Namiot Podniebnego Cwału
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Namiot Podniebnego Cwału
Po wejściu do pozornie najmniejszego z namiotów, jego wnętrze okazuje się olbrzymie: wysokie, dalekie na przynajmniej kilkaset metrów, doskonałe do końskiej szarży. Wewnątrz namiotu swoje pokazy dają bowiem akrobaci wyspecjalizowani w aetonanach, dwójka najwyżej pięcioletnich dziewczynek, dwoje mężczyzn i jedna kobieta tańczą na wzlatujących ku sklepieniu skrzydlatych koniach. Bez trudu stają na rękach na grzbietach nieosiodłanych koni, na jednej ręce, na jednej nodze, bez trudu przepływają z jednego grzbietu na inny. Większość widzów tłoczy się blisko ścian namiotów, obawiając się oberwać potężnym kopytem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
Prawdziwość macierzyństwa pozostawała nieuchwytna, skryta za mgłą braku doświadczeń - i tam też miała na zawsze istnieć. Jedynie w domysłach, labiryncie przypuszczalnych odczuć, możliwych scenariuszy. Nigdy nie ziścić się, nie nabrać kształtów, materialnej formy pulchnego berbecia. Pogodziła się z tym faktem dość dawno temu, chociaż teraz, obcując z nieznajomym niemowlęciem, coś w środku niej samej zatęskniło za nieosiągalnym. Nie pojmowała buzujących w organizmie emocji, instynktów, jakie nakierowały ją na jeden cel: ochronę przed całym światem. Poddawała się im uznając za słuszne, ale jednocześnie tak mocno niezrozumiałe. Dlaczego? Mogła zrobić coś całkowicie przeciwnego; chwycić dziecko w ramiona i po prostu oddać w ręce kogoś wyżej postawionego w hierarchii, pozbyć się niewygodnego przerywnika trwającej próby, jego los zrzucając na barki innych. Nie znała chłopca wcale, nie miała najmniejszego pojęcia czyim był krewnym, zaś ludziom nie ufała od momentu pierwszego spotkania. Może sam maluch nie posiadał w sobie odpowiednich mocy do czynienia zła, ale zawsze mógł być przez kogoś takiego wykorzystywany. Po co? Nie zastanawiała się nad tym, nie poddawała się najróżniejszym scenariuszom wykwitającym w bogatej wyobraźni, ignorując wrodzoną nieufność. To ona szeptała o absurdalnych możliwościach, chociaż jeśli wziąć pod uwagę panującą wszędzie wojnę, to obawy wcale nie musiałyby być bezpodstawne. Z autopsji znała ludzkie okrucieństwo, do czego byli zdolni - wcale nie musieli być przypartymi do muru, wystarczyło zwykłe podążanie za tłumem i człowieczeństwo znikało. Jeśli istniał chociażby cień szansy na paskudną manipulację, to powinna pozostać czujna. Tymczasem przygarnęła drobne ciałko do siebie, z czułością owijając kocem i już snuła plany na przyszłość. Nie mogła mieć dzieci; swoich czy cudzych, byle wagon na skrawku placu nie był odpowiednim miejscem do wychowania. Tak samo jak bieda rozchodząca się pustką po kieszeniach i tak samo jak niebezpieczeństwa czyhające w każdym zakamarku tutejszych terenów. Początkowo nastawiona na znalezienie maleństwu odpowiedniej, kochającej rodziny, później poddająca w wątpliwość każdą ewentualność - aż powrót marnotrawnego ojca okazał się rzeczywistością. Nieprawdopodobną, przeistaczając się stopniowo w nieśmiałą, wieńcząc całą tę niecodzienną scenę brakiem zwątpienia. Pojęcie minionych wydarzeń znajdowało się poza zdolnościami rozumowania, ale ta więź naznaczona została szczerością i głębią, o którą nie podejrzewała zachowawczego nieznajomego. Obserwowała go uważnie, z oczami nieopuszczającymi męskiej sylwetki; nieświadomie zdradzając tym samym podobieństwo do leżącego obok kocura. Milczała w oczekiwaniu na odpowiedź jaka nigdy nie nadeszła - nie miała najmniejszego pojęcia czy oznaczała ona zlekceważenie czy zwyczajny brak słów, ale poczuła na dnie żołądka szarpnięcie lęku. Nie miał nic do wyjaśnienia? Nie odnajdywał argumentów? Nie chciał przyznać, że porzuciłby dziecko? Potrząsnęła głową w nadziei, że wraz z tym gestem spadną wszelkie nieprzyjemne myśli i wzięła głęboki wdech nim powróciła do neutralnego wyrazu twarzy. Dopiero wtedy odważyła się postawić swoje warunki, które prawdopodobnie i tak nie spełniłyby swojej roli, gdyby tajemniczy jegomość po prostu zabrał dziecko i uciekł z nim w popłochu. Może obawiał się gotowego do skoku Qadira, z pewnością nie zdołałby uciec przed jaguarem; mógł się jedynie domyślać, że nie naraziłaby niewinne dziecko na krzywdę, ale nie miałby pewności. Nie, kiedy nie znali się wcale.
Paradoksalnie, kiedy ich biodra zetknęły się na ułamek sekundy i kiedy dłoń przelotnie musnęła drugą, zrelaksowała się nieco. Nie potrafiła wytłumaczyć tego przed samą sobą, ale napięcie związane ze strachem o los chłopca nagle zniknęło, jakby te nic nieznaczące ruchy urosły jednak do tych kojących. Mówiących niewerbalne wszystko będzie dobrze z mocą, o jakiej nie śniła. Po przekazaniu malca w męskie ramiona odwróciła na moment wzrok z zamiarem uspokojenia chaotycznych myśli, niezmiennie napędzanych przez nieznane emocje. Kilka uspokajających oddechów później powróciła wzrokiem do dwuosobowej rodziny, ale tamtejsze uczucia okazały się aż nazbyt silne. Przez moment to ona poczuła się jak intruz, który zaburza intymność tej chwili, pełnej wzruszenia oraz szczęścia. Uśmiechnęła się blado nim odwróciła głowę w stronę szykujących się do wznowienia próby cyrkowców. Oddała im kawałek prywatnej przestrzeni, nie myśląc o tym, że mogła zażądać czegoś innego. Zwyczajnie cieszyła się ze wzajemnego odnalezienia; pod wpływem impulsu zaczęła gładzić miękką sierść Qadira. Zwierzę wydało z siebie głośny pomruk zadowolenia, co Jones skwitowała drżeniem kącików ust. Od czasu do czasu rzucała krótkie spojrzenia na scenkę rozgrywającą się tuż obok, aż odchrząknięcie czarodzieja na stałe przykuło kobiecą uwagę. - Nailah - odparła spokojnie, głosem pozbawionym konkretnej emocji, sugerującym bardziej intensywne myślenie niż odczuwanie czegokolwiek. Uścisnęła dłoń pewnie, ale nie wkładała w ten gest siły, nie zamierzała przemycać w nim groźby ani ostrzeżenia, planowała jedynie zapewnić o pewności siebie. Tego, kim była i że nie wstydziła się żadnego elementu tworzącego jej osobę.
Skinęła głową na podziękowania, nieszczególnie wiedząc jak reagować w takich sytuacjach - rzadko miała do czynienia z jakąkolwiek wdzięcznością, zwykle traktowano ją protekcjonalnie ze względu na kolor skóry oraz profesję, z góry zakładając, że jej pomoc była im zwyczajnie należna. - Po prostu dbaj o tego urwisa. - W tym momencie głos zmienił brzmienie na ciepłe i zdecydowanie lżejsze od poprzedniego, zachowawczego; o ile było to możliwe w przypadku głębokiego tembru jaki posiadała. - Ach, prawie zapomniałam o historii! - wyrzuciła z siebie nagle z zadziwiającą energią. Delikatnie trąciła palcem niewielki, chłopięcy nosek, żeby zwrócić uwagę malca na sobie. Dotąd był przecież zajęty swoją fantastyczną zabawką. - Otóż, Ulubieniec Słońca zgodnie z przykazem stanął w samo południe na skraju pustyni, gdzie miał stanąć naprzeciwko Złego Wezyra. Ten także pojawił się na miejscu, ale z armią najemników, co sprawiło, że wyśmiał samotnego bohatera, który liczył na zwycięstwo w pojedynku. Ale to czarnoksiężnik pomylił się - zza piaszczystych gór przybyli przyjaciele Ulubieńca Słońca, a także mieszkańcy miasteczka, którego mężczyzna dotąd zażarcie bronił. Nie wiedzieli jak walczyć, nie mieli nawet własnej broni, ale w dowód wdzięczności postanowili pomóc swemu wybawicielowi. Widzisz - zaczął Ulubieniec Słońca - Ja mam po swojej stronie lojalność i przyjaźń, miłość i oddanie, szacunek i ciężką pracę, odwagę i determinację, chęć niesienia pomocy i nauki, życzliwość i dobroć, a ty? Nie masz nic prócz najemników, którzy odwrócą się od ciebie, gdy ktoś zapłaci im więcej. Czy takie życie jakie sobie wybrałeś, ta potęga o której marzysz, czy to jest warte tej palącej w środku samotności? - spytał wprost, a na twarzy przeciwnika pojawiło się zaskoczenie, żal, a na koniec wściekłość. Nie patrząc na nic zadał pierwszy cios, ale Ulubieniec Słońca odskoczył w ostatnim momencie. Rozgorzała walka. Niestety, nasz bohater przegrywał, nie dorównując umiejętnościom starszemu mężczyźnie. Gdy runął na gorący piach pomyślał, że to już koniec, ale promień światła z nieboskłonu odbił się od metalu broni oślepiając oponenta, dzięki czemu Ulubieniec Słońca rozbroił go. Chwilę później polecił przyjaciołom związanie Wezyra. - Nie zabijesz mnie? - spytał tamten, na co bohater pokręcił głową. - Wszystkim wydaje się, że Słońce oczekuje krwawych ofiar, że tym się syci, ale to nieprawda. Dość już przelanej krwi, dość brutalności. To nie wojny potrzebuje, to miłosierdzia i ciężkiej pracy. Łatwo jest zakończyć czyjeś życie, ale trudniej jest je zmienić. Nie tylko wskazać dobrą drogę, ale też pomóc mu nią kroczyć - odparł z przekonaniem. I tak się stało, uczył go żyć na nowo. Niektórzy mówią, że zmarnował czas, bo sukces odniósł dopiero pod koniec swych dni, gdy obaj byli leciwymi staruszkami. Jednak Wezyr nie był już złym, gdy przeżył ostatni rok egzystencji poświęcając się drugiemu człowiekowi. Ulubieniec Słońca zmarł tydzień później, podczas snu; powiadają, że zastano go z szerokim uśmiechem na naznaczonej zmarszczkami twarzy. - Zakończyła wreszcie, zamykając ostatni rozdział zaczętej wcześniej opowieści. Wiedziała przecież, że chłopiec nic z tego nie zrozumiał, ale cieszyła się, że ofiarowała sobie w ten sposób parę minut w ich obecności. - A ty? Myślisz, że zmarnował czas? - spytała z ciekawością Jaydena, przenosząc wzrok na jego twarz. Interesowało ją czy słuchał, a jeśli tak to czy miał na ten temat jakieś przemyślenia. Po chwili jednak odjęła spojrzenie, kierując je na unoszące się w niebie aetonany. Nie zamierzała przecież wywierać presji.
Paradoksalnie, kiedy ich biodra zetknęły się na ułamek sekundy i kiedy dłoń przelotnie musnęła drugą, zrelaksowała się nieco. Nie potrafiła wytłumaczyć tego przed samą sobą, ale napięcie związane ze strachem o los chłopca nagle zniknęło, jakby te nic nieznaczące ruchy urosły jednak do tych kojących. Mówiących niewerbalne wszystko będzie dobrze z mocą, o jakiej nie śniła. Po przekazaniu malca w męskie ramiona odwróciła na moment wzrok z zamiarem uspokojenia chaotycznych myśli, niezmiennie napędzanych przez nieznane emocje. Kilka uspokajających oddechów później powróciła wzrokiem do dwuosobowej rodziny, ale tamtejsze uczucia okazały się aż nazbyt silne. Przez moment to ona poczuła się jak intruz, który zaburza intymność tej chwili, pełnej wzruszenia oraz szczęścia. Uśmiechnęła się blado nim odwróciła głowę w stronę szykujących się do wznowienia próby cyrkowców. Oddała im kawałek prywatnej przestrzeni, nie myśląc o tym, że mogła zażądać czegoś innego. Zwyczajnie cieszyła się ze wzajemnego odnalezienia; pod wpływem impulsu zaczęła gładzić miękką sierść Qadira. Zwierzę wydało z siebie głośny pomruk zadowolenia, co Jones skwitowała drżeniem kącików ust. Od czasu do czasu rzucała krótkie spojrzenia na scenkę rozgrywającą się tuż obok, aż odchrząknięcie czarodzieja na stałe przykuło kobiecą uwagę. - Nailah - odparła spokojnie, głosem pozbawionym konkretnej emocji, sugerującym bardziej intensywne myślenie niż odczuwanie czegokolwiek. Uścisnęła dłoń pewnie, ale nie wkładała w ten gest siły, nie zamierzała przemycać w nim groźby ani ostrzeżenia, planowała jedynie zapewnić o pewności siebie. Tego, kim była i że nie wstydziła się żadnego elementu tworzącego jej osobę.
Skinęła głową na podziękowania, nieszczególnie wiedząc jak reagować w takich sytuacjach - rzadko miała do czynienia z jakąkolwiek wdzięcznością, zwykle traktowano ją protekcjonalnie ze względu na kolor skóry oraz profesję, z góry zakładając, że jej pomoc była im zwyczajnie należna. - Po prostu dbaj o tego urwisa. - W tym momencie głos zmienił brzmienie na ciepłe i zdecydowanie lżejsze od poprzedniego, zachowawczego; o ile było to możliwe w przypadku głębokiego tembru jaki posiadała. - Ach, prawie zapomniałam o historii! - wyrzuciła z siebie nagle z zadziwiającą energią. Delikatnie trąciła palcem niewielki, chłopięcy nosek, żeby zwrócić uwagę malca na sobie. Dotąd był przecież zajęty swoją fantastyczną zabawką. - Otóż, Ulubieniec Słońca zgodnie z przykazem stanął w samo południe na skraju pustyni, gdzie miał stanąć naprzeciwko Złego Wezyra. Ten także pojawił się na miejscu, ale z armią najemników, co sprawiło, że wyśmiał samotnego bohatera, który liczył na zwycięstwo w pojedynku. Ale to czarnoksiężnik pomylił się - zza piaszczystych gór przybyli przyjaciele Ulubieńca Słońca, a także mieszkańcy miasteczka, którego mężczyzna dotąd zażarcie bronił. Nie wiedzieli jak walczyć, nie mieli nawet własnej broni, ale w dowód wdzięczności postanowili pomóc swemu wybawicielowi. Widzisz - zaczął Ulubieniec Słońca - Ja mam po swojej stronie lojalność i przyjaźń, miłość i oddanie, szacunek i ciężką pracę, odwagę i determinację, chęć niesienia pomocy i nauki, życzliwość i dobroć, a ty? Nie masz nic prócz najemników, którzy odwrócą się od ciebie, gdy ktoś zapłaci im więcej. Czy takie życie jakie sobie wybrałeś, ta potęga o której marzysz, czy to jest warte tej palącej w środku samotności? - spytał wprost, a na twarzy przeciwnika pojawiło się zaskoczenie, żal, a na koniec wściekłość. Nie patrząc na nic zadał pierwszy cios, ale Ulubieniec Słońca odskoczył w ostatnim momencie. Rozgorzała walka. Niestety, nasz bohater przegrywał, nie dorównując umiejętnościom starszemu mężczyźnie. Gdy runął na gorący piach pomyślał, że to już koniec, ale promień światła z nieboskłonu odbił się od metalu broni oślepiając oponenta, dzięki czemu Ulubieniec Słońca rozbroił go. Chwilę później polecił przyjaciołom związanie Wezyra. - Nie zabijesz mnie? - spytał tamten, na co bohater pokręcił głową. - Wszystkim wydaje się, że Słońce oczekuje krwawych ofiar, że tym się syci, ale to nieprawda. Dość już przelanej krwi, dość brutalności. To nie wojny potrzebuje, to miłosierdzia i ciężkiej pracy. Łatwo jest zakończyć czyjeś życie, ale trudniej jest je zmienić. Nie tylko wskazać dobrą drogę, ale też pomóc mu nią kroczyć - odparł z przekonaniem. I tak się stało, uczył go żyć na nowo. Niektórzy mówią, że zmarnował czas, bo sukces odniósł dopiero pod koniec swych dni, gdy obaj byli leciwymi staruszkami. Jednak Wezyr nie był już złym, gdy przeżył ostatni rok egzystencji poświęcając się drugiemu człowiekowi. Ulubieniec Słońca zmarł tydzień później, podczas snu; powiadają, że zastano go z szerokim uśmiechem na naznaczonej zmarszczkami twarzy. - Zakończyła wreszcie, zamykając ostatni rozdział zaczętej wcześniej opowieści. Wiedziała przecież, że chłopiec nic z tego nie zrozumiał, ale cieszyła się, że ofiarowała sobie w ten sposób parę minut w ich obecności. - A ty? Myślisz, że zmarnował czas? - spytała z ciekawością Jaydena, przenosząc wzrok na jego twarz. Interesowało ją czy słuchał, a jeśli tak to czy miał na ten temat jakieś przemyślenia. Po chwili jednak odjęła spojrzenie, kierując je na unoszące się w niebie aetonany. Nie zamierzała przecież wywierać presji.
czasem patrzył na nia
siedzącą na swoim posłaniu, i niemal słyszał rozpaczliwy zew tęsknoty zamkniętego w klatce drapieżnika.
