Namiot Dziwów
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Namiot Dziwów
W namiocie przechadzają się wśród widzów - czasem się śmieją, czasem ich straszą - elegancko ubrani czarodzieje o dziwacznie zmutowanych ciałach, jedyni mają włosy na całym ciele, jedni trzecią rękę, innym z głowy wyrasta drzewo. W większości są to ludzie, którzy ucierpieli w skutek różnego rodzaju magicznych eksperymentów związanych głównie - ale nie tylko - z transmutacją oraz zatruci źle uwarzonymi eliksirami. Nieodwracalne zmiany na ich ciele sprawiają, że wyglądają zupełnie nienaturalnie. Ściągają dużą widownię.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
W panice zaczął wertować cały zbiór informacji, jaki posiadał w pamięci o wszelkich magicznych miksturach sklejających, jak i takich, które przez przypadek mogły uzyskać taką właściwość. Jednak im bardziej nad tym się zastanawiał, tym mocniej nic mu nie pasowało. Ani to, z czym mikstura nie reagowała, ani to, że jej działanie było tak niesamowicie silne.
-Wypadkowi, bo przez przypadek upadło coś, co nie powinno było upadać. No, chyba że miało… - pomyślał na głos i spojrzał z ukosa na mężczyznę.
Jedno było pewne. Wiedza Rigela była niekompletna, więc potrzebowali znaleźć solidnego alchemika albo uzdrowiciela. Tak, uzdrowiciel chyba był najlepszym z możliwych pomysłów na chwilę obecną. Na pewno specjaliści z Mungo mogliby im pomóc, jednak jego towarzysz niedoli nie chciał tam iść, tłumacząc to obowiązkami zawodowymi. Jakby sam Rigel ich nie miał i przyszedł sobie tutaj rekreacyjnie popatrzeć na dziwadła. No co za tupet!
-Proszę Pana. Ja również jestem tutaj w pracy. Również się śpieszę. Ale nie pokaże się w Ministerstwie z Panem przyklejonym do siebie! Koledzy z Departamentu Katastrof nas wyśmieją i później mi żyć nie dadzą. A bardzo potrzebuje tego awansu.
Black znowu się zirytował. Czy ten osobnik nie rozumie powagi sytuacji? Przecież już niektórzy na nich zerkają i lada chwila będą robić tu furorę, przy czym większą niż lewitujący koles w zieloną kratę.
I kim do ciężkiej cholery jest pani Boyle..?
Zrobił głęboki wdech i wydech, żeby się uspokoić.
-Dobrze, pójdziemy poszukać uzdrowiciela tutaj. Często tu przychodzą, żeby popatrzeć, co się może stać, jeśli ktoś był nieostrożny z magią. - powiedział, podkreślając ostatnie słowa. - Bez jego pomocy, prawdopodobnie zostaniemy już tak na zawsze, a tego Pan raczej by nie chciał.
No właśnie. Jak by to wyglądało, gdyby do końca swojego życia lord Black był przykuty do wielkiego, niesamowicie zbudowanego i nawet przystojnego mężczyzny, z którym dzieliłby posiłki przy stole, łoże, a nawet kąpiele w marmurowej wannie.
Zrobiło mu się gorąco.
Ojciec byłby wściekły...
-Słucham? - popatrzył na olbrzyma zmieszany. - Proszę Pana, Przecież… No jak sobie Pan w ogóle wyobraża załatwiać potrzebę w takim stanie!? Ja tu mam rękę!
Czy tak właśnie się czują ofiary magicznych katastrof? Ograniczone fizycznie, zdenerwowane, spanikowane, wystawione na ogóle pośmiewisko i zagrożone możliwością dotykania czyiś genitaliów nie w przyjemnych celach?
Prawdopodobnie tak.
-Wypadkowi, bo przez przypadek upadło coś, co nie powinno było upadać. No, chyba że miało… - pomyślał na głos i spojrzał z ukosa na mężczyznę.
Jedno było pewne. Wiedza Rigela była niekompletna, więc potrzebowali znaleźć solidnego alchemika albo uzdrowiciela. Tak, uzdrowiciel chyba był najlepszym z możliwych pomysłów na chwilę obecną. Na pewno specjaliści z Mungo mogliby im pomóc, jednak jego towarzysz niedoli nie chciał tam iść, tłumacząc to obowiązkami zawodowymi. Jakby sam Rigel ich nie miał i przyszedł sobie tutaj rekreacyjnie popatrzeć na dziwadła. No co za tupet!
-Proszę Pana. Ja również jestem tutaj w pracy. Również się śpieszę. Ale nie pokaże się w Ministerstwie z Panem przyklejonym do siebie! Koledzy z Departamentu Katastrof nas wyśmieją i później mi żyć nie dadzą. A bardzo potrzebuje tego awansu.
Black znowu się zirytował. Czy ten osobnik nie rozumie powagi sytuacji? Przecież już niektórzy na nich zerkają i lada chwila będą robić tu furorę, przy czym większą niż lewitujący koles w zieloną kratę.
I kim do ciężkiej cholery jest pani Boyle..?
Zrobił głęboki wdech i wydech, żeby się uspokoić.
-Dobrze, pójdziemy poszukać uzdrowiciela tutaj. Często tu przychodzą, żeby popatrzeć, co się może stać, jeśli ktoś był nieostrożny z magią. - powiedział, podkreślając ostatnie słowa. - Bez jego pomocy, prawdopodobnie zostaniemy już tak na zawsze, a tego Pan raczej by nie chciał.
No właśnie. Jak by to wyglądało, gdyby do końca swojego życia lord Black był przykuty do wielkiego, niesamowicie zbudowanego i nawet przystojnego mężczyzny, z którym dzieliłby posiłki przy stole, łoże, a nawet kąpiele w marmurowej wannie.
Zrobiło mu się gorąco.
Ojciec byłby wściekły...
-Słucham? - popatrzył na olbrzyma zmieszany. - Proszę Pana, Przecież… No jak sobie Pan w ogóle wyobraża załatwiać potrzebę w takim stanie!? Ja tu mam rękę!
Czy tak właśnie się czują ofiary magicznych katastrof? Ograniczone fizycznie, zdenerwowane, spanikowane, wystawione na ogóle pośmiewisko i zagrożone możliwością dotykania czyiś genitaliów nie w przyjemnych celach?
Prawdopodobnie tak.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
- Co miało? CO MIAŁO?! - huknął na mężczyznę. - Panie, ja nie wiem ile mnie z pensji pociągną za to, a Pan mnie mówi, że coś miało - oburzył się. - Dupa, tyle Panu powiem. Dupa.
Półolbrzym powoli załamywał się, bo sytuacja nie za przyjemna była. Szczać mu się chciało, kleił się do jakiegoś gostka, a Pani Boyle to jak się wścieknie to głowa mała. Po co zresztą mu takie zadanie dawała jak wiedziała, że to jakiś pakunek delikatny miał być? Hagrid nie rozumiał i pewnie nigdy nie będzie rozumiał, ale czy tego chciał czy nie - jego wina była. Czort jeden wiedział ile rzeczywiście ten płyn warty był, czy to może coś co by pokleić deski co odstawały z podłogi czy może coś żeby tym portowym rzezimieszkom japska raz dobrze skleić. To już zresztą nieważne było, bo oprócz siana, znajdował się on teraz na ich dłoniach, sklejonych blisko ze sobą.
- O paczcie mnie, Panicz jeden - zaklął pod nosem, ale jak wyszło, że to z Ministerstwa ktoś to mina Hagridowi zrzedła. - Dobra, dobra już... Zara znajdziemy - rozejrzał się szybko, ale nikogo kto na jakiegoś uzdrowiciela wyglądał to nie widział.
Było paru dziwaków co ich dzieci małe wyśmiewały na scenie, jakaś publika lepiej i gorzej ubrana, ale żeby uzdrowiciela? Jak zresztą taki uzdrowiciel wyglądał? Dużą czapkę miał czy fartuch? Pod Keswick żyła kiedyś jedna pielęgniarka, ale to emerytka była, to i się niczym nie odznaczała i fartucha nie nosiła. Wszyscy wiedzieli, że pielęgniarka, bo jak coś trzeba było to do niej łazili, to też odznaczeń mieć nie musiała. Tu raczej takiej starutkiej babuszki to ze świecą szukać.
- No Panie, co ja poradzę, muszę! - no żeby chłop chłopa nie rozumiał. - Panie jak Panu przeszkadza to niech se Pan oczy zamknie, bo ja się nie będę w majtki zaszczywał, ja porządny człowiek jestem.
Fart taki, że lewą rękę jeszcze sprawną i nieklejącą miał, chociaż prawą to zawsze jakoś inaczej było.
- Dobra, no muszę - rozejrzał się tylko ponad głową panicza czy nikt na nich nie patrzy pod tymi trybunami.
