Arena Carringtonów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Arena Carringtonów
Arena Carringtonów to otwarta przestrzeń, na której odbywają się różnego rodzaju pokazy. Czarodzieje gromadzą się wokół, na rozległej polanie, czasem przysiadając na pieńkach drzew, co mniejsi i odważniejsi - na gałęziach wyższych, bardziej oddalonych konarów. Nie do końca wiadomo, gdzie konkretnie arena się znajduje, choć wejście do niej znajduje się w dokach, zdaje się ono działać na zasadzie teleportu - takiego samego, jak porozrzucane po miastach świstokliki zapraszające czarodziejów na wyjątkowy spektakl. Obszerny teren otoczony jest drewnianymi wozami, z których od czasu do czasu słychać odgłosy zwierząt oraz śmiechy i przyśpiewki magicznych artystów. Wokół areny palą się ogniska nadające temu miejscu niepowtarzalną atmosferę każdego wieczoru.
W oddali, za wozami, widać pomniejsze namioty, do których można wejść, kiedy na arenie nic szczególnego się nie dzieje.
W oddali, za wozami, widać pomniejsze namioty, do których można wejść, kiedy na arenie nic szczególnego się nie dzieje.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
— Nie chciałam ci przeszkadzać — weszła mu w słowo, niezgrabnie i niezręcznie, bowiem oto właśnie w tej chwili mu przeszkadzała, jeszcze bardziej niż gdyby otrzymał od niej list. Gdzieś na czubku języka poczuła znajomy smak słów tłumaczeń, które przed wydostaniem się z jej ust zatrzymała tylko wrodzona nieśmiałość i zmęczenie ostatnimi dniami. Nie wiedziała, czy chciał słuchać o tym, że kursowała między bursą a Londynem — że siostry zdecydowały zabrać się za pogrzeb poważnie i kazały jej, jej samej, załatwić związane z tym formalności, jakby nie wycierpiała się jeszcze wystarczająco, jakby to ona była z nich najstarsza, a nie najmłodsza. Pewnie podzielenie się problemami nie przyniosłoby jej oczekiwanej ulgi; a i on... był niewiele od niej starszy. I miała nadzieję, że wojna, że tamta okrutna noc, że to wszystko nie pozostawiło go sierotą.
Na szczęście raz jeszcze udało mu się odwrócić jej uwagę swym pytaniem; przychodziło mu to zresztą tak naturalnie, że nawet nie podejrzewała go o zamiar odwrócenia jej uwagi od ciężaru rozmowy, od tego, że przed chwilą zdradziła mu, że wcale nie czuje się najlepiej. Z wciąż pochyloną głową podniosła spojrzenie w górę, posyłając mu lekki, niepewny uśmiech. W szarej zieleni spojrzenia błyskało coś na kształt ciekawości, a może bardziej ekscytacji. Nigdy nie miała kogo do siebie zapraszać.
— Oficjalnie nie... — odpowiedziała więc szeptem, bo była to tak naprawdę tajemnica. Nieoficjalnie zresztą też nie było im wolno przyjmować niespokrewnionych ze sobą chłopców, jedno podejrzenie niepoprawnego prowadzenia się wystarczało, aby zakończyć karierę opiekunki jednorożca. Zawód, jaki wykonywała, był wymagający nie tylko przez wzgląd na podopiecznych, ale także — a może przede wszystkim — przez pracodawcę. Wiedziała już, że ludzie władzy, bogatsi, silniejsi i potężniejsi od niej samej, kochali się przede wszystkim w pozorach. Nieistotna była prawda tak długo, jak coś wyglądało odpowiednio. — Ale jeżeli czegoś nie widać, skąd wiedzieć, gdzie to jest? — zapytała, prostując się wreszcie. Może trochę zbyt filozoficznie, Marcel marzył o byciu kosmonautą, a poezja w kosmosie chyba nie miała racji bytu, więc nie trzeba było jej się uczyć, ale miała przynajmniej okruszek nadziei, że zrozumie, do czego dążyła.
Fala ulgi spłynęła na nią jak deszcz na powoli usychający kwiat. Wyczekiwana i słodka sprawiła, że chyba nawet westchnęła cicho, czując jak chociaż część noszonego ciężaru opada z jej ramion. Przyjął prezent, przekaże go Jimowi, to dobrze. Lepiej, niż się tego początkowo spodziewała, popadając w fatalistyczny marazm ze zdecydowanie większą łatwością. Ale kto mógł mieć jej to za złe?
Gdy poruszył się, napierając bokiem na płachtę namiotu, trochę intuicyjnie i bez zastanowienia ruszyła za nim, w swej ufności podobna do psidwaczego szczenięcia zapatrzonego w kogoś, kogo uznało już za uosobienie bezpieczeństwa. Tak właśnie o nim myślała, choć nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy — niezależnie bowiem od tragedii, która miała na nich spaść, Marcel był obok i z nim wszystko było... Może nie lepsze, bo nie miała do czego porównać swych odczuć, ale na pewno znośne. Dla kruchości Marii to w zupełności wystarczało. Przeszła więc przez otwór, korzystając z zaproszenia, z ledwie pohamowaną ciekawością rozglądając się wokół, pragnąc pozwolić pamięci nasiąknąć szczegółami jak gąbka — choć w przeciągu ostatnich dni wiele razy zapominała nawet o najprostszych, rutynowych rzeczach. Już miała spocząć na jednym z siedzisk, nim komenda Marcela zatrzymała ją w półkroku.
— Nie musiałeś... — wydusiła z siebie zawstydzona szarmanckością tego gestu. Proste wytarcie siedziska nie było czymś, co spotkało Marię do tej pory, zazwyczaj podobne wybiegi chłopcy stosowali do jej koleżanek; wszystkie były piękne, interesujące, bogatsze i zdolniejsze od niej samej. Przyzwyczajona do braku uwagi, zwłaszcza tej dobrej, nie wiedziała do końca, jak ma postąpić, choć ostatecznie usiadła na czystym siedzisku i złożywszy dłonie na kolanach, uśmiechnęła się wreszcie — słabo słabością ciała, nie odczuwanych emocji. — Dziękuję — dodała po chwili, przymykając na moment powieki. Potrzebowała chwili, aby odnaleźć się w nowej dla siebie sytuacji, błędnik chyba znów planował spłatać jej figla, ale gdy wypuściła z siebie kilka spokojnych oddechów, powoli uniosła powieki w górę, najpierw spoglądając na zawieszone koło, później liny, na koniec koncentrując się na błękicie marcelowych oczu.
Trwała w tym chyba zbyt długo. Pytanie przez niego zadane było proste, ale to z prostymi rzeczami miała teraz, większy niż zazwyczaj, problem. Chciała się uśmiechnąć — udać silniejszą, niż była w rzeczywistości, ale mógł widzieć, że w jej ruchach brakowało energii, którą poznał w trakcie wspólnych tańców, nawet podczas ucieczki. Wydawała się senna, tylko momentami wybudzając się z tego stanu — gdy czuła się zagrożona albo podekscytowana wbrew logice żałoby. O to, że nie potrafiła utrzymać stanu zadumy tak długo, jak tego chciała, będzie się obwiniać jeszcze długo później.
— To, co trzymasz, to wywar ze szczuroszczeta — mówiła powoli i znów cicho, wychylając się nieco do przodu, aby móc przyjrzeć się fiolce lepiej. — Nie otwierajcie fiolek za wcześnie, to bardzo śmierdzi, ale działa. Służy odkażaniu ran, mniejsze nawet w całości goi — drżący palec wskazujący skierował się w stronę niewielkiego słoiczka. — A to jest maść żywokostowa. Na siniaki — nie pytał o to, ale odpowiedziała zawczasu, dopiero po tym prostując się na siedzisku, znów czując się odrobinę lżej. Domyślała się, czemu rozmowa z nim była dla niej tak trudna. Zależało jej przecież, żeby nie pomyślał o niej źle. — To proste mikstury, nie wymagają prawie żadnej wiedzy. Ale uczę się ich i o nich, bo... Nie mówiłam ci tego wcześniej, bo nie było okazji... — właściwie nie mieli czasu naprawdę porozmawiać. I nie wiedzieli o sobie wiele więcej niż to, jak się nazywali i jak wyglądali. — Ale pomagam w szpitalu. Nie jestem uzdrowicielką ani nawet sanitariuszką, ale... To dla mnie ważne. Pomagać ludziom — i teraz, z perspektywy czasu wiedziała też, jak bardzo spanikowała na jego upadek, wtedy, gdy rozciął sobie brew. Ale wciąż dopiero zbierała doświadczenie, znajdowała się ledwie na początku swojej drogi. Może... Może nie znał wielu uzdrowicielek i nie domyślił się, że popełniła błąd, oddając się emocjom? A może nie pamiętał...?
Na szczęście raz jeszcze udało mu się odwrócić jej uwagę swym pytaniem; przychodziło mu to zresztą tak naturalnie, że nawet nie podejrzewała go o zamiar odwrócenia jej uwagi od ciężaru rozmowy, od tego, że przed chwilą zdradziła mu, że wcale nie czuje się najlepiej. Z wciąż pochyloną głową podniosła spojrzenie w górę, posyłając mu lekki, niepewny uśmiech. W szarej zieleni spojrzenia błyskało coś na kształt ciekawości, a może bardziej ekscytacji. Nigdy nie miała kogo do siebie zapraszać.
— Oficjalnie nie... — odpowiedziała więc szeptem, bo była to tak naprawdę tajemnica. Nieoficjalnie zresztą też nie było im wolno przyjmować niespokrewnionych ze sobą chłopców, jedno podejrzenie niepoprawnego prowadzenia się wystarczało, aby zakończyć karierę opiekunki jednorożca. Zawód, jaki wykonywała, był wymagający nie tylko przez wzgląd na podopiecznych, ale także — a może przede wszystkim — przez pracodawcę. Wiedziała już, że ludzie władzy, bogatsi, silniejsi i potężniejsi od niej samej, kochali się przede wszystkim w pozorach. Nieistotna była prawda tak długo, jak coś wyglądało odpowiednio. — Ale jeżeli czegoś nie widać, skąd wiedzieć, gdzie to jest? — zapytała, prostując się wreszcie. Może trochę zbyt filozoficznie, Marcel marzył o byciu kosmonautą, a poezja w kosmosie chyba nie miała racji bytu, więc nie trzeba było jej się uczyć, ale miała przynajmniej okruszek nadziei, że zrozumie, do czego dążyła.
Fala ulgi spłynęła na nią jak deszcz na powoli usychający kwiat. Wyczekiwana i słodka sprawiła, że chyba nawet westchnęła cicho, czując jak chociaż część noszonego ciężaru opada z jej ramion. Przyjął prezent, przekaże go Jimowi, to dobrze. Lepiej, niż się tego początkowo spodziewała, popadając w fatalistyczny marazm ze zdecydowanie większą łatwością. Ale kto mógł mieć jej to za złe?
Gdy poruszył się, napierając bokiem na płachtę namiotu, trochę intuicyjnie i bez zastanowienia ruszyła za nim, w swej ufności podobna do psidwaczego szczenięcia zapatrzonego w kogoś, kogo uznało już za uosobienie bezpieczeństwa. Tak właśnie o nim myślała, choć nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy — niezależnie bowiem od tragedii, która miała na nich spaść, Marcel był obok i z nim wszystko było... Może nie lepsze, bo nie miała do czego porównać swych odczuć, ale na pewno znośne. Dla kruchości Marii to w zupełności wystarczało. Przeszła więc przez otwór, korzystając z zaproszenia, z ledwie pohamowaną ciekawością rozglądając się wokół, pragnąc pozwolić pamięci nasiąknąć szczegółami jak gąbka — choć w przeciągu ostatnich dni wiele razy zapominała nawet o najprostszych, rutynowych rzeczach. Już miała spocząć na jednym z siedzisk, nim komenda Marcela zatrzymała ją w półkroku.
