że kogoś kochał. Tak było?
— A pani na skruszoną — odpowiedział jej z uśmiechem, nawiązując do jej przykrego występku, odciągnięcia od niego towarzyszki rozmowy. — Fatalnie. Doprawdy, koszmarnie mi ze świadomością, że próbując ukryć się przed światem i zainteresowaniem nieciekawych ludzi okazuje się, że bohaterskie czyny wyzwolenia naszej, czarodziejskiej Anglii idą mi znacznie lepiej niż wtopienie się w tłum — mruknął, unosząc brwi, ale nie spuszczając z niej oczu. Kąciki ust mu drgnęły, ale zaraz twarz złagodniała pod wyrazem śmiertelnej powagi. — Co mnie zdradziło? Niemożliwy do podrobienia profil, czy może krew wrogów za paznokciami? — spytał, przechylając głowę w bok. Zadumał się na moment i upił łyk trunku, który otrzymał na wejściu. — Moje plecy nie udźwigną ciężaru tych wszystkich komplementów i zachwytów. Obawiam się, że mnie przeceniasz. Nie pomyliłaś mnie z kimś, pani? Z kimś kogo może... kiedyś znałaś? — spytał zaczepnie, a usta wykrzywiły się powoli w pewnym siebie uśmiechu. Spotkali się, ale nie wiedział jeszcze kiedy i w jakich okolicznościach. Zawinił jej? Czy to spotkanie miało być preludium do słodkiej zemsty? Była świadoma swojej mocy i władzy nad męskim światem, doskonale rozkładając karty. Gdyby nie nazwisko, którego jej nie podał, połknąłby jej zachwyty jak połechtany przyjemnie młodzik. Jej odwrócone i powracające spojrzenie pochwycił w mig, milcząc chwilę. Głosy rozbrzmiewały wokół, zapach kwiatów przyjemnie wypełniał nozdrza, ale między roślinną wonią pojawił się inny zapach, który przedarł się przez wszystkie inne, dominując, chociaż wydawał się najbledszy i najmniej trwały z nich wszystkich. Zapach miodu, choć dla każdego przeciętnego człowieka miód prawie zapachu nie posiadał. Ten zapach coś mu przypominał, ale nie wiedział co. Nie pamiętał.
— Nie mam pojęcia — mruknął z nagą choć nie wstydliwą szczerością, wpatrując się w jej zielonkawe oczy, nie mogąc ich rozgryźć. Ani spojrzenia, ani tego co czaiło się za taflą jadowitych tęczówek, które wzbudzały ciche pożądanie. — Ale wciąż nie podjęliśmy tematu pogody. Zakładam więc, że ta kwestia nas nie dotyczy, moja droga pani. — Obok przelatywała taca z alkoholami, zwolniła tuż obok nich. odłożył własny, pusty kielich, by chwycić dwa nowe, dla siebie i dla intrygującej towarzyszki. — Nie jestem szczególnie rozrywkowym typem. Czyż nie? — spytał, podając jej kieliszek. Znała go, wiedziała? — Niemniej, przyznaję, jestem zachwycony swoim aktualnym towarzystwem — skłamał prędko, gładko. Na to pytanie nie było innej odpowiedzi. Na wiele sposobów mógłby opisać jej działania i jego odczucia, ale nie było w tym zachwytu. Umiarkowany entuzjazm, trzymane emocje na wodzy nie były sprzymierzeńcem jego słów, ale zupełnie nie o to mu chodziło. Zaszczyt — rozejrzał się w poszukiwaniu twarzy, ale wokół wszyscy kryli swoją tożsamość pod mniej lub bardziej zabudowanymi maskami. Mógłby wymienić, nieszczerze, parę osób, interesujących nazwisk — takich, które szanował lub takich, które powinny uchodzić za znamienite. Ale powrócił do niej spojrzeniem z uśmiechem. — I tu mnie pani ma... — mruknął z nieco fałszywą skruchą. — Na swoją obronę mam tylko to, że bezspornie, towarzyszy mi najbardziej intrygująca i piękna kobieta na tym balu. Jak wiele bym stracił, gdybym się tu nie zjawił. Szczęściarz ze mnie — wyznał, już bez fałszu i obłudy. Niepewność nie zniknęła, czujność si wzmogła, ale przyjemnie było patrzeć na nią i upajać się jej uśmiechem, zmysłowym spojrzeniem, które pobudzało wyobraźnię i rozniecało fantazje. Wysłuchał jej słów z uwagą — słów o uzdrawianiu ciała i duszy — wtedy dopiero zrozumiał, pojął, że nie było w tym przypadku. Kąciki ust na moment mu opadły.
