Namiot Podniebnego Cwału
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Namiot Podniebnego Cwału
Po wejściu do pozornie najmniejszego z namiotów, jego wnętrze okazuje się olbrzymie: wysokie, dalekie na przynajmniej kilkaset metrów, doskonałe do końskiej szarży. Wewnątrz namiotu swoje pokazy dają bowiem akrobaci wyspecjalizowani w aetonanach, dwójka najwyżej pięcioletnich dziewczynek, dwoje mężczyzn i jedna kobieta tańczą na wzlatujących ku sklepieniu skrzydlatych koniach. Bez trudu stają na rękach na grzbietach nieosiodłanych koni, na jednej ręce, na jednej nodze, bez trudu przepływają z jednego grzbietu na inny. Większość widzów tłoczy się blisko ścian namiotów, obawiając się oberwać potężnym kopytem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
Nie przyzwyczaiła się do końca do woni, jaka przenikała powietrze, gdy tylko przekraczali granice Londynu. Nie chodziło wcale o niemal przyklejoną, jak druga skóra, portowa "rybno-mulna" naleciałość. Wbrew, powszechnej, wciskanej w opinię, miastowej wolności, Aisha czuła coś wręcz odwrotnego. Być może przemawiała przez nią, wciąż żywo drgająca we wspomnieniach przeszłość. Ta, naznaczona melodią romskich śpiewów, zapachem wiatru, szumiącego w rozpuszczonych włosach, gdy goniła na końskim grzbiecie upatrzony cel, albo ziół i kadzideł, które osiadały na rzęsach, najpierw w towarzystwie babki, potem jej alchemicznej opiekunki. Dusiło ją, spłycając oddech, jak gdyby płuca sprzeciwiały się wchłonięcia zbyt wiele trucizny, co przeciekała nie tylko z nieba. O tym, że znajdowała się w domu, przypominała jej obecność tuż obok. Z ulotną wonią jałowca, przeplecioną zapachem końskiej sierści, przebijające jak ostrze przez otaczającą ich ciężkość. Z dotykiem niespokojnym, gdy chwytała rękaw podwiniętej męskiej koszuli, jakby chciała upewnić się, że sylwetka brata nie rozpłynie się w sennym rozproszeniu.
Nie płakała, gdy los w końcu, po dwóch latach rozłąki, zdecydował się skrzyżować na powrót ich ścieżki. Przepłakała za rodziną zbyt wiele nocy, chowając twarz w końskiej grzywie, ścierając słoną wilgoć z policzków, gdy tylko czyjeś spojrzenie mogło uchwycić jej prywatną tajemnicę. Nie dlatego, że wstydziła się łez. A w obietnicy, powtarzanej codziennie, że zachowa uśmiech dla nich. Dla niego. Jeśli tylko, dane im będzie do siebie wrócić. Kierowana naiwnością, czy nie, pozostawiła obietnicę w mocy, wspierając się jej mocą, jak nową dziedziną magii. Pomimo, a może szczególnie obliczu ciemności, która wisiała nad Anglią, i wojenną melodią, gwizdała w oddali, zaglądając do snów, wciskając się pod język jak trucizna, decydowała się oprzeć na romskiej naturze. Na życiu grzejącym krew. A jej szum, niewidzialny, chociaż dla niej zrozumiały, kołysał się tuż obok.
Jimmi.
Przygryzała wargę, starając się zachować powagę za każdym razem, gdy spoglądała na wejście do cyrkowego namiotu. A mimo to, uśmiech przekradał się nie tylko rozciągając usta, ale przypominając popielną iskrę przeskakiwał między ciepłą czernią dziewczęcych źrenic. Dziecięca wręcz ekscytacja, którą promieniowała, przeciekała między słowami, dokładnie tak, gdy brat pierwszy raz zabrał ją na wspólna przejażdżkę. Wspomnienie, jak pochodnia, jarzyło się pod czarnymi rzęsami na bok odsuwając cienie, które snuły się żałośnie nad ich głowami. Czuła je, dostrzegała niemal te wijące się wokół śniadych nadgarstków brata, kajdanami pętając i wciągając gdzieś w głąb, daleko poza jej ramiona. Dzieliły. Pustoszały, echem nawołując zerwaną bliskość. A tu teraz, po raz pierwszy od czasów szkoły, mogła znowu zobaczyć aetonany. Serce, jak uwięziony w piersi skowronek, trzepotał niespokojnie, wzbijając skrzydłami pęd płynącej w skroniach krwi. I pierwszy raz - nie musiała się chować, nikt nie czaił się za plecami, gotów szarpnąć z wrzaskiem, wyrzucając z upatrzonej kryjówki. Palce jednej dłoni zaciskała niemal w pięść, gniotąc w dłoni materiał długiej spódnicy, której głęboki fiolet poprawiała z pomocą magii. Szeroka, czerniąca się szarfa, opinała talię ciasno, pozwalają tylko by wiązana pod szyję koszula odbijała się spraną bielą, na tle rozpuszczonej burzy loków, rozsypanych jak krucze skrzydła na plecy i ramiona.
Patrzyła na brata z przejęciem, a w tym plątała się cała gama innych wrażeń, z którymi - nie do końca umiała sobie radzić. Tak, jak irracjonalny niepokój, że mógłby ją zostawić. Zniknąć zwinnie gdzieś w tłumie, pozostawiając za sobą echo niezrozumiałych słów. Usiadła wiec obok z westchnieniem, blisko - Tylko raz podglądałam... ale inny namiot - odpowiedziała szeptem, nachylając skroń i nie chcąc zburzyć wirującego w powietrzu oczekiwania - trochę to przypomina te wszystkie razy, gdy twoja nieznośna siostra, łaziła za tobą, a Ty tylko do czasu udawałeś, że jej nie widzisz. I w końcu zabierałeś ją ze sobą, narażając się na pochwycenie, gdy zaglądaliśmy do szkolnych stajni podczas zawodów... - urwała nagle, zerkając na arenę, nie chcąc utracić początku przedstawienia. Odrobinę tylko spięła ramiona, gdy wspomniał imię Marcela. Na to jednak kiwnęła tylko głową, śledząc, jak w ciemnych ślepiach, czai się niepokój. I jego i jej. Opuściła spojrzenie, przeganiając kiełkujący lęk, a wolną dłoń opuściła na wierzch tej należącej do Jamesa. Nie dlatego jednak, by uchwycić ich ciepło. Zwinęła palce, pozostawiając wysunięty kciuk, rysując na ciemnej cerze niewielki wzór. Jeden z tych, o których uczyła ją babka. Przynoszący siłę, spokój i szczęście. Oderwała opuszkę, unosząc wzrok na twarz brata - Teraz musisz wchłonąć - szepnęła, rozjaśniając słowa ciepłotą uśmiechu. I nim przypomniał o spektaklu, nim odwróciła uwagę ku światłu, powoli migotającemu na scenie, trwała w kilkusekundowym uśmiechu, jakby czekała, że podsunie dłoń pod usta i rzeczywiście zje niecodzienny - dla innych - podarek.
Ręce ułożyła na powrót obok siebie, układając po obu stronach siedziska. Z ulatujących westchnieniem zachwytu witając pierwszych artystów. Tych w ludzkiej postaci i te skrzydlate, z szumem piór i dumą rozumnych ślepi, władających areną.
- Chciałabym tak jak oni - szepnęła, nie do końca świadoma, że zwerbalizowała na głos, czające się od dłuższego czasu myśli. Umilkła, niemal unosząc się w miejscu, gdy trzepot potężnych skrzydeł uderzył szumem, który sięgnął nawet jej twarzy, a dwie maleńkie dziewczynki, uniosły się w górę. Przez moment myślała, że porwą ją ze sobą.
Nie płakała, gdy los w końcu, po dwóch latach rozłąki, zdecydował się skrzyżować na powrót ich ścieżki. Przepłakała za rodziną zbyt wiele nocy, chowając twarz w końskiej grzywie, ścierając słoną wilgoć z policzków, gdy tylko czyjeś spojrzenie mogło uchwycić jej prywatną tajemnicę. Nie dlatego, że wstydziła się łez. A w obietnicy, powtarzanej codziennie, że zachowa uśmiech dla nich. Dla niego. Jeśli tylko, dane im będzie do siebie wrócić. Kierowana naiwnością, czy nie, pozostawiła obietnicę w mocy, wspierając się jej mocą, jak nową dziedziną magii. Pomimo, a może szczególnie obliczu ciemności, która wisiała nad Anglią, i wojenną melodią, gwizdała w oddali, zaglądając do snów, wciskając się pod język jak trucizna, decydowała się oprzeć na romskiej naturze. Na życiu grzejącym krew. A jej szum, niewidzialny, chociaż dla niej zrozumiały, kołysał się tuż obok.
Jimmi.
Przygryzała wargę, starając się zachować powagę za każdym razem, gdy spoglądała na wejście do cyrkowego namiotu. A mimo to, uśmiech przekradał się nie tylko rozciągając usta, ale przypominając popielną iskrę przeskakiwał między ciepłą czernią dziewczęcych źrenic. Dziecięca wręcz ekscytacja, którą promieniowała, przeciekała między słowami, dokładnie tak, gdy brat pierwszy raz zabrał ją na wspólna przejażdżkę. Wspomnienie, jak pochodnia, jarzyło się pod czarnymi rzęsami na bok odsuwając cienie, które snuły się żałośnie nad ich głowami. Czuła je, dostrzegała niemal te wijące się wokół śniadych nadgarstków brata, kajdanami pętając i wciągając gdzieś w głąb, daleko poza jej ramiona. Dzieliły. Pustoszały, echem nawołując zerwaną bliskość. A tu teraz, po raz pierwszy od czasów szkoły, mogła znowu zobaczyć aetonany. Serce, jak uwięziony w piersi skowronek, trzepotał niespokojnie, wzbijając skrzydłami pęd płynącej w skroniach krwi. I pierwszy raz - nie musiała się chować, nikt nie czaił się za plecami, gotów szarpnąć z wrzaskiem, wyrzucając z upatrzonej kryjówki. Palce jednej dłoni zaciskała niemal w pięść, gniotąc w dłoni materiał długiej spódnicy, której głęboki fiolet poprawiała z pomocą magii. Szeroka, czerniąca się szarfa, opinała talię ciasno, pozwalają tylko by wiązana pod szyję koszula odbijała się spraną bielą, na tle rozpuszczonej burzy loków, rozsypanych jak krucze skrzydła na plecy i ramiona.
