Brama główna
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brama główna
Brama główna do pałacu Yaxley'ów nie jest jedną z okazalszych, ale niechciani goście nie powinni tego bagatelizować. Wierne trolle przepędzą każdego, kto ośmieli się przekroczyć jej próg bez zgody domowników. Od części zewnętrznej droga nie jest utwardzana, ale po drugiej stronie zmienia nawierzchnię, a wzdłuż niej do samej posiadłości biegną oddalone od siebie w identycznej odległości ławki. Brama główna często stanowi cel rodzinnych spacerów.
Na pomieszczenie nałożone jest: bubonemThey call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam, chociaż wiedziałam, że musiał poruszyć ten temat. To nie były uprzejmie pogawędki z kimś prawie zupełnie obcym, gdzie krążyło się wokół tematu, wymieniając się niezliczonymi uprzejmościami, nim przeszło się do sedna sprawy. To jednak było wyjątkowo szybkie - ale przynajmniej rozmawialiśmy, a nie ja mówiłam, a on mruczał.
Zamrugałam tylko, nie spuszczając spojrzenia z jego oczu. Nie byłam na to przygotowana, jednak wiedziałam, że prędzej czy później będziemy kontynuować rozmowę z listownej korespondencji.
- Nie stało się tak jak pisałeś. Wszystko się zmieniło. Staramy się z powrotem wejść do Konfederacji... - Pamiętałam doskonale co obiecałam - że gdyby mieli mnie przenieść do departamentu kontroli ghuli czy czegoś podobnego, to wtedy zrezygnuję. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, wręcz przeciwnie, zadania którymi się teraz zajmowałam był ambitne i odpowiedzialne, miały doprowadzić do tego, że uda się cofnąć błąd, jakim niewątpliwie było wycofanie się z Konfederacji Czarodziejów. Nie rozumiałam chyba, dlaczego Morgoth zmienił zdanie, jednak wiedziałam, że nie mogłam się z nim kłócić czy pozwolić na podobną wymianę zdań jak Rosalie. Zresztą, z nią również przegrałam. - Dlaczego więc mam rezygnować? - Nie mówiłam nie, to nie miało sensu, jak bardzo bym się z tym teraz nie zgadzała. Chciałam usłyszeć powód, najlepiej coś więcej niż "bo nie wypada".
Nigdy nie przyszła mi do głowy myśl "chciałabym być chłopcem", jednak nieraz rozmyślałam sobie o ile łatwiejsze życie mają mężczyźni. O wiele więcej można im było, nikt nie próbował ich kontrolować, a nawet jeśli, mogli się temu przeciwstawić, jakoś zasadnie uargumentować. Nie widziałam oczywiście tych wszystkich obowiązków i wyrzeczeń, wydawało mi się to po prostu lepsze, inne i prostsze. Nie wyobrażałam sobie co prawda zrezygnowania z niektórych typowo kobiecych rzeczy - nie chciałabym - albo było inaczej, gdyby niektóre szczegóły mogły się różnić.
Machinalnie robiłam krok za krokiem, spacer trwał dalej, a ja odwróciłam wzrok od kuzyna, by patrzeć się na kolejne, wielkie drzewa, które mijaliśmy. Od kiedy wyszłam z posiadłości zrobiło się cieplej, słońce coraz śmielej przebijało się przez konary, jednak to nie miało znaczenia. Londyn też nie miał znaczenia, podobnie jak mieć go nie miało Ministerstwo Magii, jednak to właśnie o nim teraz rozmawialiśmy. Powinnam porzucić pracę tam, na rzecz spędzania całych dni tutaj. Jak bardzo bym nie kochała tych bagien, nie umiałam tego sobie jeszcze wyobrazić. Miałam czekać tutaj, aż ojciec albo nestor znajdą mi męża. Najlepiej takiego, żeby móc zawrzeć nowy sojusz, albo może umocnić któryś z tych już istniejących. W pewnym momencie, kiedy Rosalie i Cyneric się zaręczyli, pozwoliłam sobie na absurdalną myśl, że może ja i Morgoth...? Poza tym jednak, że wydawało mi się to zupełnie niemożliwe, było przecież bardzo nieopłacalne.
Zamrugałam tylko, nie spuszczając spojrzenia z jego oczu. Nie byłam na to przygotowana, jednak wiedziałam, że prędzej czy później będziemy kontynuować rozmowę z listownej korespondencji.
- Nie stało się tak jak pisałeś. Wszystko się zmieniło. Staramy się z powrotem wejść do Konfederacji... - Pamiętałam doskonale co obiecałam - że gdyby mieli mnie przenieść do departamentu kontroli ghuli czy czegoś podobnego, to wtedy zrezygnuję. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, wręcz przeciwnie, zadania którymi się teraz zajmowałam był ambitne i odpowiedzialne, miały doprowadzić do tego, że uda się cofnąć błąd, jakim niewątpliwie było wycofanie się z Konfederacji Czarodziejów. Nie rozumiałam chyba, dlaczego Morgoth zmienił zdanie, jednak wiedziałam, że nie mogłam się z nim kłócić czy pozwolić na podobną wymianę zdań jak Rosalie. Zresztą, z nią również przegrałam. - Dlaczego więc mam rezygnować? - Nie mówiłam nie, to nie miało sensu, jak bardzo bym się z tym teraz nie zgadzała. Chciałam usłyszeć powód, najlepiej coś więcej niż "bo nie wypada".
Nigdy nie przyszła mi do głowy myśl "chciałabym być chłopcem", jednak nieraz rozmyślałam sobie o ile łatwiejsze życie mają mężczyźni. O wiele więcej można im było, nikt nie próbował ich kontrolować, a nawet jeśli, mogli się temu przeciwstawić, jakoś zasadnie uargumentować. Nie widziałam oczywiście tych wszystkich obowiązków i wyrzeczeń, wydawało mi się to po prostu lepsze, inne i prostsze. Nie wyobrażałam sobie co prawda zrezygnowania z niektórych typowo kobiecych rzeczy - nie chciałabym - albo było inaczej, gdyby niektóre szczegóły mogły się różnić.
Machinalnie robiłam krok za krokiem, spacer trwał dalej, a ja odwróciłam wzrok od kuzyna, by patrzeć się na kolejne, wielkie drzewa, które mijaliśmy. Od kiedy wyszłam z posiadłości zrobiło się cieplej, słońce coraz śmielej przebijało się przez konary, jednak to nie miało znaczenia. Londyn też nie miał znaczenia, podobnie jak mieć go nie miało Ministerstwo Magii, jednak to właśnie o nim teraz rozmawialiśmy. Powinnam porzucić pracę tam, na rzecz spędzania całych dni tutaj. Jak bardzo bym nie kochała tych bagien, nie umiałam tego sobie jeszcze wyobrazić. Miałam czekać tutaj, aż ojciec albo nestor znajdą mi męża. Najlepiej takiego, żeby móc zawrzeć nowy sojusz, albo może umocnić któryś z tych już istniejących. W pewnym momencie, kiedy Rosalie i Cyneric się zaręczyli, pozwoliłam sobie na absurdalną myśl, że może ja i Morgoth...? Poza tym jednak, że wydawało mi się to zupełnie niemożliwe, było przecież bardzo nieopłacalne.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jak miał teraz rozmawiać z kimś, kto nie pojął jego słów? Kto nie widział żadnego sensu we wszystkim, co się właśnie stało? Liliana nie rozumiała tego, co jej powiedział i zdawała się wcale tym nie przejmować. Liczył na to, że była to tylko chwilowa zasłona i niedługo jego kuzynka przemyśli słowa, które padły z jego ust. Nie słuchała i nie chciała tego robić. Gdyby było inaczej, pojęłaby istotę rozmowy, która się między nimi odbywała. Gdyby tak było naprawdę, zareagowałaby inaczej. Bo on o nic ją nie prosił, nie chciał dyskutować dlaczego nie powinna była robić tego, co kontynuowała pomimo głosów sprzeciwu. Nie zdawała sobie sprawy w jak wielką grę grali, a jej najmniejszy błąd mógł wiele przeświadczyć o tym, co miało się wydarzyć. Żyło się nie po to, by zostać odznaczonym na kartach historii, ale po to, by zachować życie i rodzinę. Czas mijał, a historia była zapominana, tworząc ze swoich ważnych postaci nieznajomych, bezimiennych ludzi. Co zamierzała osiągnąć buntując się przeciwko zdrowemu rozsądkowi? Co ukazywała, odrzucając go i stawiając własne zachcianki ponad dobro wspólne? Nie tylko Yaxleyowie obserwowali działania przynależących do nich członków rodu, ale również i inni bacznie przyglądali się, czekając na najmniejsze potknięcie. Prawdę mówił ten, kto rzekł, że tylko ci, których najbardziej się kochało, mogli uśmiercić i tylko ich należało się strzec. Wrogowie nie byli w stanie nikogo skrzywdzić. Tylko najbliżsi w jak najdotkliwszy sposób. Twarz Morgotha nie zmieniła się, gdy słuchał słów kuzynki, ale jego wnętrze buntowało się, zdając sobie sprawę, że nie istniała już inna droga. Ta ścieżka na której stali, miała być końcem lub początkiem i wszystko zależało od decyzji podjętej przez Lilianę. Ciężko było mu zebrać myśli i uspokoić ten chaos, który w nim zapanował, ale w końcu po jakimś czasie od zakończenia pytania kuzynki, zabrał głos. Tym razem można było w nim wyczuć pewną dozę nacisku, który zdarzał się bardzo rzadko. Nawet Cyneric nie mógł tego słyszeć. Nie przy kimś takim jak Morgoth.
- Własne ambicje zaślepiają twój osąd. Nie wiem komu chcesz coś udowodnić. Może robisz to specjalnie. Nie wiem. Twoje dziecinne zachcianki jednak nie przynoszą chwały naszej rodzinie. Twoja pycha sprawia jedynie że marniejesz. Myślisz, że dlaczego kobiety nie zostają całe życie przy rodzicach? W jaki bowiem inny sposób od małżeństwa rodziny mogłyby szczycić się z posiadania córek spełniających narzucone wieki temu tradycje? Tymczasem za sprawą dyplomacji i małżeństwa córki mogą zostać matkami, żonami, podporami dla swoich mężów i filarem rodzin - mocniejszym węzłem sojuszów. Mężczyźni zajmują się tym, a kobiety dopełniają. Staropanieństwo to pokazanie światu, że nie jesteś w stanie spełnić woli rodziny ani sprostać wymaganiom społeczeństwa. Dajesz świadectwo, że jesteśmy słabi i nie zasługujemy na szacunek. Zewsząd otaczają nas ci, którzy chcą nas zniszczyć, a my nie możemy tracić czasu na wewnętrzne spory. Nie stać nas na ignorancję. Świat nie zmieni się, bo ty tego chcesz. Nasza rodzina się nie zmieni. Rodzimy się z tym znamieniem i z nim umieramy - umilkł, dopiero teraz zauważając, że postąpił krok w stronę kuzynki. Ostatnio nie wypowiadał się tak rozlegle, jednak nie zamierzał milczeć, gdy tego wymagała chwila i przyszłość ich rodziny. Przejechał dłonią we włosach, czując spięcie, które nad nim zapanowało. Nie zamierzał w żaden sposób podnosić głosu czy się wykłócać. Nie postępował w ten sposób i nie przeszła mu przez myśl taka opcja. Chciał, żeby dziewczyna przed nim po prostu pojęła to, co mogła spowodować swoimi działaniami. - Jeśli tego nie rozumiesz, nie mamy o czym rozmawiać - dodał po dłuższej chwili, spuszczając wzrok na ubitą ziemię pod ich stopami. Następnie przeniósł go ponad ramieniem kuzynki na oddaloną posiadłość majaczącą w mlecznej mgle.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Własne ambicje zaślepiają twój osąd. Nie wiem komu chcesz coś udowodnić. Może robisz to specjalnie. Nie wiem. Twoje dziecinne zachcianki jednak nie przynoszą chwały naszej rodzinie. Twoja pycha sprawia jedynie że marniejesz. Myślisz, że dlaczego kobiety nie zostają całe życie przy rodzicach? W jaki bowiem inny sposób od małżeństwa rodziny mogłyby szczycić się z posiadania córek spełniających narzucone wieki temu tradycje? Tymczasem za sprawą dyplomacji i małżeństwa córki mogą zostać matkami, żonami, podporami dla swoich mężów i filarem rodzin - mocniejszym węzłem sojuszów. Mężczyźni zajmują się tym, a kobiety dopełniają. Staropanieństwo to pokazanie światu, że nie jesteś w stanie spełnić woli rodziny ani sprostać wymaganiom społeczeństwa. Dajesz świadectwo, że jesteśmy słabi i nie zasługujemy na szacunek. Zewsząd otaczają nas ci, którzy chcą nas zniszczyć, a my nie możemy tracić czasu na wewnętrzne spory. Nie stać nas na ignorancję. Świat nie zmieni się, bo ty tego chcesz. Nasza rodzina się nie zmieni. Rodzimy się z tym znamieniem i z nim umieramy - umilkł, dopiero teraz zauważając, że postąpił krok w stronę kuzynki. Ostatnio nie wypowiadał się tak rozlegle, jednak nie zamierzał milczeć, gdy tego wymagała chwila i przyszłość ich rodziny. Przejechał dłonią we włosach, czując spięcie, które nad nim zapanowało. Nie zamierzał w żaden sposób podnosić głosu czy się wykłócać. Nie postępował w ten sposób i nie przeszła mu przez myśl taka opcja. Chciał, żeby dziewczyna przed nim po prostu pojęła to, co mogła spowodować swoimi działaniami. - Jeśli tego nie rozumiesz, nie mamy o czym rozmawiać - dodał po dłuższej chwili, spuszczając wzrok na ubitą ziemię pod ich stopami. Następnie przeniósł go ponad ramieniem kuzynki na oddaloną posiadłość majaczącą w mlecznej mgle.
[bylobrzydkobedzieladnie]
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 10.10.17 19:56, w całości zmieniany 1 raz
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Błądziłam wzrokiem po twarzy kuzyna, szukając tam czegoś, co na pewno być musiało, nawet jeśli Morgoth to przede mną ukrywał. Słowa, dużo słów wypływających z jego ust, pokazywały jak ważne jest to dla niego, a ja nie pamiętałam kiedy tak dużo do mnie mówił. Nawet listy wydawały się być krótsze i bardziej zwięzłe. Próbowałam zrozumieć, naprawdę, ale przychodziło mi to z trudem. Dostrzegłam wreszcie, że Ministerstwo rzeczywiście nie miało znaczenia, a tamten podany wcześniej powód był tylko dobrą wymówką, której mogłabym użyć, gdybym tylko szybciej zrozumiała, że rozwój wydarzeń nie miał znaczenia. Mimo tragedii jakie wydarzyły się wraz z początkiem maja, cieszyłam się na te zmiany, a przynajmniej w moim departamencie, bo myślałam, że teraz wszystko powoli wróci do normy.
- Rozumiem - powiedziałam krótko i znowu zaległa ta cisza, zakłócana tylko typowo bagiennymi odgłosami. Jakieś ptaki wydzierały się w głębi lasu, a niedaleko, za najbliższymi krzakami szurały swoimi wielkimi stopami zawsze znajdujące się w pobliżu trolle. Niewiele to miało wspólnego z faktycznym zrozumieniem, ale nie chciałam, żeby Morgoth to wiedział. Tak samo jak nie chciałam, żeby mnie tutaj zostawiał, znowu w tym nieporozumieniu. Pojmowałam przecież wszystko o czy mówił, doskonale wiedziałam jaka jest rola moja - kobiety, co czekało mnie w przyszłości i nigdy się temu nie sprzeciwiałam, nawet jeśli lubiłam marzyć, że nie będzie dokładnie tak, jak być powinno. To były tylko głupie urojenia, a ja czekałam na to co nieuniknione, by potem wypełniać moje zadanie tak jak powinnam. Nie wiedziałam skąd temat staropanieństwa, miałam przecież dopiero dwadzieścia jeden lat, a teraz była kolej Rosalie. Chociaż od pewnego czasu życzyłam jej jak najlepiej i cieszyłam się jej szczęściem, to zazdrościłam tego, że jej małżeństwo miało pokazać światu, że Yaxleyowie są niezależni i nie potrzebują wżeniać swojej najstarszej córki w jakikolwiek inny ród. Ja za to miałam być cennym towarem, a moje zamążpójście okazją do zawarcia zyskownego sojuszu.