Nailah Jones
Zawód : treserka zwierząt w cyrku, początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
dzikie to, spazmatyczne
pstrokate jak całe ich życie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Będąc z chłopcami, nie doświadczył, nie był świadkiem matczynych odruchów w ich wychowywaniu, zajmowaniu się nimi, próbie zapanowania nad nimi. Owszem - aktualnie pomagała mu co jakiś czas jego własna rodzicielka, wcześniej była to Roselyn i chociaż obie miały za sobą poród, nie miały związku z trójką Vane'ów. Były wsparciem, zewnętrznym czynnikiem próbującym podtrzymać ostały, pierworodny filar, którym był ojciec. I chociaż sylwetki żony nie było u jego boku, skłamałby, twierdząc, iż w ogóle nie dostrzegał kobiecego ciepła podczas trwania życia swoich potomków. Pomona była matką na długo, zanim on został ojcem. Nosiła ich dzieci w sobie przez te wszystkie miesiące, a on mógł jedynie czekać. Być obok, obserwować, lecz cały trud oraz błogosławieństwo ciąży znosiła sama. Kochała dziecko w swoim łonie - wiedział o tym. Tak samo wiedział, że kochała jego. Nie musiał zgadzać się ze wszystkimi jej decyzjami, by to zrozumieć i chociaż rana nigdy nie miała się zabliźnić, wiedział. Nie oznaczało to, że nigdy nie wątpił. Szczególnie na wczesnym etapie zdarzeń, nad rankiem gdy koszmary nie dawały mu spać, gdy zostawał całkowicie sam. Wątpliwości potrafiły niszczyć, zaginać jego wiarę, jednak taka była część bycia człowiekiem - nieustanna walka ze swoimi lękami. Nie przegrał jeszcze, a każdy kolejny dzień wzmacniał pokruszoną nadzieję profesora. Pomału, delikatnie, mało znacząco, lecz nieustanne ciosy, zamiast niszczyć, dodawały sił. Co ciekawe łatwiej było się przed nimi obronić, gdy ataki pochodziły z zewnątrz, od kogoś innego - słabość przychodziła wówczas, gdy odzywało się samo wnętrze Jaydena. Jak wtedy. Jak tego poranka, gdy w niekontrolowanym stanie nie ujarzmił drzemiącej w nim magii i pozwolił na to, by sięgnęła ona jego dzieci. By przeniknęła malutkie ciałka, sprawiając przy okazji, że natrafił na swój własny problem - brak kontroli. Zapomniał o tym, że winien był nie zaprzestawać oklumencji, poszerzania jej, doświadczania. Sądził, iż fakt trzymania wszystkiego w sobie, miał pomóc. Dopiero teraz dostrzegał swój błąd - trzymając w ramionach Ardena, który zniknął z Killarney właśnie z winy swojego ojca. Ojca, który obiecywał go chronić przed wszystkim, ale najwyraźniej nie potrafił ochronić go przed samym sobą. Nie. Vane nie mógł kryć się ze swoimi uczuciami w ten sposób, skoro ryzykował życiem swoich dzieci, a nic nie było tego warte. Musiał więc zwalczyć swoje słabości i ucieszyć emocje. Nie schować głęboko w sobie, a pokonać i być w stanie egzystować ponad nimi. Nikt inny nie mógł tego zrobić za niego. I nikt też nie miał.
Po prostu dbaj o tego urwisa.
Gdy pojawili się na świecie, był już tylko on. On i trójka chłopców, którymi należało się zająć. Nie był na to gotowy. I nie chodziło o mentalne przygotowaniu, bo radość z zostania ojcem była oczywista, lecz wyczekując z Pomoną porodu, spodziewali się tylko jednego dzieciątka. Pojawienie się drugiego było zaskoczeniem. Istnienie trzeciego całkowitym szaleństwem, ale nie było to coś, czego nie zamierzał się podejmować. Wszak był tutaj - w cyrku należącym do Carringtonów starając się spełniać wszelkie obowiązki spadające na jego barki. Było ciężko, wystarczyło na niego spojrzeć, jednak nie był bliski sięgnięcia dna i przegrania. Poddania się. Nie przyjmował nawet takiej opcji pod uwagę, obiecując sobie, zmarłej żonie, samym synom, że miał ich pilnować. Że miał ich wychowywać. Że miał o nich zadbać. Sytuacja, przez którą musiał zapewnić nieznajomą kobietę o swoim człowieczeństwie, wytrąciła go z równowagi, lecz równocześnie uświadomiła, jakim był ignorantem. Magia, która przepływała przez jego żyły, uwalniała się samoistnie wraz z silnymi emocjami, a to oznaczało, że musiał umieć się kontrolować. Tylko od niego zależało też, czy ów wypadek - który na szczęście nie skończył się tragedią - miał równać się z przyswojoną lekcją. Lekcją tkwiącą między innymi w słowach płynących z ust nieznanej mu jak dotąd czarownicy. Słuchając historii, skupił się na reakcjach Ardena. Ten nie wpatrywał się już w ojca, a silnym ruchem główki przekrzywiał się w stronę kobiety, jakby nie zamierzał pozwolić na utracenie chociażby jednego słowa z opowieści. Szeroko otwarte oczy odbijały w sobie nie tylko nikłe światło rozjaśniające wnętrze namiotu, lecz również żywe zainteresowanie. Czy chłopiec rozumiał sens wylewających się zdań z siedzącej obok nieznajomej, zapewne nie, ale podświadomie Jayden wierzył, iż dziecięce zainteresowanie nie wiązało się jedynie ze wcześniejszym pstryczkiem w nos. Sam astronom zresztą złapał się na tym, że słuchał z uwagą opowieści i równocześnie poczuł też przez to wstyd. Kiedy tak naprawdę w spokoju usiadł i przeczytał chłopcom książkę? Lub opowiedział im o Diarmuidzie, od którego zaczęła się historia ich rodziny? Lub zaznajomił z irlandzkimi legendami? Kiedy skupił się na czymś innym od astronomii w swoich monologach do malutkich czarodziejów? Chociaż nie dało się ukryć, że delikatny uśmiech pojawił się na twarzy profesora, gdy usłyszał, iż motywem przewodnim aktualnej historii było słońce. W swych promieniach najsilniejsza z bliskich im gwiazd.
A ty? Myślisz, że zmarnował czas?
Wytrąciła go z zamyślenia swoim pytaniem, jednak na pewno skutecznie przykuła jego uwagę. Wzrok mężczyzny z syna przeniósł się na ciemnoskórą czarownicę, której uważne oczy wpatrywały się w te jasne, należące do niego. Zamiast odpowiedzi w umyśle Jaydena pojawiło się kolejne, inne pytanie zdawać by się mogło w ogóle niezwiązane z poruszonym przez nią tematem, lecz dla niego niezwykle poruszające. - Sama ją wymyśliłaś? - spytał, nie przejmując się, że zbyt długo zawieszał spojrzenie na jej twarzy. Badał jej rysy, chociaż nie z uporem ani naciskiem. Chciał zapamiętać elementy składające się na kogoś, kto nie tylko zajął się jego synem, lecz wpłynął też na jego świadomość. - Jeśli masz ich więcej, powinnaś je spisywać. Są piękne - powiedział, po czym poszedł jej śladem, by odwrócić twarz i skierować ją ku tańczącym pod sufitem latającym stworzeniom. Usadził sobie również Ardena w taki sposób na kolanach, by chłopiec mógł też patrzeć na aetonany, które machając skrzydłami, wywoływały silne podmuchy powietrza co jakiś czas uderzające siedzącą na poduszkach parę czarodziejów. - Lubi dźwięk twojego głosu - przyznał cicho, umiejąc rozpoznać reakcje swojego syna. A ta była aż nadto wyraźna. Przez jakąś chwilę panowała między dorosłymi cisza, gdy po prostu podziwiali spektakl, nie czując skrępowania. Jayden przynajmniej go nie odczuwał, chociaż ciepło bijące od kobiecego ciała promieniowało na jego własne. Dopiero Arden, zrzucając swoją zabawkę, wytrącił ojca z zamyślenia, ściągając go na ziemię i do rzeczywistości. - Musimy wracać - wyrzucił nagle z siebie Vane, łapiąc się na tym, że przecież powinien był być w domu. Zaczął więc się podnosić, uważając przy okazji, by w żaden sposób nie trącić kobiety ani nie stanąć na ogonie jej dzikiego kota. Prawdę powiedziawszy - zapomniał o nim, chociaż wydawać by się to mogło niemożliwe. W splendorze całego zajścia nie było to jednak takie niewiarygodne - cała ta chwila taka wszak była. I chociaż astronom był właściwie gotowy do aktywacji świstoklika i powrotu do domu, zawahał się. Jego spojrzenie znów skrzyżowało się z tym należącym do niej, gdy przygryzł na chwilę dolną wargę w wyraźnym grymasie nieśmiałości. - Mógłbym... - zaczął, wiedząc, że to pytanie miało zabrzmieć głupio. - Mógłbym zabrać ten koc? Nie mam dla niego nic do okrycia. Przysięgam, że go oddam. Koc. Nie chłopca - dodał już o wiele bardziej zmieszany, aniżeli w momencie gdy siedzieli tuż obok siebie i jedyne co ich dzieliło od siebie to cale odległości. Natura ludzka była jednak o wiele bardziej skomplikowana od wyobrażeń...
Po prostu dbaj o tego urwisa.
Gdy pojawili się na świecie, był już tylko on. On i trójka chłopców, którymi należało się zająć. Nie był na to gotowy. I nie chodziło o mentalne przygotowaniu, bo radość z zostania ojcem była oczywista, lecz wyczekując z Pomoną porodu, spodziewali się tylko jednego dzieciątka. Pojawienie się drugiego było zaskoczeniem. Istnienie trzeciego całkowitym szaleństwem, ale nie było to coś, czego nie zamierzał się podejmować. Wszak był tutaj - w cyrku należącym do Carringtonów starając się spełniać wszelkie obowiązki spadające na jego barki. Było ciężko, wystarczyło na niego spojrzeć, jednak nie był bliski sięgnięcia dna i przegrania. Poddania się. Nie przyjmował nawet takiej opcji pod uwagę, obiecując sobie, zmarłej żonie, samym synom, że miał ich pilnować. Że miał ich wychowywać. Że miał o nich zadbać. Sytuacja, przez którą musiał zapewnić nieznajomą kobietę o swoim człowieczeństwie, wytrąciła go z równowagi, lecz równocześnie uświadomiła, jakim był ignorantem. Magia, która przepływała przez jego żyły, uwalniała się samoistnie wraz z silnymi emocjami, a to oznaczało, że musiał umieć się kontrolować. Tylko od niego zależało też, czy ów wypadek - który na szczęście nie skończył się tragedią - miał równać się z przyswojoną lekcją. Lekcją tkwiącą między innymi w słowach płynących z ust nieznanej mu jak dotąd czarownicy. Słuchając historii, skupił się na reakcjach Ardena. Ten nie wpatrywał się już w ojca, a silnym ruchem główki przekrzywiał się w stronę kobiety, jakby nie zamierzał pozwolić na utracenie chociażby jednego słowa z opowieści. Szeroko otwarte oczy odbijały w sobie nie tylko nikłe światło rozjaśniające wnętrze namiotu, lecz również żywe zainteresowanie. Czy chłopiec rozumiał sens wylewających się zdań z siedzącej obok nieznajomej, zapewne nie, ale podświadomie Jayden wierzył, iż dziecięce zainteresowanie nie wiązało się jedynie ze wcześniejszym pstryczkiem w nos. Sam astronom zresztą złapał się na tym, że słuchał z uwagą opowieści i równocześnie poczuł też przez to wstyd. Kiedy tak naprawdę w spokoju usiadł i przeczytał chłopcom książkę? Lub opowiedział im o Diarmuidzie, od którego zaczęła się historia ich rodziny? Lub zaznajomił z irlandzkimi legendami? Kiedy skupił się na czymś innym od astronomii w swoich monologach do malutkich czarodziejów? Chociaż nie dało się ukryć, że delikatny uśmiech pojawił się na twarzy profesora, gdy usłyszał, iż motywem przewodnim aktualnej historii było słońce. W swych promieniach najsilniejsza z bliskich im gwiazd.
A ty? Myślisz, że zmarnował czas?
Wytrąciła go z zamyślenia swoim pytaniem, jednak na pewno skutecznie przykuła jego uwagę. Wzrok mężczyzny z syna przeniósł się na ciemnoskórą czarownicę, której uważne oczy wpatrywały się w te jasne, należące do niego. Zamiast odpowiedzi w umyśle Jaydena pojawiło się kolejne, inne pytanie zdawać by się mogło w ogóle niezwiązane z poruszonym przez nią tematem, lecz dla niego niezwykle poruszające. - Sama ją wymyśliłaś? - spytał, nie przejmując się, że zbyt długo zawieszał spojrzenie na jej twarzy. Badał jej rysy, chociaż nie z uporem ani naciskiem. Chciał zapamiętać elementy składające się na kogoś, kto nie tylko zajął się jego synem, lecz wpłynął też na jego świadomość. - Jeśli masz ich więcej, powinnaś je spisywać. Są piękne - powiedział, po czym poszedł jej śladem, by odwrócić twarz i skierować ją ku tańczącym pod sufitem latającym stworzeniom. Usadził sobie również Ardena w taki sposób na kolanach, by chłopiec mógł też patrzeć na aetonany, które machając skrzydłami, wywoływały silne podmuchy powietrza co jakiś czas uderzające siedzącą na poduszkach parę czarodziejów. - Lubi dźwięk twojego głosu - przyznał cicho, umiejąc rozpoznać reakcje swojego syna. A ta była aż nadto wyraźna. Przez jakąś chwilę panowała między dorosłymi cisza, gdy po prostu podziwiali spektakl, nie czując skrępowania. Jayden przynajmniej go nie odczuwał, chociaż ciepło bijące od kobiecego ciała promieniowało na jego własne. Dopiero Arden, zrzucając swoją zabawkę, wytrącił ojca z zamyślenia, ściągając go na ziemię i do rzeczywistości. - Musimy wracać - wyrzucił nagle z siebie Vane, łapiąc się na tym, że przecież powinien był być w domu. Zaczął więc się podnosić, uważając przy okazji, by w żaden sposób nie trącić kobiety ani nie stanąć na ogonie jej dzikiego kota. Prawdę powiedziawszy - zapomniał o nim, chociaż wydawać by się to mogło niemożliwe. W splendorze całego zajścia nie było to jednak takie niewiarygodne - cała ta chwila taka wszak była. I chociaż astronom był właściwie gotowy do aktywacji świstoklika i powrotu do domu, zawahał się. Jego spojrzenie znów skrzyżowało się z tym należącym do niej, gdy przygryzł na chwilę dolną wargę w wyraźnym grymasie nieśmiałości. - Mógłbym... - zaczął, wiedząc, że to pytanie miało zabrzmieć głupio. - Mógłbym zabrać ten koc? Nie mam dla niego nic do okrycia. Przysięgam, że go oddam. Koc. Nie chłopca - dodał już o wiele bardziej zmieszany, aniżeli w momencie gdy siedzieli tuż obok siebie i jedyne co ich dzieliło od siebie to cale odległości. Natura ludzka była jednak o wiele bardziej skomplikowana od wyobrażeń...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedzieli o sobie nic, nie znali wzajemnych historii, które swym biegiem kształtowały niejedno istnienie. Nie przypuszczałaby, że w domostwie mężczyzny kryło się jeszcze dwóch niemal identycznych młodzieńców, wszyscy jednako gotowi na poznanie otaczającego ich świata. Tak samo nie przypuszczałaby, że czarodziej musiał zmagać się z ich wychowaniem sam, bez wsparcia partnerki. Prawdopodobnie tych parę faktów rzuciłoby nowe światło na jego sylwetkę, oddzieliłoby też mnogość wątpliwości raz po raz pojawiających się w skrytym wnętrzu. Zastanawiała się nieustannie nad obecnymi wydarzeniami, usiłując z każdego gestu oraz spojrzenia wysnuć odpowiednie wnioski. Lubiła stąpać po twardej ziemi, mieć kontrolę nad sytuacją, nie musieć polegać na innych. Czuć się tak potwornie bezsilna i zależna. Niepewna własnych wyborów. Zachodziła w głowę czy postąpiła dobrze, czy jednak nie powinna podążyć inną ścieżką. Może odnalazłaby chociażby skrawek skrywanej prawdy? Intensywnie rozmyślała nad każdą ewentualnością pojmując wreszcie, że niekiedy tak właśnie bywa. Nie istnieje jeden, kompletny obraz rzeczywistości, zwłaszcza jeśli ten zaczął wyłaniać się dopiero na początku znajomości. Nigdy nie zdoła poznać drugiego człowieka w pełni, tak, żeby każdy z elementów pasował do siebie idealnie. Nigdy też nie dostrzeże go dokładnie w ten sam sposób; perspektywa uwielbia płatać ludziom figla. Wystarczy zerknąć na coś pod delikatnie innym kątem, żeby obserwowaną rzecz zinterpretować całkowicie odmiennie niż jeszcze chwilę temu. Zmiany. W świecie, w nich samych. Do tego same zmienne - umiejętność kłamstw oraz manipulacji, strach przed odsłonięciem słabości, nieumiejętność przyznania się do błędu. Musiała spojrzeć na Jaydena jako skomplikowaną układankę, zlepioną z drobinek złożoności, pełną nieodkrytych dróg. Zrozumieć, że cokolwiek zrobi, dopóki nie utwierdzi się w silnym przekonaniu o prawdziwości wypowiadanych przez niego słów, nie zyska pewności w niczym. Musiała przechylić się w jedną ze stroną - zaufać lub nie, podjąć decyzję na ślepo, obserwując jedynie marne strzępy toczącego się przed oczami przedstawienia. To frustrowało, ale też ofiarowywało cenną naukę. Lubiła pozyskiwać wiedzę i chociaż nauka na własnych błędach była bolesna, to najbardziej skuteczna. Jednak co jeśli to nie ona miała stać się ofiarą? Patrzyła na chłopca z trwogą, pewnego rodzaju niepewnością, poddając się niezrozumiałym uczuciom. Nie po raz pierwszy i nie ostatni logika toczyła bój z pragnieniami serca, należało się z tym pogodzić. Nie była już nastolatką zagubioną w ogromnej szkole, naiwność nie przystawała dojrzałej kobiecie. A jednak, trochę podążała jej śladami, gdy podejmowała decyzję o oddaniu malca w obce ręce. Przekonanie, że przedtem wzięła pod uwagę każdy dowód napawała ulgą jedynie na krótki moment. Pocieszała się tym poczuciem, karmiąc się wzniosłymi słowami, usprawiedliwiając tym samym swój czyn. Nie szukała problemów, nieznajomy mógłby je wszcząć w dowolnej chwili. Jednak czy to uspokajało nabytą nieufność? Bijącą teraz na alarm, ale mimo to skrupulatnie ignorowaną?