Patrzyła na brata z przejęciem, a w tym plątała się cała gama innych wrażeń, z którymi - nie do końca umiała sobie radzić. Tak, jak irracjonalny niepokój, że mógłby ją zostawić. Zniknąć zwinnie gdzieś w tłumie, pozostawiając za sobą echo niezrozumiałych słów. Usiadła wiec obok z westchnieniem, blisko - Tylko raz podglądałam... ale inny namiot - odpowiedziała szeptem, nachylając skroń i nie chcąc zburzyć wirującego w powietrzu oczekiwania - trochę to przypomina te wszystkie razy, gdy twoja nieznośna siostra, łaziła za tobą, a Ty tylko do czasu udawałeś, że jej nie widzisz. I w końcu zabierałeś ją ze sobą, narażając się na pochwycenie, gdy zaglądaliśmy do szkolnych stajni podczas zawodów... - urwała nagle, zerkając na arenę, nie chcąc utracić początku przedstawienia. Odrobinę tylko spięła ramiona, gdy wspomniał imię Marcela. Na to jednak kiwnęła tylko głową, śledząc, jak w ciemnych ślepiach, czai się niepokój. I jego i jej. Opuściła spojrzenie, przeganiając kiełkujący lęk, a wolną dłoń opuściła na wierzch tej należącej do Jamesa. Nie dlatego jednak, by uchwycić ich ciepło. Zwinęła palce, pozostawiając wysunięty kciuk, rysując na ciemnej cerze niewielki wzór. Jeden z tych, o których uczyła ją babka. Przynoszący siłę, spokój i szczęście. Oderwała opuszkę, unosząc wzrok na twarz brata - Teraz musisz wchłonąć - szepnęła, rozjaśniając słowa ciepłotą uśmiechu. I nim przypomniał o spektaklu, nim odwróciła uwagę ku światłu, powoli migotającemu na scenie, trwała w kilkusekundowym uśmiechu, jakby czekała, że podsunie dłoń pod usta i rzeczywiście zje niecodzienny - dla innych - podarek.
Ręce ułożyła na powrót obok siebie, układając po obu stronach siedziska. Z ulatujących westchnieniem zachwytu witając pierwszych artystów. Tych w ludzkiej postaci i te skrzydlate, z szumem piór i dumą rozumnych ślepi, władających areną.
- Chciałabym tak jak oni - szepnęła, nie do końca świadoma, że zwerbalizowała na głos, czające się od dłuższego czasu myśli. Umilkła, niemal unosząc się w miejscu, gdy trzepot potężnych skrzydeł uderzył szumem, który sięgnął nawet jej twarzy, a dwie maleńkie dziewczynki, uniosły się w górę. Przez moment myślała, że porwą ją ze sobą.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie przepadał za tym - znacznie lepiej czuł się na własnym kole lub na miotle, której technikę doskonale opracował. Potrafił obchodzić się z końmi, oczywiście że tak, tutaj każdy to potrafił, a sztuka woltyżerki nie była mu obca, łącząc w sobie pozostałe trenowane przez niego dyscypliny, ale jednak nie ćwicząc ze zwierzętami na co dzień nigdy nie wypracował w sobie zaufania, którym powinien obdarzać zwierzę w trakcie podobnych praktyk - a przez to nie potrafił być równie bezbłędny, co zwykle w trakcie występów. Właściwie to nie do końca dogadywał się ze Skoczkiem, bo tak nazywał się wierzchowiec, z którym niekiedy trenował i na którego niekiedy posyłano go na zastępstwa. Jerry się rozchorował, pan Carrington kazał przebadać wszystkich na smoczą ospę, ale wszyscy wiedzieli, że musiał zatruć się rybą z obiadu - może i Tamiza była czystsza niż dawniej, ale to, co dostali na posiłek wczoraj, musiało pływać martwe po rzece co najmniej od miesiąca. Czy ten kryzys kiedyś się wreszcie skończy? Jego też trochę bolał brzuch, ale przedstawienie musiało trwać, a karawana ruszyć dalej. Ostatnie przymiarki, sprawdzenie siodła, pociągnięcie za pas i uchwyty, no dalej, Skoczku, pomyślał, gładząc końską szyję. Wszystko będzie dobrze, po prostu nie zrób dzisiaj nic głupiego. Zapowiedź dyrektora, gasnące światła, cisza i oślepiający blask świateł - wziął głęboki oddech, to tutaj czuł, że żył, to tutaj i tylko tutaj go podziwiano, na arenie, na której wszystko było możliwe. Trzask bata, jako pierwsze na sceny wjechały dziewczynki - najjaśniejsze gwiazdy, były obłędne - potem piękna i zgrabna Michelle, na końcu on i George. Trykot zakrywał całe jego ciało, od szyi po bose stopy i wolne palce, ubrudzone mąką dla lepszego chwytu. Był czarny, ze skrzącym czerwono-pomarańczowym haftem przywodzącym na myśl ogień. W lipcu rozpoczynali repertuar związany z corocznymi obchodami, większość występów nawiązywała do nich estetyką, historią i motywami. Bo też każdy występ miał swoją historię, czasem przerażającą, czasem poruszającą, ten konkretny łączył jedno z drugim, opowiadając o porwaniu Persefony. Biały strój Michelle, tytułowej bohaterki, ozdobiony był kwietnymi chustami, które budziły w nim zgrozę ilekroć na nią patrzył - kompletnie nie potrafiąc sobie wyobrazić, jak radziła sobie w nim ze skomplikowanymi figurami. Dziewczynki, równie barwne, przypominały małe wielokolorowe ptaszki w orszaku boginki, grzywy i ogony ich wierzchowców zdobiły wielobarwne wstążki. On podążał krok w krok, a może kopyto w kopeto, za upiornie ucharakteryzowanym Georgem, Hadesem, jako jego sługa. Gdzie dziewczyny wzbiły się w powietrze, oni zataczali koła po arenie, ze zwiniętymi skrzydłami, siejąc postrach na dnie piekieł. Balansowali pomiędzy przeszkodami, Hades wykonał imponujący skok przez iluzje wzbierającego się Styksu, w rytm niepokojących werbli, on w tym czasie dumnie stał na końskim grzbiecie - z wolna tańcząc w melodię spokojnej, choć ponurej melodii. Rozpostarte ramiona składały się ku piersi i z powrotem, nogi uginały i prostowały, gest Hadesa znaczył wyraźny rozkaz, wówczas niby do lotu wzbił się jak jaskółka, przestępując na jedną nogę, drugą wysuwając w tył, ramiona zaś do przodu, zacisnął szczękę, bowiem każdy ruch wyglądać musiał gładko i lekko, a był to jeden z najtrudniejszych momentów - tych, w których zdarzało mu się przy silniej wybitym foule tracić równowagę; Skoczek jednak tym razem nie zawiódł, jakby dbał o to, by na scenie nikt nie spostrzegł jego złośliwości tak często wyklinanej przez Marcela na treningach. Światła przyciemniały, ukrywając ich w mroku, dźwięki melodii weszły w łagodniejsze i bardziej dźwięczne tony, gdy Michelle-Persefona wraz z orszakiem ptasząt przejęły uwagę widowni i rozpoczęły swój zachwycający, idealnie zsynchronizowany taniec, błyszczący kolorowymi cekinami, sztucznymi światełkami przywołanymi przez magię i drobnymi elfami, które zostały wypuszczone pomiędzy nie; boginka wykonała salto wraz z wierzchowcem, w powietrzu, kończąc je wyskokiem, z którego przeszła na ramiona a na koniec zajęła miejsce w siodle, z promiennym uśmiechem rozpościerając ramiona na boki - wraz z jej gestem po widowni przeszedł łagodny wiatr, jak morska bryza, podobnie też pachniał, a niesione tym wiatrem elfy, rozpierzchnięte przez ten wiatr, zaleciały nad widownie, skrząc nad głowami gości, niektóre przysiadały na dłoniach i ramionach, inne umykały przed pochwyceniem.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Uspokajała go swoją obecnością, palcami łapiącymi za przedramię, szelestem długiej spódnicy, cichym oddechem, w którym słyszał — choć nie wiedział jak to możliwe — że się uśmiecha, kiedy na nią nie patrzył. Dziecięca ekscytacja udzielała się też jemu, bo nie mógł sobie nigdy pozwolić na coś podobnego. Nie zarabiał wiele, ale to, co mógłby kupić wciąż zdarzało się kraść, a to, czego ukraść nie mógł lub nie potrafił brał za miedziane knuty, które dostawał za pracę w stajni. Umykał spojrzeniom, choć przecież wyróżniali się z tłumu. Podobni do matki, Romki — ciemniejszym odcieniem skóry, burzą ciemnych włosów, ciemnymi oczami otoczonymi firanami długich rzęs. Siostra zadbała o to dziś, by nie wyglądał na żebraka, którym był tu na tych samych ulicach jeszcze rok wcześniej. By jego koszula była czysta, a on nie śmierdział zbyt mocno stajnią. Przez chwilę mogli wtopić się w tłum mimo tych wszystkich różnic i ignorując pojedyncze uwagi czy spojrzenia doświadczyć czegoś, co dotąd nie było w ich zasięgu.
Spojrzał na nią, nie wiedząc co czuł. Nie był pewien czego właściwie mu brakowało w tym wszystkim; nie wiedział, że tęsknił za tęsknotą, poczuciem spełnienia. Tęsknił za porównywaniem jej do mamy z cisnącą się do oczu łzą wzruszenia; tęsknił za ciepłem bijącym za mostkiem i tym, że chciał ją kochać. Nie wiedział, co się wydarzyło i dlaczego to wciąż trwało, ta plątanina myśli, odczuć. Nie rozumiał, dlaczego czuł taką pustkę kiedy patrzył na Aishę, na Eve — a one przecież rozumiały jeszcze mniej, bo o tym im wcale nie powiedział. Nie wspomniał, że nic nie czuje, że są mu prawie całkiem obce.
Zerknął na dłoń i wzór, który mu narysowała. Pamiętał kiedy babcia to robiła, ale tamto wspomnienie było równie mętne jak te, które dotyczyły jego żony i siostry i brata. Po chwili wachania uniósł jednak dłoń i przystawił wierzch do ust, przyjmując podarek. Ważny, miły.