Chciałabym tyle pytań zadać Morgothowi. Dlaczego tak nagle? Co się zmieniło? Czy wcześniej praca w Ministerstwie nie była niczym złym, czy może myślał, że to chwilowa zachcianka? Widział przecież ile czasu temu poświęcałam, zdawał sobie doskonale sprawę, że nie miałam słomianego zapału i angażowałam się całkowicie w to, co robiłam. Myślałam jednak, że moje pytania jedynie go zdenerwują, zostaną nieodpowiednio zrozumiane. Chciałam tylko wyjaśnień, a powinnam wiedzieć wszystko od razu.
- Rozumiem - powtórzyłam, tym razem spokojnie. Poprzednio to słowo wyrwało mi się niczym urwane "zaczekaj, posłuchaj". Przez chwile milczenia oddychałam głęboko, jednak cicho, niepostrzeżenie, próbując nabrać odwagi. - Wiesz przecież, że nigdy nie chciałabym zrobić czegoś, co zaszkodziłoby naszej rodzinie. Jest dla mnie najważniejsza, tak jak dla nas wszystkich. Nie myślałam jednak... - urwałam. - Masz rację, że ambicja czasem mnie zaślepia. - Nie potrafiłam spuścić wzroku z kuzyna, nawet jeśli ten na mnie nie patrzył, wciąż szukałam w jego twarzy tego jakiegoś przebłysku uczucia. Mówiłam wolno, uważnie, a i tak cały czas miałam wrażenie, że używam złych słów. - Dlatego cię potrzebuję, żebyś pomógł mi spojrzeć na wszystko tak, jak powinnam.
Mówiąc wprost, nie każąc się domyślać. Żeby mogło być tak jak kiedyś chociaż odrobinę, kiedy wydawało się, że potrafiliśmy się porozumiewać. Teraz miałam wrażenie, że niby rozmawialiśmy po angielsku, ale jakby to inny język.
- Rozumiem - powiedziałam krótko i znowu zaległa ta cisza, zakłócana tylko typowo bagiennymi odgłosami. Jakieś ptaki wydzierały się w głębi lasu, a niedaleko, za najbliższymi krzakami szurały swoimi wielkimi stopami zawsze znajdujące się w pobliżu trolle. Niewiele to miało wspólnego z faktycznym zrozumieniem, ale nie chciałam, żeby Morgoth to wiedział. Tak samo jak nie chciałam, żeby mnie tutaj zostawiał, znowu w tym nieporozumieniu. Pojmowałam przecież wszystko o czy mówił, doskonale wiedziałam jaka jest rola moja - kobiety, co czekało mnie w przyszłości i nigdy się temu nie sprzeciwiałam, nawet jeśli lubiłam marzyć, że nie będzie dokładnie tak, jak być powinno. To były tylko głupie urojenia, a ja czekałam na to co nieuniknione, by potem wypełniać moje zadanie tak jak powinnam. Nie wiedziałam skąd temat staropanieństwa, miałam przecież dopiero dwadzieścia jeden lat, a teraz była kolej Rosalie. Chociaż od pewnego czasu życzyłam jej jak najlepiej i cieszyłam się jej szczęściem, to zazdrościłam tego, że jej małżeństwo miało pokazać światu, że Yaxleyowie są niezależni i nie potrzebują wżeniać swojej najstarszej córki w jakikolwiek inny ród. Ja za to miałam być cennym towarem, a moje zamążpójście okazją do zawarcia zyskownego sojuszu.
Chciałabym tyle pytań zadać Morgothowi. Dlaczego tak nagle? Co się zmieniło? Czy wcześniej praca w Ministerstwie nie była niczym złym, czy może myślał, że to chwilowa zachcianka? Widział przecież ile czasu temu poświęcałam, zdawał sobie doskonale sprawę, że nie miałam słomianego zapału i angażowałam się całkowicie w to, co robiłam. Myślałam jednak, że moje pytania jedynie go zdenerwują, zostaną nieodpowiednio zrozumiane. Chciałam tylko wyjaśnień, a powinnam wiedzieć wszystko od razu.
- Rozumiem - powtórzyłam, tym razem spokojnie. Poprzednio to słowo wyrwało mi się niczym urwane "zaczekaj, posłuchaj". Przez chwile milczenia oddychałam głęboko, jednak cicho, niepostrzeżenie, próbując nabrać odwagi. - Wiesz przecież, że nigdy nie chciałabym zrobić czegoś, co zaszkodziłoby naszej rodzinie. Jest dla mnie najważniejsza, tak jak dla nas wszystkich. Nie myślałam jednak... - urwałam. - Masz rację, że ambicja czasem mnie zaślepia. - Nie potrafiłam spuścić wzroku z kuzyna, nawet jeśli ten na mnie nie patrzył, wciąż szukałam w jego twarzy tego jakiegoś przebłysku uczucia. Mówiłam wolno, uważnie, a i tak cały czas miałam wrażenie, że używam złych słów. - Dlatego cię potrzebuję, żebyś pomógł mi spojrzeć na wszystko tak, jak powinnam.
Mówiąc wprost, nie każąc się domyślać. Żeby mogło być tak jak kiedyś chociaż odrobinę, kiedy wydawało się, że potrafiliśmy się porozumiewać. Teraz miałam wrażenie, że niby rozmawialiśmy po angielsku, ale jakby to inny język.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Liliana już jakiś czas temu określiła go jako odmiennego. I nie pomyliła się, bo nie takiego jakim był wcześniej potrzebowała go rodzina. Oddalił się od wszystkich, zatrzymując kontakt z ojcem i Cynericiem, z którym teraz wiązało go coś więcej. Coś jeszcze ponad braterstwo, cel i idee. Wspólnie mieli stać na froncie nadchodzącego konfliktu, który zresztą już się zaczął. Uderzenie miało nastąpić już niedługo, a decydujące starcie jeszcze się nie odbyło. Czy to co planowali nim było? Dostanie się do Azkabanu, a właściwie chęć zostawiała po sobie ślady i to bardzo krwawe. Wczoraj do prasy wyciekła informacja o tym, że widziano jak asystent Ministra Magii popełnił samobójstwo na oczach jednej z tamtejszych pracownic. Tristan dość wyraźnie zakomunikował na spotkaniu, że zajmie się tą częścią, dlatego nie był to przypadek, że właśnie teraz miało to miejsce. Hałas zależał od poprzedzającej go ciszy. Grzmot pioruna wstrząsał tym bardziej, im większy panował wcześniej spokój. A teraz... Wszystko było ze sobą powiązane. Można było to dostrzec w jednym momencie. Jeden łańcuch zdarzeń z przeszłości poczynając od małego chłopca. I chociaż Morgoth nie mógł być świadkiem tych wypadków, czuł jakby mógł to zobaczyć. Wszystko co się wydarzyło i miało się wydarzyć. To było jak idealna panorama rozciągająca się przed nim. I wiedział, że wszyscy byli tego częścią. Uwięzieni w tym i złączeni. Ale w czasie chaosu, zawsze ktoś w końcu robił coś przyciągającego wyraźną uwagę. A kiedy to się stanie, rzeczy przyjmą zdecydowanie poważniejszy obrót. Wtedy Ministerstwo Magii będzie zmuszone do zrobienia jedynej rzeczy, którą potrafi robić - postawi wszystkie swoje siły, by to rozwiązać i lepiej by nikt z bliskich Yaxleyowi osób nie znajdował się w centrum demonstracyjnej siły. Taka właśnie była współczesna Wielka Brytania. A wszystko czego było potrzeba do wybuchu, to to, by Riddle dotrzymał słowa.
Rozumiem. Rozumiała? Była świadoma wyzwań, które ją czekały? Poświęcenia i żadnej gwarancji na przyszłość prócz faktu, że jej przyszły mąż będzie lordem? Gdyby mógł, nie dałby jej nigdy opuścić ich rodzinnych ziem, ale nie miał na to żadnego wpływu. Nawet jeśli byłoby inaczej, znał wartość współpracy z resztą rodów. Żeby utrzymać Yaxleyów na aktualnej, silnej pozycji potrzebowali również poparcia innych. Nie byliby w stanie bronić się na wszystkich frontach w pojedynkę, a nic nie spajało wcześniej niezainteresowanych nestorów lepiej nad małżeństwo. Żeby jednak się to dokonało, trzeba było pokazać to, co miało się najlepszego do zaoferowania. Nieważne ile razy powtarzał to sobie w myślach, ale to nigdy nie miało zabrzmieć naturalnie. Że szczęście młodej panny na wydaniu było ostatnią rzeczą, którą brało się pod uwagę podczas planowania łączenia dwóch rodów. Więc tak właśnie było - musieli zjednać sobie dzięki kolejnym ożenkom najwyższe rodziny. W tym celu najlepiej byłoby się obejrzeć za kimś, z kim łączyły ich neutralne stosunki. Nikt nie mówił, że sojusz oznaczał zaufanie, ale łączenie idei potrafiło odsuwać niuanse na bok. Miesiące mijały, rok za rokiem, a najlepsze lata młodości powoli miały zniknąć, stawiając rozkwitającą w dorosłą kobietę dziewczynę na poziomie osamotnionych, pozbawionych już przyszłości utrzymanek rodzin. Staropanieństwo nadchodziło już teraz. W braku odpowiedniej renomy, braku potencjalnych kandydatów. Jedna chwila mogła przeważyć nad dalszym losem. Dlatego Liliana nie powinna myśleć o tym, że miała dopiero dwadzieścia jeden lat. Już je miała. Czy społeczeństwo nie patrzyło krzywo na osamotnione arystokratki niecałe dwa lata starsze od niej? Jak szeptano o siostrach Slughorn, które najlepszy okres miały już dawno za sobą? Nie powinna była również porównywać swojej sytuacji z tą u Rosalie. Starsza siostra wycierpiała już wiele domniemanych małżeństw. Stanęła nawet na ślubnym kobiercu, a przewrotny los odebrał jej nawet tę chwilę, zamieniając wszystko w ułudę i cierpienie. Jednak czy nie posiadała grona adoratorów, będąc nawet młodszą wiekiem od Liliany? Gdy znów się odezwała, spojrzał na nią, słuchając dokładnie tego, co mówiła. Zdawał sobie sprawę, że naprawdę nie chciała źle, ale czasem chęci, a prawdziwa potrzeba nie szły ze sobą w parze. Przesunął uwagę z powrotem na posiadłość, zupełnie jakby był to ich bastion. Ostatni i ten, którego musieli za wszelką cenę bronić. Ile czasu miało minąć nim miała go opuścić?
Dlatego cię potrzebuję. Spojrzał na nią ponownie, widząc jak ta badała uważnie spojrzeniem jego twarz. Znał ten wzrok i znał tę nadzieję na odszukanie czegoś, czego już nie było. Matka, Leia, Rosalie, teraz Liliana. Wszystkie patrzyły na niego jakby starając się dojrzeć dawną jego część. Jakby wierzyły, że wciąż tam była, chociaż ta sprawa była już przegrana. A ona dalej czekała na kogoś, kto nigdy nie miał nadejść. Nic nie zdarzało się dwa razy tak samo, dlatego jeśli chciała, by znów było między nimi tak jak dawniej, musiała się zawieść.
- Życie nie składa się z pragnień, lecz z czynów - odezwał się, znowu zatrzymując się na paru słowach. Tym razem nie odrywał spojrzenia od kuzynki, intonując odpowiednio każde z nich. Wiedziała, co to oznaczało. Było w tym również zawarte nieme pytanie czy była w stanie podjąć tę decyzję. Postawić potrzeby rodziny nad własne pragnienia. Jeśli naprawdę go potrzebowała, jeszcze tu był, by wskazać jej odpowiednią drogę.
Rozumiem. Rozumiała? Była świadoma wyzwań, które ją czekały? Poświęcenia i żadnej gwarancji na przyszłość prócz faktu, że jej przyszły mąż będzie lordem? Gdyby mógł, nie dałby jej nigdy opuścić ich rodzinnych ziem, ale nie miał na to żadnego wpływu. Nawet jeśli byłoby inaczej, znał wartość współpracy z resztą rodów. Żeby utrzymać Yaxleyów na aktualnej, silnej pozycji potrzebowali również poparcia innych. Nie byliby w stanie bronić się na wszystkich frontach w pojedynkę, a nic nie spajało wcześniej niezainteresowanych nestorów lepiej nad małżeństwo. Żeby jednak się to dokonało, trzeba było pokazać to, co miało się najlepszego do zaoferowania. Nieważne ile razy powtarzał to sobie w myślach, ale to nigdy nie miało zabrzmieć naturalnie. Że szczęście młodej panny na wydaniu było ostatnią rzeczą, którą brało się pod uwagę podczas planowania łączenia dwóch rodów. Więc tak właśnie było - musieli zjednać sobie dzięki kolejnym ożenkom najwyższe rodziny. W tym celu najlepiej byłoby się obejrzeć za kimś, z kim łączyły ich neutralne stosunki. Nikt nie mówił, że sojusz oznaczał zaufanie, ale łączenie idei potrafiło odsuwać niuanse na bok. Miesiące mijały, rok za rokiem, a najlepsze lata młodości powoli miały zniknąć, stawiając rozkwitającą w dorosłą kobietę dziewczynę na poziomie osamotnionych, pozbawionych już przyszłości utrzymanek rodzin. Staropanieństwo nadchodziło już teraz. W braku odpowiedniej renomy, braku potencjalnych kandydatów. Jedna chwila mogła przeważyć nad dalszym losem. Dlatego Liliana nie powinna myśleć o tym, że miała dopiero dwadzieścia jeden lat. Już je miała. Czy społeczeństwo nie patrzyło krzywo na osamotnione arystokratki niecałe dwa lata starsze od niej? Jak szeptano o siostrach Slughorn, które najlepszy okres miały już dawno za sobą? Nie powinna była również porównywać swojej sytuacji z tą u Rosalie. Starsza siostra wycierpiała już wiele domniemanych małżeństw. Stanęła nawet na ślubnym kobiercu, a przewrotny los odebrał jej nawet tę chwilę, zamieniając wszystko w ułudę i cierpienie. Jednak czy nie posiadała grona adoratorów, będąc nawet młodszą wiekiem od Liliany? Gdy znów się odezwała, spojrzał na nią, słuchając dokładnie tego, co mówiła. Zdawał sobie sprawę, że naprawdę nie chciała źle, ale czasem chęci, a prawdziwa potrzeba nie szły ze sobą w parze. Przesunął uwagę z powrotem na posiadłość, zupełnie jakby był to ich bastion. Ostatni i ten, którego musieli za wszelką cenę bronić. Ile czasu miało minąć nim miała go opuścić?
Dlatego cię potrzebuję. Spojrzał na nią ponownie, widząc jak ta badała uważnie spojrzeniem jego twarz. Znał ten wzrok i znał tę nadzieję na odszukanie czegoś, czego już nie było. Matka, Leia, Rosalie, teraz Liliana. Wszystkie patrzyły na niego jakby starając się dojrzeć dawną jego część. Jakby wierzyły, że wciąż tam była, chociaż ta sprawa była już przegrana. A ona dalej czekała na kogoś, kto nigdy nie miał nadejść. Nic nie zdarzało się dwa razy tak samo, dlatego jeśli chciała, by znów było między nimi tak jak dawniej, musiała się zawieść.
- Życie nie składa się z pragnień, lecz z czynów - odezwał się, znowu zatrzymując się na paru słowach. Tym razem nie odrywał spojrzenia od kuzynki, intonując odpowiednio każde z nich. Wiedziała, co to oznaczało. Było w tym również zawarte nieme pytanie czy była w stanie podjąć tę decyzję. Postawić potrzeby rodziny nad własne pragnienia. Jeśli naprawdę go potrzebowała, jeszcze tu był, by wskazać jej odpowiednią drogę.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zawsze myślałam egoistycznie, jeśli chodziło o mnie i moją siostrę. Mijało dopiero pół roku, odkąd zaczęłyśmy jakkolwiek rozmawiać i ciężko było mi myśleć o niej jak o najbliższej osobie, którą - według więzów krwi - powinna mi być. Zazdrość i pragnienie bycia lepszą przez wiele lat było zupełnie naturalne i ciężko szybko pozbyć się podobnego postrzegania. Mój dystans do Rosalie nie objawiał się w byciu złośliwą czy innym dziecinnym zachowaniu, a właśnie w sposobie myślenia.