— Nie musiałeś... — wydusiła z siebie zawstydzona szarmanckością tego gestu. Proste wytarcie siedziska nie było czymś, co spotkało Marię do tej pory, zazwyczaj podobne wybiegi chłopcy stosowali do jej koleżanek; wszystkie były piękne, interesujące, bogatsze i zdolniejsze od niej samej. Przyzwyczajona do braku uwagi, zwłaszcza tej dobrej, nie wiedziała do końca, jak ma postąpić, choć ostatecznie usiadła na czystym siedzisku i złożywszy dłonie na kolanach, uśmiechnęła się wreszcie — słabo słabością ciała, nie odczuwanych emocji. — Dziękuję — dodała po chwili, przymykając na moment powieki. Potrzebowała chwili, aby odnaleźć się w nowej dla siebie sytuacji, błędnik chyba znów planował spłatać jej figla, ale gdy wypuściła z siebie kilka spokojnych oddechów, powoli uniosła powieki w górę, najpierw spoglądając na zawieszone koło, później liny, na koniec koncentrując się na błękicie marcelowych oczu.
Trwała w tym chyba zbyt długo. Pytanie przez niego zadane było proste, ale to z prostymi rzeczami miała teraz, większy niż zazwyczaj, problem. Chciała się uśmiechnąć — udać silniejszą, niż była w rzeczywistości, ale mógł widzieć, że w jej ruchach brakowało energii, którą poznał w trakcie wspólnych tańców, nawet podczas ucieczki. Wydawała się senna, tylko momentami wybudzając się z tego stanu — gdy czuła się zagrożona albo podekscytowana wbrew logice żałoby. O to, że nie potrafiła utrzymać stanu zadumy tak długo, jak tego chciała, będzie się obwiniać jeszcze długo później.
— To, co trzymasz, to wywar ze szczuroszczeta — mówiła powoli i znów cicho, wychylając się nieco do przodu, aby móc przyjrzeć się fiolce lepiej. — Nie otwierajcie fiolek za wcześnie, to bardzo śmierdzi, ale działa. Służy odkażaniu ran, mniejsze nawet w całości goi — drżący palec wskazujący skierował się w stronę niewielkiego słoiczka. — A to jest maść żywokostowa. Na siniaki — nie pytał o to, ale odpowiedziała zawczasu, dopiero po tym prostując się na siedzisku, znów czując się odrobinę lżej. Domyślała się, czemu rozmowa z nim była dla niej tak trudna. Zależało jej przecież, żeby nie pomyślał o niej źle. — To proste mikstury, nie wymagają prawie żadnej wiedzy. Ale uczę się ich i o nich, bo... Nie mówiłam ci tego wcześniej, bo nie było okazji... — właściwie nie mieli czasu naprawdę porozmawiać. I nie wiedzieli o sobie wiele więcej niż to, jak się nazywali i jak wyglądali. — Ale pomagam w szpitalu. Nie jestem uzdrowicielką ani nawet sanitariuszką, ale... To dla mnie ważne. Pomagać ludziom — i teraz, z perspektywy czasu wiedziała też, jak bardzo spanikowała na jego upadek, wtedy, gdy rozciął sobie brew. Ale wciąż dopiero zbierała doświadczenie, znajdowała się ledwie na początku swojej drogi. Może... Może nie znał wielu uzdrowicielek i nie domyślił się, że popełniła błąd, oddając się emocjom? A może nie pamiętał...?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie chciałam ci przeszkadzać, mówiła, patrzył na nią z uśmiechem, rzadko słyszał podobne słowa. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że zwykle nie było mu w czym przeszkadzać, a tych, którzy go nie znali, w ogóle to nie obchodziło. Nie mówiła nic więcej, a on uznał, że mówić nie chciała, więc nie próbował ciągnąć ją za język. Widział, co przeszła, wiedział, jak trudne to było. Patrzeć na rozczłonkowane ciało matki. Wyparł chyba widok wyszarpanego jelita, to, co mu się śniło w późniejszej malignie i rzeczywistość mieszało się ze sobą jak w kalejdoskopie. Wcale nie chciał do tego wracać, mierzenie się z rzeczywistością, zwłaszcza trudną, nigdy go szczególnie nie interesowało, po części dlatego wybrał życie na własnych zasadach. Kącik jego ust uniósł się wyżej, kiedy zaprosiła go do siebie z pominięciem panujących zwyczajów, bo tak zrozumiał jej słowa. Nie podała mu jednak terminu, może kiedyś ją zaskoczy. Nie odpowiedziała, gdy spytał o samopoczucie, mógł to tylko uszanować.
- A może wolisz sama mu to dać? - spytał, spoglądając na nią z zainteresowaniem, które niewiele przemyśleń zdradzało - bo też niewiele ich miał. - Możesz tu na niego poczekać. Prędzej czy później się zjawi. - Wydawało mu się, że coś się w niej zmieniło, kiedy obiecał przekazać prezent Jimowi, choć nie był w stanie uchwycić co, wyglądała na zadowoloną, ciepła jak zawsze. Nagle mocno rozpromieniona, choć wydawało mu się, że westchnęła. Uśmiechnął się, rozbawiony jej reakcją, zamiast odpowiedzi obdarzając ją wylewnym scenicznym ukłonem, tak jakby przetarcie tego brudnego krzesła w istocie było wielkim dokonaniem. Już siedząc naprzeciw niej obracał w dłoni kolejne wskazane przez nią fiolki, tak jakby był w stanie rozpoznać ich zawartość, nie był. Kiwał głową, przyjmując instrukcje, mając nadzieje, że zdoła je zapamiętać - takie informacje zwykle szybko uciekały mu z głowy, ale nie mogła o tym wiedzieć.
- Dzięki - rzucił, odstawiając fiolki na krzesło obok, ostrożnie, żeby się nie rozbiły. Była bardzo skromna, wiedział, że to nieprawda, że nie wymagały żadnej wiedzy. Przecież on nie potrafiłby ich wykonać. - Za nas obu, za mnie i za Jima. Czasem rzeczywiście... zdarza nam się tego potrzebować - stwierdził z rozbawieniem, kłopoty lubiły ich, a oni lubili kłopoty. - Ale wiesz, że nie musiałaś, prawda? Nie musisz się czuć zobowiązana wobec żadnego z nas. Nie zrobiliśmy nic szczególnego, ale cieszę się, że cię wtedy znalazłem. Było... trudno. - Wtedy. Ogólnie. Skończył się świat, jak miało być? - Rodzina nie robiła ci problemów? - Że ze mną zniknęłaś. Yana cały czas im towarzyszyła, ale pamiętał też drugą kobietę.
- Tu, w Londynie? W Mungu? - spytał, gdy wyznała, czym się zajmowała. Śmiesznie przy tym wyglądał, cyrkowy błazen. Niewiele chyba wiedziała o tym, co robił tutaj on sam, ale nie chciał o tym mówić. Jego świat był dziwny, inny. On był dziwny i inny. Jego spektakle mogły zapierać dech w piersi, ale był tylko jej elementem, jak trzymane w klatce zwierzę. Sztuka nie była zajęciem dla poważnych ludzi, cyrkowa dla ludzi w ogóle, a taniec nie był zajęciem dla mężczyzn. Też pomagał. Bardzo. Ale o tym mówić nie mógł, w jej oczach mógł być tylko żebrakiem ślepym na problemy świata, jednym z wielu migających się od strasznego frontu. Miał okazję poznać się na jej opiekuńczości. Znał zasady pierwszej pomocy, w miejscu takim jak to były niezbędne, bo wypadki zdarzały się tu ciągle, tak samo jemu jak innym. Wiedział, że nic mu wtedy nie było, nic poważnego, poza złamanym nosem, ale jej troska była miła. Potrafił to sobie wyobrazić, ją, pełną zapału do niesienia pomocy. - Pacjenci pewnie chorują tylko po to, żebyś się nimi zajęła. - Mówiła, że nie była sanitariuszką, ale to przecież nic. Nie znał się na rangach ani tytułach panujących w takich miejscach. - Żartuję - sprostował swoje słowa, wydawała mu się cicha i wycofana, nie chciał, żeby pomyślała, że miał o niej złe zdanie. - Na pewno świetnie się nimi zajmujesz i robisz masę rzeczy, które sprawiają, że te pochrzanione czasy są chociaż trochę lepsze, niż byłyby bez tego. Dzięki takim jak ty są lepsze, dzięki tym, którym się chce i którym wbrew wszystkiemu wciąż zależy. - Uśmiechnął się, chciała pomagać ludziom, a to było godne podziwu i szlachetne.
- A może wolisz sama mu to dać? - spytał, spoglądając na nią z zainteresowaniem, które niewiele przemyśleń zdradzało - bo też niewiele ich miał. - Możesz tu na niego poczekać. Prędzej czy później się zjawi. - Wydawało mu się, że coś się w niej zmieniło, kiedy obiecał przekazać prezent Jimowi, choć nie był w stanie uchwycić co, wyglądała na zadowoloną, ciepła jak zawsze. Nagle mocno rozpromieniona, choć wydawało mu się, że westchnęła. Uśmiechnął się, rozbawiony jej reakcją, zamiast odpowiedzi obdarzając ją wylewnym scenicznym ukłonem, tak jakby przetarcie tego brudnego krzesła w istocie było wielkim dokonaniem. Już siedząc naprzeciw niej obracał w dłoni kolejne wskazane przez nią fiolki, tak jakby był w stanie rozpoznać ich zawartość, nie był. Kiwał głową, przyjmując instrukcje, mając nadzieje, że zdoła je zapamiętać - takie informacje zwykle szybko uciekały mu z głowy, ale nie mogła o tym wiedzieć.
- Dzięki - rzucił, odstawiając fiolki na krzesło obok, ostrożnie, żeby się nie rozbiły. Była bardzo skromna, wiedział, że to nieprawda, że nie wymagały żadnej wiedzy. Przecież on nie potrafiłby ich wykonać. - Za nas obu, za mnie i za Jima. Czasem rzeczywiście... zdarza nam się tego potrzebować - stwierdził z rozbawieniem, kłopoty lubiły ich, a oni lubili kłopoty. - Ale wiesz, że nie musiałaś, prawda? Nie musisz się czuć zobowiązana wobec żadnego z nas. Nie zrobiliśmy nic szczególnego, ale cieszę się, że cię wtedy znalazłem. Było... trudno. - Wtedy. Ogólnie. Skończył się świat, jak miało być? - Rodzina nie robiła ci problemów? - Że ze mną zniknęłaś. Yana cały czas im towarzyszyła, ale pamiętał też drugą kobietę.
- Tu, w Londynie? W Mungu? - spytał, gdy wyznała, czym się zajmowała. Śmiesznie przy tym wyglądał, cyrkowy błazen. Niewiele chyba wiedziała o tym, co robił tutaj on sam, ale nie chciał o tym mówić. Jego świat był dziwny, inny. On był dziwny i inny. Jego spektakle mogły zapierać dech w piersi, ale był tylko jej elementem, jak trzymane w klatce zwierzę. Sztuka nie była zajęciem dla poważnych ludzi, cyrkowa dla ludzi w ogóle, a taniec nie był zajęciem dla mężczyzn. Też pomagał. Bardzo. Ale o tym mówić nie mógł, w jej oczach mógł być tylko żebrakiem ślepym na problemy świata, jednym z wielu migających się od strasznego frontu. Miał okazję poznać się na jej opiekuńczości. Znał zasady pierwszej pomocy, w miejscu takim jak to były niezbędne, bo wypadki zdarzały się tu ciągle, tak samo jemu jak innym. Wiedział, że nic mu wtedy nie było, nic poważnego, poza złamanym nosem, ale jej troska była miła. Potrafił to sobie wyobrazić, ją, pełną zapału do niesienia pomocy. - Pacjenci pewnie chorują tylko po to, żebyś się nimi zajęła. - Mówiła, że nie była sanitariuszką, ale to przecież nic. Nie znał się na rangach ani tytułach panujących w takich miejscach. - Żartuję - sprostował swoje słowa, wydawała mu się cicha i wycofana, nie chciał, żeby pomyślała, że miał o niej złe zdanie. - Na pewno świetnie się nimi zajmujesz i robisz masę rzeczy, które sprawiają, że te pochrzanione czasy są chociaż trochę lepsze, niż byłyby bez tego. Dzięki takim jak ty są lepsze, dzięki tym, którym się chce i którym wbrew wszystkiemu wciąż zależy. - Uśmiechnął się, chciała pomagać ludziom, a to było godne podziwu i szlachetne.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Była mu wdzięczna — za to, że dawał jej przestrzeń, pozwalając mówić więcej albo mniej, ale zawsze tyle, ile czuła. Ktoś pomyślałby, że to normalne, że tak zachowują się nawet nie tylko przyjaciele, ale po prostu spotkani przypadkiem ludzie, ci, których losy połączyły się w jakiś wspólny węzeł, odpowiedni dla chwilowego kataklizmu, taki, który wcale nie musiał przetrwać wszystkiego. Ale to było miłe. Po prostu. A dla osoby, która nigdy nie miała relacji z ludźmi na tyle bliskich, aby zyskać w ich oczach na miano przyjaciółki, takie małe rzeczy zyskiwały na wadze.