— Celtowie wierzyli, że jest szczególnie magiczna. Żyje, kiedy wszystko wokół obumiera — dodał, gdy urwała, niewzruszony jej wstydem. Ledwie wspomniała o tym, czym była. Pasożytem. Zabawne, jak wiele racji było w jej słowach, jak dobrze potrafiła go rozgryźć. Zrobił pół kroku w jej stronę, spojrzeniem wciąż prześlizgując się po jej pięknej twarzy. — Tradycja zobowiązuje stojących pod nią do pocałunku. Wybacz mi śmiałość — niczego nie żałował. Spojrzenie miał prowokacyjne. — Uchodzi za symbol miłości. O tą ironię pani pyta? — spytał ciszej, uśmiechając się wilczo. Miłość ponoć potrafiła wysysać z ludzi życie, całą energię. Nigdy tego nie doświadczył. A może? Ktoś ostatnio wyznał mu, że kogoś kochał. Tak było?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Niewiele się zmienił. Wspomnienia uleciały z jego głowy, ale mimo to pozostał sobą, nie okazała sobą ulgi, jaką niosła ta wiadomość; gdzieś w głębi serca martwiła się o to, jaki to wszystko mogło w rzeczywistości wywierać na niego wpływ. Wspomnienia tworzyły to, kim czarodzieje w istocie byli, zadawały rany, które z czasem się zabliźniały lub pozostawiały ślady słodyczy, których wspomnienie wzmagało pragnienie. Ramsey nie pamiętał już jej. Jego myśli były bardziej nieprzeniknione niż dawniej, gdy wyraz twarzy krył się za tą samą maską, co zawsze, a jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu - że wciąż potrafi go zrozumieć.
- Trudno być częścią tłumu, kiedy wybija się ponad niego, czyż nie? - odparła niezrażona, jakby nie słyszała w jego słowach ironii; rozpoznałaby go wszędzie, znała na pamięć linię jego żuchwy, brody, wszystkie tony jego głosu, tak tego rozbawionego, jak znużonego i zirytowanego, znała gesty i ruchy, a on nie mógł sobie z tego wszystkiego zdawać sprawy. Czy dobrze robiła, stając dziś naprzeciw niego? Znalazła już to, czego chciała, potwierdzenie pogłosek, które dotarły do jej ucha i zapewnienie, że nie potrzebował wcale pomocy w związku ze swoją... nieszczęśliwą przypadłością. Nigdy nie był jak inni. Nigdy nie zgubiłaby go w tłumie. - Błysk kłów - zdradziła bez ogródek, teatralnym szeptem, jak gdyby zdradzała trudną do uchwycenia tajemnicę. Tę prawdziwą - zechciała jednak zachować dla siebie. Uniosła ku niemu spojrzenie spod powłóczystych rzęs, gdy spytał o dawną znajomość; był bystry, zdawał sobie sprawę ze swoich dolegliwości, lecz ile mógł się zdążyć dowiedzieć o niej? Zbyt mało, tego, co najistotniejsze, nie wiedział przecież nikt prócz nich samych. - Zapamiętałabym kogoś takiego jak pan - dodała zatem, kłamiąc bez mrużenia okiem i spoglądając prosto w jego okryte cieniem maski oczy. Znała ich barwę. Każdy odcień, wachlarz barw, znała je, gdy były spokojne i znała je, gdy unosił się emocjami, które potrafiła z niego wykrzesać. Przyjęła kielich, który jej ofiarował, na moment kryjąc za nim usta, upiła drobny łyk wina. Usta złożyły się w uśmiech, kiedy nazwał ją tak poufale, nie odpowiedziała jednak tym samym.
- Wygląda na to, że nie w tłumie - zgodziła się z nim, lecz w oku błysnęło coś niedookreślonego i wyzywającego. Nigdy nie był rozrywkowy, to prawda. Nie brylował w towarzystwie, zdawał się oschły i milczący. Był typem obserwatora. Ale to, co ich połączyło, dalekie było od tego zdystansowania. - A w cztery oczy, panie Mulciber? - zapytała, i choć słowa nie wyrażały wiele, to ton jej głosu pozostał obdarty z niewinności. Był zachwycony jej towarzystwem. Nazywał ją intrygującą i piękną, choć twarz miała ukrytą. Nie miała powodów nie dowierzać jego fascynacji, mężczyźni byli prości. Nie wymagali wiele. W zbliżeniu się do niego nie mogło być nic trudnego, lecz nie tego pragnęła - a tego, by nienasycone wspomnienie i cienie przeszłości nawiedzały go w snach, szukając pustki, którą zabrały moce tak przerażające, że nawet on nie mógł się z nimi mierzyć. Zaśmiała się, krótko, brzmieć to mogło bardziej jak głośne westchnienie urwane w pół dźwięku. Usta uniosły się w naznaczonym smutkiem uśmiechu, upiła łyk wina, zbywając ciszę; nietrudno było usiłować przechylić tę szalę na drugą stronę, to w nim spróbować wzniecić pragnienie poznania, tak jakby mówione przez niego komplementy nie zostały wcale sprowokowane jej mało skromnym zachowaniem.