Morgothowi mogło się wydawać, że rodzina nie potrzebowała go takim, jaki był wcześniej. Ale czy nie byłam jej częścią? Wciąż miałam tę złudną nadzieję, chociaż jednocześnie wiedziałam, że nie może być tak jak dawniej - i nie musiało. Nie byłam głupia, by oczekiwać, że czas się cofnie, a bliskie mi osoby nie będą się zmieniać wbrew mojej woli. Wszystko szło do przodu, w moim mniemaniu trochę zbyt szybko, każdy, ja również, dzień po dniu stawał się odrobinę innym człowiekiem. To jednak nie znaczyło, że nadal nie mogło być dobrze. Chciałam - może za bardzo i dlatego się nie udawało - mieć poczucie, że znam Morgotha, a nie jak teraz, że tylko czasem go widywałam, ewentualnie mówił mi co powinnam robić. Oczywiście, ceniłam jego rady, nawet jeśli się z nimi nie zgadzałam, była to tylko moja wina, bo miał rację. Żałowałam tylko, że nie mają one bardziej formy tradycyjnej rozmowy. Za każdym razem widząc go, albo jego sowę na parapecie, cieszyłam się tak samo, w sposób w jaki cieszy się, widząc drogą sobie, ale rzadko widywaną osobę. Nawet jeśli nasze spotkanie kończyły się podobnie - pewnym rozczarowaniem i poczuciem niezrozumienia.
Kłamałam, że rozumiałam, dopiero chciałam spróbować zrozumieć. Być może robiłam to na tyle umiejętnie, że Morgoth mi wierzył, albo przekonująca była moja chęć poprawy zachowania. Właściwie, ciężko było mi określić co myśli, bo ilość wypowiadanych słów znowu stała się bardzo skąpa.
Jeszcze przez chwilę patrzyłam na kuzyna, mierzyliśmy się nawzajem wzrokiem, jednak nie mogłam z jego oczu wyczytać niczego konkretnego, a przynajmniej czegoś, co potrafiłabym zrozumieć. Skinęłam niemal niezauważalnie głową i spuściłam wzrok, by powieść nim od nudnej faktury drogi, do rosnących obok drzew. Morgoth był tutaj, jednak nie wiedziałam o co mogłabym spytać. Miałam w głowie jakby pustkę, droga którą miałam podążać jawiła się spowita mleczną mgłą, chociaż gdzieś tam mogłam dostrzec sylwetkę jakiegoś lorda o nazwisku, które przypadłoby do gustu Yaxleyom. Poza tym nie było nic. Zawsze miałam determinację, żeby sięgać po swoje marzenia, nawet pomimo gderania niektórych, że to nie jest idealne zajęcie dla mnie - z jakiegoś powodu ubzdurałam sobie Ministerstwo, potem też pojedynki. Nie miałam już siły, kiedy zewsząd docierały podobne opinie, a Morgoth mówił wprost, że jeśli sama nie zrezygnuję, to zrobi to za mnie. Czy miałam jakiś wybór? Być może jedynie taki, by na zewnątrz stwarzać pozory, że to była moja decyzja.
Spojrzałam znowu na Morgo i oparłam rękę na jego piersi - niezdecydowana. Zrezygnowałam jednak i zrobiłam krok do tyłu, a potem wolnym krokiem ruszyłam przed siebie. Mogliśmy kontynuować spacer?
Morgothowi mogło się wydawać, że rodzina nie potrzebowała go takim, jaki był wcześniej. Ale czy nie byłam jej częścią? Wciąż miałam tę złudną nadzieję, chociaż jednocześnie wiedziałam, że nie może być tak jak dawniej - i nie musiało. Nie byłam głupia, by oczekiwać, że czas się cofnie, a bliskie mi osoby nie będą się zmieniać wbrew mojej woli. Wszystko szło do przodu, w moim mniemaniu trochę zbyt szybko, każdy, ja również, dzień po dniu stawał się odrobinę innym człowiekiem. To jednak nie znaczyło, że nadal nie mogło być dobrze. Chciałam - może za bardzo i dlatego się nie udawało - mieć poczucie, że znam Morgotha, a nie jak teraz, że tylko czasem go widywałam, ewentualnie mówił mi co powinnam robić. Oczywiście, ceniłam jego rady, nawet jeśli się z nimi nie zgadzałam, była to tylko moja wina, bo miał rację. Żałowałam tylko, że nie mają one bardziej formy tradycyjnej rozmowy. Za każdym razem widząc go, albo jego sowę na parapecie, cieszyłam się tak samo, w sposób w jaki cieszy się, widząc drogą sobie, ale rzadko widywaną osobę. Nawet jeśli nasze spotkanie kończyły się podobnie - pewnym rozczarowaniem i poczuciem niezrozumienia.
Kłamałam, że rozumiałam, dopiero chciałam spróbować zrozumieć. Być może robiłam to na tyle umiejętnie, że Morgoth mi wierzył, albo przekonująca była moja chęć poprawy zachowania. Właściwie, ciężko było mi określić co myśli, bo ilość wypowiadanych słów znowu stała się bardzo skąpa.
Jeszcze przez chwilę patrzyłam na kuzyna, mierzyliśmy się nawzajem wzrokiem, jednak nie mogłam z jego oczu wyczytać niczego konkretnego, a przynajmniej czegoś, co potrafiłabym zrozumieć. Skinęłam niemal niezauważalnie głową i spuściłam wzrok, by powieść nim od nudnej faktury drogi, do rosnących obok drzew. Morgoth był tutaj, jednak nie wiedziałam o co mogłabym spytać. Miałam w głowie jakby pustkę, droga którą miałam podążać jawiła się spowita mleczną mgłą, chociaż gdzieś tam mogłam dostrzec sylwetkę jakiegoś lorda o nazwisku, które przypadłoby do gustu Yaxleyom. Poza tym nie było nic. Zawsze miałam determinację, żeby sięgać po swoje marzenia, nawet pomimo gderania niektórych, że to nie jest idealne zajęcie dla mnie - z jakiegoś powodu ubzdurałam sobie Ministerstwo, potem też pojedynki. Nie miałam już siły, kiedy zewsząd docierały podobne opinie, a Morgoth mówił wprost, że jeśli sama nie zrezygnuję, to zrobi to za mnie. Czy miałam jakiś wybór? Być może jedynie taki, by na zewnątrz stwarzać pozory, że to była moja decyzja.
Spojrzałam znowu na Morgo i oparłam rękę na jego piersi - niezdecydowana. Zrezygnowałam jednak i zrobiłam krok do tyłu, a potem wolnym krokiem ruszyłam przed siebie. Mogliśmy kontynuować spacer?
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dobrze, że tak się działo. Że myślała w ten sposób, jednak nie można było się zamykać jedynie na jedną stronę działania. Nie w takim przypadku, gdy w grę wchodziło znacznie więcej graczy niż się zdawało na początku. Yaxleyowie nie byli samowystarczalni, a dążenie jedynie tym samym nurtem mogło doprowadzić ich do szybszej zagłady. Byli jednymi z najwierniejszych tradycji rodów, którzy nie tolerowali słabości czy wyuzdanych rozrywek. Trwali mocno przy swoim bez względu na to, co działo się wśród innych rodzin. Jednak by tak było musieli być silni wewnętrznie. Nie mogło być między nimi sprzeczności czy zderzenia interesów. Jednomyślność sprawiała, że byli jak jeden, dobrze działający mechanizm. Wystarczyło drobne uszkodzenie i cały system się rozsypywał. Nie potrafił inaczej o tym myśleć. Nie potrafił przestawić się na odbieranie świata w sposób jego kuzynki - tak trywialny i nastawiony na bliskość. Liliana musiała zdać sobie sprawę, że nie mógł trwać przy niej jak kiedyś. Teraz powinna przyjść kolej jakiegoś mężczyzny, z którym związałaby się do końca życia i który zastąpiłby w jakiś sposób rolę, którą odgrywał w jej życiu. Jeśli miałaby drugą osobę, zostawiłaby myślenie o zmienionej relacji z kuzynem, którą chciała przywrócić do początkowego stanu rzeczy. Mając własną rodzinę, wszystko zmieniłoby się od najdrobniejszych szczegółów do większych spraw. Musieli być gotowi na taką przyszłość, której nadejście było pewne. Nie znali jedynie dokładnej daty.
On nie wiedział, co znaczyło cieszenie się z czegoś. Z bliskości kogoś. Ze świadomości, że każde wspomnienie o tej osobie sprawiało, że nieświadomy uśmiech pojawiał się na czyjejś twarzy. Morgoth odciął się od wszelkich podobnych emocji, jeśli jakieś resztki znajdowały się w bardziej ludzkiej części jego samego. To wcale nie znaczyło, że nie kochał swoich bliskich. Po prostu nie odczuwał tak chwytliwych uczuć, a do wszystkiego podchodził z chłodnym analizowaniem zdarzenia. Nie stać było go na ignorancję przez brak obiektywizmu czy bodajże pozostawienie najmniejszego niedopatrzenia. Nawet kosztem poczucia odsunięcia w rodzinie. Jeśli Liliana chciałaby poznać całą prawdę, o tym co działo się pod tym dachem jak i co czynili jej mieszkańcy, czy dalej chciałaby, by był jej bratem? Niewiedza była z jednej strony wybawieniem, ale również i przekleństwem. Nic nie mogło nasycić tej ciekawości, dlatego też nie zamierzał jej w żaden sposób dokarmiać. Nie odezwał się już w tej sprawie, pozwalając, by cisza mówiła za ich dwójkę. Widział to niezrozumienie w oczach swojej kuzynki i chociaż stał obok, nie spytała o nic więcej. A potem był już tylko znany mu gest. Rosalie również to zrobiła jakby sprawdzała czy wciąż znajdowało się tam serce. Nie poruszył się. Nie zrobił nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób powiedzieć Lilianie co myślał. To właśnie sprawiało, że Morgoth był dla wielu osób zagadką. Bo gdy nie dało się odczytać z gestów, mimiki, słów... Czy można było twierdzić, że znało się tą osobę? Jego własne osądy trzymał dla siebie, dzięki czemu żadne zewnętrzne bodźce nie mogły wpływać na decyzje, które podejmował. Jak i teraz. Odczekał chwilę, po czym ruszył za kuzynką, dotrzymując jej kroku, gdy szli teraz ramię w ramię. Po jakimś czasie odszukał delikatnie palców dłoni dziewczyny, by uścisnąć je na chwilę. Później znów się odsunął, pozwalając, by powstała między nimi przestrzeń, w którą wkradały się powiewy świeżego powietrza.
- Wiesz, dlaczego to robię - Prawda?, powiedział, nie dopowiadając tego ostatniego słowa, które rozbrzmiało jedynie w jego myślach. Nie chciał odpowiedzi. Chciał jedynie niemego nawet potwierdzenia, że to wszystko miało mieć wyższe znaczenie. Że nie działał dla własnej wizji przyszłości. Bo nie potrafił już inaczej. Nie chciał przerwać i wycofać się, by wieść spokojne życie. Znak na przedramieniu przypominał mu o tym codziennie, będąc symbolem tego, co zamierzał osiągnąć.
On nie wiedział, co znaczyło cieszenie się z czegoś. Z bliskości kogoś. Ze świadomości, że każde wspomnienie o tej osobie sprawiało, że nieświadomy uśmiech pojawiał się na czyjejś twarzy. Morgoth odciął się od wszelkich podobnych emocji, jeśli jakieś resztki znajdowały się w bardziej ludzkiej części jego samego. To wcale nie znaczyło, że nie kochał swoich bliskich. Po prostu nie odczuwał tak chwytliwych uczuć, a do wszystkiego podchodził z chłodnym analizowaniem zdarzenia. Nie stać było go na ignorancję przez brak obiektywizmu czy bodajże pozostawienie najmniejszego niedopatrzenia. Nawet kosztem poczucia odsunięcia w rodzinie. Jeśli Liliana chciałaby poznać całą prawdę, o tym co działo się pod tym dachem jak i co czynili jej mieszkańcy, czy dalej chciałaby, by był jej bratem? Niewiedza była z jednej strony wybawieniem, ale również i przekleństwem. Nic nie mogło nasycić tej ciekawości, dlatego też nie zamierzał jej w żaden sposób dokarmiać. Nie odezwał się już w tej sprawie, pozwalając, by cisza mówiła za ich dwójkę. Widział to niezrozumienie w oczach swojej kuzynki i chociaż stał obok, nie spytała o nic więcej. A potem był już tylko znany mu gest. Rosalie również to zrobiła jakby sprawdzała czy wciąż znajdowało się tam serce. Nie poruszył się. Nie zrobił nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób powiedzieć Lilianie co myślał. To właśnie sprawiało, że Morgoth był dla wielu osób zagadką. Bo gdy nie dało się odczytać z gestów, mimiki, słów... Czy można było twierdzić, że znało się tą osobę? Jego własne osądy trzymał dla siebie, dzięki czemu żadne zewnętrzne bodźce nie mogły wpływać na decyzje, które podejmował. Jak i teraz. Odczekał chwilę, po czym ruszył za kuzynką, dotrzymując jej kroku, gdy szli teraz ramię w ramię. Po jakimś czasie odszukał delikatnie palców dłoni dziewczyny, by uścisnąć je na chwilę. Później znów się odsunął, pozwalając, by powstała między nimi przestrzeń, w którą wkradały się powiewy świeżego powietrza.
- Wiesz, dlaczego to robię - Prawda?, powiedział, nie dopowiadając tego ostatniego słowa, które rozbrzmiało jedynie w jego myślach. Nie chciał odpowiedzi. Chciał jedynie niemego nawet potwierdzenia, że to wszystko miało mieć wyższe znaczenie. Że nie działał dla własnej wizji przyszłości. Bo nie potrafił już inaczej. Nie chciał przerwać i wycofać się, by wieść spokojne życie. Znak na przedramieniu przypominał mu o tym codziennie, będąc symbolem tego, co zamierzał osiągnąć.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dzień w którym znajdę męża miał oczywiście kiedyś nadejść, ale to była dalsza lub bliższa przyszłość, a właśnie teraz czułam się dosyć samotna. Dobrze był mieć kogoś, z kim można było dzielić się wszelkimi obawami i radościami, kto uchroni przed robieniem głupot (tutaj akurat idealnie wpisywali się zarówno Morgoth, jak i Rosalie). Czułam się niezrozumiana, bo kuzyn robił tylko część rzeczy, których bym po nim oczekiwała. Z przyszłym mężem miało być łatwiej, posiadałam przecież w genach pozostawiony mi przez matkę dar, który tak chętnie wykorzystywałam na mężczyznach, żeby podejmowali przychylne mi decyzje. Nigdy nie odważyłabym się użyć go na moich kuzynach, wydawało się to okropnie nieodpowiednie, chociaż może odrobinę... kuszące.
Serce? Chyba nadal tam było, chociaż zastanowić się można było jakie ono teraz jest. Mimo mnóstwa przeczytanych romansów nie wierzyłam raczej w tego typu metafory, bardziej polegając na tym co działo się w głowie niż w sercu, twierdząc, że wszystkie decyzje były podejmowane w jakimś celu. Zgoła nie o sprawdzenie czy wciąż coś w piersi Morgotha się znajduje mi chodziło, to jednak nie miało już znaczenia. Słyszałam, że również idzie, ale nie zwalniałam, stałym tempem przemieszczając się w stronę dworu. Wyłaniał się powoli zza mgły, z każda chwilą coraz bardziej widoczny. Drgnęłam lekko, kiedy poczułam dotyk dłoni kuzyna, spojrzałam nawet na niego, również zacisnęłam palce i chciałam, żeby ten gest trwał dłużej, ale zaraz się odsunął, a jego dłoń wyślizgnęła z mojej. To nie był pierwszy raz, kiedy w ten sposób pokazywał mi, że nadal, w pewnej części, jest obok. Byłam mu wdzięczna za chociaż tego typu, drobne znaki, okazywanie czułości, ale to wciąż było tak mało.
- Wiem, - chyba? - Morgoth - odezwałam się, zupełnie nieprzekonana. Nieznane mi były wyższe cele, którymi się kierował, nie nosiłam na ramieniu znaku, który mógł określać całe życie, ani nie miałam pojęcia, że to on kieruje jego czynami. Może bym zrozumiała? Ciężko powiedzieć na pewno, kiedy nic mi nie było wiadomo o konsekwencjach posiadania mrocznego znaku. Gdybym mogła zdecydować sama w tym momencie - pewnie stwierdziłabym bez namysłu, że chcę wiedzieć wszystko, a nie tylko zaspakajać swoją ciekawość szczątkami faktów. Ten dzień i tak musiał kiedyś nadejść, bo tak wielka idea, jednocząca czarodziejów czystej krwi, nie mogła zawsze pozostawać tajemnicą. - Być może, gdybyś podzielił się ze mną czymkolwiek, okazałoby się, że rozumiem więcej niż ci się wydaje - zaryzykowałam, chociaż obawiałam się, że te słowa mogą tylko zdenerwować mego kuzyna. Nie mógł jednak zamknąć się w sobie jeszcze bardziej. I tak miałam wrażenie, że to co powiedziałam rozpłynęło się w ciszy wyjątkowo szybko.