Z każdą chwilą ból głowy, ten dudniący, nie do zniesienia i niepozwalający się ujarzmić, powoli odchodził, a może przesuwał się na dalsze plany jej myśli. Po prostu, przez bliskość kogoś, kto mógł zrozumieć. Nie oceniał jej tak surowo, jak robiło to społeczeństwo we wszystkie inne okazje.
— Nie będę sprawiać ci kłopotu? Albo jemu... — nie wiedziała, że Jim też pracował w cyrku; ale chyba musiał, skoro miał tutaj wrócić, skoro najwyraźniej tutaj mieszkał. I skoro prawie zawsze widywała ich razem, albo przynajmniej w teoretycznie niewielkiej od siebie odległości. Mimo tego, że podarowanie eliksiru Jimowi sprawiłoby jej dużą radość, to nie mogła tak po prostu dać się jej porwać. Nie mogła na cześć swojego widzimisię (co z tego, że wspartego propozycją Marcela!) narażać ich na jakiekolwiek konsekwencje. Cyrk nie wydawał się jej miejscem przesadnie egzekwującym reguły kindersztuby, ale wiele rzeczy umykało jej oczom. I wolała nie ryzykować.
Ledwo powstrzymała się od chichotu — choć ten chciał uciec z jej ciała, śmiech wydawał jej się taki obcy, nie pasował do czerni, do łez przelewanych nad pamięcią drogich rodziców, a przecież kochała ich bardzo mocno, najbardziej, jak tylko potrafiła. I wciąż czuła, że zrobiła dla nich za mało. Na co im miłość, którą czuło do nich najmłodsze dziecko, gdy byli... Martwi? Dlatego też wystarczyło kilka mrugnięć, bolesne przywołanie się do porządku i ściągnięcie na ziemię, nawet pomimo tego, że ten sceniczny ukłon szarpnął strunami jej imaginacji, pozwalając sobie wyobrazić Marcela w trakcie występu. Musiał być cudowny i zapierać dech w piersiach... Występ, oczywiście.
— Może i nie musiałam, ale chciałam. Nie traktujcie tego jako... coś złego — jak w tych dwóch, prostych bądź co bądź zdaniach, mogła na przemian przeplatać się niepewność z zupełną pewnością i słusznością wypowiadanych słów? Najwyraźniej mogła, Maria przesuwała podobne granice nieświadomie, ale wciąż odważnie. Do tego stopnia, że najpierw uciekając wzrokiem, powróciła szarozielonymi tęczówkami do twarzy siedzącego przed nią chłopaka, nie omieszkując się jednocześnie poprawić na siedzeniu. Nie należało ono do szczególnie wygodnych, a przez moment wydawało się być pokryte tysiącami igiełek wbijających się w ciało. Cóż za dziwy potrafił czynić ludzki organizm pod wpływem stresu, jakie figle płatać samemu sobie. — Na elfim szlaku spotkałyśmy moje dwie kuzynki. Yanę i Elvirę — Yanę poznał, liczyła więc, że skojarzy imię Elviry z kobietą, która spacerowała w towarzystwie — tego Maria nie wiedziała — jego ojca. — Yana powiedziała Elvirze o tym, jak uciekaliśmy, dokąd. Że żyję. A Elvira... och Marcel, gdybyś ją tylko zobaczył... — tym razem nie zdołała powstrzymać łez napływających do oczu. Obróciła twarz w bok, w kierunku reszty trybun, opierając dolną część buzi o otwartą dłoń. Palce stukały przez chwilę w policzek, potrzebowała chwili, aby się uspokoić. — Była cała poparzona. Nogi w opatrunkach. Ledwo uszła z życiem — zwierzyła się szeptem, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że nie o to pytał. Kolejne westchnienie musiało uciec z jej ust, nim wyprostowała się, siadła już zupełnie prosto. Przepełnione smutkiem oczy nie szukały już ucieczki. — One nie robiły mi problemów. Ale moje siostry... One mówią, że to przeze mnie — próbowała powstrzymać się przed zaciśnięciem ust, z marnym rezultatem. Podbródek drżał w preludium płaczu, ale starała się ze wszystkich sił — i dla pamięci rodziców — traktować swój ból jak najbardziej godnie. — Że gdybym nie bawiła się w Londynie jak dzieciak, a była wtedy z nimi, to by się tak nie stało — ale wiedzieli, że nie miała możliwości zmienić biegu zdarzeń. Że gdyby nie była w Londynie, a w domu, umarłaby pod tym samym odłamkiem kosmicznej skały. Wbrew sobie uniosła brodę do góry, gdy twarz kierowała do słońca — a teraz do szczytu namiotu — łatwiej było schować łzy. — Ale nie mogę ich winić. Też straciły rodziców... — dodała po chwili, raz tylko pociągając nosem, nim znów skierowała spojrzenie w jego stronę i uśmiechnęła się, przeraźliwie smutno, ale z wrodzoną łagodnością. Nie mogła nikogo oskarżać za to, jak czuł emocje. Nigdy nie było jednej dobrej drogi ich ekspresji.
Nie spodziewała się tylko, że zaśmieje się — nagle i szczerze, na sugestię, że mogłaby pracować w Mungu. Nie chcąc, żeby Marcel uznał, że śmieje się z niego, uniosła jedną rękę w górę, prosząc go o chwilę na uspokojenie.
— W Mungu nie stać mnie nawet na leczenie, odstraszałabym im pacjentów — jej matką nie była prawdziwa lady Parkinson, a ona sama nie była Elvirą Multon, która mogła pozwolić sobie na naukę w najlepszym bądź co bądź, ale wymagającym środowisku magimedycznym w kraju. — W Warwick. To daleko z Londynu, ale wszędzie potrzeba pomocy — bo taka była prawda; nie wszyscy dożywali dotarcia do Munga. Zdecydowana większość pacjentów kierowała się więc do wioskowych uzdrowicieli, znachorek i szeptuch, rzadko kiedy mogąc pozwolić sobie na niewielką, lokalną lecznicę, a co dopiero szpital. Taki z prawdziwego zdarzenia. Nie potrzebował wielu pięter, ważne było, że spełniał swoją funkcję. Nie spodziewała się jednak, że z takim zapałem podejdzie do chwalenia jej za dopiero co podjęty wybór. Sama widziała siebie jako niezdecydowaną, jako kogoś, kto bardziej czuje, niż wie, a to niezbyt dobra cecha dla sanitariuszki, nawet tej początkującej. Niemniej jednak, jego słowa rozlały jakieś ciepło w jej klatce piersiowej, uśmiech wreszcie sięgnął nie tak dawno załzawionych oczu. — Jakbyście potrzebowali z Jimem pomocy, to... Może nie potrafię wiele, ale chciałabym, żebyście mogli na mnie liczyć — powiedziała wreszcie, przechylając się nieco do przodu. Jedna z dłoni, prawa, spoczęła na lewej piersi, jak do ślubowania. — Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy i jeszcze więcej.
Z każdą chwilą ból głowy, ten dudniący, nie do zniesienia i niepozwalający się ujarzmić, powoli odchodził, a może przesuwał się na dalsze plany jej myśli. Po prostu, przez bliskość kogoś, kto mógł zrozumieć. Nie oceniał jej tak surowo, jak robiło to społeczeństwo we wszystkie inne okazje.
— Nie będę sprawiać ci kłopotu? Albo jemu... — nie wiedziała, że Jim też pracował w cyrku; ale chyba musiał, skoro miał tutaj wrócić, skoro najwyraźniej tutaj mieszkał. I skoro prawie zawsze widywała ich razem, albo przynajmniej w teoretycznie niewielkiej od siebie odległości. Mimo tego, że podarowanie eliksiru Jimowi sprawiłoby jej dużą radość, to nie mogła tak po prostu dać się jej porwać. Nie mogła na cześć swojego widzimisię (co z tego, że wspartego propozycją Marcela!) narażać ich na jakiekolwiek konsekwencje. Cyrk nie wydawał się jej miejscem przesadnie egzekwującym reguły kindersztuby, ale wiele rzeczy umykało jej oczom. I wolała nie ryzykować.
Ledwo powstrzymała się od chichotu — choć ten chciał uciec z jej ciała, śmiech wydawał jej się taki obcy, nie pasował do czerni, do łez przelewanych nad pamięcią drogich rodziców, a przecież kochała ich bardzo mocno, najbardziej, jak tylko potrafiła. I wciąż czuła, że zrobiła dla nich za mało. Na co im miłość, którą czuło do nich najmłodsze dziecko, gdy byli... Martwi? Dlatego też wystarczyło kilka mrugnięć, bolesne przywołanie się do porządku i ściągnięcie na ziemię, nawet pomimo tego, że ten sceniczny ukłon szarpnął strunami jej imaginacji, pozwalając sobie wyobrazić Marcela w trakcie występu. Musiał być cudowny i zapierać dech w piersiach... Występ, oczywiście.
— Może i nie musiałam, ale chciałam. Nie traktujcie tego jako... coś złego — jak w tych dwóch, prostych bądź co bądź zdaniach, mogła na przemian przeplatać się niepewność z zupełną pewnością i słusznością wypowiadanych słów? Najwyraźniej mogła, Maria przesuwała podobne granice nieświadomie, ale wciąż odważnie. Do tego stopnia, że najpierw uciekając wzrokiem, powróciła szarozielonymi tęczówkami do twarzy siedzącego przed nią chłopaka, nie omieszkując się jednocześnie poprawić na siedzeniu. Nie należało ono do szczególnie wygodnych, a przez moment wydawało się być pokryte tysiącami igiełek wbijających się w ciało. Cóż za dziwy potrafił czynić ludzki organizm pod wpływem stresu, jakie figle płatać samemu sobie. — Na elfim szlaku spotkałyśmy moje dwie kuzynki. Yanę i Elvirę — Yanę poznał, liczyła więc, że skojarzy imię Elviry z kobietą, która spacerowała w towarzystwie — tego Maria nie wiedziała — jego ojca. — Yana powiedziała Elvirze o tym, jak uciekaliśmy, dokąd. Że żyję. A Elvira... och Marcel, gdybyś ją tylko zobaczył... — tym razem nie zdołała powstrzymać łez napływających do oczu. Obróciła twarz w bok, w kierunku reszty trybun, opierając dolną część buzi o otwartą dłoń. Palce stukały przez chwilę w policzek, potrzebowała chwili, aby się uspokoić. — Była cała poparzona. Nogi w opatrunkach. Ledwo uszła z życiem — zwierzyła się szeptem, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że nie o to pytał. Kolejne westchnienie musiało uciec z jej ust, nim wyprostowała się, siadła już zupełnie prosto. Przepełnione smutkiem oczy nie szukały już ucieczki. — One nie robiły mi problemów. Ale moje siostry... One mówią, że to przeze mnie — próbowała powstrzymać się przed zaciśnięciem ust, z marnym rezultatem. Podbródek drżał w preludium płaczu, ale starała się ze wszystkich sił — i dla pamięci rodziców — traktować swój ból jak najbardziej godnie. — Że gdybym nie bawiła się w Londynie jak dzieciak, a była wtedy z nimi, to by się tak nie stało — ale wiedzieli, że nie miała możliwości zmienić biegu zdarzeń. Że gdyby nie była w Londynie, a w domu, umarłaby pod tym samym odłamkiem kosmicznej skały. Wbrew sobie uniosła brodę do góry, gdy twarz kierowała do słońca — a teraz do szczytu namiotu — łatwiej było schować łzy. — Ale nie mogę ich winić. Też straciły rodziców... — dodała po chwili, raz tylko pociągając nosem, nim znów skierowała spojrzenie w jego stronę i uśmiechnęła się, przeraźliwie smutno, ale z wrodzoną łagodnością. Nie mogła nikogo oskarżać za to, jak czuł emocje. Nigdy nie było jednej dobrej drogi ich ekspresji.
