Arena Carringtonów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Arena Carringtonów
Arena Carringtonów to otwarta przestrzeń, na której odbywają się różnego rodzaju pokazy. Czarodzieje gromadzą się wokół, na rozległej polanie, czasem przysiadając na pieńkach drzew, co mniejsi i odważniejsi - na gałęziach wyższych, bardziej oddalonych konarów. Nie do końca wiadomo, gdzie konkretnie arena się znajduje, choć wejście do niej znajduje się w dokach, zdaje się ono działać na zasadzie teleportu - takiego samego, jak porozrzucane po miastach świstokliki zapraszające czarodziejów na wyjątkowy spektakl. Obszerny teren otoczony jest drewnianymi wozami, z których od czasu do czasu słychać odgłosy zwierząt oraz śmiechy i przyśpiewki magicznych artystów. Wokół areny palą się ogniska nadające temu miejscu niepowtarzalną atmosferę każdego wieczoru.
W oddali, za wozami, widać pomniejsze namioty, do których można wejść, kiedy na arenie nic szczególnego się nie dzieje.
W oddali, za wozami, widać pomniejsze namioty, do których można wejść, kiedy na arenie nic szczególnego się nie dzieje.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
Szeroko otwarte, wciąż zaskoczone spojrzenie utkwione w kobiecie nabrało jasnych iskier, kiedy pochwaliła występ; goście w większości wychodzili z Areny zadowoleni, pan Carrington dbał przecież o perfekcję przedstawień, najwyższy poziom przygotowań. Stroje, nawet jeśli z tanich materiałów, były krojone skrupulatnie i imponująco, a o jakości podniebnych tańców świadczył on sam: o krok od najwyżej życiowej formy, nigdy nie lękał się nowych wyznań. I był naprawdę dobry. Równie daleko co do fałszywej skromności było mu jednak do rozbuchanego ego, miał charakter dawcy, zawsze cieszyło go zadowolenie gości podziwiających ich scenę. Pan Carrington zawsze powtarzał, że to ono było najważniejsze; dorośli i dzieci, ich występy nie były dedykowane wyłącznie dla najmłodszych widowni. Mimowie potrafili dać bardzo dojrzałe spektakle, a liryczne oprawa jego podniebnych tańców bez trudu trafiała do serc dojrzalszej widowni; co bardziej niebezpieczne akrobacje, podobnie jak występy z udziałem dzikich zwierząt, czasem budziły zresztą wśród najmłodszych zbyt duży lęk. Chleba i igrzysk, ucieczki od wojny szukali tutaj wszyscy, a rozrzucone po kraju świstokliki pozwalały wciąż gromadzić pełną widownię.
Takie jak ona witały pewnie częściej operę niż miejsca takie jak to; uważał, że warto czasem oderwać się od tej nudy nie bacząc na skandaliczność sceny: emocji Areny nie powtórzą żadni inni artyści. Nuda, szarość, powaga, tutaj wszystko było tego przeciwieństwem, konwenanse rozmywały się w artystycznej bohemie, śmiech był dozwolony, wielość barw przywracała kolory światu, scena stąpała po cienkiej granicy odwagi niedozwolonej nigdzie indziej; spektaklom daleko było do grzeczności, artyści nie obawiali się narażać własnego życia ku uciesze tłumu. Tylko pozornie, doskonale wiedział, że pod kopułą namiotu mógł odtańczyć wszystko - chroniły go jego umiejętności.
Może czasem jednak zdarzało mu się być zbyt pewnym siebie.
Tytulatura wybrzmiała wyraźnie, ale nic nie wskazywało na to, by robiła na nim większe wrażenie. Arenie daleko było do miejsc, w których podobne zwroty były na porządku dziennym, traktował je raczej jako ciekawostki przekazywane przez gości, którzy na widowni sami w sobie byli ciekawostką, a na pewno ich nie potrzebował. Jednakowo, przejścia na ty nie proponował. Była od niego starsza i była kobietą. Nie wypadało mu, dostałby po uszach od pana Carringtona za podobny brak kultury. Była to jedna z przyczyn, z której w ogóle nie lubił, jak jego artyści toczyli rozmowy z gośćmi.
Ale kwestia chusteczki nie była wcale taka prosta.
- Gdzie pani siedziała? Może sprawdzimy jeszcze raz - zapytał, uprzejmość niewiele kosztowała, nie zwykł jej odmawiać; postąpił parę kroków w kierunku widowni, obrzucając krzesła wzrokiem. Szansa na to, że wciąż tu była, wydawała mu się niewielka. Jerry przemknął już między siedzeniami, zwyczajowo zbierał wszystkie monety, które wypadły z kieszeni, pogubione cenniejsze przedmioty, a potem dzielił je między chłopaków: traktowali to jak napiwek. Ale niegrzecznie byłoby zignorować tę prośbę. - W jakim kolorze była chustka? Miała wzory, hafty? - dopytał, ostatecznie mógłby zapytać Jerry'ego, ile knutów mógł dostać za szmatkę z jedwabiu? Parę na pewno, czy nie potrzebował ich bardziej, niż ta paniusia? - Jest pani pewna, że miała ją pani przy sobie? - dopytał lekkim tonem, mijając puste krzesła. Najprościej było wmawiać im, że przedmioty wcale nie widziały Areny: że to złudzenie oka, figle pamięci, a chustka czekała na tę kobietę w domu. - To żaden problem - zapewnił, dostrzegając smutek na jej twarzy. Ostatecznie nie chciał sprawiać jej przykrości; uniósł w górę kąciki ust, uśmiechając się szczerze, gdy pochwaliła jego sekwencję ruchów. - Mam nadzieję, że pani nie wystraszyłem - nie wolno tu wchodzić po zakończonych występach. Jesteśmy przyzwyczajeni, że jest tutaj pusto i nie musimy uważać. Ale jeśli się pani podobało, proszę przyjść w przyszłym tygodniu ponownie. Występ będzie bogatszy o tresowane yeti i lodowe rzeźby. - Szelmowski uśmiech na jego twarzy miał w sobie wyłącznie szczerą radość z tej zabawy.
Takie jak ona witały pewnie częściej operę niż miejsca takie jak to; uważał, że warto czasem oderwać się od tej nudy nie bacząc na skandaliczność sceny: emocji Areny nie powtórzą żadni inni artyści. Nuda, szarość, powaga, tutaj wszystko było tego przeciwieństwem, konwenanse rozmywały się w artystycznej bohemie, śmiech był dozwolony, wielość barw przywracała kolory światu, scena stąpała po cienkiej granicy odwagi niedozwolonej nigdzie indziej; spektaklom daleko było do grzeczności, artyści nie obawiali się narażać własnego życia ku uciesze tłumu. Tylko pozornie, doskonale wiedział, że pod kopułą namiotu mógł odtańczyć wszystko - chroniły go jego umiejętności.
Może czasem jednak zdarzało mu się być zbyt pewnym siebie.
Tytulatura wybrzmiała wyraźnie, ale nic nie wskazywało na to, by robiła na nim większe wrażenie. Arenie daleko było do miejsc, w których podobne zwroty były na porządku dziennym, traktował je raczej jako ciekawostki przekazywane przez gości, którzy na widowni sami w sobie byli ciekawostką, a na pewno ich nie potrzebował. Jednakowo, przejścia na ty nie proponował. Była od niego starsza i była kobietą. Nie wypadało mu, dostałby po uszach od pana Carringtona za podobny brak kultury. Była to jedna z przyczyn, z której w ogóle nie lubił, jak jego artyści toczyli rozmowy z gośćmi.
Ale kwestia chusteczki nie była wcale taka prosta.
- Gdzie pani siedziała? Może sprawdzimy jeszcze raz - zapytał, uprzejmość niewiele kosztowała, nie zwykł jej odmawiać; postąpił parę kroków w kierunku widowni, obrzucając krzesła wzrokiem. Szansa na to, że wciąż tu była, wydawała mu się niewielka. Jerry przemknął już między siedzeniami, zwyczajowo zbierał wszystkie monety, które wypadły z kieszeni, pogubione cenniejsze przedmioty, a potem dzielił je między chłopaków: traktowali to jak napiwek. Ale niegrzecznie byłoby zignorować tę prośbę. - W jakim kolorze była chustka? Miała wzory, hafty? - dopytał, ostatecznie mógłby zapytać Jerry'ego, ile knutów mógł dostać za szmatkę z jedwabiu? Parę na pewno, czy nie potrzebował ich bardziej, niż ta paniusia? - Jest pani pewna, że miała ją pani przy sobie? - dopytał lekkim tonem, mijając puste krzesła. Najprościej było wmawiać im, że przedmioty wcale nie widziały Areny: że to złudzenie oka, figle pamięci, a chustka czekała na tę kobietę w domu. - To żaden problem - zapewnił, dostrzegając smutek na jej twarzy. Ostatecznie nie chciał sprawiać jej przykrości; uniósł w górę kąciki ust, uśmiechając się szczerze, gdy pochwaliła jego sekwencję ruchów. - Mam nadzieję, że pani nie wystraszyłem - nie wolno tu wchodzić po zakończonych występach. Jesteśmy przyzwyczajeni, że jest tutaj pusto i nie musimy uważać. Ale jeśli się pani podobało, proszę przyjść w przyszłym tygodniu ponownie. Występ będzie bogatszy o tresowane yeti i lodowe rzeźby. - Szelmowski uśmiech na jego twarzy miał w sobie wyłącznie szczerą radość z tej zabawy.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Czy było w świecie coś piękniejszego od iskier, które rozświetlały spojrzenia artystów, gdy chwalono ich pracę? Publika często uznawała, że każde przedstawienie, każdy występ przychodził im z łatwością. Z jednej strony był to komplement, naprawdę wielki komplement, przecież właśnie tak miało to wyglądać. Publika miała nie mieć pojęcia o godzinach, dniach, tygodniach, miesiącach i latach, które artyści spędzali, doskonaląc się w swych sztukach. Perfekcja była jednak mieczem obosiecznym — z jednej strony stanowiła testament poświęcenia, z drugiej właśnie przez chowanie się za kulisami, odcięcie swych odbiorców od tego, jak w rzeczywistości wyglądała codzienność tych, którzy życie swe przeznaczyli na niesienie rozrywki innym, sprawiało, że coraz szersze masy uważały, że są w stanie zrobić to samo, tylko lepiej i szybciej.
Specyficzna więź solidarności nakazała Valerie pochwalić młodzieńca. Młodzieńca, który miał rację w swych założeniach — zdecydowanie częściej bywała w operze, czy to na scenie, czy spojrzeniem wodząc z zacienionych miejsc przeznaczonych dla publiki. Ale i opera czerpała całymi garściami ze sztuki ludowej, tej przeznaczonej właśnie dla odbiorcy nieszczególnie wymagającego, pragnącego intensywnej i szybkiej gratyfikacji. Nie było w tym oczywiście nic złego — różne wrażliwości pragnęły różnej rozrywki, a z poczciwego osiołka nie dało się zrobić wyścigowego konia.
— W tamtym sektorze — otwarta dłoń Valerie wskazała na jedną z wyznaczonych dla widowni części i choć odpowiedź była rzeczowa, pierwsze dzwonki smutku pobrzmiewały w jej głosie, zupełnie tak jakby powoli poczęła godzić się z faktem rozstania z rodzinną pamiątką. Oczy jednak dalej pozostały suche, trochę wbrew przewidywaniom, że paniusie jej pokroju skłonne były do emocjonalnych wybuchów i postawienia Areny na głowie w przypadku nieodnalezienia zguby. Druga z dłoni zniknęła na moment w kieszeni na pierwszy rzut oka całkiem porządnego płaszcza. Po krótkiej chwili blondynka wyciągnęła z niego dwa bileciki, dokładnie takie same, które można było nabyć przed wejściem. — Rząd siódmy, miejsca dwanaście i trzynaście — odczytała, następnie przenosząc wzrok na młodzieńca. Dłoń trzymająca bilety zadrżała niemal niezauważalnie, w wizualnej prezentacji wahania. Podać mu je, czy uwierzy jej na słowo?
Pytanie o szczegóły wyglądu chustki wydawało się wlać odrobinę spokoju do serca kobiety. Napięte do tej pory rysy twarzy rozluźniły się wreszcie, na wargi wstąpił nawet przyjemny dla oka, szczery uśmiech. Dziękuję, zdawały się mówić jej oczy, choć usta pozostały — póki co — milczące.
— Była z atłasu, materiał granatowy, ale przy krawędziach przechodził w niebieski, podobny do... — moment ciszy, jasne oczy oderwały się od Marcela, przemknęły po resztkach niezebranych jeszcze akcesoriów. Nic jednak nie wydawało się oddawać barwy równie dokładnie, jak coś, co mieli okazję widzieć wcześniej. — Farby, którą miał pomalowaną pan twarz.
A więc jednocześnie charakterystyczna jak na warunki magicznego cyrku i zupełnie pospolita, gdy chodziło o departament chustek i apaszek.
Dopytanie o posiadanie jej przy sobie mogłoby ściągnąć jasne brwi w pierwszym wyrazie gniewu; mogłoby, gdyby Valerie miała większe predyspozycje do wykorzystywania swej pozycji i zadzierania nosa, a Marcel byłby przy tym zuchwały. Póki co nie odbierała go w ten sposób, może umyślnie uznawała konieczność odzyskania zguby za ważniejsze od doszukiwania się na siłę braku szacunku? Jej historia z młodymi chłopcami nie była najlepsza, ale cierpliwość, której nauczyła się przez osiem lat macierzyństwa, nakazywała nie oceniać każdego takiego spotkania tą samą miarą, wstrzymać się z ocenami, spróbować dać szansę. Może kiedyś się na tym sparzy. Może poczuje policzek rozczarowania prędzej niż później — ale nie potrafiła być tak po prostu złośliwa i okrutna.
— Tak, jestem pewna — powiedziała wreszcie miękko, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Och, jakże chętnie skrzyżowałaby teraz ręce na piersiach, może w wyrazie niepewności narastającej w jej sercu, a może w próbie powstrzymania chłodu przed wciśnięciem się w szczeliny nieokryte ubraniami. Coś jednak w tym szelmowskim, prawie nieprzystająco radosnym uśmiechu młodzieńca sprawiało, że intuicja podpowiadała jej, by trzymać się na baczności, chociażby po to, by nie przegapić czegoś tak niezwykłego, jak popis tresowanych yeti.
Ruszyła w krok za blondynem i choć wsłuchiwała się w jego słowa, nie pozwalając im przemknąć na powierzchni świadomości bez większej refleksji, główną część uwagi poświęcała przede wszystkim na wypatrywanie swej zguby. Może zaplątała się biedaczka pomiędzy siedzeniami? Mogła nawet upaść na ziemię, ktoś nieopatrznie mógł na nią przystanąć, przesunąć ją rząd niżej, jednocześnie ryzykując własną równowagą.
Mogła być wszędzie i w każdym stanie. Ale oby wróciła do właścicielki!
— Rozumiem — powiedziała wreszcie, schylając nieco głowę w wyrazie skruchy. — Niespodziewane sytuacje wymagają jednak niespodziewanych interwencji. Ale gdyby udało się nam odnaleźć zgubę... Och, może być pan pewien, że dobre słowo o pana dobroczynności trafi do odpowiednich uszu.
Pana Carringtona czy kogoś innego?
Valerie nie mogła jednak wiedzieć, czy taka obietnica — na pewno kusząca dla niektórych pracowników cyrku — znalazłaby uznanie także w głowie Marcela. Byli bowiem tacy, którzy o wiele bardziej cenili sobie brzdęk monet ponad nawet najbardziej kwieciste pochwały. I nie mogła im mieć tego za złe, nie w czasach, gdy nawet w Londynie potrafiło brakować wszystkiego.