Serce? Chyba nadal tam było, chociaż zastanowić się można było jakie ono teraz jest. Mimo mnóstwa przeczytanych romansów nie wierzyłam raczej w tego typu metafory, bardziej polegając na tym co działo się w głowie niż w sercu, twierdząc, że wszystkie decyzje były podejmowane w jakimś celu. Zgoła nie o sprawdzenie czy wciąż coś w piersi Morgotha się znajduje mi chodziło, to jednak nie miało już znaczenia. Słyszałam, że również idzie, ale nie zwalniałam, stałym tempem przemieszczając się w stronę dworu. Wyłaniał się powoli zza mgły, z każda chwilą coraz bardziej widoczny. Drgnęłam lekko, kiedy poczułam dotyk dłoni kuzyna, spojrzałam nawet na niego, również zacisnęłam palce i chciałam, żeby ten gest trwał dłużej, ale zaraz się odsunął, a jego dłoń wyślizgnęła z mojej. To nie był pierwszy raz, kiedy w ten sposób pokazywał mi, że nadal, w pewnej części, jest obok. Byłam mu wdzięczna za chociaż tego typu, drobne znaki, okazywanie czułości, ale to wciąż było tak mało.
- Wiem, - chyba? - Morgoth - odezwałam się, zupełnie nieprzekonana. Nieznane mi były wyższe cele, którymi się kierował, nie nosiłam na ramieniu znaku, który mógł określać całe życie, ani nie miałam pojęcia, że to on kieruje jego czynami. Może bym zrozumiała? Ciężko powiedzieć na pewno, kiedy nic mi nie było wiadomo o konsekwencjach posiadania mrocznego znaku. Gdybym mogła zdecydować sama w tym momencie - pewnie stwierdziłabym bez namysłu, że chcę wiedzieć wszystko, a nie tylko zaspakajać swoją ciekawość szczątkami faktów. Ten dzień i tak musiał kiedyś nadejść, bo tak wielka idea, jednocząca czarodziejów czystej krwi, nie mogła zawsze pozostawać tajemnicą. - Być może, gdybyś podzielił się ze mną czymkolwiek, okazałoby się, że rozumiem więcej niż ci się wydaje - zaryzykowałam, chociaż obawiałam się, że te słowa mogą tylko zdenerwować mego kuzyna. Nie mógł jednak zamknąć się w sobie jeszcze bardziej. I tak miałam wrażenie, że to co powiedziałam rozpłynęło się w ciszy wyjątkowo szybko.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Morgoth był tylko kuzynem. Nie był mężem ani bratem. Nie był ojcem, ale jeśli Fortinbras nie reagował lub nie chciał tego robić naturalnym było więc, że ktoś przejął niektóre zadania z jego barków nawet o to nie pytając. A młodszy Yaxley nie potrafił tego tak zostawić. Silne poczucie więzi i odpowiedzialności za całą rodzinę, za najbliższych było w nim jak wypalone z dniem narodzin piętno. Ten sam znak nosił również jego ojciec, Cyneric, jego dziadek, nestor. Zupełnie jakby należało do nich i tylko do nich, a oni musieli z tym żyć. Nie kłócili się z tym, wręcz je akceptowali i chcieli podążać słuszną drogą, która prowadziła jedynie do zapewnienia przetrwania oraz bezpieczeństwa tej rodzinie. Dlatego właśnie gdy ojciec został wybrany seniorem rodu, Morgoth podjął się większego zaangażowania w świat Rycerzy Walpurgii. Wiedział, że Leon Vasilas nie będzie w stanie poświęcać się obu sprawom równie aktywnie jak wcześniej. I dopiął swego, chociaż był to zaledwie początek na długiej drodze naprawiania świata. Nie uważał bycia najmłodszym członkiem organizacji, a przy okazji jednym ze Śmierciożerców za powód do wywyższania się. Równało się to z odpowiedzialnością i również zaufaniem, którym obdarzył do Riddle. Słyszał o samobójstwie Averyego, które starano się jakoś wyciszyć. Gdy wyszły na jaw wszystkie grzechy Samaela, ludzka ślepota również została ujawniona. Wszystkim im mydlono oczy a propos tego, co działo się w domu jednego z najzatwardzialszych rodów szlacheckich. Na co jeszcze pozostawali ślepi?
Obserwując Lilianę, wiedział, że nie wybaczyłby jej, gdyby spróbowała na nim swoich umiejętności. Jednak musiała o tym wiedzieć, skoro nigdy się na to nie odważyła. Nie zdawałby sobie sprawy z faktu, że znajduje się pod urokiem, ale czy później nie dowiedziałby się, co się wydarzyło naprawdę? Nie myślał jednak o swoich kuzynkach jako o urodzonych manipulantkach. Posiadały nie tylko urodę czy zdolności kontroli nad męskimi umysłami. Były inteligentne i tego nikt nie mógł im odebrać. Niewątpliwie wyróżniały się wśród wszystkich córek wysoko sytuowanych rodzin. Wiedział też, że chodziło o coś innego w jej niepewnym geście, ale nie chciał pchać swoich domysłów na dalszą ścieżkę. Rosalie wprost spytała czy odczuwał coś podobnego do bólu. Była naiwniejsza od swojej siostry, ale tak samo jak ona nie bała się odezwać co do tego co ją gnębiło. Wyczuł jak jej drobniejsze palce zaciskały się na jego dłoni i niewątpliwie tej bliskości potrzebowała. Jednak ten czas gdy mogli być jak brat i siostra się skończył, a dorosłość równała się również ze zmianami. Niewątpliwie w niektórych aspektach niepożądanymi, jednak koniecznymi. Szli obok siebie przez w krótkim milczeniu, które zapadło po wypowiedzeniu przez Lilianę jego imienia. Czy jej kolejne słowa go zaskoczyły?
- Wiem. Przewyższasz w tym niejednego z nas. Dlatego milczę. Po prostu musisz mi zaufać - powiedział, wpatrując się w majaczący gdzieś przed nimi budynek. Nie zdenerwowała go tymi słowami ani nie chciał zostawiać ich bez żadnej odpowiedzi. Rozumiał, dlaczego ją to ciekawiło i że próbowała go przekonać do tego, że warto powierzyć jej kilka z sekretów. Ale nie mógł tego zrobić, a ona musiała to zaakceptować. Bo właśnie dlatego robił to wszystko, żeby ona nie musiała. Domyślał się, że podobne problemy stawały między jego rodzicami, bo chociaż matka o nic nie pytała - wielu rzeczy się domyślała, ale nie poruszała ich z mężem. Nosiła to w sercu i Morgoth miał nadzieję, że również i Liliana da radę postąpić tak samo. Nie zamierzał jej mamić krótkimi przesłankami, po których jak po sznurku do kłębka można było dojść prawdy. Przystępując do Rycerzy Walpurgii, ojciec uświadomił go, co oznaczało wyjawienie ich sekretu nawet najbliższej osobie. Chyba że chodziło o wcielenie w jego szeregi, ale w żadnych innych przypadkach nigdy nie mógł ulec. Morderstwa szły lawinowo już od wielu lat, jednak zapewne nie to tak by zmartwiło jego kuzynkę. Zawierzenie komuś życia, obietnica postępowania według jego woli pod karą śmierci było czymś wyższym. Gdy tylko o tym pomyślał, poczuł jak znak na jego przedramieniu poruszył się w ciele bezboleśnie, ale przypominając o powinności. Obowiązku. Zwolnił kroku, aż znów przystanął, przenosząc spojrzenie na blondynkę. - Nie mogę chronić tej rodziny i równocześnie być blisko ciebie - odezwał się w końcu. Musiał patrzeć perspektywicznie na wydarzenia, nie tylko z jednego miejsca. Liliana chciała jego uwagi, ale nie mógł jej poświęcać tak dużo czasu jak kiedyś. Koniec końców miał też zupełnie zniknąć z jej życia i to szybciej niż podejrzewała.
Obserwując Lilianę, wiedział, że nie wybaczyłby jej, gdyby spróbowała na nim swoich umiejętności. Jednak musiała o tym wiedzieć, skoro nigdy się na to nie odważyła. Nie zdawałby sobie sprawy z faktu, że znajduje się pod urokiem, ale czy później nie dowiedziałby się, co się wydarzyło naprawdę? Nie myślał jednak o swoich kuzynkach jako o urodzonych manipulantkach. Posiadały nie tylko urodę czy zdolności kontroli nad męskimi umysłami. Były inteligentne i tego nikt nie mógł im odebrać. Niewątpliwie wyróżniały się wśród wszystkich córek wysoko sytuowanych rodzin. Wiedział też, że chodziło o coś innego w jej niepewnym geście, ale nie chciał pchać swoich domysłów na dalszą ścieżkę. Rosalie wprost spytała czy odczuwał coś podobnego do bólu. Była naiwniejsza od swojej siostry, ale tak samo jak ona nie bała się odezwać co do tego co ją gnębiło. Wyczuł jak jej drobniejsze palce zaciskały się na jego dłoni i niewątpliwie tej bliskości potrzebowała. Jednak ten czas gdy mogli być jak brat i siostra się skończył, a dorosłość równała się również ze zmianami. Niewątpliwie w niektórych aspektach niepożądanymi, jednak koniecznymi. Szli obok siebie przez w krótkim milczeniu, które zapadło po wypowiedzeniu przez Lilianę jego imienia. Czy jej kolejne słowa go zaskoczyły?
- Wiem. Przewyższasz w tym niejednego z nas. Dlatego milczę. Po prostu musisz mi zaufać - powiedział, wpatrując się w majaczący gdzieś przed nimi budynek. Nie zdenerwowała go tymi słowami ani nie chciał zostawiać ich bez żadnej odpowiedzi. Rozumiał, dlaczego ją to ciekawiło i że próbowała go przekonać do tego, że warto powierzyć jej kilka z sekretów. Ale nie mógł tego zrobić, a ona musiała to zaakceptować. Bo właśnie dlatego robił to wszystko, żeby ona nie musiała. Domyślał się, że podobne problemy stawały między jego rodzicami, bo chociaż matka o nic nie pytała - wielu rzeczy się domyślała, ale nie poruszała ich z mężem. Nosiła to w sercu i Morgoth miał nadzieję, że również i Liliana da radę postąpić tak samo. Nie zamierzał jej mamić krótkimi przesłankami, po których jak po sznurku do kłębka można było dojść prawdy. Przystępując do Rycerzy Walpurgii, ojciec uświadomił go, co oznaczało wyjawienie ich sekretu nawet najbliższej osobie. Chyba że chodziło o wcielenie w jego szeregi, ale w żadnych innych przypadkach nigdy nie mógł ulec. Morderstwa szły lawinowo już od wielu lat, jednak zapewne nie to tak by zmartwiło jego kuzynkę. Zawierzenie komuś życia, obietnica postępowania według jego woli pod karą śmierci było czymś wyższym. Gdy tylko o tym pomyślał, poczuł jak znak na jego przedramieniu poruszył się w ciele bezboleśnie, ale przypominając o powinności. Obowiązku. Zwolnił kroku, aż znów przystanął, przenosząc spojrzenie na blondynkę. - Nie mogę chronić tej rodziny i równocześnie być blisko ciebie - odezwał się w końcu. Musiał patrzeć perspektywicznie na wydarzenia, nie tylko z jednego miejsca. Liliana chciała jego uwagi, ale nie mógł jej poświęcać tak dużo czasu jak kiedyś. Koniec końców miał też zupełnie zniknąć z jej życia i to szybciej niż podejrzewała.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mężczyźni rządzili naszym światem i nie było w tym nic dziwnego. Przyzwyczaiłam się, czy też może było to dla mnie oczywiste od początku, kiedy dorastałam ze świadomością, że tak po prostu jest. Równocześnie wiedziałam, że chociaż znaczna część społeczeństwa postrzegała kobiety jako bierne, to wcale tak nie było. Wyłączając te wyjątki (do których ja również miałam nadzieję się zaliczać... do niedawna), które mogły sobie pozwolić na coś więcej, nauczyły się radzić w tych warunkach. Miały swój wygląd, w końcu żadnej szlachciance nie można były go odmówić, a także często wyjątkowe umiejętności przekonywania mężczyzn do swoich racji. Chyba nie zawsze żyło im się aż tak źle? Musiały się dostosować i robiły to całkiem nieźle. Ja również musiałam - teraz i zapewne w niedalekiej przyszłości, a miałam więcej narzędzi do ukształtowania swojego życia niż inne panny. Przynajmniej zazwyczaj tak było. Widok ogłupiałych mężczyzn mnie bawił, sprawiało mi przyjemność, kiedy wiedziałam, że mogę kontrolować to co robią w większym stopniu niż by na to pozwolili. Poważni arystokraci mogli w mgnieniu oka stać się posłuszni mojej woli. O ile tylko magia nie była akurat kapryśna - niestety nieraz tak się zdarzało. Wciąż jeszcze uczyłam się wykorzystywać dar, który dostałam w genach, często jednak będąc go nie dość pewną. Zdarzało się, że zawodził, a konsekwencje mogły być wtedy wstydliwe. Mamienie w ten sposób Morgotha wydawało się nieodpowiednie, całkowicie nie do wyobrażenia. Och nie, nie zrobiłam bym tego. Nie chciałabym patrzeć na niego, pozbawionego własnej woli, zbyt podatnego na sugestie. Mogło być mi ciężko pogodzić się ze zmianami, jakie zaszły, ale taki się stał i nie mogłam tego zmieniać na siłę.
Wcale nie musisz się ode mnie odsuwać, mogłabym powiedzieć. Albo: nie lubię być dorosła. Słowa te były jednak dziecinne, a beztroskie czasy Hogwartu i te wcześniejsze, minęły bezpowrotnie, z każdą chwilą pokazując, że dorosłość nie jest fajna. Nie żebym kiedykolwiek jej wyczekiwała, może jedynie pierwszego sabatu.
Morgoth się nie zdenerwował, jednak miałam wrażenie, że jego słowa, chociaż niby pojmowałam sens każdego oddzielnie, znowu są zbyt trudne.
- Bo bym zrozumiała? Czy wiedza jest taka zła? - spytałam, nawinie sądząc, że to mi coś rozjaśni. Miałam mu zaufać i mogłam to zrobić, ale dlaczego zaufanie nie działało w obydwie strony? Ograniczanie przekazywanych mi informacji do absolutnego minimum na pewno nie było oznaką, że ono istniało. Odethnęłam głęboko coraz cieplejszym, wilgotnym powietrzem, zapachem doskonale przypominającym mi gdzie jestem - gdyby przypadkiem ciche odgłosy natury i wszechobecny widok dzikich drzew pozwolił mi zapomnieć. Yaxley's Hall jakby całkowicie wyłoniło się ze mgły i mogłam przyglądać się jego oknom i balkonom - znałam ten widok, ale nie dość jeszcze wystarczająco.
- A gdzie możesz być? - Również się zatrzymałam. Nie wyobrażałam sobie, że mógłby zniknąć, jednak wcale tak nie odebrałam jego słów. Nie był blisko, ale jednak gdzieś tam był, teraz nawet często zdarzało się tak, że dzieliło nas ledwo parę ścian i samo to uczucie były budujące. Przecież chronienie musiał oznaczać obecność, nie wyobrażałam sobie inaczej, jak mógł to robić na odległość? Mniej więcej o tym rozmawiałam niedawno z Rosalie, wtedy jednak pozwoliłam, żeby ogarnęły mną wątpliwości co do wątpliwej przyszłości, nawet jeśli siostra nie chciała mnie słuchać i dać się wciągnąć w czarne wizje, które przed nią rysowałam.
Wcale nie musisz się ode mnie odsuwać, mogłabym powiedzieć. Albo: nie lubię być dorosła. Słowa te były jednak dziecinne, a beztroskie czasy Hogwartu i te wcześniejsze, minęły bezpowrotnie, z każdą chwilą pokazując, że dorosłość nie jest fajna. Nie żebym kiedykolwiek jej wyczekiwała, może jedynie pierwszego sabatu.
Morgoth się nie zdenerwował, jednak miałam wrażenie, że jego słowa, chociaż niby pojmowałam sens każdego oddzielnie, znowu są zbyt trudne.