Wzrok błądził, szukając jego źrenic. Miał rację, w jemiole tliła się energia, kiedy zło odebrało ją już wszystkiemu wokół. Na krótki moment i ona spoważniała - nie potrafiąc rozszyfrować, czy słowa padły z umyślnością, czy z przypadkiem. Czy to, co czuł, czy to, co zrodziło się między nimi nagle, gwałtownie jak wzburzone morze i drastycznie jak piorun, który przełamał na pół wypełnione wigorem drzewo, czy to mogło w nim przetrwać pomimo obumarcia wszystkiego innego? Czy pamiętał uczucie, nawet jeśli nie pamiętał jej? Przecież wiedziała - nie miał ich w życiu wiele.
Niekiedy wątpiła, czy w ogóle je miał - czy i teraz była naiwna? Oczy rozszerzyły się na krótki moment, kiedy wystąpił krok w jej stronę, nie cofnęła się jednak. Rozchylone usta pragnęły zadać pytanie, na które i tak nie potrafiłby jej odpowiedzieć.
- Być może - odpowiedziała szeptem, gdy i on ściszył głos, rozpoznawała ten uśmiech drapieżnika, czy dziś wierzył, że odnalazł ofiarę? Mógł być myśliwym, lecz ona nigdy nie była sarną. Utkwiła spojrzenie w jego oczach, jak zahipnotyzowana nie odejmując go ni na chwilę, wysiłkiem wstrzymując powieki, by nie mrugnęły, nie mógł, nie mógł się teraz rozproszyć. Nie mógł spojrzeć w inną stronę. - Celtowie nigdy nie sprzeciwiali się tradycji - przyznała, ciągnąc jego myśl, wyciągnęła dłoń do jego szyi, policzka, prawą, nadgarstek kropiły perfumy pachnące jej pościelą. Na drugim policzku złożyła pocałunek, usta prześlizgnęły się wpierw w kącik ust, potem na wargi, krótko, pozostawiając po sobie czerwień pomadki i smak tęsknoty, jak skrzętnie podany przed ucztą tutaj aperitif. Rozbudzony apetyt łaknął więcej, lecz jakie było ich przeznaczenie? Czy ta jemioła naprawdę przetrwała obumarcie krajobrazu? - Dziękuję panu za towarzystwo, było inspirujące - szepnęła obok jego ucha, wymijając jego sylwetkę celem opuszczenia sali, zamierzała wtopić się gdzieś w gęsty tłum, bez dłuższego pożegnania.
/zt x2
- Trudno być częścią tłumu, kiedy wybija się ponad niego, czyż nie? - odparła niezrażona, jakby nie słyszała w jego słowach ironii; rozpoznałaby go wszędzie, znała na pamięć linię jego żuchwy, brody, wszystkie tony jego głosu, tak tego rozbawionego, jak znużonego i zirytowanego, znała gesty i ruchy, a on nie mógł sobie z tego wszystkiego zdawać sprawy. Czy dobrze robiła, stając dziś naprzeciw niego? Znalazła już to, czego chciała, potwierdzenie pogłosek, które dotarły do jej ucha i zapewnienie, że nie potrzebował wcale pomocy w związku ze swoją... nieszczęśliwą przypadłością. Nigdy nie był jak inni. Nigdy nie zgubiłaby go w tłumie. - Błysk kłów - zdradziła bez ogródek, teatralnym szeptem, jak gdyby zdradzała trudną do uchwycenia tajemnicę. Tę prawdziwą - zechciała jednak zachować dla siebie. Uniosła ku niemu spojrzenie spod powłóczystych rzęs, gdy spytał o dawną znajomość; był bystry, zdawał sobie sprawę ze swoich dolegliwości, lecz ile mógł się zdążyć dowiedzieć o niej? Zbyt mało, tego, co najistotniejsze, nie wiedział przecież nikt prócz nich samych. - Zapamiętałabym kogoś takiego jak pan - dodała zatem, kłamiąc bez mrużenia okiem i spoglądając prosto w jego okryte cieniem maski oczy. Znała ich barwę. Każdy odcień, wachlarz barw, znała je, gdy były spokojne i znała je, gdy unosił się emocjami, które potrafiła z niego wykrzesać. Przyjęła kielich, który jej ofiarował, na moment kryjąc za nim usta, upiła drobny łyk wina. Usta złożyły się w uśmiech, kiedy nazwał ją tak poufale, nie odpowiedziała jednak tym samym.