Wolała myśleć, że tak. Poddać się rozluźnieniu jakie towarzyszyło uśmiechniętemu dziecku. Ufnemu tak bardzo, że bolało samo patrzenie na to. Czy ona też kiedyś taka była? Pomimo kolejnych ran zadawanych przez rówieśników, otoczenie, innych ludzi? Potrząsnęła delikatnie głową wyrywając się z bezsensownego letargu, zmuszając rozedrganą duszę do spokoju. Wybrała dobrze. Trzymała się zaciekle tej myśli, z łatwością prześlizgując się spojrzeniem to ojca z synem, to akrobatów pracujących z aetonanami. Melodia mruczącego, dzikiego kota niemal utuliła do snu zaniepokojoną sylwetkę, przez co zdarzało się przymknąć kilkukrotnie oczy. Lubiła ten stan wyciszenia, odseparowania się od przyziemnych spraw, wreszcie mogąc sięgnąć wyżej. Bez konieczności budowania wokół siebie kolejnych murów.
Wreszcie to ten stan zainspirował kobietę do opowieści, w pewnym sensie starając się zabawić chłopca po raz ostatni. Może tkwiąc w absurdalnej nadziei, że kiedyś podobna historia zostanie mu przypomniana, co pozwoli mu na zastanowienie się nad własnym życiem. Oraz tym, jaką drogą zechce w nim obrać. Kim zapragnie być.
Z ciekawością oczekiwała na odpowiedź, która nigdy nie nadeszła. Nie słuchał? Musiał zastanowić się nad tym, co sam zrobiłby na miejscu bohatera? Nie chciał odpowiadać? Mnogość możliwości rozlała się po ciele, na spółkę z goryczą rozczarowania, gdy wyjaśnienie nie nadeszło. Skinęła krótką głową na znak potwierdzenia, co nie do końca było prawdą. - Kiedyś, moja nastoletnia przyjaciółka z Egiptu opowiadała mi, że chciałaby za męża mężczyznę faworyzowanego przez bogów. To ona zainspirowała tę historię - przyznała ostatecznie, nawet jeśli cała otoczka tej fikcyjnej postaci była wyłącznie wymysłem dzikiego umysłu Nailah. - Mam, ale nie jestem biegła w słowie pisanym. - Uśmiechnęła się krzywo, nieco pobłażliwie w stosunku do samej siebie. Nie było po co udawać wielkiej pisarki, gdy rzeczywistość przedstawiała się inaczej. Poczuła się dziwnie, jakby obnażała najintymniejsze sekrety swego jestestwa. Nie znała rozmówcy, nie powinna zdradzać mu niczego, skoro on sam nie kwapił się do wyjaśnień, gdy Jones zadawała mu pytania wprost. Westchnęła, ale pogłębiła uśmiech, czyniąc go ciepłym w porównaniu do poprzedniego. Nie wiedziała co na to powiedzieć, skoro maluch miał usłyszeć ten głos po raz pierwszy i ostatni w życiu, stąd decyzja o zbyciu uwagi milczeniem.
Na moment zastygła, odwracając wzrok ku próbie na arenie, ale głos Jaydena wkrótce wyrwał ją z zamyślenia nad widowiskiem. Poruszenie gdzieś obok spotęgowało wyostrzenie zmysłów i już po chwili spoglądała na czarodzieja z dołu, mocno zadzierając głowę. - Oczywiście - odparła sucho, rozumiejąc, że przecież nie mógł zostać tutaj na zawsze. Nie wiedziała, co jeszcze mogła dodać - do widzenia? Żegnajcie? Także i ona zawahała się na tyle, żeby czas minął bezlitośnie, urywając tym samym konieczność pożegnania. Przynajmniej tak się wydawało do czasu, aż dźwięk męskiego głosu ponownie przeciął powietrze, wprawiając kobietę w zdziwienie. Najpierw uniosła brwi, później z rozbawienia zadrżały kąciki ust. Nie zamierzał oddawać chłopca, dziwne! - Nie musisz go przynosić z powrotem, to tylko stary koc - rzuciła, chociaż nie było to do końca prawdą. Zimy w wagonach bywały chłodne, ale nie była gotowa przyznać się do swojego niskiego statusu majątkowego. Nie chciała też wprowadzać mężczyzny w jeszcze większe zakłopotanie. - Bezpiecznej drogi - dodała, wreszcie wymyślając w miarę odpowiednie słowa pożegnalne i skinęła głową, przerzucając uwagę na pracowników cyrku. Temat uznała za zamknięty, tak jak całą tę dziwaczną sprawę, dlatego przysunęła bliżej siebie bębny z zamiarem wygrania wreszcie rytmu dla artystów, przecież po to tu przyszła. Qadir tymczasem uważnie obserwował niedawnych gości, przynajmniej do momentu, aż zniknęli w teleportacyjnym niebycie.
Wolała myśleć, że tak. Poddać się rozluźnieniu jakie towarzyszyło uśmiechniętemu dziecku. Ufnemu tak bardzo, że bolało samo patrzenie na to. Czy ona też kiedyś taka była? Pomimo kolejnych ran zadawanych przez rówieśników, otoczenie, innych ludzi? Potrząsnęła delikatnie głową wyrywając się z bezsensownego letargu, zmuszając rozedrganą duszę do spokoju. Wybrała dobrze. Trzymała się zaciekle tej myśli, z łatwością prześlizgując się spojrzeniem to ojca z synem, to akrobatów pracujących z aetonanami. Melodia mruczącego, dzikiego kota niemal utuliła do snu zaniepokojoną sylwetkę, przez co zdarzało się przymknąć kilkukrotnie oczy. Lubiła ten stan wyciszenia, odseparowania się od przyziemnych spraw, wreszcie mogąc sięgnąć wyżej. Bez konieczności budowania wokół siebie kolejnych murów.
Wreszcie to ten stan zainspirował kobietę do opowieści, w pewnym sensie starając się zabawić chłopca po raz ostatni. Może tkwiąc w absurdalnej nadziei, że kiedyś podobna historia zostanie mu przypomniana, co pozwoli mu na zastanowienie się nad własnym życiem. Oraz tym, jaką drogą zechce w nim obrać. Kim zapragnie być.
Z ciekawością oczekiwała na odpowiedź, która nigdy nie nadeszła. Nie słuchał? Musiał zastanowić się nad tym, co sam zrobiłby na miejscu bohatera? Nie chciał odpowiadać? Mnogość możliwości rozlała się po ciele, na spółkę z goryczą rozczarowania, gdy wyjaśnienie nie nadeszło. Skinęła krótką głową na znak potwierdzenia, co nie do końca było prawdą. - Kiedyś, moja nastoletnia przyjaciółka z Egiptu opowiadała mi, że chciałaby za męża mężczyznę faworyzowanego przez bogów. To ona zainspirowała tę historię - przyznała ostatecznie, nawet jeśli cała otoczka tej fikcyjnej postaci była wyłącznie wymysłem dzikiego umysłu Nailah. - Mam, ale nie jestem biegła w słowie pisanym. - Uśmiechnęła się krzywo, nieco pobłażliwie w stosunku do samej siebie. Nie było po co udawać wielkiej pisarki, gdy rzeczywistość przedstawiała się inaczej. Poczuła się dziwnie, jakby obnażała najintymniejsze sekrety swego jestestwa. Nie znała rozmówcy, nie powinna zdradzać mu niczego, skoro on sam nie kwapił się do wyjaśnień, gdy Jones zadawała mu pytania wprost. Westchnęła, ale pogłębiła uśmiech, czyniąc go ciepłym w porównaniu do poprzedniego. Nie wiedziała co na to powiedzieć, skoro maluch miał usłyszeć ten głos po raz pierwszy i ostatni w życiu, stąd decyzja o zbyciu uwagi milczeniem.
Na moment zastygła, odwracając wzrok ku próbie na arenie, ale głos Jaydena wkrótce wyrwał ją z zamyślenia nad widowiskiem. Poruszenie gdzieś obok spotęgowało wyostrzenie zmysłów i już po chwili spoglądała na czarodzieja z dołu, mocno zadzierając głowę. - Oczywiście - odparła sucho, rozumiejąc, że przecież nie mógł zostać tutaj na zawsze. Nie wiedziała, co jeszcze mogła dodać - do widzenia? Żegnajcie? Także i ona zawahała się na tyle, żeby czas minął bezlitośnie, urywając tym samym konieczność pożegnania. Przynajmniej tak się wydawało do czasu, aż dźwięk męskiego głosu ponownie przeciął powietrze, wprawiając kobietę w zdziwienie. Najpierw uniosła brwi, później z rozbawienia zadrżały kąciki ust. Nie zamierzał oddawać chłopca, dziwne! - Nie musisz go przynosić z powrotem, to tylko stary koc - rzuciła, chociaż nie było to do końca prawdą. Zimy w wagonach bywały chłodne, ale nie była gotowa przyznać się do swojego niskiego statusu majątkowego. Nie chciała też wprowadzać mężczyzny w jeszcze większe zakłopotanie. - Bezpiecznej drogi - dodała, wreszcie wymyślając w miarę odpowiednie słowa pożegnalne i skinęła głową, przerzucając uwagę na pracowników cyrku. Temat uznała za zamknięty, tak jak całą tę dziwaczną sprawę, dlatego przysunęła bliżej siebie bębny z zamiarem wygrania wreszcie rytmu dla artystów, przecież po to tu przyszła. Qadir tymczasem uważnie obserwował niedawnych gości, przynajmniej do momentu, aż zniknęli w teleportacyjnym niebycie.
czasem patrzył na nia
siedzącą na swoim posłaniu, i niemal słyszał rozpaczliwy zew tęsknoty zamkniętego w klatce drapieżnika.
Nailah Jones
Zawód : treserka zwierząt w cyrku, początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
dzikie to, spazmatyczne
pstrokate jak całe ich życie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Odtwarzając swoje kroki z przeszłości, nie potrafił dokładnie powiedzieć, kiedy to wszystko się zaczęło. Owszem, były przełomowe wydarzenia, ale to nie tylko personalne krzywdy sprawiły, że jego życie się zmieniało. A może to nigdy nie miało początku? Skoro natura była wieczną, niekończącą się zmianą było to wiadome jeszcze na długo przed jego narodzeniem. Przed narodzeniem chłopców i być może ich przyszłościowych dzieci. Przemiany Wszechświata w chaosie życia z elementem, który nigdy się nie rozwinął. Bo jeśli ktokolwiek sądził, że ludzkość ulegała transformacji, mylił się. Kłamał i doskonale o tym wiedział. To człowiek jako pojedynka jednostka mógł się zróżnicować. Natura była ciągłą zmianą i gdy już się dostrzegło jej cel, nie można było odmówić jej istnienia. Jak bardzo on sam zmienił się wszak w ciągu ostatniego półtora roku... Jak wiele się zmieniło w tak długim i racjonalnie tak krótkim okresie czasu... Czy można było w stanie w ogóle to pojąć rozumem? Zrozumieć? Sensownie skondensować? Podsumować? Czy opowiedzenie jego historii w ogóle byłoby w stanie przenieść się z fikcyjnych kart książki na życie? Czy uwierzyliby? Czy uwierzyliby w to wszystko? Czy nie podpieraliby prawdy istnienia tego w formie, jaka realnie miała miejsce? Wiedział, że nie. Wiedział, że współczesny człowiek był dziką masą łaknącą tylko jednego - ambicji. Wynaturzone były uczucia, wynaturzona była odmienność, bo liczyła się jedynie inkluzywność. Obserwował już zbyt długo to, co działo się z ich brytyjską cywilizacją i co reprezentowali sobą Brytyjczycy. Bycie jednym. Bycie nikim i wszystkimi. Nie było miejsca na nic innego. Na coś nowego, na naturalną zmianę, na rozwój. Na odmienność. Brak odmienności zatrzymywał wszak ewolucję i potęgował strach przed nieznanym. A strach wiódł do gniewu, gniew do nienawiści, nienawiść prowadziła do cierpienia. I on go doświadczał, gdy otworzył oczy na własną ignorancję. Dlatego właśnie wiele można było przeżyć i można było uśmiercić oraz stworzyć nowe elementy własnego życia - na prawdzie nieważne jak okrutnej i bolesnej. Kto lepiej mógł zrozumieć ludzką transformację, jeśli nie on sam? Jeśli nie człowiek, który zabił w sobie chłopca, by mógł narodzić się mężczyzna?
Czuł rozedrganie w mięśniach, siedząc obok nowo poznanej kobiety, bo jakżeby nie miał? Po nocy w koszmarach, poranku, gdy gorąca kąpiel nie była w stanie uśmierzyć szalejących emocji, był wykończony. Do tego okazało się, że również i jego własna magia rzuciła w nieznane miejsce jedno z jego dzieci... Nie. To nie było nic normalnego. To nie było nic, czego chciał. Nie pragnął tego, ale to wszystko miało miejsce. Boleśnie odbijało się na rzeczywistości, w której żył. Miał szczęście, że Arden rzucony w bezkres wylądował właśnie w tym konkretnym miejscu - przy osobie, która mogła zapewnić mu bezpieczny, nawet tymczasowy azyl. Szczęście czy może coś innego? I chociaż ona mogła mieć wobec niego oczywisty dystans, on czuł rozlewającą się wobec niej wdzięczność. Z każdą chwilą silniejszą i wyraźniejszą - wszak on sam musiał się uspokoić, a wraz ze spokojem zstępowała do niego logika, analiza. Trzeźwy umysł, którego potrzebował jak niczego wcześniej. Nie czuł się źle w tym dziwnie wymuszonym towarzystwie, które powinno go zapewne zadziwiać. Zastanawiać. Być może odstręczać z uwagi na odmienność, jaką prezentowała sobą czarownica. Wielka Brytania była odcięta od tego, co inne. Co nowe, jednak Vane był naukowcem o silnych korzeniach doświadczenia nieznanego. Sięgającego poza horyzont, dlatego nie postrzegał jej jako coś egzotycznego. Nie dostrzegał niczego, co miało ją różnić od niego czy od wcześniej trzymanego przez kobietę dziecka. To bardziej niecodzienne towarzystwo dzikiego kota wzbudzało zdziwienie, ale ich świat pełen był kolorów, stworzeń, flory i fauny, o której wielu nie miało nawet pojęcia. Jayden był jeszcze zbyt młody, by mieć styczność z każdym z elementów tworzących ich rzeczywistość nawet w formie książki.
Mam, ale nie jestem biegła w słowie pisanym.
- Szkoda - odparł jedynie, nie wymuszając żadnego sztucznego rozżalenia. Ale nie kłamał. Chociaż w prostym zwrocie, zawarł wszystko, co było potrzebne. Gdy wstał, uśmiechnął się po raz ostatni, wiedząc, że musiał wracać do domu. Skinieniem głowy podziękował też za koc, który mu oddała, wiedząc, że nie ten gest nie miał zostać bez odpowiedzi, jednak na ten moment nie był w stanie jej niczego wynagrodzić. Skupił się już na trzymanym w rękach synu, którego bał się, że utraci i zaaferowany bezpiecznym, szczęśliwym przebiegiem całego zdarzenia o mało nie zniknął z namiotu bez słowa. Zatrzymał się po kilku krokach, by odwrócić ku kobiecie, patrząc na nią przez ramię. - Nailah - rzucił, odszukując jej spojrzenia, a gdy tak się stało, wyraził wobec niej szacunek, skinąwszy powoli i delikatnie głową. - Dziękuję. - Zanim zniknęli wraz z Ardenem z cyrkowej areny, przeszli na oddalony od centrum kawałek pustego pola, gdzie Jayden mógł aktywować świstoklik. Spojrzał jeszcze na wtulonego w niego chłopca i uśmiechnął się ciepło. - Wracajmy. Dziś dzień odwiedzin u waszej mamy. - I w następnej chwili na arenie Carringotnów zostało po nich jedynie wspomnienie.
|zt x2
Czuł rozedrganie w mięśniach, siedząc obok nowo poznanej kobiety, bo jakżeby nie miał? Po nocy w koszmarach, poranku, gdy gorąca kąpiel nie była w stanie uśmierzyć szalejących emocji, był wykończony. Do tego okazało się, że również i jego własna magia rzuciła w nieznane miejsce jedno z jego dzieci... Nie. To nie było nic normalnego. To nie było nic, czego chciał. Nie pragnął tego, ale to wszystko miało miejsce. Boleśnie odbijało się na rzeczywistości, w której żył. Miał szczęście, że Arden rzucony w bezkres wylądował właśnie w tym konkretnym miejscu - przy osobie, która mogła zapewnić mu bezpieczny, nawet tymczasowy azyl. Szczęście czy może coś innego? I chociaż ona mogła mieć wobec niego oczywisty dystans, on czuł rozlewającą się wobec niej wdzięczność. Z każdą chwilą silniejszą i wyraźniejszą - wszak on sam musiał się uspokoić, a wraz ze spokojem zstępowała do niego logika, analiza. Trzeźwy umysł, którego potrzebował jak niczego wcześniej. Nie czuł się źle w tym dziwnie wymuszonym towarzystwie, które powinno go zapewne zadziwiać. Zastanawiać. Być może odstręczać z uwagi na odmienność, jaką prezentowała sobą czarownica. Wielka Brytania była odcięta od tego, co inne. Co nowe, jednak Vane był naukowcem o silnych korzeniach doświadczenia nieznanego. Sięgającego poza horyzont, dlatego nie postrzegał jej jako coś egzotycznego. Nie dostrzegał niczego, co miało ją różnić od niego czy od wcześniej trzymanego przez kobietę dziecka. To bardziej niecodzienne towarzystwo dzikiego kota wzbudzało zdziwienie, ale ich świat pełen był kolorów, stworzeń, flory i fauny, o której wielu nie miało nawet pojęcia. Jayden był jeszcze zbyt młody, by mieć styczność z każdym z elementów tworzących ich rzeczywistość nawet w formie książki.