Wydawało się, raczej się na scenę wszyscy gapili niż pod trybuny, to może i dobrze nawet, bo głupio tak było. Ale z drugiej strony, na dole leżało sianko czyli wszystko miało wsiąknąć, żaden ślad by nie został. Hagrid rozpiął guziki rozporka i już miał usta w Dziubek złożyć co by zagwizdać, ale w porę się zorientował, że może lepiej nie. Musiał stać schylony, co by głową w rurki trybun nie uderzyć, więc pozycja do lania to za wygodna nie była, a już zwłaszcza jak jedną ręką wszystko musiał robić, co wcale takiego łatwe nie było. Powoli jednak wszystkie te piwa co wlał do żołądka wcześniej, wychodziły z jego ciała zostawiając żółtą plamę, która zaraz potem w podłożu znikała.
- Oj ulga, hehe. Znasz Pan to, co nie? Lepsze niż piwko to tylko szczoch po piwku.
Półolbrzym powoli załamywał się, bo sytuacja nie za przyjemna była. Szczać mu się chciało, kleił się do jakiegoś gostka, a Pani Boyle to jak się wścieknie to głowa mała. Po co zresztą mu takie zadanie dawała jak wiedziała, że to jakiś pakunek delikatny miał być? Hagrid nie rozumiał i pewnie nigdy nie będzie rozumiał, ale czy tego chciał czy nie - jego wina była. Czort jeden wiedział ile rzeczywiście ten płyn warty był, czy to może coś co by pokleić deski co odstawały z podłogi czy może coś żeby tym portowym rzezimieszkom japska raz dobrze skleić. To już zresztą nieważne było, bo oprócz siana, znajdował się on teraz na ich dłoniach, sklejonych blisko ze sobą.
- O paczcie mnie, Panicz jeden - zaklął pod nosem, ale jak wyszło, że to z Ministerstwa ktoś to mina Hagridowi zrzedła. - Dobra, dobra już... Zara znajdziemy - rozejrzał się szybko, ale nikogo kto na jakiegoś uzdrowiciela wyglądał to nie widział.
Było paru dziwaków co ich dzieci małe wyśmiewały na scenie, jakaś publika lepiej i gorzej ubrana, ale żeby uzdrowiciela? Jak zresztą taki uzdrowiciel wyglądał? Dużą czapkę miał czy fartuch? Pod Keswick żyła kiedyś jedna pielęgniarka, ale to emerytka była, to i się niczym nie odznaczała i fartucha nie nosiła. Wszyscy wiedzieli, że pielęgniarka, bo jak coś trzeba było to do niej łazili, to też odznaczeń mieć nie musiała. Tu raczej takiej starutkiej babuszki to ze świecą szukać.
- No Panie, co ja poradzę, muszę! - no żeby chłop chłopa nie rozumiał. - Panie jak Panu przeszkadza to niech se Pan oczy zamknie, bo ja się nie będę w majtki zaszczywał, ja porządny człowiek jestem.
Fart taki, że lewą rękę jeszcze sprawną i nieklejącą miał, chociaż prawą to zawsze jakoś inaczej było.
- Dobra, no muszę - rozejrzał się tylko ponad głową panicza czy nikt na nich nie patrzy pod tymi trybunami.
Wydawało się, raczej się na scenę wszyscy gapili niż pod trybuny, to może i dobrze nawet, bo głupio tak było. Ale z drugiej strony, na dole leżało sianko czyli wszystko miało wsiąknąć, żaden ślad by nie został. Hagrid rozpiął guziki rozporka i już miał usta w Dziubek złożyć co by zagwizdać, ale w porę się zorientował, że może lepiej nie. Musiał stać schylony, co by głową w rurki trybun nie uderzyć, więc pozycja do lania to za wygodna nie była, a już zwłaszcza jak jedną ręką wszystko musiał robić, co wcale takiego łatwe nie było. Powoli jednak wszystkie te piwa co wlał do żołądka wcześniej, wychodziły z jego ciała zostawiając żółtą plamę, która zaraz potem w podłożu znikała.
- Oj ulga, hehe. Znasz Pan to, co nie? Lepsze niż piwko to tylko szczoch po piwku.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
W jednej sprawie Rigel musiał się zgodzić z tym wielkim mężczyzną - “dupa” idealnie opisywała stan, w jakim aktualnie się znajdowali. Mimo że ukryli się na uboczu za trybunami, ludzie nadal zerkali gdzieś w ich stronę, szukając zagubionym wzrokiem nowej atrakcji Namiotu Dziwów. Całe szczęście, że właśnie w tej chwili rozpoczęły się jakieś pokazy na arenie.
-Każdy próbuje dbać o swoją reputację, Proszę Pana. Przynajmniej w jakikolwiek sposób, bo bez solidnej reputacji nie ma awansów ani zadowalającego wynagrodzenia. - westchnął i z niepokojem zerknął na to, jak miota się olbrzym, starając się wypatrzeć medyków. Black już nawet nie próbował komentować rzucony przez niego tekst o paniczykach. Co to właściwie zmieniało? Byli w tej całej dupie razem i musieli sobie z tym poradzić do czasu rozdzielenia.
Black również ostrożnie wyjrzał zza drewnianej konstrukcji. Szczęście się do nich uśmiechnęło! Oto koło woliery z kobietą, której jadowicie różowej brody zazdrościliby nawet starzy czarodzieje średniowiecza, stali magomedycy z Mungo. Dało się ich poznać po znudzonej minie starszego i notującym coś w zastraszającym tempie młodym chłopaku. Oraz po symbolach szpitala, które nosili jako przypinki na swoich szatach.
-Widzę! Tam dwóch stoi, koło kobiety z brodą! - pociągnął mężczyznę za rękę, a raczej próbował to zrobić, ponieważ ten ani drgnął. - Niech Pan jeszcze… Co do jasnej cholery Pan robi?!
“Porządny człowiek” bez zapowiedzi ani dania jasnego sygnału, dumnie wydobył na wierzch, to co miał w spodniach. Blacka aż zatkało na ten widok, ale szybko się opamiętał, w porę taktycznie się odwrócił i zamknął oczy. Jego twarz przybrała kolor wyjątkowo dojrzałego jabłka. Żeby nie skupiać się na obrazach, które jego mózg był łaskaw mu natarczywie prezentować, skupił się na tekście raportu z dzisiejszego dnia. Miejsce, data, wnioski, obiekty badane… Obiekty badane. A raczej obiekt i jego rozmiary.
Na pewno będzie go nawiedzać w snach. Możliwe, że nawet w koszmarach, a przynajmniej lord Black miał taką nadzieję.
Kiedy w końcu charakterystyczny odgłos wylewanych na sianko płynów ustrojowych ustał, chłopak najpierw otworzył oczy, ale na wszelki wypadek wolał jeszcze się nie odwracać. W duchu bardzo się cieszył, że jegomość poradził sobie z tą całą czynnością przy pomocy jednej ręki. Merlin raczy wiedzieć, co by się stało, gdyby było inaczej…
-Czy, czy możemy w końcu udać się do medyka? - wydusił z siebie zachrypniętym głosem, starając też uspokoić walące jak afrykański bęben serce. -Ja t-to załatwię.
-Każdy próbuje dbać o swoją reputację, Proszę Pana. Przynajmniej w jakikolwiek sposób, bo bez solidnej reputacji nie ma awansów ani zadowalającego wynagrodzenia. - westchnął i z niepokojem zerknął na to, jak miota się olbrzym, starając się wypatrzeć medyków. Black już nawet nie próbował komentować rzucony przez niego tekst o paniczykach. Co to właściwie zmieniało? Byli w tej całej dupie razem i musieli sobie z tym poradzić do czasu rozdzielenia.
Black również ostrożnie wyjrzał zza drewnianej konstrukcji. Szczęście się do nich uśmiechnęło! Oto koło woliery z kobietą, której jadowicie różowej brody zazdrościliby nawet starzy czarodzieje średniowiecza, stali magomedycy z Mungo. Dało się ich poznać po znudzonej minie starszego i notującym coś w zastraszającym tempie młodym chłopaku. Oraz po symbolach szpitala, które nosili jako przypinki na swoich szatach.
-Widzę! Tam dwóch stoi, koło kobiety z brodą! - pociągnął mężczyznę za rękę, a raczej próbował to zrobić, ponieważ ten ani drgnął. - Niech Pan jeszcze… Co do jasnej cholery Pan robi?!
“Porządny człowiek” bez zapowiedzi ani dania jasnego sygnału, dumnie wydobył na wierzch, to co miał w spodniach. Blacka aż zatkało na ten widok, ale szybko się opamiętał, w porę taktycznie się odwrócił i zamknął oczy. Jego twarz przybrała kolor wyjątkowo dojrzałego jabłka. Żeby nie skupiać się na obrazach, które jego mózg był łaskaw mu natarczywie prezentować, skupił się na tekście raportu z dzisiejszego dnia. Miejsce, data, wnioski, obiekty badane… Obiekty badane. A raczej obiekt i jego rozmiary.
Na pewno będzie go nawiedzać w snach. Możliwe, że nawet w koszmarach, a przynajmniej lord Black miał taką nadzieję.