Specyficzna więź solidarności nakazała Valerie pochwalić młodzieńca. Młodzieńca, który miał rację w swych założeniach — zdecydowanie częściej bywała w operze, czy to na scenie, czy spojrzeniem wodząc z zacienionych miejsc przeznaczonych dla publiki. Ale i opera czerpała całymi garściami ze sztuki ludowej, tej przeznaczonej właśnie dla odbiorcy nieszczególnie wymagającego, pragnącego intensywnej i szybkiej gratyfikacji. Nie było w tym oczywiście nic złego — różne wrażliwości pragnęły różnej rozrywki, a z poczciwego osiołka nie dało się zrobić wyścigowego konia.
— W tamtym sektorze — otwarta dłoń Valerie wskazała na jedną z wyznaczonych dla widowni części i choć odpowiedź była rzeczowa, pierwsze dzwonki smutku pobrzmiewały w jej głosie, zupełnie tak jakby powoli poczęła godzić się z faktem rozstania z rodzinną pamiątką. Oczy jednak dalej pozostały suche, trochę wbrew przewidywaniom, że paniusie jej pokroju skłonne były do emocjonalnych wybuchów i postawienia Areny na głowie w przypadku nieodnalezienia zguby. Druga z dłoni zniknęła na moment w kieszeni na pierwszy rzut oka całkiem porządnego płaszcza. Po krótkiej chwili blondynka wyciągnęła z niego dwa bileciki, dokładnie takie same, które można było nabyć przed wejściem. — Rząd siódmy, miejsca dwanaście i trzynaście — odczytała, następnie przenosząc wzrok na młodzieńca. Dłoń trzymająca bilety zadrżała niemal niezauważalnie, w wizualnej prezentacji wahania. Podać mu je, czy uwierzy jej na słowo?
Pytanie o szczegóły wyglądu chustki wydawało się wlać odrobinę spokoju do serca kobiety. Napięte do tej pory rysy twarzy rozluźniły się wreszcie, na wargi wstąpił nawet przyjemny dla oka, szczery uśmiech. Dziękuję, zdawały się mówić jej oczy, choć usta pozostały — póki co — milczące.
— Była z atłasu, materiał granatowy, ale przy krawędziach przechodził w niebieski, podobny do... — moment ciszy, jasne oczy oderwały się od Marcela, przemknęły po resztkach niezebranych jeszcze akcesoriów. Nic jednak nie wydawało się oddawać barwy równie dokładnie, jak coś, co mieli okazję widzieć wcześniej. — Farby, którą miał pomalowaną pan twarz.
A więc jednocześnie charakterystyczna jak na warunki magicznego cyrku i zupełnie pospolita, gdy chodziło o departament chustek i apaszek.
Dopytanie o posiadanie jej przy sobie mogłoby ściągnąć jasne brwi w pierwszym wyrazie gniewu; mogłoby, gdyby Valerie miała większe predyspozycje do wykorzystywania swej pozycji i zadzierania nosa, a Marcel byłby przy tym zuchwały. Póki co nie odbierała go w ten sposób, może umyślnie uznawała konieczność odzyskania zguby za ważniejsze od doszukiwania się na siłę braku szacunku? Jej historia z młodymi chłopcami nie była najlepsza, ale cierpliwość, której nauczyła się przez osiem lat macierzyństwa, nakazywała nie oceniać każdego takiego spotkania tą samą miarą, wstrzymać się z ocenami, spróbować dać szansę. Może kiedyś się na tym sparzy. Może poczuje policzek rozczarowania prędzej niż później — ale nie potrafiła być tak po prostu złośliwa i okrutna.
— Tak, jestem pewna — powiedziała wreszcie miękko, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Och, jakże chętnie skrzyżowałaby teraz ręce na piersiach, może w wyrazie niepewności narastającej w jej sercu, a może w próbie powstrzymania chłodu przed wciśnięciem się w szczeliny nieokryte ubraniami. Coś jednak w tym szelmowskim, prawie nieprzystająco radosnym uśmiechu młodzieńca sprawiało, że intuicja podpowiadała jej, by trzymać się na baczności, chociażby po to, by nie przegapić czegoś tak niezwykłego, jak popis tresowanych yeti.
Ruszyła w krok za blondynem i choć wsłuchiwała się w jego słowa, nie pozwalając im przemknąć na powierzchni świadomości bez większej refleksji, główną część uwagi poświęcała przede wszystkim na wypatrywanie swej zguby. Może zaplątała się biedaczka pomiędzy siedzeniami? Mogła nawet upaść na ziemię, ktoś nieopatrznie mógł na nią przystanąć, przesunąć ją rząd niżej, jednocześnie ryzykując własną równowagą.
Mogła być wszędzie i w każdym stanie. Ale oby wróciła do właścicielki!
— Rozumiem — powiedziała wreszcie, schylając nieco głowę w wyrazie skruchy. — Niespodziewane sytuacje wymagają jednak niespodziewanych interwencji. Ale gdyby udało się nam odnaleźć zgubę... Och, może być pan pewien, że dobre słowo o pana dobroczynności trafi do odpowiednich uszu.
Pana Carringtona czy kogoś innego?
Valerie nie mogła jednak wiedzieć, czy taka obietnica — na pewno kusząca dla niektórych pracowników cyrku — znalazłaby uznanie także w głowie Marcela. Byli bowiem tacy, którzy o wiele bardziej cenili sobie brzdęk monet ponad nawet najbardziej kwieciste pochwały. I nie mogła im mieć tego za złe, nie w czasach, gdy nawet w Londynie potrafiło brakować wszystkiego.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Och - przytaknął ze smutkiem, spoglądając na rząd wskazany przez Valerie; Jerry czyścił go w pierwszej kolejności, bo zwykle siadał na końcu tej konkretnej ławy. Mimo to Marcel wszedł do środka, pochylając się pod siedzenia i udając, że szuka czegoś, co dało się jeszcze znaleźć. Bogata paniusia może i była paniusią, ale w płacz nie wpadła, dramatu nie urządziła, to może nie było za czym płakać? Chustka była może nawet jedwabna - Jerry nieźle się obłowi, a może odda ją którejś z dziewcząt, która bez tego nigdy nie miałaby w dłoniach tak cennego materiału. Pokiwał głową, gdy odczytała zajmowane wcześniej miejsca, zatrzymując się wprost przed nimi, wsuwając dłoń w zgięcia krzeseł, gdyby materiał mógł się tak zgubić, mógł, choć w tym przypadku pewien był, że mimo wszystko zniknął już w cudzych rękach. Nie prosił o bilety, uwierzył jej na słowo, po prawdzie nie sądząc, by te cyfry robiły tu większą różnicę.
Atłas, więc jednak była szansa na jedwab. Pokiwał głową raz jeszcze, gdy opisała barwę, w istocie gdyby ją ujrzał, na przykład w rzeczach Jerrego, mógłby ją pewnie rozpoznać bez trudu. Pytanie - po co? Nie zapłaciła za wejście tutaj majątku, mogła zostawić napiwek chociaż w taki sposób. Za coś żyć przecież musieli, ona tych dylematów pewnie nie miała. Pytane o to, czy była pewna, że miała ją przy sobie, w istocie nie miało być złośliwe - nie przeszłoby mu przez myśl, że mogłoby zostać ta odczytane, sam bywał roztrzepany, zdarzało mu się gubić rzeczy, uznawał to za naturalne i nie miał nikogo, kto wytłumaczyłby mu, że podobne sugestie mogłyby zostać odczytane jako niegrzeczne.
Przysiadł na tylnym oparciu jednego z krzeseł za plecami, ze zrozumieniem kiwając głową, bezradnie jednak rozpościerając ramiona. Nic mu po dobrym słowie, na Arenie bronił się umiejętnościami, nie pochlebstwami - ciała takiego jak on nie miał tutaj nikt. A chustka mogła zapewnić śniadanie siostrom Jerrego może nawet przez tydzień. To nie ego kierowało nim w życiu, a serce, które pozostało przy cyrkowym druhu, może gdyby zaoferowała napiwek przewyższający wartość chustki, byłoby o czym rozmawiać - ale jakoś głupio było to proponować wprost, pewnie zaraz by się połapała, na czym ta gra polega. Nie zamierzał wpędzać Jerrego w kłopoty, nawet jeśli wszyscy na Arenie wiedzieli o tym, co robił, a pan Carrington pewnie zgarniał z tego swoją prowizję. Mógłby ją wysłać do niego, żeby zdecydował, co zrobić, ale czy było warto? Nie uważał, by własność była szczególnie przywiązana do właścicieli, zwłaszcza wtedy, gdy właściciel wyglądał na tak bogatego jak ona. Sumienie nie gryzło go wcale.
- Wygląda na to, że nigdzie jej nie ma - stwierdził, nie zdając się na teatralny żal, chodziło tylko o kawałek materiału - i jeszcze nie wiedział, jak bardzo był cenny. - Przykro mi - dodał po chwili, spoglądając na jej jasną twarz. Nie pękaj, powtarzał sobie, zbyt często ulegał prośbom kobiet, nie bacząc na ich uprzywilejowanie. Westchnął ze zrezygnowaniem. - Powie mi pani, jak się pani nazywa? Gdyby... gdyby jednak się znalazła, gdzieś przy sprzątaniu, powiem, komu ją odesłać - objaśnił, nie odejmując od niej spojrzenia jasnych oczu; nie mógł wiedzieć, że stojąc tak blisko i mając na wyciągnięcie rysy jego twarzy, mogła uchwycić w nich coś znajomego, nawet jeśli trudnego do identyfikacji. - Albo dokąd - dodał, bez przekonania, potrzebował jakichkolwiek namiarów, nie chciał zostać odebrany jako bezczelny, pytając o jej nazwisko. Adres też spełniłby tę rolę.
- Chciałbym móc pomóc bardziej, ale ze sceny nie zawsze widać dobrze widownię. Jest przyciemniona - objaśnił, sądząc, że miał do czynienia z kimś, kto nie znał tego efektu; blask nad głową utrudniał sięgnięcia spojrzeń tych, którzy na niego patrzyli. - Przeciąg mógł ją nawet wywiać z namiotu, a poruszające się przedmioty łatwo przyciągają uwagę naszych zwierząt na zewnątrz. Poza godzinami występów są często puszczane wolno. Rozejrzę się, ale pewnie czeka na panią rodzina. Nie ma sensu, żeby pani czekała. - Przyjrzał się jej, ton jego głosu pozostał grzeczny. - Jeśli ja odnajdę, postaram się, żeby trafiła prosto w pani ręce - obiecał bez zawahania, mimo świadomości, że pewnie tego nie zrobi. Musiała mieć takich chustek i ze sto.
Atłas, więc jednak była szansa na jedwab. Pokiwał głową raz jeszcze, gdy opisała barwę, w istocie gdyby ją ujrzał, na przykład w rzeczach Jerrego, mógłby ją pewnie rozpoznać bez trudu. Pytanie - po co? Nie zapłaciła za wejście tutaj majątku, mogła zostawić napiwek chociaż w taki sposób. Za coś żyć przecież musieli, ona tych dylematów pewnie nie miała. Pytane o to, czy była pewna, że miała ją przy sobie, w istocie nie miało być złośliwe - nie przeszłoby mu przez myśl, że mogłoby zostać ta odczytane, sam bywał roztrzepany, zdarzało mu się gubić rzeczy, uznawał to za naturalne i nie miał nikogo, kto wytłumaczyłby mu, że podobne sugestie mogłyby zostać odczytane jako niegrzeczne.
Przysiadł na tylnym oparciu jednego z krzeseł za plecami, ze zrozumieniem kiwając głową, bezradnie jednak rozpościerając ramiona. Nic mu po dobrym słowie, na Arenie bronił się umiejętnościami, nie pochlebstwami - ciała takiego jak on nie miał tutaj nikt. A chustka mogła zapewnić śniadanie siostrom Jerrego może nawet przez tydzień. To nie ego kierowało nim w życiu, a serce, które pozostało przy cyrkowym druhu, może gdyby zaoferowała napiwek przewyższający wartość chustki, byłoby o czym rozmawiać - ale jakoś głupio było to proponować wprost, pewnie zaraz by się połapała, na czym ta gra polega. Nie zamierzał wpędzać Jerrego w kłopoty, nawet jeśli wszyscy na Arenie wiedzieli o tym, co robił, a pan Carrington pewnie zgarniał z tego swoją prowizję. Mógłby ją wysłać do niego, żeby zdecydował, co zrobić, ale czy było warto? Nie uważał, by własność była szczególnie przywiązana do właścicieli, zwłaszcza wtedy, gdy właściciel wyglądał na tak bogatego jak ona. Sumienie nie gryzło go wcale.
- Wygląda na to, że nigdzie jej nie ma - stwierdził, nie zdając się na teatralny żal, chodziło tylko o kawałek materiału - i jeszcze nie wiedział, jak bardzo był cenny. - Przykro mi - dodał po chwili, spoglądając na jej jasną twarz. Nie pękaj, powtarzał sobie, zbyt często ulegał prośbom kobiet, nie bacząc na ich uprzywilejowanie. Westchnął ze zrezygnowaniem. - Powie mi pani, jak się pani nazywa? Gdyby... gdyby jednak się znalazła, gdzieś przy sprzątaniu, powiem, komu ją odesłać - objaśnił, nie odejmując od niej spojrzenia jasnych oczu; nie mógł wiedzieć, że stojąc tak blisko i mając na wyciągnięcie rysy jego twarzy, mogła uchwycić w nich coś znajomego, nawet jeśli trudnego do identyfikacji. - Albo dokąd - dodał, bez przekonania, potrzebował jakichkolwiek namiarów, nie chciał zostać odebrany jako bezczelny, pytając o jej nazwisko. Adres też spełniłby tę rolę.
- Chciałbym móc pomóc bardziej, ale ze sceny nie zawsze widać dobrze widownię. Jest przyciemniona - objaśnił, sądząc, że miał do czynienia z kimś, kto nie znał tego efektu; blask nad głową utrudniał sięgnięcia spojrzeń tych, którzy na niego patrzyli. - Przeciąg mógł ją nawet wywiać z namiotu, a poruszające się przedmioty łatwo przyciągają uwagę naszych zwierząt na zewnątrz. Poza godzinami występów są często puszczane wolno. Rozejrzę się, ale pewnie czeka na panią rodzina. Nie ma sensu, żeby pani czekała. - Przyjrzał się jej, ton jego głosu pozostał grzeczny. - Jeśli ja odnajdę, postaram się, żeby trafiła prosto w pani ręce - obiecał bez zawahania, mimo świadomości, że pewnie tego nie zrobi. Musiała mieć takich chustek i ze sto.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Och. Och smutne, och niemalże... wróć, och całkowicie rozczarowujące, och odkładające — wreszcie — nadzieję na odnalezienie chustki daleko, daleko poza zasięg aktualnych możliwości Valerie. Nie spodobało jej się to och, nie zupełnie, bo choć młodzik, który właśnie tak oddanie angażował się w poszukiwania, nie zdradzał się ze swoją wiedzą, dając jej poczucie jakiejś ulotnej, niewypowiedzianej szczerości, która mogła zawisnąć między nimi tylko na moment poszukiwań, to efekt był jednak taki, jaki być musiał. I była to nauczka dla Valerie, by pilnować swego dobytku, zwłaszcza rzeczy równie cennych co chustka z drogiego materiału, w miejscach takich jak to. Możę jeszcze nie dorosła do obwiniania za swą nieuwagę otoczenia cyrkowego (ale mogła, powinni zatrudnić większą ilość ochroniarzy, a kieszonkowych złodziejów karać zgodnie z prawem, albo może chociaż na pokaz, by odstraszyć ich ewentualnych naśladowców), ale kto wie, co stanie się, gdy ochłonie odrobinę, wróci do domu i zatopi się w miękkości kanapy, rozpamiętując, próbując dotrzeć do tego, w którym dokładnie momencie nieuwaga zwyciężyła nad uwagą.