Mam, ale nie jestem biegła w słowie pisanym.
- Szkoda - odparł jedynie, nie wymuszając żadnego sztucznego rozżalenia. Ale nie kłamał. Chociaż w prostym zwrocie, zawarł wszystko, co było potrzebne. Gdy wstał, uśmiechnął się po raz ostatni, wiedząc, że musiał wracać do domu. Skinieniem głowy podziękował też za koc, który mu oddała, wiedząc, że nie ten gest nie miał zostać bez odpowiedzi, jednak na ten moment nie był w stanie jej niczego wynagrodzić. Skupił się już na trzymanym w rękach synu, którego bał się, że utraci i zaaferowany bezpiecznym, szczęśliwym przebiegiem całego zdarzenia o mało nie zniknął z namiotu bez słowa. Zatrzymał się po kilku krokach, by odwrócić ku kobiecie, patrząc na nią przez ramię. - Nailah - rzucił, odszukując jej spojrzenia, a gdy tak się stało, wyraził wobec niej szacunek, skinąwszy powoli i delikatnie głową. - Dziękuję. - Zanim zniknęli wraz z Ardenem z cyrkowej areny, przeszli na oddalony od centrum kawałek pustego pola, gdzie Jayden mógł aktywować świstoklik. Spojrzał jeszcze na wtulonego w niego chłopca i uśmiechnął się ciepło. - Wracajmy. Dziś dzień odwiedzin u waszej mamy. - I w następnej chwili na arenie Carringotnów zostało po nich jedynie wspomnienie.
|zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kazano mu tutaj zaczekać - pod ciepłą płachtą opuszczonego namiotu. Siedział na niskiej zabudowie otaczającej arenę, zamknięte oczy odgradzały go nieprzebraną czernią od świata; nie chciał go widzieć, kalectwo oznaczało odebranie mu wszystkiego, co w życiu miał. Nie był tak bystry jak jego rówieśnicy, nie był tak utalentowani jak oni, nie potrafił też tak długo skupić uwagi, pochodził z biednej rodziny, którą też już stracił - wyróżniała go jedynie wyjątkowość ciała, ale nie był już wyjątkowy. Stracił status artysty, nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze będzie mógł wyjść na scenę. Widok odrąbanej dłoni i bezrękiego kikuta, zaognionego przecież celowym rozognieniem rany, kiedy - świeżą - wbił prosto w metalowy pręt, usiłując pozbawić się tchu, by ochronić tajemnice Zakonu Feniksa, był dla otaczających go ludzi tak odrażający, że kazano mu zakrywać lewą rękę uszytą w tym celu pelerynką - miał nie gorszyć gości. Pewnie powinien być wdzięczny, że go stąd nie wyrzucono, ale nie był, kłębiło się w nim tym mocniej rozjuszone głębokie poczucie niesprawiedliwości, nawarstwiane w sercu od długich miesięcy, teraz - płonące żywym ogniem. Miał takie chwile, w których nachodziła go myśl: na co zasługiwali ludzie, którzy uczynili mu tę krzywdę? Ale te myśli bladły, kiedy uświadamiał sobie, jak mały, jak nic nieznaczący, jak bezradny był wobec systemu. A teraz jeszcze kaleki - czy w życiu miało go czekać coś więcej? Miał przez resztę swoich dni sprzątać końskie gówno? Sam - jaka dziewczyna mogłaby pokochać kalekę? Czy byłby w stanie komukolwiek zagwarantować bezpieczeństwo?
Pan Carrington mówił, że spróbują to zaleczyć: że istniała szansa, niepewna, oderżnięta ręka nie była groszopryszczką, która mogła zejść od jednego eliksiru. Przybrany ojciec nie wgłębiał się w szczegóły, opowiadając o możliwościach przeszczepu, Marcel zresztą i tak nie chciał tego słuchać, bo choć nadzieja umierała ostatnia, tej trudno było się chwycić: wciąż miał wrażenie, że czuł uciętą dłoń, jakby ktoś poharatał nie tylko jego ciało, ale i posiatkował duszę. Był niekompletny. Rozbity. W każdym znaczeniu tego słowa. Wiedział, że to, w jaki sposób potraktował świeżą ranę, nie ułatwi tego procesu. Zajęli się nim wtedy medycy z Tower of London, wyszkoleni do tego, by utrzymać przy bolesnym życiu cierpiących i torturowanych. Przede wszystkim nie szkodzić, dziś tylko pusty frazes. Nie był pewien, czy chciał się temu poddawać: ofiarowanie i odebranie nadziei było trudniejsze do przejścia, niż pogodzenie się ze stratą wcześniej. A on jeszcze nie zdążył się z nią pogodzić. Co jeśli przeszczep się nie przyjmie - czy wtedy będzie patrzył na gnijącą przy ciele rękę, a koniec końców odrąbią mu ją po raz drugi? Jego dłoń została spreparowana, miała trafić do rąk własnych Yvette od dyrektora - nie brał w tym procesie udziału, to on ją tutaj zaprosił, zapłacił za pomoc. To on kazał mu tu czekać.
Nie podniósł się, kiedy usłyszał kroki, niepodobnie do siebie nie powiedział nawet dzień dobry, unosząc spojrzenie chłodnych błękitnych tęczówek na zbliżającą się czarownicę dopiero wtedy, kiedy dzieliło ich ledwie kilka kroków. Sińce pod oczami zdradzały niewyspanie, szara cera, zapadnięte policzki i spierzchnięte usta - zmęczenie, uzdrowicielka o doświadczeniu Yvette bez trudu musiała rozpoznać skrajne psychiczne wycieńczenie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wymieniona między nią a Panem Carringtonem korespondencja była krótka i treściwa. Dokładnie opisał jej stan Marcela oraz to o co ją prosi. Nie brała nawet pod uwagę odmówienia im udzielenia pomocy. Sama procedura jednak ją martwiła. Nie było to łatwe. Nie było to też czymś co robiła na porządku dziennym, ale o ile odnośnie swoich umiejętności była pewna, w końcu nie zjawiłaby się tu, gdyby było inaczej, tak sfera tego nad czym nie miała kontroli, tego czego od niej nie zależało bardziej ją niepokoiła. Sprawę ułatwiało to, że Marcel był młody, co dawało dużo większe szanse powodzenia. Coś jednak zawsze mogło pójść nie tak. Bardzo dobrze znała anatomię ręki. Każde ścięgno, żyłę, układ nerwowy. Wszystko miało znacznie. Najmniejsza tkanka. W pierwszej kolejności proces transplantacji musiał przebiec pomyślnie. Następnie to organizm Marcela będzie musieć przyjąć wyhodowaną kończynę, a na koniec pojawiała się kwestia tego czy wszystko funkcjonuje tak jak powinno. Nie mogła niczego zagwarantować wiedząc, że nawet magia nie jest w stanie pomóc w niektórych sytuacjach. Jedyne co mogła zrobić to zapewnić, że zrobi wszystko co będzie mogła.
Czuła gniew i żal. Niesprawiedliwość całej tej sytuacji błagała wręcz o pomstę. Mogła sto razy zadawać pytanie dlaczego i wciąż nie być w stanie znaleźć na nie odpowiedzi. Nie rozumiała. Nie mieściło jej się to w głowie. To całe okrucieństwo. Tak bezcelowe. Tak niepotrzebne. Czym młody mężczyzna, przed którym całe życie stało otworem zasłużył sobie na coś takiego?
Po rozmowie z panem Carringtonem i przekazaniu jej eliksiru jak i zabezpieczonego organu w słoiku, zaprowadził on ją do jednego z namiotów nie wchodząc jednak za nią do środka. Jej wzrok od razu padł na jasną czuprynę. Stała tak przez chwilę próbując z całej siły zatuszować wymalowujące się na jej twarzy współczucie. Nie tego teraz potrzebował Marcel. - Castor się spisał. - Zaczęła po dłuższej chwili podchodząc bliżej i odstawiając na stół z należytą ostrożnością trzymany przez nią słój okryty chustą. Wolałaby, aby Marcel zobaczył swoją nową dłoń dopiero po zabiegu, już jako jego część. - Jak się czujesz? - Zapytała w końcu odwracając się w jego kierunku i przyglądając mu się dokładniej. Swój wzrok skupiła na jego zmęczonej twarzy. Poczuła ukłucie w sercu. - Nie pytam o samopoczucie, a o to jak się czujesz fizycznie. - Sprostowała domyślając się, choć nie mogąc sobie w pełni wyobrazić tego jak się czuł psychicznie. Mogła z nim sympatyzować, ale nie była na jego miejscu. Nie mogła powiedzieć jak się czuje, bądź jak powinien się czuć. Musiał być silny, ale jak mógł być w takiej sytuacji? Ciało leczy się łatwiej niż ducha. - Mogę? Przed rozpoczęciem muszę cię zbadać.- Wyjaśniła kierując swój wzrok z twarzy Marcela w końcu na okrywającą kikut pelerynę dając mu jasno do zrozumienia co miała na myśli, aby zaraz później znów wrócić spojrzeniem do jego błękitnych tęczówek szukając w nich odpowiedzi. Musiała ocenić w jakim stanie. Na czym stoi i z czym ma do czynienia. Nie chciała jednak robić tego bez pełnego przyzwolenia chłopaka.
Czuła gniew i żal. Niesprawiedliwość całej tej sytuacji błagała wręcz o pomstę. Mogła sto razy zadawać pytanie dlaczego i wciąż nie być w stanie znaleźć na nie odpowiedzi. Nie rozumiała. Nie mieściło jej się to w głowie. To całe okrucieństwo. Tak bezcelowe. Tak niepotrzebne. Czym młody mężczyzna, przed którym całe życie stało otworem zasłużył sobie na coś takiego?
Po rozmowie z panem Carringtonem i przekazaniu jej eliksiru jak i zabezpieczonego organu w słoiku, zaprowadził on ją do jednego z namiotów nie wchodząc jednak za nią do środka. Jej wzrok od razu padł na jasną czuprynę. Stała tak przez chwilę próbując z całej siły zatuszować wymalowujące się na jej twarzy współczucie. Nie tego teraz potrzebował Marcel. - Castor się spisał. - Zaczęła po dłuższej chwili podchodząc bliżej i odstawiając na stół z należytą ostrożnością trzymany przez nią słój okryty chustą. Wolałaby, aby Marcel zobaczył swoją nową dłoń dopiero po zabiegu, już jako jego część. - Jak się czujesz? - Zapytała w końcu odwracając się w jego kierunku i przyglądając mu się dokładniej. Swój wzrok skupiła na jego zmęczonej twarzy. Poczuła ukłucie w sercu. - Nie pytam o samopoczucie, a o to jak się czujesz fizycznie. - Sprostowała domyślając się, choć nie mogąc sobie w pełni wyobrazić tego jak się czuł psychicznie. Mogła z nim sympatyzować, ale nie była na jego miejscu. Nie mogła powiedzieć jak się czuje, bądź jak powinien się czuć. Musiał być silny, ale jak mógł być w takiej sytuacji? Ciało leczy się łatwiej niż ducha. - Mogę? Przed rozpoczęciem muszę cię zbadać.- Wyjaśniła kierując swój wzrok z twarzy Marcela w końcu na okrywającą kikut pelerynę dając mu jasno do zrozumienia co miała na myśli, aby zaraz później znów wrócić spojrzeniem do jego błękitnych tęczówek szukając w nich odpowiedzi. Musiała ocenić w jakim stanie. Na czym stoi i z czym ma do czynienia. Nie chciała jednak robić tego bez pełnego przyzwolenia chłopaka.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uciekł wzrokiem, kiedy tylko dostrzegł kształt zakrytego słoju w jej dłoni - nie chciał go widzieć, nie wiedział, jak Castor tego dokonał, ale miał nadzieje, że nigdy nie dojdzie między nimi do tej rozmowy. Mówiła, że się spisał, co dawało cień nadziei; to było odpowiednie, takie jak być miało, czy to miało szanse się udać? Mimowolnie wycofał nieznacznie prawe ramię, czy to miało boleć, tak jak tamtego dnia?
Jak się czujesz, kolejne pytania zdawały się trafiać do niego dopiero po chwili - wielość emocji, jaka się w nim zbierała, nie miała nic wspólnego z radością z rychłego powrotu do zdrowia; nie tylko dlatego, że powrót nie mógł być pewny, bał się tego, co miało się wydarzyć i tego, co mogło się wydarzyć. Wstydził się przed nią, pani Baudelaire miała w sobie dużo ciepła i wyrozumiałości, może dlatego wstydził się tym bardziej - komu obcinano dłoń w ten sposób, złodziejom. Był jednym z nich i nic tego nie usprawiedliwiało, nawet jeśli tamtego dnia oddał rękę za kogoś, kogo miał za brata. To, że jego nie przyłapano wcześniej, nie sprawiało wcale, że złodziejem nie był. A teraz - teraz wiedzieli o tym wszyscy. Ci, którzy go znali i ci, którzy go mijali, niedbale podwinął pelerynę, obnażając zabandażowany kikut. Za dużo pracował ze swoim ciałem i zbyt wiele ludzkich granic przekroczył tutaj, na Arenie, by nie wiedzieć, jak ważne było szczere odpowiadanie na pytania uzdrowicieli. Przez chwilę błądził wzrokiem po piasku areny, zbierając myśli.
- Cały czas boli mnie głowa. - Z emocji, ale tego wiedzieć nie mógł. Z rozpaczy, jako konsekwencja poddania się. Jeśli chciał choć spróbować wrócić kiedyś do życia, nie mógł przed nią schować żadnej karty. Przecież wiedział, że przyszła tu, żeby pomóc. - Jestem słabszy - Też przez emocje, ale i tego nie wiedział, w ranę mogło wdać się zakażenie. Poddał się zniechęceniu, przegrał. Upadł i nie potrafił powstać. - Czasem wciąż mnie boli - Tym razem ręka. - Czasem wciąż ją czuję. Jakby tam była, drażni, swędzi, ale mogę chwycić tylko powietrze - Jego głos drżał, przepełniony rozpaczą doprowadzoną na skraj, graniczącą znów z cicho podjuszanym gniewem. Miał w sobie mnóstwo emocji, a ich paleta niemal zawsze kipiała na zewnątrz. - Czasem boli bardziej - dodał, niechętnie, umykając wzrokiem mocniej w bok, uciekając przed nią. - Tak, że upadam. Czuję to aż w łokciu. - Po uszkodzonych nerwach. - Nie powiedziałem wujowi całej prawdy, pani Baudelaire - przyznał w końcu, wciąż na nią nie patrząc. Powinna wiedzieć. Musiała wiedzieć, może dało się z tym coś jeszcze zrobić? Ze zrezygnowaniem wyciągnął ramię, opierając łokieć o kolano, by ułatwić jej dostęp do ręki, odwrócił głowę w drugą stronę. Nie chciał patrzeć. Brudny bandaż oplatał kikut niedbale. Bal się tego, co miało nastąpić, ale jej spokój sprawiał, że prościej było mu zaufać. - Po tym, jak... - Jak oderżnęli mi rękę, pocięli jak wieprza na obiad. Pokręcił głową, przecież wiedziała, o czym mówił. - Podrażniłem tę ranę. Musiałem się bronić, tylko tak mogłem - wymamrotał mało zrozumiale, nikomu o tym wcześniej nie mówił. Wiedział, że tamten ból mógł go zabić, ale śmierć była łagodniejsza od tego, co mogło go spotkać, kiedy jego ojciec dobrałby mu się do głowy. - Wbiłem to w zatrzask od kajdan. Podłużny, stalowy. Był brudny - To przez to rana się tak źle goiła, prawda? Medycy pomogli mu jeszcze w Tower, ale ten przeraźliwy ból wykręcał go tygodniami.
Jak się czujesz, kolejne pytania zdawały się trafiać do niego dopiero po chwili - wielość emocji, jaka się w nim zbierała, nie miała nic wspólnego z radością z rychłego powrotu do zdrowia; nie tylko dlatego, że powrót nie mógł być pewny, bał się tego, co miało się wydarzyć i tego, co mogło się wydarzyć. Wstydził się przed nią, pani Baudelaire miała w sobie dużo ciepła i wyrozumiałości, może dlatego wstydził się tym bardziej - komu obcinano dłoń w ten sposób, złodziejom. Był jednym z nich i nic tego nie usprawiedliwiało, nawet jeśli tamtego dnia oddał rękę za kogoś, kogo miał za brata. To, że jego nie przyłapano wcześniej, nie sprawiało wcale, że złodziejem nie był. A teraz - teraz wiedzieli o tym wszyscy. Ci, którzy go znali i ci, którzy go mijali, niedbale podwinął pelerynę, obnażając zabandażowany kikut. Za dużo pracował ze swoim ciałem i zbyt wiele ludzkich granic przekroczył tutaj, na Arenie, by nie wiedzieć, jak ważne było szczere odpowiadanie na pytania uzdrowicieli. Przez chwilę błądził wzrokiem po piasku areny, zbierając myśli.