— Jaki namiot? — spytał, unosząc brwi z ciekawości. Który z nich mogła podglądać, który z nich ciekawił ją najbardziej? Obrócił twarz w kierunku areny, gdy pojawił się na niej dyrektor z zapowiedzią i sięgnął po dłoń siostry. Zamknął ją w swojej; chciał coś poczuć, ale to nic nie zmieniało. Nic nie odpowiedział na początku, patrząc tylko na wbiegające na arenę dziewczynki. Zalała ich ciemność, a wszystkie światła skierowały się na arenę. Przemknął spojrzeniem po pięknej kobiecie, która pojawiła się za nimi i upiornym mężczyźnie za nią. — Jest! — szepnął głośniej, nachylając się do siostry, wskazując palcem na postać za mężczyzną. Marcel. Był i on. Dla nich, dla przyjaciół, gwiazda całego przedstawienia, niezależnie od roli i efektu występu.
Rumaki z dziewczętami wzniosły się do góry, a on, podobnie jak większość ludzi na trybunach wstrzymała oddech. Wyglądały pięknie wznosząc się w powietrze — to przypomniało mu tego aetonana na kilka chwil przed dramatem. — Co? — spytał, spoglądając na siostrę; dobrze jednak słyszał co powiedziała, dotarło to tylko z opóźnieniem. — Może pewnego dnia — zapowiedział, chcąc dodać jej otuchy. — Ale nie uciekłabyś na nim, co? Nie odleciałabyś za daleko? — upewnił się, odejmując od niej wzrok na arenę, na której Marcel krążył. Stał na grzbiecie konia, jakby to było łatwe — nie było, wiedział o tym doskonale, choć przecież nim poszedł do szkoły wychowywał się w siodle. Patrzył chwilę, jak na jednej nodze utrzymuje balans i leci, prawie dosłownie leci nad końskim grzbietem. — Pogadaj z Marcelem — podjął odważnie, choć wciąż cicho. Wiedział, że to było nie fair, że pewnie spełnić tej obietnicy nie mógł, ale to była jego siostra. — Jeśli ładnie go poprosisz może ci załatwi — zachęcił ją; mogła przecież zrobić maślane oczy, nie odmówiłby jej. Była dla niego jak młodsza siostra — a jeśli jednak, to będzie się z tego musiał przed nią długo tłumaczyć, drań. Spojrzał na arenę i wznoszącą się nad nią kobietę, która wykonała salto, a potem uśmiechnął się szeroko i błogo, kiedy elfy pognane wiatrem spod końskich skrzydeł dotarły aż na widownię. Uniósł głowę, jak iskierki falowały nad nimi. Jeden przysiadł na ramieniu Aishy, pomiędzy nimi. — Nie ruszaj się — polecił jej, a poźniej rękami szybko wystrzelił chcąc go złapać, ale umknął mu, wznosząc się znów w górę. Dłoń zaś świsnęła po włosach dziewczyny. — To niemożliwe — żeby był tak szybki. Ktoś skarcił go, obrócił się za siebie, napotykając grubszego, wąsatego mężczyznę z małą dziewczynką obok; pokręcił nosem i chrząknął nieprzyjemnie.
Spojrzał na nią, nie wiedząc co czuł. Nie był pewien czego właściwie mu brakowało w tym wszystkim; nie wiedział, że tęsknił za tęsknotą, poczuciem spełnienia. Tęsknił za porównywaniem jej do mamy z cisnącą się do oczu łzą wzruszenia; tęsknił za ciepłem bijącym za mostkiem i tym, że chciał ją kochać. Nie wiedział, co się wydarzyło i dlaczego to wciąż trwało, ta plątanina myśli, odczuć. Nie rozumiał, dlaczego czuł taką pustkę kiedy patrzył na Aishę, na Eve — a one przecież rozumiały jeszcze mniej, bo o tym im wcale nie powiedział. Nie wspomniał, że nic nie czuje, że są mu prawie całkiem obce.
Zerknął na dłoń i wzór, który mu narysowała. Pamiętał kiedy babcia to robiła, ale tamto wspomnienie było równie mętne jak te, które dotyczyły jego żony i siostry i brata. Po chwili wachania uniósł jednak dłoń i przystawił wierzch do ust, przyjmując podarek. Ważny, miły.
— Jaki namiot? — spytał, unosząc brwi z ciekawości. Który z nich mogła podglądać, który z nich ciekawił ją najbardziej? Obrócił twarz w kierunku areny, gdy pojawił się na niej dyrektor z zapowiedzią i sięgnął po dłoń siostry. Zamknął ją w swojej; chciał coś poczuć, ale to nic nie zmieniało. Nic nie odpowiedział na początku, patrząc tylko na wbiegające na arenę dziewczynki. Zalała ich ciemność, a wszystkie światła skierowały się na arenę. Przemknął spojrzeniem po pięknej kobiecie, która pojawiła się za nimi i upiornym mężczyźnie za nią. — Jest! — szepnął głośniej, nachylając się do siostry, wskazując palcem na postać za mężczyzną. Marcel. Był i on. Dla nich, dla przyjaciół, gwiazda całego przedstawienia, niezależnie od roli i efektu występu.
Rumaki z dziewczętami wzniosły się do góry, a on, podobnie jak większość ludzi na trybunach wstrzymała oddech. Wyglądały pięknie wznosząc się w powietrze — to przypomniało mu tego aetonana na kilka chwil przed dramatem. — Co? — spytał, spoglądając na siostrę; dobrze jednak słyszał co powiedziała, dotarło to tylko z opóźnieniem. — Może pewnego dnia — zapowiedział, chcąc dodać jej otuchy. — Ale nie uciekłabyś na nim, co? Nie odleciałabyś za daleko? — upewnił się, odejmując od niej wzrok na arenę, na której Marcel krążył. Stał na grzbiecie konia, jakby to było łatwe — nie było, wiedział o tym doskonale, choć przecież nim poszedł do szkoły wychowywał się w siodle. Patrzył chwilę, jak na jednej nodze utrzymuje balans i leci, prawie dosłownie leci nad końskim grzbietem. — Pogadaj z Marcelem — podjął odważnie, choć wciąż cicho. Wiedział, że to było nie fair, że pewnie spełnić tej obietnicy nie mógł, ale to była jego siostra. — Jeśli ładnie go poprosisz może ci załatwi — zachęcił ją; mogła przecież zrobić maślane oczy, nie odmówiłby jej. Była dla niego jak młodsza siostra — a jeśli jednak, to będzie się z tego musiał przed nią długo tłumaczyć, drań. Spojrzał na arenę i wznoszącą się nad nią kobietę, która wykonała salto, a potem uśmiechnął się szeroko i błogo, kiedy elfy pognane wiatrem spod końskich skrzydeł dotarły aż na widownię. Uniósł głowę, jak iskierki falowały nad nimi. Jeden przysiadł na ramieniu Aishy, pomiędzy nimi. — Nie ruszaj się — polecił jej, a poźniej rękami szybko wystrzelił chcąc go złapać, ale umknął mu, wznosząc się znów w górę. Dłoń zaś świsnęła po włosach dziewczyny. — To niemożliwe — żeby był tak szybki. Ktoś skarcił go, obrócił się za siebie, napotykając grubszego, wąsatego mężczyznę z małą dziewczynką obok; pokręcił nosem i chrząknął nieprzyjemnie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wydawało jej się czasem, że patrzył nie na nią, a przez nią. Jakby sięgając dalej, dostrzegając kroplę odległej pustki, która więziła jego wzrok i nie puszczała, zaplatając cienkie nici klątwy. Ale tej, Aisha nie znała. Obce romskim tradycjom, dalekie od cichych opowieści, jakie babka serwowała jej oraz innym dziewczętom. Te, niedostępne mężczyznom. A jednak nie mogła się oprzeć niepokojącemu wrażeniu, że dystans i smutek, sączyły się jak trucizna z niezagojonej rany. I nic, chociaż bardzo chciała odkryć, nie skutkowało mimo prób. Nie przeszkadzało to cygance, by próbować nadal. Byłą cierpliwa i doskonale wiedziała, że w siostrzanych dłoniach rodziła się moc niezrozumiała nawet dla niej. Przetkana romskimi tajemnicami, tradycją, głęboko zanurzoną w kobiecej naturze, którą wbrew powszechnej opinii, ceniono sobie w świecie Romów niezwykle. Nawet, gdyby przypomnieć miał świat, że Aisha była tylko półkrwi.
Zawsze, gdy na nią patrzył - uśmiechała się. Wargi, jak echo wzbudzanej emocji, kołysały się w cieple, nawet, a może szczególnie wtedy, gdy cień plątał się między padającymi wyrazami. Ale to nie dziś. Nie teraz. Nie, kiedy grzała się dotykiem dłoni opartej na jej własnej. Gdy szum na scenie zwiastował nieznane dotąd wrażenia. I gdy spojrzenia obcych nie ślizgają się tak często po jej postaci - z niechęcia. Wszystko gasło w migających światłach na scenie, gasło i półmroku szeptów. I w samym geście najmilszego braciszka, gdy przyjął podarek. I tylko on mógł zobaczyć, a firana rzęs mruga, a kawowa czerń źrenic błyszczy - ...ten akrobatów - przyznała cicho, wciąż przejęta widokiem, lekko unikając dopowiedzenia, że wtedy akurat, obserwowała cuda, jakie w towarzystwie innych artystów wyczyniał Marcel. I tak, jak zalała ich ciemność, na policzkach zakwitło czerwi9eniejace zapewnienie, że o kontynuacji tematu dziś, mowy nie było. Nie tak. I znowu, nie tylko dlatego, że nie powinna. Widowisko na scenie, porwało uwagę wszystkich, w skupienie śledzących zapowiedź i pierwsze sylwetki na scenie z drgnieniem fascynacji chwytając i smukłą postać znajomego akrobaty na grzbiecie aetonana. Wciągnęła ze świstem powietrze, gdy kiwnęła głową na szept nachylonego brata. Widziała go. Widziała, chociaż przestrzeń wypełniała artystyczna niesamowitość skrzydlatego pokazu. Zwinności, z jaką maleńkie dziewczynki tańczyły w korowodzie, ustępując miejsca tylko parze boskich kochanków. Widziała, jak frunął, jak unosi ręce, jak grzbiet rumaka wygina się, prostując skrzydła, jak Marcel prostował ramiona.