Kiedy w końcu charakterystyczny odgłos wylewanych na sianko płynów ustrojowych ustał, chłopak najpierw otworzył oczy, ale na wszelki wypadek wolał jeszcze się nie odwracać. W duchu bardzo się cieszył, że jegomość poradził sobie z tą całą czynnością przy pomocy jednej ręki. Merlin raczy wiedzieć, co by się stało, gdyby było inaczej…
-Czy, czy możemy w końcu udać się do medyka? - wydusił z siebie zachrypniętym głosem, starając też uspokoić walące jak afrykański bęben serce. -Ja t-to załatwię.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Reputacja... Oj, jakby biedny paniczek wiedział jaka reputacja do półolbrzyma przystała to by się zdziwił i o swojej przestał tak gadać. Chłopina niby niezbyt wredny, różdżki nie wyciągnął, naparzać się nie chciał, ale wcale za duży nie był, to i pewnie szans by nie miał szczególnych. Wiadomym było nawet dla Hagrida, że reputacja tego gościa może ucierpieć jakby ktoś zobaczył jak się z takim jak on za rękę pod trybunami trzyma. Wyjątkowe to pierwsze spotkanie, no takiego to jeszcze na pewno nie przeżył żaden z nich. Coś tam jednak o byznesie wiedział, takie buty miał, że chyba się dorobił w życiu. Niczego mu zresztą Hagrid psuć nie chciał, nie jego wina, że się tymi łapami skleili. Wyszczać się jednak musiał, no co poradzić?
- Dobra, Panie, już - wydukał i ruszył w stronę którą mu jegomość pokazywał, trochę go ciągnąc za sobą gdy tak robił potężne kroki.
Złapał go więc za tą rękę co by łatwiej się szło, skleili się już wcześniej, ale jak sobie palce z nim splótł to nie czuł się jakby worek kartofli ciągnął po ziemi, a faktycznie jakiegoś człowieka. Rzadko mu się zdarzało co by kogoś tak trzymać. Jakby się tak głębiej zastanowić to właściwie nigdy się mu to nie zdarzało w takiej formie. Tatko raczej wolał historyjki opowiadać przy kominku, co zresztą dobrze wspominał, niż gdzieś pod rękę chodzić. A taki panicz, chociaż niższy od Hagrida i drobniejszy, to jednak postury w miarę normalnej, to jakby stworka jakiegoś prowadził, chociaż ten zdecydowanie więcej o medykach wiedział, bo znalazł wzrokiem takich bez problemu. Widać wyedukowany.
- No mów Pan - posapał tylko gdy dotarli do dwóch gostków, których wcześniej wskazał.
Medycy faktycznie dobrzy byli. Najpierw się za głowę złapali i pokręcili nosami widząc całą sytuację, ale potem jeden z torby jakiś preparat wyciągnął, psiknął parę razy i ręce jak za odjęciem się odkleiły. Puścił palce mężczyzny, mając nadzieje, że nie zgniótł ich za bardzo.
- No to ten... - zająknął się. - Pszapszam, że tam ten... No nie moja wina, Panie, nie moja. Hagrid jestem - na chwilę wyciągnął ku niemu dłoń, ale szybko ją zabrał. - Znaczy... - nie można było ryzykować, że się znowu skleją, bo to już by było po prostu głupie. - I co złego to nie ja... - wycofał się.
Oj, Pani Boyle się wkurzy. Lepiej było szybko wracać.
zt
- Dobra, Panie, już - wydukał i ruszył w stronę którą mu jegomość pokazywał, trochę go ciągnąc za sobą gdy tak robił potężne kroki.
Złapał go więc za tą rękę co by łatwiej się szło, skleili się już wcześniej, ale jak sobie palce z nim splótł to nie czuł się jakby worek kartofli ciągnął po ziemi, a faktycznie jakiegoś człowieka. Rzadko mu się zdarzało co by kogoś tak trzymać. Jakby się tak głębiej zastanowić to właściwie nigdy się mu to nie zdarzało w takiej formie. Tatko raczej wolał historyjki opowiadać przy kominku, co zresztą dobrze wspominał, niż gdzieś pod rękę chodzić. A taki panicz, chociaż niższy od Hagrida i drobniejszy, to jednak postury w miarę normalnej, to jakby stworka jakiegoś prowadził, chociaż ten zdecydowanie więcej o medykach wiedział, bo znalazł wzrokiem takich bez problemu. Widać wyedukowany.
- No mów Pan - posapał tylko gdy dotarli do dwóch gostków, których wcześniej wskazał.
Medycy faktycznie dobrzy byli. Najpierw się za głowę złapali i pokręcili nosami widząc całą sytuację, ale potem jeden z torby jakiś preparat wyciągnął, psiknął parę razy i ręce jak za odjęciem się odkleiły. Puścił palce mężczyzny, mając nadzieje, że nie zgniótł ich za bardzo.
- No to ten... - zająknął się. - Pszapszam, że tam ten... No nie moja wina, Panie, nie moja. Hagrid jestem - na chwilę wyciągnął ku niemu dłoń, ale szybko ją zabrał. - Znaczy... - nie można było ryzykować, że się znowu skleją, bo to już by było po prostu głupie. - I co złego to nie ja... - wycofał się.
Oj, Pani Boyle się wkurzy. Lepiej było szybko wracać.
zt
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Rigel obawiał się tego raportu, który go czekał po powrocie. Jak ubrać w słowa wszystko to, co się tu wydarzyło — każdy najmniejszy szczegół, każde słowo, gest i spojrzenie...i ni wyjść na debila. Nie zdążył nawet zaprotestować, kiedy został chamsko wzięty za rękę i wywleczony z w miarę bezpiecznego ukrycia za trybunami, w stronę medyków. Nigdy nie szedł w takiej konfiguracji z mężczyzną i było to dziwne doświadczenie, mieszczące w sobie przede wszystkim wstyd, zażenowanie, strach i drobne uczucie radości pochodzące prawdopodobnie z tej części blackowego mózgu, która jakimś cudem nie zdążyła umrzeć jeszcze w szkole.
Medycy uważnie przyjrzeli się ich sklejonym dłoniom. Obawy Rigela w pewien sposób się potwierdziły, w chwili kiedy starszy z nich uznał, że sklejeni posłużą za idealny obiekt testowy dla jego praktykanta. Chłopak wydostał z niedużej torby lupę, żeby ocenić skalę problemu, i po paru minutach już miał gotową diagnozę. Niestety sposób, w jaki ją przedstawił — mówił bardzo cicho z drżącym, zestresowanym głosem, nie wróżyło nic dobrego. Black zdecydował, że jeśli przez te próby leczenia odpadnie mu ręka, to gwarantuje tym medykom i ich oddziałowi w Mungo, bardzo nieprzyjemny czas pełen wyrzutów sumienia, cięć finansowych i zupy z resztek ze szpitalnej stołówki.
Na szczęście wszystkie kończyny pozostały u swoich prawowitych właścicieli. Okazało się, że nieszczęsna mikstura, przez która on i olbrzymi jegomość znaleźli się w tak niecodziennej sytuacji, bez problemu da się unieszkodliwić przy pomocy maści z pijawek, którą akurat medyk miał przy sobie. Rigel był szczęśliwy, że w końcu udało mu się uwolnić spod władzy kleju, jednak w tym samym momencie w jego głowie pojawiły się inne ważne pytania — kto na Merlina nosi ze sobą maść z pijawek tak po prostu, a jeśli już ją tu ze sobą ma, to czy to nie oznacza, że prawdopodobnie młody lord Black powinien bacznie obserwować, czy jako pamiątki z wizyty w Namiocie Dziwów, oprócz traumy, nie zabierze w skromne progi swojego domu paskudnie zaraźliwej grzybicy.
-Nic się nie stało, wypadki chodzą po ludziach - odpowiedział ogromnemu mężczyźnie zmieszany, uważnie wpatrując się w swoją rękę, czy aby na pewno nie zmienia koloru. - Rigel Black. Miło mi. Mam nadzieję, że reszta dnia upłynie Panu o wiele przyjemniej.
Uśmiechną się do odchodzącego jegomościa, po czym nagle zamrugał parę razy, a mina mu zrzedła. Że też wcześniej nie skojarzył faktów! Jak mógł go nie rozpoznać! Już prawie się uderzył dłonią w twarz, ale w porę się opamiętał — wolał nie ryzykować powtórki z rozrywki i nie pokazywać się w domu z ręką przyklejoną do głowy w tak jednoznaczny sposób.
W Departamencie się ucieszą, będzie piękna opowieść o ofiarach wypadków magicznych oraz parę ciekawych faktów z życia półolbrzymów, szczególnie TEGO półolbrzyma…
/zt
Medycy uważnie przyjrzeli się ich sklejonym dłoniom. Obawy Rigela w pewien sposób się potwierdziły, w chwili kiedy starszy z nich uznał, że sklejeni posłużą za idealny obiekt testowy dla jego praktykanta. Chłopak wydostał z niedużej torby lupę, żeby ocenić skalę problemu, i po paru minutach już miał gotową diagnozę. Niestety sposób, w jaki ją przedstawił — mówił bardzo cicho z drżącym, zestresowanym głosem, nie wróżyło nic dobrego. Black zdecydował, że jeśli przez te próby leczenia odpadnie mu ręka, to gwarantuje tym medykom i ich oddziałowi w Mungo, bardzo nieprzyjemny czas pełen wyrzutów sumienia, cięć finansowych i zupy z resztek ze szpitalnej stołówki.