- Bo bym zrozumiała? Czy wiedza jest taka zła? - spytałam, nawinie sądząc, że to mi coś rozjaśni. Miałam mu zaufać i mogłam to zrobić, ale dlaczego zaufanie nie działało w obydwie strony? Ograniczanie przekazywanych mi informacji do absolutnego minimum na pewno nie było oznaką, że ono istniało. Odethnęłam głęboko coraz cieplejszym, wilgotnym powietrzem, zapachem doskonale przypominającym mi gdzie jestem - gdyby przypadkiem ciche odgłosy natury i wszechobecny widok dzikich drzew pozwolił mi zapomnieć. Yaxley's Hall jakby całkowicie wyłoniło się ze mgły i mogłam przyglądać się jego oknom i balkonom - znałam ten widok, ale nie dość jeszcze wystarczająco.
- A gdzie możesz być? - Również się zatrzymałam. Nie wyobrażałam sobie, że mógłby zniknąć, jednak wcale tak nie odebrałam jego słów. Nie był blisko, ale jednak gdzieś tam był, teraz nawet często zdarzało się tak, że dzieliło nas ledwo parę ścian i samo to uczucie były budujące. Przecież chronienie musiał oznaczać obecność, nie wyobrażałam sobie inaczej, jak mógł to robić na odległość? Mniej więcej o tym rozmawiałam niedawno z Rosalie, wtedy jednak pozwoliłam, żeby ogarnęły mną wątpliwości co do wątpliwej przyszłości, nawet jeśli siostra nie chciała mnie słuchać i dać się wciągnąć w czarne wizje, które przed nią rysowałam.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nigdy nie widział jeszcze człowieka pod urokiem wili. I nie chciał go widzieć, jeśli nie musiał. Obserwowanie człowieka, który nie był zależny od swojej woli, musiało być uderzającym przeżyciem. I nie tylko dla samego widza, ale później dla człowieka, który uzmysłowił sobie, co zrobił. Dlatego Morgoth nie sięgał po zaklęcie Imperiusa. Nie chciał kierować niczyimi działaniami wbrew woli tamtych, a przynajmniej nie w taki sposób. Stawiał przede wszystkim na retorykę, rozmowę, dyplomację i zdrowy rozsądek. To właśnie powodowało, że nie zatracił się w potędze i mocy, którą dawała czarna magia. A przynależność do szeregów Rycerzy Walpurgii, a później bardziej elitarnego grona Śmierciożerców mogła go do tego skłonić. Jednak nie taki był cel jego bytowania w tej organizacji. Nie chciał zabijać ludzi dla własnego upodobania czy potrzeby imponowania innym. Chodziło przede wszystkim, by dzięki idei łączącej pragnących zmian czarodziejów i czarownic zmienić bieg historii, którą sami tworzyli. Nie zamierzał czekać, aż zrobią to za niego inni. Chciał osiągnąć stabilność i zapewnić bezpieczeństwo pozycji szlacheckiej krwi w społeczeństwie. Bez mugoli kręcących się do woli po ich świecie. Wyobrażanie sobie, że następne pokolenie miało uginać się pod znacznie przeważającą liczbą brudnej krwi, która władała magią było nie do przyjęcia. Czekanie na rozwój wypadków było jedynie aktem tchórzostwa i wewnętrznego zepsucia arystokracji. Każdy musiał się opowiedzieć, by nie pozostać biernym. Neutralne rody musiały przeczuwać, że coś nadchodziło i to wielkimi krokami. Nie tylko atak na Białą Wywernę o tym świadczył, ale również gwałtowne anomalie, które całkiem przystępnie usunęły im szalonego Grindelwalda ze stołka dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa, a także trzymającego władzę w Ministerstwie Magii. Nie można było być ślepym. To miejsce było skażone na wiele lat przed jego zniknięciem. Teraz dostało się w ręce nieznanych nikomu ludzi, którzy nie zajęli jeszcze żadnego stanowiska. Starali się udobruchać pozorną dobrocią czarodziejów - nic za słowami nie szło. Nie było czynów, nie było działań. Była pustka, której nie dało się zapełnić na długo mamieniem. Podobnie jak i zwodnicze działanie magii nie mogło trwać wiecznie i kiedy już się uwolniło spod jarzma czarów, czuło się jedynie nienawiść i żałość za to, co się zrobiło. Jaką żałość on by czuł?
Nieskończone morze pytań ze strony kuzynki zalewało go jedno po drugim, gdy charakterystyczna nuta kończyła sentencję. Kilka chwil wcześniej wspomniała o tym, że chciałaby, żeby wskazał jej drogę. Czy właśnie tego nie robił? Dlaczego więc cofała się zamiast zrobić kolejny krok do przodu? Brak wyjaśnień nie oznaczał braku zaufania. Jego ojciec również nie dzielił się wszystkim z jego matką. Cyneric nie miał mówić wszystkiego Rosalie, a i on nie zamierzał również zdradzać każdego poczynania przyszłej żonie. Tak było i to nie miało się już zmienić. Musiała to zaakceptować bez słów sprzeciwu. Być może i ona miała stać się częścią rodziny powiązanej z Rycerzami, a wtedy przyszły małżonek również będzie krył swoje tajemnice. Nie powinna była czuć się zaskoczona, ale Morgoth zastanawiał się czy jej butność nie była związana z brakiem matki i odpowiedniego wzorca do jej naśladowania. Kolejne pytanie które zadała, sprawiło, że poczuł się przez nią lekceważony. Oczekiwała za dużo i wcale nie słuchała tego co do niej mówił. Gdyby pojęła jego słowa, nie zadawałaby następnych i następnych pytań, które wciąż obracały się wokół tego samego tematu. Odpowiedź była niesamowicie prosta. Jego celem zawsze było, jest i będzie dobro rodziny. Liliana jednak chciała znać każdą drogę, której się podejmował, by to osiągnąć. A była to wiedza niebezpieczna i zakazana, do której miało dostęp niewiele osób. Nawet wszyscy Śmierciożercy nie wiedzieli o sobie wszystkiego i nawet nie chcieli. To co robili, by osiągnąć wspólny cel było odkrywane po jakimś czasie przed resztą lub w ogóle. Nikt nie wiedział wszystkiego. On się z tym pogodził, ale Liliana wcale tego nie chciała. Gdy się zatrzymała, złapał ją za nadgarstek i przyciągnął bliżej, by na niego spojrzała. Być może zrobił to zbyt gwałtownie, ale chciał skupić jej uwagę na tym momencie. By zastanowiła się nad własnym pytaniem. By jeszcze raz przeanalizowała ich rozmowę. By wyciągnęła z niej wniosek. By dostrzegła prawdę, która mówiła jasno, że niektóre aspekty nigdy nie miały zostać przed nią odkryte. Niezależnie od tego, co by robiła.
- Czego ode mnie chcesz? - spytał chłodno, patrząc na nią uważnie i pochylając się lekko. Zupełnie jakby zamierzał odczytać odpowiedź z oczu dziewczyny. Chciała usłyszeć, że nigdy się nie dowie? Chciała, żeby przyznał, że była kobietą, a one nie uczestniczyły w działaniach mężczyzn? Chciała, żeby się zdenerwował? Chciała go sprowokować? Morgoth nie lubił się powtarzać i nie było pod tym względem wyjątków.
Nieskończone morze pytań ze strony kuzynki zalewało go jedno po drugim, gdy charakterystyczna nuta kończyła sentencję. Kilka chwil wcześniej wspomniała o tym, że chciałaby, żeby wskazał jej drogę. Czy właśnie tego nie robił? Dlaczego więc cofała się zamiast zrobić kolejny krok do przodu? Brak wyjaśnień nie oznaczał braku zaufania. Jego ojciec również nie dzielił się wszystkim z jego matką. Cyneric nie miał mówić wszystkiego Rosalie, a i on nie zamierzał również zdradzać każdego poczynania przyszłej żonie. Tak było i to nie miało się już zmienić. Musiała to zaakceptować bez słów sprzeciwu. Być może i ona miała stać się częścią rodziny powiązanej z Rycerzami, a wtedy przyszły małżonek również będzie krył swoje tajemnice. Nie powinna była czuć się zaskoczona, ale Morgoth zastanawiał się czy jej butność nie była związana z brakiem matki i odpowiedniego wzorca do jej naśladowania. Kolejne pytanie które zadała, sprawiło, że poczuł się przez nią lekceważony. Oczekiwała za dużo i wcale nie słuchała tego co do niej mówił. Gdyby pojęła jego słowa, nie zadawałaby następnych i następnych pytań, które wciąż obracały się wokół tego samego tematu. Odpowiedź była niesamowicie prosta. Jego celem zawsze było, jest i będzie dobro rodziny. Liliana jednak chciała znać każdą drogę, której się podejmował, by to osiągnąć. A była to wiedza niebezpieczna i zakazana, do której miało dostęp niewiele osób. Nawet wszyscy Śmierciożercy nie wiedzieli o sobie wszystkiego i nawet nie chcieli. To co robili, by osiągnąć wspólny cel było odkrywane po jakimś czasie przed resztą lub w ogóle. Nikt nie wiedział wszystkiego. On się z tym pogodził, ale Liliana wcale tego nie chciała. Gdy się zatrzymała, złapał ją za nadgarstek i przyciągnął bliżej, by na niego spojrzała. Być może zrobił to zbyt gwałtownie, ale chciał skupić jej uwagę na tym momencie. By zastanowiła się nad własnym pytaniem. By jeszcze raz przeanalizowała ich rozmowę. By wyciągnęła z niej wniosek. By dostrzegła prawdę, która mówiła jasno, że niektóre aspekty nigdy nie miały zostać przed nią odkryte. Niezależnie od tego, co by robiła.
- Czego ode mnie chcesz? - spytał chłodno, patrząc na nią uważnie i pochylając się lekko. Zupełnie jakby zamierzał odczytać odpowiedź z oczu dziewczyny. Chciała usłyszeć, że nigdy się nie dowie? Chciała, żeby przyznał, że była kobietą, a one nie uczestniczyły w działaniach mężczyzn? Chciała, żeby się zdenerwował? Chciała go sprowokować? Morgoth nie lubił się powtarzać i nie było pod tym względem wyjątków.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie myślałam nigdy w ten sposób, urok wili nie kojarzył mi się z zaklęciem Imperiusa, chociaż niewątpliwie te dwie rzeczy miały ze sobą wiele wspólnego. Spowodowane to było moją ignorancją i niezastanawianiem się, że w tym co robiłam mogło być cokolwiek złego. Nie miałam niedobrych intencji (a jedynie egoistyczne) i nikomu nie chciałam zrobić krzywdy - czasem mogło jedynie zdarzyć się tak przez przypadek, ale jeszcze nigdy do tego nie doszło i nie miałam świadomości jakby to mogło wyglądać. Nie mogłam dowiedzieć się od matki co powinnam robić, a czego nie, również z siostrą nigdy nie rozmawiałam na ten temat. Za źródło informacji służyły mi znalezione w bibliotece księgi, które temat poruszały raczej w sposób naukowy, nie skupiając się na ewentualnym braku moralności czynów wili. Czy to nie było tak, jakby oskarżać smoka o to, że zionął ogniem? To było coś naturalnego, czego mogłam używać, bo potrafiłam. Ostatecznie, mężczyźni przeważnie nie głupieli zupełnie, a tylko byli podatni na życzenia pięknej kobiety. Całkiem naturalna reakcja przy zauroczeniu. Retoryka i umiejętności rozmowy - to swoją drogą.
Najwidoczniej obecność Morgotha działa na mnie w ten sposób, że umiejętność przekonującej rozmowy gdzieś się rozpływała. Zachęcona jego jego neutralną (bo chyba nie można powiedzieć, że pozytywną) reakcją, śmiało posuwałam się dalej. Może nawet zbyt śmiało, zapominając, że granice gdzieś istnieją - głupio z mojej strony, szczególnie, że tyle już razy się na nie natknęłam. Nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam tam gdzie nie powinnam, a nawet śmiało przeskoczyłam wyraźnie zaznaczona linię. Krążyłam wciąż wokół tego samego tematu, mimo wcześniejszych zapewnień nie potrafiąc zrozumieć i tak łatwo odpuścić. Jedno pytanie za drugim - czy było coś złego w ich zadawaniu? Najwidoczniej. Nie wiedziałam jak bardzo zakazana była wiedza, którą przede mną skrywał, chociaż może odrobinę przeczuwałam, że należy do tego rodzaju. Tym bardziej mnie to pociągało i chciałam zaspokoić swoją ciekawość. Z każdą odmową i wymijającą odpowiedzią chciałam wiedzieć więcej, chociaż obecnie bez zmian było to jedno wielkie nic.
Przestraszyłam się gwałtownej reakcji Morgotha, nie wydałam z siebie jednak żadnego dźwięku, wpatrywałam się tylko w niego wielkimi oczyma, ledwo odrobinę przerażonymi.
Chłód w jego głosie zadziałał na mnie niczym powiew zimnego powietrza - orzeźwiająco, chociaż równocześnie przeszedł mnie dreszcz. Udało mi się w nim wywołać jakąkolwiek reakcję, która mogła pokazywać, że nie wyzbył się całkiem emocji, jednak zdecydowanie nie mogłam się z niej cieszyć. Nie wiedziałam czego od niego chcę, a na pewno nie mogłam odpowiedzieć nic, co by go zadowoliło. Niby rozmawialiśmy, jednak nie dość otwarcie, bym mogła zrozumieć to o czym tak oszczędnie mówił. Potrzebowałam czasu i... nie wiadomo czego jeszcze. Może nie było mi dane do końca zrozumieć, po prostu musiałam się pogodzić. To mogło zająć mi bardzo długo. W miarę patrzenia na Morgotha, moja twarz zaczynała wyrażać bardziej smutek niż, jak wcześniej, przerażenie. Spuściłam spojrzenie na nasze ręce i wolną dłonią, zaczęłam po kolei otwierać palce kuzyna, by w końcu uwolnić się z uścisku.
- Chyba lepiej będzie jeśli pójdę. Potrzebuję czasu... na przemyślenie - powiedziałam, znowu na niego spoglądając i cofając się o krok. Uśmiechnęłam się nikle na pożegnanie i wolnym, spacerowym krokiem ruszyłam w stronę posiadłości. Nie oglądałam się na Morgotha, chociaż w pewnym stopniu chciałam, żeby dotrzymał mi towarzystwa, nawet jeśli w obecnej sytuacji wcale nie było to potrzebne. Chciałam wrócić do swojego pokoju i z filiżanką herbaty usiąść na balkonie. Nie łudziłam się, że wymyślę coś nowego, wpadnę na odkrywczy pomysł jak powinnam postępować, mogłam więc robić to co oczekiwał po mnie ojciec, co podpowiadali kuzyn i siostra. Zapowiadały się rozczarowujące dni.
zt x2
Najwidoczniej obecność Morgotha działa na mnie w ten sposób, że umiejętność przekonującej rozmowy gdzieś się rozpływała. Zachęcona jego jego neutralną (bo chyba nie można powiedzieć, że pozytywną) reakcją, śmiało posuwałam się dalej. Może nawet zbyt śmiało, zapominając, że granice gdzieś istnieją - głupio z mojej strony, szczególnie, że tyle już razy się na nie natknęłam. Nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam tam gdzie nie powinnam, a nawet śmiało przeskoczyłam wyraźnie zaznaczona linię. Krążyłam wciąż wokół tego samego tematu, mimo wcześniejszych zapewnień nie potrafiąc zrozumieć i tak łatwo odpuścić. Jedno pytanie za drugim - czy było coś złego w ich zadawaniu? Najwidoczniej. Nie wiedziałam jak bardzo zakazana była wiedza, którą przede mną skrywał, chociaż może odrobinę przeczuwałam, że należy do tego rodzaju. Tym bardziej mnie to pociągało i chciałam zaspokoić swoją ciekawość. Z każdą odmową i wymijającą odpowiedzią chciałam wiedzieć więcej, chociaż obecnie bez zmian było to jedno wielkie nic.
Przestraszyłam się gwałtownej reakcji Morgotha, nie wydałam z siebie jednak żadnego dźwięku, wpatrywałam się tylko w niego wielkimi oczyma, ledwo odrobinę przerażonymi.
Chłód w jego głosie zadziałał na mnie niczym powiew zimnego powietrza - orzeźwiająco, chociaż równocześnie przeszedł mnie dreszcz. Udało mi się w nim wywołać jakąkolwiek reakcję, która mogła pokazywać, że nie wyzbył się całkiem emocji, jednak zdecydowanie nie mogłam się z niej cieszyć. Nie wiedziałam czego od niego chcę, a na pewno nie mogłam odpowiedzieć nic, co by go zadowoliło. Niby rozmawialiśmy, jednak nie dość otwarcie, bym mogła zrozumieć to o czym tak oszczędnie mówił. Potrzebowałam czasu i... nie wiadomo czego jeszcze. Może nie było mi dane do końca zrozumieć, po prostu musiałam się pogodzić. To mogło zająć mi bardzo długo. W miarę patrzenia na Morgotha, moja twarz zaczynała wyrażać bardziej smutek niż, jak wcześniej, przerażenie. Spuściłam spojrzenie na nasze ręce i wolną dłonią, zaczęłam po kolei otwierać palce kuzyna, by w końcu uwolnić się z uścisku.