I pewnie dojdzie do tego, że momentem tym mogła być chwila wykonywania tej niebezpiecznej, podniebnej akrobacji przez chłopca, który siedział właśnie na oparciu jednego z siedzeń, z rozłożonymi bezradnie rękami. Tę samą bezradność — może specjalnie, a może tylko intuicyjnie i niechcący — przelewał teraz bowiem w nią samą, skutecznie dusząc narastającą bądź co bądź złość, przy okazji kojąc żal, przesuwając nadchodzącą falę o kilka godzin, gdy nie będzie mu już zagrażać. Krótkie westchnienie i opuszczenie głowy było wyraźnym sygnałem, że Vanity również postanowiła poddać się w swoich poszukiwaniach. Nie było bowiem sensu marnować czasu — tak cyrkowego artysty, jak i swojego. Skoro nie ma, to nie ma, nie wyczarują jej z niczego, a naciskami niczego nie wypracuje. Może za wyjątkiem darmowych albo przecenionych biletów na następny pokaz, ale to w żaden sposób nie mogło zrekompensować prawdziwej wartości utraconego przedmiotu.
— Valerie Vanity — odpowiedziała niemal natychmiast, słodkim, wyuczonym tonem, przy czym pragnąc traktować cyrkowca jak dorosłego mężczyznę (nie zachowywał się jak byle dzieciak, w ten sam sposób zasługując sobie właśnie na takie podejście), wysunęła powoli dłoń w jego kierunku, wierzchem do góry, w sposób, który oczekiwał... jakiejś reakcji. Valerie wiedziała, co powinien uczynić Marcel, jednak nie wyglądało na to, by pragnęła dać mu jakąkolwiek podpowiedź. To, co zrobi z wyciągniętą ku sobie ręką, będzie tylko jego wyborem. — Jeżeli byłby pan równie uprzejmy, prosiłabym o zaadresowanie przesyłki na Harvey Gardens 10 w Kensington, panie... — delikatny ruch brwi do góry i zachęcający niemalże uśmiech sprawiały, że Valerie nie zaspokoi się wyłącznie jednostronnym przedstawieniem. Może nie powinna sobie zawracać główki osobą jakiegoś cyrkowca, pewnie w innym wypadku nawet nie starałaby się zapamiętać jego twarzy, ale dziś okazja była szczególna, bolesna i jeżeli mogła mieć nadzieję, że kiedyś przyjdzie jej się znów zjednoczyć z ukochaną chustką, musiała podjąć wszelkie możliwe kroki, by tak właśnie się stało.
Zaraz jednak blondyn począł opowiadać jej o scenie, przyciemnionej widowni, a usta śpiewaczki mimowolnie uformowały się w kolejny, tym razem subtelniejszy, ale i szczerszy uśmiech. Pokiwała kilkukrotnie głową ze zrozumieniem, przyciemnienie widowni było zabiegiem powszechnym wśród całej rzeszy występujących artystów. Gapie, czy też widzowie mieli bowiem skupiać się na scenie, a nie na sobie nawzajem. Artyści zaś — wykonywać swój zawód w manierze ponadczasowej, niezwiązanej w żaden sposób z tym, kto przypatrywał im się z widowni. Występ, przedstawienie, sztuka — wszystko to miało żyć samo w sobie i dla samego siebie. Wpuszczając publiczność do namiotu, do opery, do teatru estradowcy pozwalali im wkroczyć do swojego świata, stać się jego częścią. I nie mieli — jak przyznał to blondyn — okazji obserwować, czy któreś z nich nie stawało się przypadkiem ofiarą kradzieży.
— Zrobił pan tyle, ile mógł. I za to jestem wdzięczna — oznajmiła po chwili ciszy i choć na twarzy wciąż miała odmalowane delikatne rozczarowanie, smutek nawet, to głos jej brzmiał ciepło, skrywał w sobie pochwałę, odrobinę dumy, bo są jeszcze na świecie porządni cyrkowcy, a nie tylko naciągacze. Valerie splotła dłonie na podołku, wcześniej wygładzając ostrożnie rękawy swojego płaszcza, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, jedna z pół namiotu uniosła się na niewielką wysokość, a niedługo później usłyszeli tupot, pochodzący od wciąż małej, może siedmio, może ośmioletniej dziewczynki o złotych włosach zakręconych w loki i jasnym spojrzeniu Valerie. Musiała być to zatem jej córka, Hersilia.
Mała przystanęła przy mamie, pamiętając, że przecież nie powinna biegać, a na pewno w miejscu, którego nie znała. Przez kilka sekund przypatrywała się Marcelowi z dziecięcą ciekawością, choć stłumioną nieco — może manierami, których była uczona, może niepewnością, z jaką dopiero poznawała swą drugą ojczyznę. Niemniej jednak ukłoniła się przed Marcelem, chwytając rogi płaszczyka w palce i unosząc je nieco.
— Dzień dobry proszę pana — w cichym głosiku brzęczało coś obcego, szorstkiego, chyba niemożliwego do właściwego przypisania geograficznego. Najbardziej podobne było do mowy pochodzących z północy Anglii czarodziejów, od Północnego Yorku w górę, ale przy tym dalej jakieś obce. — Mamusiu, znalazłaś już chustkę? — spytała dziewczynka, a im dłużej mówiła, tym Marcel mógł się chyba zorientować, że podobną szorstkość mógł już słyszeć, ale nie mówiła nią złotowłosa dziewczynka, ale dorosły mężczyzna, czarodziej zgniły na wskroś, niezasługujący w ogóle na miano człowieka.
— Niestety nie, Hersilio — Valerie pogładziła powoli złote włosy swej córki, kucając przy niej ostrożnie. — Ale coraz lepiej idzie ci angielski, wiesz? Babcia i wujowie będą z ciebie bardzo dumni — dodała, składając drobny pocałunek na czole córki, nim wyprostowała się i podarowała swej córce dłoń, za krótą mogła chwycić. — Nie będziemy zabierać panu więcej czasu. Jeszcze raz bardzo dziękuję za pomoc.
I pewnie dojdzie do tego, że momentem tym mogła być chwila wykonywania tej niebezpiecznej, podniebnej akrobacji przez chłopca, który siedział właśnie na oparciu jednego z siedzeń, z rozłożonymi bezradnie rękami. Tę samą bezradność — może specjalnie, a może tylko intuicyjnie i niechcący — przelewał teraz bowiem w nią samą, skutecznie dusząc narastającą bądź co bądź złość, przy okazji kojąc żal, przesuwając nadchodzącą falę o kilka godzin, gdy nie będzie mu już zagrażać. Krótkie westchnienie i opuszczenie głowy było wyraźnym sygnałem, że Vanity również postanowiła poddać się w swoich poszukiwaniach. Nie było bowiem sensu marnować czasu — tak cyrkowego artysty, jak i swojego. Skoro nie ma, to nie ma, nie wyczarują jej z niczego, a naciskami niczego nie wypracuje. Może za wyjątkiem darmowych albo przecenionych biletów na następny pokaz, ale to w żaden sposób nie mogło zrekompensować prawdziwej wartości utraconego przedmiotu.
— Valerie Vanity — odpowiedziała niemal natychmiast, słodkim, wyuczonym tonem, przy czym pragnąc traktować cyrkowca jak dorosłego mężczyznę (nie zachowywał się jak byle dzieciak, w ten sam sposób zasługując sobie właśnie na takie podejście), wysunęła powoli dłoń w jego kierunku, wierzchem do góry, w sposób, który oczekiwał... jakiejś reakcji. Valerie wiedziała, co powinien uczynić Marcel, jednak nie wyglądało na to, by pragnęła dać mu jakąkolwiek podpowiedź. To, co zrobi z wyciągniętą ku sobie ręką, będzie tylko jego wyborem. — Jeżeli byłby pan równie uprzejmy, prosiłabym o zaadresowanie przesyłki na Harvey Gardens 10 w Kensington, panie... — delikatny ruch brwi do góry i zachęcający niemalże uśmiech sprawiały, że Valerie nie zaspokoi się wyłącznie jednostronnym przedstawieniem. Może nie powinna sobie zawracać główki osobą jakiegoś cyrkowca, pewnie w innym wypadku nawet nie starałaby się zapamiętać jego twarzy, ale dziś okazja była szczególna, bolesna i jeżeli mogła mieć nadzieję, że kiedyś przyjdzie jej się znów zjednoczyć z ukochaną chustką, musiała podjąć wszelkie możliwe kroki, by tak właśnie się stało.
Zaraz jednak blondyn począł opowiadać jej o scenie, przyciemnionej widowni, a usta śpiewaczki mimowolnie uformowały się w kolejny, tym razem subtelniejszy, ale i szczerszy uśmiech. Pokiwała kilkukrotnie głową ze zrozumieniem, przyciemnienie widowni było zabiegiem powszechnym wśród całej rzeszy występujących artystów. Gapie, czy też widzowie mieli bowiem skupiać się na scenie, a nie na sobie nawzajem. Artyści zaś — wykonywać swój zawód w manierze ponadczasowej, niezwiązanej w żaden sposób z tym, kto przypatrywał im się z widowni. Występ, przedstawienie, sztuka — wszystko to miało żyć samo w sobie i dla samego siebie. Wpuszczając publiczność do namiotu, do opery, do teatru estradowcy pozwalali im wkroczyć do swojego świata, stać się jego częścią. I nie mieli — jak przyznał to blondyn — okazji obserwować, czy któreś z nich nie stawało się przypadkiem ofiarą kradzieży.
— Zrobił pan tyle, ile mógł. I za to jestem wdzięczna — oznajmiła po chwili ciszy i choć na twarzy wciąż miała odmalowane delikatne rozczarowanie, smutek nawet, to głos jej brzmiał ciepło, skrywał w sobie pochwałę, odrobinę dumy, bo są jeszcze na świecie porządni cyrkowcy, a nie tylko naciągacze. Valerie splotła dłonie na podołku, wcześniej wygładzając ostrożnie rękawy swojego płaszcza, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, jedna z pół namiotu uniosła się na niewielką wysokość, a niedługo później usłyszeli tupot, pochodzący od wciąż małej, może siedmio, może ośmioletniej dziewczynki o złotych włosach zakręconych w loki i jasnym spojrzeniu Valerie. Musiała być to zatem jej córka, Hersilia.
Mała przystanęła przy mamie, pamiętając, że przecież nie powinna biegać, a na pewno w miejscu, którego nie znała. Przez kilka sekund przypatrywała się Marcelowi z dziecięcą ciekawością, choć stłumioną nieco — może manierami, których była uczona, może niepewnością, z jaką dopiero poznawała swą drugą ojczyznę. Niemniej jednak ukłoniła się przed Marcelem, chwytając rogi płaszczyka w palce i unosząc je nieco.
— Dzień dobry proszę pana — w cichym głosiku brzęczało coś obcego, szorstkiego, chyba niemożliwego do właściwego przypisania geograficznego. Najbardziej podobne było do mowy pochodzących z północy Anglii czarodziejów, od Północnego Yorku w górę, ale przy tym dalej jakieś obce. — Mamusiu, znalazłaś już chustkę? — spytała dziewczynka, a im dłużej mówiła, tym Marcel mógł się chyba zorientować, że podobną szorstkość mógł już słyszeć, ale nie mówiła nią złotowłosa dziewczynka, ale dorosły mężczyzna, czarodziej zgniły na wskroś, niezasługujący w ogóle na miano człowieka.
— Niestety nie, Hersilio — Valerie pogładziła powoli złote włosy swej córki, kucając przy niej ostrożnie. — Ale coraz lepiej idzie ci angielski, wiesz? Babcia i wujowie będą z ciebie bardzo dumni — dodała, składając drobny pocałunek na czole córki, nim wyprostowała się i podarowała swej córce dłoń, za krótą mogła chwycić. — Nie będziemy zabierać panu więcej czasu. Jeszcze raz bardzo dziękuję za pomoc.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Valerie Vanity, miał zapamiętać to imię, to nazwisko, jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, jak bliskie i jak ważne stanie się dla niego niebawem. Miał zapamiętać tę twarz pięknej, dojrzałej, nieco nieporadnej kobiety. Nie budzącej raczej współczucia, gdy swojej zguby poszukiwała ubrana w strój, który zdradzał, że zakup kolejnej nie będzie dla niej dużym ani żadnym obciążeniem. Im przyda się bardziej, bilety do cyrku nie były drogie, a ich prowizja jeszcze mniejsza. Ze zdezorientowaniem przeciągnął wzrok na wyciągniętą ku niemu dłoń, nie wiedząc, jak powinien się zachować. Dżentelmeni całowali dłonie kobiet, lecz jemu ten gest wydał się niezręczny, przestarzały i kłopotliwy. Ośmieszyłby się czy wykazał, gdyby mu uległ? Jak się to właściwie robiło? Nachylało do ręki czy przyciągało się ją ku sobie? Chwytało czy nie? W którym miejscu składało się pocałunek? Na żadną z tych wątpliwości nie znał odpowiedzi, uczynił więc to, co wydało mu się najbezpieczniejsze - i po męsku uścisnął jej wyciągniętą dłoń, choć bez przekonania. Poruszył nią, raz i drugi, nim wypuścił z uścisku, unosząc ku niej pytające spojrzenie, jakby miała mu zaraz odpowiedzieć na nieme i niewypowiedziane wcale pytanie o to, czy zdał ten przedziwny test. - Harvey Gardens 10 w Kensington - powtórzył po niej, z zastanowieniem, jakby rzeczywiście próbował go zapamiętać; kilka tygodni później miało się okazać, że rzeczywiście pomogło. - Jasne - zapewnił ją, uśmiechając się ciepło. - Carrington - przedstawił się bez zająknięcia, wzruszając nieznacznie ramieniem. - Marcelius Carrington, do usług, pani Vanity - zaoferował się, niewiele robiąc sobie z tego, że w jej wcześniejszej prośbie pomógł niewiele. Jego personalia tutaj nie były żadną tajemnicą, choć gdy przedstawiał się gościom, przykładali niekiedy nadmierną wagę do jego nazwiska. Nikt nie mógł wiedzieć, że był tylko przybranym synem, ale i jako rodzony do powiedzenia miałby niewiele jako najmłodszy. Na słowa wdzięczności zasalutował zawadiacko, pieczętując ostateczność tego rozwiązania. Nie sądził, by ktokolwiek zechciał zwrócić jej własność, z pewnością zabrał ją któryś z gości, pani Vanity a czy jest pani pewna, że brala ją dziś ze sobą? Wymówek na poczekaniu potrafił przywołać co najmniej pięć - tak samo powtarzanych za każdym razem.
Kiedy do namiotu weszła dziewczynka, Marcel skoncentrował na niej uwagę. Wydawała się podobna do matki, choć jej akcent sprawił, że mimowolnie wyprostował się na oparciu krzesła, na którym siedział. Był podobny do tego, który znal zbyt dobrze, do akcentu kata jego matki.
- Dzień dobry, proszę pani - przywitał dziewczynkę, kiedy skłoniła się przed nim eleganckim gestem, sam nawet nie wstał. Nie wiedział, że tak wypadało. Już się nie uśmiechał. Daleko jej było do tamtego potwora, ale czy na pewno? Czy jej rodzina mogła... Vanity, mówiła. Vanity, zapamięta
- Nie ma sprawy. Proszę wracać do domu bezpiecznie - odpowiedział, odrywając wzrok od dziecka i przenosząc go na twarz jego matki. Zmusił się do pożegnalnego uśmiechu, ale nie potrafił sprawić, by ten usmiech wyglądał wciąż szczerze.
Kiedy do namiotu weszła dziewczynka, Marcel skoncentrował na niej uwagę. Wydawała się podobna do matki, choć jej akcent sprawił, że mimowolnie wyprostował się na oparciu krzesła, na którym siedział. Był podobny do tego, który znal zbyt dobrze, do akcentu kata jego matki.