Na szczęście wszystkie kończyny pozostały u swoich prawowitych właścicieli. Okazało się, że nieszczęsna mikstura, przez która on i olbrzymi jegomość znaleźli się w tak niecodziennej sytuacji, bez problemu da się unieszkodliwić przy pomocy maści z pijawek, którą akurat medyk miał przy sobie. Rigel był szczęśliwy, że w końcu udało mu się uwolnić spod władzy kleju, jednak w tym samym momencie w jego głowie pojawiły się inne ważne pytania — kto na Merlina nosi ze sobą maść z pijawek tak po prostu, a jeśli już ją tu ze sobą ma, to czy to nie oznacza, że prawdopodobnie młody lord Black powinien bacznie obserwować, czy jako pamiątki z wizyty w Namiocie Dziwów, oprócz traumy, nie zabierze w skromne progi swojego domu paskudnie zaraźliwej grzybicy.
-Nic się nie stało, wypadki chodzą po ludziach - odpowiedział ogromnemu mężczyźnie zmieszany, uważnie wpatrując się w swoją rękę, czy aby na pewno nie zmienia koloru. - Rigel Black. Miło mi. Mam nadzieję, że reszta dnia upłynie Panu o wiele przyjemniej.
Uśmiechną się do odchodzącego jegomościa, po czym nagle zamrugał parę razy, a mina mu zrzedła. Że też wcześniej nie skojarzył faktów! Jak mógł go nie rozpoznać! Już prawie się uderzył dłonią w twarz, ale w porę się opamiętał — wolał nie ryzykować powtórki z rozrywki i nie pokazywać się w domu z ręką przyklejoną do głowy w tak jednoznaczny sposób.
W Departamencie się ucieszą, będzie piękna opowieść o ofiarach wypadków magicznych oraz parę ciekawych faktów z życia półolbrzymów, szczególnie TEGO półolbrzyma…
/zt
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
10.10
Słotna pogoda zrosiła Wielką Brytanię po raz kolejny, wypłakując łzy za tych, co łez już nie mieli - lub mieć ich nie chcieli. Niepokoje narastały i chociaż Nailah starała się ze wszystkich sił odcinać się od problemów zewnętrznego świata, tak ten wewnętrzny również nie trzymał się zbyt dobrze. W końcu oba z nich oddziaływały na siebie, bez względu na próby ucieczki czy ignorancji. Udawanie, że wszystko było w porządku przychodziło z trudem, ale stanowiło przeszkodę do przebrnięcia. Zaciśnięte wąsko usta zdradzały wewnętrzne napięcie, ale z drugiej strony… nie próbowała zatrzeć śladów nieidealnego samopoczucia. Skoncentrowana wyłącznie na zadaniach odpychała od siebie wszelkie wątpliwości oraz przykre myśli - doskonale wiedząc, że te przeszkodzą w pełnej koncentracji. Musiała zacząć. Bała się porażki, to oczywiste; niestety podobne odczucia nie pomagały w słodkim ukojeniu. Nabrała zatem w płuca rześkie, przesiąknięte wilgocią powietrze, wkrótce wydychając je z takim samym namaszczeniem. Przynajmniej częściowo udało się wytłumić niepotrzebne drżenie rąk i równie rozdygotane serce. Nie było czasu do stracenia.
W pustym namiocie zjawiła się późnym wieczorem, gdy ciemność spowiła cyrkowe tereny. Lewitująca nad dłonią świeca dość nikle oświetlała drogę, ale wystarczająco. Qadir niestrudzenie kroczył tuż obok nogi, chociaż Jones wiedziała, że był senny. Zasługiwał na odpoczynek po ciężkim dniu pracy. Obiecała mu jednak, że ułoży się wygodnie na ziemi razem z nią; nie planowała dzisiaj spać. Musiała przenieść swój zasłużony kociołek na środek pomieszczenia i modlić się o pomyślność gwiazd.
Raz jeszcze wyciągnęła list od Marcela, który rozłożyła na podłodze. Kilkukrotnie wyprostowała zagięty pergamin nie patrząc na bolące kolana. Obok ułożyła wszystkie niezbędne składniki. Po chwili pogrążyła się w myślach, powoli odbudowując kroki jakie należało podjąć. Po pierwsze baza. Ostrożnie umieściła w naczyniu srebro oraz zębinę zouwu. Qiang stracił ostatnio spory kawałek kła i Nailah wiedziała, że jego strata może okazać się dla niej zyskiem. Nawet jeżeli to zły sposób myślenia.
Z kieszeni sukni wyciągnęła niewielką fiolkę, której zawartość znalazła się w garze. Z jadem grzechotnika należało obchodzić się niezwykle delikatnie, skoro wykazywał właściwości silnie żrące. Nie pomyliła się zresztą, gdy po paru sekundach usłyszała donośne syczenie wytapiających się metali. Drobna warstwa ruchomych bąbli pokryła ich powierzchnię, wkrótce zamieniając w płynną masę. Po paru minutach, kiedy ta delikatnie stężała, ale nadal pozostawała plastyczna, Jones wtopiła w nią kwarc i tygrysie oko, mające okalać pierwszy z minerałów, a wszystko to w formie króliczej łapki. Na koniec pozostało wykreślić różdżką odpowiednie, runiczne znaki, dzięki którym amulet osiągnie swoje właściwości. Z nerwów oczekiwania na rezultat czarownica zaczęła nerwowo gładzić ciepłą sierść Qadira, który spał spokojnie zaraz obok. Jego miarowy oddech pozwolił na nieco ukojenia, ale droga do spokoju prezentowała się raczej na wyboistą.
Słotna pogoda zrosiła Wielką Brytanię po raz kolejny, wypłakując łzy za tych, co łez już nie mieli - lub mieć ich nie chcieli. Niepokoje narastały i chociaż Nailah starała się ze wszystkich sił odcinać się od problemów zewnętrznego świata, tak ten wewnętrzny również nie trzymał się zbyt dobrze. W końcu oba z nich oddziaływały na siebie, bez względu na próby ucieczki czy ignorancji. Udawanie, że wszystko było w porządku przychodziło z trudem, ale stanowiło przeszkodę do przebrnięcia. Zaciśnięte wąsko usta zdradzały wewnętrzne napięcie, ale z drugiej strony… nie próbowała zatrzeć śladów nieidealnego samopoczucia. Skoncentrowana wyłącznie na zadaniach odpychała od siebie wszelkie wątpliwości oraz przykre myśli - doskonale wiedząc, że te przeszkodzą w pełnej koncentracji. Musiała zacząć. Bała się porażki, to oczywiste; niestety podobne odczucia nie pomagały w słodkim ukojeniu. Nabrała zatem w płuca rześkie, przesiąknięte wilgocią powietrze, wkrótce wydychając je z takim samym namaszczeniem. Przynajmniej częściowo udało się wytłumić niepotrzebne drżenie rąk i równie rozdygotane serce. Nie było czasu do stracenia.
W pustym namiocie zjawiła się późnym wieczorem, gdy ciemność spowiła cyrkowe tereny. Lewitująca nad dłonią świeca dość nikle oświetlała drogę, ale wystarczająco. Qadir niestrudzenie kroczył tuż obok nogi, chociaż Jones wiedziała, że był senny. Zasługiwał na odpoczynek po ciężkim dniu pracy. Obiecała mu jednak, że ułoży się wygodnie na ziemi razem z nią; nie planowała dzisiaj spać. Musiała przenieść swój zasłużony kociołek na środek pomieszczenia i modlić się o pomyślność gwiazd.
Raz jeszcze wyciągnęła list od Marcela, który rozłożyła na podłodze. Kilkukrotnie wyprostowała zagięty pergamin nie patrząc na bolące kolana. Obok ułożyła wszystkie niezbędne składniki. Po chwili pogrążyła się w myślach, powoli odbudowując kroki jakie należało podjąć. Po pierwsze baza. Ostrożnie umieściła w naczyniu srebro oraz zębinę zouwu. Qiang stracił ostatnio spory kawałek kła i Nailah wiedziała, że jego strata może okazać się dla niej zyskiem. Nawet jeżeli to zły sposób myślenia.
Z kieszeni sukni wyciągnęła niewielką fiolkę, której zawartość znalazła się w garze. Z jadem grzechotnika należało obchodzić się niezwykle delikatnie, skoro wykazywał właściwości silnie żrące. Nie pomyliła się zresztą, gdy po paru sekundach usłyszała donośne syczenie wytapiających się metali. Drobna warstwa ruchomych bąbli pokryła ich powierzchnię, wkrótce zamieniając w płynną masę. Po paru minutach, kiedy ta delikatnie stężała, ale nadal pozostawała plastyczna, Jones wtopiła w nią kwarc i tygrysie oko, mające okalać pierwszy z minerałów, a wszystko to w formie króliczej łapki. Na koniec pozostało wykreślić różdżką odpowiednie, runiczne znaki, dzięki którym amulet osiągnie swoje właściwości. Z nerwów oczekiwania na rezultat czarownica zaczęła nerwowo gładzić ciepłą sierść Qadira, który spał spokojnie zaraz obok. Jego miarowy oddech pozwolił na nieco ukojenia, ale droga do spokoju prezentowała się raczej na wyboistą.
czasem patrzył na nia
siedzącą na swoim posłaniu, i niemal słyszał rozpaczliwy zew tęsknoty zamkniętego w klatce drapieżnika.