Nie spodziewała się tylko, że zaśmieje się — nagle i szczerze, na sugestię, że mogłaby pracować w Mungu. Nie chcąc, żeby Marcel uznał, że śmieje się z niego, uniosła jedną rękę w górę, prosząc go o chwilę na uspokojenie.
— W Mungu nie stać mnie nawet na leczenie, odstraszałabym im pacjentów — jej matką nie była prawdziwa lady Parkinson, a ona sama nie była Elvirą Multon, która mogła pozwolić sobie na naukę w najlepszym bądź co bądź, ale wymagającym środowisku magimedycznym w kraju. — W Warwick. To daleko z Londynu, ale wszędzie potrzeba pomocy — bo taka była prawda; nie wszyscy dożywali dotarcia do Munga. Zdecydowana większość pacjentów kierowała się więc do wioskowych uzdrowicieli, znachorek i szeptuch, rzadko kiedy mogąc pozwolić sobie na niewielką, lokalną lecznicę, a co dopiero szpital. Taki z prawdziwego zdarzenia. Nie potrzebował wielu pięter, ważne było, że spełniał swoją funkcję. Nie spodziewała się jednak, że z takim zapałem podejdzie do chwalenia jej za dopiero co podjęty wybór. Sama widziała siebie jako niezdecydowaną, jako kogoś, kto bardziej czuje, niż wie, a to niezbyt dobra cecha dla sanitariuszki, nawet tej początkującej. Niemniej jednak, jego słowa rozlały jakieś ciepło w jej klatce piersiowej, uśmiech wreszcie sięgnął nie tak dawno załzawionych oczu. — Jakbyście potrzebowali z Jimem pomocy, to... Może nie potrafię wiele, ale chciałabym, żebyście mogli na mnie liczyć — powiedziała wreszcie, przechylając się nieco do przodu. Jedna z dłoni, prawa, spoczęła na lewej piersi, jak do ślubowania. — Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy i jeszcze więcej.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Jego usta wygięły się w uśmiechu, spoglądał na nią jak spogląda się na trudną zagadkę. Nie znał wielu ludzi takich jak ona, w szkole unikał zamkniętych ludzi, bo wydawało mu się, ze widzą w nim problem, w samodzielnym życiu w jego otoczeniu już ich nie było. Wycofanie nie pozwalała przetrwać na ulicy, nie była też cechą ludzi, z którymi żył, artystów Areny. Ich siłą - i koniecznością - było żyć odwrotnie. Znał dużo ludzi, otwarty był na wszystkich.
- Przyniesienie prezentu... miałoby być kłopotem? - powtórzył po niej, spoglądając na nią wciąż z tym samym uśmiechem, nie rozumiał dlaczego. - Co? Nie! - wtrącił od razu, może nieco zbyt szybko i zbyt głośno, gdy poprosiła, żeby nie traktował jej gestu jako czegoś złego, nie traktował go tak wcale, był miły. - Nie o to mi chodziło. Po prostu... to miłe, dziękuję. Nie spodziewaliśmy się - Odruchowo odpowiedział za siebie i Jamesa. Nie powtórzył wcześniejszych zapewnień, nie chcąc, żeby znów odczytała je źle.
- Elvira to ta starsza? - spytał, pamiętając drugą z kobiet. Zostawili ją tamtego dnia za sobą, nie oglądali się za nią zupełnie tak, jak za jego ojcem. Nie dbał o to, co się z nim stanie i miał nadzieję, że poniesie śmierć, na którą zasługiwał. Mogli pomóc im obojgu, nie pomogli żadnemu, ale wiedział, że Maria nie zrobiła tego celowo. Była wystraszona, była w szoku. Nie bardzo potrafił znaleźć w sobie względem Elviry empatię. Rozmawiała z jego ojcem jak dobra znajoma, nie mogła być nikim dobrym i jak nikt dobry traktowała Marię. Czuł sprzeciw na myśl, że Maria jeszcze się o nią martwiła. Nie powinna, w potrzebie było znacznie więcej dobrych ludzi. - Wtedy, na szlaku, zachowywałaś się jakbyś... jakby ona... jakby nie układało wam się najlepiej - zebrał myśli bez przekonania, unosząc ku niej spojrzenie, pytające, niepewne, Elvira ją obrażała, a Maria nie oglądała się za siebie. - Czy ona dobrze cię traktuje, Mario? - zapytał wprost, mocniej zmartwiony o nią niż o ranną. Zmarszczył brew. - Co przez ciebie? Przez ciebie spadło niebo? - Pokręcił głową. - Przestań, pewnie tego nie rozumieją. - Założył, że były młodsze od niej, że ciężar, który na niej spoczywał wynikał z konieczności opieki nad nimi. Był jedynakiem. Nie do końca potrafił zrozumieć naturę siostrzanej więzi, on swoich bliskich wybrał sobie sam. Ojciec nie życzył mu śmierci, próbował mu ją podarować. Więź krwi nic dla niego nie znaczyła, matka była jedyną, u której dostrzegał jej wartość. O tym, że miał brata, jeszcze nie wiedział. Ale Maria była smutna, ale jej podbródek drżał, a błysk w oku przyćmiewało dziś nie tylko zmęczenie, ale i cień bólu, a może i strachu względem żalu sióstr. Milczał dłuższą chwilę, patrząc prosto na nią. Chciałby potrafić ją pocieszyć, ale nie potrafił mądrze dobierać słów. - Ma się nimi kto zająć? - zapytał, czy opieka nad nimi też była teraz obowiązkiem Marii? - Mają gdzie mieszkać? Gdzie wtedy były? - Może mógłby pomóc, jakoś. Musiałby popytać. Potrafił sobie wyobrazić, w jakim stanie była dziś Oaza, ale Zakon Feniksa dysponował większą ilością kryjówek.
Nie do końca rozumiał, co ją tak rozbawiło w Mungu, ale unosząc lekko brwi, właściwie rad, że się rozweseliła, odczekał spokojnie, aż się uspokoi i odpowie. Nie wiedział, co i ile tam kosztowało, zapewnieniem mu opieki przeważnie zajmował się pan Carrington. Kiwnął głową, Warwick. Freddie mieszkał w Warwick, niewiele więcej wiedział o tym mieście. Bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, o czym mówiła, że pomocy potrzebowali wszędzie. Na wojnie, po kataklizmie pewnie jeszcze bardziej. Uśmiechnął się, ciepło, słysząc jej obietnicę.
- Będziemy trzymać cię za słowo. Chyba zdarza nam się czasem... trochę wpadać w kłopoty - przytaknął, bezgłośnie parskając śmiechem. Wiedział, że nie będą, że nei mogli zwracać jej głowy każdym zadrapaniem, ale zdarzało się, że pomoc była im potrzebna i zdarzało się, że zajść z nią do Munga nie byłoby rozważnie - zwłaszcza gdy obrażenia pozostawiali tutejsi stróże prawa. O tym Maria wiedzieć nie mogła i nie powinna.
- Przyniesienie prezentu... miałoby być kłopotem? - powtórzył po niej, spoglądając na nią wciąż z tym samym uśmiechem, nie rozumiał dlaczego. - Co? Nie! - wtrącił od razu, może nieco zbyt szybko i zbyt głośno, gdy poprosiła, żeby nie traktował jej gestu jako czegoś złego, nie traktował go tak wcale, był miły. - Nie o to mi chodziło. Po prostu... to miłe, dziękuję. Nie spodziewaliśmy się - Odruchowo odpowiedział za siebie i Jamesa. Nie powtórzył wcześniejszych zapewnień, nie chcąc, żeby znów odczytała je źle.
- Elvira to ta starsza? - spytał, pamiętając drugą z kobiet. Zostawili ją tamtego dnia za sobą, nie oglądali się za nią zupełnie tak, jak za jego ojcem. Nie dbał o to, co się z nim stanie i miał nadzieję, że poniesie śmierć, na którą zasługiwał. Mogli pomóc im obojgu, nie pomogli żadnemu, ale wiedział, że Maria nie zrobiła tego celowo. Była wystraszona, była w szoku. Nie bardzo potrafił znaleźć w sobie względem Elviry empatię. Rozmawiała z jego ojcem jak dobra znajoma, nie mogła być nikim dobrym i jak nikt dobry traktowała Marię. Czuł sprzeciw na myśl, że Maria jeszcze się o nią martwiła. Nie powinna, w potrzebie było znacznie więcej dobrych ludzi. - Wtedy, na szlaku, zachowywałaś się jakbyś... jakby ona... jakby nie układało wam się najlepiej - zebrał myśli bez przekonania, unosząc ku niej spojrzenie, pytające, niepewne, Elvira ją obrażała, a Maria nie oglądała się za siebie. - Czy ona dobrze cię traktuje, Mario? - zapytał wprost, mocniej zmartwiony o nią niż o ranną. Zmarszczył brew. - Co przez ciebie? Przez ciebie spadło niebo? - Pokręcił głową. - Przestań, pewnie tego nie rozumieją. - Założył, że były młodsze od niej, że ciężar, który na niej spoczywał wynikał z konieczności opieki nad nimi. Był jedynakiem. Nie do końca potrafił zrozumieć naturę siostrzanej więzi, on swoich bliskich wybrał sobie sam. Ojciec nie życzył mu śmierci, próbował mu ją podarować. Więź krwi nic dla niego nie znaczyła, matka była jedyną, u której dostrzegał jej wartość. O tym, że miał brata, jeszcze nie wiedział. Ale Maria była smutna, ale jej podbródek drżał, a błysk w oku przyćmiewało dziś nie tylko zmęczenie, ale i cień bólu, a może i strachu względem żalu sióstr. Milczał dłuższą chwilę, patrząc prosto na nią. Chciałby potrafić ją pocieszyć, ale nie potrafił mądrze dobierać słów. - Ma się nimi kto zająć? - zapytał, czy opieka nad nimi też była teraz obowiązkiem Marii? - Mają gdzie mieszkać? Gdzie wtedy były? - Może mógłby pomóc, jakoś. Musiałby popytać. Potrafił sobie wyobrazić, w jakim stanie była dziś Oaza, ale Zakon Feniksa dysponował większą ilością kryjówek.
Nie do końca rozumiał, co ją tak rozbawiło w Mungu, ale unosząc lekko brwi, właściwie rad, że się rozweseliła, odczekał spokojnie, aż się uspokoi i odpowie. Nie wiedział, co i ile tam kosztowało, zapewnieniem mu opieki przeważnie zajmował się pan Carrington. Kiwnął głową, Warwick. Freddie mieszkał w Warwick, niewiele więcej wiedział o tym mieście. Bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, o czym mówiła, że pomocy potrzebowali wszędzie. Na wojnie, po kataklizmie pewnie jeszcze bardziej. Uśmiechnął się, ciepło, słysząc jej obietnicę.
- Będziemy trzymać cię za słowo. Chyba zdarza nam się czasem... trochę wpadać w kłopoty - przytaknął, bezgłośnie parskając śmiechem. Wiedział, że nie będą, że nei mogli zwracać jej głowy każdym zadrapaniem, ale zdarzało się, że pomoc była im potrzebna i zdarzało się, że zajść z nią do Munga nie byłoby rozważnie - zwłaszcza gdy obrażenia pozostawiali tutejsi stróże prawa. O tym Maria wiedzieć nie mogła i nie powinna.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Z szeroko otwartymi oczami przyglądała się mu — wydawało się, że bez zrozumienia, aż do czasu, gdy tak gorliwie wtrącił się w jej ciąg myśli. Wtedy jej spojrzenie złagodniało już do reszty, na usta nieśmiało wyszedł uśmiech, który niedługo później zamienił się w cichy, ale ciepły śmiech. Było w tym coś uroczego, w tym jak mijali się czasami w zrozumieniu, przede wszystkim chyba przez wzgląd na to, z jak różnych światów pochodzili. Ale Maria próbowała zrozumieć i jego — na podstawie drobnych wskazówek, które mogła poznać przez tych kilka krótkich dni. Resztę dopowiadała sobie sama, w chwilach takich jak te wymieniając swoje domysły na fakty.