- Dzień dobry, proszę pani - przywitał dziewczynkę, kiedy skłoniła się przed nim eleganckim gestem, sam nawet nie wstał. Nie wiedział, że tak wypadało. Już się nie uśmiechał. Daleko jej było do tamtego potwora, ale czy na pewno? Czy jej rodzina mogła... Vanity, mówiła. Vanity, zapamięta
- Nie ma sprawy. Proszę wracać do domu bezpiecznie - odpowiedział, odrywając wzrok od dziecka i przenosząc go na twarz jego matki. Zmusił się do pożegnalnego uśmiechu, ale nie potrafił sprawić, by ten usmiech wyglądał wciąż szczerze.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Marcelius Carrington. I dla niej zapamiętanie tego imienia i nazwiska miało w przyszłości okazać się kluczowe — w większej ilości aspektów, niż początkowo zakładała. Przypadkowe spodkania rzadko kiedy prowadziły bowiem do czegoś równie nietypowego, równie niepewnego, niejednoznacznego. Już teraz byli połączeni osobą rzecznika Ministerstwa Magii — tkwiąc jednakże w nieświadomości; a dzięki temu Valerie mogła uśmiechnąć się z cząstką szczerego rozczulenia wybijającego się ze spokojnego smutku, który do tej pory dominował na jej twarzy. To uściśnięcie dłoni, typowo męskie, choć z chłopięcym brakiem entuzjazmu nie wprawiło śpiewaczki w niechętny artyście cyrkowemu nastrój, utwierdziło jednak w przekonaniu, że był wyłącznie tym: chłopcem z cyrku, uprzejmym tak, jak mógł być uprzejmy w swoim położeniu, prawdopodobnie z lekceważącym podejściem do edukacji (prawdziwie obiecujący młodzi chłopcy — z doświadczenia samej Valerie — dostawali się na kursy uzdrowicielskie lub staże ministerialne, właściwie nigdy nie zajmując się występowaniem w tego typu przybytkach). Miał swój urok, wciąż miała w pamięci wzdychające dziewczęta siedzące obok niej, ostatecznie przecież nie zostawił jej ręki w powietrzu, zachował się tak, jak umiał. Nie powinna być względem niego zbyt surowa i wymagać czegoś, czego nie mógł — lub nie chciał — osiągnąć.
Kiedyś zgubiona chustka powróci przecież do niej, ale wtedy Marcelius Carrington nie będzie w jej wyobraźni już byle twarzą do zapomnienia, byle cyrkowym artystą, który podarował uśmiech Hersilii i oczarował swą przyrodnią siostrę samym tylko przywitaniem. Kim więc będzie? O tym nie miała jeszcze pojęcia, nie mogła go mieć, ale przeznaczenie znów składało się w ich wspólne ręce, poddając się formowaniu nie jak atłasowa chustka, ale miękka glina.
Hersilia przyglądała się Marceliusowi jeszcze przez kilka chwil, podobnie zresztą jak jej matka, która zauważyła zmianę mimiki blondyna, przypisując ją jednak zmęczeniu, które musiało dopaść nawet jego — jeżeli nie było fizyczne, pewnie mógł mieć dość upartej kobiety szukającej swej zguby, popędzanej teraz poniekąd przez córkę.
Dziewczynka chwyciła dłoń matki, a po chwili obie ruszyły w kierunku wyjścia z namiotu. Vanity skinęła chłopcu raz jeszcze głową, obdarowując go przyjemnym dla oka, ciepłym uśmiechem, jednak zanim zupełnie zniknęły z namiotu, poły jego otworzyły się jeszcze raz. Głowa dziewczynki i jej jasne loki zawirowały w powietrzu, wpuszczając ze sobą jeszcze kilka płatków śniegu, a ostatnim, co mógł od nich usłyszeć Marcel, było tylko:
— Musi być pan bardzo dzielny! Ja boję się skakać tak wysoko...
| z/t
Kiedyś zgubiona chustka powróci przecież do niej, ale wtedy Marcelius Carrington nie będzie w jej wyobraźni już byle twarzą do zapomnienia, byle cyrkowym artystą, który podarował uśmiech Hersilii i oczarował swą przyrodnią siostrę samym tylko przywitaniem. Kim więc będzie? O tym nie miała jeszcze pojęcia, nie mogła go mieć, ale przeznaczenie znów składało się w ich wspólne ręce, poddając się formowaniu nie jak atłasowa chustka, ale miękka glina.
Hersilia przyglądała się Marceliusowi jeszcze przez kilka chwil, podobnie zresztą jak jej matka, która zauważyła zmianę mimiki blondyna, przypisując ją jednak zmęczeniu, które musiało dopaść nawet jego — jeżeli nie było fizyczne, pewnie mógł mieć dość upartej kobiety szukającej swej zguby, popędzanej teraz poniekąd przez córkę.
Dziewczynka chwyciła dłoń matki, a po chwili obie ruszyły w kierunku wyjścia z namiotu. Vanity skinęła chłopcu raz jeszcze głową, obdarowując go przyjemnym dla oka, ciepłym uśmiechem, jednak zanim zupełnie zniknęły z namiotu, poły jego otworzyły się jeszcze raz. Głowa dziewczynki i jej jasne loki zawirowały w powietrzu, wpuszczając ze sobą jeszcze kilka płatków śniegu, a ostatnim, co mógł od nich usłyszeć Marcel, było tylko:
— Musi być pan bardzo dzielny! Ja boję się skakać tak wysoko...
| z/t
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dziewczynka ponagliła matkę do wyjścia, nie odzywał się, gestem odpowiadając na jej pożegnalny gest, nie wstał, odprowadzając obie czarownice w kierunku wyjścia samym wzrokiem. Czy karma wróci do niego za brak pomocy? Wątpliwe, pewien był, że Jerry potrzebował jej dzisiaj mocniej niż ona. Dziś i pewnie zawsze, babka była dziana. Odwzajemnił pożegnalny uśmiech, lecz grymas ten tylko wykrzywił usta, nie kładąc się cieniem na jego twarzy. Gdy zniknęły za płachtą namiotu Marcel zaskoczył z oparcia, na impecie obrócił się piruetem i ruszył wzdłuż widowni, następnie schodząc z trybun na dół, na arenę. Ćwiczeń mu na dziś już wystarczy, ale przyszedł tu, żeby zwinąć linę, wciąż leżała tam, gdzie była, a lada moment zaczną się przygotowania do próby generalnej innego zespołu artystów. Pierwsza osoba w pośpiechu przebiegała już przez scenę, rozwieszając tarcze dla nożownika. Wyciągnął w gorę rękę kontrolnie, dając znak, że wciąż tu był, a jego rzeczy znikną lada moment. Dopiero słysząc wysoki piskliwy głos zza pleców przystanął i nagle obrócił się na pięcie, by spojrzeć na wejście do namiotu. Uśmiech na jego twarzy stał się bardziej szczery, iskry w oczach zdradzały przyjazne zamiary. Nawet największe zło ginęło w sercach dzieci, niosący wspomnienia akcent nie miał znaczenia, gdy dostrzegł jej buzię w otoczeniu styczniowych płatków śniegu.
- Nie ma sensu bać się czegokolwiek, panienko - zawołał za nią w odpowiedzi, ciepło. - Za dużo może cię ominąć, kiedy się boisz - dodał, wyciągając dłoń w górę na pożegnanie. Po schodach schodził tyłem, przodem do małej, póki nie zniknęła, pewnie wołana przez matkę. Miał dziwne przeczucie, ale czy na pewno? Nie wierzył przecież w te brednie, zrządzenia losu, gwiazd, wróżby, znaki i omeny. Odwrócił się na pięcie, przyśpieszając kroku, gdy podirytowana cyrkówka ponagliła go do sprzątnięcia swoich rzeczy; w pośpiechu zebrał linę, zwijając ją w zwój, który następnie przewiesił sobie przez ramię; przechylony pod jej ciężarem zniknął na zapleczu.
/zt
- Nie ma sensu bać się czegokolwiek, panienko - zawołał za nią w odpowiedzi, ciepło. - Za dużo może cię ominąć, kiedy się boisz - dodał, wyciągając dłoń w górę na pożegnanie. Po schodach schodził tyłem, przodem do małej, póki nie zniknęła, pewnie wołana przez matkę. Miał dziwne przeczucie, ale czy na pewno? Nie wierzył przecież w te brednie, zrządzenia losu, gwiazd, wróżby, znaki i omeny. Odwrócił się na pięcie, przyśpieszając kroku, gdy podirytowana cyrkówka ponagliła go do sprzątnięcia swoich rzeczy; w pośpiechu zebrał linę, zwijając ją w zwój, który następnie przewiesił sobie przez ramię; przechylony pod jej ciężarem zniknął na zapleczu.
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
29 IV
Przez cały miniony miesiąc odnosił wrażenie, że niemal codziennie brodzić musi w kałużach i zapadać się w błotnistej mazi; dzień za dzień z cebra nieba wylewał się kolejny opad. W niektórych miejscach buty przeciekały szybciej, a chlupot zimnej wody w podeszwie nie był wcale niczym przyjemnym.
Przetarta, wysłużona i pomarszczona skóra wymagała wzmocnienia; to powiedziała mu Penny. Zerknęła na jego jedyne buty, kiedy uporała się z ostatnimi poprawkami w błyszczącym kostiumie jednej z najmłodszych akrobatek.
Od jakiegoś czasu spędzał w jej namiocie więcej czasu, niż powinien; czasem przyciszonym szeptem opowiadała mu plotki z Areny, a czasem z radosnym uśmiechem cytowała mu kolejny list, który dostała od swoich wnucząt. Ponoć przygotowywały się do występu na festiwalu lata w okolicach rodzinnego domu Penny. Lubił zajmować jedno z pustych krzeseł, przysłuchiwać się jej opowieściom, jednocześnie kartkując kolejne naukowe tomiszcza zgromadzone przez Seamaranusa. Czy to transmutacyjne, czy też numerologiczne. Zdarzało mu się też po prostu przyglądać się zręczności rąk staruszki, zamykać książkę i dopytywać o to, jak prowadziła dany ścieg, a jak można zrobić ten właśnie szew.
Dzisiaj, gdy zdawało mu się już, że podeszwa buta zaraz rozdzieli się od skóry, rzucił pod nosem komentarz na ten temat, nerwowo sprawdzając stabilność niewielkiego obcasa; czujne oko Penny łypnęło zza grubych okularów, by przyjrzeć się zniszczonemu obuwiu.
Pokaż no mi to; pokazał więc, uniósł nogę tak, by za kostką położyć ją na oparciu, na wysokości wzroku starszej kobiety. Werdykt był prosty - buty trzeba wzmocnić nowym obszyciem, a najlepiej także doszyć materiał w miejscach najbardziej narażonych na zniszczenie.
Poprosił ją o pomoc, nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się szyć butów; i choć skóra kaletnicza nie różniła się aż tak bardzo od cieńszego materiału na ubranie, to technika szycia musiała być inna.
Dostał do ręki grubą nić, i największą igłę, jaką kiedykolwiek trzymał.
A także resztki skóry wsiąkiewki, pozostałe po projekcie, który kiedyś wykonała Penny.
Próbował doszyć skórę sam, choć w kluczowych momentach krawcowa zwracała mu uwagę na to, jaki powinien być jego następny krok.
chcę doszyć do moich butów skórę wsiąkiewki; krawiectwo (I; +10 do rzutu), numerologia (III)
1. k100 na szycie
2. 2k10 do skradania
3. 1k6 do efektów magii maskującej
zt, jeśli się uda
Przez cały miniony miesiąc odnosił wrażenie, że niemal codziennie brodzić musi w kałużach i zapadać się w błotnistej mazi; dzień za dzień z cebra nieba wylewał się kolejny opad. W niektórych miejscach buty przeciekały szybciej, a chlupot zimnej wody w podeszwie nie był wcale niczym przyjemnym.
Przetarta, wysłużona i pomarszczona skóra wymagała wzmocnienia; to powiedziała mu Penny. Zerknęła na jego jedyne buty, kiedy uporała się z ostatnimi poprawkami w błyszczącym kostiumie jednej z najmłodszych akrobatek.
Od jakiegoś czasu spędzał w jej namiocie więcej czasu, niż powinien; czasem przyciszonym szeptem opowiadała mu plotki z Areny, a czasem z radosnym uśmiechem cytowała mu kolejny list, który dostała od swoich wnucząt. Ponoć przygotowywały się do występu na festiwalu lata w okolicach rodzinnego domu Penny. Lubił zajmować jedno z pustych krzeseł, przysłuchiwać się jej opowieściom, jednocześnie kartkując kolejne naukowe tomiszcza zgromadzone przez Seamaranusa. Czy to transmutacyjne, czy też numerologiczne. Zdarzało mu się też po prostu przyglądać się zręczności rąk staruszki, zamykać książkę i dopytywać o to, jak prowadziła dany ścieg, a jak można zrobić ten właśnie szew.
Dzisiaj, gdy zdawało mu się już, że podeszwa buta zaraz rozdzieli się od skóry, rzucił pod nosem komentarz na ten temat, nerwowo sprawdzając stabilność niewielkiego obcasa; czujne oko Penny łypnęło zza grubych okularów, by przyjrzeć się zniszczonemu obuwiu.
Pokaż no mi to; pokazał więc, uniósł nogę tak, by za kostką położyć ją na oparciu, na wysokości wzroku starszej kobiety. Werdykt był prosty - buty trzeba wzmocnić nowym obszyciem, a najlepiej także doszyć materiał w miejscach najbardziej narażonych na zniszczenie.
Poprosił ją o pomoc, nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się szyć butów; i choć skóra kaletnicza nie różniła się aż tak bardzo od cieńszego materiału na ubranie, to technika szycia musiała być inna.
Dostał do ręki grubą nić, i największą igłę, jaką kiedykolwiek trzymał.
A także resztki skóry wsiąkiewki, pozostałe po projekcie, który kiedyś wykonała Penny.
Próbował doszyć skórę sam, choć w kluczowych momentach krawcowa zwracała mu uwagę na to, jaki powinien być jego następny krok.
chcę doszyć do moich butów skórę wsiąkiewki; krawiectwo (I; +10 do rzutu), numerologia (III)
1. k100 na szycie
2. 2k10 do skradania
3. 1k6 do efektów magii maskującej
zt, jeśli się uda
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k10' : 2, 1
--------------------------------
#3 'k6' : 5
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k10' : 2, 1
--------------------------------
#3 'k6' : 5
2 IV
Nie liczył nigdy twarzy, które pojawiały się gdzieś w tle, na widowni; były dla niego całością, niewyszczególnionym ogółem zbiorowości, czasem tylko, jak na samym początku, wpatrywał się w jedną osobę, jakby tylko dla niej miał występować tego dnia.
Dla nikogo innego; nie było presji oczekiwań dziesiątek - jedynie te jedne oczy śledziły go uważniej, tak, jak kiedyś robił to Florean, gdy jeszcze Londyn nie okazywał wrogości jemu podobnym; gdy planowali swoją przyszłość, budując ją jak wieżę z książek, którymi obwarowywali się w białym lokalu, dopiero nabierającym kolorów lodziarni.
Nie liczył twarzy, ale bez trudu mógł oszacować, ile wolnych miejsc czekało przez cały występ, ile nie doczekało się gości, nawet tych modnie spóźnionych.
Nikt ich nie wykupił.
W pustej ciszy garderoby mistrza, już po występie siedzieli przez chwilę we dwójkę, pochyleni nad finansowymi zagwozdkami. Dłoń Iluzjonisty w zamyśleniu gładziła zaprzeczającego prawom grawitacji wąsa, gdy on sam głęboko nad czymś się zastanawiał.
Nad plątaniną tych liczb, słupków i rzędów, opisanych dziwnymi, niezrozumiałymi skrótami myślowymi - Summers nie umiał znaleźć żadnych analogii do numerologicznych obliczeń; choć próbował to zmienić, jeszcze ich nie rozumiał. W przeciwieństwie do mistrza, któremu zdawały się mówić wiele; wnioskując z zafrapowanej twarzy - więcej niż chciałby wiedzieć.