Nailah Jones
Zawód : treserka zwierząt w cyrku, początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
dzikie to, spazmatyczne
pstrokate jak całe ich życie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
The member 'Nailah Jones' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k6' : 1, 1, 5
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k6' : 1, 1, 5
Ostatnie dni, jak i miesiące w terminarzu Evandry zapełnione były pracą, licznymi spotkaniami w otoczeniu możnych, jak i nauką, mającą pogłębić zainteresowania doyenne. Chwili wytchnienia nie zamierzała szukać nawet w spokojniejszych momentach, nie chcąc rezygnować z rozpędu, który dawała jej aktywność. Świadomość pełni powrotu do życia towarzyskiego motywowała do dalszych działań, chwytania się kolejnych pomysłów, jakie zbierały się w jej głowie, niektóre z nich od dłuższego już czasu czekając spełnienia.
Z możliwościami sztukmistrzów Areny Carringtonów zapoznała się podczas ostatniego zimowego balu, mogąc nacieszyć oczy giętkością i zwinnością utalentowanych akrobatów. Sabatowy przepych obsypywał niepowtarzalnym blichtrem, zachęcając do bliższego poznania tych niezwykłych postaci, lecz mnogość dostępnych atrakcji uniemożliwiała doświadczenie ich wszystkich, pozostawiając pewien niedosyt. Idąc za myślą o łapaniu się impulsów i spełnianiu swoich zachcianek, skierowała się do Londynu.
Tegoroczne potężne opady śniegu wprawiały w zdumienie, malując bielą każdy z dostępnych skrawków Anglii. Rekordowe skoki temperatur mogły każdego wprawić w osłupienie, jak i powstrzymać przed opuszczeniem ciepłego domu. Nie wszystkim jednak nieprzyjazne warunki pogodowe przeszkadzały w dotarciu do celu i, ku niezadowoleniu towarzyszącej Evandrze służce, we wtorkowe południe doyenne znalazła się w Magicznym porcie. Drogę kocimi łbami pokonała szybkim krokiem z wysoko uniesioną brodą i dłońmi wsuniętymi w kieszenie płaszcza. Jej złociste włosy spięte w niski kok zostały ozdobione drobnymi szpilkami, których misterności układu była skryta pod kapeluszem z krótkim rondem. Długa, wełniana spódnica w kolorze purpury wyłaniała się spod warstw mięsistego, granatowego płaszcza zapinanego rzędem błyszczących guzików. Na terenie objętym przez Arenę panował żywy gwar, natychmiast wciągający każdego z przechodniów do malowniczego, niezwykłego świata. Na półwilej twarzy pojawił się zaraz uśmiech, z głębokim oddechem pozwoliła sobie się w nim zanurzyć.
Płachta czarodziejskiego namiotu uniosła się, umożliwiając przejście do nowego, nieznanego świata. Już po przekroczeniu progu ogarnęło ją dziwne napięcie, a wzdłuż pleców przebiegł chłodny dreszcz. Wyczuwalne w całym ciele obrzydzenie budziło niepokój, lecz nie pozwalało wycofać się i zostawić to miejsce sobie obcym. Przemogła wątpliwości, łamiąc swój ostatni opór, podejmując kilka kolejnych kroków, by rozejrzeć się nieco śmielej. Kręcili się wśród tłumnie przybyłych do namiotu gości, wystrojeni w eleganckie stroje, tworząc jakże trudny do zaakceptowania dysonans. Dalecy od standardowego piękna przyciągali spojrzenia, doskonale radząc sobie z ofiarowaną im atencją.
Wsłuchała się w dochodzące zewsząd rozemocjonowane głosy gości, próbując rozpoznać komentarze i sparować z tymi, kogo dotyczyły. Jedni uciekali wzrokiem, czekając tylko na możliwość opuszczenia tego miejsca, szarpiąc niecierpliwie rękawy osób towarzyszących; inni wybuchali śmiechem, próbując zakamuflować wstydliwy strach, jaki wzbudzali w nich artyści. Evandra słysząc wymamrotane słowa zakłopotania służącej pozwoliła jej wyjść, sama zasiadła na drewnianej ławie, zajmując miejsce pod płachtą ściany na uboczu namiotu, chcąc nacieszyć się możliwością nieskrępowanej obserwacji zadziwiających istot - zarówno tych pracujących w cyrku, jak i odwiedzających ich gości. Na pobliski ruch i cichy szelest nie od razu zwróciła uwagę, zbyt zaaferowana krążącymi wokół dziwami, pozwalając się zaskoczyć.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ostatnie dni w kalendarzu Silasa były o wiele bardziej żywotne niż te, do których zdążył posłusznie przywyknąć przez ostatnich kilka lat. Nie była to bynajmniej rzecz dobra lub pożądana, żywotność ta dotyczyła bowiem ciągłego bolesnego przekonania o własnej śmiertelności i niekończącej się potrzebie ucieczki gdzieś daleko od Londynu i daleko od Anglii. Każdy moment w tym mieście mógł być śmiercią i faktu tego Pan Macaulay okrutnie był świadom. Czekały na niego obce różdżki i obce dłonie, czekały długie tortury i ciemne cele Tower, której nienaturalny, rozciągnięty cień padał na miasto. Każdy krok był tykaniem zegara, a on był już ofiarą tej wojny choć nadal oddychał - słabym oddechem palacza taniego tytoniu. Czyż nie dlatego nazywano go Zjawą?
Im dłużej jednak pożerał go jego własny strach, tym częściej się stawiał i częściej z niego kpił. Skoro śmierć miała nadejść w każdym momencie, równie dobrze mogła spotkać go gdzieś poza ścianami jego strychu na Old Compton. Od czasu wylądowania na bruku w nastoletnim wieku, to ulica właśnie miała być jego światem, a on potrzebował zmor, które ją zamieszkiwały. Nawet z jego koszmarami, nie można było tworzyć w ukryciu - artysta spragniony był świata, a świat był teraz równie upiorny co jego długopalczaste, wielozębne postacie.
Tamtego popołudnia zjawił się na ziemiach Areny Carringtonów tak samo nonszalancki i zwiewny w swoim kroku jak zwykle; owinięty w czerń golfu i dwurzędowego płaszcza, jakby próbował wtopić się w cienie rzucane przez namioty. Nie było to miejsce bezpieczne, a jednak wydawało się być zadziwiająco znajome i ciepłe. Odpalał papierosa za papierosem, rozglądał się wokół czujnym wzorkiem jasnych oczy i nasłuchiwał dźwięków, za które pokochał ten przybytek. Horrorystyczna mieszanka śmiechów, westchnień i okrzyków przerażenia.
Stał chwilę w bezruchu, wpatrzony to w ludzkie eksponaty, to w gości, którzy wydawali mu się o wiele dziwniejsi w całym tym swoim obrzydzeniu i nerwowych chichotach. Tylko jedna twarz wydawała się być inna, skupiona w zupełnie odmienny sposób, do tego w zupełnie inny sposób jasna i enigmatyczna, prawie nierealna. Przypominała jedno z tych zjawisk i rodzajów piękna, które pragnął malować chociaż tak dawno stracił ku temu możliwość.
Zdziwiła się, kiedy zjawił się obok, a gdy duże, obce oczy odnalazły te jego, Silas zaśmiał się cicho. Bez pytania usiadł obok, beztrosko rozluźniony, palcami zaczesując do tyłu ciemne włosy.
- Niech Panna wybaczy, pomyliłem z kimś Pannę - Na swoje szczęście kłamcą był świetnym, bo nie znał ani jednej dziewczyny, która choć w skrawku przypominała nieznajomą. Była dla niego tak odległa jak odległe mogły być wielkie pałace, a jednak teraz siedziała obok, prawie oprawiona w złota ramę. Nie miał zamiaru się odsuwać, zamiast tego gestem głowy wskazał ludzi stojących przed nimi i ciężko było stwierdzić czy kieruje jej wzrok na bywalców czy tych, z których się naśmiewali. - Dziwni, prawda? - rzucił, a w cichym, zachrypniętym głosie i nadal mocnym szkockim akcencie słychać było szczere rozbawienie. - Widzowie, to znaczy. Wszyscy jesteśmy przedziwni. - Szeroki, szelmowski uśmiech rozświetlił twarz, a wzrok być może nieco zbyt pewnie wbił się w twarz rozmówczyni. - A Panna to...syrena bez ogona? Wila?
Im dłużej jednak pożerał go jego własny strach, tym częściej się stawiał i częściej z niego kpił. Skoro śmierć miała nadejść w każdym momencie, równie dobrze mogła spotkać go gdzieś poza ścianami jego strychu na Old Compton. Od czasu wylądowania na bruku w nastoletnim wieku, to ulica właśnie miała być jego światem, a on potrzebował zmor, które ją zamieszkiwały. Nawet z jego koszmarami, nie można było tworzyć w ukryciu - artysta spragniony był świata, a świat był teraz równie upiorny co jego długopalczaste, wielozębne postacie.