— Przyjście niezapowiedzianą — wyjaśniła więc, chociaż z każdą sekundą uświadamiała sobie coraz bardziej, że tak naprawdę mogła się przejmować na wyrost. Ale teraz tak trudno było jej ułożyć sobie cokolwiek w głowie, chyba była zbyt wyczulona. Tak po prostu, w pewnym bezdennym smutku topiła się nie tylko po samą szyję, znikała pod jego taflą. Dlatego też chyba nie potrafiła dobrze ocenić tego, jak jej obecność mogła wpływać na kogoś innego. Myślała, że... Skoro czuła się jak ciężar, to inni z pewnością również ją tak widzieli. Kiwnęła natomiast głową na tak, gdy pytał czy Elvira była starszą. Nie znali się pewnie, Marcel i Elvira, mógł zadawać więc takie i podobne pytania bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń. Odpowie mu na wszystkie wątpliwości, najlepiej jak będzie umiała. Bo szczerości nie musiała trzymać na smyczy, była jej drugim imieniem. — Znaczy... — uniosła jedną z dłoni w górę, przeczesując palcami pasma kręconych włosów. — Zazwyczaj jest dla mnie miła. Ale są też dni, momenty, w których... Potrafi być okrutna. Ale wtedy to moja wina, bo ją denerwuję swoją głupotą... — ostatnie zdanie nie przyszło jej z łatwością, widać było, że ważyła słowa na języku, ale przecież... To nic dziwnego, że komuś puszczały przy niej nerwy. Była głupią, strachliwą nastolatką. — Tamtego wieczoru obraziła się na mnie, że miałam na sobie czarną pelerynę, a nie czarną sukienkę. Ale wtedy... Nie miałam żadnych żałobnych ubrań. Nawet tę sukienkę po prostu przerobiłam Coloritum... — westchnęła wreszcie, ciężko, dłońmi przesuwając po materiale sukienki, wygładzając ją na swoich nogach. Później milczała, przez dłuższy moment pozwalając mu mówić, pewnie tego nie rozumieją brzmiało jak wygodne rozwiązanie problemu. Może tak właśnie było. Nie rozumiały, co przeżyła Maria, która musiała samodzielnie złożyć do grobu szczątki ich rodziców. Nie rozumiały, co przeżyła, biegnąc co sił w nogach po to, aby uciec przed śmiercią. Może była dla nich zbyt surowa, nie rozumiejąc ich bólu? Może jej tragedia nie była... Aż tak istotna? — Mają mężów — odpowiedziała prędko, bez zastanowienia. — Violet ma nawet synka. Byli wtedy u rodziny jej męża, na wsi. A Daisy i jej mąż ukryli się w piwnicach z resztą mieszkańców ich kamienicy — odpowiedziała od razu, unosząc palce do skroni, aby rozmasować je regularnymi ruchami. — Mówiły, że... że się udało. Że mają dom. Jedyną bezdomną siostrą jestem więc ja — uśmiechnęła się gorzko, wreszcie układając obie dłonie na swoich kolanach. Otworzyła wreszcie oczy, próbując pochwycić jego spojrzenie. — Ale to nieważne. Nie powinnam cię zadręczać swoimi problemami. Tylu ludzi jest w podobnej sytuacji, wydaje się, że moja żałoba jest niemalże pospolita — i dlatego też czuła, że czasami zachowywała się głupio. Inni lepiej radzili sobie z bólem, ze stratą. A ona starała się nawigować pomiędzy wieloma skomplikowanymi uczuciami, nie wiedząc jeszcze albo nie dopuszczając do siebie myśli, że każdy sposób przeżywania tak wielkiego smutku był odpowiedni. Ważny i godny.
— Mam nadzieję, że równie prędko z nich wychodzicie — wyszeptała, powoli podnosząc rękę w górę, palcami pragnąc dotknąć grzbietu jego nosa, ale zatrzymała rękę w powietrzu. — Mogłabym? Wygląda... Na zagojony.
— Przyjście niezapowiedzianą — wyjaśniła więc, chociaż z każdą sekundą uświadamiała sobie coraz bardziej, że tak naprawdę mogła się przejmować na wyrost. Ale teraz tak trudno było jej ułożyć sobie cokolwiek w głowie, chyba była zbyt wyczulona. Tak po prostu, w pewnym bezdennym smutku topiła się nie tylko po samą szyję, znikała pod jego taflą. Dlatego też chyba nie potrafiła dobrze ocenić tego, jak jej obecność mogła wpływać na kogoś innego. Myślała, że... Skoro czuła się jak ciężar, to inni z pewnością również ją tak widzieli. Kiwnęła natomiast głową na tak, gdy pytał czy Elvira była starszą. Nie znali się pewnie, Marcel i Elvira, mógł zadawać więc takie i podobne pytania bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń. Odpowie mu na wszystkie wątpliwości, najlepiej jak będzie umiała. Bo szczerości nie musiała trzymać na smyczy, była jej drugim imieniem. — Znaczy... — uniosła jedną z dłoni w górę, przeczesując palcami pasma kręconych włosów. — Zazwyczaj jest dla mnie miła. Ale są też dni, momenty, w których... Potrafi być okrutna. Ale wtedy to moja wina, bo ją denerwuję swoją głupotą... — ostatnie zdanie nie przyszło jej z łatwością, widać było, że ważyła słowa na języku, ale przecież... To nic dziwnego, że komuś puszczały przy niej nerwy. Była głupią, strachliwą nastolatką. — Tamtego wieczoru obraziła się na mnie, że miałam na sobie czarną pelerynę, a nie czarną sukienkę. Ale wtedy... Nie miałam żadnych żałobnych ubrań. Nawet tę sukienkę po prostu przerobiłam Coloritum... — westchnęła wreszcie, ciężko, dłońmi przesuwając po materiale sukienki, wygładzając ją na swoich nogach. Później milczała, przez dłuższy moment pozwalając mu mówić, pewnie tego nie rozumieją brzmiało jak wygodne rozwiązanie problemu. Może tak właśnie było. Nie rozumiały, co przeżyła Maria, która musiała samodzielnie złożyć do grobu szczątki ich rodziców. Nie rozumiały, co przeżyła, biegnąc co sił w nogach po to, aby uciec przed śmiercią. Może była dla nich zbyt surowa, nie rozumiejąc ich bólu? Może jej tragedia nie była... Aż tak istotna? — Mają mężów — odpowiedziała prędko, bez zastanowienia. — Violet ma nawet synka. Byli wtedy u rodziny jej męża, na wsi. A Daisy i jej mąż ukryli się w piwnicach z resztą mieszkańców ich kamienicy — odpowiedziała od razu, unosząc palce do skroni, aby rozmasować je regularnymi ruchami. — Mówiły, że... że się udało. Że mają dom. Jedyną bezdomną siostrą jestem więc ja — uśmiechnęła się gorzko, wreszcie układając obie dłonie na swoich kolanach. Otworzyła wreszcie oczy, próbując pochwycić jego spojrzenie. — Ale to nieważne. Nie powinnam cię zadręczać swoimi problemami. Tylu ludzi jest w podobnej sytuacji, wydaje się, że moja żałoba jest niemalże pospolita — i dlatego też czuła, że czasami zachowywała się głupio. Inni lepiej radzili sobie z bólem, ze stratą. A ona starała się nawigować pomiędzy wieloma skomplikowanymi uczuciami, nie wiedząc jeszcze albo nie dopuszczając do siebie myśli, że każdy sposób przeżywania tak wielkiego smutku był odpowiedni. Ważny i godny.
— Mam nadzieję, że równie prędko z nich wychodzicie — wyszeptała, powoli podnosząc rękę w górę, palcami pragnąc dotknąć grzbietu jego nosa, ale zatrzymała rękę w powietrzu. — Mogłabym? Wygląda... Na zagojony.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Ach... - westchnął, próbując zrozumieć, zamiast tego kąciki ust uniosły się w szczerym rozbawieniu. - Nie jestem ministrem, nie mam kalendarza wizyt - zapewnił ją lekko, miejsce takie jak to codziennie było pełno ludzi, przychodzili, wychodzili, nikt nie trzymał nad nim ciężkiego bata dyscypliny, miejsce to zresztą dalekie było elegancji, a tutejsi artyści nieszczególnie przywiązani do galanterii. Nie dostrzegła tego, kiedy szła tu sama? - Ale następnym razem koniecznie uprzedź moją asystentkę. Rozłożę czerwony dywan i... może zetrę kurz z tych siedzeń... - zamyślił się, z uśmiechem, tylko żartował. Był przyzwyczajony do tego, że ludzie odwiedzali go tutaj wtedy, kiedy chcieli i bez zapowiedzi. Wydawało mu się, że inaczej robią tylko ważniaki na poważnych stanowiskach, bo nie znał nigdy innego życia. Zmarszczył brew, gdy słyszał, jak opowiada o Elvirze.
- Nic nie uzasadnia okrucieństwa - wtrącił, patrząc na nią ze zmartwieniem. Nie rozumiał, dlaczego ją usprawiedliwiała, tak jak nie mógł rozumieć skomplikowanych rodzinnych więzi. - Nawet głupota. - Często był głupi. Przeważnie. Ale żył dalej dzięki ludziom, którzy dawali mu szansę mimo to. Nikt nie zasługiwał na karę za samo to, że istniał, choć dziś za istnienie karanych było wielu - może właśnie zwłaszcza dlatego. - Powinna ci pomóc, zamiast szukać głupiej zaczepki - zawyrokował bez zawahania, Elvira towarzyszyła jego ojcu, miała pieniądze, nie była dziewczyną znikąd, mogła kupić Marii i dziesięć czarnych sukienek. Co ją to w ogóle obchodziło? - Widziałem, jak cię szarpała - przypomniał sobie, wypowiadając te słowa niepewnie i cicho, unosząc ku niej pytające spojrzenie. Nie musiała mówić, jeśli nie chciała.
- Mężów? To... to nie są dzieci? - zdziwił się, spoglądając na nią szeroko otwartymi oczami. Usprawiedliwiał naiwne pretensje, bo nie były pretensjami dorosłych kobiet. Ale powoli układał te klocki, dostrzegając, że rodzina Marii nie różniła się szczególnie od jego - od tej, którą tworzył jego ojciec. Okrutnej i skupionej na pieniądzu, nie życiu. Milczał przez chwilę, gdy porównywała los własny do losu sióstr, wyszły za mąż, więc miały opiekę, ona została sama. Jej relacja ze starszą kuzynką stała się dla niego bardziej zrozumiała, gdy pojął, że nie miała nikogo więcej. Kiedy zostawił własną matkę i zaczął żyć własnym życiem był młodszy od niej, ale był chłopcem, więc było mu łatwiej. Nie potrafił wejść w te buty, a rady, do których zastosowałby się, nie były odpowiednie dla takich jak ona, pochodziła z innego świata. Tego uporządkowanego, normalnego. - Myślałem, że mają ci to za złe, bo jesteś za nie odpowiedzialna. Co z bursą, nie możesz tam już zostać? - Domyślał się, że za pobyt tam trzeba było płacić, domyślał się, że sama mogła nie mieć tylu pieniędzy. Patrzył na śmierć własnej matki, brocząc w jej rozlanej krwi. Szmalcownik dosłownie wypruwał jej flaki na jego oczach - ale nie czuł się wtedy pozostawiony sam. Nie był sam. Dawno był już wtedy niezależny, a James był dla niego ważniejszy niż osamotniona matka, której oddanej miłości wtedy nie doceniał. Ojca nie miał nigdy. Nie do końca wiedział, jak to jest być synem - ale wydawało mu się, że to cenne i ważne mieć rodzinę, na którą można było liczyć. Widział to w taborze i podobała mu się wewnętrzna siła tego taboru. Pewnie dlatego jako pierwsze przyszło mu na myśl, że przecież mogły zająć się nią siostry, bo tak to przecież powinno wyglądać. Ale nie wyglądała, jakby to miało w ten sposób wyglądać, więc nie odważył się spytać. Samotnej dziewczynie trudniej było we wszystkim, nawet w szukaniu pracy. Nie mogła przecież pracować - jak oni - tak ciężko. Domyślał się, że bez ojca i po utracie jego majątku za mąż też będzie jej trudniej wyjść, a przecież każda dziewczyna tego chciała. A może potrzebowała, sam nie wiedział.