Powietrze umknęło z ust z westchnieniem, gdy jej własne słowa opadły nieświadomym pełni lotem w przestrzeń i osiadły pytaniem brata - Nie bez ciebie - przechyliła głowę, niemal dotykając czołem skroni brata, dając pozwoleń czarnym lokom, by spłynęły luźno na ramiona i niemal przysłoniły widok dziewczęcej twarzy - nigdy nie ucieknę... ale zawsze do ciebie wrócę - błyszczące iskry ślepi, jak odbicie tańczących świateł na scenie, mówiły o splatanej powadze, by prostować gest znowu, odchylając głowę i wzrok w kierunku rozgrywającego się przedstawiania, ale nie rozbijając dzielącej ich bliskości. Tę chłonęła. Tęskniła. Imię powinno wytrącić spokojność, ale dodane wyrazy, osiadły emocją bardziej skorą do zaczepnego rozbawienia - Myślisz, że potrafię prosić nieładnie? - niewinność głosu i ton falujący przy uchu, mógł być brany równie dobrze za test jej umiejętności. Chcieli czy nie, tabor nauczył ją wiele, nie tylko tradycji, co jak unosząca się wokół niej woń fiołków, kręciła się wokół dziewczyny w zachowaniu, tańcu, relacji. I ta sama tajemnica, zamarłą w niej gest, gdy ze sceny pognały migotające światła przeźroczystych skrzydełek i maleńkich elfów, co pognały nad widownią.
Nie drgnęła nawet - tak na prośbę Jimiego, jak i niespodziewaną, migotliwą w iskry, obecność na ramieniu. Lekkość dotyku i dziwnej, jakby szeptanej do ucha melodii - uwodziła, otulając ulotną potrzebą przechylenia głowy, by drobność świetlistych dłoni, oprzeć o ciemny policzek skóry. Zamiast tego, włosy zafalowały od prędkiego dotyku, ale tam, gdzie przed chwilą znajdował się elfik, pozostały ledwie świetliki iskier, zgasłych zaraz, gdy zbrakło źródła. I zamiast zdziwienia, roześmiała się cicho, przykładając wierzch nadgarstka do rozchylonych ust, nie chcąc rozpraszać siedzących obok widzów - Chyba nie tylko przed nami umykają - dodała w końcu, gdy odsłoniła usta, a wzrok osiadł przelotnie na ciemnym profilu cygana, gestem wskazując roześmiane dziecko, uniesione do góry i machające pulchnymi rączkami. Ale i dlatego sięgnęła na powrót rozgrywających się obrazów na scenie, w jakiś sposób wyobrażając sobie, że jeden z aktorów gna nad ich głowami, że pochyla się nad grzbietem aetonana, że wyciąga ku niej rękę i pociąga ją ku sobie. Ciało niemal uniosła ku górze, prawie wspięła się na palce, by opaść prędko, tylko mocniej chwytając dłoni, która przypominała jej o obecności - Będziemy kiedyś latać, zobaczysz. Ty zagrasz na skrzypcach a ja zatańczę z Marcelem. Tam w przestworzach - umilkła.
Zawsze, gdy na nią patrzył - uśmiechała się. Wargi, jak echo wzbudzanej emocji, kołysały się w cieple, nawet, a może szczególnie wtedy, gdy cień plątał się między padającymi wyrazami. Ale to nie dziś. Nie teraz. Nie, kiedy grzała się dotykiem dłoni opartej na jej własnej. Gdy szum na scenie zwiastował nieznane dotąd wrażenia. I gdy spojrzenia obcych nie ślizgają się tak często po jej postaci - z niechęcia. Wszystko gasło w migających światłach na scenie, gasło i półmroku szeptów. I w samym geście najmilszego braciszka, gdy przyjął podarek. I tylko on mógł zobaczyć, a firana rzęs mruga, a kawowa czerń źrenic błyszczy - ...ten akrobatów - przyznała cicho, wciąż przejęta widokiem, lekko unikając dopowiedzenia, że wtedy akurat, obserwowała cuda, jakie w towarzystwie innych artystów wyczyniał Marcel. I tak, jak zalała ich ciemność, na policzkach zakwitło czerwi9eniejace zapewnienie, że o kontynuacji tematu dziś, mowy nie było. Nie tak. I znowu, nie tylko dlatego, że nie powinna. Widowisko na scenie, porwało uwagę wszystkich, w skupienie śledzących zapowiedź i pierwsze sylwetki na scenie z drgnieniem fascynacji chwytając i smukłą postać znajomego akrobaty na grzbiecie aetonana. Wciągnęła ze świstem powietrze, gdy kiwnęła głową na szept nachylonego brata. Widziała go. Widziała, chociaż przestrzeń wypełniała artystyczna niesamowitość skrzydlatego pokazu. Zwinności, z jaką maleńkie dziewczynki tańczyły w korowodzie, ustępując miejsca tylko parze boskich kochanków. Widziała, jak frunął, jak unosi ręce, jak grzbiet rumaka wygina się, prostując skrzydła, jak Marcel prostował ramiona.
Powietrze umknęło z ust z westchnieniem, gdy jej własne słowa opadły nieświadomym pełni lotem w przestrzeń i osiadły pytaniem brata - Nie bez ciebie - przechyliła głowę, niemal dotykając czołem skroni brata, dając pozwoleń czarnym lokom, by spłynęły luźno na ramiona i niemal przysłoniły widok dziewczęcej twarzy - nigdy nie ucieknę... ale zawsze do ciebie wrócę - błyszczące iskry ślepi, jak odbicie tańczących świateł na scenie, mówiły o splatanej powadze, by prostować gest znowu, odchylając głowę i wzrok w kierunku rozgrywającego się przedstawiania, ale nie rozbijając dzielącej ich bliskości. Tę chłonęła. Tęskniła. Imię powinno wytrącić spokojność, ale dodane wyrazy, osiadły emocją bardziej skorą do zaczepnego rozbawienia - Myślisz, że potrafię prosić nieładnie? - niewinność głosu i ton falujący przy uchu, mógł być brany równie dobrze za test jej umiejętności. Chcieli czy nie, tabor nauczył ją wiele, nie tylko tradycji, co jak unosząca się wokół niej woń fiołków, kręciła się wokół dziewczyny w zachowaniu, tańcu, relacji. I ta sama tajemnica, zamarłą w niej gest, gdy ze sceny pognały migotające światła przeźroczystych skrzydełek i maleńkich elfów, co pognały nad widownią.
Nie drgnęła nawet - tak na prośbę Jimiego, jak i niespodziewaną, migotliwą w iskry, obecność na ramieniu. Lekkość dotyku i dziwnej, jakby szeptanej do ucha melodii - uwodziła, otulając ulotną potrzebą przechylenia głowy, by drobność świetlistych dłoni, oprzeć o ciemny policzek skóry. Zamiast tego, włosy zafalowały od prędkiego dotyku, ale tam, gdzie przed chwilą znajdował się elfik, pozostały ledwie świetliki iskier, zgasłych zaraz, gdy zbrakło źródła. I zamiast zdziwienia, roześmiała się cicho, przykładając wierzch nadgarstka do rozchylonych ust, nie chcąc rozpraszać siedzących obok widzów - Chyba nie tylko przed nami umykają - dodała w końcu, gdy odsłoniła usta, a wzrok osiadł przelotnie na ciemnym profilu cygana, gestem wskazując roześmiane dziecko, uniesione do góry i machające pulchnymi rączkami. Ale i dlatego sięgnęła na powrót rozgrywających się obrazów na scenie, w jakiś sposób wyobrażając sobie, że jeden z aktorów gna nad ich głowami, że pochyla się nad grzbietem aetonana, że wyciąga ku niej rękę i pociąga ją ku sobie. Ciało niemal uniosła ku górze, prawie wspięła się na palce, by opaść prędko, tylko mocniej chwytając dłoni, która przypominała jej o obecności - Będziemy kiedyś latać, zobaczysz. Ty zagrasz na skrzypcach a ja zatańczę z Marcelem. Tam w przestworzach - umilkła.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z trudnej pozycji jaskółki wychodził powoli, gnający wokół Areny Skoczek przybierał tempa, a muzyka - skoczna i wesoła dla pięknej Persefony - przybrała nagle niższych mroczniejszych nut. Bębny zadudniły, światła przygasły, bo oto gnał na zlecenie okrutnego Hadesa. Wpierw jego dłonie wróciły na siodło, przeniósł na nie ciężar ciała, wzmocnił uścisk na obręczy, mocno zaciskając palce, aż w końcu przeniósł ciężar ciała na dłonie całkiem; stopy wybiły się w powietrze, wpierw zgięte nieprzypadkowo, pod równym kątem, potem prostowane w górę, gdy w siodle, w galopie, stawał na rękach. Aetonan rozpostarł skrzydła, zamachnąwszy się nimi potężnie, rozpierzchając resztki pachnącego wiosną powietrza, nim wykonał piruet, zachęcony do figur przez skrytego za skalnymi dekoracjami tresera; zwierzę wzbiło się w powietrze, Marcel łagodnie opadł w siodło, kiedy dziewczynki przerwały taniec wokół swojej królowej , oglądając się na niego, posłańca strasznych piekieł. Wyjechały mu naprzeciw, niebezpiecznie manewrując tuż nad jego głową; wiedział, że po prostu nie mógł się ruszyć, że małe mimo młodego wieku doskonale panowały nad aetonami, jeden spłoszony gest mógł być przyczyną naprawdę poważnego błędu. Wstrzymał oddech, znów wskakując na siodło, wpierw na nim kucając, potem rozpościerając ręce, powstał powoli, wykonując krótki - nieznacznie tylko mniej zgrabny, niż na ziemi - piruet - po którym dziewczynki umknęły na bok. On zrównał się aetonanem z Persefoną, która rozpoczynała własny taniec w przestworzach, zgrabnie składając ze sobą figury przepełnione przerażeniem; potrafiła doskonale oddać emocję poruszeniem dłoni, ręki, nogi, grymasem twarzy. Stanowczo wyciągnął ku niej dłoń, pochwyciła ją, ścisnął ją mocno, dyskretnie przenosząc wzrok ku jej oczom, porozumiewawczo poszukując znaku, a gdy nadszedł czas i gdy była gotowa, pociągnął ją w swoją stronę. Ona w tym czasie zgrabnie wybiła się z siodła, pomagając mu utrzymać iluzję płynnego ruchu ich obojga i jego siły, opadła na Skoczka, pojmawszy ją, objął ją stanowczym gestem. W tej samej chwili doleciały do nich dziewczynki na swoich wierzchowcach, gotowe chronić królową, przelatywały tuż przed nim, tuż za nim, Michelle dyskretnie przejęła wodze, prowadząc Skoczka w nagły i imponujący zwrot ku sklepieniu, gdzie wyrwali się szybkim lotem, a następnie - nie mniej gwałtownie - zapikowali w dół, przelatując nad publiką.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Cyrk stał się przyjemną odskocznią dla dziwnie nowej i nietypowej codzienności. Magia świateł, błysków, kolorów docierających z areny były zaskakujące, otumaniające. Miło było słyszeć takie słowa. Słowa emanujące ciepłem, bliskością i całkowitą pewnością. Bezwarunkową miłością. Kąciki ust drgnęły mu lekko, niepewnie, ale oczy zalały się ciepłem głodnego, którego nakarmiono. Wdzięcznego za wszystko, co otrzymał i za to, co mógł dostać i bez proszenia.