Tamtego popołudnia zjawił się na ziemiach Areny Carringtonów tak samo nonszalancki i zwiewny w swoim kroku jak zwykle; owinięty w czerń golfu i dwurzędowego płaszcza, jakby próbował wtopić się w cienie rzucane przez namioty. Nie było to miejsce bezpieczne, a jednak wydawało się być zadziwiająco znajome i ciepłe. Odpalał papierosa za papierosem, rozglądał się wokół czujnym wzorkiem jasnych oczy i nasłuchiwał dźwięków, za które pokochał ten przybytek. Horrorystyczna mieszanka śmiechów, westchnień i okrzyków przerażenia.
Stał chwilę w bezruchu, wpatrzony to w ludzkie eksponaty, to w gości, którzy wydawali mu się o wiele dziwniejsi w całym tym swoim obrzydzeniu i nerwowych chichotach. Tylko jedna twarz wydawała się być inna, skupiona w zupełnie odmienny sposób, do tego w zupełnie inny sposób jasna i enigmatyczna, prawie nierealna. Przypominała jedno z tych zjawisk i rodzajów piękna, które pragnął malować chociaż tak dawno stracił ku temu możliwość.
Zdziwiła się, kiedy zjawił się obok, a gdy duże, obce oczy odnalazły te jego, Silas zaśmiał się cicho. Bez pytania usiadł obok, beztrosko rozluźniony, palcami zaczesując do tyłu ciemne włosy.
- Niech Panna wybaczy, pomyliłem z kimś Pannę - Na swoje szczęście kłamcą był świetnym, bo nie znał ani jednej dziewczyny, która choć w skrawku przypominała nieznajomą. Była dla niego tak odległa jak odległe mogły być wielkie pałace, a jednak teraz siedziała obok, prawie oprawiona w złota ramę. Nie miał zamiaru się odsuwać, zamiast tego gestem głowy wskazał ludzi stojących przed nimi i ciężko było stwierdzić czy kieruje jej wzrok na bywalców czy tych, z których się naśmiewali. - Dziwni, prawda? - rzucił, a w cichym, zachrypniętym głosie i nadal mocnym szkockim akcencie słychać było szczere rozbawienie. - Widzowie, to znaczy. Wszyscy jesteśmy przedziwni. - Szeroki, szelmowski uśmiech rozświetlił twarz, a wzrok być może nieco zbyt pewnie wbił się w twarz rozmówczyni. - A Panna to...syrena bez ogona? Wila?
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Lady Rosier bardzo ceniła sobie nowych, przypadkowych rozmówców, którzy wciągali ją we własne rozważania, pozwalając zakosztować ich świata choć na krótką chwilę. Zanurzyć opuszki palców, przebić cienką, szklaną taflę, za którą rozpościerała się nieznana rzeczywistość, jakże różna od szlacheckiej codzienności. Czas nigdy nie był wtedy łaskawy, nie pozwalał się rozsmakować, przywołując do porządku, przypominając o sztywności zasad, wedle ram których przyszło jej żyć. Zazwyczaj sama wybierała sobie towarzystwo, świadoma onieśmielenia, w jakie wprawia innych jej obecność. Ciepły, zachęcający uśmiech, melodyjny ton głosu, nakłaniający do porzucenia trzymanych kurczowo obaw. Tym razem naznaczone karminową smugą wargi rozchyliły się nagle w krótkim zaskoczeniu i jasne spojrzenie wielkich oczu brutalnie oderwane od namiotowych przechodniów skupiło się na przybyszu. Prócz zwrócenia się w jego stronę, nie drgnęła w przestrachu, nie odsunęła się też, gdy bezceremonialnie zajął miejsce obok.
Dotychczas utrzymywała, że ma dobrą pamięć do twarzy, rozpoznając rysy należące do osób, których mijała podczas spacerów, na szkolnych korytarzach czy salach balowych. Przechowywanie szczegółów ich personaliów, preferencji czy szablonów zachowań było niegdyś jedną z ulubionych rozrywek Evandry, kiedy starała się zdobyć popularność nie samym swym istnieniem, a podbijając serce każdego, kto stanął jej na drodze. Z łatwością przywoływała z otchłani pamięci drobnostki, dzięki którym nawiązywała w rozmowie do istotnych dla towarzysza kwestii; czuł się wtedy dostrzeżony, zaopiekowany, ważny. Unosząc wzrok na tą charakterystyczną twarz, naznaczoną głęboką bruzdą biegnącą wzdłuż linii szczęki, próbowała wydobyć z annałów umysłu najdrobniejszy choć skrawek, wskazujący na znajomość z młodym czarodziejem.
- Doprawdy? - Jasna brew drgnęła w zastanowieniu na próbę kłamstwa, choć jej czujność nie wywołana była wątpliwością w szczerość tego przypadkowego rozmówcy, a mgliste wrażenie, że jednak nie są sobie tak obcy, jak oboje przypuszczają. - Jeśli wszyscy są dziwni, to nikt nie jest - odparła, wzruszając ramionami, wcale nie sięgając błękitem spojrzenia we wskazanym, wciąż nie odsuwając wzroku od utkwionych w nią oczu. - Wolę twierdzić, że każdy jest inny, pozwala to zastanowić się nad różnicami, pozostając otwartym na to, czego się nie rozumie czy nie zna. - Półwilą twarz rozświetlił jasny, rozbawiony uśmiech - czy towarzysz zgubi się wśród jej rozważań czy też podejmie zawiłość tematu?
Czy powinna była się obruszyć? Często spotykała się z komentarzami zawistnych panien, które wytykały płynącą w jej żyłach krew, doszukując się weń powodów własnych niepowodzeń. Z początku reagowała nań urażona, ale insynuacje sięgały ją dotkliwie tylko do momentu, aż zrozumiała własną przewagę. Nie szczyciła się swoimi przodkiniami, nie w towarzystwie obcych jej osób. O chciwych, krwiożerczych handlarzach półwilami słyszała już z ust Friedricha, kiedy ostrzegał ją o niebezpieczeństwach czyhających na ulicach Wiednia, podobnych do londyńskiego Nokturna. Krocząc nimi u jego boku nie czuła się zagrożona, nigdy też nie stała się ofiarą napaści, pomijając incydent pod Piwnicznym Klubem Jazzowym, kiedy to pewien chłopiec chciał skorzystać z zamieszania i ogołocić jej kieszenie. Zdecydowała się na ostrożną oszczędność i zamiast odpowiedzieć otwarcie, przybrała na twarz tajemniczy uśmiech.
- A może dwa w jednym? Czy jest powód, by się ograniczać? - zapytała, nie kryjąc rozbawienia, - Evandra Rosier, a pan to…? - Z pytającym spojrzeniem wyciągnęła do niego dłoń obleczoną w rękawiczkę z cienkiej skórki, raczej niespełniającej wymogów cieplnych przeciętnego zjadacza chleba, zwłaszcza o tej porze roku.
Dotychczas utrzymywała, że ma dobrą pamięć do twarzy, rozpoznając rysy należące do osób, których mijała podczas spacerów, na szkolnych korytarzach czy salach balowych. Przechowywanie szczegółów ich personaliów, preferencji czy szablonów zachowań było niegdyś jedną z ulubionych rozrywek Evandry, kiedy starała się zdobyć popularność nie samym swym istnieniem, a podbijając serce każdego, kto stanął jej na drodze. Z łatwością przywoływała z otchłani pamięci drobnostki, dzięki którym nawiązywała w rozmowie do istotnych dla towarzysza kwestii; czuł się wtedy dostrzeżony, zaopiekowany, ważny. Unosząc wzrok na tą charakterystyczną twarz, naznaczoną głęboką bruzdą biegnącą wzdłuż linii szczęki, próbowała wydobyć z annałów umysłu najdrobniejszy choć skrawek, wskazujący na znajomość z młodym czarodziejem.
- Doprawdy? - Jasna brew drgnęła w zastanowieniu na próbę kłamstwa, choć jej czujność nie wywołana była wątpliwością w szczerość tego przypadkowego rozmówcy, a mgliste wrażenie, że jednak nie są sobie tak obcy, jak oboje przypuszczają. - Jeśli wszyscy są dziwni, to nikt nie jest - odparła, wzruszając ramionami, wcale nie sięgając błękitem spojrzenia we wskazanym, wciąż nie odsuwając wzroku od utkwionych w nią oczu. - Wolę twierdzić, że każdy jest inny, pozwala to zastanowić się nad różnicami, pozostając otwartym na to, czego się nie rozumie czy nie zna. - Półwilą twarz rozświetlił jasny, rozbawiony uśmiech - czy towarzysz zgubi się wśród jej rozważań czy też podejmie zawiłość tematu?