- Chyba lepiej będzie jeśli pójdę. Potrzebuję czasu... na przemyślenie - powiedziałam, znowu na niego spoglądając i cofając się o krok. Uśmiechnęłam się nikle na pożegnanie i wolnym, spacerowym krokiem ruszyłam w stronę posiadłości. Nie oglądałam się na Morgotha, chociaż w pewnym stopniu chciałam, żeby dotrzymał mi towarzystwa, nawet jeśli w obecnej sytuacji wcale nie było to potrzebne. Chciałam wrócić do swojego pokoju i z filiżanką herbaty usiąść na balkonie. Nie łudziłam się, że wymyślę coś nowego, wpadnę na odkrywczy pomysł jak powinnam postępować, mogłam więc robić to co oczekiwał po mnie ojciec, co podpowiadali kuzyn i siostra. Zapowiadały się rozczarowujące dni.
zt x2
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
/08.08
Wydarzyło się wiele i nic zarazem; czas mijał nieubłaganie, nie kierując nami w żadną konkretną stronę. Czasem to nawet my, arystokraci, mogliśmy na chwilę przejąć stery nad własnym życiem i zrobić z nim to, czego pragnęliśmy, choć zawsze musiała istnieć jakaś granica. Rozsądku, moralności, obowiązku. Od urodzenia, w wręcz zarania dziejów otaczały nas bariery, za które nie wolno było przechodzić pod groźbą wykluczenia ze szlacheckiej społeczności. Jedne rodziny miały je węższe, inne szersze, ale zawsze ich zignorowanie kończyło się wyrzuceniem poza nawias. Blackowie byli szczególnie wrażliwi na dobre prowadzenie się ich latorośli, a więc i swoboda w codziennej egzystencji była znacznie szczuplejsza niż w przypadku innych rodów. Z jednej strony mi to nie przeszkadzało, bo mogłem być dumnym członkiem tak wpływowego nazwiska, z drugiej czasem więżące pasy uwierały moją duszę bezlitośnie. Nie, nie byłem żadnym skandalistą ani człowiekiem pragnącym rewolucji, ale czasem wolałem mieć większy wpływ na swoje życie. Na to, co i z kim będę robił. I tak miałem wiele szczęścia, że ojciec pozwolił mi na pracę w szpitalu zamiast w ministerstwie, ale skoro dwaj starsi bracia wypełniali jego wolę za mnie, to Pollux faktycznie nieco poluzował moje ograniczenia. Gdybym nie wiedział, że to jedynie jego łaskawość pozwalała mi na tak odważne czyny, to może byłbym mu nawet wdzięczny. Ale teraz, w obliczu tego, że znałem wszystkich z Grimmauld Place jak własną kieszeń, nie zamierzałem nikomu dawać taryfy ulgowej.
Nawet Alphardowi. Kochałem go, to oczywiste, był moim bratem, ale jego ekscentryzm oraz szaleństwa bezpośrednio godzące we mnie (nawet, jeśli o niczym nie wiedział, to nie miało dla mnie znaczenia) doprowadzały mnie do białej gorączki. Nie wystarczyło mu, że miał poślubić kogoś, kogo kochałem (nie do końca zgadzając się na czas przeszły, choć usilnie nad tym pracowałem), to jeszcze zrobił z tych zaręczyn taką szopkę, tak mierne przedstawienie, że na samo wspomnienie burzyła się we mnie krew. Uklęknąć jak członek z byle plebsu przed całą hołotą zebraną na terenach Prewettów, to trzeba było nie mieć żadnego pomyślunku w głowie. To źle świadczyło o naszej rodzinie, bez względu na to jak wzniosłe cele przyświecały bratu. Nadal nie umiał zrozumieć, że w naszym świecie nie było miejsca na uczucia, a on jak ostatni smarkacz dał się porwać… miłości? Włos jeżył mi się na głowie od samego pomysłu, że to mogło w ten sposób wyglądać. I kiedy Morgoth zaczepił mnie przelotnie na festiwalu mówiąc, byśmy porozmawiali, to byłem pewien, że chodziło właśnie o ten występek. Nie wiedziałem jak patrzyły na to inne rody, może dla nich ten gest był niegroźnym wypadkiem oszalałego z uczucia mężczyzny, ale Blackowie zawsze chorobliwie dbali o nieskazitelny wizerunek siebie samych i wcale nie byłem wyjątkiem. Dlatego układałem w głowie już najczarniejsze scenariusze; kuzyn był w bezpośrednim kontakcie z ojcem, nestorem, mógł zatem wiele, tak samo jak wiedzieć więcej i móc przekazać mi jakieś szokujące wieści. Rozum podpowiadał mi, że nie zrywa się kontaktów międzyrodowych z powodu tak błahych występków, ale serce waliło jak oszalałe z myślą, że niby niewinne zrywy mogłyby zaprzepaścić wzajemny szacunek.
Z duszą na ramieniu zbliżyłem się do Yaxleys Hall, poprowadzony przez służbę do niewielkiego pomieszczenia, gdzie miałem poczekać na Morgotha. Po powitaniach udaliśmy się na spacer wokół posiadłości i musiałem przyznać, że to był ogromny trening dla mojej cierpliwości. Chciałem wiedzieć już teraz czy moje czarnowidztwo było uzasadnione, ale nie wypadało pytać o to tak wprost. – Cieszę się, że mogłem was odwiedzić – zacząłem więc, spokojnie krocząc wzdłuż alejek. – Mam nadzieję, że ciocia czuje się dobrze? – spytałem, akurat prawdziwie zainteresowany. – Z Leią spotkałem się na festiwalu, widziałem, że dochodzi już do siebie – dodałem, chcąc niejako wyjaśnić, dlaczego nie spytałem o zdrowie kuzynki. Poza stwierdzeniem, że obawiała się zarówno utraty pracy jak i wypełnienia szlacheckiego obowiązku, nie widziałem u niej innych zmartwień. Wciąż nie wyglądała idealnie, ale to była kwestia tygodni nim po chorobie odżyje na nowo, rozkwitając niczym najpiękniejsza z lilii. – Chyba jeszcze nie gratulowałem ci zaręczyn – powiedziałem nagle, a na mojej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Czułem się trochę jak jasnowidz, w pamięci mając naszą rozmowę przy opuszczonym pomoście. Choć sama treść przepowiedni akurat nie cieszyła mnie wcale. Śmiesznie, że teraz nasze role się odwróciły. To Morgoth był tym ze skróconą wolnością, a to ja mogłem się nią teraz cieszyć.
Wydarzyło się wiele i nic zarazem; czas mijał nieubłaganie, nie kierując nami w żadną konkretną stronę. Czasem to nawet my, arystokraci, mogliśmy na chwilę przejąć stery nad własnym życiem i zrobić z nim to, czego pragnęliśmy, choć zawsze musiała istnieć jakaś granica. Rozsądku, moralności, obowiązku. Od urodzenia, w wręcz zarania dziejów otaczały nas bariery, za które nie wolno było przechodzić pod groźbą wykluczenia ze szlacheckiej społeczności. Jedne rodziny miały je węższe, inne szersze, ale zawsze ich zignorowanie kończyło się wyrzuceniem poza nawias. Blackowie byli szczególnie wrażliwi na dobre prowadzenie się ich latorośli, a więc i swoboda w codziennej egzystencji była znacznie szczuplejsza niż w przypadku innych rodów. Z jednej strony mi to nie przeszkadzało, bo mogłem być dumnym członkiem tak wpływowego nazwiska, z drugiej czasem więżące pasy uwierały moją duszę bezlitośnie. Nie, nie byłem żadnym skandalistą ani człowiekiem pragnącym rewolucji, ale czasem wolałem mieć większy wpływ na swoje życie. Na to, co i z kim będę robił. I tak miałem wiele szczęścia, że ojciec pozwolił mi na pracę w szpitalu zamiast w ministerstwie, ale skoro dwaj starsi bracia wypełniali jego wolę za mnie, to Pollux faktycznie nieco poluzował moje ograniczenia. Gdybym nie wiedział, że to jedynie jego łaskawość pozwalała mi na tak odważne czyny, to może byłbym mu nawet wdzięczny. Ale teraz, w obliczu tego, że znałem wszystkich z Grimmauld Place jak własną kieszeń, nie zamierzałem nikomu dawać taryfy ulgowej.
Nawet Alphardowi. Kochałem go, to oczywiste, był moim bratem, ale jego ekscentryzm oraz szaleństwa bezpośrednio godzące we mnie (nawet, jeśli o niczym nie wiedział, to nie miało dla mnie znaczenia) doprowadzały mnie do białej gorączki. Nie wystarczyło mu, że miał poślubić kogoś, kogo kochałem (nie do końca zgadzając się na czas przeszły, choć usilnie nad tym pracowałem), to jeszcze zrobił z tych zaręczyn taką szopkę, tak mierne przedstawienie, że na samo wspomnienie burzyła się we mnie krew. Uklęknąć jak członek z byle plebsu przed całą hołotą zebraną na terenach Prewettów, to trzeba było nie mieć żadnego pomyślunku w głowie. To źle świadczyło o naszej rodzinie, bez względu na to jak wzniosłe cele przyświecały bratu. Nadal nie umiał zrozumieć, że w naszym świecie nie było miejsca na uczucia, a on jak ostatni smarkacz dał się porwać… miłości? Włos jeżył mi się na głowie od samego pomysłu, że to mogło w ten sposób wyglądać. I kiedy Morgoth zaczepił mnie przelotnie na festiwalu mówiąc, byśmy porozmawiali, to byłem pewien, że chodziło właśnie o ten występek. Nie wiedziałem jak patrzyły na to inne rody, może dla nich ten gest był niegroźnym wypadkiem oszalałego z uczucia mężczyzny, ale Blackowie zawsze chorobliwie dbali o nieskazitelny wizerunek siebie samych i wcale nie byłem wyjątkiem. Dlatego układałem w głowie już najczarniejsze scenariusze; kuzyn był w bezpośrednim kontakcie z ojcem, nestorem, mógł zatem wiele, tak samo jak wiedzieć więcej i móc przekazać mi jakieś szokujące wieści. Rozum podpowiadał mi, że nie zrywa się kontaktów międzyrodowych z powodu tak błahych występków, ale serce waliło jak oszalałe z myślą, że niby niewinne zrywy mogłyby zaprzepaścić wzajemny szacunek.
Z duszą na ramieniu zbliżyłem się do Yaxleys Hall, poprowadzony przez służbę do niewielkiego pomieszczenia, gdzie miałem poczekać na Morgotha. Po powitaniach udaliśmy się na spacer wokół posiadłości i musiałem przyznać, że to był ogromny trening dla mojej cierpliwości. Chciałem wiedzieć już teraz czy moje czarnowidztwo było uzasadnione, ale nie wypadało pytać o to tak wprost. – Cieszę się, że mogłem was odwiedzić – zacząłem więc, spokojnie krocząc wzdłuż alejek. – Mam nadzieję, że ciocia czuje się dobrze? – spytałem, akurat prawdziwie zainteresowany. – Z Leią spotkałem się na festiwalu, widziałem, że dochodzi już do siebie – dodałem, chcąc niejako wyjaśnić, dlaczego nie spytałem o zdrowie kuzynki. Poza stwierdzeniem, że obawiała się zarówno utraty pracy jak i wypełnienia szlacheckiego obowiązku, nie widziałem u niej innych zmartwień. Wciąż nie wyglądała idealnie, ale to była kwestia tygodni nim po chorobie odżyje na nowo, rozkwitając niczym najpiękniejsza z lilii. – Chyba jeszcze nie gratulowałem ci zaręczyn – powiedziałem nagle, a na mojej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Czułem się trochę jak jasnowidz, w pamięci mając naszą rozmowę przy opuszczonym pomoście. Choć sama treść przepowiedni akurat nie cieszyła mnie wcale. Śmiesznie, że teraz nasze role się odwróciły. To Morgoth był tym ze skróconą wolnością, a to ja mogłem się nią teraz cieszyć.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat nieustannie się zmieniał, kolidując lub współgrając z założeniami z przeszłości, lecz natura była jedną, ciągłą zmianą. Poglądy ewoluowały, ludzkość otwierała się lub zamykała na wydarzenia, czerpała lub odrzucała mądrość, która szła za rewolucjami. Nie każda z nich była słuszna i Morgoth zdawał sobie sprawę z faktu, że niestety większość obywateli przystawała właśnie z nimi, nie dostrzegając w dawnym porządku sensu. Krzyczeli o zmiany, o upadek starych wartości, będąc zbyt krótkowzrocznymi, by przewidzieć efekty swoich działań. Bo czym się staną, jeśli nie kolonią dla mugolaków, którzy będą chcieli zalać magiczny, czysty świat? Nie bez przyczyny nie zostali włączeni w kanon czarodziejów i czarownic od samego początku, dlaczego więc ingerowali w ich rzeczywistość, podczas gdy oni trzymali się z daleka od należącego do nieczystej krwi? Żądania pozbawione jakiegokolwiek podparcia zaczęły jednak docierać do uszu pomniejszych, by później znaleźć odzew wśród opiekunów rodów, którzy, o, zgrozo, przystali na dołączenie do godnej potępienia rewolty. Ich chore zaślepienie w szukaniu nowego porządku świata było niebezpieczne i prowadzące do wyniszczenia - w końcu pozwalając mieszać się z brudną krwią, mieli doprowadzić do skalania szlachetnej. Nikt na koniec nie miał pozostać. Szli na własne zatracenie ochoczo i ze słowami miłości oraz tolerancji na ustach. Yaxley każdego kto tak postępował uznawał za szaleńca, w szczególności kładąc nacisk na arystokratów. Czarodzieje półkrwi o wiele chętniej i liczniej walczyli o zmiany, naiwnie sądząc, że tym samym staną na równi z tymi, którzy urodzili się w kanonicznej dwudziestce ósemce. Musieli jednak przejść przez synów o silnych nazwiskach, a ci nie powiedzieli jeszcze ostatecznego słowa.