- Gdybyś jednak chciała... Zabierz mnie ze sobą. - Spojrzał na nią powoli, ledwie dostrzegając jej twarz w panującym otoczeniu, a potem zerknął znów na arenę, kiedy muzyka się zmieniła, a światła przygasły. Patrzył na gnającego na wierzchowcu przyjaciela, przez chwilę, a może kilka sekund pewien, że sam jeździł na tyle dobrze, że mógłby spróbować podobnych cudów sam, w terenie. A po tych kilku sekundach bezkrytyczna myśl uciekła, wróciła świadomość, że nie było mu równych. Nie potrafił nawet stać na rękach, nie był na tyle silny, by się utrzymać nieruchomo w tej pozycji, nie mówiąc o cudach, które Marcel tam wyczyniał, bo przecież nie o jazdę chodziło, a ciało bez kości, ciało bez kręgosłupa. Ciało z gumy, która kurczyła się i rozciągała. Ciało z kamienia, które nawet nie drgnęło pod zwierzęciem. Był oszołomiony, był zazdrosny, był oczarowany tym, jak niezwykle to wyglądało, jak potężny miało dla niego wydźwiek. I choć nigdy nie powiedziałby tego wszystkiego głośno, naprawdę mu się podobało, a figury, które przyjmował, taniec Persefony zajęły go na kilka długich chwil. Płynność, lekkość podniebnego tańca, wysokość - kobieta przeskoczyła z siodła prosto w ramiona przyjaciela, pozwalając mu zanurzyć się w przedstawienie, zatonąć w historii, która poruszała także jego duszę. Nie znał jej, nie wyłapywał analogii, ale tym bardziej oglądal spektakl z zainteresowaniem i przejęciem, nie wiedząc co sie zdarzy.
- Nie wiem... - odpowiedzial siosttrze po zdecydowanie zbyyt dlugiej chwili, zerkajac na nią. - Znaczy, wiem. Umiesz. Jak wydaje ci się, że masz już kogoś w garści. - Uniósł brwi, prowokująco. Spojrzał znów na arenę. - Jak oni? Teraz? Nie dałabyś rady...- mruknąl, marszcząc brwi. Dałaby? Zerknął na nią kontrolnie, choć wypaczony z uczuć i najsilniejszych wspomnień nie mógł przewidzieć, co odpowie i jak się zachowa.
- Gdybyś jednak chciała... Zabierz mnie ze sobą. - Spojrzał na nią powoli, ledwie dostrzegając jej twarz w panującym otoczeniu, a potem zerknął znów na arenę, kiedy muzyka się zmieniła, a światła przygasły. Patrzył na gnającego na wierzchowcu przyjaciela, przez chwilę, a może kilka sekund pewien, że sam jeździł na tyle dobrze, że mógłby spróbować podobnych cudów sam, w terenie. A po tych kilku sekundach bezkrytyczna myśl uciekła, wróciła świadomość, że nie było mu równych. Nie potrafił nawet stać na rękach, nie był na tyle silny, by się utrzymać nieruchomo w tej pozycji, nie mówiąc o cudach, które Marcel tam wyczyniał, bo przecież nie o jazdę chodziło, a ciało bez kości, ciało bez kręgosłupa. Ciało z gumy, która kurczyła się i rozciągała. Ciało z kamienia, które nawet nie drgnęło pod zwierzęciem. Był oszołomiony, był zazdrosny, był oczarowany tym, jak niezwykle to wyglądało, jak potężny miało dla niego wydźwiek. I choć nigdy nie powiedziałby tego wszystkiego głośno, naprawdę mu się podobało, a figury, które przyjmował, taniec Persefony zajęły go na kilka długich chwil. Płynność, lekkość podniebnego tańca, wysokość - kobieta przeskoczyła z siodła prosto w ramiona przyjaciela, pozwalając mu zanurzyć się w przedstawienie, zatonąć w historii, która poruszała także jego duszę. Nie znał jej, nie wyłapywał analogii, ale tym bardziej oglądal spektakl z zainteresowaniem i przejęciem, nie wiedząc co sie zdarzy.
- Nie wiem... - odpowiedzial siosttrze po zdecydowanie zbyyt dlugiej chwili, zerkajac na nią. - Znaczy, wiem. Umiesz. Jak wydaje ci się, że masz już kogoś w garści. - Uniósł brwi, prowokująco. Spojrzał znów na arenę. - Jak oni? Teraz? Nie dałabyś rady...- mruknąl, marszcząc brwi. Dałaby? Zerknął na nią kontrolnie, choć wypaczony z uczuć i najsilniejszych wspomnień nie mógł przewidzieć, co odpowie i jak się zachowa.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dom, który pamiętała z taboru, rozmywał się, gdzieś w płomieniach, o których pamiętać nie chciała. Nawet jeśli wizja wciąż wplatała się między sny, kluczyła we wspomnieniach, zrywając serce do biegu, gdy skojarzenie niecnie łączyło fakty. Ale Aisha nauczyła się też miłości, ciepła, które kołysanką wciąż żywą, ścierało łzy, gdy nikt nie patrzył. I dłońmi pomarszczonymi babki, z mądrością, która wypychała ją do przodu, nie dając zatonąć w smutku. I najważniejsze, miała rodzinę. Tę z malowaną ciepłem karnacji skóry brata, tę co nazywała jasnością źrenic przyjaciela, tę w czułości jedynej romni i tę zanurzoną w rękach otaczających ją bękartów. Był i cyrk, co otwierał ramiona zapraszająco, z wołaniem wolności, które chociaż tak zachwycające, wciąż napawało ją obcością. Przynajmniej, kiedy była sama. Dziś, teraz, nie musiała się o to martwić, przejęta dziecięcą wręcz ekscytacją na widok podniebnych cudów, akrobacji, które tęsknotą ściskały jej pierś. Wiedziała jednak, że byłoby dla niej za wcześnie, mimowolnie, szukając bezpiecznego skrzydła, jakie rozkładał nad nią Jimi - Zawsze. Obiecaj mi też - palce wplatają się mocniej, zaciskając smukłość paliczków między te męskie, większe ale równie smukłe - bo należące do grajka. Szeptała już w romskim - znajdź mnie, jeśli się zgubię - tak, jak to robił zawsze.
Podziw gnał się z cichymi westchnieniami, gdy wolna dłoń muskała wargi, jakby chciała zatrzymać drżenie i nie upuścić mrugnięciem choćby jednej akrobacji. Te, w płynności tańca falowały, wzbijały nad widownią emocję przypominając melodię, wygrywaną nad ich głowami. Opowieść Persefony, opowieść kochanka, co miał porwać ją do świata podziemi... zdawał się Aishy dziwnie wplatana w tradycję Romów. Przygryzła niemal usta, skubiąc delikatną skórkę z tym większym przejęciem, gdy prześliczna boginka, wpadła w ramiona piekielnego wysłańca. Jej, nikt przecież jeszcze nie porwał. Nie tak.
Beztroskość uśmiechu, jak przerwa w przedstawieniu, wkradała się na na ciemny profil, osiadał i w oczach - Wiesz - potwierdziła - i jednocześnie nie wiesz wszystkiego - zmrużyła czarność rzęs na chwilę tylko zerkając na brata - ale wystarczy, że we mnie wierzysz. Nie zawiodę cię - zakończyła, zwracając iskrę źrenic znowu na podniebną scenerię - Może jeszcze nie dziś - I znowu, chociaż jedna ręka wciąż opiekuńczo skrywała się pod dłonią brata, ta druga, uniosła się wyżej prostując ramię, dokładnie tak, jakby chciała choćby musnąć aetonnowych skrzydeł, splecionej w akrobacji pary, dotknąć nieba - nad ich głowami.
Podziw gnał się z cichymi westchnieniami, gdy wolna dłoń muskała wargi, jakby chciała zatrzymać drżenie i nie upuścić mrugnięciem choćby jednej akrobacji. Te, w płynności tańca falowały, wzbijały nad widownią emocję przypominając melodię, wygrywaną nad ich głowami. Opowieść Persefony, opowieść kochanka, co miał porwać ją do świata podziemi... zdawał się Aishy dziwnie wplatana w tradycję Romów. Przygryzła niemal usta, skubiąc delikatną skórkę z tym większym przejęciem, gdy prześliczna boginka, wpadła w ramiona piekielnego wysłańca. Jej, nikt przecież jeszcze nie porwał. Nie tak.