Czy powinna była się obruszyć? Często spotykała się z komentarzami zawistnych panien, które wytykały płynącą w jej żyłach krew, doszukując się weń powodów własnych niepowodzeń. Z początku reagowała nań urażona, ale insynuacje sięgały ją dotkliwie tylko do momentu, aż zrozumiała własną przewagę. Nie szczyciła się swoimi przodkiniami, nie w towarzystwie obcych jej osób. O chciwych, krwiożerczych handlarzach półwilami słyszała już z ust Friedricha, kiedy ostrzegał ją o niebezpieczeństwach czyhających na ulicach Wiednia, podobnych do londyńskiego Nokturna. Krocząc nimi u jego boku nie czuła się zagrożona, nigdy też nie stała się ofiarą napaści, pomijając incydent pod Piwnicznym Klubem Jazzowym, kiedy to pewien chłopiec chciał skorzystać z zamieszania i ogołocić jej kieszenie. Zdecydowała się na ostrożną oszczędność i zamiast odpowiedzieć otwarcie, przybrała na twarz tajemniczy uśmiech.
- A może dwa w jednym? Czy jest powód, by się ograniczać? - zapytała, nie kryjąc rozbawienia, - Evandra Rosier, a pan to…? - Z pytającym spojrzeniem wyciągnęła do niego dłoń obleczoną w rękawiczkę z cienkiej skórki, raczej niespełniającej wymogów cieplnych przeciętnego zjadacza chleba, zwłaszcza o tej porze roku.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Silas zawsze miał niezwykłą słabość do ludzi - do ich głosów, zapachów, ich dłoni. Nigdy od nich więc nie stronił, otoczony innymi istnieniami, gdy kolejne pary oczu krzyżowały z nim spojrzenia. Potrafił trzymać je długo, naprowadzać palcami wsuniętymi pod podbródek i przez długie momenty znać je lepiej niż ktokolwiek. Pamiętał wiec ich kolory, potem rysy twarzy, imiona, sposób w jaki łamał się głos. Gdy nadchodził czas, zapominał, ale szkice żyć miały wiecznie, porozrzucane po jego wciśniętym w mansardę mieszkaniu. Rysowane węglem twarze nosiły w sobie słowa - czasem pełne detali historie opowiadane długimi nocami, czasem jedynie kilka urywanych zdań, przerwanych wydmuchiwanym w policzek papierosowym dymem. Nie zwykł tracić okazji do tych momentów - nie kiedy okazje te były równie niezwykłe jak ta właśnie. Profil nieznajomej był niemal enigmatyczny, jej głos gładki i wdzięczny, a gdy Silas wzrokiem spłynął ku odzianym w rękawiczki dłoniom. Nawet przez cienki materiał zgadnąć zdołał, iż palce te nigdy nie dotykały obdrapanych ścian doków. Tak inne była od niego, ze kontrast ten wydał mu się niemal baśniowy, wyrwany z naiwnych historiach o dobrych wróżkach i złych czarnoksiężnikach. Niektórzy - ci nudni i skłonni do płytkich podziałów - pomyśleliby być może, iż w bajkach tych wiele jest prawdy, a rozmowa ta nie powinna mieć miejsca. Nie w ten sposób. Silasa nigdy to nie obchodziło, nie zwykł przecież robić tego co robić należy.
Uśmiechał się do niej i choć uśmiech ten był niemal szalbierczy, oczy błyskały łagodnością przeplataną zaciekawionym podziwem. Mówiła, a mu podobały się jej słowa, więc wzroku nie spuszczał z jej twarzy, prawie zaczarowany.
- Och, to zależy...Są przeróżne rodzaje dziwności, żadna nie jest równa drugiej - westchnął z przesadzoną teatralnością, brwi ściągając na moment w namyśle. - Mogą być dziwa bliskie i odległa, drobne i te, które pożerają nas w całości...niektóre są piękne na przykład, te lubię najbardziej, szczególnie jeżeli mają w sobie tyle samo piękna co upiorności - mówił nieco ciszej, przechylając głowę. Świat wokół, wszyscy ci ludzie, pasiaste ściany namiotu, okrzyki przerażenia, wydawali się być teraz daleko, za mgłą, a wraz z nimi cały Londyn. Silas chyba zapomniał, wczepiony w nowopoznaną twarz czujnymi oczami portrecisty, którym nie był już od dawna. - Jesteśmy inni, niektórzy bardziej inni od innych. Ja podobno bywam w tej inności całkiem uparty. - Uśmiechnął się ponownie, a grymas ten wracał coraz częściej na podłużną twarz, sprawiając, że zapadnięte policzki i ostry zarys nosa traciły na powadze.
Rosier. Uniósł brwi i przez moment wyglądał na niemal rozbawionego. A więc wcale nie Panna, nawet jeżeli Silas nie miał w zamiarze przestawać tak się do niej zwracać. Mogła naturalnie być którąś z kolei córką, kuzynką na wydaniu, ale coś w nim kazało mu w to wątpić, bo w tyle głowy dźwięczały blade, mętne wspomnienia jej imienia zasłyszanego gdzieś w towarzystwie, gdy przebywał u Blacków malując dla nich jeden z niewielu wartościowych obrazów, których zamówieniem mógł się poszczycić. Milczał dłużej chyba niż powinien, wpatrzony w nią z bezczelnym zainteresowaniem, badając zarys jej twarzy, jakby zapamiętać miał każdy fragment na wszelki wypadek. Evandra Rosier była Lady w każdym tego słowa znaczeniu, a Silas nie powinien był dręczyć jej rozmowami, uśmiechami łobuza i kolejnymi powłóczystymi pojrzeniami. Mało go to jednak obchodziło, wręcz przeciwnie - coś w świadomości jej pochodzenia, tych sztywnych granic damy i złodzieja z ulicy, wydało mu się równie malownicze co zabawne. Jakby nie byli już ludźmi, jedynie karykaturami w porannej gazecie. Gdy ostatni raz rozmawiał z kim jej podobnym, zarobił na czynsz, opłacenie kilku długów i butelkę whisky - wystarczył jeden sznur pereł wiązany błękitną aksamitką. Śmiejąc się, Macaulay twierdził, iż dziewczyna na pewno nie płakała nad nimi długo, dłużej będzie płakać za nim.
- Silas - odparł w końcu, chwytając jej dłoń tą swoją: długie palce, kradzione pierścienie, plamy po olejnych farbach. Powinien był ją pocałować, nie znosił jednak tego zwyczaju - nie znosił większości zwyczajów zresztą. Powinien był również podać inne imię, fałszywe. A jednak tego nie zrobił, pędzony jakąś niezrozumiałą potrzebą, by Evandra wiedziała kim jest. - Jednym i drugim? A wiec ty jesteś wilą i syreną, a mnie nazywają zjawą. Być może to nas powinni tu wystawiać, hm? - Puścił jej dłoń, nagle świadom tego, iż nadal ją trzyma. Zrobił to jednak nieprędko, gest przeciągając w czasie. - Powinnaś kręcić się tu sama? Nie mówię tego z protekcjonalizmem, raczej z podziwem.
Uśmiechał się do niej i choć uśmiech ten był niemal szalbierczy, oczy błyskały łagodnością przeplataną zaciekawionym podziwem. Mówiła, a mu podobały się jej słowa, więc wzroku nie spuszczał z jej twarzy, prawie zaczarowany.
- Och, to zależy...Są przeróżne rodzaje dziwności, żadna nie jest równa drugiej - westchnął z przesadzoną teatralnością, brwi ściągając na moment w namyśle. - Mogą być dziwa bliskie i odległa, drobne i te, które pożerają nas w całości...niektóre są piękne na przykład, te lubię najbardziej, szczególnie jeżeli mają w sobie tyle samo piękna co upiorności - mówił nieco ciszej, przechylając głowę. Świat wokół, wszyscy ci ludzie, pasiaste ściany namiotu, okrzyki przerażenia, wydawali się być teraz daleko, za mgłą, a wraz z nimi cały Londyn. Silas chyba zapomniał, wczepiony w nowopoznaną twarz czujnymi oczami portrecisty, którym nie był już od dawna. - Jesteśmy inni, niektórzy bardziej inni od innych. Ja podobno bywam w tej inności całkiem uparty. - Uśmiechnął się ponownie, a grymas ten wracał coraz częściej na podłużną twarz, sprawiając, że zapadnięte policzki i ostry zarys nosa traciły na powadze.
Rosier. Uniósł brwi i przez moment wyglądał na niemal rozbawionego. A więc wcale nie Panna, nawet jeżeli Silas nie miał w zamiarze przestawać tak się do niej zwracać. Mogła naturalnie być którąś z kolei córką, kuzynką na wydaniu, ale coś w nim kazało mu w to wątpić, bo w tyle głowy dźwięczały blade, mętne wspomnienia jej imienia zasłyszanego gdzieś w towarzystwie, gdy przebywał u Blacków malując dla nich jeden z niewielu wartościowych obrazów, których zamówieniem mógł się poszczycić. Milczał dłużej chyba niż powinien, wpatrzony w nią z bezczelnym zainteresowaniem, badając zarys jej twarzy, jakby zapamiętać miał każdy fragment na wszelki wypadek. Evandra Rosier była Lady w każdym tego słowa znaczeniu, a Silas nie powinien był dręczyć jej rozmowami, uśmiechami łobuza i kolejnymi powłóczystymi pojrzeniami. Mało go to jednak obchodziło, wręcz przeciwnie - coś w świadomości jej pochodzenia, tych sztywnych granic damy i złodzieja z ulicy, wydało mu się równie malownicze co zabawne. Jakby nie byli już ludźmi, jedynie karykaturami w porannej gazecie. Gdy ostatni raz rozmawiał z kim jej podobnym, zarobił na czynsz, opłacenie kilku długów i butelkę whisky - wystarczył jeden sznur pereł wiązany błękitną aksamitką. Śmiejąc się, Macaulay twierdził, iż dziewczyna na pewno nie płakała nad nimi długo, dłużej będzie płakać za nim.