Rozmowa z Lupusem była potrzebna nie tylko pod względem wyłuszczenia kuzynowi własnych planów, lecz również i spędzenia razem nieco czasu. Na Festiwalu Lata nie zbliżał się do Blacków, widząc tam resztę kuzynostwa, z którym wolał nie stawać twarzą w twarz. Nie w tym momencie, w którym tkwił. Miał zdecydowanie za dużo na głowie, by zaprzątać sobie jeszcze ich zachowaniem i słowami myśli. Skupił się więc na Lei i Marine, które potrzebowały go zdecydowanie bardziej na terenach Prewettów niż Blackowie, w towarzystwie których Morgoth zawsze czuł się nieadekwatnie do sytuacji. Zbliżony wiekiem i temperamentem Lupus był jego jedyną tam ostoją. Zdołał dosłownie na moment złapać kuzyna i poprosić go o spotkanie, którego głównej treści nie zdradzał, nie chcąc o tym mówić publicznie i nawet specjalnie nie rozmyślając nad tym, że jego milczenie pociągnie kaskadę rozmyślań uzdrowiciela. Jego intencją nie było dołożenie mu zmartwień, lecz nie mógł odpowiadać za to gdzie popłynął umysł mężczyzny. Stając w końcu twarzą w twarz z kuzynem, dostrzegł ślady pewnego spięcia, lecz który z nich ostatnio nie dawał się atmosferze wiecznej gotowości i niepewności o następny dzień? Zarzucając jedynie płaszcz, wyszedł wraz z Lupusem na zewnątrz posiadłości, nie chcąc dusić się w czterech ścianach gabinetu czy salonu. Potrzebował przestrzeni, do której był przyzwyczajony i która dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Można by powiedzieć, że teraz czuł się jeszcze bardziej związany z rodzinnymi ziemiami, odkąd stał się animagiem i mógł dokładniej niż zawsze badać najmniejsze jej ustępki. Tutaj też różnił się od londyńskiego kuzyna, który całe życie spędził w kamienicy; nieważne jak bardzo zwiększonej zaklęciami. Wciąż pozostawała zamknięta. To właśnie on zabrał pierwszy głos, podczas niespiesznego spotkania, rozgrywającego się w swoim tempie. - Festiwal pozostawił niesmak, który musimy odchorować - odpowiedział, pozwalając sobie na mały żart, chociaż obaj doskonale wiedzieli, że był to śmiech przez łzy. Tamtejsze towarzystwo nie było tym, w którym przyszło im się obracać na co dzień i potrzeba unormalizowania się była bardziej niż konieczna. - Wydaje mi się, że przeżywają z ojcem drugą młodość - odparł na wspomnienie o matce i jeśli Lupus sądził, że Morgoth zaprosił go, by przedstawić złe wieści, musiał odetchnąć, bo kuzyn z Cambridgeshire trwał w bardzo dobrym humorze. Nie zdarzało się to często, lecz posiadał swoje powody. Jednym z nich była właśnie nastrojowość mieszkańców Yaxley's Hall po ozdrowieniu drugiego potomka nestora. Nie zareagował, gdy Lupus wymówił imię jego siostry, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że miało się przewinąć jeszcze parę razy. Spojrzał za to na kuzyna, gdy uderzył w temat zaręczyn i odwzajemnił jego uśmiech, wiedząc o czym myślał. Ich rozmowa na moście wydawała się odległa, lecz z drugiej strony jej treść pozostała aktualna i na swój sposób prorocza. - Jak na Lestrange jest wyjątkowo... Odpowiednia - odezwał się, zawieszając na chwilę głos. Od wieków Yaxleywoie słynęli z ograniczonego zaufania oraz wyjątkowo surowych poglądów w odniesieniu do swoich francuskich kuzynów. W ostatnim jednak czasie skrupulatnie dobierali partnerki, chociaż stryj Fortinbras nie mógł poszczycić się rozumem, dając się zakuć w kajdany wili. Opinia jego bratanka na jego temat była niezwykle surowa, gdyż w postaci stryja Morgoth nie dostrzegał autorytetu jakim powinien był się odznaczać potomek męskiej linii ich rodu. Posiadając nestora o takim usposobieniu, byliby niezwykle dotknięci. Młodszy od niego Leon był przeciwieństwem porywczego brata i dzięki temu w wieku zaledwie czterdziestu trzech lat został głową pradawnego rodu. Nie pozwoliłby na to, by jego dzieci plugawiły się nieodpowiednim do ich pochodzenia zachowaniem. Zaraz też skupił znów swoją uwagę na Lupusie, który mniej więcej w tym samym czasie zerwał zaręczyny z lady Victorią. - Tak jest lepiej. Jeśli Parkisonowie wydają na świat kobiety takie jak lady Elisabeth, więzy z nimi nie powinny dochodzić do skutku.- Nie musiał dodawać o jaką sytuację ze wspomnianą szlachcianką chodziło. Wszyscy byli zniesmaczeni jej widokiem na spotkaniu Rycerzy Walpurgii, a jej dźwięczna bierność jedynie podsyciła ów odczucia pogardy. To okrutne, że w tym samym czasie myślał o Lilianie która wykazywała podobne nieposłuszeństwo. Jej przewinienia nie były jeszcze aż tak skrajnie ortodoksyjne, lecz dalekie od odpowiednich. Chciał by i Leia została oszczędzona z podobnego losu. Znał swoją siostrę i wiedział, że w przeciwieństwie do swojej kuzynki szła za jego radą i głosem rozsądku. Nigdy mu się nie sprzeciwiała, dostrzegając sens w tym, co robił i to czyniło z niej dobrą arystokratkę. Nie wykonywała bezmyślnie poleceń, lecz analizowała i rozumiała. Dostała więcej swobody w wyborze kariery; Morgoth zawsze ufał, że gdy nadejdzie czas podejmie ona właściwą decyzję. Nic dziwnego, że zerwanie więzów z Parkinsonami dało Yaxleyowi pokłady do myślenia o jej przyszłości. - Nasze rodziny ciężko się dogadywały. Czas to zmienić - zaczął, nie czyniąc żadnych błahych wstępów. Nie po to się tu spotkali, nie był równocześnie człowiekiem lubującym się w półśrodkach. Black znał go na tyle, by wiedzieć, że pod każdą wypowiedzią czaiło się drugie dno, a nieprzypadkowość wszystkich ostatnich zdarzeń musiała uzdrowicielowi podsunąć całą resztę.
Rozmowa z Lupusem była potrzebna nie tylko pod względem wyłuszczenia kuzynowi własnych planów, lecz również i spędzenia razem nieco czasu. Na Festiwalu Lata nie zbliżał się do Blacków, widząc tam resztę kuzynostwa, z którym wolał nie stawać twarzą w twarz. Nie w tym momencie, w którym tkwił. Miał zdecydowanie za dużo na głowie, by zaprzątać sobie jeszcze ich zachowaniem i słowami myśli. Skupił się więc na Lei i Marine, które potrzebowały go zdecydowanie bardziej na terenach Prewettów niż Blackowie, w towarzystwie których Morgoth zawsze czuł się nieadekwatnie do sytuacji. Zbliżony wiekiem i temperamentem Lupus był jego jedyną tam ostoją. Zdołał dosłownie na moment złapać kuzyna i poprosić go o spotkanie, którego głównej treści nie zdradzał, nie chcąc o tym mówić publicznie i nawet specjalnie nie rozmyślając nad tym, że jego milczenie pociągnie kaskadę rozmyślań uzdrowiciela. Jego intencją nie było dołożenie mu zmartwień, lecz nie mógł odpowiadać za to gdzie popłynął umysł mężczyzny. Stając w końcu twarzą w twarz z kuzynem, dostrzegł ślady pewnego spięcia, lecz który z nich ostatnio nie dawał się atmosferze wiecznej gotowości i niepewności o następny dzień? Zarzucając jedynie płaszcz, wyszedł wraz z Lupusem na zewnątrz posiadłości, nie chcąc dusić się w czterech ścianach gabinetu czy salonu. Potrzebował przestrzeni, do której był przyzwyczajony i która dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Można by powiedzieć, że teraz czuł się jeszcze bardziej związany z rodzinnymi ziemiami, odkąd stał się animagiem i mógł dokładniej niż zawsze badać najmniejsze jej ustępki. Tutaj też różnił się od londyńskiego kuzyna, który całe życie spędził w kamienicy; nieważne jak bardzo zwiększonej zaklęciami. Wciąż pozostawała zamknięta. To właśnie on zabrał pierwszy głos, podczas niespiesznego spotkania, rozgrywającego się w swoim tempie. - Festiwal pozostawił niesmak, który musimy odchorować - odpowiedział, pozwalając sobie na mały żart, chociaż obaj doskonale wiedzieli, że był to śmiech przez łzy. Tamtejsze towarzystwo nie było tym, w którym przyszło im się obracać na co dzień i potrzeba unormalizowania się była bardziej niż konieczna. - Wydaje mi się, że przeżywają z ojcem drugą młodość - odparł na wspomnienie o matce i jeśli Lupus sądził, że Morgoth zaprosił go, by przedstawić złe wieści, musiał odetchnąć, bo kuzyn z Cambridgeshire trwał w bardzo dobrym humorze. Nie zdarzało się to często, lecz posiadał swoje powody. Jednym z nich była właśnie nastrojowość mieszkańców Yaxley's Hall po ozdrowieniu drugiego potomka nestora. Nie zareagował, gdy Lupus wymówił imię jego siostry, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że miało się przewinąć jeszcze parę razy. Spojrzał za to na kuzyna, gdy uderzył w temat zaręczyn i odwzajemnił jego uśmiech, wiedząc o czym myślał. Ich rozmowa na moście wydawała się odległa, lecz z drugiej strony jej treść pozostała aktualna i na swój sposób prorocza. - Jak na Lestrange jest wyjątkowo... Odpowiednia - odezwał się, zawieszając na chwilę głos. Od wieków Yaxleywoie słynęli z ograniczonego zaufania oraz wyjątkowo surowych poglądów w odniesieniu do swoich francuskich kuzynów. W ostatnim jednak czasie skrupulatnie dobierali partnerki, chociaż stryj Fortinbras nie mógł poszczycić się rozumem, dając się zakuć w kajdany wili. Opinia jego bratanka na jego temat była niezwykle surowa, gdyż w postaci stryja Morgoth nie dostrzegał autorytetu jakim powinien był się odznaczać potomek męskiej linii ich rodu. Posiadając nestora o takim usposobieniu, byliby niezwykle dotknięci. Młodszy od niego Leon był przeciwieństwem porywczego brata i dzięki temu w wieku zaledwie czterdziestu trzech lat został głową pradawnego rodu. Nie pozwoliłby na to, by jego dzieci plugawiły się nieodpowiednim do ich pochodzenia zachowaniem. Zaraz też skupił znów swoją uwagę na Lupusie, który mniej więcej w tym samym czasie zerwał zaręczyny z lady Victorią. - Tak jest lepiej. Jeśli Parkisonowie wydają na świat kobiety takie jak lady Elisabeth, więzy z nimi nie powinny dochodzić do skutku.- Nie musiał dodawać o jaką sytuację ze wspomnianą szlachcianką chodziło. Wszyscy byli zniesmaczeni jej widokiem na spotkaniu Rycerzy Walpurgii, a jej dźwięczna bierność jedynie podsyciła ów odczucia pogardy. To okrutne, że w tym samym czasie myślał o Lilianie która wykazywała podobne nieposłuszeństwo. Jej przewinienia nie były jeszcze aż tak skrajnie ortodoksyjne, lecz dalekie od odpowiednich. Chciał by i Leia została oszczędzona z podobnego losu. Znał swoją siostrę i wiedział, że w przeciwieństwie do swojej kuzynki szła za jego radą i głosem rozsądku. Nigdy mu się nie sprzeciwiała, dostrzegając sens w tym, co robił i to czyniło z niej dobrą arystokratkę. Nie wykonywała bezmyślnie poleceń, lecz analizowała i rozumiała. Dostała więcej swobody w wyborze kariery; Morgoth zawsze ufał, że gdy nadejdzie czas podejmie ona właściwą decyzję. Nic dziwnego, że zerwanie więzów z Parkinsonami dało Yaxleyowi pokłady do myślenia o jej przyszłości. - Nasze rodziny ciężko się dogadywały. Czas to zmienić - zaczął, nie czyniąc żadnych błahych wstępów. Nie po to się tu spotkali, nie był równocześnie człowiekiem lubującym się w półśrodkach. Black znał go na tyle, by wiedzieć, że pod każdą wypowiedzią czaiło się drugie dno, a nieprzypadkowość wszystkich ostatnich zdarzeń musiała uzdrowicielowi podsunąć całą resztę.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W zachowaniu tych wszystkich wojowników o równość i tolerancję nie było niczego logicznego, ale tak to już było z oszołomami; niezwykle rzadko kierowali się w życiu czymś poza swoimi chorymi ideologiami, którym niczym paskudny wirus zarażali innych. Budzili oni we mnie nie tylko odrazę, ale też trwogę, którą ciężko było okiełznać wiedząc jak mocno Longbottom zaczął sobie poczynać. A nie wiedziałem jeszcze co wydarzy się w przyszłości. Już teraz było niebezpiecznie kiedy ten człowiek próbował zmieniać coś, co działało od wielu wieków i powinno być w stanie nienaruszonym zachowane, bo tego wymaga od nas nasze dziedzictwo. I to, że dzięki nim utrzymujemy magię przy życiu. Gdybyśmy ładowali się w związki ze szlamami to już dawno byśmy wyginęli. Jest nas tak mało, a oni dążą do jeszcze większego przetrzebienia naszej społeczności… nie mieściło mi się to w głowie i budziło jawny sprzeciw wobec tak paskudnych praktyk. Tym bardziej musieliśmy trzymać się razem. My, arystokraci, najczystszej krwi z czystych. Nie stawać naprzeciw sobie i karmić się wzajemnie wrogością. Tymczasem wszyscy zdawali się o tym zapominać. I nie dbać o wizerunek, który nie był jedynie ich sprawą, ale też sprawą całej rodziny, całej naszej enklawy. Za to właśnie złościłem się na Alpharda, ale wiedziałem, że kiedy przyjdzie co do czego, to będę go bronił. Dopóki nie naraził się naszemu nestorowi, by ten doprowadził do ostateczności, był moim ukochanym bratem i zamierzałem stawać po jego stronie. Zawsze, nawet jeśli nie zgadzałem się z jego decyzjami. Rodzina była największą siłą, można było na nią liczyć i szukać w niej oparcia, dlatego warto było pielęgnować jej relacje niczym najrzadszy kwiat, by ten rósł w siłę. Bujny i piękny.
Dlatego też dbałem również o dalsze więzy krwi i naprawdę lubiłem oddalić się czasem od zgiełku wielkiego miasta. Tereny Yaxleyów przerażały ze względu na grasujące dookoła trolle, ale miały jednocześnie zapach nostalgii, tak bardzo podobny do dzikich lasów Flintów. Odnajdywałem w tym spacerze pewnego rodzaju przyjemność, niezwiązaną ze sztywniackim, codziennym życiem, choć i tutaj panowała surowość wraz z konserwatyzmem. Niby to samo, ale jednak tak bardzo różne spojrzenia na teraźniejszość.
- Mam nadzieję, że sprawa szybko rozejdzie się po kościach – odparłem, kiedy Morgoth wspomniał o festiwalu. Spiąłem się nieco, nie wiedząc, że to był żart; niestety wciąż nie umiałem przejść nad tą historią do porządku dziennego. Uderzała w końcu w Blacków, więc trudno było mi się zdobyć na większy dystans. – I że to nie zmieni niczego – dodałem znacząco podczas rozglądania się na boki i podziwiania dzikiej roślinności. – To chyba nic złego – skomentowałem z lekkim uśmiechem wspomnienie o drugiej młodości. Jednak nie umiałem wyobrazić sobie podobnej sytuacji u nas, czasem miałem wrażenie, że ojciec od razu urodził się poważnym lordem o pokerowej twarzy, niewiedzącym co to zabawa.
- Cieszę się więc twoim szczęściem. Niech trwa jak najdłużej, życzę wam samych pomyślności – stwierdziłem w odpowiedzi na bardzo treściwą relację kuzyna odnośnie narzeczonej. Lestrangowie byli nam kiedyś przyjaciółmi, ale odkąd za bardzo zbliżyli się do Rosierów nie mogliśmy ufać im tak samo mocno jak wcześniej. Wierzyłem jednak osądowi Yaxleyów i tego, że mieli w tym swój cel. Widocznie wbrew naszym konserwatywnym poglądom wiele się zmieniało; niegdyś przyjaźń Yaxleyów z Lestrangami, Rosierami czy Blackami była nie do pomyślenia, dziś wydawało się to więcej niż naturalne. Ale to dobrze, musieliśmy zawierać nowe sojusze, by rosnąć w siłę. Lub przynajmniej nie wojować między sobą kiedy nasz wróg wyglądał zupełnie inaczej. – Nie będę cię męczył o szczegóły, mam tylko nadzieję, że kiedyś ją poznam – dodałem spokojnie. Morgoth na pewno w ostatnim czasie musiał opowiadać o lady Lestrange bardzo dużo, nie chciałem go gnębić tym tematem. – Zdaje się, że to wasi sojusznicy – rzuciłem krótko, nie wgłębiając się w temat Parkinsonów, dość drażliwy. Ostatnio zacząłem się zastanawiać nad ich przyszłością mając na względzie zawodzącą Elisabeth, krnąbrną Victorię oraz zbliżający się u nich ślub, ale nie chciałem mówić o tym na głos. Nie, kiedy łączyła ich przyjaźń z gospodarzami, po których ziemiach stąpałem. Zresztą, zaraz zacząłem się zastanawiać nad kolejną wypowiedzią szlachcica. Spojrzałem na niego lekko zaskoczony, choć przecież nie było w tym nic dziwnego. – Ja również sądzę, że to dobry pomysł. Widziałem, że ojciec też jest przychylny takim zmianom – odpowiedziałem mimo wszystko. – A co, wuj coś wspominał? – spytałem z zainteresowaniem. Widocznie rozprawiano już o przyszłości rodziny w obliczu zbliżającego szczytu w Stonehenge. Nie spodziewałem się, że może kryć się za tym coś więcej.
Dlatego też dbałem również o dalsze więzy krwi i naprawdę lubiłem oddalić się czasem od zgiełku wielkiego miasta. Tereny Yaxleyów przerażały ze względu na grasujące dookoła trolle, ale miały jednocześnie zapach nostalgii, tak bardzo podobny do dzikich lasów Flintów. Odnajdywałem w tym spacerze pewnego rodzaju przyjemność, niezwiązaną ze sztywniackim, codziennym życiem, choć i tutaj panowała surowość wraz z konserwatyzmem. Niby to samo, ale jednak tak bardzo różne spojrzenia na teraźniejszość.