- Obcięli nam budżet - padło w końcu, a Laurence skinął tylko głową, nie zdając sobie sprawy z tego, czemu wybrzmiało to aż tak posępnie. - No tak, miesiąc temu rozplanowywaliśmy go na najbliższy kwartał, już wtedy uwzględnialiśmy chyba, że Carrington zaczął trochę zaciskać pasa, prawda? - pamiętał tamtą rozmowę, podobną ciszę, strapienie odznaczające się na ich twarzach, gdy przyszło im okroić znacznie koszty, rezygnując z odświeżenia wysłużonej garderoby i wymiany części rekwizytów - niektóre dało się jeszcze uratować, a modyfikacjami w ubraniach zajmował się sam, wykorzystując do tego transmutacyjne sztuczki. Na razie się to sprawdzało.
- To już nieaktualne, musimy zrewidować założenia kwartalnego budżetu raz jeszcze, rozmawiałem z nim wczoraj, konieczne będą następne cięcia, żeby dostosować się do aktualnej sytuacji... - ciężkie westchnięcie zawisło gdzieś między nimi, gdy Morrow zmarszczył lekko brwi, odpowiadając jego spojrzeniu.
- To znaczy, że za dwa tygodnie możemy usłyszeć, że jednak prognozowane zyski okazały się inne, i konieczna będzie kolejna zmiana? - może nie znał się na finansach, ale po coś chyba tworzyło się budżet; ten został zaakceptowany, powinno się w nim chyba uwzględnić wszystkie prawdopodobne zmienne?
Przytłoczyła go irytacja; po co w ogóle ustalać jakiekolwiek ramy, skoro tak łatwo je przesuwać? Pod naporem spojrzenia Iluzjonisty wziął jednak głęboki wdech. Musiał przestać działać emocjonalnie, ale kwestie finansowe stanowiły ostatnimi czasy tak dużą komplikację, że coraz trudniej było mu ochłonąć, gdy okazywało się, że planowane przez nich działania znowu staną pod znakiem zapytania.
- On tylko reaguje na to, co się dzieje, próbując uniknąć zadłużenia, które pociągnęłoby nas na dno - zastrzegł Iluzjonista, wykazując się znacznie większym zrozumieniem; współpracował z Carringtonem od lat, w lepszych i gorszych czasach - stał za nim murem.
- Tylko z czego tak właściwie mamy zrezygnować? Wiesz dobrze, że zostaliśmy przy samych niezbędnych wydatkach, nie ma w naszym budżecie niczego, co można by nazwać naszą fanaberią - naprawdę nie było. Splótł dłonie, pochylając się nad rozpisanymi kolumnami - tak, jakby łudził się, że znajdzie tam rozwiązanie problemu.
- Właściwie musimy chyba zastanowić się, jak nie ponosząc kosztów zarobić więcej - w kontrze do niego Seamaranus nie tracił pogody ducha i spokoju.
No tak, teraz to brzmi jeszcze prościej.
- Czas na iluzję pieniędzy? - Summers roześmiał się nerwowo, zagarniając za ucho opadające na twarz kosmyki, które utrudniały mu wczytywanie się w harmonogram spektakli. - Więcej prób na żywo? - rzucił od niechcenia; więcej pracy, mniej ćwiczeń za kulisami - było to jakieś rozwiązanie, choć mogło stać w sprzeczności z wyznawanymi przez Iluzjonistę wartościami. Nadeszły jednak takie czasy, w których i on musiał rozważyć zrezygnowanie z perfekcji. - Ale w gruncie rzeczy, czy to na pewno zmieni aż tak dużo? Skoro już teraz, przy mniejszej liczbie występów, nie udaje nam się zapełnić całej widowni - nie, to nie wydawało mu się wcale właściwym rozwiązaniem; potrzebowali czegoś umożliwiającego im zarobienie łatwych pieniędzy.
- Musielibyśmy zacząć występować w dni powszednie nie tylko wieczorami, w godzinach, w których nie przyjdzie nawet jedna trzecia widowni - wtrącił tylko, po raz kolejny szarpiąc wymyślnym wąsem; jeszcze trochę, a poniosą kolejną stratę, tym razem niepowetowaną, gdy znak rozpoznawczy mistrza dozna trwałego uszczerbku na... formie. - Możemy rozważyć dodatkowe występy w soboty i niedziele - przyznał w końcu - z tym samym programem.
- A gdybyśmy zaczynali występy jakąś godzinę wcześniej, a po ich skończeniu umożliwili publiczności poznanie ciebie? - zapytał, wiedząc doskonale jaki Seamaranus miał stosunek do wszelkich form spoufalania się z widzami; lubił być ponad nimi, na scenicznym piedestale, zachowując odpowiedni dystans, by będąc zbyt blisko niego nie dostrzegli, że ta tajemnicza figura wyczyniająca cuda jest w gruncie rzeczy tylko człowiekiem. - Może niekoniecznie samą rozmowę, może wystarczyłoby zorganizować fotografa, który za dodatkową opłatą uwieczniałby na pamiątkowym zdjęciu spotkanie z tobą? Większość naszych widzów to dzieci, rodziny, myślę, że byłoby sporo chętnych, a tak właściwie poza zapłaceniem fotografowi nie musielibyśmy ponosić żadnych innych kosztów - na ten moment jedynie głośno myślał, ale wraz z wypowiadanymi słowami pomysł ten nabierał w jego głowie coraz realniejszych kształtów - żeby nadać temu zdjęciu jeszcze większej wyjątkowości, moglibyśmy zebrać nasze rekwizyty, detale wykorzystywane do charakteryzacji. Jeśli fotografowani mieliby takie życzenie, to do zdjęcia pozowaliby w wybranym przez siebie dodatku, w czymś, co miałoby symbolizować przebranie - urwał, zerkając kontrolnie na Seamaranusa, który z kamienną twarzą zdawał się zastanawiać nad tym, czy da radę coś takiego znieść. - Moglibyśmy to organizować tylko w wybrane dni, raczej nie codziennie, choć to akurat powinieneś sam rozważyć.
- I to wszystko miałoby miejsce w specjalnie przygotowanej części naszego chapiteau, tak? - nie mówił nie, przynajmniej nie od razu - cóż, byli zdesperowani, inaczej się tego nazwać nie da. - Znasz jakiegoś fotografa, który by się tego podjął? Gdzie miałyby być wywoływane zdjęcia? - ich umysły zdawały się podążać podobnymi ścieżkami, zadawali sobie podobne pytania.
- Tak, musielibyśmy wygospodarować miejsce za kulisami - przestrzeń na tyle dużą, żeby swobodnie zmieściły się tam rekwizyty. Kolejka mogłaby się ustawiać na scenie, i ciągnąć się obok miejsc siedzących, za kotarą byliby tylko fotografowani i osoby następne w kolejności, żeby zdążyły przygotować się do zdjęcia, zaoszczędzimy w ten sposób czas - zarówno ich, jak i czas fotografa, a za ten musieli zapłacić. - Mam znajomego, który się tym zajmuje, ale nie jestem pewien, czy dałby radę podjąć się takiego zlecenia. Jeśli nie on, to ktoś na pewno się znajdzie, poproszę go o polecenie nam dobrego fotografa na naszą kieszeń. Mogę porozmawiać z ewentualnym chętnym, wypytać o koszty, o to, co musielibyśmy przygotować, a co zapewnia sam fotograf... o to, jak trzeba byłoby oświetlić kulisy, i przede wszystkim, co z wywoływaniem zdjęć - czy dałoby się to zorganizować tak, żeby ludzie dostali je jeszcze tego samego dnia. Wysyłanie sów odpada ze względów logistycznych, jakimś rozwiązaniem byłoby też chyba zaproszenie gości, by odwiedzili cyrk w najbliższym czasie i odebrali kopertę z wywołanymi zdjęciami. Chociaż część osób pewnie by to zniechęciło... - potok słów dopiero zaczął się z niego wylewać, a pytań wciąż przybywało; spisali zarys tego pomysłu, rozplanowując kolejne kroki.
zt
Nie liczył nigdy twarzy, które pojawiały się gdzieś w tle, na widowni; były dla niego całością, niewyszczególnionym ogółem zbiorowości, czasem tylko, jak na samym początku, wpatrywał się w jedną osobę, jakby tylko dla niej miał występować tego dnia.
Dla nikogo innego; nie było presji oczekiwań dziesiątek - jedynie te jedne oczy śledziły go uważniej, tak, jak kiedyś robił to Florean, gdy jeszcze Londyn nie okazywał wrogości jemu podobnym; gdy planowali swoją przyszłość, budując ją jak wieżę z książek, którymi obwarowywali się w białym lokalu, dopiero nabierającym kolorów lodziarni.
Nie liczył twarzy, ale bez trudu mógł oszacować, ile wolnych miejsc czekało przez cały występ, ile nie doczekało się gości, nawet tych modnie spóźnionych.
Nikt ich nie wykupił.
W pustej ciszy garderoby mistrza, już po występie siedzieli przez chwilę we dwójkę, pochyleni nad finansowymi zagwozdkami. Dłoń Iluzjonisty w zamyśleniu gładziła zaprzeczającego prawom grawitacji wąsa, gdy on sam głęboko nad czymś się zastanawiał.
Nad plątaniną tych liczb, słupków i rzędów, opisanych dziwnymi, niezrozumiałymi skrótami myślowymi - Summers nie umiał znaleźć żadnych analogii do numerologicznych obliczeń; choć próbował to zmienić, jeszcze ich nie rozumiał. W przeciwieństwie do mistrza, któremu zdawały się mówić wiele; wnioskując z zafrapowanej twarzy - więcej niż chciałby wiedzieć.
- Obcięli nam budżet - padło w końcu, a Laurence skinął tylko głową, nie zdając sobie sprawy z tego, czemu wybrzmiało to aż tak posępnie. - No tak, miesiąc temu rozplanowywaliśmy go na najbliższy kwartał, już wtedy uwzględnialiśmy chyba, że Carrington zaczął trochę zaciskać pasa, prawda? - pamiętał tamtą rozmowę, podobną ciszę, strapienie odznaczające się na ich twarzach, gdy przyszło im okroić znacznie koszty, rezygnując z odświeżenia wysłużonej garderoby i wymiany części rekwizytów - niektóre dało się jeszcze uratować, a modyfikacjami w ubraniach zajmował się sam, wykorzystując do tego transmutacyjne sztuczki. Na razie się to sprawdzało.
- To już nieaktualne, musimy zrewidować założenia kwartalnego budżetu raz jeszcze, rozmawiałem z nim wczoraj, konieczne będą następne cięcia, żeby dostosować się do aktualnej sytuacji... - ciężkie westchnięcie zawisło gdzieś między nimi, gdy Morrow zmarszczył lekko brwi, odpowiadając jego spojrzeniu.
- To znaczy, że za dwa tygodnie możemy usłyszeć, że jednak prognozowane zyski okazały się inne, i konieczna będzie kolejna zmiana? - może nie znał się na finansach, ale po coś chyba tworzyło się budżet; ten został zaakceptowany, powinno się w nim chyba uwzględnić wszystkie prawdopodobne zmienne?
Przytłoczyła go irytacja; po co w ogóle ustalać jakiekolwiek ramy, skoro tak łatwo je przesuwać? Pod naporem spojrzenia Iluzjonisty wziął jednak głęboki wdech. Musiał przestać działać emocjonalnie, ale kwestie finansowe stanowiły ostatnimi czasy tak dużą komplikację, że coraz trudniej było mu ochłonąć, gdy okazywało się, że planowane przez nich działania znowu staną pod znakiem zapytania.
- On tylko reaguje na to, co się dzieje, próbując uniknąć zadłużenia, które pociągnęłoby nas na dno - zastrzegł Iluzjonista, wykazując się znacznie większym zrozumieniem; współpracował z Carringtonem od lat, w lepszych i gorszych czasach - stał za nim murem.
- Tylko z czego tak właściwie mamy zrezygnować? Wiesz dobrze, że zostaliśmy przy samych niezbędnych wydatkach, nie ma w naszym budżecie niczego, co można by nazwać naszą fanaberią - naprawdę nie było. Splótł dłonie, pochylając się nad rozpisanymi kolumnami - tak, jakby łudził się, że znajdzie tam rozwiązanie problemu.
- Właściwie musimy chyba zastanowić się, jak nie ponosząc kosztów zarobić więcej - w kontrze do niego Seamaranus nie tracił pogody ducha i spokoju.
No tak, teraz to brzmi jeszcze prościej.
- Czas na iluzję pieniędzy? - Summers roześmiał się nerwowo, zagarniając za ucho opadające na twarz kosmyki, które utrudniały mu wczytywanie się w harmonogram spektakli. - Więcej prób na żywo? - rzucił od niechcenia; więcej pracy, mniej ćwiczeń za kulisami - było to jakieś rozwiązanie, choć mogło stać w sprzeczności z wyznawanymi przez Iluzjonistę wartościami. Nadeszły jednak takie czasy, w których i on musiał rozważyć zrezygnowanie z perfekcji. - Ale w gruncie rzeczy, czy to na pewno zmieni aż tak dużo? Skoro już teraz, przy mniejszej liczbie występów, nie udaje nam się zapełnić całej widowni - nie, to nie wydawało mu się wcale właściwym rozwiązaniem; potrzebowali czegoś umożliwiającego im zarobienie łatwych pieniędzy.
- Musielibyśmy zacząć występować w dni powszednie nie tylko wieczorami, w godzinach, w których nie przyjdzie nawet jedna trzecia widowni - wtrącił tylko, po raz kolejny szarpiąc wymyślnym wąsem; jeszcze trochę, a poniosą kolejną stratę, tym razem niepowetowaną, gdy znak rozpoznawczy mistrza dozna trwałego uszczerbku na... formie. - Możemy rozważyć dodatkowe występy w soboty i niedziele - przyznał w końcu - z tym samym programem.
- A gdybyśmy zaczynali występy jakąś godzinę wcześniej, a po ich skończeniu umożliwili publiczności poznanie ciebie? - zapytał, wiedząc doskonale jaki Seamaranus miał stosunek do wszelkich form spoufalania się z widzami; lubił być ponad nimi, na scenicznym piedestale, zachowując odpowiedni dystans, by będąc zbyt blisko niego nie dostrzegli, że ta tajemnicza figura wyczyniająca cuda jest w gruncie rzeczy tylko człowiekiem. - Może niekoniecznie samą rozmowę, może wystarczyłoby zorganizować fotografa, który za dodatkową opłatą uwieczniałby na pamiątkowym zdjęciu spotkanie z tobą? Większość naszych widzów to dzieci, rodziny, myślę, że byłoby sporo chętnych, a tak właściwie poza zapłaceniem fotografowi nie musielibyśmy ponosić żadnych innych kosztów - na ten moment jedynie głośno myślał, ale wraz z wypowiadanymi słowami pomysł ten nabierał w jego głowie coraz realniejszych kształtów - żeby nadać temu zdjęciu jeszcze większej wyjątkowości, moglibyśmy zebrać nasze rekwizyty, detale wykorzystywane do charakteryzacji. Jeśli fotografowani mieliby takie życzenie, to do zdjęcia pozowaliby w wybranym przez siebie dodatku, w czymś, co miałoby symbolizować przebranie - urwał, zerkając kontrolnie na Seamaranusa, który z kamienną twarzą zdawał się zastanawiać nad tym, czy da radę coś takiego znieść. - Moglibyśmy to organizować tylko w wybrane dni, raczej nie codziennie, choć to akurat powinieneś sam rozważyć.
- I to wszystko miałoby miejsce w specjalnie przygotowanej części naszego chapiteau, tak? - nie mówił nie, przynajmniej nie od razu - cóż, byli zdesperowani, inaczej się tego nazwać nie da. - Znasz jakiegoś fotografa, który by się tego podjął? Gdzie miałyby być wywoływane zdjęcia? - ich umysły zdawały się podążać podobnymi ścieżkami, zadawali sobie podobne pytania.