- Nie zadręczasz mnie. Po prostu... martwię się. Nie mów tak o sobie, jakbyś znaczyła mniej od innych, przecież to bzdura. - Byli równi wobec świata i równi w świecie, w to wierzył gorliwie, za to gotów był dziś oddać wszystko. Przechodził przez śmierć własnej matki rok temu, ale to nie było to samo. Kochał ją, ale nie szukał już wtedy jej opieki. - Nie oglądaj się na siostry, jeśli one nie oglądają się na ciebie. Nie warto, to się i tak nie zmieni. - Thomas nie zmienił się nigdy. - Poradzisz sobie, wiem o tym - zapewnił ją z łagodnym uśmiechem. - Wiem, że... dużo wtedy straciłaś. Ale kiedy sam przechodziłem przez coś... podobnego, mogłem zrozumieć, jak kruche i krótkie jest nasze życie. To zmienia perspektywę. Pozwala inaczej spojrzeć na swoje decyzje, te podjęte, ale i te, które mają zostać dopiero podjęte. Wiem, że to brzmi jak banały. Po prostu... warto też docenić to, co wydarzyło się dobrego. Ty przeżyłaś. Ty masz jeszcze szansę. Na swoje osiągniecia i swoje błędy. To chyba dobrze, prawda? - zastanowił się, ale szybko opuścił spojrzenie, zbierając myśli. To, co pomagało jemu, nie musiała pomagać jej. Nie byli tacy sami i nie żyli tak samo.
Zaśmiał się cicho, nie opuszczając wzroku. Z kłopotów wychodzili z różnym skutkiem. Zamknął oczy, gdy między nimi znalazła się jej dłoń, nie odpowiedział, ale i się nie odsunął, twarz zdobił ten sam uśmiech. - Nie połamał się pierwszy raz - odpowiedział lekkim tonem głosu, tamtej nocy nie wydarzyło się nic poważnego ani jemu ani jej.
- Nic nie uzasadnia okrucieństwa - wtrącił, patrząc na nią ze zmartwieniem. Nie rozumiał, dlaczego ją usprawiedliwiała, tak jak nie mógł rozumieć skomplikowanych rodzinnych więzi. - Nawet głupota. - Często był głupi. Przeważnie. Ale żył dalej dzięki ludziom, którzy dawali mu szansę mimo to. Nikt nie zasługiwał na karę za samo to, że istniał, choć dziś za istnienie karanych było wielu - może właśnie zwłaszcza dlatego. - Powinna ci pomóc, zamiast szukać głupiej zaczepki - zawyrokował bez zawahania, Elvira towarzyszyła jego ojcu, miała pieniądze, nie była dziewczyną znikąd, mogła kupić Marii i dziesięć czarnych sukienek. Co ją to w ogóle obchodziło? - Widziałem, jak cię szarpała - przypomniał sobie, wypowiadając te słowa niepewnie i cicho, unosząc ku niej pytające spojrzenie. Nie musiała mówić, jeśli nie chciała.
- Mężów? To... to nie są dzieci? - zdziwił się, spoglądając na nią szeroko otwartymi oczami. Usprawiedliwiał naiwne pretensje, bo nie były pretensjami dorosłych kobiet. Ale powoli układał te klocki, dostrzegając, że rodzina Marii nie różniła się szczególnie od jego - od tej, którą tworzył jego ojciec. Okrutnej i skupionej na pieniądzu, nie życiu. Milczał przez chwilę, gdy porównywała los własny do losu sióstr, wyszły za mąż, więc miały opiekę, ona została sama. Jej relacja ze starszą kuzynką stała się dla niego bardziej zrozumiała, gdy pojął, że nie miała nikogo więcej. Kiedy zostawił własną matkę i zaczął żyć własnym życiem był młodszy od niej, ale był chłopcem, więc było mu łatwiej. Nie potrafił wejść w te buty, a rady, do których zastosowałby się, nie były odpowiednie dla takich jak ona, pochodziła z innego świata. Tego uporządkowanego, normalnego. - Myślałem, że mają ci to za złe, bo jesteś za nie odpowiedzialna. Co z bursą, nie możesz tam już zostać? - Domyślał się, że za pobyt tam trzeba było płacić, domyślał się, że sama mogła nie mieć tylu pieniędzy. Patrzył na śmierć własnej matki, brocząc w jej rozlanej krwi. Szmalcownik dosłownie wypruwał jej flaki na jego oczach - ale nie czuł się wtedy pozostawiony sam. Nie był sam. Dawno był już wtedy niezależny, a James był dla niego ważniejszy niż osamotniona matka, której oddanej miłości wtedy nie doceniał. Ojca nie miał nigdy. Nie do końca wiedział, jak to jest być synem - ale wydawało mu się, że to cenne i ważne mieć rodzinę, na którą można było liczyć. Widział to w taborze i podobała mu się wewnętrzna siła tego taboru. Pewnie dlatego jako pierwsze przyszło mu na myśl, że przecież mogły zająć się nią siostry, bo tak to przecież powinno wyglądać. Ale nie wyglądała, jakby to miało w ten sposób wyglądać, więc nie odważył się spytać. Samotnej dziewczynie trudniej było we wszystkim, nawet w szukaniu pracy. Nie mogła przecież pracować - jak oni - tak ciężko. Domyślał się, że bez ojca i po utracie jego majątku za mąż też będzie jej trudniej wyjść, a przecież każda dziewczyna tego chciała. A może potrzebowała, sam nie wiedział.
- Nie zadręczasz mnie. Po prostu... martwię się. Nie mów tak o sobie, jakbyś znaczyła mniej od innych, przecież to bzdura. - Byli równi wobec świata i równi w świecie, w to wierzył gorliwie, za to gotów był dziś oddać wszystko. Przechodził przez śmierć własnej matki rok temu, ale to nie było to samo. Kochał ją, ale nie szukał już wtedy jej opieki. - Nie oglądaj się na siostry, jeśli one nie oglądają się na ciebie. Nie warto, to się i tak nie zmieni. - Thomas nie zmienił się nigdy. - Poradzisz sobie, wiem o tym - zapewnił ją z łagodnym uśmiechem. - Wiem, że... dużo wtedy straciłaś. Ale kiedy sam przechodziłem przez coś... podobnego, mogłem zrozumieć, jak kruche i krótkie jest nasze życie. To zmienia perspektywę. Pozwala inaczej spojrzeć na swoje decyzje, te podjęte, ale i te, które mają zostać dopiero podjęte. Wiem, że to brzmi jak banały. Po prostu... warto też docenić to, co wydarzyło się dobrego. Ty przeżyłaś. Ty masz jeszcze szansę. Na swoje osiągniecia i swoje błędy. To chyba dobrze, prawda? - zastanowił się, ale szybko opuścił spojrzenie, zbierając myśli. To, co pomagało jemu, nie musiała pomagać jej. Nie byli tacy sami i nie żyli tak samo.
Zaśmiał się cicho, nie opuszczając wzroku. Z kłopotów wychodzili z różnym skutkiem. Zamknął oczy, gdy między nimi znalazła się jej dłoń, nie odpowiedział, ale i się nie odsunął, twarz zdobił ten sam uśmiech. - Nie połamał się pierwszy raz - odpowiedział lekkim tonem głosu, tamtej nocy nie wydarzyło się nic poważnego ani jemu ani jej.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Musiał widzieć, z jakim trudem powstrzymywała drżące wargi przed rozciągnięciem się w szerokim uśmiechu. Jego towarzystwo sprawiało jej dużą radość, odciągało głowę od myśli wzbudzających troskę, od konieczności pamiętania o nawigowaniu dookoła wszystkich nieznanych do tej pory trudności i przeszkód. Świat nagle nie znaczył całości globu i nieba spadającego im na głowy przez zło, które już dawno przestało chować się po kątach, raz za razem wyciągając swe szpony coraz bardziej zuchwale. Skurczył się on do namiotu, kolorowa płachta nie była mocną tarczą, ale wystarczającą, aby zapewnić Marii niezrozumiałe poczucie bezpieczeństwa, które czuła w towarzystwie Marcela. Był kimś niestandardowym; tak lekko zapraszał ją do swojego świata, gdy inni tylko zamykali sobie nawzajem drzwi przed nosem. Pozwalał jej nie tylko przebywać w swoim towarzystwie, ale wysłuchiwał. Nie musiał rozumieć z jej paplaniny wiele, ona sama rzadko odnajdywała logiczny ciąg w swoich myślach, ale żyła z nimi przez cały ten czas, były jej i chyba były też nią samą, musiała się przyzwyczaić. A zresztą, liczyła się sama chęć. Nie mógł wiedzieć, ile to spotkanie, choć zainicjowane przez nią w sposób nie do pomyślenia w normalnym towarzystwie, dla niej znaczyło. Ale mógł widzieć, że przynosiło skutki. Że była mu wdzięczna.
— Obiecuję, że dam znać... Nancy? Tak się nazywa? — podchwyciła żartobliwą konwencję, przechylając głowę w bok na wspomnienie tamtej dziewczyny, która jej pomogła. Chyba tak się nazywała, ale gdy rozmawiały, Marii kręciło się w głowie na tyle, że nie zdziwiłaby się, jakby nie zapamiętała imienia poprawnie.
Jednakże jakiekolwiek okruchy dobrego humoru zdążyła złapać w swoje dłonie, wypuściła je od razu, gdy przeszli do tematu jej rodzinnych relacji. Ona nie znała innego życia — innych więzi. W domu zawsze było czuć napiętą atmosferę. Rodzice nigdy nie tłumaczyli nic dzieciom, ale tak przecież robili wszyscy inni dorośli. Trzy siostry Multon musiały więc same wyciągać wnioski z popołudniowych kłótni i przeraźliwie cichych wieczorów. Maria nie pytała, czemu cierpliwość ojca się skończyła, czemu nie poprawiał jej błędów w wymowie, tylko bił wierzbową witką albo po wewnętrznej stronie dłoni (wtedy nie można było ich cofać, bo dostawało się podwójnie), albo po odkrytych łydkach. Jej rodzina była dobrą rodziną. Tata nie pił, mama zajmowała się domem, żyli biednie, ale schludnie, czym więc były takie kary? Drobnostką, na które zasługiwały, bo po prostu nie były wystarczająco dobre. Rodzice dawali im dach nad głową i ciepłe posiłki, mama uczyła cerować skarpety, a tata uczył języka, żeby uczyła się w dobrej szkole za granicą i mogła im kiedyś odpłacić się porządnym zajęciem. Elvira też tego dla niej chciała. Lepszej przyszłości, niemarnowania szans. Dlatego denerwowała się, gdy Marii coś nie wychodziło.
Ale Marcel mówił z takim zdecydowaniem, że jego słowa spotkały się z zaskakującym niezrozumieniem. Równie dobrze mógł jej właśnie mówić, że woda w Tamizie była w smaku słodka jak cukrowa wata i gdy podchodziło się blisko, zmieniała kolor na różowy. Zamrugała kilkukrotnie, nie do końca będąc pewną, czy i co powinna mu na to odpowiedzieć. Bo popchnął kilka cegiełek w murze przyzwyczajeń, uruchomił skrywane głęboko wątpliwości, ale... Czy to naprawdę było słuszne?