- Mam nadzieję, że sprawa szybko rozejdzie się po kościach – odparłem, kiedy Morgoth wspomniał o festiwalu. Spiąłem się nieco, nie wiedząc, że to był żart; niestety wciąż nie umiałem przejść nad tą historią do porządku dziennego. Uderzała w końcu w Blacków, więc trudno było mi się zdobyć na większy dystans. – I że to nie zmieni niczego – dodałem znacząco podczas rozglądania się na boki i podziwiania dzikiej roślinności. – To chyba nic złego – skomentowałem z lekkim uśmiechem wspomnienie o drugiej młodości. Jednak nie umiałem wyobrazić sobie podobnej sytuacji u nas, czasem miałem wrażenie, że ojciec od razu urodził się poważnym lordem o pokerowej twarzy, niewiedzącym co to zabawa.
- Cieszę się więc twoim szczęściem. Niech trwa jak najdłużej, życzę wam samych pomyślności – stwierdziłem w odpowiedzi na bardzo treściwą relację kuzyna odnośnie narzeczonej. Lestrangowie byli nam kiedyś przyjaciółmi, ale odkąd za bardzo zbliżyli się do Rosierów nie mogliśmy ufać im tak samo mocno jak wcześniej. Wierzyłem jednak osądowi Yaxleyów i tego, że mieli w tym swój cel. Widocznie wbrew naszym konserwatywnym poglądom wiele się zmieniało; niegdyś przyjaźń Yaxleyów z Lestrangami, Rosierami czy Blackami była nie do pomyślenia, dziś wydawało się to więcej niż naturalne. Ale to dobrze, musieliśmy zawierać nowe sojusze, by rosnąć w siłę. Lub przynajmniej nie wojować między sobą kiedy nasz wróg wyglądał zupełnie inaczej. – Nie będę cię męczył o szczegóły, mam tylko nadzieję, że kiedyś ją poznam – dodałem spokojnie. Morgoth na pewno w ostatnim czasie musiał opowiadać o lady Lestrange bardzo dużo, nie chciałem go gnębić tym tematem. – Zdaje się, że to wasi sojusznicy – rzuciłem krótko, nie wgłębiając się w temat Parkinsonów, dość drażliwy. Ostatnio zacząłem się zastanawiać nad ich przyszłością mając na względzie zawodzącą Elisabeth, krnąbrną Victorię oraz zbliżający się u nich ślub, ale nie chciałem mówić o tym na głos. Nie, kiedy łączyła ich przyjaźń z gospodarzami, po których ziemiach stąpałem. Zresztą, zaraz zacząłem się zastanawiać nad kolejną wypowiedzią szlachcica. Spojrzałem na niego lekko zaskoczony, choć przecież nie było w tym nic dziwnego. – Ja również sądzę, że to dobry pomysł. Widziałem, że ojciec też jest przychylny takim zmianom – odpowiedziałem mimo wszystko. – A co, wuj coś wspominał? – spytałem z zainteresowaniem. Widocznie rozprawiano już o przyszłości rodziny w obliczu zbliżającego szczytu w Stonehenge. Nie spodziewałem się, że może kryć się za tym coś więcej.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeśli jakiekolwiek niegdysiejsze niesnaski między Blackami a Yaxleyami prowadziły ku tej chwili, wszystkie one były warte swojej ceny. Wszak w czasie największej dlań próby potrafili zjednoczyć się za sprawą więzów krewniaczych, a także małżeńskich. Zażarte spory między potomkami Sasów, a francuskimi korzeniami odcisnęły na każdej rodzinie spore piętno, lecz nie oznaczało to, że zawiedli, gdy nastał moment asymilacji. Nieświadomi tego Flintowie przyczynili się do początku tej drogi, pozwalając, by ich córki stały się matkami następnego pokolenia czarodziejów, a bliskie wychowanie zacieśniło odpowiednie więzy. Morgoth nigdy nie utożsamiał się z całym rodzeństwem Black, wybierając sobie jedynie Lupusa za odpowiedniego towarzysza, pozostawiając resztę za odpowiednią granicą dystansu. Starsi kuzyni i kuzynki byli mu aż nazbyt inni. Zbliżony mu wiekiem uzdrowiciel nie wzbudzał w nim podobnych wrażeń i pomimo zapatrzenia każdego z nich w swój własny ród, odnajdowali nić porozumienia, odkąd tylko mógł sięgnąć pamięcią. Być może nawet raz lub dwa w salwie dziecięcego śmiechu odgrywali sceny, w których przez szermierczy pojedynek chcieli raz na zawsze udowodnić wyższość jednej z rodzin nad drugą. Te czasy jednak już dawno minęły, a oni nie mieli już być tymi dziećmi tak nieświadomymi zachodzących dokoła nich zmian. Sami stawali się strażnikami dawnych prawd i filarami podpierającymi czystokrwisty świat. Stary ład nie był bez powodu tak nazywany. W pierwszym członie nazwy mieściła się nie tylko konsekwencja, konserwatywność, lecz również i mądrość, której brakło wszystkiemu co nowe. Wszystkiemu, co reprezentował sobą Harold Longbottom.
Wymarcie było jego celem i nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Wszak bombardował szlachetnie urodzonych, a także czystokrwistych swoimi rządami i nakazami, które narzucone odgórnie bez żadnej kontroli mogły zdziałać wiele złego. Podszepty o zbliżającym się wielkim wydarzeniu mającym wyjaśnić tę sprawę raz na zawsze stawały się silniejsze, mocniejsze, wyraźniejsze, lecz nie zaskakujące. Morgoth zdawał sobie sprawę z faktu, że ktoś musiał w końcu wystąpić, by powiedzieć nie. Nie mogli pozwolić, by te szaleństwa trwały w najlepsze - wszak w końcu wymarliby, nie mogąc opuszczać własnych siedzib, a przecież nie taki był ów cel. Czarodzieje od zawsze najsilniej wiązali się z odpowiednimi rodami, które od wieków doskonaliły sztuki magiczne. W przeciwieństwie do brudu, który zaczynał ich coraz mocniej zalewać.
Spotkanie z Lupusem miało wydźwięk poważny, lecz obaj doskonale wiedzieli, że idąc ramię w ramię nie byli lordami. Znający się od dziecka, mogli pozwolić sobie na swobodę, której brakło w życiu publicznym. Mimo różnic odnajdowali porozumienie, a wizyta Blacka w Yaxley's Hall jedynie potwierdzała jak bardzo się one dla nich liczyły. Morgoth spodziewał się wypłynięcia tematu Alpharda. Pewną ulgą była wiadomość o zaręczynach kuzyna, lecz wszystko niszczało ze względu na formę, w której się one dokonały. Najwyraźniej dając się porwać chwili, Alphard zapomniał o obowiązujących go konwenansach. Była to jednak okrutna potwarz dla jego rodziny, ale czy mężczyznę w ogóle to obchodziło? - Potrzebuje czasu - odparł już poważniej, chcąc ułagodzić kuzyna, lecz absolutnie nie w nieszczery sposób. Chciał wierzyć w to, że faktycznie starszy z Blacków dojrzewał do roli jednego ze szlachciców dłużej, ale na końcu drogi się opamięta i stanie na wysokości zadania. Nie był w końcu podlotkiem, by tłumaczyć swoje zachowanie brakiem wiedzy czy edukacją. Ród z Londynu dbał o to czasem aż wręcz do przesady. Nie skomentował już dalszych słów Lupusa. Jeśli każdy bezmyślny uczynek przekreślałby wszystko, nie istniałyby sojusze. Co prawda wszystko zależało od surowości oraz wielkości ów zdarzenia, lecz Morgoth wątpił, by wybryk Alpharda miał cokolwiek zmieniać. Najwyżej wizerunek i postrzeganie jego osoby w socjecie. - Ostatnimi czasy oddalili się od siebie, dlatego dobrze widzieć, że znów są silni razem. Nie oddzielnie - odparł, mając w głowie obraz ojca, który zapracowywał się w obowiązkach nestora. Ostatnio w jego zachowaniu zaszły pewne zmiany, zupełnie jakby wraz z odzyskaniem przez Leię zdrowia, sam odżył na nowo. Wiedział, że jego siostra nigdy nie miała silnych relacji z Leonem Vasilasem, lecz nie oznaczało to, że nie kochała ojca. Ani on ją. Poświęcenie z jakim ich rodzic szukał rozwiązania dla chorej córki było niespotykane i młody Yaxley mógł szczerze przyznać, że nigdy nie widział swojego nestora w podobnym stanie. Zaraz jednak jego myśli przeniosły się ku Marine. Uśmiechnął się delikatnie na słowa kuzyna dotyczącego jego przyszłości z narzeczoną oraz życzenie długotrwałego szczęścia. - Patrząc po niektórych szlachciankach, ta decyzja na pewno jest pomyślna - rzucił nieco luźniej, wiedząc, że Lupus nie miał problemu z wyobrażeniem sobie reszty córek arystokratycznych rodzin. Może i mogły mieć dobre urodzenie, ale nie tylko ono się liczyło. - Nie martw się. Ciężko mi powiedzieć cokolwiek więcej o kobiecie, którą widziałem zaledwie parę razy - Zdecydowanie więcej niż parę, przemknęło mu przez myśl, lecz nie zamierzał przekładać prawdy o snach kuzynowi. Nie w takim momencie jak ten. - Pomówimy o moim narzeczeństwie, lecz teraz co innego zajmuje mnie mocniej - dokończył. Wyraźnie westchnął, gdy wspomnieli o Parkinsonach, a Lupus zaznaczył dzielący ich wraz z nimi sojusz. - Zadany przez nich cios nie będzie zignorowany - podsumował krótko, wierząc w to, że ojciec podejmował odpowiednie kroki ku temu. Wszak posiadanie takich przyjaciół uderzało nie tylko w samych Parkinsonów - świadczyło także o lordach Cambridgeshire. Powoli rozmowa jednak zmierzała do głównej kwestii spotkania, jeszcze nieznanej Blackowi, lecz nie na długo. Dostrzegł zaskoczenie kuzyna, jednak nie poczuł się urażony. Domyślał się, że było to spowodowane odmiennym tematem od spodziewanego. Najpewniej ostatnią rzeczą, której oczekiwał Lupus, były polityczne ustalenia między nimi - nie zaś nestorami. Wuj coś wspominał? Morgoth obserwował drogę przed nimi, zaplatając dłonie za plecami. - Chcielibyśmy zaproponować ci rękę Lei - powiedział spokojnie, przenosząc spojrzenie zielonych oczu na kuzyna. Nie chciałby, a chcielibyśmy nie było powodowane egoizmem czy pustym narcyzmem. Yaxley chciał podkreślić, że to jemu zależało na tym równie mocno. A może nawet jeszcze bardziej. Lupus był świadom relacji łączących opiekuna smoków z siostrą; musiał więc pojmować ważność tych słów i decyzji.
Wymarcie było jego celem i nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Wszak bombardował szlachetnie urodzonych, a także czystokrwistych swoimi rządami i nakazami, które narzucone odgórnie bez żadnej kontroli mogły zdziałać wiele złego. Podszepty o zbliżającym się wielkim wydarzeniu mającym wyjaśnić tę sprawę raz na zawsze stawały się silniejsze, mocniejsze, wyraźniejsze, lecz nie zaskakujące. Morgoth zdawał sobie sprawę z faktu, że ktoś musiał w końcu wystąpić, by powiedzieć nie. Nie mogli pozwolić, by te szaleństwa trwały w najlepsze - wszak w końcu wymarliby, nie mogąc opuszczać własnych siedzib, a przecież nie taki był ów cel. Czarodzieje od zawsze najsilniej wiązali się z odpowiednimi rodami, które od wieków doskonaliły sztuki magiczne. W przeciwieństwie do brudu, który zaczynał ich coraz mocniej zalewać.
Spotkanie z Lupusem miało wydźwięk poważny, lecz obaj doskonale wiedzieli, że idąc ramię w ramię nie byli lordami. Znający się od dziecka, mogli pozwolić sobie na swobodę, której brakło w życiu publicznym. Mimo różnic odnajdowali porozumienie, a wizyta Blacka w Yaxley's Hall jedynie potwierdzała jak bardzo się one dla nich liczyły. Morgoth spodziewał się wypłynięcia tematu Alpharda. Pewną ulgą była wiadomość o zaręczynach kuzyna, lecz wszystko niszczało ze względu na formę, w której się one dokonały. Najwyraźniej dając się porwać chwili, Alphard zapomniał o obowiązujących go konwenansach. Była to jednak okrutna potwarz dla jego rodziny, ale czy mężczyznę w ogóle to obchodziło? - Potrzebuje czasu - odparł już poważniej, chcąc ułagodzić kuzyna, lecz absolutnie nie w nieszczery sposób. Chciał wierzyć w to, że faktycznie starszy z Blacków dojrzewał do roli jednego ze szlachciców dłużej, ale na końcu drogi się opamięta i stanie na wysokości zadania. Nie był w końcu podlotkiem, by tłumaczyć swoje zachowanie brakiem wiedzy czy edukacją. Ród z Londynu dbał o to czasem aż wręcz do przesady. Nie skomentował już dalszych słów Lupusa. Jeśli każdy bezmyślny uczynek przekreślałby wszystko, nie istniałyby sojusze. Co prawda wszystko zależało od surowości oraz wielkości ów zdarzenia, lecz Morgoth wątpił, by wybryk Alpharda miał cokolwiek zmieniać. Najwyżej wizerunek i postrzeganie jego osoby w socjecie. - Ostatnimi czasy oddalili się od siebie, dlatego dobrze widzieć, że znów są silni razem. Nie oddzielnie - odparł, mając w głowie obraz ojca, który zapracowywał się w obowiązkach nestora. Ostatnio w jego zachowaniu zaszły pewne zmiany, zupełnie jakby wraz z odzyskaniem przez Leię zdrowia, sam odżył na nowo. Wiedział, że jego siostra nigdy nie miała silnych relacji z Leonem Vasilasem, lecz nie oznaczało to, że nie kochała ojca. Ani on ją. Poświęcenie z jakim ich rodzic szukał rozwiązania dla chorej córki było niespotykane i młody Yaxley mógł szczerze przyznać, że nigdy nie widział swojego nestora w podobnym stanie. Zaraz jednak jego myśli przeniosły się ku Marine. Uśmiechnął się delikatnie na słowa kuzyna dotyczącego jego przyszłości z narzeczoną oraz życzenie długotrwałego szczęścia. - Patrząc po niektórych szlachciankach, ta decyzja na pewno jest pomyślna - rzucił nieco luźniej, wiedząc, że Lupus nie miał problemu z wyobrażeniem sobie reszty córek arystokratycznych rodzin. Może i mogły mieć dobre urodzenie, ale nie tylko ono się liczyło. - Nie martw się. Ciężko mi powiedzieć cokolwiek więcej o kobiecie, którą widziałem zaledwie parę razy - Zdecydowanie więcej niż parę, przemknęło mu przez myśl, lecz nie zamierzał przekładać prawdy o snach kuzynowi. Nie w takim momencie jak ten. - Pomówimy o moim narzeczeństwie, lecz teraz co innego zajmuje mnie mocniej - dokończył. Wyraźnie westchnął, gdy wspomnieli o Parkinsonach, a Lupus zaznaczył dzielący ich wraz z nimi sojusz. - Zadany przez nich cios nie będzie zignorowany - podsumował krótko, wierząc w to, że ojciec podejmował odpowiednie kroki ku temu. Wszak posiadanie takich przyjaciół uderzało nie tylko w samych Parkinsonów - świadczyło także o lordach Cambridgeshire. Powoli rozmowa jednak zmierzała do głównej kwestii spotkania, jeszcze nieznanej Blackowi, lecz nie na długo. Dostrzegł zaskoczenie kuzyna, jednak nie poczuł się urażony. Domyślał się, że było to spowodowane odmiennym tematem od spodziewanego. Najpewniej ostatnią rzeczą, której oczekiwał Lupus, były polityczne ustalenia między nimi - nie zaś nestorami. Wuj coś wspominał? Morgoth obserwował drogę przed nimi, zaplatając dłonie za plecami. - Chcielibyśmy zaproponować ci rękę Lei - powiedział spokojnie, przenosząc spojrzenie zielonych oczu na kuzyna. Nie chciałby, a chcielibyśmy nie było powodowane egoizmem czy pustym narcyzmem. Yaxley chciał podkreślić, że to jemu zależało na tym równie mocno. A może nawet jeszcze bardziej. Lupus był świadom relacji łączących opiekuna smoków z siostrą; musiał więc pojmować ważność tych słów i decyzji.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Brama główna
Szybka odpowiedź