- Tak, musielibyśmy wygospodarować miejsce za kulisami - przestrzeń na tyle dużą, żeby swobodnie zmieściły się tam rekwizyty. Kolejka mogłaby się ustawiać na scenie, i ciągnąć się obok miejsc siedzących, za kotarą byliby tylko fotografowani i osoby następne w kolejności, żeby zdążyły przygotować się do zdjęcia, zaoszczędzimy w ten sposób czas - zarówno ich, jak i czas fotografa, a za ten musieli zapłacić. - Mam znajomego, który się tym zajmuje, ale nie jestem pewien, czy dałby radę podjąć się takiego zlecenia. Jeśli nie on, to ktoś na pewno się znajdzie, poproszę go o polecenie nam dobrego fotografa na naszą kieszeń. Mogę porozmawiać z ewentualnym chętnym, wypytać o koszty, o to, co musielibyśmy przygotować, a co zapewnia sam fotograf... o to, jak trzeba byłoby oświetlić kulisy, i przede wszystkim, co z wywoływaniem zdjęć - czy dałoby się to zorganizować tak, żeby ludzie dostali je jeszcze tego samego dnia. Wysyłanie sów odpada ze względów logistycznych, jakimś rozwiązaniem byłoby też chyba zaproszenie gości, by odwiedzili cyrk w najbliższym czasie i odebrali kopertę z wywołanymi zdjęciami. Chociaż część osób pewnie by to zniechęciło... - potok słów dopiero zaczął się z niego wylewać, a pytań wciąż przybywało; spisali zarys tego pomysłu, rozplanowując kolejne kroki.
zt
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
- Jak to: nie będziemy występować? - spytał żałośnie, spozierając na Georga z niedowierzaniem. Nie mogli powiedzieć wcześniej? Przyoszczędziły, zachował pieniądze na czarną godzinę, z dnia na dzień pozbawiony dochodu - jak miał sobie z tym poradzić? Bite dwa tygodnie, dwa tygodnie zabawy, zamierzał spędzić ten czas w Weymouth, z przyjaciółmi, wreszcie dobrze się bawić. Po tym wszystkim, co stało się w Oazie, po tym, jak zrozpaczony tracił węch, wzrok i słuch, jak bał się do tego przyznać, przekonany, że wyniszczała go choroba, jak bał się, że trafi na bruk. Pokręcił głową przecząco.
- Nie rozumiesz, czy nie słyszysz, młody? - George wzruszył ramieniem, zagryzając pajdą chleba. - Stary Carrington wywiesił ogłoszenie dwa tygodnie temu, nie widzialeś?
Nie widział. Nie mógł go zobaczyć, odczytać liter, póki trawiła go klątwa, Steffen zdjął ją dopiero co, kilka dni temu. Kilka dni, w trakcie których powinien pewnie zauważyć ogłoszenie, którego jednak nie zauważył. Jak zawsze. Najważniejsze wiadomości zawsze mu umykały, ale przecież na tych przybitych kartkach nigdy nie ma nic ważnego, bzdury o kwaterunku, wyżywieniu, zasady, upomnienia, nic z tego go nigdy nie interesowało. Ale teraz musiał się zmartwić, bo potrzebował pieniędzy na sierpień - żeby spędzić te dwa tygodnie tak, jak na tego pragnął. Zawieszenie broni pozwalało mu na odpoczynek, taki pierwszy prawdziwy, naprawdę na to czekał. Ale bez pieniędzy równie dobrze mogł zostać w wagonie. Z westchnieniem rozmemłał podaną karpię widelcem, dziubnął kilka kęsów, wiedząc, że w chwili tak dramatycznej nie mógł już wziąć kolejnego i oddał talerz kucharkom, niechętnie opuszczając garkuchnię.
Jego ostatnie popisy nie robiły dobrego wrażenia. Stopniowo - przez klątwę - tracił formę. Coraz trudniej było mu szacować odległości, komunikować się z partnerami w trakcie akrobacji, coraz częściej nie sięgał koła na czas, w ostatnim czasie zaliczył więcej upadków, niż w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Może powinien cieszyć się, że wciąż żył, ale na tym dobre strony tej sytuacji chyba się już kończyły. Jeśli chciał poprosić o zaliczkę za drugą część miesiąca - nie był w najlepszej pozycji ku właściwie jakimkolwiek pertraktacjom. Świetnie. Po prostu świetnie.
- Carrington, co tu jeszcze robisz? Na trening, jazda, wszyscy na ciebie czekają! - Biegiem ruszył w kierunku namiotu, w którym miał spotkać się z pozostałymi - planowali przerwę w trakcie festiwalu lata, pan Carrington nie wierzył w zysk; większość klienteli zajęta będzie atrakcjami w Waltham. Panu Carringtonowi najwyraźniej nie udało się wynegocjować kontraktu, ale ostatecznie mógł gdzieś stanąć z puszką na drobne - tam będzie przecież całe mnóstwo bogatych czarodziejów. Minął wejście do namiotu, odgarniając zgiętym ramieniem przysłaniającą je płachtę, stanął obok osiłka, który rozstawiał i korygował pozostałych artystów.
- Na linę, jazda - zwrócił się do niego, nie dziwiła go oschłość, był spóźniony. Nie odpowiedział ni słowem, kieruąc się prosto na podest wzbijający się wysoko w górę, po drabince wspiął się na samą górę, ze zrezygnowaniem spoglądając na napiętą linę. Ciągnęła się wysoko i daleko i choć kochał ją całym sercem, tak jak kochał wolność, jaką dawały mu te występy, tak po prostu wiedział: że nie był w najlepszej formie. Klątwa trzymała go długo. Zbyt długo. Pozwolił sobie na zbyt wiele błędów z tego powodu, a te zachwiały jego pewnością, brak pewności prowadził do wahania, wahanie do porażki.
- Jazda, Carrington!
Porażka - do zniechęcenia. To przecież jedyna rzecz, w której był naprawdę dobry - czy mógł ją utracić? Czy jego ciało mogło stać się nagle kruche, wiotkie i nieudolne? Wierzył, że jego siła, jego młodość, będą trwały wiecznie, tymczasem wystarzcył jeden wypadek w oazie, żeby odebrać mu to wszystko. Napięta jak struna lina zdawała się wisieć nad nieskończoną otchłanią. Jeden błąd mógł kosztować go zbyt wiele. Musiał otrzeźwieć, musiał ruszyć do przodu. Wsunął dłoń w wiadro z mąką, rozsmarowując ją we wnętrzach obu dłoni, by zapobiec poślizgowi. Klasnął w dłonie, wzniecając jej białe tabuny, ale i pozbywając się jej nadmiaru. Musiał pójść przed siebie - nim popędzą go po raz trzeci. Zrobił pierwszy krok, lewa stopa zetknęła się z grubym sznurem, szukając jego stabilności. Wstrzymał oddech, szukając własnej harmonii i równowagi. Usiłując znaleźć środek ciążenia. Usiłując znaleźć w sobie pamięć mięśniową, która sprawiała, że przecież doskonale wiedział, jak poruszać się po linie, jego ciało potrafiło to zrobić samo. Tak po prostu - poruszając się do przodu. Przeniósł na linę drugą stopę, dłonie poderwały się w powietrze, rozłożone jak u orła wzbijającego się do lotu. Przecież potrafił już robić to bez rąk - musiał tylko odnaleźć rytm, który poznał dawno temu. Rytm, w którym tak chętnie tańczył. Rytm, którego muzykę znał i kochał. Kolejne kroki, jeden po drugim, raz, dwa, trzy, w dawnym rytmie, każdy krok rozhuśtywał linę, nie mógł się zatrzymywać, ale nie mógł też zmienić jej rytmu, rytm był kluczem. Zszedł z liny po jej drugiej stronie, z oddechem ulgi oglądając się przez ramię na pokonany dystans. Mało imponujący jak na niego, ale za to dość triumfalny jak na jego stan w ostatnim czasie.
- To wszystko, na co cię stać, Carrington?!
Nie, jasne, że nie wszystko. Jasne, że potrafił więcej. Nie mogli dać mu jeszcze trochę czasu? Nie mogli, jeśli lada moment mieli przerwać występy - teraz musiał być gotowy. Gotowy na wszystko. Musiał ćwiczyć ciężej i musiał ćwiczyć więcej. Naprawdę potrzebował tej kasy. Wszedł na linę raz jeszcze - podobnym rytmem przechodząc na drugą stronę. W połowie drogi jego serce przestało bić szybszym rytmem. Za trzecim razem nie podniósł już rąk, pozostały porzucone wzdłuż ciała, choć widocznie napięte. Brakowało mu sił. Słabe śniadanie to jedno, mało efektywne treningi w ostatnich tygodniach to drugie. Kucnął przy linie, wyciądając dlonie, by pochwycić ją oburącz, bez przekonania osunął się z podestu, utrzymując ciało w powietrzu siłą zaciśniętych na linie rąk; lina była mu przyjaciółką niemal tak drogą jak koło, jak to możliwe, że dziś wydawali się sobie tak obcy? Zacisnął szczęki, ściągnął brew i - zawzięty - przeniósł jedną z dłoni w przód, na krótko wspierając cały ciężar ciała tylko na prawej, niewiodącej ręce. Zaraz jednak prawa dołączyła do lewej, pozwalając mu powoli przemieszać się w kierunku końca; kilka intensywniejszych rozkołysań pozwoliło mu wydostać się na platformę. Z przekleństwem tańczącym na ustach, bo ramiona miał jak z waty, odwykły od intensywnego wysiłku. Wyrzucą go stąd. Wyrzucą go jak nic. Dlaczego by mieli, pytały sprzeczne myśli? Gdzie znajdą drugiego takiego jak on? Rozzłoszczony, wstąpił na linę raz jeszcze, przemknął po niej na sam środek, gdzie podskoczył na ugętych nogach, raz, drugi, trzeci, za czwartym zdobył się na salto; nie znalazł po nim równowagi, jego stopy oślizgnęły się z liny; słyszał brzmienie zaklęcia lento pośród cyrkowców na dole, zdążył pochwycić się liny dłońmi, nim stała się tragedia. To nie może się powtórzyć, zapewniał sam siebie. Nie może, nie może, nie może. Dłonie zacisnęły się na linie mocno, rozhuśtał się w przód i w tył, by osiągnąć wymach dostateczny, by o linę zahaczyć się nogami.
- Napędziłeś nam stracha, Carrington. Złaź, wystarczy ci na dziś! Poćwiczysz na dole, za ten upadek - sto pompek. Ja liczę, czas start! - Zdusił w ustach słowa, które na język cisnęły się jako pierwsze. Nie da rady podjąć wyzwania, nie po tym, jak przesilił ręce - ale może zrobi choć trochę, a on straci zainteresowanie, a zajmie się czymś, kimś innym... Zamknął oczy, wisząc głową w dół. Lina kołysała się mimowolnie, jak morskie fale, jak ptak w locie. Czasem wyobrażał sobie, marzył, że był jak ptak, wolny, swobodny, nie skrępowany niczym i nigdy.
- Carrington! Powiedziałem złaź, nie popisuj się! Na dół, ale już! - Nad jego występami czuwała emerytowana primabalerina, ale o siłę mięśni dbał Bernie i to z nim miał pracować dzisiaj. Rozhustał się znów, by zacisnąć na linie palce, mocno, i przedostać się do jednej z platform lewitujących pod sklepieniem namiotu. Otarł z twarzy pot rękawem koszuli, nim zsunął się po drabince w dół, przeskakując po dwa, trzy stopnie, minimalizując wysiłek.
- Ta jest - odparł z niezadowoleniem, ale posłusznie, wiedział, że i tak był na cenzurowanym. Za dzisiejsze spóźnienie, na pewno, za ostatnie porażki - tym bardziej. Zakasał rękawy białej koszuli, kucając nad pokrytą piaskiem areną, wsunął w ten piasek dłonie - przez chwilę przyglądając się dostrzeganym detalom. Przed dwoma tygodniami nie był w stanie dostrzec linii tworzących fakturę jego skóry, nie widział nic. Ale to już przeszłość. Odzyskał wzrok, odzyskał słuch, odzyskał węch.
Odzyska i ciało.
- Liczę, Carrington! Raz!
Napięte mięśnie były słabe. Nie dojadł śniadania. Trzydzieści, może czterdzieści, więcej nie zrobi. Nie dzisiaj. Ale jutro. Ale pojutrze. Z każdym dniem będzie coraz łatwiej, a w sierpniu powróci beztroska.
- Dziesięć!
Obserwował krople potu opadające na piasek, widział tor ich lotu, widział te krople, a to od nowa rozbudzało jego nadzieję. Bo to przelany pot budował jego ciało. Bo ten przelany pot pozostałby dla niego niewidzialny jeszcze kilka dni temu.
- Dwadzieścia!
Zmęczone ramiona błagały o przerwę. Musiał odpocząć. Naprawdę musiał.
- Trzydzieści!
Trzydzieści jeden, dwa, trzy, cztery, osunął się na bok, tracąc czucie w ramionach; Bernie nie zwrócił na niego większej uwagi, cmoknął tylko z niezadowoleniem.
- Czter... nie, nie było. Co ty wyprawiasz, Carrington? Do roboty! Nie mogę to przez nogę i znów mogę. Wstawaj, ale już!
Wbił palce w piasek, suszyło go w gardle, był słaby i głodny. Nawet mocniej, niż wysiłek, wyczerpał go chyba strach przed liną. Zamknął oczy, zaczynało go mdlić.
- Dobrze! Czterdzieści!
Słyszał ich jak z oddali - do namiotu ktoś wszedł - Bernie musiał wyjść. Marcel opadł na piasek ciężko, jednym okiem obserwując akrobacje pozostałych artystów. Były piękne. Bardzo zdolne i piękne. Pewnego dnia to, co zobaczył on, zobaczą tez inni, a to sprawiało, że ten zaklęty świat stawał się jeszcze piękniejszym.
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
19 VIII 1958
Nie wiedziała, czy powinna tu przychodzić. Kiedyś, przecież w niedalekiej przyszłości, Arena musiała wyglądać przepięknie. Wyobrażała sobie feerię barw, jaskrawych i wesołych, wyzierającą zewsząd — z materiałów namiotów, farby, która pokrywała ustawione w zasięgu jej wzroku wagony, ze strojów cyrkowców, ich akcesoriów i zwierzęcych futer. To, co zastali następnego poranka po katastrofie, nie przypominało tętniącego życiem centrum radości i rozrywki. Dzisiaj jednak część drobnych zniszczeń wyglądała na naprawioną, wokół nie panował już tak olbrzymi chaos, jak wcześniej. Musieli pracować bardzo ciężko, aby tak rozległy teren doprowadzić do względnego porządku w tak krótkim czasie.
Może lepiej byłoby odwiedzić Marcela w domu? Problem w tym, że nie wiedziała, gdzie owy się znajduje. Czy w ogóle go ma. Zaraz po wyjścu z Pod Ziemią przyszli przecież tutaj, do miejsca jego pracy, a potem chłopcy zdecydowali się odeskortować ją do domu. Na samo wspomnienie palce zacisnęły się mocniej na niewielkim pakunku, który trzymała w dłoniach. Musiała się tutaj zjawić, przecież pożyczyła stąd miotłę, na której dotarła do... Do Gloucestershire, tak chciała myśleć. Poza tym, szczerze martwiła się o Marcela i Jima. Tego drugiego namierzyć było znacznie trudniej, nigdy nie rozmawiali o tym, gdzie faktycznie mieszkał. Ale wszystko wskazywało na to, że byli z Marcelem najlepszymi przyjaciółmi, zapewne blondyn pomoże jej w odnalezieniu i jego. Najpierw musiała jednak dotrzeć do samego Carringtona.
Miała nadzieję, że zdążył już otrzymać pomoc uzdrowiciela. Obiecał jej, więc musiał. Gdyby dostrzegła go wciąż z rozbitym nosem, chyba popłakałaby się na miejscu. W końcu to przez nią się jej nabawił, przynajmniej tak sobie wszystko wytłumaczyła. Ale odkąd postawiła pierwszy krok na terenie Areny, nigdzie nie widziała nawet kosmyka jasnych włosów błyszczącego w sierpniowym słońcu, bladego wspomnienia szczęśliwych chwil, które przecież nie były tak odległe w czasie. Czy w ogóle mógł tutaj być? Gdzie indziej mogła go szukać? Z tak ograniczonymi informacjami, które o nim posiadała — imię, nazwisko, miejsce pracy, wygląd i szlachetny charakter — oraz własną nieznajomością Londynu, nawet nie zagruzowanego, nie miała żadnych szans. Cóż jej pozostało, ponad nadzieję?