— Czasami wydaje mi się, że lubi mieć nade mną kontrolę. Że bardziej byłaby zadowolona z lalki, którą mogłaby sadzać i ubierać, i mówić do niej cokolwiek, a która nie miałaby własnego zdania... — wymamrotała, chyba bardziej do siebie, bo nie patrzyła już na siedzącego przed nią młodego chłopaka. Może to był pierwszy krok ku uświadomieniu sobie, że mogła mieć problem. Że rodzinne więzi nie zawsze znaczyły, że wszystko było dobrze, że krzywdzić kogoś bliskiego można było nawet bez takiego zamiaru. Musiała jednak poświęcić tej myśli więcej czasu, teraz... Teraz każde niepowodzenie wydawało się zwiastować koniec. Zamiast ciągnąc myśl na głos, wciąż zamyślona pokręciła głową przecząco, gdy spytał, czy jej siostry nie są dziećmi. Bo znów, opowiadając mu o ich reakcji, nie uświadamiała sobie, jak bardzo była... Dziecinna? Niedojrzała? — Mogę, ale... — złapała się tematu bursy, mieszkania, jeden problem naraz było dobrym rozwiązaniem, pozwalało jej utrzymać się na powierzchni myśli bez konieczności skakania pomiędzy tematami. — Ale nie będę mogła, jeżeli przestanę tam pracować. Ja... Kocham jednorożce, to cudowne stworzenia, ale... Gdy to wszystko się stało, pomyślałam o tym, jak bardzo bezsilna byłam wobec całego bólu, wobec cierpienia, nie potrafiłam nic zrobić. Gdyby nie Jim, pewnie płakałabym tylko nad tobą i to mną trzeba by się było zajmować, a nie tymi, którzy potrzebują pomocy — ostrożnie powróciła pamięcią do wydarzeń sprzed kilku dni. Nie wracała do niego spojrzeniem, bojąc się reakcji na przywołanie wspomnienia o niefortunnym upadku. Nie chciała go krępować, nie chciała też przypadkiem dotknąć wrażliwego momentu w świeżych jeszcze wspomnieniach. Ona sama odtwarzała tamten wieczór w głowie, bezustannie, sekunda po sekundzie. — Gdy wszystko zaczęło się walić, spanikowałam. I przez to wszystko, co się wtedy działo zrozumiałam, że... Że życie jest takie delikatne. Ulotne. W jednej sekundzie jesteś, a w kolejnej już cię nie ma — palec wskazujący przesunął się powoli po sąsiednim siedzeniu, zbierając cienką warstwę kurzu, który roztarła później przy pomocy kciuka. — I... Niby wiedziałam, że to kiedyś się stanie. Że kiedyś moi rodzice umrą. Że kiedyś umrę i ja. Ale... To się nie musiało tak skończyć. I jeżeli mogłabym sprawić, żeby gdzieś na świecie się tak nie skończyło... To chciałabym spróbować. Jednorożce wciąż będą miały opiekę, moje przyjaciółki się nimi zajmą. I jak zawsze wydawało mi się, że muszę uciekać od ludzi, że nigdy ich nie zrozumiem, a oni nie zrozumieją mnie, i że lepiej będzie, jak po prostu zaszyję się gdzieś w lesie... To może dalej tak będzie, ale żeby pomagać, nie trzeba kogoś znać. Nie trzeba rozumieć każdej podjętej decyzji — wreszcie wzniosła na niego swe spojrzenie, wyjątkowo pewne, idealnie dopasujące się do wyrazu rozpalenia, który przybrała jej twarz. Nie zauważyła, gdy ramiona podniosły się wyżej, do szyi, a ona sama wyprostowała się znacząco, wstrzymując nawet na moment oddech. Dopiero po upływie kilku sekund wypuściła z siebie powietrze, zmieszana tym, jak bardzo przejęła się swym własnym monologiem. — Znaczy... Tak mi się wydaje — dodała po chwili, przymykając na moment powieki. Brawo, Mario, wcale nie wypadłaś jak skończony głupek. Może mogłaby ukamieniowywać się w swej głowie dłużej, gdyby nie to, że Marcel postanowił ruszyć tym samym tokiem myślowym. Rozumiał. Może na swój własny sposób, ale wspomniał już, że przeżył coś podobnego i na samą wzmiankę Maria wysunęła prędko dłoń, aby ułożyć ją na tej należącej do akrobaty. Nie potrafiła pięknie mówić, gdy przychodziło do poważnych tematów, a może mówić się bała. Ale potrafiła być, bezkompromisowo, stale, nawet gdy się tego od niej nie wymagało. Znali się z Marcelem ledwie kilka dni, nie powinna chyba czuć do niego aż tak dużego przywiązania, ale... Jak można było się nie przywiązać, gdy przeszło się razem tak wiele w tak krótkim czasie? Chciała więc być dla niego wsparciem, nawet retroaktywnie, nie dlatego, że on raz za razem postępował tak, jak powinien postępować przyjaciel. Nie chciała oddawać mu podarowanej wcześniej dobroci, to nie była transakcja wiązana. Uważała po prostu, że był dobrym człowiekiem. I zasługiwał, choćby teraz, choćby nie miała wpływu na żadne zdarzenie z jego przeszłości, na ciepło, czułość i troskę. Nie pytała, co takiego przeżył — pewnych ran nie należało otwierać, jeżeli będzie chciał, może kiedyś zwierzą się sobie raz jeszcze.
— Dziękuję, Marcel — jego słowa, chyba wszystkie, którymi się z nią dziś podzielił, dudniły jej w głowie, przekazując prawdy niby pospolite, a takie, które uciekały przed zrozumieniem przez Marię. Na jej szczęście kropla drążyła skałę. To Carrington wprawił ją w ruch.
Podobnie jak drugą z dłoni Marii, tą z wystawionym palcem wskazującym, która poruszyła się dopiero, gdy zamknął oczy. Z wrodzoną delikatnością przesunęła po grzbiecie jego nosa, powoli, poddając się chwili, dziwnemu zrywowi, który kazał jej omieść spojrzeniem jego twarz, policzki obsypane piegami, kilka pasm włosów klejących się do twarzy przez wysiłek, usta ułożone w najbardziej przystojnym uśmiechu na świecie. Pasował mu. Zdecydowanie.
— Już możesz otworzyć oczy — napowietrzony rozbawieniem szept uciekł z jej ust, gdy palec przestał sunąć po jego nosie, a ona sama powróciła do wcześniejszej pozycji w bezpiecznej odległości. — Wygląda, jakby złamał się tylko raz — dodała jeszcze, w żartobliwej konwencji, nim jej wzrok przeniósł się na rozciągniętą linę. Przez chwilę próbowała wyobrazić sobie siebie samą, stąpającą po takowej, ale prędko porzuciła ten pomysł. Nie bała się wysokości, za bardzo kochała latać, ale spacer był czymś innym od gnania w niebiosach. A może wcale tak nie było? Może wystarczyło tylko spróbować? Jak myślisz, Marcel?
— Obiecuję, że dam znać... Nancy? Tak się nazywa? — podchwyciła żartobliwą konwencję, przechylając głowę w bok na wspomnienie tamtej dziewczyny, która jej pomogła. Chyba tak się nazywała, ale gdy rozmawiały, Marii kręciło się w głowie na tyle, że nie zdziwiłaby się, jakby nie zapamiętała imienia poprawnie.
Jednakże jakiekolwiek okruchy dobrego humoru zdążyła złapać w swoje dłonie, wypuściła je od razu, gdy przeszli do tematu jej rodzinnych relacji. Ona nie znała innego życia — innych więzi. W domu zawsze było czuć napiętą atmosferę. Rodzice nigdy nie tłumaczyli nic dzieciom, ale tak przecież robili wszyscy inni dorośli. Trzy siostry Multon musiały więc same wyciągać wnioski z popołudniowych kłótni i przeraźliwie cichych wieczorów. Maria nie pytała, czemu cierpliwość ojca się skończyła, czemu nie poprawiał jej błędów w wymowie, tylko bił wierzbową witką albo po wewnętrznej stronie dłoni (wtedy nie można było ich cofać, bo dostawało się podwójnie), albo po odkrytych łydkach. Jej rodzina była dobrą rodziną. Tata nie pił, mama zajmowała się domem, żyli biednie, ale schludnie, czym więc były takie kary? Drobnostką, na które zasługiwały, bo po prostu nie były wystarczająco dobre. Rodzice dawali im dach nad głową i ciepłe posiłki, mama uczyła cerować skarpety, a tata uczył języka, żeby uczyła się w dobrej szkole za granicą i mogła im kiedyś odpłacić się porządnym zajęciem. Elvira też tego dla niej chciała. Lepszej przyszłości, niemarnowania szans. Dlatego denerwowała się, gdy Marii coś nie wychodziło.
Ale Marcel mówił z takim zdecydowaniem, że jego słowa spotkały się z zaskakującym niezrozumieniem. Równie dobrze mógł jej właśnie mówić, że woda w Tamizie była w smaku słodka jak cukrowa wata i gdy podchodziło się blisko, zmieniała kolor na różowy. Zamrugała kilkukrotnie, nie do końca będąc pewną, czy i co powinna mu na to odpowiedzieć. Bo popchnął kilka cegiełek w murze przyzwyczajeń, uruchomił skrywane głęboko wątpliwości, ale... Czy to naprawdę było słuszne?
— Czasami wydaje mi się, że lubi mieć nade mną kontrolę. Że bardziej byłaby zadowolona z lalki, którą mogłaby sadzać i ubierać, i mówić do niej cokolwiek, a która nie miałaby własnego zdania... — wymamrotała, chyba bardziej do siebie, bo nie patrzyła już na siedzącego przed nią młodego chłopaka. Może to był pierwszy krok ku uświadomieniu sobie, że mogła mieć problem. Że rodzinne więzi nie zawsze znaczyły, że wszystko było dobrze, że krzywdzić kogoś bliskiego można było nawet bez takiego zamiaru. Musiała jednak poświęcić tej myśli więcej czasu, teraz... Teraz każde niepowodzenie wydawało się zwiastować koniec. Zamiast ciągnąc myśl na głos, wciąż zamyślona pokręciła głową przecząco, gdy spytał, czy jej siostry nie są dziećmi. Bo znów, opowiadając mu o ich reakcji, nie uświadamiała sobie, jak bardzo była... Dziecinna? Niedojrzała? — Mogę, ale... — złapała się tematu bursy, mieszkania, jeden problem naraz było dobrym rozwiązaniem, pozwalało jej utrzymać się na powierzchni myśli bez konieczności skakania pomiędzy tematami. — Ale nie będę mogła, jeżeli przestanę tam pracować. Ja... Kocham jednorożce, to cudowne stworzenia, ale... Gdy to wszystko się stało, pomyślałam o tym, jak bardzo bezsilna byłam wobec całego bólu, wobec cierpienia, nie potrafiłam nic zrobić. Gdyby nie Jim, pewnie płakałabym tylko nad tobą i to mną trzeba by się było zajmować, a nie tymi, którzy potrzebują pomocy — ostrożnie powróciła pamięcią do wydarzeń sprzed kilku dni. Nie wracała do niego spojrzeniem, bojąc się reakcji na przywołanie wspomnienia o niefortunnym upadku. Nie chciała go krępować, nie chciała też przypadkiem dotknąć wrażliwego momentu w świeżych jeszcze wspomnieniach. Ona sama odtwarzała tamten wieczór w głowie, bezustannie, sekunda po sekundzie. — Gdy wszystko zaczęło się walić, spanikowałam. I przez to wszystko, co się wtedy działo zrozumiałam, że... Że życie jest takie delikatne. Ulotne. W jednej sekundzie jesteś, a w kolejnej już cię nie ma — palec wskazujący przesunął się powoli po sąsiednim siedzeniu, zbierając cienką warstwę kurzu, który roztarła później przy pomocy kciuka. — I... Niby wiedziałam, że to kiedyś się stanie. Że kiedyś moi rodzice umrą. Że kiedyś umrę i ja. Ale... To się nie musiało tak skończyć. I jeżeli mogłabym sprawić, żeby gdzieś na świecie się tak nie skończyło... To chciałabym spróbować. Jednorożce wciąż będą miały opiekę, moje przyjaciółki się nimi zajmą. I jak zawsze wydawało mi się, że muszę uciekać od ludzi, że nigdy ich nie zrozumiem, a oni nie zrozumieją mnie, i że lepiej będzie, jak po prostu zaszyję się gdzieś w lesie... To może dalej tak będzie, ale żeby pomagać, nie trzeba kogoś znać. Nie trzeba rozumieć każdej podjętej decyzji — wreszcie wzniosła na niego swe spojrzenie, wyjątkowo pewne, idealnie dopasujące się do wyrazu rozpalenia, który przybrała jej twarz. Nie zauważyła, gdy ramiona podniosły się wyżej, do szyi, a ona sama wyprostowała się znacząco, wstrzymując nawet na moment oddech. Dopiero po upływie kilku sekund wypuściła z siebie powietrze, zmieszana tym, jak bardzo przejęła się swym własnym monologiem. — Znaczy... Tak mi się wydaje — dodała po chwili, przymykając na moment powieki. Brawo, Mario, wcale nie wypadłaś jak skończony głupek. Może mogłaby ukamieniowywać się w swej głowie dłużej, gdyby nie to, że Marcel postanowił ruszyć tym samym tokiem myślowym. Rozumiał. Może na swój własny sposób, ale wspomniał już, że przeżył coś podobnego i na samą wzmiankę Maria wysunęła prędko dłoń, aby ułożyć ją na tej należącej do akrobaty. Nie potrafiła pięknie mówić, gdy przychodziło do poważnych tematów, a może mówić się bała. Ale potrafiła być, bezkompromisowo, stale, nawet gdy się tego od niej nie wymagało. Znali się z Marcelem ledwie kilka dni, nie powinna chyba czuć do niego aż tak dużego przywiązania, ale... Jak można było się nie przywiązać, gdy przeszło się razem tak wiele w tak krótkim czasie? Chciała więc być dla niego wsparciem, nawet retroaktywnie, nie dlatego, że on raz za razem postępował tak, jak powinien postępować przyjaciel. Nie chciała oddawać mu podarowanej wcześniej dobroci, to nie była transakcja wiązana. Uważała po prostu, że był dobrym człowiekiem. I zasługiwał, choćby teraz, choćby nie miała wpływu na żadne zdarzenie z jego przeszłości, na ciepło, czułość i troskę. Nie pytała, co takiego przeżył — pewnych ran nie należało otwierać, jeżeli będzie chciał, może kiedyś zwierzą się sobie raz jeszcze.