- Cały czas boli mnie głowa. - Z emocji, ale tego wiedzieć nie mógł. Z rozpaczy, jako konsekwencja poddania się. Jeśli chciał choć spróbować wrócić kiedyś do życia, nie mógł przed nią schować żadnej karty. Przecież wiedział, że przyszła tu, żeby pomóc. - Jestem słabszy - Też przez emocje, ale i tego nie wiedział, w ranę mogło wdać się zakażenie. Poddał się zniechęceniu, przegrał. Upadł i nie potrafił powstać. - Czasem wciąż mnie boli - Tym razem ręka. - Czasem wciąż ją czuję. Jakby tam była, drażni, swędzi, ale mogę chwycić tylko powietrze - Jego głos drżał, przepełniony rozpaczą doprowadzoną na skraj, graniczącą znów z cicho podjuszanym gniewem. Miał w sobie mnóstwo emocji, a ich paleta niemal zawsze kipiała na zewnątrz. - Czasem boli bardziej - dodał, niechętnie, umykając wzrokiem mocniej w bok, uciekając przed nią. - Tak, że upadam. Czuję to aż w łokciu. - Po uszkodzonych nerwach. - Nie powiedziałem wujowi całej prawdy, pani Baudelaire - przyznał w końcu, wciąż na nią nie patrząc. Powinna wiedzieć. Musiała wiedzieć, może dało się z tym coś jeszcze zrobić? Ze zrezygnowaniem wyciągnął ramię, opierając łokieć o kolano, by ułatwić jej dostęp do ręki, odwrócił głowę w drugą stronę. Nie chciał patrzeć. Brudny bandaż oplatał kikut niedbale. Bal się tego, co miało nastąpić, ale jej spokój sprawiał, że prościej było mu zaufać. - Po tym, jak... - Jak oderżnęli mi rękę, pocięli jak wieprza na obiad. Pokręcił głową, przecież wiedziała, o czym mówił. - Podrażniłem tę ranę. Musiałem się bronić, tylko tak mogłem - wymamrotał mało zrozumiale, nikomu o tym wcześniej nie mówił. Wiedział, że tamten ból mógł go zabić, ale śmierć była łagodniejsza od tego, co mogło go spotkać, kiedy jego ojciec dobrałby mu się do głowy. - Wbiłem to w zatrzask od kajdan. Podłużny, stalowy. Był brudny - To przez to rana się tak źle goiła, prawda? Medycy pomogli mu jeszcze w Tower, ale ten przeraźliwy ból wykręcał go tygodniami.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie znała szczegółów tego co się wydarzyło. Nie miała możliwości porozmawiana na spokojnie w twarzą w twarz z Sheilą, czy z Thomasem, a pan Carrington nie był zbyt wylewny. Nie miała też zamiaru pytać. Była ciekawa, ale nie wścibska. To co zrobił Marcel, albo czego nie zrobił nie miało dla niej większego znaczenia będąc z góry przekonaną, że wymierzona mu kara nijak przyrównywana była występkowi. Widziała już tą ich "sprawiedliwość". Na ulicach, w lecznicy, w Parszywym, przed sobą. Ludzie w Porcie nie byli święci. Duża przestępczość jednak nie wzięła się z niczego, a to jak traktowani są ludzie teraz, ludzie, którzy potrzebują wyciągniętej w ich stronę pomocnej dłoni, a nie ucinania im tej należącej do nich, było karygodne.
Słuchała uważnie każdego słowa czując szybciej bijące jej serce. Obserwowała obnażone emocje wypisane na jego twarzy, słyszalne w głosie. Nie przerwała mu obawiając się, że jeśli to zrobi, to później trudniej będzie mu znów zacząć o tym opowiadać. Widząc jak wyciąga ramię odsłaniając tym samym zabandażowany kikut przyklękła przed nim, nie szukając jednak wzroku chłopaka, a skupiając się tym co było przed nią. Dała mu dokończyć mówić ostrożnie odwiązując brudny bandaż. Rana faktycznie nie wyglądała tak jak powinna. Była podrażniona, zaczerwieniona, obrzęknięta. Najdelikatniej jak mogła zbadała dotykiem okolicę rany sprawdzając strukturę tkanki i obserwując jak z rany wypływa niewielka ilość ropy podbarwionej krwią. Wciąż nie wstając uniosła dłoń do góry odsuwając przylepione do czoła chłopaka jasne kosmyki. - Zrobiłeś co mogłeś. - Zapewniła pewnie wbijając w niego swój wzrok. Ponownie wstała tym razem dłonie kładąc pod żuchwą chłopaka opuszkami palców uciskając lekko jego szyję po bokach. W końcu opuściła ręce siadając obok niego. - Nie masz gorączki, ani powiększonych węzłów chłonnych. Rana faktycznie nie goi się tak ja powinna. Doszło do infekcji. Nie jest jednak rozległa. To też nie zgorzel. - Przez chwilę obawiała się, że będzie gorzej. Gdyby doszło do martwicy niewiele mogłaby dla niego zrobić. Infekcja komplikowała sytuacje, ale nie skazywała ich na niepowodzenie. - To dobrze Marcel. - Zdobyła się na krótki uśmiech chcąc dodać mu otuchy. - Rana jest opuchnięta, ale to nie problem. Opuszczę z niej nagromadzoną ropę i od razu będziemy mogli przejść dalej. Nie mogę ci powiedzieć ile to dokładnie potrwa. To skomplikowany zabieg. Będziesz cały czas przytomny, ale zadbam, aby nic cię nie bolało. W porządku? - Zapytała nie chcąc mieć pewność, że chłopak wszystko rozumie. - Po zabiegu będziemy musieli dać twojej ręce nieco czasu. Później zacznie się prawdziwa praca. Będziesz musiał o siebie zadbać i ćwiczyć dłoń. Pokażę ci jak. Szanse na to, że wrócisz do pełnej sprawności są jednak bardzo duże. - Nie mogła mu obiecać, że wszystko się uda. Nie mogła tego wiedzieć. Zawsze istniało ryzyko. Marcel był jednak silny i młody, a organ przygotowany był nienagannie.
Słuchała uważnie każdego słowa czując szybciej bijące jej serce. Obserwowała obnażone emocje wypisane na jego twarzy, słyszalne w głosie. Nie przerwała mu obawiając się, że jeśli to zrobi, to później trudniej będzie mu znów zacząć o tym opowiadać. Widząc jak wyciąga ramię odsłaniając tym samym zabandażowany kikut przyklękła przed nim, nie szukając jednak wzroku chłopaka, a skupiając się tym co było przed nią. Dała mu dokończyć mówić ostrożnie odwiązując brudny bandaż. Rana faktycznie nie wyglądała tak jak powinna. Była podrażniona, zaczerwieniona, obrzęknięta. Najdelikatniej jak mogła zbadała dotykiem okolicę rany sprawdzając strukturę tkanki i obserwując jak z rany wypływa niewielka ilość ropy podbarwionej krwią. Wciąż nie wstając uniosła dłoń do góry odsuwając przylepione do czoła chłopaka jasne kosmyki. - Zrobiłeś co mogłeś. - Zapewniła pewnie wbijając w niego swój wzrok. Ponownie wstała tym razem dłonie kładąc pod żuchwą chłopaka opuszkami palców uciskając lekko jego szyję po bokach. W końcu opuściła ręce siadając obok niego. - Nie masz gorączki, ani powiększonych węzłów chłonnych. Rana faktycznie nie goi się tak ja powinna. Doszło do infekcji. Nie jest jednak rozległa. To też nie zgorzel. - Przez chwilę obawiała się, że będzie gorzej. Gdyby doszło do martwicy niewiele mogłaby dla niego zrobić. Infekcja komplikowała sytuacje, ale nie skazywała ich na niepowodzenie. - To dobrze Marcel. - Zdobyła się na krótki uśmiech chcąc dodać mu otuchy. - Rana jest opuchnięta, ale to nie problem. Opuszczę z niej nagromadzoną ropę i od razu będziemy mogli przejść dalej. Nie mogę ci powiedzieć ile to dokładnie potrwa. To skomplikowany zabieg. Będziesz cały czas przytomny, ale zadbam, aby nic cię nie bolało. W porządku? - Zapytała nie chcąc mieć pewność, że chłopak wszystko rozumie. - Po zabiegu będziemy musieli dać twojej ręce nieco czasu. Później zacznie się prawdziwa praca. Będziesz musiał o siebie zadbać i ćwiczyć dłoń. Pokażę ci jak. Szanse na to, że wrócisz do pełnej sprawności są jednak bardzo duże. - Nie mogła mu obiecać, że wszystko się uda. Nie mogła tego wiedzieć. Zawsze istniało ryzyko. Marcel był jednak silny i młody, a organ przygotowany był nienagannie.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zawsze był wylewny, nie potrafił trzymać w sobie uczuć, kryć emocji, te, o których nie chciał mówić najmocniej, prędzej czy później wybuchały jak nieobliczalny wulkan. Dziś taki ni był, dziś był inny, zwolnił, unikał ludzi, lecz z każdego wypowiadanego słowa biła niepokojąca gorycz porażki, poddał się w więcej niż jednym znaczeniu, w tym momencie wierzył, że poddał się już na zawsze. Ale Yvette też była inna, inna od otaczających go ludzi, jedni uciekali wzrokiem, nie chcąc patrzeć na przerażającą ranę, inni ignorowali jego przypadłość całkiem, zbyt szybko oczekując, że wróci do życia. Czuł, ze nie rozumiał go nikt, tego kim był, kim mógł się stać, czym byli inni, kim byli, w jaki sposób bestaistlwo wykiełkowało w głowach tak wielu ludzi w tak krótkim czasie. Czuł, że coraz mniej go to obchodziło. Poczuł wreszcie, że opór był niczym, liściem na wietrze, nonsensownym, naiwnym, głupim. Yvette milczała, zostawiając dla niego przestrzeń, jednocześnie ostrożnym dotykiem udawadniajac, że rana nie była jej straszna. Jemu nadal była.
Drgnął, kiedy sięgnęła bandaży, spiął mięśnie twarzy i zacisnął szczękę, powstrzymując syknięcie, grymas bólu przeszedł przez jego twarz tylko impulsem. Nie widział, jak leczyła się rana, starał się na nią nie patrzeć. I tak nie był w stanie zmieniać opatrunków samodzielnie, nie próbował, przemywał to na ślepo, starając się nie dotykać poszarpanej skóry i nienaturalnie blisko uciętej kończyny.
Była inna, nie tylko dlatego, że epatowała ciepłem i wyrozumiałością, Yvette słuchała: nie jak się słucha śpiewu ptaków albo dźwięków burzy, słuchała i próbowała naprawdę usłyszeć. Zrozumieć? W zasadzie niewiele mówiła, a jednak nie czuł się przy niej źle. Opuścił głowę niżej, mocniej zaciskając szczęki, kiedy dotknęła rany. Nie bolała już tak, jak na samym początku. Kiedy obnażona rana dotykała wtedy choćby przypadkiem skrawka ubrania, zginął się w pół i upadał. Teraz, teraz to był tylko ból. Poczuł jej dłoń na czole, przy twarzy, jej spokojne, łagodne ciepło. Usta drgnęły niespokojnie, wzrok się zeszklił. Czy zrobił, co mógł? Chciał im pomóc. Jego zeznania miały nakłonić psy do wypuszczenia jego przyjaciół. Nie skłoniły.
- Sama widziałaś - rzucił, odciągając głowę w bok, znów uciekając przed jej spojrzeniem. Widziała, jakie to były bestie, psy, potwory, widziała ich bezwzględność. - Pytałem ludzi - rzucił, Thomas był świadkiem egzekucji w Tower, podał mu dużo nazwisk. Tego jednego nie. Słowa Marcela mogły się wydawać bełkotem pozbawionym znaczenia, wyklarowały się później - Nikt nic nie wie - Zacisnął powieki mocniej, nachylając głowę. - Myślisz, że ona żyje? - zapytał głucho, on chyba wolałby, żeby umarła. Żeby zginęła w trakcie jednej z tych chorych egzekucji. Wspominając wszystko to, co wydarzyło się w Tower, a co na zawsze winno w nim pozostać, nie chciał, żeby kiedykolwiek musiała znosić podobne upodlenia. Dla dziewczyny tak pięknej jak ona byliby jeszcze bardziej bezwzględni. Skrzywdziliby ją w sposób, którego nie potrafiłaby zapomnieć, nawet gdyby pamiętała. Yvette tam wtedy była, kiedy zabierali Celine - to o niej musiał mówić.
Słuchał wyników jej badania, niewiele z tego rozumiejąc, niewiele poza ostatnim: to dobrze. Przepełnione otuchą uśmiechy przestały go pocieszać odkąd zdał sobie sprawę z tego, że wynikają z litości, a jednak w jej głosi było coś, co sprawiało, że potrafił jej uwierzyć. Kiwnął głową niedbale, akceptując jej słowa i przystając na warunki, nie mógł się nie zgodzić, nie miał innego wyjścia.
- Pełnej? - powtórzył po niej, z mimowolną złością. Nawet ona nie rozumiała wszystkiego. - Kiedy będę mógł zawisnąć na kole? Kiedy będę mógł stanąć na rękach? - Kiedy będę mógł podnieść dziewczynę? Dziś wydawało mu się, że co minęło, to nie wróci już nigdy. Wziął większy łyk powietrza, wstrzymując oddech, kiedy przymierzała się do spuszczenia ropy, wtedy ból był największy. - Będę mógł w ogóle wrócić do treningów? - zapytał w końcu, bo pożałował niemal od razu - chyba ta naprawdę wcale nie chciał słyszeć odpowiedzi. I znów zaczynał się zachowywać, jakby nie dopuszczał do siebie myśli innej niż takiej, że przeszczep się po prostu przyjmie. - Co masz na myśli? - Miał pracować, nad ręką, nad sobą, jak?
Drgnął, kiedy sięgnęła bandaży, spiął mięśnie twarzy i zacisnął szczękę, powstrzymując syknięcie, grymas bólu przeszedł przez jego twarz tylko impulsem. Nie widział, jak leczyła się rana, starał się na nią nie patrzeć. I tak nie był w stanie zmieniać opatrunków samodzielnie, nie próbował, przemywał to na ślepo, starając się nie dotykać poszarpanej skóry i nienaturalnie blisko uciętej kończyny.
Była inna, nie tylko dlatego, że epatowała ciepłem i wyrozumiałością, Yvette słuchała: nie jak się słucha śpiewu ptaków albo dźwięków burzy, słuchała i próbowała naprawdę usłyszeć. Zrozumieć? W zasadzie niewiele mówiła, a jednak nie czuł się przy niej źle. Opuścił głowę niżej, mocniej zaciskając szczęki, kiedy dotknęła rany. Nie bolała już tak, jak na samym początku. Kiedy obnażona rana dotykała wtedy choćby przypadkiem skrawka ubrania, zginął się w pół i upadał. Teraz, teraz to był tylko ból. Poczuł jej dłoń na czole, przy twarzy, jej spokojne, łagodne ciepło. Usta drgnęły niespokojnie, wzrok się zeszklił. Czy zrobił, co mógł? Chciał im pomóc. Jego zeznania miały nakłonić psy do wypuszczenia jego przyjaciół. Nie skłoniły.
- Sama widziałaś - rzucił, odciągając głowę w bok, znów uciekając przed jej spojrzeniem. Widziała, jakie to były bestie, psy, potwory, widziała ich bezwzględność. - Pytałem ludzi - rzucił, Thomas był świadkiem egzekucji w Tower, podał mu dużo nazwisk. Tego jednego nie. Słowa Marcela mogły się wydawać bełkotem pozbawionym znaczenia, wyklarowały się później - Nikt nic nie wie - Zacisnął powieki mocniej, nachylając głowę. - Myślisz, że ona żyje? - zapytał głucho, on chyba wolałby, żeby umarła. Żeby zginęła w trakcie jednej z tych chorych egzekucji. Wspominając wszystko to, co wydarzyło się w Tower, a co na zawsze winno w nim pozostać, nie chciał, żeby kiedykolwiek musiała znosić podobne upodlenia. Dla dziewczyny tak pięknej jak ona byliby jeszcze bardziej bezwzględni. Skrzywdziliby ją w sposób, którego nie potrafiłaby zapomnieć, nawet gdyby pamiętała. Yvette tam wtedy była, kiedy zabierali Celine - to o niej musiał mówić.
Słuchał wyników jej badania, niewiele z tego rozumiejąc, niewiele poza ostatnim: to dobrze. Przepełnione otuchą uśmiechy przestały go pocieszać odkąd zdał sobie sprawę z tego, że wynikają z litości, a jednak w jej głosi było coś, co sprawiało, że potrafił jej uwierzyć. Kiwnął głową niedbale, akceptując jej słowa i przystając na warunki, nie mógł się nie zgodzić, nie miał innego wyjścia.