- Wygląda na to, że nie w tłumie - zgodziła się z nim, lecz w oku błysnęło coś niedookreślonego i wyzywającego. Nigdy nie był rozrywkowy, to prawda. Nie brylował w towarzystwie, zdawał się oschły i milczący. Był typem obserwatora. Ale to, co ich połączyło, dalekie było od tego zdystansowania. - A w cztery oczy, panie Mulciber? - zapytała, i choć słowa nie wyrażały wiele, to ton jej głosu pozostał obdarty z niewinności. Był zachwycony jej towarzystwem. Nazywał ją intrygującą i piękną, choć twarz miała ukrytą. Nie miała powodów nie dowierzać jego fascynacji, mężczyźni byli prości. Nie wymagali wiele. W zbliżeniu się do niego nie mogło być nic trudnego, lecz nie tego pragnęła - a tego, by nienasycone wspomnienie i cienie przeszłości nawiedzały go w snach, szukając pustki, którą zabrały moce tak przerażające, że nawet on nie mógł się z nimi mierzyć. Zaśmiała się, krótko, brzmieć to mogło bardziej jak głośne westchnienie urwane w pół dźwięku. Usta uniosły się w naznaczonym smutkiem uśmiechu, upiła łyk wina, zbywając ciszę; nietrudno było usiłować przechylić tę szalę na drugą stronę, to w nim spróbować wzniecić pragnienie poznania, tak jakby mówione przez niego komplementy nie zostały wcale sprowokowane jej mało skromnym zachowaniem.
Wzrok błądził, szukając jego źrenic. Miał rację, w jemiole tliła się energia, kiedy zło odebrało ją już wszystkiemu wokół. Na krótki moment i ona spoważniała - nie potrafiąc rozszyfrować, czy słowa padły z umyślnością, czy z przypadkiem. Czy to, co czuł, czy to, co zrodziło się między nimi nagle, gwałtownie jak wzburzone morze i drastycznie jak piorun, który przełamał na pół wypełnione wigorem drzewo, czy to mogło w nim przetrwać pomimo obumarcia wszystkiego innego? Czy pamiętał uczucie, nawet jeśli nie pamiętał jej? Przecież wiedziała - nie miał ich w życiu wiele.
Niekiedy wątpiła, czy w ogóle je miał - czy i teraz była naiwna? Oczy rozszerzyły się na krótki moment, kiedy wystąpił krok w jej stronę, nie cofnęła się jednak. Rozchylone usta pragnęły zadać pytanie, na które i tak nie potrafiłby jej odpowiedzieć.
- Być może - odpowiedziała szeptem, gdy i on ściszył głos, rozpoznawała ten uśmiech drapieżnika, czy dziś wierzył, że odnalazł ofiarę? Mógł być myśliwym, lecz ona nigdy nie była sarną. Utkwiła spojrzenie w jego oczach, jak zahipnotyzowana nie odejmując go ni na chwilę, wysiłkiem wstrzymując powieki, by nie mrugnęły, nie mógł, nie mógł się teraz rozproszyć. Nie mógł spojrzeć w inną stronę. - Celtowie nigdy nie sprzeciwiali się tradycji - przyznała, ciągnąc jego myśl, wyciągnęła dłoń do jego szyi, policzka, prawą, nadgarstek kropiły perfumy pachnące jej pościelą. Na drugim policzku złożyła pocałunek, usta prześlizgnęły się wpierw w kącik ust, potem na wargi, krótko, pozostawiając po sobie czerwień pomadki i smak tęsknoty, jak skrzętnie podany przed ucztą tutaj aperitif. Rozbudzony apetyt łaknął więcej, lecz jakie było ich przeznaczenie? Czy ta jemioła naprawdę przetrwała obumarcie krajobrazu? - Dziękuję panu za towarzystwo, było inspirujące - szepnęła obok jego ucha, wymijając jego sylwetkę celem opuszczenia sali, zamierzała wtopić się gdzieś w gęsty tłum, bez dłuższego pożegnania.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Salon popołudniowy
Szybka odpowiedź