— Dziękuję, Marcel — jego słowa, chyba wszystkie, którymi się z nią dziś podzielił, dudniły jej w głowie, przekazując prawdy niby pospolite, a takie, które uciekały przed zrozumieniem przez Marię. Na jej szczęście kropla drążyła skałę. To Carrington wprawił ją w ruch.
Podobnie jak drugą z dłoni Marii, tą z wystawionym palcem wskazującym, która poruszyła się dopiero, gdy zamknął oczy. Z wrodzoną delikatnością przesunęła po grzbiecie jego nosa, powoli, poddając się chwili, dziwnemu zrywowi, który kazał jej omieść spojrzeniem jego twarz, policzki obsypane piegami, kilka pasm włosów klejących się do twarzy przez wysiłek, usta ułożone w najbardziej przystojnym uśmiechu na świecie. Pasował mu. Zdecydowanie.
— Już możesz otworzyć oczy — napowietrzony rozbawieniem szept uciekł z jej ust, gdy palec przestał sunąć po jego nosie, a ona sama powróciła do wcześniejszej pozycji w bezpiecznej odległości. — Wygląda, jakby złamał się tylko raz — dodała jeszcze, w żartobliwej konwencji, nim jej wzrok przeniósł się na rozciągniętą linę. Przez chwilę próbowała wyobrazić sobie siebie samą, stąpającą po takowej, ale prędko porzuciła ten pomysł. Nie bała się wysokości, za bardzo kochała latać, ale spacer był czymś innym od gnania w niebiosach. A może wcale tak nie było? Może wystarczyło tylko spróbować? Jak myślisz, Marcel?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zaśmiał się, z szerokim uśmiechem, kręcąc przy tym głową przecząco.
- Nie mów tego głośno - poprosił. - Urwie mi głowę, kiedy usłyszy, że ktoś ją tak nazywa. - I tak miała już ochotę to zrobić. Nancy była świetna w tym co robiła, a do tego traktowała to poważniej niż on, kiedy bawił się na święcie lata, ona ćwiczyła. Była na niego zła, że dziś odstawał od niej formą, bo to mogło położyć ich występ, ale nie chciał zrzucać na Marię tych problemów. Poradzi sobie przecież.
Westchnął, gdy opisała swoje relacje. Dla niego więzy krwi znaczyły niewiele. Chciałby mieć ojca, ale człowiek, który dał mu życie, nigdy nim naprawdę nie był, a Jim zawsze był mu bratem. Bratem krwi, nie mleka, takie braterstwo znaczyło dla niego więcej. Wzruszył ramieniem.
- Jeśli nie chcesz być jej lalką, po co się na nią oglądasz? - zapytał wprost, gdy nie zamierzał spełniać próśb ojca po prostu go zignorował. Nie uważał, by był mu winien cokolwiek, nie był. Ale on też nie był jego ojcem naprawdę, ale nie łączyło ich wspólne życie jak z matką, matką, która zawsze była wobec niego dobra, co tak naprawdę docenił dopiero po jej śmierci. Żałował - że nie powie nigdy dziękuję. Uspokoiła go tym, że w bursie mogła pozostać - zanim opuści ją, by podjąć się innej pracy, z pewnością zdoła też odnaleźć dla siebie inną drogę. Zaśmiał się cicho. - Mario, nie trzeba było nade mną płakać - uspokoił ją, przechodził przez ciężkie upadki, tamten nie był poważny, nawet jeśli zamroczyło go na kilka sekund. Nie czuł się źle, ból złamanego nosa doskwierał mu mocniej, ale nic się nie stało, gdy udało się go nastawić dopiero kolejnego dnia. Póki mógł chodzić, było dobrze. To on chciał się nią zająć, zaprowadzić w bezpieczne miejsce, a upadek nie powstrzymał go na długo. - Ale to ładne, co mówisz. Że chcesz pomagać - skonstatował z uśmiechem, przyglądając się jej ładnej buzi. Nadawała się do tego, do otaczania troską potrzebujących i słabszych, miała w sobie coś z matki, opiekuńczo zamartwiającej się o innych, wtedy, gdy była ku temu potrzeba i wtedy, gdy jej nie było. Ulotność życia była jednak tamtego dnia faktem, którego nie dało się nie zauważyć, nie przez jego potknięcie, zginęło wtedy dużo ludzi. Oni mieli szczęście. A on śmierć widział wcześniej, tak jak wcześniej przyszło mu już pogodzić się z ulotnością nawet i własnego życia. Czy to nie dlatego nie znał strachu, gdy szedł po linie? Chciałby jej powiedzieć więcej, że rozumiał jej stratę, że jego matka nie dalej jak rok temu została brutalnie zamordowana, ale nie mógł tego zrobić, tak jak nie mógł jej powiedzieć, że zamordował ją szmalcownik. Dziś nie był pod wpływem wróżkowego pyłu, dziś musiał być ostrożny.
- Będziesz w tym świetna - zapewnił ją bez zawahania, ze szczerym przekonaniem dźwięczącym w głosie. Bo w to wierzył, bo naprawdę tak uważał. Nie potrafił zrozumieć jej pragnienia samotności ani niezrozumienia, żył odwrotnie i zawsze chciał czegoś odwrotnego. Źle się czuł, gdy nie był otoczony tłumem ludzi, jak tu, na Arenie, w swojej cyrkowej trupie zastępującej mu dziś rodzinę. Pokiwał tylko głową, nie trzeba było kogoś znać, rozumieć, ani się z nim zgadzać, żeby mu pomóc. O tym też wiedział - i o tym też nie mógł jej powiedzieć. Ale mówić nie musiał, uśmiechnął się, gdy złożyła dłoń na jego dłoni, przenosząc ku nim spojrzenie. Przez chwilę nie mówił nic, myśli kłębiły się gęsto i chaotycznie. Sam nie wykonał żadnego gestu, nie wiedząc, na ile mógł sobie pozwolić, krótko się znali. Zamiast tego zaśmiał się znów, serdecznie, cicho, gdy mimo zamkniętych oczu poczuł jej dotyk na twarzy, opuszki palców przyjemnie muskały zaleczoną skórę. Już nie bolało.
- Daj mu parę dni i nie będzie widać ani jednego razu - zapewnił ją bez zawahania, kość zawsze wracała na właściwe miejsce, wróci i tym razem. - W końcu uzdrowiciele to cudotwórcy - odparł z szelmowskim uśmiechem, ona też chciała nią zostać, cudotwórczynią. I wierzył, że pewnego dnia nią zostanie.
/zt x2
- Nie mów tego głośno - poprosił. - Urwie mi głowę, kiedy usłyszy, że ktoś ją tak nazywa. - I tak miała już ochotę to zrobić. Nancy była świetna w tym co robiła, a do tego traktowała to poważniej niż on, kiedy bawił się na święcie lata, ona ćwiczyła. Była na niego zła, że dziś odstawał od niej formą, bo to mogło położyć ich występ, ale nie chciał zrzucać na Marię tych problemów. Poradzi sobie przecież.
Westchnął, gdy opisała swoje relacje. Dla niego więzy krwi znaczyły niewiele. Chciałby mieć ojca, ale człowiek, który dał mu życie, nigdy nim naprawdę nie był, a Jim zawsze był mu bratem. Bratem krwi, nie mleka, takie braterstwo znaczyło dla niego więcej. Wzruszył ramieniem.
- Jeśli nie chcesz być jej lalką, po co się na nią oglądasz? - zapytał wprost, gdy nie zamierzał spełniać próśb ojca po prostu go zignorował. Nie uważał, by był mu winien cokolwiek, nie był. Ale on też nie był jego ojcem naprawdę, ale nie łączyło ich wspólne życie jak z matką, matką, która zawsze była wobec niego dobra, co tak naprawdę docenił dopiero po jej śmierci. Żałował - że nie powie nigdy dziękuję. Uspokoiła go tym, że w bursie mogła pozostać - zanim opuści ją, by podjąć się innej pracy, z pewnością zdoła też odnaleźć dla siebie inną drogę. Zaśmiał się cicho. - Mario, nie trzeba było nade mną płakać - uspokoił ją, przechodził przez ciężkie upadki, tamten nie był poważny, nawet jeśli zamroczyło go na kilka sekund. Nie czuł się źle, ból złamanego nosa doskwierał mu mocniej, ale nic się nie stało, gdy udało się go nastawić dopiero kolejnego dnia. Póki mógł chodzić, było dobrze. To on chciał się nią zająć, zaprowadzić w bezpieczne miejsce, a upadek nie powstrzymał go na długo. - Ale to ładne, co mówisz. Że chcesz pomagać - skonstatował z uśmiechem, przyglądając się jej ładnej buzi. Nadawała się do tego, do otaczania troską potrzebujących i słabszych, miała w sobie coś z matki, opiekuńczo zamartwiającej się o innych, wtedy, gdy była ku temu potrzeba i wtedy, gdy jej nie było. Ulotność życia była jednak tamtego dnia faktem, którego nie dało się nie zauważyć, nie przez jego potknięcie, zginęło wtedy dużo ludzi. Oni mieli szczęście. A on śmierć widział wcześniej, tak jak wcześniej przyszło mu już pogodzić się z ulotnością nawet i własnego życia. Czy to nie dlatego nie znał strachu, gdy szedł po linie? Chciałby jej powiedzieć więcej, że rozumiał jej stratę, że jego matka nie dalej jak rok temu została brutalnie zamordowana, ale nie mógł tego zrobić, tak jak nie mógł jej powiedzieć, że zamordował ją szmalcownik. Dziś nie był pod wpływem wróżkowego pyłu, dziś musiał być ostrożny.
- Będziesz w tym świetna - zapewnił ją bez zawahania, ze szczerym przekonaniem dźwięczącym w głosie. Bo w to wierzył, bo naprawdę tak uważał. Nie potrafił zrozumieć jej pragnienia samotności ani niezrozumienia, żył odwrotnie i zawsze chciał czegoś odwrotnego. Źle się czuł, gdy nie był otoczony tłumem ludzi, jak tu, na Arenie, w swojej cyrkowej trupie zastępującej mu dziś rodzinę. Pokiwał tylko głową, nie trzeba było kogoś znać, rozumieć, ani się z nim zgadzać, żeby mu pomóc. O tym też wiedział - i o tym też nie mógł jej powiedzieć. Ale mówić nie musiał, uśmiechnął się, gdy złożyła dłoń na jego dłoni, przenosząc ku nim spojrzenie. Przez chwilę nie mówił nic, myśli kłębiły się gęsto i chaotycznie. Sam nie wykonał żadnego gestu, nie wiedząc, na ile mógł sobie pozwolić, krótko się znali. Zamiast tego zaśmiał się znów, serdecznie, cicho, gdy mimo zamkniętych oczu poczuł jej dotyk na twarzy, opuszki palców przyjemnie muskały zaleczoną skórę. Już nie bolało.
- Daj mu parę dni i nie będzie widać ani jednego razu - zapewnił ją bez zawahania, kość zawsze wracała na właściwe miejsce, wróci i tym razem. - W końcu uzdrowiciele to cudotwórcy - odparł z szelmowskim uśmiechem, ona też chciała nią zostać, cudotwórczynią. I wierzył, że pewnego dnia nią zostanie.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Arena Carringtonów
Szybka odpowiedź