Stawiała kroki ostrożnie, może nawet przesadnie ostrożnie, jakby pragnęła, żeby nikt jej nie zobaczył, nikt nie zwrócił uwagi na obleczoną w czerń blondynkę. Starała się raz na jakiś czas spoglądać w górę, rozglądać się wokoło, w nadziei na odnalezienie dobrego tropu, stania się szczęśliwą ofiarą przypadku, który popchnie ją w odpowiednim kierunku. Po minięciu któregoś z kolei namiotu, gdy dźwięki stawały się coraz to bardziej intensywne, a całego otoczenia było po prostu za dużo, przystanęła z boku jednego z namiotów, pochylając głowę w dół. Przymknęła powieki, próbowała złapać oddech, gdy serce poczęło bić zbyt szybko, a zmęczone emocjami ciało pragnęło ciszy i spokoju. Poczuła pulsowanie w skroniach, falę gorąca, która oblewała ją raz za razem. I gdy myślała, że znów przyjdzie jej utonąć w tym wszystkim, poczuła miękki dotyk na swoim ramieniu, a następnie ciepły, cichy głos należący do starszej od niej — jak się później okazało — przepięknej kobiety w kusym stroju.
— Wszystko w porządku, mała? — spytała, ostrożnie chwytając podbródek Marii w dwa palce, aby unieść twarz dziewczęcia do swojej. Przyglądała się jej przez moment z uwagą, jakby doglądała, czy stojąca przed nią blondynka była w stanie cokolwiek powiedzieć, czy może potrzebowała prędkiej pomocy. — Zgubiłaś się? — dodała, a sama Maria westchnęła cicho, choć smutno. Nawet w takim miejscu wyglądała jak ktoś nie pasujący do tego świata; Bo zgubiła się, zgubiła się czternastego sierpnia i wciąż nie mogła odnaleźć tego, kim była przed tą datą. Mogła tylko szukać strzępów samej siebie w miejscach, których nigdy nie odwiedziła. W ludziach, którym tyle zawdzięczała. O których chciała dbać.
— Wszystko w porządku, tylko... Zrobiło mi się niedobrze... — odpowiedziała, prostując się powoli. Na niekorzyść działała bladość oraz sińce pod oczami, lecz zdecydowaną korzyścią była jej zadbana sylwetka. Nie wyglądała przez to na obłożnie chorą ani wątłą. Może ta tajemnicza kobieta jej uwierzy. — Ale już dobrze. I... Trochę się pogubiłam, bo... — wdech, wydech, wdech, wydech. — Szukam Marcela Carringtona. Mam dla niego przesyłkę — dodała, unosząc wyżej opakowaną w starą gazetę paczkę. To wystarczyło, aby kobieta wypuściła z dłoni podbródek Marii i roześmiała się — wdzięcznie i melodyjnie, zupełnie, jakby była nie z tego świata. Jakby swój rodowód wywodziła z miejsca, w którym zawsze świeciło słońce, trawa cały rok była soczyście zielona, a kwiaty rosły pięknie, duże i pachnące. Śmiech jej miał taką siłę, że nawet kąciki ust Marii zadrżały, choć ostatecznie nie udało jej się uformować stałego uśmiechu.
— Chodź, zaprowadzę cię do niego — zaproponowała i zanim Maria zdążyła wykonać jakikolwiek ruch, objęła ją swoim ramieniem, prowadząc na powrót na drogę, która wydawała się być najczęściej uczęszczana przez cyrkowców. Maria posłusznie szła obok, całą niemalże uwagę próbując włożyć w uspokojenie się. Gdy to się udało, przeczesała włosy dłonią, w typowo dziewczęcej potrzebie prezentowania się jak najładniej, choć w stanie, w którym się znajdowała, takie zabiegi niewiele mogły pomóc. — Hej, nie widziałeś młodego Carringtona? — zadała pytanie kobieta; gdy Maria uniosła wzrok, aby dojrzeć komu zostało to zadane, wstrzymała oddech. Przed nimi stał mężczyzna — wysoki jak dąb i równie szeroki, bardzo możliwe, że miał w swoim drzewie genealogicznym przodków—olbrzymów. Owy mężczyzna nie odzywał się przez dłuższy czas, wyraźnie się nad czymś zastanawiając, nim zawrócił się na pięcie i w kilku krokach podszedł do najbliższego namiotu, którego poły odchylił szybkim ruchem i krzyknął (choć Maria uznałaby to raczej za ryknięcie).
— Carrington, ktoś do ciebie!
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Napięte mięśnie ramion kurczowo przytrzymywały się nisko lewitującego koła, pot kroplił się na czole, sklejając jasne kosmyki włosów, powieki zakrywały lodowe tęczówki załzawionych oczu, które i tak widziały teraz jak przez mgłę, napięta szczęka zdradzała wysiłek, jeszcze parę razy. Da radę. Ćwiczenia do nowego numeru były trudne z kilku powodów, od tamtej pamiętnej nocy jakiekolwiek treningi były znacznie utrudnione przez wzgląd na zamieszanie, bałagan i poniesione straty. Nie dało się nie dostrzec beznadziejnych nastrojów w komunie, a i one miały wpływ na zapał. Wciąż nie znaleźli Very, większość godziła się już z tym, że nigdy jej nie znajdą. Że nigdy już jej nie zobaczą. Musiał jednak - wreszcie - przyznać przed sobą, że na jego kondycję największy wpływ miały dwa tygodnie festiwalu lata, w trakcie których radośnie (najpierw) i rozpaczliwie (potem) zażywał życia, skąpany w stanowczo zbyt dużej ilości alkoholu i stanowczo zbyt dużej ilości używek, których w ogóle nie powinien ruszać. Teraz wisiał na kole bezwładnie, na rozprostowanych ramionach. Zostało mu jeszcze kilka powtórzeń i powinien dźwignąć się w górę jeszcze siedem (!) razy, zastanawiał się, czy gdyby wziął wróżkowy pył, poszłoby mu lepiej. Gdyby miał pieniądze, pewnie by spróbował. Nie miał, więc powinien je zdobyć. Ostatnie porcje kupił Steffen, może znowu to zrobi? Nie występował od początku sierpnia - już prawie miesiąc - więc tyle samo czasu nie dostał żadnej wypłaty, a przecież nie miał żadnych oszczędności. Myślał, że zaczną występy zaraz po festiwalu. Miało tak być.
Może to lepiej, że nie było.
Nie zeskoczył z koła, spadł. Palce ześlizgnęły się z ramy, ramiona straciły siłę, nie zdążył się ułożyć, materiał spodni przetarł się na ugiętym kolanie, którym zarył o miękki piasek areny. Przeklął pod nosem, zasyczał z bólu, niezgrabnie wstając na nogi, porwał z rampy bukłak z wodą i przechylił jego zawartość, biorąc kilka dużych łyków. Usłyszał wołanie, ściągnął swoją koszulę z pobliskiej pustej ławy przeznaczonej dla publiki i przewiesił ją sobie przez ramię, chwiejnym krokiem opuszczając namiot - ciężką płachtę wypchnął zmęczonym ramieniem, mrużąc oczy od rażącego go światła.
- Co jest? - Rozpoznawał głos osiłka, słyszał, że to on go wołał, ale wzrok równie prędko odnalazł stojącą obok Nancy. - Wskakuj na... górę, bardziej... gotowy... już nie będę - zwrócił się do niej ze zrezygnowaniem, rzucając jej do rąk bukłak, z którego pił przed momentem. Mówił powoli. Brakowało mu tchu. Po to przyszła, prawda? Znowu chciała się nad nim pastawić? - Musimy to wreszcie zrobić razem. - Mieli tańczyć w duecie, ale Nancy nie spędziła minionych dwóch tygodni na pieprzonych libacjach i była w znacznie lepszej formie niż on. Musiała na nim polegać. Na tym, że jej nie upuści. Nie zrobi tego. Nie mógł. Chrzanić to, i tak miała ochotę go zabić. Musiał zebrać się na odwagę. - Maria? - dostrzegł ją, pod ramieniem drobnej Nancy, dopiero po chwili. W pośpiechu ściągnął z ramienia koszulę i pośpiesznie przecisnął ją przez głowę, przysłaniając nagość ciała. Stopy miał bose, dłonie ubrudzone białym pyłem. - Dasz nam chwilę, Nan? - spytał, spoglądając na dziewczynę. Jej perlisty śmiech wybrzmiał dźwięcznie, ale w jej spojrzeniu... było coś dziwnego.
- Twoja koleżanka ma z rana mdłości, Marcel - zwróciła się do niego z uśmiechem, żeby wyminąć ich oboje. - A ty masz kolejne kłopoty - zapowiedziała z sugestywnym uśmiechem, a on być może obruszyłby się w tej chwili, gdyby tylko mógł zrozumieć jej słowa - nie zrozumiał. Wychwycił czerń, którą nosiła Maria, żałobną czerń, tak bardzo kontrastującą z tym, jak wyglądał w tym momencie on. Na krótko uciekł wzrokiem z zakłopotaniem, było mu przykro, że przez to przechodziła.
- Przepraszam - burknął, poprawiając koszulę, łokciem zgarnął z czoła mokre włosy. Źle wyglądał. Zaczynał się denerwować. - Co ty tu robisz, Mario? - spytał, kiedy Nancy zniknęła. Pokręcił głową, źle ujął słowa. Źle zabrzmiał. zbyt nerwowo, zbyt niechętnie, jakby nie chciał jej widzieć, a to przecież nieprawda. To miejsce, po prostu... To nie było miejsce jak te, do których była przyzwyczajona, tak mu się wydawało. Widział ją w towarzystwie tamtej kobiety, w towarzystwie własnego ojca. Za dnia, kiedy scena była pusta, to miejsce traciło baśniową magię. - Źle się czujesz? - spróbował zacząć jeszcze raz, odnosząc się do słów akrobatki. - Mam nadzieję, że nikt ci tu tego nie sprzedał - westchnął ze zrezygnowaniem, wskazując na trzymany przez nią pakunek.
Może to lepiej, że nie było.
Nie zeskoczył z koła, spadł. Palce ześlizgnęły się z ramy, ramiona straciły siłę, nie zdążył się ułożyć, materiał spodni przetarł się na ugiętym kolanie, którym zarył o miękki piasek areny. Przeklął pod nosem, zasyczał z bólu, niezgrabnie wstając na nogi, porwał z rampy bukłak z wodą i przechylił jego zawartość, biorąc kilka dużych łyków. Usłyszał wołanie, ściągnął swoją koszulę z pobliskiej pustej ławy przeznaczonej dla publiki i przewiesił ją sobie przez ramię, chwiejnym krokiem opuszczając namiot - ciężką płachtę wypchnął zmęczonym ramieniem, mrużąc oczy od rażącego go światła.
- Co jest? - Rozpoznawał głos osiłka, słyszał, że to on go wołał, ale wzrok równie prędko odnalazł stojącą obok Nancy. - Wskakuj na... górę, bardziej... gotowy... już nie będę - zwrócił się do niej ze zrezygnowaniem, rzucając jej do rąk bukłak, z którego pił przed momentem. Mówił powoli. Brakowało mu tchu. Po to przyszła, prawda? Znowu chciała się nad nim pastawić? - Musimy to wreszcie zrobić razem. - Mieli tańczyć w duecie, ale Nancy nie spędziła minionych dwóch tygodni na pieprzonych libacjach i była w znacznie lepszej formie niż on. Musiała na nim polegać. Na tym, że jej nie upuści. Nie zrobi tego. Nie mógł. Chrzanić to, i tak miała ochotę go zabić. Musiał zebrać się na odwagę. - Maria? - dostrzegł ją, pod ramieniem drobnej Nancy, dopiero po chwili. W pośpiechu ściągnął z ramienia koszulę i pośpiesznie przecisnął ją przez głowę, przysłaniając nagość ciała. Stopy miał bose, dłonie ubrudzone białym pyłem. - Dasz nam chwilę, Nan? - spytał, spoglądając na dziewczynę. Jej perlisty śmiech wybrzmiał dźwięcznie, ale w jej spojrzeniu... było coś dziwnego.
- Twoja koleżanka ma z rana mdłości, Marcel - zwróciła się do niego z uśmiechem, żeby wyminąć ich oboje. - A ty masz kolejne kłopoty - zapowiedziała z sugestywnym uśmiechem, a on być może obruszyłby się w tej chwili, gdyby tylko mógł zrozumieć jej słowa - nie zrozumiał. Wychwycił czerń, którą nosiła Maria, żałobną czerń, tak bardzo kontrastującą z tym, jak wyglądał w tym momencie on. Na krótko uciekł wzrokiem z zakłopotaniem, było mu przykro, że przez to przechodziła.
- Przepraszam - burknął, poprawiając koszulę, łokciem zgarnął z czoła mokre włosy. Źle wyglądał. Zaczynał się denerwować. - Co ty tu robisz, Mario? - spytał, kiedy Nancy zniknęła. Pokręcił głową, źle ujął słowa. Źle zabrzmiał. zbyt nerwowo, zbyt niechętnie, jakby nie chciał jej widzieć, a to przecież nieprawda. To miejsce, po prostu... To nie było miejsce jak te, do których była przyzwyczajona, tak mu się wydawało. Widział ją w towarzystwie tamtej kobiety, w towarzystwie własnego ojca. Za dnia, kiedy scena była pusta, to miejsce traciło baśniową magię. - Źle się czujesz? - spróbował zacząć jeszcze raz, odnosząc się do słów akrobatki. - Mam nadzieję, że nikt ci tu tego nie sprzedał - westchnął ze zrezygnowaniem, wskazując na trzymany przez nią pakunek.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Niemalże podskoczyła w miejscu, gdy usłyszała huk, jakby uderzenie, gdzieś całkiem niedaleko. Tylko objęcie tej kobiety, jak później się okazało nazywała się Nancy, powstrzymało ją przed tym odruchem. Od pamiętnej nocy nie minęło wystarczająco dużo czasu, aby przestała się bać nagłych, głośnych dźwięków. Jeżeli wtedy niebo niemalże na nich spadło, ścierając w pył resztki starego, dobrego świata, co powstrzymywało je przed podobnym zabiegiem teraz? Przed zupełną paniką Marię powstrzymała z pewnością wiedza, że była obserwowana. Może niezupełnie uważnie, nie do końca wnikliwie, ale wszyscy byli świadomi tego, że przebywała obok. Nie chciała im sprawiać kłopotu ani żeby myśleli, że właśnie pomogli jakiejś wariatce.
Z bólu po stracie bliskich jednakże dało się oszaleć, do uzyskania tej wiedzy potrzebna była wszak tylko belletrystyka. Nie mogła sobie na to pozwolić. Przecież teraz nikt by się nią nie zaopiekował. Nie trafiłaby nawet do specjalnego skrzydła szpitala świętego Munga, na leczenie tam nie miała pieniędzy, na długotrwałe jeszcze bardziej. Szaleństwo to utrata pracy, utrata pracy była finalną utratą bezpieczeństwa, życiem na niełasce innych, bo szaleńców przecież nikt nie szanował. Nie, nie, nie, nie mogę tracić rozumu...