- Pełnej? - powtórzył po niej, z mimowolną złością. Nawet ona nie rozumiała wszystkiego. - Kiedy będę mógł zawisnąć na kole? Kiedy będę mógł stanąć na rękach? - Kiedy będę mógł podnieść dziewczynę? Dziś wydawało mu się, że co minęło, to nie wróci już nigdy. Wziął większy łyk powietrza, wstrzymując oddech, kiedy przymierzała się do spuszczenia ropy, wtedy ból był największy. - Będę mógł w ogóle wrócić do treningów? - zapytał w końcu, bo pożałował niemal od razu - chyba ta naprawdę wcale nie chciał słyszeć odpowiedzi. I znów zaczynał się zachowywać, jakby nie dopuszczał do siebie myśli innej niż takiej, że przeszczep się po prostu przyjmie. - Co masz na myśli? - Miał pracować, nad ręką, nad sobą, jak?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Miała okazję zobaczyć cierpienie w wielu odsłonach. Ból, który jeden człowiek potrafił zadać drugiemu jednak był czymś innym. Nienaturalnym. Karygodnym. Bestialskim. Nie rozumiała skąd to całe okrucieństwo brało się w ludziach. Żaden argument nie był wystarczająco dobry. Nic nie usprawiedliwiało takich zbrodni. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić jaką traumą odbiło się na nim wszystko to co go spotkało. Wiedziała, że nigdy tego nie zapomni. Będzie pamiętał strach i ból do końca życia. Nawet wyleczona ręka nie będzie w stanie wymazać tego co przeżył. Przetrwał.
Początkowo nie była pewna o czym, a raczej o kim, blondyn do niej mówił, jednak zadane pytanie, które zawisło między nimi w powietrzu rozwiało jej wszelkie wątpliwości. Nie miała pojęcia co mu odpowiedzieć. Hagrid, Johnny i słodka Celine... nikt nie wiedział co się z nimi stało. Czy dalej żyją. Czy kiedykolwiek jeszcze dane im będzie ujrzeć świat spoza więziennych krat. Chciałaby naiwnie wierzyć, że tak właśnie będzie, ale naoglądała się tego całego okrucieństwa wystarczająco, aby wiedzieć inaczej. Jeśli nie żyli miała nadzieję, że długo nie musieli cierpieć. Chciałaby móc zrobić dla nich cokolwiek, spaliła jednak za sobą wszystkie mosty. Nie miała do kogo zwrócić się z prośbą o pomoc. - Nie wiem. - Niemal wyszeptała decydując się na prawdę, aniżeli puste słowa, które i tak byłyby żadną otuchą. Nic nie mogli zrobić. Pamiętała jednak dobrze usilne starania Marcela w Parszywym. Desperację. Zrobił dla niej tego wieczora więcej niż którekolwiek z nich. Wszystko co mógł. Jej działania tego dnia zaś okrywały ją gorzkim wstydem, a poprzednie miesiące żalem. Gdyby bardziej się postarała... mogła być stanowcza, zabronić jej brać, nawet zamknąć w czterech ścianach pokoju, jeśli byłoby to konieczne. Odpuściła jej jednak. A tego dnia nie zrobiła już zupełnie nic. Marcel nie powinien czuć się odpowiedzialny za coś na co nie miał wpływu. Nie była jednak odpowiednią osobą, aby mu to uświadamiać. Nie jeśli nie chciała wyjść na hipokrytkę.
- Jeśli dłoń się przyjmie, a jestem przekonana, że tak właśnie będzie, to szybko. - Wyjaśniła szybko nie chcąc go bardziej niepokoić. Nie mogła niczego obiecać. Nauczyła się, aby nigdy tego nie robić. Wierzyła w swoją wiedzę i umiejętności, choć nie była to łatwa procedura, sama magia była jednak zwodnicza, a organizm ludzki skomplikowany. Odtworzony organ wyglądał jednak znakomicie, rana Marcela nie najgorzej. Była niemal przekonana, że zabieg zakończy się powodzeniem. - Organ przyjmuje się przez trzy dni po zabiegu. Będę przychodzić codziennie, aby doglądać cały proces. Ćwiczenie dłoni w nim pomoże. Pokażę ci co będziesz musiał robić. Będziesz musiał też wypocząć, jeść. - Nie umknęło jej uwadze wycieńczenie chłopaka. Musiał dbać o siebie. Nie mógł się poddawać. Znalezienie chęci i sił na dalszą walkę nie było jednak łatwe. Mogła mieć tylko nadzieję, że odzyskanie dłoni mu w tym pomoże, że powrót do tego co kocha przywróci mu wolę walki, bo tym właśnie było życie, a przynajmniej to teraz. Nie chcąc tracić czasu w trakcie dalszego wyjaśniania wróciła znów do ręki chłopaka oczyszczając najdelikatniej jak mogła ranę z zadowoleniem zauważając, że ropy było mniej niż się początkowo spodziewała. - Po wszystkim nie będzie się niczym różnić od twojej poprzedniej. Będziesz w pełni sprawny. - Podkreśliła spokojnym, lecz stanowczym głosem dwa ostatnie wypowiedziane przez siebie słowa. Wierzyła w swoje słowa. Marcel też musiał w nie uwierzyć. Musiał zobaczyć szansę, dostrzec nadzieję. Była tu. Stała na stoliku, okryta materiałem chusty.
Dała mu chwilę wstając i podchodząc do stolika. - Zaczynamy? - Zapytała w końcu odwracając się do chłopaka, posyłając mu blady, lecz pokrzepiający uśmiech. - Połóż się wygodnie i nie ruszaj. - Wskazała chłopakowi na stół uznając, że w tej właśnie pozycji będzie najwygodniej i jej i jemu przystąpić do procedury. Poczekała aż ten się usadowi, po czym rzuciła zaklęcie uśmierzające ból na jego kikut. Sama procedura była dość nieprzyjemna w odczuciu, ale nie bolała. Tkanka ręki chłopaka była jednak jeszcze obolała i wrażliwa, a sam zabieg mógł to uczucie spotęgować. W końcu zdjęła materiał ze słoja, który otworzyła, uwalniając tym samym dość specyficzny, niezbyt przyjemny zapach. Wyjęła z niego odtworzoną dłoń niemalże ostrożnie kładąc ją pod kikutem, po czym odetchnęła głęboko w końcu przechodząc do zabiegu. - Transplantatio. - Zaklęcie nie było łatwe. Połączenie tkanek, żył, czy nerwów wymagało doskonałej wiedzy anatomicznej. Posiadała ją, wciąż musiała się jednak skupić, aby tylko niczego nie przegapić, aby zrobić wszystko tak jak należy. Trwało to jakiś czas. Ciężko było jej stwierdzić ile dokładnie i komu bardziej się on dłużył. W końcu jednak opuściła różdżkę mogąc odetchnąć z ulgą. - Gotowe.
Początkowo nie była pewna o czym, a raczej o kim, blondyn do niej mówił, jednak zadane pytanie, które zawisło między nimi w powietrzu rozwiało jej wszelkie wątpliwości. Nie miała pojęcia co mu odpowiedzieć. Hagrid, Johnny i słodka Celine... nikt nie wiedział co się z nimi stało. Czy dalej żyją. Czy kiedykolwiek jeszcze dane im będzie ujrzeć świat spoza więziennych krat. Chciałaby naiwnie wierzyć, że tak właśnie będzie, ale naoglądała się tego całego okrucieństwa wystarczająco, aby wiedzieć inaczej. Jeśli nie żyli miała nadzieję, że długo nie musieli cierpieć. Chciałaby móc zrobić dla nich cokolwiek, spaliła jednak za sobą wszystkie mosty. Nie miała do kogo zwrócić się z prośbą o pomoc. - Nie wiem. - Niemal wyszeptała decydując się na prawdę, aniżeli puste słowa, które i tak byłyby żadną otuchą. Nic nie mogli zrobić. Pamiętała jednak dobrze usilne starania Marcela w Parszywym. Desperację. Zrobił dla niej tego wieczora więcej niż którekolwiek z nich. Wszystko co mógł. Jej działania tego dnia zaś okrywały ją gorzkim wstydem, a poprzednie miesiące żalem. Gdyby bardziej się postarała... mogła być stanowcza, zabronić jej brać, nawet zamknąć w czterech ścianach pokoju, jeśli byłoby to konieczne. Odpuściła jej jednak. A tego dnia nie zrobiła już zupełnie nic. Marcel nie powinien czuć się odpowiedzialny za coś na co nie miał wpływu. Nie była jednak odpowiednią osobą, aby mu to uświadamiać. Nie jeśli nie chciała wyjść na hipokrytkę.
- Jeśli dłoń się przyjmie, a jestem przekonana, że tak właśnie będzie, to szybko. - Wyjaśniła szybko nie chcąc go bardziej niepokoić. Nie mogła niczego obiecać. Nauczyła się, aby nigdy tego nie robić. Wierzyła w swoją wiedzę i umiejętności, choć nie była to łatwa procedura, sama magia była jednak zwodnicza, a organizm ludzki skomplikowany. Odtworzony organ wyglądał jednak znakomicie, rana Marcela nie najgorzej. Była niemal przekonana, że zabieg zakończy się powodzeniem. - Organ przyjmuje się przez trzy dni po zabiegu. Będę przychodzić codziennie, aby doglądać cały proces. Ćwiczenie dłoni w nim pomoże. Pokażę ci co będziesz musiał robić. Będziesz musiał też wypocząć, jeść. - Nie umknęło jej uwadze wycieńczenie chłopaka. Musiał dbać o siebie. Nie mógł się poddawać. Znalezienie chęci i sił na dalszą walkę nie było jednak łatwe. Mogła mieć tylko nadzieję, że odzyskanie dłoni mu w tym pomoże, że powrót do tego co kocha przywróci mu wolę walki, bo tym właśnie było życie, a przynajmniej to teraz. Nie chcąc tracić czasu w trakcie dalszego wyjaśniania wróciła znów do ręki chłopaka oczyszczając najdelikatniej jak mogła ranę z zadowoleniem zauważając, że ropy było mniej niż się początkowo spodziewała. - Po wszystkim nie będzie się niczym różnić od twojej poprzedniej. Będziesz w pełni sprawny. - Podkreśliła spokojnym, lecz stanowczym głosem dwa ostatnie wypowiedziane przez siebie słowa. Wierzyła w swoje słowa. Marcel też musiał w nie uwierzyć. Musiał zobaczyć szansę, dostrzec nadzieję. Była tu. Stała na stoliku, okryta materiałem chusty.
Dała mu chwilę wstając i podchodząc do stolika. - Zaczynamy? - Zapytała w końcu odwracając się do chłopaka, posyłając mu blady, lecz pokrzepiający uśmiech. - Połóż się wygodnie i nie ruszaj. - Wskazała chłopakowi na stół uznając, że w tej właśnie pozycji będzie najwygodniej i jej i jemu przystąpić do procedury. Poczekała aż ten się usadowi, po czym rzuciła zaklęcie uśmierzające ból na jego kikut. Sama procedura była dość nieprzyjemna w odczuciu, ale nie bolała. Tkanka ręki chłopaka była jednak jeszcze obolała i wrażliwa, a sam zabieg mógł to uczucie spotęgować. W końcu zdjęła materiał ze słoja, który otworzyła, uwalniając tym samym dość specyficzny, niezbyt przyjemny zapach. Wyjęła z niego odtworzoną dłoń niemalże ostrożnie kładąc ją pod kikutem, po czym odetchnęła głęboko w końcu przechodząc do zabiegu. - Transplantatio. - Zaklęcie nie było łatwe. Połączenie tkanek, żył, czy nerwów wymagało doskonałej wiedzy anatomicznej. Posiadała ją, wciąż musiała się jednak skupić, aby tylko niczego nie przegapić, aby zrobić wszystko tak jak należy. Trwało to jakiś czas. Ciężko było jej stwierdzić ile dokładnie i komu bardziej się on dłużył. W końcu jednak opuściła różdżkę mogąc odetchnąć z ulgą. - Gotowe.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie wiedziała. Nikt nie wiedział, a on wspominając wilgoć celi, mrok krat i oślizgłe spojrzenia bezlitosnych, bezdusznych strażników, coraz częściej zastnawiał się nad tym, jak poradziła sobie tam Celine. Bojczuk znał Tower, Hagrid byl silny, ale ona - tak piękna, że aż zapierało dech, czy ona miała realne szanse przetrwać tam choćby chwilę? Ton głosu Yvette pozbawiony wydał mu się nadziei, nie płonął gorliwością, nie zapewniał go o lepszym losie. Wiedziała przecież, wiedziała jak było tam, wiedziała jaka była mała Celine. Zimny dreszcz niepokoju przenikał go na wskroś. Pod skórę, do serca, głębiej nawet.
Szybko, bezwiednie rozchylił usta, przenosząc ku niej pytające spojrzenie, szybko nie mówiło mu nic, dla niego szybko oznaczało kilka wziętych oddechów, dla kogoś znacznie starszego od niego kilka miesięcy, czas nie dla każdego płynął tak samo. Trzy dni, tyle miała trwać niepewność. Okrutnie długo i zaskakująco krótko zarazem, męka trwała niemal miesiąc. - Nic nie robię tylko wypoczywam - odparł, choć ni po jego twarzy, ni po jego ciele, nie było tego widać; wyglądał jak cień dawnego siebie, chyba jeszcze chudszy niż wcześniej. Nie był w pełni sprawny bez jednej ręki, nie potrafił oswoić się z jej brakiem, więc codzienne czynności zajmowały mu więcej czasu, niż innym. Nie mógł ćwiczyć, przydzielono go do porządkowych prac, musiał przecież na siebie zarobić, ale i te zajmowały mu więcej czasu niż innym. Po części dlatego, że nie odzyskał sprawności, po części jednak też dlatego, że nie potrafił skupić myśli ani pogodzić się z otaczającą go rzeczywistością.
- Tak po prostu? - zapytał, ściągając jasną brew. - Trzy dni i mogę wejść na koło? - Mówiła, że ręka nie będzie się różniła niczym - czy z biegiem czasu zdoła o tym zapomnieć? Dzisiaj wydawało się to dość nieprawdopodobne. Widok urżniętego kikuta, budzący zmieszanie u każdego, z kim mówił. - Mogę ją wyćwiczyć na linie - dodał od razu, zastanawiając się nad wypowiedzianymi słowy, nie myśląc wcale, że być może wybiegał zbyt daleko w przyszłość, że być może jego forma aktywności była zbyt ekstremalna nawet na zdrowe, ale nieprzygotowane ciało, a co dopiero na wciąż zrastające się tkanki. Zamknął oczy, zbierając myśli. Policz do trzech, od tyłu. Do dziesięciu. Do dwudziestu. Znów zatracał się w nadmiernym entuzjazmie, a przecież trzy zbliżające się dni musiały być sądne. Mogły jeszcze pogrzebać wszystko. Dobre słowo Yvette niosło nadzieję, ale nadzieja to za mało, żeby doprowadzić do sukcesu, tę lekcję już odebrał od życia. Nie spojrzał jej dalej w oczy, chyba się bał, bał sie tego, co miało nadejść i co mogło się wydarzyć, nade wszystko bał się, że coś po drodze pójdzie nie tak jak powinno, nie po jego myśli. Wpadał w karuzelę nastrojów, raz wykazując się pewnością, raz całkowitym zwątpieniem. Niepewność nigdy nie radziła dobrze. Nie potwierdził na głos, że mogą zaczynać, nie sądził, by było jej to potrzebne, zamiast tego posłusznie wdrapał się na stół i - nieśpiesznie - opadł na plecy, pozostawiając odchyloną od ciała prawą rękę. Spojrzał w kopułę namiotu nad sobą, ni na moment nie uciekając wzrokiem na ucięty kikut. Nie chciał go widzieć. W ogóle nie interesowało go, jak wygląda ten zabieg. Nie chciał tego wiedzieć.
Zamknął oczy, pierwsze zaklęcie niosło przyjemne ukojenie. Nie niosło bólu. Mimowolnie napiął mięśnie szczęki, gotując się na to, co mogło nastąpić - a może usiłując się przestrzec przed tym, co mogło nie nastąpić? Bał się, bardziej niż bólu bał się porażki. Czym był ten dziwny zapach, który poczuł? Chciał wierzyć, że nie był to zapach jego ręki, ale specyfików, którymi się wspomagała, którymi miała doprowadzić go do zdrowia. Zamknął oczy mocniej. Słyszał inkantację, ale niewiele czuł, zaklęcie znieczulające to wykluczało. Gotowe? Gotowe, już? Nic się przecież nie zmieniło.
Uniósł spojrzenie, nie wstając, odnajdując jej oczy, ale ciepło bijące od jej twarzy, dziwna ulga w spojrzeniu, nie niosły nic niepokojącego. - Mogę...? - Się poruszyć? Wsparł się na zdrowym łokciu, unosząc się do pozycji półleżącej, dopiero po chwili zdobywając się na siły, by przyciągnąć ranną rękę bliżej ciała.
Już nie ranną.
Serce zabiło mocniej, a krew zaszumiała w skroniach wartkim strumieniem, rozchylił z niedowierzaniem usta, kiedy wsparł dłoń o ciało, przeniósł wzrok na Yvette raz jeszcze, pytający, czy na pewno wszystko przebiegło tak jak powinno? Odepchnął się wolną ręką mocniej, by usiąść na stole i koncentrując się na ręce - spróbować poruszyć palcami. Czuł ból wydzierający się wzdłuż żył, krążący wokół nadgarstka, na linii cięcia, bijący od setek szpilek niezaleczonych połączeń między tkankami, ale ignorował go, zmuszając dwa zewnętrzne palce to zgięcia się do środka. Patrzył na to w skupieniu, z niedowierzaniem, wciąż z przerażeniem odmalowanym na twarzy: jakby nie dowierzał, że ten koszmar odnalazł wreszcie swój finał. Czy mógł? Uniósł nieznacznie lewą dłoń, chciał dotknąć prawej, ale nie miał odwagi - zmuszając mięśnie do wysiłku wyciągnął ją przed siebie, palce na razie się nie zgięły. Ale wreszcie: czuł ją, a ona naprawdę tam była.