Beztroskość uśmiechu, jak przerwa w przedstawieniu, wkradała się na na ciemny profil, osiadał i w oczach - Wiesz - potwierdziła - i jednocześnie nie wiesz wszystkiego - zmrużyła czarność rzęs na chwilę tylko zerkając na brata - ale wystarczy, że we mnie wierzysz. Nie zawiodę cię - zakończyła, zwracając iskrę źrenic znowu na podniebną scenerię - Może jeszcze nie dziś - I znowu, chociaż jedna ręka wciąż opiekuńczo skrywała się pod dłonią brata, ta druga, uniosła się wyżej prostując ramię, dokładnie tak, jakby chciała choćby musnąć aetonnowych skrzydeł, splecionej w akrobacji pary, dotknąć nieba - nad ich głowami.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krążył, wraz z Persefoną, gdzieś nad widownią, w ciemnościach nieoświetlonych już blaskiem; światła przeniosły się na strasznego Hadesa, który pozostał na scenie i dał popis wybitnych umiejętności jeździeckich; okrążył scenę w rytm bębnów, stając pośrodku energicznym piaffem, wykonywanym w rytm grzmotów, niby gotowi do wielkiej bitwy; doświadczony artysta wyciągnął na boki obie ręce, gestem zachęcając widownię do oklasków, wkrótce je usłyszał, intensywne, gromkie brawa. Koń unosił nogi wysoko, zgrabnie, rytmicznie, czarna grzywa szamotała się przy każdym bardziej energicznym ruchu pyska. Wspólnie otoczyli scenę równie zgrabnym pasażem zwieńczonym wspólnym piruetem, po którym wzbili się w powietrze; do bębnów doszły dźwięki innych instrumentów, czyniąc nastrój bardziej lirycznym, lecz nie mniej mrocznym - Hades kontynuował swój pokaz. Rozłożywszy szerokie, potężne czarne skrzydła wierzchowca wzleciał ku sklepieniu, pozostawiając za sobą srebrno-czarną mgłę, która zdawała się umykać spod kopyt aeotnana. Wówczas w powietrzu zalśniły i zamigotały błyszczące czarne obręcze, które miały symbolizować drogę do piekieł. Wkrótce otwartą, Hades przefrunał przez kazdą z nich w losowej kolejności, między każdą kręcąc wolty i ósemki, w trakcie których obręcze zaczynały płonąć tańczącym ogniem rwanym wzniecanym przez konie wiatrem. Wtedy dopiero wrócili na scenę, choć łopot skrzydeł ich aetonana nieustannie wzniecał wiatr, ochładzając atmosferę i mocniej szarpiąć ogień. Wlecieli między te poręcze, razem, pierwszy powstał Marcel, wychodząc naprzeciw symbolicznej walki z usiłującą zbiec Persefoną. Liryczna muzyka z niepokojącej przeszła w tonację smutną, żałobną, przykrą, a płynne ruchy odzwierciedliły taniec ich obojga na grzebiecie nieznacznie wolniej lecącego konia; przełknął ślinę, spinając mięśnie twarzy, w tym tylko miejscu mógł sobie pozwolić na podenerwowanie; ciało musiało płynąć gładko, płynnie, jak wysiłek, który nie kosztuje nic, a który wszak był efektem katorżniczej pracy. Kolejna porozumiewawcza wymiana spojrzeń, jej wyskok z końskiego zadu, zgrabne salto, pochwycił ją w ramiona, wysoko, ściskając jej kostki co sił, by nie straciła równowagi. Była lekka jak piórko, znacznie drobniejsza od niego. Wsparta kolanem o jego ramię wyciągnęła w tył drugą nogę i rozpostarła ramiona na boki, powoli, jak łabędź, który wpierw rozwija skrzydła, potem postrzega, że nie może frunąć, w rozpaczy, na końcu zaś kuli się w sobie i opada znów ku niemu, gdy oboje, razem, obniżyli się z powrotem w siodle. Zachwiał się, jego ruchy nie były tak dobrze wyćwiczone. Mniej ufał zwierzęciu, niż swojemu kołu. Skupione spojrzenie utkwione pozostało na jej twarzy, bo lekkie gesty musiały ją utrzymać bez zaburzania rytmu występu. To ona dyskretnie przejeła wodze, ściągając konia wyżej, ku obręczom, ku zejściu do Hadesu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zwrócił ku niej spojrzenie, wpierw niechętnie odrywając je od widowiska, by zaraz zawiesić je już na dłużej uwagą skoncentrowany na niej. Uśmiechnął się lekko, początkowa niepewność ginęła jednak w półmroku areny. Ścisnął mocniej jej dłoń. Wspomnienia mieszały się w jego głowie, podobnie jak emocje i uczucia. Nie pamiętał jak cierpiał z tęsknoty za nią, jak starał się nie grzebać jej zawczasu we własnych myślach. Zaraz przeniósł wzrok na arenę, niżej. Marcel uciekł mu w chwili, kiedy patrzył na Aishę. Spojrzał więc na pana podziemi i nabrał powietrza w w płuca, kryjąc wewnętrzne przejęcie. Śledził ruchy wierzchowców, obserwował artystę, dołączając do gromkich braw. Cóż miał jej odpowiedzieć? Na ile jego słowa mogły być szczere, na ile prawdziwe i płynące z niego samego, jeśli był tak zagubiony? Śledził popis Hadesa nieco nieobecnie, zatrzymując ciemne oczy na widoku płonących obręczy, a potem muzyka zmieniła się. Przełknął ślinę, kiedy żałobna melodia rozbrzmiała wokół.
- Muszę ci coś powiedzieć... - zaczął, wiedząc, że to był najgorszy moment na zwierzenia. A tych nie był nawet pewien. Ani od czego zacząć, ani jak ubrać w słowa. Co powiedzieć, by nie wzięła go za wariata? Dostrzegł znów przyjaciela i piękną akrobatkę. Jej figury, pozy, salto sprawiły, że po plecach przebiegł go dreszcz. Było tak wysoko, wystarczająco wysoko by upadek ją zabił, a oni frunęli na końskich grzbietach jak gdyby nigdy nic; jakby chmury mogły złapać ich w tym podniebnym galopie i uchronić od potwornej śmierci. - Piekne to, prawda?- spytał w końcu, śledząc wzrok aetonana. - Niesamowite - szepnal sam do siebie, cicho, czując, ze prócz podziwu odzywa się w nim nieznana tęsknota. -Albo później... - Zapewnił ją, spoglądajac siostrze w oczy i scisnął mocniej jej dłoń. Chciał ja spytać o tę historię, co myślała - nie znał jej korzeni, nie znał przesłania, a mimo to poruszało go to, co widział. Pokręcił głową przecząco, kiedy wznieśli się wyżej, ale jego protest, jego niezadowolenie nie mogły nic zmienić, nie mogły wpłynąć na ich decyzję. Na finał tego widowiska.
- Muszę ci coś powiedzieć... - zaczął, wiedząc, że to był najgorszy moment na zwierzenia. A tych nie był nawet pewien. Ani od czego zacząć, ani jak ubrać w słowa. Co powiedzieć, by nie wzięła go za wariata? Dostrzegł znów przyjaciela i piękną akrobatkę. Jej figury, pozy, salto sprawiły, że po plecach przebiegł go dreszcz. Było tak wysoko, wystarczająco wysoko by upadek ją zabił, a oni frunęli na końskich grzbietach jak gdyby nigdy nic; jakby chmury mogły złapać ich w tym podniebnym galopie i uchronić od potwornej śmierci. - Piekne to, prawda?- spytał w końcu, śledząc wzrok aetonana. - Niesamowite - szepnal sam do siebie, cicho, czując, ze prócz podziwu odzywa się w nim nieznana tęsknota. -Albo później... - Zapewnił ją, spoglądajac siostrze w oczy i scisnął mocniej jej dłoń. Chciał ja spytać o tę historię, co myślała - nie znał jej korzeni, nie znał przesłania, a mimo to poruszało go to, co widział. Pokręcił głową przecząco, kiedy wznieśli się wyżej, ale jego protest, jego niezadowolenie nie mogły nic zmienić, nie mogły wpłynąć na ich decyzję. Na finał tego widowiska.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lekkie ściśnięcie w krtani, było jedynym zwiastunem niejakiego milczenia, jakie otrzymała na swoją prośbę. Ale uśmiech kołysał się na wargach, jakby nieustannie przyjmowała w tym coś więcej. To zdziwienie, tęsknota? Pustka, wibrowała gdzieś za tarczą ciepło znajomych źrenic brata. Bliskich. Ukochanych. Najbliższych, jakie pozostawały przy niej, gdy świat zdawał się od niej odwracać, udawać że jej nie widzi. On - patrzył. Szukał. Nawet teraz. A świadomość witała przeciągłym dreszczem, co spajał się z podziwem i tęsknotą - tą samą, gdy patrzyła na widowisko podniebne, na opowieść, kreśloną akrobacją, zwinnością, płomienistymi obręczami. I sylwetką przyjaciela, co w uścisku pewnym, teatralnie zachłannym splatał ze sobą postać porwanej boginki.
- Powiedzieć...? - zapytała początkowo zaskoczona, ale zaraz, mierząc się ze spojrzeniem, co więziło ją na dłużej, oddała się uwadze, co trącała strunę czujności. Dokładnie tak, jak robił to sam Jimi, gdy odwracał skrzypki, melodyjnie odrywał smyczek, a to smukłe palce szarpały natchnione żyły skrzypiec - Mów brateńku. Słucham - płynnie przeskoczyła na romski, jak tancerka wybijając nowy rytm uderzeniem stopy. Oczekiwanie, rozmyło się, umykając, jak piasek spomiędzy rozwartych palców. Na plaży. Ale poganiać nie mogła. Nie chciała. Wystarczyła niepewność, ścigająca się na odległość z jej własną tęsknotą.
Zanurzona w otaczającym ich mroku, pozostawiała znowu - westchnienie na uwięzi wstrzymanych płuc - najpiękniejsze - powtórzyła łagodnie, wodząc parą ciemnych ślepi niesamowitość wyczynów i wędrówkę, jaką pokonywała gnająca nad głowami para. I chociaż powinna byłą skupić się tylko na bohaterze - dla nich - wieczoru, tchnienie urzeczenia tchnęło spomiędzy warg, naturalnie zaróżowionych, gdy przygryzła koniuszek warg, a tęczówki zatrzymały się skupieniem na postaci Hadesa. Bóstwa, które - niby ciemnością rządząc, ukochał jasność. Poruszona odległym skojarzeniem, znowu chyliła się ku bratu, gdy chował jej dłoń w swojej - Poczekam - chciała obiecać i więcej, chciała zapewnić, że cokolwiek przekaże, przyjmie. Tylko brzydki szept, niewdzięczny, bolesny, próbował przekonać, że z niezrozumiałych względów - chciałby jednak zostawić ją. Przełknęła ślinę, wilżąc nagłą suchość języka
- Myślisz, że wpuszczą nas po przestawieniu? Do Marcela? Do aetonanów? - szepnęła zamiast tego, przekręcając uwagę własną, i tę brata na ścieżkę rozbawienia. Wiedziała przecież - wiedzieli, że jeśli tylko chcieli - nikt by ich nie zatrzymał. Zapewne też, gdyby się postarali, nikt by nie zauważył. Ale dziś - dziś byli przecież prawdziwymi widzami. Zamarł z błyskiem rozbawienia, milczącego wciąż, ale tańczącego jak falujący brzeg spódnicy, która poruszyła nieruchomą do tej pory stopą - Myślisz, że go pokochała? - cichutko, szeptem, z wypiekiem różu, co ozdobił ciemność skóry policzków. Nie była tylko pewna, czy pytała o boskiego Hadesa, czy jego piekielnego wysłańca. I czy odpowiedź, znajdzie na podniebnym pokazie, na widowni, czy tuż obok.