Ale tak właśnie jej się zdawało, gdy po raz pierwszy usłyszała głos Marcela. Brzmiał na zmęczonego, coś mu się stało?, mówił z przerwami na oddech, ale rzeczy, których sensu zupełnie nie rozumiała. Ona miała wskakiwać na górę? Co mieli zrobić razem? Czy to pierwsze objawy utraty kontroli nad własnym umysłem? Może tylko wyobrażała sobie jego głos, może Marcel był tylko halucynacją, o tyle niedoskonałą, jak niedoskonała była pamięć, która usilnie próbować mogła nadać jego słowom odpowiedni rytm i ton, dlatego brzmiał, jakby brakowało mu tchu. Dopiero gdy wypowiedział jej imię, zmusiła się do podniesienia wzroku. I był tam. Żywy, cały, z obtartym kolanem, wymęczony i bez koszuli, znów poczuła uderzenie gorąca, ale tym razem chyba nie ze słabości; odwróciła wzrok w bok, dają mu przestrzeń na odzianie się, nim opiekuńcze ramię Nancy wypuściło ją spod siebie, a sama dziewczyna wypowiedziała się w jakiś dziwny sposób, od razu zdradzając Marcelowi, że źle się czuła. Chciała powiedzieć, że to nic takiego, że trochę świeżego powietrza po prostu dobrze jej zrobi i że mało ostatnio jadła, choć się starała, bo z nerwów jej żołądek wydawał się jeszcze bardziej ściśnięty niż wcześniej, a poza tym, nawet z pomocą Elviry porządny pochówek rodziców zjadł całość skromnych oszczędności, ale to wszystko na nic. Nancy wyminęła ich, zostawiając za sobą tylko echo jej perlistego śmiechu.
— Nic się nie stało... — szepnęła, dalej z policzkiem opartym o podciągnięte wysoko, lewe ramię. Może zdążył już się ubrać, trochę doprowadzić do porządku, ale nie chciała ryzykować. Miał zresztą prawo być zły. Powinna się zapowiedzieć, pewnie przeszkodziła mu w bardzo ważnych przygotowaniach do występu, absolutnie samolubnie wybierając własne myśli ponad jego dobrobyt. Powinna skupić się na innych, jeszcze bardziej. Wtedy przynajmniej nie będzie sam na sam ze swoimi myślami. Z takimi myślami w głowie nietrudno było zrozumieć postawę Marii, która tylko zagryzła lekko wargę, szykując się w sobie na wygłoszenie przeprosin, prośbę o wyznaczenie innego terminu, kiedy może będzie przeszkadzać mniej albo usłyszenie prostej prawdy, że po tym wszystkim wolał odciąć się od niej grubą kreską. Zrozumiałaby to. Miał do tego prawo.
Nic podobnego się jednak nie stało. Zamiast tego Marcel zapytał ją o samopoczucie, wyzwalając prędką reakcję. Poderwała głowę w górę, pokręciła nią nawet na boki w zaprzeczeniu, skutecznie (jak dotąd) ignorując pojawiające się i znikając przed jej oczami, raz białe, innym razem czarne punkciki.
— Po prostu Londyn... — zaczęła zdanie, które wydawało jej się mieć sens. Im dalej w las tym bardziej zdawało jej się, że i w tej ocenie się pomyliła. — To za dużo bodźców... Teraz... —dokończyła, znów pochylając głowę ze wstydem. Wygodniej było patrzeć na własne czubki butów i na bose stopy Marcela. Nie skaleczy się po drodze? Dopiero po dłuższej chwili wyciągnęła dłonie z paczuszką przed siebie, prosto do Marcela. — To prezent. Sama zrobiłam — oznajmiła wreszcie, raz tylko zerkając w górę, szybciutko, w Marcelową twarz, chcąc sprawdzić, czy nie był na nią zły. Właściwie każda emocja, nawet zaskoczenie, było od tego lepsze. — Gdybyś tylko mógł jedną z nich przekazać ode mnie Jimowi... I mu podziękować...
| przekazuję jedną maść żywokostową i dwa wywary ze szczuroszczeta.
Z bólu po stracie bliskich jednakże dało się oszaleć, do uzyskania tej wiedzy potrzebna była wszak tylko belletrystyka. Nie mogła sobie na to pozwolić. Przecież teraz nikt by się nią nie zaopiekował. Nie trafiłaby nawet do specjalnego skrzydła szpitala świętego Munga, na leczenie tam nie miała pieniędzy, na długotrwałe jeszcze bardziej. Szaleństwo to utrata pracy, utrata pracy była finalną utratą bezpieczeństwa, życiem na niełasce innych, bo szaleńców przecież nikt nie szanował. Nie, nie, nie, nie mogę tracić rozumu...
Ale tak właśnie jej się zdawało, gdy po raz pierwszy usłyszała głos Marcela. Brzmiał na zmęczonego, coś mu się stało?, mówił z przerwami na oddech, ale rzeczy, których sensu zupełnie nie rozumiała. Ona miała wskakiwać na górę? Co mieli zrobić razem? Czy to pierwsze objawy utraty kontroli nad własnym umysłem? Może tylko wyobrażała sobie jego głos, może Marcel był tylko halucynacją, o tyle niedoskonałą, jak niedoskonała była pamięć, która usilnie próbować mogła nadać jego słowom odpowiedni rytm i ton, dlatego brzmiał, jakby brakowało mu tchu. Dopiero gdy wypowiedział jej imię, zmusiła się do podniesienia wzroku. I był tam. Żywy, cały, z obtartym kolanem, wymęczony i bez koszuli, znów poczuła uderzenie gorąca, ale tym razem chyba nie ze słabości; odwróciła wzrok w bok, dają mu przestrzeń na odzianie się, nim opiekuńcze ramię Nancy wypuściło ją spod siebie, a sama dziewczyna wypowiedziała się w jakiś dziwny sposób, od razu zdradzając Marcelowi, że źle się czuła. Chciała powiedzieć, że to nic takiego, że trochę świeżego powietrza po prostu dobrze jej zrobi i że mało ostatnio jadła, choć się starała, bo z nerwów jej żołądek wydawał się jeszcze bardziej ściśnięty niż wcześniej, a poza tym, nawet z pomocą Elviry porządny pochówek rodziców zjadł całość skromnych oszczędności, ale to wszystko na nic. Nancy wyminęła ich, zostawiając za sobą tylko echo jej perlistego śmiechu.
— Nic się nie stało... — szepnęła, dalej z policzkiem opartym o podciągnięte wysoko, lewe ramię. Może zdążył już się ubrać, trochę doprowadzić do porządku, ale nie chciała ryzykować. Miał zresztą prawo być zły. Powinna się zapowiedzieć, pewnie przeszkodziła mu w bardzo ważnych przygotowaniach do występu, absolutnie samolubnie wybierając własne myśli ponad jego dobrobyt. Powinna skupić się na innych, jeszcze bardziej. Wtedy przynajmniej nie będzie sam na sam ze swoimi myślami. Z takimi myślami w głowie nietrudno było zrozumieć postawę Marii, która tylko zagryzła lekko wargę, szykując się w sobie na wygłoszenie przeprosin, prośbę o wyznaczenie innego terminu, kiedy może będzie przeszkadzać mniej albo usłyszenie prostej prawdy, że po tym wszystkim wolał odciąć się od niej grubą kreską. Zrozumiałaby to. Miał do tego prawo.
Nic podobnego się jednak nie stało. Zamiast tego Marcel zapytał ją o samopoczucie, wyzwalając prędką reakcję. Poderwała głowę w górę, pokręciła nią nawet na boki w zaprzeczeniu, skutecznie (jak dotąd) ignorując pojawiające się i znikając przed jej oczami, raz białe, innym razem czarne punkciki.
— Po prostu Londyn... — zaczęła zdanie, które wydawało jej się mieć sens. Im dalej w las tym bardziej zdawało jej się, że i w tej ocenie się pomyliła. — To za dużo bodźców... Teraz... —dokończyła, znów pochylając głowę ze wstydem. Wygodniej było patrzeć na własne czubki butów i na bose stopy Marcela. Nie skaleczy się po drodze? Dopiero po dłuższej chwili wyciągnęła dłonie z paczuszką przed siebie, prosto do Marcela. — To prezent. Sama zrobiłam — oznajmiła wreszcie, raz tylko zerkając w górę, szybciutko, w Marcelową twarz, chcąc sprawdzić, czy nie był na nią zły. Właściwie każda emocja, nawet zaskoczenie, było od tego lepsze. — Gdybyś tylko mógł jedną z nich przekazać ode mnie Jimowi... I mu podziękować...
| przekazuję jedną maść żywokostową i dwa wywary ze szczuroszczeta.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nerwowe ruchy dłoni szarpnęły kołnierz, stawiając go niechlujnie, palce pośpiesznie sięgały guzików, w nerwowości gestów zapinając je krzywo, przez co ubranie się zajęło mu jeszcze więcej czasu, było mu głupio, że czekała, że widziała go w takim stanie, większość ludzi za dnia chodziła przynajmniej ubrana, zdecydowanie mniej przepocona i przynajmniej trochę czystsza. Odchrząknął niepewnie, kiedy skończył, jej zakłopotane spojrzenie nie mówiło wiele, na ile była zdegustowana? Rozchylił usta, kiwając ze zrozumieniem, choć nie rozumiał nic. Nie wypadało się do tego przyznać. Londyn - za dużo bodźców? Był jego światem, kochał to miasto, nawet teraz tętniło życiem, choć tęsknił za nim sprzed wojny. Jakich właściwie bodźców? Ach, teraz - dodała po chwili. Po tych wypadkach, tak?
- Mogłaś napisać, wpadłbym cię odwiedzić. Nie musiałabyś... na to wszystko patrzeć - odpowiedział, z niepewnym uśmiechem. - Wolno ci przyjmować gości? - Chłopców? W bursie? Coś chochliczo zaiskrzyło w jego oku, bo przecież nikt nie musiał wiedzieć. Ciekawiło go, jak tam było. Nigdy nie widział prawdziwego jednorożca, ale one pewnie by go nie polubiły. Nie był dostatecznie... czysty. Dobry.
- Ja... dziękuję? - odpowiedział, wciąż niepewnie, bo i niepewnie podchodził do interpretacji jej zachowania, była wycofana, nie mógł wiedzieć, że z powodu nieśmiałości - choć w przekazanym mu pakunku było coś niezwykle uroczego, nie w prezencie, w samym geście. Ujął go oburącz, przez papier nie będąc w stanie dojrzeć zawartości. Zaśmiał się bezgłośnie, krótko, nie rozumiejąc samemu, czy śmiał z niej, serdecznie, nie złośliwie, czy z całej tej sytuacji. - Jasne, przekażę mu. Nie ma go teraz, ale będzie... za... jakiś czas - zakończył trochę kulawo, Jim pracował codziennie o tych samych godzinach, a Marcel i tak miał problem z zapamiętaniem godziny jego powrotu - czasem zaskakiwał go, że wracał tak szybko, innym razem z nudów posiatkował nożem całą tarczę do darta, bo mieli wyjść do Parszywego, a on czekał. Z uśmiechem patrzył na paczkę, by po chwili widocznego zawahania cofnąć się z powrotem w namiot - bokiem naparł na ciężką płachtę zakrywającą przejście, spychając ją na bok, by mogła przejść swobodnie. Przecież nie będą tak stać na środku niczego. - Usiądziesz? Zapraszam - Do mojego świata, ramię pomknęło do środka, teatralnie wskazując drogę. - To znaczy... poczekaj! - Wszedł zaraz za nią, już po chwili wyprzedzając ją biegiem, żeby zatrzymać się przy ławie widowni - nachylił się nad nią i przetarł łokciem siedzisko, przez pustki ostatnich tygodni zebrało się tu trochę kurzu. Sam usiadł rząd poniżej, przodem do tyłu, by pozostać odwróconym do niej. Scena była pusta, podobnie jak namiot, podniebne błyszczące koło lewitowało nie wyżej, jak dwa i pół metra nad ziemią - na wysokości najbezpieczniejszej dla niego. Wokół leżało kilka lin, niektóre zwisały ze sklepiska, piasek na arenie był mocno wydeptany. Gdzieś w nim rzucony leżał płócienny worek, z którego wysypywała się magnezja.
- Trzymasz się? - spytał, spoglądając w jej oczy. Tak ogólnie, po tym, co przeszła, wydarzenia tamtej nocy były dla niej straszną tragedią. Przetarł dłonie w spodnie, pozostawiając na nich białe ślady - nie zwracał uwagi na przetartą skórę na kolanie - i sięgnął dłońmi do paczki, powoli rozwierając papier; ze zdumieniem wyjął ze środka słoiczek i dwie fiolki. Wyjął jedną z nich, obracając ją w dłoni, zaciekawiony zawartością. - Co to takiego? - spytał, widział, że eliksir, ale nie znał jego działania. - Znasz się na tym? Na alchemii? - Mówiła, że sama to zrobiła. To bardzo miłe, że o nich pomyślała.
- Mogłaś napisać, wpadłbym cię odwiedzić. Nie musiałabyś... na to wszystko patrzeć - odpowiedział, z niepewnym uśmiechem. - Wolno ci przyjmować gości? - Chłopców? W bursie? Coś chochliczo zaiskrzyło w jego oku, bo przecież nikt nie musiał wiedzieć. Ciekawiło go, jak tam było. Nigdy nie widział prawdziwego jednorożca, ale one pewnie by go nie polubiły. Nie był dostatecznie... czysty. Dobry.
- Ja... dziękuję? - odpowiedział, wciąż niepewnie, bo i niepewnie podchodził do interpretacji jej zachowania, była wycofana, nie mógł wiedzieć, że z powodu nieśmiałości - choć w przekazanym mu pakunku było coś niezwykle uroczego, nie w prezencie, w samym geście. Ujął go oburącz, przez papier nie będąc w stanie dojrzeć zawartości. Zaśmiał się bezgłośnie, krótko, nie rozumiejąc samemu, czy śmiał z niej, serdecznie, nie złośliwie, czy z całej tej sytuacji. - Jasne, przekażę mu. Nie ma go teraz, ale będzie... za... jakiś czas - zakończył trochę kulawo, Jim pracował codziennie o tych samych godzinach, a Marcel i tak miał problem z zapamiętaniem godziny jego powrotu - czasem zaskakiwał go, że wracał tak szybko, innym razem z nudów posiatkował nożem całą tarczę do darta, bo mieli wyjść do Parszywego, a on czekał. Z uśmiechem patrzył na paczkę, by po chwili widocznego zawahania cofnąć się z powrotem w namiot - bokiem naparł na ciężką płachtę zakrywającą przejście, spychając ją na bok, by mogła przejść swobodnie. Przecież nie będą tak stać na środku niczego. - Usiądziesz? Zapraszam - Do mojego świata, ramię pomknęło do środka, teatralnie wskazując drogę. - To znaczy... poczekaj! - Wszedł zaraz za nią, już po chwili wyprzedzając ją biegiem, żeby zatrzymać się przy ławie widowni - nachylił się nad nią i przetarł łokciem siedzisko, przez pustki ostatnich tygodni zebrało się tu trochę kurzu. Sam usiadł rząd poniżej, przodem do tyłu, by pozostać odwróconym do niej. Scena była pusta, podobnie jak namiot, podniebne błyszczące koło lewitowało nie wyżej, jak dwa i pół metra nad ziemią - na wysokości najbezpieczniejszej dla niego. Wokół leżało kilka lin, niektóre zwisały ze sklepiska, piasek na arenie był mocno wydeptany. Gdzieś w nim rzucony leżał płócienny worek, z którego wysypywała się magnezja.
- Trzymasz się? - spytał, spoglądając w jej oczy. Tak ogólnie, po tym, co przeszła, wydarzenia tamtej nocy były dla niej straszną tragedią. Przetarł dłonie w spodnie, pozostawiając na nich białe ślady - nie zwracał uwagi na przetartą skórę na kolanie - i sięgnął dłońmi do paczki, powoli rozwierając papier; ze zdumieniem wyjął ze środka słoiczek i dwie fiolki. Wyjął jedną z nich, obracając ją w dłoni, zaciekawiony zawartością. - Co to takiego? - spytał, widział, że eliksir, ale nie znał jego działania. - Znasz się na tym? Na alchemii? - Mówiła, że sama to zrobiła. To bardzo miłe, że o nich pomyślała.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Arena Carringtonów
Szybka odpowiedź