Czuł ją i teraz bał się jej dotknąć.
Dopiero teraz przeniósł wzrok na Yvette.
- Co będzie teraz? - zapytał, nie potrafiąc ukryć napięcia szarpiącego za struny głosu.
Szybko, bezwiednie rozchylił usta, przenosząc ku niej pytające spojrzenie, szybko nie mówiło mu nic, dla niego szybko oznaczało kilka wziętych oddechów, dla kogoś znacznie starszego od niego kilka miesięcy, czas nie dla każdego płynął tak samo. Trzy dni, tyle miała trwać niepewność. Okrutnie długo i zaskakująco krótko zarazem, męka trwała niemal miesiąc. - Nic nie robię tylko wypoczywam - odparł, choć ni po jego twarzy, ni po jego ciele, nie było tego widać; wyglądał jak cień dawnego siebie, chyba jeszcze chudszy niż wcześniej. Nie był w pełni sprawny bez jednej ręki, nie potrafił oswoić się z jej brakiem, więc codzienne czynności zajmowały mu więcej czasu, niż innym. Nie mógł ćwiczyć, przydzielono go do porządkowych prac, musiał przecież na siebie zarobić, ale i te zajmowały mu więcej czasu niż innym. Po części dlatego, że nie odzyskał sprawności, po części jednak też dlatego, że nie potrafił skupić myśli ani pogodzić się z otaczającą go rzeczywistością.
- Tak po prostu? - zapytał, ściągając jasną brew. - Trzy dni i mogę wejść na koło? - Mówiła, że ręka nie będzie się różniła niczym - czy z biegiem czasu zdoła o tym zapomnieć? Dzisiaj wydawało się to dość nieprawdopodobne. Widok urżniętego kikuta, budzący zmieszanie u każdego, z kim mówił. - Mogę ją wyćwiczyć na linie - dodał od razu, zastanawiając się nad wypowiedzianymi słowy, nie myśląc wcale, że być może wybiegał zbyt daleko w przyszłość, że być może jego forma aktywności była zbyt ekstremalna nawet na zdrowe, ale nieprzygotowane ciało, a co dopiero na wciąż zrastające się tkanki. Zamknął oczy, zbierając myśli. Policz do trzech, od tyłu. Do dziesięciu. Do dwudziestu. Znów zatracał się w nadmiernym entuzjazmie, a przecież trzy zbliżające się dni musiały być sądne. Mogły jeszcze pogrzebać wszystko. Dobre słowo Yvette niosło nadzieję, ale nadzieja to za mało, żeby doprowadzić do sukcesu, tę lekcję już odebrał od życia. Nie spojrzał jej dalej w oczy, chyba się bał, bał sie tego, co miało nadejść i co mogło się wydarzyć, nade wszystko bał się, że coś po drodze pójdzie nie tak jak powinno, nie po jego myśli. Wpadał w karuzelę nastrojów, raz wykazując się pewnością, raz całkowitym zwątpieniem. Niepewność nigdy nie radziła dobrze. Nie potwierdził na głos, że mogą zaczynać, nie sądził, by było jej to potrzebne, zamiast tego posłusznie wdrapał się na stół i - nieśpiesznie - opadł na plecy, pozostawiając odchyloną od ciała prawą rękę. Spojrzał w kopułę namiotu nad sobą, ni na moment nie uciekając wzrokiem na ucięty kikut. Nie chciał go widzieć. W ogóle nie interesowało go, jak wygląda ten zabieg. Nie chciał tego wiedzieć.
Zamknął oczy, pierwsze zaklęcie niosło przyjemne ukojenie. Nie niosło bólu. Mimowolnie napiął mięśnie szczęki, gotując się na to, co mogło nastąpić - a może usiłując się przestrzec przed tym, co mogło nie nastąpić? Bał się, bardziej niż bólu bał się porażki. Czym był ten dziwny zapach, który poczuł? Chciał wierzyć, że nie był to zapach jego ręki, ale specyfików, którymi się wspomagała, którymi miała doprowadzić go do zdrowia. Zamknął oczy mocniej. Słyszał inkantację, ale niewiele czuł, zaklęcie znieczulające to wykluczało. Gotowe? Gotowe, już? Nic się przecież nie zmieniło.
Uniósł spojrzenie, nie wstając, odnajdując jej oczy, ale ciepło bijące od jej twarzy, dziwna ulga w spojrzeniu, nie niosły nic niepokojącego. - Mogę...? - Się poruszyć? Wsparł się na zdrowym łokciu, unosząc się do pozycji półleżącej, dopiero po chwili zdobywając się na siły, by przyciągnąć ranną rękę bliżej ciała.
Już nie ranną.
Serce zabiło mocniej, a krew zaszumiała w skroniach wartkim strumieniem, rozchylił z niedowierzaniem usta, kiedy wsparł dłoń o ciało, przeniósł wzrok na Yvette raz jeszcze, pytający, czy na pewno wszystko przebiegło tak jak powinno? Odepchnął się wolną ręką mocniej, by usiąść na stole i koncentrując się na ręce - spróbować poruszyć palcami. Czuł ból wydzierający się wzdłuż żył, krążący wokół nadgarstka, na linii cięcia, bijący od setek szpilek niezaleczonych połączeń między tkankami, ale ignorował go, zmuszając dwa zewnętrzne palce to zgięcia się do środka. Patrzył na to w skupieniu, z niedowierzaniem, wciąż z przerażeniem odmalowanym na twarzy: jakby nie dowierzał, że ten koszmar odnalazł wreszcie swój finał. Czy mógł? Uniósł nieznacznie lewą dłoń, chciał dotknąć prawej, ale nie miał odwagi - zmuszając mięśnie do wysiłku wyciągnął ją przed siebie, palce na razie się nie zgięły. Ale wreszcie: czuł ją, a ona naprawdę tam była.
Czuł ją i teraz bał się jej dotknąć.
Dopiero teraz przeniósł wzrok na Yvette.
- Co będzie teraz? - zapytał, nie potrafiąc ukryć napięcia szarpiącego za struny głosu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Leczyła wielu ludzi powracających z Tower. Zmizerniałych, pobitych, torturowanych. Zdawała sobie bardzo dobrze sprawę jak byli oni traktowani, wciąż jednak było jej ciężko wyobrazić sobie co musieli tam przejść. Ściskało ją w żołądku na samą myśl o słodkiej Celine, o tym, że tam trafiła. Wciąż tam była? Chciałaby wiedzieć, a przynajmniej tak właśnie jej się zdawało. Niewiedza była gorsza od prawdy, nawet tej okrutnej. Była zła na ojca. Wiele razy mówił o istocie rodzinny, o wzajemnym wsparciu, a jednak nie chciał pomóc ani ojcu Celine, ani jej samej. Po czasie nie sądziła jednak, że cokolwiek by to dało. Jej słodka baletnica trafiła na niewłaściwego człowieka, po którego stronie stała władza. Władza, która niewiele miała wspólnego ze sprawiedliwością.
Kąciki jej ust uniosły się w lekkim uśmiechu, który nie dosięgał jednak jej oczu słysząc jego zapewnienie. Ktoś nie musiał być uzdrowicielem by widzieć, że Marcel był w kiepskiej kondycji i tej umysłu i tej ciała. Nie dziwiła mu się. Stracenie dłoni nie była jedyną rzeczą, która przytrafiła mu się w Tower. Nie wrócił jeszcze do pełni zdrowia, a trauma, którą mu zapewne zafundowano nie była w tymże procesie pomocna. - Magia lecznicza nie ze wszystkim jest w stanie sobie poradzić, ale potrafi wiele. - Dla niektórych nie wydawała się może aż tak spektakularna, ale naprawdę działała cuda, nawet mając swoje limity. Nie wszystkim była w stanie pomóc, ale potrafiła ocalić wielu. Dlatego była dumna ze swoich umiejętności. Lata nauki i praktyki nie poszły na marne. - Więc tak, tak po prostu. To nie proteza, a autentyczna część ciebie. Castor przygotował wszystko bez zarzutu. - Znów pochwaliła chłopaka, gdyż faktycznie dłoń niczym nie odbiegała od organów przygotowywanych do przeszczepu w samym Świętym Mungu, co tylko rokowało na korzyść Marcela. - Nie forsuj jej na początku Marcel, ani siebie. Wiem, że się niecierpliwisz, ale naprawdę musisz o siebie zadbać, rozumiesz? Jutro się zjawię i pokażę ci co masz robić, będę obserwować jak zachowują się ścięgna i mięśnie. Po trzech dniach zobaczymy pełny wynik przeszczepu, ale myślę, że będziesz mógł już wtedy pomału wracać do ćwiczeń. - Wyjaśniła mając szczerą nadzieję i wiarę, że właśnie tak będzie.
Zabieg sam w dobie nie był łatwy, tak jak przewidywała też w przypadku Marcela było nieco gorzej. Rana nie była w pełni wyleczona i oschnięta, przez co poświęciła długi czas na łączenie nerwów i ścięgien, które okazało się być niebywale trudne. Nie śpieszyła się jednak skupiając się w pełni na tym, żeby wykonać zabieg bez zarzutu. Marcel był młody, był artystą, którego ręka była narzędziem. Wiedziała jak ważne to jest. Nie pozwoliła sobie na choćby chwilę nieuwagi, precyzyjnie łącząc każdą z tkanek. Nic nie mogło jej umknąć, o niczym nie mogła zapomnieć, nie pozwoliła sobie na żaden błąd. W końcu odłożyła różdżkę z zadowoleniem spoglądając na swoją pracę. - Możesz. - Złapała go za prawe przedramię, aby pomóc mu usiąść. Odwzajemniła jego spojrzenie i odpowiedziała na nieme pytanie ciepłym uśmiechem. Uważnie obserwowała jego reakcję, w końcu chwytając delikatnie przyszytą dłoń w jej obu poruszając najpierw jego palcami od paliczków do kości nadgarstka, przechodząc stopniowo wyżej aż do ramienia sprawdzając jak zachowują się mięśnie ścięgna. - Teraz będziesz musiał pamiętać by zająć mi miejsce w pierwszym rzędzie na kolejnym z twoich występów. - Rzuciła znów przenosząc spojrzenie na jasne tęczówki chłopaka. - Posmaruję ci rękę maścią i dziś już tylko odpoczywasz. Przyjdę jutro z samego rana. - Wytłumaczyła tym razem w pełni poważnie. Wróciła znów do jego dłoni, aby nieco ją ścisnąć, powinien był to czuć. - Teraz może wydawać się bardzo sztywna, jutro powinno być już dużo lepiej. - Z dnia na dzień będzie coraz lepiej. Marcel powinien szybko zauważyć postępy. - Jak się czujesz? Zaklęcie powinno już odpuszczać, więc ból zacznie powracać, maść nieco go uśmierzy. Zostawię ci ją. Będziesz musiał smarować rękę rano i wieczorem. - Zapytała tym razem zatroskana obserwując jego zmęczoną twarz. Powinna zostawić mu coś jeszcze na sen.
Kąciki jej ust uniosły się w lekkim uśmiechu, który nie dosięgał jednak jej oczu słysząc jego zapewnienie. Ktoś nie musiał być uzdrowicielem by widzieć, że Marcel był w kiepskiej kondycji i tej umysłu i tej ciała. Nie dziwiła mu się. Stracenie dłoni nie była jedyną rzeczą, która przytrafiła mu się w Tower. Nie wrócił jeszcze do pełni zdrowia, a trauma, którą mu zapewne zafundowano nie była w tymże procesie pomocna. - Magia lecznicza nie ze wszystkim jest w stanie sobie poradzić, ale potrafi wiele. - Dla niektórych nie wydawała się może aż tak spektakularna, ale naprawdę działała cuda, nawet mając swoje limity. Nie wszystkim była w stanie pomóc, ale potrafiła ocalić wielu. Dlatego była dumna ze swoich umiejętności. Lata nauki i praktyki nie poszły na marne. - Więc tak, tak po prostu. To nie proteza, a autentyczna część ciebie. Castor przygotował wszystko bez zarzutu. - Znów pochwaliła chłopaka, gdyż faktycznie dłoń niczym nie odbiegała od organów przygotowywanych do przeszczepu w samym Świętym Mungu, co tylko rokowało na korzyść Marcela. - Nie forsuj jej na początku Marcel, ani siebie. Wiem, że się niecierpliwisz, ale naprawdę musisz o siebie zadbać, rozumiesz? Jutro się zjawię i pokażę ci co masz robić, będę obserwować jak zachowują się ścięgna i mięśnie. Po trzech dniach zobaczymy pełny wynik przeszczepu, ale myślę, że będziesz mógł już wtedy pomału wracać do ćwiczeń. - Wyjaśniła mając szczerą nadzieję i wiarę, że właśnie tak będzie.
Zabieg sam w dobie nie był łatwy, tak jak przewidywała też w przypadku Marcela było nieco gorzej. Rana nie była w pełni wyleczona i oschnięta, przez co poświęciła długi czas na łączenie nerwów i ścięgien, które okazało się być niebywale trudne. Nie śpieszyła się jednak skupiając się w pełni na tym, żeby wykonać zabieg bez zarzutu. Marcel był młody, był artystą, którego ręka była narzędziem. Wiedziała jak ważne to jest. Nie pozwoliła sobie na choćby chwilę nieuwagi, precyzyjnie łącząc każdą z tkanek. Nic nie mogło jej umknąć, o niczym nie mogła zapomnieć, nie pozwoliła sobie na żaden błąd. W końcu odłożyła różdżkę z zadowoleniem spoglądając na swoją pracę. - Możesz. - Złapała go za prawe przedramię, aby pomóc mu usiąść. Odwzajemniła jego spojrzenie i odpowiedziała na nieme pytanie ciepłym uśmiechem. Uważnie obserwowała jego reakcję, w końcu chwytając delikatnie przyszytą dłoń w jej obu poruszając najpierw jego palcami od paliczków do kości nadgarstka, przechodząc stopniowo wyżej aż do ramienia sprawdzając jak zachowują się mięśnie ścięgna. - Teraz będziesz musiał pamiętać by zająć mi miejsce w pierwszym rzędzie na kolejnym z twoich występów. - Rzuciła znów przenosząc spojrzenie na jasne tęczówki chłopaka. - Posmaruję ci rękę maścią i dziś już tylko odpoczywasz. Przyjdę jutro z samego rana. - Wytłumaczyła tym razem w pełni poważnie. Wróciła znów do jego dłoni, aby nieco ją ścisnąć, powinien był to czuć. - Teraz może wydawać się bardzo sztywna, jutro powinno być już dużo lepiej. - Z dnia na dzień będzie coraz lepiej. Marcel powinien szybko zauważyć postępy. - Jak się czujesz? Zaklęcie powinno już odpuszczać, więc ból zacznie powracać, maść nieco go uśmierzy. Zostawię ci ją. Będziesz musiał smarować rękę rano i wieczorem. - Zapytała tym razem zatroskana obserwując jego zmęczoną twarz. Powinna zostawić mu coś jeszcze na sen.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie odważył się spróbować unieść dłoni o własnych silach, wciąż podtrzymywał ją lewą, odginając palec za palcem; znieczulające zaklęcie sprawiało, że wcale nie czuł bólu, brakowało mu też czucia, a próba poruszenia palcami samodzielnie zakończyła się fiaskiem. Opuszki ledwie drgnęły, ściągając się ku sobie, pięść nie zdołała się zacisnąć. Nigdy nie był cierpliwy, spróbował jeszcze raz. Nie podniósł jej wciąż, jakby lękał się, że szarpnięta zbyt mocno mogła jeszcze odpaść, zacisnął palce zdrowej dłoni, ściskały się przecież bez trudu.
- Nie mogę nią poruszyć - Uniósł szerzej rozwarte źrenice ku Yvette, kiedy przechwycila jego dłoń, badając reakcję mięśni i ścięgien; czy to źle? Czy coś poszło nie tak? Dlaczego? Przeciągnął opuszkiem po linii cięcia, która zrosła się z kończyną, drobne ślady zdradzały ranę, ale nie wyglądały na takie, po których zostawały choćby blizny. Dotykał palców, jednego po drugim, od nowa, Obrócił ją, jak przedmiot, coś, co nie było częścią niego, bo wciąż nie do końca ją czuł. Dotykał i obracał, szukając różnic, ale wyglądała jak część niego. Jak to, co utracił, a co wciąż było w nim, część jego samego. Może trochę bledsza, bardziej sina, jakby spał na niej w nocy. Podobnie też mrowiała, kiedy serce pompowało w nią krew. Castor to zrobił, słowa Yvette pozwoliły mu sobie o nim przypomnieć. O tym, jak się zachował parę dni temu. Był na niego wściekły: czy słusznie? Bez niego by przez to nie przeszedł, powinien mu podziękować osobiście. Przeniósł spojrzenie na nią, kiedy zaczęła mówić dalej. Nie forsuj się. Chciał ją tylko zmusić wreszcie do ruchu.
Trzy dni, tyle tylko oddzielało go od powrotu? Podniósł spojrzenie na sklepienie namiotu, tęsknię, zastanawiając się, czy będzie jeszcze kiedyś potrafił wzbić się w powietrze. Nie było go tam od miesiąca - miesiąc to szmat czasu. Zbyt długi. Zmienili przez ten czas namiot? Sklepienie wydawało mu się wyższe, niż zwykle. Zbyt wysokie. Niebezpieczne. Obejrzał się na zrzuconą pelerynkę, która dotąd przysłaniała jego rękę. Nie była mu już potrzebna? Nie będzie mu już nigdy potrzebna? Powoli zaczynał wypierać możliwość, że przeszczep mógłby się nie przyjąć, już nie. Już nie mógłby utracić tego, co odzyskał. Nie drugi raz.