- Powiedzieć...? - zapytała początkowo zaskoczona, ale zaraz, mierząc się ze spojrzeniem, co więziło ją na dłużej, oddała się uwadze, co trącała strunę czujności. Dokładnie tak, jak robił to sam Jimi, gdy odwracał skrzypki, melodyjnie odrywał smyczek, a to smukłe palce szarpały natchnione żyły skrzypiec - Mów brateńku. Słucham - płynnie przeskoczyła na romski, jak tancerka wybijając nowy rytm uderzeniem stopy. Oczekiwanie, rozmyło się, umykając, jak piasek spomiędzy rozwartych palców. Na plaży. Ale poganiać nie mogła. Nie chciała. Wystarczyła niepewność, ścigająca się na odległość z jej własną tęsknotą.
Zanurzona w otaczającym ich mroku, pozostawiała znowu - westchnienie na uwięzi wstrzymanych płuc - najpiękniejsze - powtórzyła łagodnie, wodząc parą ciemnych ślepi niesamowitość wyczynów i wędrówkę, jaką pokonywała gnająca nad głowami para. I chociaż powinna byłą skupić się tylko na bohaterze - dla nich - wieczoru, tchnienie urzeczenia tchnęło spomiędzy warg, naturalnie zaróżowionych, gdy przygryzła koniuszek warg, a tęczówki zatrzymały się skupieniem na postaci Hadesa. Bóstwa, które - niby ciemnością rządząc, ukochał jasność. Poruszona odległym skojarzeniem, znowu chyliła się ku bratu, gdy chował jej dłoń w swojej - Poczekam - chciała obiecać i więcej, chciała zapewnić, że cokolwiek przekaże, przyjmie. Tylko brzydki szept, niewdzięczny, bolesny, próbował przekonać, że z niezrozumiałych względów - chciałby jednak zostawić ją. Przełknęła ślinę, wilżąc nagłą suchość języka
- Myślisz, że wpuszczą nas po przestawieniu? Do Marcela? Do aetonanów? - szepnęła zamiast tego, przekręcając uwagę własną, i tę brata na ścieżkę rozbawienia. Wiedziała przecież - wiedzieli, że jeśli tylko chcieli - nikt by ich nie zatrzymał. Zapewne też, gdyby się postarali, nikt by nie zauważył. Ale dziś - dziś byli przecież prawdziwymi widzami. Zamarł z błyskiem rozbawienia, milczącego wciąż, ale tańczącego jak falujący brzeg spódnicy, która poruszyła nieruchomą do tej pory stopą - Myślisz, że go pokochała? - cichutko, szeptem, z wypiekiem różu, co ozdobił ciemność skóry policzków. Nie była tylko pewna, czy pytała o boskiego Hadesa, czy jego piekielnego wysłańca. I czy odpowiedź, znajdzie na podniebnym pokazie, na widowni, czy tuż obok.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy znaleźli się już w pobliżu kół, znów wdał się w szamotaninę z Perfseoną, nie była może istotna wobec imponujących akrobacji Hadesa poniżej, nie miała być, nie miała odciągać od niego uwagi, pozornie niepozorna przejęła pierwsze skrzypce, gdy w rytmie żałobnego marszu wprowadził kobietę w wejście do innej krainy. Zgrabnym saltem zeskoczył z wierzchu rumaka, choć znajdowali się wysoko nad ziemią, jego dłonie pochwyciły obręcz płonącego koła; było tak przygotowane, by nie dało się dostrzec, że zabezpieczony fragment wolny był od ognia. Służąc kobiecie za przewodnika kolejnymi saltami przeskakiwał z jednego koła na kolejne, coraz niżej, a szamocząca się w pojedynkę już Persefona tylko pozornie dawała się prowadzić wierzchowcowi; w rzeczywistości jej niezwykłe umiejetności jeździeckie prowadziły zwierzę w ogień. Z ostatniej obręczy opadł na ziemię, osuwając się na bok, kopyta aetonana stuknęły, rozsypując piach areny, zwinął imponujące skrzydła; Marcel, pozostając w swej roli, złożył przed Hadesem uniżony ukłon a potem pochwycił w ramiona kobietę, która imponującym skokiem opuściła galopującego wierzchowca. Pochwycił ją jeszcze w locie, okręcając się wraz z nią, wciąż w melodię przerażającej muzyki - po czym opadł na ziemię wraz z nią, jej suknia rozlała się po scenie, jej ciało wyrażało rozpacz, jego - szacunek wobec władcy, gdy oddawał mu kolejny ukłon, czołobitny, przekazując pojmaną boginkę. Na scenę powróciły dziewczynki, już nie w roli barwnych ptasząt, a czarnych wron, które, lecąc na drobnych wierzchowcach, na sześciu splecionych z sobą czarnych wstęgach razem niosły koronę dla królowej tej krainy. Marcel wstał, wyciągnął ku niej dłoń, wskoczyła w jego ramiona ponownie; dźwignął ją bez trudu, dając oparcie własnych ramion do wybicia się w kolejny skok - po którym pochwycił ją już Hades na karym rumaku. Przejął koronę, dekorując skronie swojej wybranki. Marcel wycofał się od nich truchtem, wskakując na puszczonego luzem rumaka i na jego grzbiecie opuścił scenę, zeskoczył z neigo już na kulisach, gdy przejęli go stajenni, czując, że nogi miał jak z waty. Przysiadł na drewnianym stołku charakteryzatorów i przeciągnął dłońmi wzdłuż łydek, szukając w nich czucia. Kulminacyjne sceny rozgrywały się bez jego udziału, ale nie tracił czujności - lada moment wraz z innymi będzie musiał wyjść do końcowych ukłonów. Skinieniem głowy podziękował za rzucony mu bukłak z wodą - opróżnił go do dna.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie lubił obiecywać. Nie składał też obietnic bez pokrycia, bo te były święte, świętsze niż wszystko inne. Wiązało go w określony sposób z losem, a ten nie wybaczyłby mu złamania przysięgi, czyniąc go przeklętym. Łamanie obietnic było złe, bo nie było nic ważniejszego niż ofiarowanie komuś pewności, a potem jej odebranie. Pewność była stała, niezachwiana, nierozerwalna. Dlatego obietnice dawały poczucie bezpieczeństwa, a on nie mógł dziś obiecać własnej siostrę niczego, tak jak nie obiecałby niczego żonie, która była nią tylko z definicji. Poplątane wspomnienia sprawiały, że przysięga nie byłaby szczera, dana dla spokoju ducha. Swojego, jej. Czuł napięcie, jakie powstało pomiędzy nimi, czuł, że zawiódł ją i rozczarował brakiem wzajemności. Tylko jak miał jej o tym opowiedzieć? O tym, że nic wspomnienia plątały mu figla, a on nic nie czuł. Złamałby jej tym serce, a Aisha wydawała się taka dobra. Była dobra. Kochana. Pełna wyrozumiałości. Udowodniła to właśnie teraz, a jej słowa stały się stabilnym gruntem, na którym mógł stanąć. Poczeka, oczywiście, że poczeka. Aż będzie umiał znaleźć słowa, sposób, by ją uświadomić, jak wiele się zmieniło. Uśmiechnął się lekko i z wdzięcznością, nie patrząc już na nią w ten sposób, ciesząc się, że ją miał. Siostrę, która po prostu była. Mogła wymagać w domu, mogła wymagać poza nim, ale u i teraz, czując, jak bardzo był pogubiony nie wymagała niczego.
— Podoba ci się?— spytał, nieświadomie po niej przechodząc na rodzinny język. Bracia powinni móc zabierać siostry do cyrku, na przedstawienia. Elity może zabierały młode diamenty do opery, ale im wystarczyło to; dla nich to było bardzo wiele. Śledził więc przejmującą historię wzrokiem, widząc jak Marcel wytycza ścieżkę przez płonące okręgi, a zaraz za nim ta przepiękna kobieta na koniu jest ciągnięta do królestwa. Królestwa człowieka dosiadającego wierzchowca; budzącego w nim grozę, lekkie przerażenie. Przyjaciel zniknął mu z oczu, wciąż zapatrzony był w niezwykły taniec, a potem w ich dwójkę, kiedy władca obdarowywał swoją wybrankę, porwaną wybrankę koroną. Tak mawiano o nich; o porwaniach wbrew woli, o dziewczętach, które mężczyźni tacy jak on zabierali od rodziny. Straszyli małe dziewczynki nimi, słyszał kiedyś. Jak będziesz niegrzeczna i będziesz włóczyć się sama to cię porową cyganie. Na wsiach to wpajano panienkom. A przecież nigdy to tek nie wyglądało; porwanie było wyrazem buntu i ostateczności, manifestacją miłości, której nie mogli zabronić im starsi, ultimatum i decyzją nieodwracalną z oczywistych powodów. A potem, tylko tradycją.
— Nie wiem. Nie sądzę. Nie wydaje się szczęśliwa. Można stać się szczęśliwym z czasem? Pogodzić się z losem? Zaakceptować, że nigdy nie będzie lepiej? — spytał, zerkając na siostrę. — Jesteś mądra, powiedz mi — Uśmiechnął się lekko, a zaraz potem zmarszczył brwi. — Myślisz, że Marcel będzie wiedział? Co było dalej?— zauważył w końcu brak przyjaciela, ale wrócił wzrokiem na arenę. — Wpuszczą? Do, chyba nie, ale wiem jak się do niego dostać— zapewnił ją i rozejrzał się po tłumie. W zamieszaniu nie zwrócą na siebie uwagi, będą czekać na przyjaciela pod wagonem, starając się nie wejść w drogę cyrkowcom.
— Podoba ci się?— spytał, nieświadomie po niej przechodząc na rodzinny język. Bracia powinni móc zabierać siostry do cyrku, na przedstawienia. Elity może zabierały młode diamenty do opery, ale im wystarczyło to; dla nich to było bardzo wiele. Śledził więc przejmującą historię wzrokiem, widząc jak Marcel wytycza ścieżkę przez płonące okręgi, a zaraz za nim ta przepiękna kobieta na koniu jest ciągnięta do królestwa. Królestwa człowieka dosiadającego wierzchowca; budzącego w nim grozę, lekkie przerażenie. Przyjaciel zniknął mu z oczu, wciąż zapatrzony był w niezwykły taniec, a potem w ich dwójkę, kiedy władca obdarowywał swoją wybrankę, porwaną wybrankę koroną. Tak mawiano o nich; o porwaniach wbrew woli, o dziewczętach, które mężczyźni tacy jak on zabierali od rodziny. Straszyli małe dziewczynki nimi, słyszał kiedyś. Jak będziesz niegrzeczna i będziesz włóczyć się sama to cię porową cyganie. Na wsiach to wpajano panienkom. A przecież nigdy to tek nie wyglądało; porwanie było wyrazem buntu i ostateczności, manifestacją miłości, której nie mogli zabronić im starsi, ultimatum i decyzją nieodwracalną z oczywistych powodów. A potem, tylko tradycją.
— Nie wiem. Nie sądzę. Nie wydaje się szczęśliwa. Można stać się szczęśliwym z czasem? Pogodzić się z losem? Zaakceptować, że nigdy nie będzie lepiej? — spytał, zerkając na siostrę. — Jesteś mądra, powiedz mi — Uśmiechnął się lekko, a zaraz potem zmarszczył brwi. — Myślisz, że Marcel będzie wiedział? Co było dalej?— zauważył w końcu brak przyjaciela, ale wrócił wzrokiem na arenę. — Wpuszczą? Do, chyba nie, ale wiem jak się do niego dostać— zapewnił ją i rozejrzał się po tłumie. W zamieszaniu nie zwrócą na siebie uwagi, będą czekać na przyjaciela pod wagonem, starając się nie wejść w drogę cyrkowcom.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Szarpana wiatrem płachta namiotu co jakiś czas zdradzała widoki rozświetlonej magią sceny; dostrzegał tętent kopyt, oboje wsiedli na wietrzne rumaki, złowrogi Hades i piękna Persefona, a doskonale obyci z wierzchowcami artyści wyczyniali na nich cuda; to, że nie był tak dobry jak oni, sprawiało, że tym chętniej obserwował ich występy - znał go na pamięć, z prób, czasem zachodził na występy, w których udziału nie brał, pomagając technicznym, szukając wolnych sakiewek lub - po prostu - by wesprzeć przyjaciół, magia ich wszystkich zabierała do innego świata, dawała radość, której na próżno było szukać w szarej codzienności. Uśmiechnął się, słysząc, jak muzyka wchodzi w jego ulubione takty, to tu, lada moment, zaczną kręcić przez ogniste obręcze ryzykowne śruby, a potem pętle, których tor lotu splatał się niebezpiecznie ciasnym węzłem symbolizującym małżeństwo. Od nich obu wymagało to przelotu na aetonanach całkowicie do góry nogami, ale oboje w tym locie wyglądali tak lekko, jakby nie sprawiało im to żadnej trudności; bardziej niż doskonale wiedział, ile katorgi ta lekkość kosztuje. W końcu usłyszał tupot kopyt, aetonany wróciły na ziemię, uniósł spojrzenie na dziewczynki, które w trójkę wyglądały przez płachtę za Persefoną - na zewnątrz było ciemno, trudno byłoby je dostrzec wobec świateł wewnątrz. Odsunął na bok bukłak z wodą, kiedy jedna z nich obejrzała się na Marcela, żeby przywołać go do nich, skinął głową i wolnym krokiem zbliżył się w ich stronę. Powietrze poruszyły werble, jedna po drugiej wbiegły na scenę, wkroczył i on, skocznym tanecznym krokiem; Persefona i Hades zbierali już oklaski, trzymając się za ręce, dziewczynki ustawiły się pół kroku za kobietą, po jej lewicy, on pół kroku za mężczyzną, po jego prawicy, wraz z pozostałymi oddając zgrabny, choć przesadny teatralny ukłon - prawa dłoń zatańczyła w powietrzu z artystyczną nonszalancją. Oddawszy drugi ukłon zeszli się w jednej linii, nie mógł dostrzec przyjaciół skąpanych w ciemnościach. Nie spodziewał się przyjaciół, nie szukał ich na ławach, rozświetlonych bladą łuną intensywnych świateł, szeroki uśmiech pozdrawiał publikę wyuczoną radością mimo kropel potu klejących włosy do czoła. Werble zwolniły, dając znak do opuszczenia sceny, obrócił się na pięcie, tym samym tanecznym krokiem okrążając arenę. Od drugiej strony podobny gest uczyniły dziewczynki - opuścił namiot zaraz za nimi, a wkrótce podobnie uczyniły dwie gwiazdy tego przedstawienia. Zbił piątkę z Georgem, bo drobne niedociągnięcia zostały zatuszowane, skinął głową Michelle, jak zawsze zachwycającej, wychwytując w jej źrenicy aprobatę. Nogi miał jak z waty, ciało zmęczone, wypił kilka łyków wody, wychwytując gdzieś w gwarze pochwały pana Carringtona, który zakładał już czarny cylinder, by podziękować publice za udział. Przysiadł na jednej z okolicznych skrzyń, nim nie uspokoił się jego oddech, nim nie uspokoiło się jego serce. Ludzie zaczynali się rozchodzić, odchodził i pan Carrington, rozmawiając się z Michelle, minąwszy go, klepnął go w ramie, powiódł za nim wzrokiem, z wolna zbierając się do wagonu. Po drodze zrzucił z siebie przepoconą koszulę, drażnił go mokry materiał. Nie spodziewał się gości.
/zt
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Znała to spojrzenie. Ciemne, głębokie jak toń wielkich studni. Odległe teraz, podczas gdy w pamięci miała ogniki iskier, przeskakujące w takt płynącej przez szarpane struny, melodia skrzypek. Jak mogła zwrócić im blask? Jak ktoś, kto znajdował się tak blisko, na odległość szeptanych do ucha słów, mógł zdawać się być równie daleko? Myśli plątały się, łkały i drażniły, ale żadnej nie pozwoliła przybrać postać słów. Nie tych skrzących niepokojem. To nie ich potrzebowała. Nie potrzebowali wątpliwości, nawet jeśli te wspinały się na wargi, czaiły w kącikach oczu, szeptały do ucha. Znała brata. Podążała za jego obecnością tyle lat, nawet rozdzieleni, wciąż czując wibrujący cień. To nadzieja ją karmiła. Tęsknota plotła siłę, nie pozwalając by przejęła się upadkiem na tyle, by nie wstać. I jeśli dane jej było zbierać okruchy chwil, wykradając dla losu karty - nie wahała się.
- Podoba - pochyliła przy tym głowę, zwracając ciemność ślepi na arenę i ku górze, ścigając wirujące między ognistymi pętlami sylwetki - chciałabym poznać ich historię - dodała ciszej, wciąż urzeczona tak widokiem, jak i ciepłem chłopięcej dłoni, która oplatała jej własną - bo zawsze jest jakaś - przekręciła ciało, tak, by pochylić się i skronią jeszcze musnąć tę należącą do brata.
Z westchnieniem witała kolejne akrobacje i - jak mniemała - finał toczącej się legendy. I mimo wzroku opartego na scenerii przednią, doskonale słyszała pytanie. Nie tak proste w odpowiedzi - Nie wszystko jest takie, jakie widzimy - zaczęła początkowo lekko, zmieniając się z czasem, w nieokreślony sposób, naśladując ton, którego kiedyś słuchała w taborze, przy ich wróżbiarskiej babce, gdy pomarszczonym palcem śledziła linie na dziecięcej - wtedy jeszcze - dłoni - ...jak na odwróconych kartach, kryć się może zupełnie nowa tajemnica, której źródło trzyma się w widzianym nieszczęściu - o którym wspomniał. Odetchnęła, jakby skumulowane w płucach powietrze zrobiła się zbyt lepkie - uczę się być mądra dopiero - odwzajemniła uśmiech, czując jak przez ciało przemyka dreszcz, łaskocząc skórę, trącając żywotną niecierpliwość - wierzę, że pokocha - zakończyła znowu ciszej, delikatniej. Wyprostowała się przy tym, jakby chciała jeszcze pożegnać gnające ku ciemności postaci - zapytamy! - zwróciła się ku bratu już całym ciałem, z ekscytacją wciąż płynącą z szumem krwi.
- ... i to chciałam usłyszeć! - zaśmiała się , zasłaniając wierzchem dłoni dźwięk, który wyrwał się z krtani. Ale sceneria, skutecznie zagłuszała reakcje, które mieszały się z zachwytem płynącym przez krańce namiotu. Ludzie zadzierali głowy, czasem, w przestrzeni poniósł się urwany krzyk, gdy akrobaci tańczyli na grzbietach aetonanów.
- Prowadź mnie. Pójdę za tobą.
| zt
- Podoba - pochyliła przy tym głowę, zwracając ciemność ślepi na arenę i ku górze, ścigając wirujące między ognistymi pętlami sylwetki - chciałabym poznać ich historię - dodała ciszej, wciąż urzeczona tak widokiem, jak i ciepłem chłopięcej dłoni, która oplatała jej własną - bo zawsze jest jakaś - przekręciła ciało, tak, by pochylić się i skronią jeszcze musnąć tę należącą do brata.
Z westchnieniem witała kolejne akrobacje i - jak mniemała - finał toczącej się legendy. I mimo wzroku opartego na scenerii przednią, doskonale słyszała pytanie. Nie tak proste w odpowiedzi - Nie wszystko jest takie, jakie widzimy - zaczęła początkowo lekko, zmieniając się z czasem, w nieokreślony sposób, naśladując ton, którego kiedyś słuchała w taborze, przy ich wróżbiarskiej babce, gdy pomarszczonym palcem śledziła linie na dziecięcej - wtedy jeszcze - dłoni - ...jak na odwróconych kartach, kryć się może zupełnie nowa tajemnica, której źródło trzyma się w widzianym nieszczęściu - o którym wspomniał. Odetchnęła, jakby skumulowane w płucach powietrze zrobiła się zbyt lepkie - uczę się być mądra dopiero - odwzajemniła uśmiech, czując jak przez ciało przemyka dreszcz, łaskocząc skórę, trącając żywotną niecierpliwość - wierzę, że pokocha - zakończyła znowu ciszej, delikatniej. Wyprostowała się przy tym, jakby chciała jeszcze pożegnać gnające ku ciemności postaci - zapytamy! - zwróciła się ku bratu już całym ciałem, z ekscytacją wciąż płynącą z szumem krwi.
- ... i to chciałam usłyszeć! - zaśmiała się , zasłaniając wierzchem dłoni dźwięk, który wyrwał się z krtani. Ale sceneria, skutecznie zagłuszała reakcje, które mieszały się z zachwytem płynącym przez krańce namiotu. Ludzie zadzierali głowy, czasem, w przestrzeni poniósł się urwany krzyk, gdy akrobaci tańczyli na grzbietach aetonanów.
- Prowadź mnie. Pójdę za tobą.
| zt
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Namiot Podniebnego Cwału
Szybka odpowiedź