- Dziękuję, pani Bauldelaire - Uniósł ku niej spojrzenie, spoglądając jej prosto w oczy. Naprawdę miał to na myśli. Była utalentowaną uzdrowicielką, ratowała z kłopotów nie raz, ale teraz to było coś więcej. Coś ważniejszego. Dla niego - może nawet ważniejszego od życia. Wolałby umrzeć niż żyć w ten sposób. Z tym. Z tym, co już minęło, obrzydliwym kikutem ręki. Skinął głową na znak, że przyjął jej słowa - będzie na nią czekał z rana. Może jutro już będzie lepiej? Może zdoła chwycić szklankę? Widelec? Zdoła zapiąć pasek od spodni, sam zapnie guziki koszuli? Uśmiechnął się, blado. Bez przekonania. Bez wiary. Powrót do występów wymagał od niego znacznie więcej niż sprawnej dłoni, już to czuł. Czuł, że wcale nie chciał do nich wracać. Że się bał. Że już nie potrafił. Jeden błąd i narazi nie tylko siebie, ale i swoją partnerkę. Chciałby jej obiecać, że wyśle bilety, ale nie potrafił. Bał się, że nie sprosta. Zawsze był tak pewien tego, kim był i co potrafił - w niczym oprócz akrobatyki nie był w życiu dobry. Ale to jedno: potrafił najlepiej. Kiedyś. W tamtym życiu, przed Tower, przed utratą ręki. Już nie był tą samą osobą.
- Zaczyna mrowieć - przyznał, jak odcięta od krwi kończyna, która wraca do sił, ale rosnące przerażenie odcinało go od racjonalnych myśli. Wpadał ze skrajności w skrajność. Z nagłej nadziei w bezdenną rozpacz. Z euforii w gorycz. Z ulgi w lęk. Wciąż i znów od nowa w przeciągu paru chwil. Był skołowany, potrzebował snu - ale póki jego ręka nie odzyska dawnej sprawności, nie zmruży oka ani na moment. - Boleć - dodał, gdy zaklęcie faktycznie złagodniało; przypominało to przesilony nadgarstek, nic poważnego. Ale budziło niepokój, jak człowiek lęka się o nowozyskany skarb, pilnie strzeżony przed bandytami. - Dziękuję - powtórzył, kiedy odłożyła słoik z maścią. Nie sięgnął po niego, ale przyjrzał mu się uważnie. Wdzięczności, jaką czuł, nie dało się opisać słowami, ale teraz jeszcze nie potrafił jej okazać, nazbyt przejęty rekonwalescencją. Nazbyt zmęczony - jakby ciężar wszystkiego, co przeszedł przez ostatni miesiąc, przytłoczył go teraz ostatecznie, nim zdoła się go równie ostatecznie pozbyć. Ostatnie dni, ostatnie chwile. Ostatnie chwile nieznośnego napięcia. Nie mogło już być, źle, prawda? Nie mogło?
- Na ścięgna czy na... - Ślad po cięciu? Nie potrafił wypowiedzieć tego na głos. Gdzie powinien nakładać maść? Nie obserwował dokładnych ruchów Yvette, nie zapamiętał ich. Ostatnie tygodnie, niewyspanie, zamartwianie się, bezcelowa egzystencja, to wszystko tylko go otępiło. Był obeznany z budową własnego ciała - musiał, kontuzje nie były niczym rzadkim, powinien zrozumieć jej wytyczne. Może dlatego teraz, kiedy iskra życia znów rozżarzyła się w jego oczach mdłą poświatą nadziei, cienie, oznaki zmęczenia i wychudzenie na jego twarzy, kontrastując, stały się jeszcze bardziej widoczne.
- Nie mogę nią poruszyć - Uniósł szerzej rozwarte źrenice ku Yvette, kiedy przechwycila jego dłoń, badając reakcję mięśni i ścięgien; czy to źle? Czy coś poszło nie tak? Dlaczego? Przeciągnął opuszkiem po linii cięcia, która zrosła się z kończyną, drobne ślady zdradzały ranę, ale nie wyglądały na takie, po których zostawały choćby blizny. Dotykał palców, jednego po drugim, od nowa, Obrócił ją, jak przedmiot, coś, co nie było częścią niego, bo wciąż nie do końca ją czuł. Dotykał i obracał, szukając różnic, ale wyglądała jak część niego. Jak to, co utracił, a co wciąż było w nim, część jego samego. Może trochę bledsza, bardziej sina, jakby spał na niej w nocy. Podobnie też mrowiała, kiedy serce pompowało w nią krew. Castor to zrobił, słowa Yvette pozwoliły mu sobie o nim przypomnieć. O tym, jak się zachował parę dni temu. Był na niego wściekły: czy słusznie? Bez niego by przez to nie przeszedł, powinien mu podziękować osobiście. Przeniósł spojrzenie na nią, kiedy zaczęła mówić dalej. Nie forsuj się. Chciał ją tylko zmusić wreszcie do ruchu.
Trzy dni, tyle tylko oddzielało go od powrotu? Podniósł spojrzenie na sklepienie namiotu, tęsknię, zastanawiając się, czy będzie jeszcze kiedyś potrafił wzbić się w powietrze. Nie było go tam od miesiąca - miesiąc to szmat czasu. Zbyt długi. Zmienili przez ten czas namiot? Sklepienie wydawało mu się wyższe, niż zwykle. Zbyt wysokie. Niebezpieczne. Obejrzał się na zrzuconą pelerynkę, która dotąd przysłaniała jego rękę. Nie była mu już potrzebna? Nie będzie mu już nigdy potrzebna? Powoli zaczynał wypierać możliwość, że przeszczep mógłby się nie przyjąć, już nie. Już nie mógłby utracić tego, co odzyskał. Nie drugi raz.
- Dziękuję, pani Bauldelaire - Uniósł ku niej spojrzenie, spoglądając jej prosto w oczy. Naprawdę miał to na myśli. Była utalentowaną uzdrowicielką, ratowała z kłopotów nie raz, ale teraz to było coś więcej. Coś ważniejszego. Dla niego - może nawet ważniejszego od życia. Wolałby umrzeć niż żyć w ten sposób. Z tym. Z tym, co już minęło, obrzydliwym kikutem ręki. Skinął głową na znak, że przyjął jej słowa - będzie na nią czekał z rana. Może jutro już będzie lepiej? Może zdoła chwycić szklankę? Widelec? Zdoła zapiąć pasek od spodni, sam zapnie guziki koszuli? Uśmiechnął się, blado. Bez przekonania. Bez wiary. Powrót do występów wymagał od niego znacznie więcej niż sprawnej dłoni, już to czuł. Czuł, że wcale nie chciał do nich wracać. Że się bał. Że już nie potrafił. Jeden błąd i narazi nie tylko siebie, ale i swoją partnerkę. Chciałby jej obiecać, że wyśle bilety, ale nie potrafił. Bał się, że nie sprosta. Zawsze był tak pewien tego, kim był i co potrafił - w niczym oprócz akrobatyki nie był w życiu dobry. Ale to jedno: potrafił najlepiej. Kiedyś. W tamtym życiu, przed Tower, przed utratą ręki. Już nie był tą samą osobą.
- Zaczyna mrowieć - przyznał, jak odcięta od krwi kończyna, która wraca do sił, ale rosnące przerażenie odcinało go od racjonalnych myśli. Wpadał ze skrajności w skrajność. Z nagłej nadziei w bezdenną rozpacz. Z euforii w gorycz. Z ulgi w lęk. Wciąż i znów od nowa w przeciągu paru chwil. Był skołowany, potrzebował snu - ale póki jego ręka nie odzyska dawnej sprawności, nie zmruży oka ani na moment. - Boleć - dodał, gdy zaklęcie faktycznie złagodniało; przypominało to przesilony nadgarstek, nic poważnego. Ale budziło niepokój, jak człowiek lęka się o nowozyskany skarb, pilnie strzeżony przed bandytami. - Dziękuję - powtórzył, kiedy odłożyła słoik z maścią. Nie sięgnął po niego, ale przyjrzał mu się uważnie. Wdzięczności, jaką czuł, nie dało się opisać słowami, ale teraz jeszcze nie potrafił jej okazać, nazbyt przejęty rekonwalescencją. Nazbyt zmęczony - jakby ciężar wszystkiego, co przeszedł przez ostatni miesiąc, przytłoczył go teraz ostatecznie, nim zdoła się go równie ostatecznie pozbyć. Ostatnie dni, ostatnie chwile. Ostatnie chwile nieznośnego napięcia. Nie mogło już być, źle, prawda? Nie mogło?
- Na ścięgna czy na... - Ślad po cięciu? Nie potrafił wypowiedzieć tego na głos. Gdzie powinien nakładać maść? Nie obserwował dokładnych ruchów Yvette, nie zapamiętał ich. Ostatnie tygodnie, niewyspanie, zamartwianie się, bezcelowa egzystencja, to wszystko tylko go otępiło. Był obeznany z budową własnego ciała - musiał, kontuzje nie były niczym rzadkim, powinien zrozumieć jej wytyczne. Może dlatego teraz, kiedy iskra życia znów rozżarzyła się w jego oczach mdłą poświatą nadziei, cienie, oznaki zmęczenia i wychudzenie na jego twarzy, kontrastując, stały się jeszcze bardziej widoczne.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Szczerze przejęta losem Marcela cieszyła się niezmiernie z udanego zabiegu. Chciała, aby chłopak wrócił do pełni zdrowia, aby odnalazł spokój ducha. -To normalne. Władza w dłoni będzie wracać stopniowo. Już jutro powinieneś zobaczyć pierwsze efekty.- Przeszczep doprawdy był małym cudem, ale wymagał czasu. Niezagojona w pełni rana Marcela nie powinna stanowić problemu w samym procesie transplantacji, po tym jak się nią zajęła, ale wciąż musiało minąć nieco czasu zanim dłoń w pełni zostanie przyjęta przez organizm chłopaka. - Czucie też całkowicie wróci. Teraz dłoń może być nieco humorzasta. Może sztywnieć, cierpnąć, ale wszystko wróci do normy. Za kilka godzin nabierze też koloru. - Wyjaśniła dalej sięgając po słoiczek z maścią. Zatrzymała się jednak na chwilę by móc przyjrzeć się chłopakowi spoglądającemu ku górze, na sklepienie namiotu. Nie wyobrażała sobie kiedykolwiek musieć porzucić swój zawód, przestać leczyć, pomagać innym. To nie była tylko praca, a pasja. U Marcela wyglądało to nie inaczej. Rozumiała go i jego niecierpliwość, ale niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć, czy przyspieszyć. Wszystko miało przyjść w swoim czasie. Jego organizm potrzebował regeneracji. Łatwo było jej jednak mówić. Nie tego chciał od niej usłyszeć. Chciał żeby już być sprawny, zacząć działać już, teraz, a nie za kilka dłużących się niemiłosiernie dni. Na to jednak ani on, ani ona nie mieli większego wpływu. Pochwyciła jego spojrzenie uśmiechając się nie na wypowiedziane przez niego słowa, a widząc nikły uśmiech zabłąkany i na jego ustach. - To świetnie. Krew zaczyna w niej krążyć. - Podsumowała jeszcze raz dokładnie oglądając dłoń. - Na ból powinna wystarczyć sama maść, ale zostawię ci na wszelki wypadek eliksir. - Otworzyła wieczko szklanego słoiczka, aby nabrać z niego sporą ilość, ziołowo pachnącego specyfiku. - Na całą dłoń i ranę delikatnie masując. - Odpowiedziała mu podążając za swoją własną instrukcją. Produkt rozprowadzała ostrożnie obserwując jak skóra dłoni ugina się pod jej palcami, aby zaraz później wrócić na swoje miejsce. Minęło zaledwie kilka minut a już wyglądała bardzo dobrze. Już jutro Marcel będzie mógł nią poruszać. Z trudem, ale później będzie lepiej. Gdy już zacznie chwytać Yvette będzie całkowicie spokojna. Zamknęła słoik odkładając go obok eliksiru znów słysząc podziękowania chłopaka. Uśmiechnęła się do niego ponownie ściskając lekko jego nową dłoń, którą wciąż trzymała. - Odpocznij dziś proszę. Zjedź coś jeszcze przed snem. - W jej głosie mógł usłyszeć troskę, a w oczach ujrzeć ulgę. Wierzyła, że przeszczep się przyjmie. Była wręcz tego pewna.- Pamiętaj o tym bilecie na występ. - Rzuciła do niego zaczynając pakować po kolei swoje rzeczy.
|ztx2
|ztx2
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Port stał się dla niego domem, bo kiedy był całkiem sam to właśnie tu znalazł ludzi, którzy stworzyli namiastkę rodziny — i choć nie do końca to była prawda, bo nie licząc Marcela, gdyby musiał sprzedałby każdego stąd, z Philippą i właścicielką Parszywego włącznie, to właśnie wsród portowych szczurów zdołał poczuć się jak wśród swoich. Trochę mniej biednych i nędznych. Oglądanie codziennie tych samych twarzy sprawiło, że mógł ich tak nazwać, by poczuć się lepiej. Przez dwa lata mieszkania w stolicy, które z bycia na "chwilę" w poszukiwaniu bliskich zmieniło się praktycznie "na stałe" zdołał poznać każdy kąt, każdy obszczany róg i pełen resztek zaułek. I choć arena Carringtonów stała się częścią jego codzienności nie znał na pamięć występów i nie znał się z bohaterami tych sztuk z imienia. Lepiej znał pokazy z prób, jeśli Marceliusowi udało się go wciągnąć za kulisy pod nieobecność Carringtona. I choć była to tania rozrywka dla mas, wciąż nie stać go było na bilety. Stała praca, którą podjął od lutego zajmowała mu całe dnie, ale dała też szansę na zasmakowanie życia, którego dotąd nie miał — szansę na kupienie bochenka chleba, czy piwa w najtańszej, przydrożnej karczmie, o ile go nawet z niej nie wyrzucono. Parę monet, które dzwoniły w spodniach od czasu do czasu może i dawały chwilowe poczucie wszechmocy, nie był zbyt rozrzutny, a wysiłek jaki wkładał na zdobycie ich — znacznie większy niż żebractwo, czy kradzieże — zmuszały go by trzy razy zastanowił się przed ich wydaniem. Monotonia i rutyna zabijały w nim powoli młodego ducha, ale praca wśród koni, które szczerze kochał wynagradzała trudy dorosłości.
Może wyrazem dojrzewania była chęć zabrania jej na przedstawienie — całkowicie legalnie, wręcz prostolinijnie. Zabrać ją na pokaz do cyrku, tak jak starszy brat powinien zabierać małą siostrę. Nigdy wcześniej nie mógł jej tego zapewnić. Uciekli z domu kiedy byli dziećmi, później żyli z romską rodziną. Ona nie pamiętała innego życia — on miał czasem przebłyski, głównie pijanego ojca unoszącego rękę na nich i matkę, zamykającego go w piwnicy. A później nadszedł czas dobrobytu, gdy trafili do szkoły i skrajnej biedy, kiedy do niej nie wrócili, zostając całkiem sami — zdani tylko na siebie w pojedynkę. Nie miał czasu i szans, by być dobrym bratem. Nigdy nie był, łudził się, że będzie choć świadomość często sprowadzała go na ziemię, przypominając, że był naiwny. Próbował się oszukać. Oszukać Aishę — że jeden wieczór był wynagrodzić wiele. Jeden gest zatrzeć wszystko to, co było nie takie jak być powinno. Nie pamiętał jakie relacje łączyło go z rodziną. Thomas zniknął znów bez słowa, ale jego nieobecność po jarmarku przestała go ranić. Aisha była siostrą, z którą nic go nie łączyło, a Eve kobietą, którą powinien kochać, a zupełnie nic nie czuł. Wspomnienia mieszały mu się ze sobą — własne, cudze. Utracił tożsamość wraz z pamięcią, stając się bardziej zdystansowanym i ostrożnym bo uczył się wszystkiego od nowa, nie chcąc przyznać nikomu, że byli mu obcy. Kłamał już prawie miesiąc, próbując poukładać to co o nich wiedział — odsiać to, co wydarzyło się naprawdę od tego, co mu się przyśniło, choć był przekonany, że przeżył cudze życie.
Pieniądze otwierały wiele dróg. Kiedy uiścił opłatę za bilety wstępu nikt nie patrzył na niego krzywo. Tu, pośród dziwaków i odmieńców ciemniejszy kolor skóry, cygańskie pochodzenie nie robiły na nikim wrażenia. I może będą go mieć na oku w obawie, że postanowi okradać gości, ale wszedł i zajął miejsce jak praworządny obywatel, co było nie tylko dziwne, ale i nawet przyjemne.
— Byłem tu tyle razy i nigdy tego nie widziałem — przyznał siostrze, spoglądając na nią, kiedy zajęli miejsca. Przyglądał jej się przez chwilę — była do niego podobna. Oboje musieli podać się w mamę. Musieli, bo dziś niczego już nie był pewien, wciąż mając przed oczami ukochaną, której przez miesiąc nie mógł spotkać i przyjaciół, którzy gdzieś zginęli. Aisha mogła mu pomóc to odbudować. Zbudować jego na nowo — a był tak pusty, nie wiedząc kim naprawdę przy nich był. — Później możemy zajrzeć do Marcela — zaproponował pozornie niewinnie, ale Marcel był jego stałą, był kimś kogo pamiętał od początku do końca. Był więc też pewnego rodzaju ratunkiem. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, że wyjście z siostrą go stresowało — a najbardziej to, że nie wiedział, czy było tak zawsze, a jeśli tak — to dlaczego. — Zaczyna się — zauważył, kiedy światła przygasły. I kiedy siostra odwróciła wzrok w kierunku areny, obrócił się, by spojrzeć na nią i w tym półmroku jej się przyglądać. Była śliczną dziewczyną.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Namiot Podniebnego Cwału
Szybka odpowiedź