- Silas - odparł w końcu, chwytając jej dłoń tą swoją: długie palce, kradzione pierścienie, plamy po olejnych farbach. Powinien był ją pocałować, nie znosił jednak tego zwyczaju - nie znosił większości zwyczajów zresztą. Powinien był również podać inne imię, fałszywe. A jednak tego nie zrobił, pędzony jakąś niezrozumiałą potrzebą, by Evandra wiedziała kim jest. - Jednym i drugim? A wiec ty jesteś wilą i syreną, a mnie nazywają zjawą. Być może to nas powinni tu wystawiać, hm? - Puścił jej dłoń, nagle świadom tego, iż nadal ją trzyma. Zrobił to jednak nieprędko, gest przeciągając w czasie. - Powinnaś kręcić się tu sama? Nie mówię tego z protekcjonalizmem, raczej z podziwem.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Zastanowiło ją nawiązanie do upiorności, próbowała wyobrazić sobie co Silas przez to rozumie. Czy któraś z obecnych w namiocie sylwetek zdołała przykuć jego uwagę na tyle, by móc otrzymać chwalebną etykietę bycia ulubioną? Może kobieta z brodą, będąca wszak zarówno piękna, jak i brzydka, przyciągała spojrzenie i pobudzała wyobraźnię. A może mężczyzna pozbawiony włosów, od którego skroni rozchodziły się zgrubiałe pnącza, skręcające w łodygi drzew? Na jego widok nasuwało się pytanie, czy po nacięciu ciemnej, spękanej skóry, wydobędzie się zeń krew, a może charakterystyczna dla roślin biała ciecz? Brwi Evandry powędrowały ku górze, lecz jej zdumienie było także udawane, kąciki karminowych ust nadal unosiły się w uśmiechu.
- Zdobył pan moją uwagę. Dziwność, jak i inność leżą w kręgu i moich zainteresowań - przyznała lekkim tonem, utkwiwszy spojrzenie w bladej zieleni tęczówek rozmówcy. Choć wychodziło na to, że się zgadzali, inność w ich rozumieniu miała przecież różne znaczenia. Dla Evandry inne było wszystko to, czego nie mogła zobaczyć, usłyszeć czy poczuć w świecie, do którego należała. Obracając się w blichtrze salonowych wyjadaczy, tracili oni na wartości, stawali się codziennością, jakże pstrokatą, barwną, przyciągającą wzrok, ale też i mniej interesującą od tego, co czekało poza pałacowymi murami. Może dlatego tak często starała się opuszczać Dover sama, bądź w asyście służącej, by nieskrępowanie szukać nowej inspiracji? Powtarzała sobie, że to dla osiągnięcia równowagi, odzyskania oddechu, ale może wcale nie chodziło o spokój, a możliwość poczucia odżywczego dreszczyku?
Przedłużony uścisk dłoni zbyt późno wywołał czujność, chęć rozejrzenia się po okolicy, by sprawdzić czyje spojrzenia były w nich utkwione i mogły dostrzec gest wychodzący poza ogólnie przyjęte zasady. Błękitne spojrzenie Evandry były jednak niezmiennie utkwione w twarzy Silasa, za bardzo spragnione kontaktu z kimś normalnym, aby ot tak je porzucić w napływie przyzwoitości. Niespiesznie, pozbawiona wstydu, wypuściła go z objęć drobnych palców, dopiero wtedy zerkając na upstrzoną pierścieniami dłoń, dostrzegając plamy farb.
- Sądzisz, że jest tu niebezpiecznie? Może powinnam wezwać straż, nim któryś z dziwaków mnie zaatakuje - powiedziała, zniżając ton głosu do konspiracyjnego, teatralnego szeptu. - A może podoba mi się ta niepewność, świadomość, że w takim miejscu wszystko może się zdarzyć? - podsunęła, zdradzając jedną ze swych pobudek wizyt w Londynie. Przekonana, że nie weźmie tych słów na poważnie, odpowiedziała mu szerszym uśmiechem z wyzywającym spojrzeniem. Rzadko kiedy miała okazję, by posłuchać nęcącego w umyśle głosu, podsuwającego mało rozważne sugestie. Rzadko kiedy pojawiał się też ktoś, kto gotów był podjąć ryzyko i zatańczyć na ostrzu noża, kładąc na szali wszystko, co miał.
Nagła fala mdłości i biegnący wzdłuż pleców zimny dreszcz wybiły ją ze skupienia. Na krótką chwilę przymknęła powieki, odwracając się znów profilem do rozmówcy. Zwykle w podobnych sytuacjach, gdy działy się w miejscu publicznym, pozwalała sobie opuścić towarzystwo, by nikogo nie narażać na przykry widok własnej słabości. Wzięła głębszy oddech, łudząc, się, że to pomoże w odegnaniu wzbierającej się w zakamarkach świadomości o nadchodzącym ataku. Przesunęła dłoń na materiał swojego płaszcza, przygotowana by w razie potrzeby sięgnąć do jego kieszeni po chusteczkę, zbyt zaaferowana obecnością (nie)znajomego, by tak prędko zakończyć ich rozmowę. Ledwie kilka sekund później, które lady Rosier ciągnęły się w nieskończoność, wróciła spojrzeniem do młodego czarodzieja.
- Jesteś artystą? Tworzysz karykatury przybywających na Arenę postaci? Z pewnością chcieliby mieć pamiątkę z wizyty w takim miejscu. - Założyła, że jest jednym z pracowników cyrku, których wszak w okolicznych namiotach spotkać można było wielu. Uległa pokusie, by czym prędzej poznać jak najwięcej Silasowych tajemnic i gdy już sądziła, że kolejny oddech uspokoił poddane niełasce ciężkiej choroby ciało, z jednej z dziurek drobnego nosa niespiesznie popłynęła kropla krwi, zostawiając lepki, błyszczący ślad w drodze do ust.
- Zdobył pan moją uwagę. Dziwność, jak i inność leżą w kręgu i moich zainteresowań - przyznała lekkim tonem, utkwiwszy spojrzenie w bladej zieleni tęczówek rozmówcy. Choć wychodziło na to, że się zgadzali, inność w ich rozumieniu miała przecież różne znaczenia. Dla Evandry inne było wszystko to, czego nie mogła zobaczyć, usłyszeć czy poczuć w świecie, do którego należała. Obracając się w blichtrze salonowych wyjadaczy, tracili oni na wartości, stawali się codziennością, jakże pstrokatą, barwną, przyciągającą wzrok, ale też i mniej interesującą od tego, co czekało poza pałacowymi murami. Może dlatego tak często starała się opuszczać Dover sama, bądź w asyście służącej, by nieskrępowanie szukać nowej inspiracji? Powtarzała sobie, że to dla osiągnięcia równowagi, odzyskania oddechu, ale może wcale nie chodziło o spokój, a możliwość poczucia odżywczego dreszczyku?
Przedłużony uścisk dłoni zbyt późno wywołał czujność, chęć rozejrzenia się po okolicy, by sprawdzić czyje spojrzenia były w nich utkwione i mogły dostrzec gest wychodzący poza ogólnie przyjęte zasady. Błękitne spojrzenie Evandry były jednak niezmiennie utkwione w twarzy Silasa, za bardzo spragnione kontaktu z kimś normalnym, aby ot tak je porzucić w napływie przyzwoitości. Niespiesznie, pozbawiona wstydu, wypuściła go z objęć drobnych palców, dopiero wtedy zerkając na upstrzoną pierścieniami dłoń, dostrzegając plamy farb.
- Sądzisz, że jest tu niebezpiecznie? Może powinnam wezwać straż, nim któryś z dziwaków mnie zaatakuje - powiedziała, zniżając ton głosu do konspiracyjnego, teatralnego szeptu. - A może podoba mi się ta niepewność, świadomość, że w takim miejscu wszystko może się zdarzyć? - podsunęła, zdradzając jedną ze swych pobudek wizyt w Londynie. Przekonana, że nie weźmie tych słów na poważnie, odpowiedziała mu szerszym uśmiechem z wyzywającym spojrzeniem. Rzadko kiedy miała okazję, by posłuchać nęcącego w umyśle głosu, podsuwającego mało rozważne sugestie. Rzadko kiedy pojawiał się też ktoś, kto gotów był podjąć ryzyko i zatańczyć na ostrzu noża, kładąc na szali wszystko, co miał.
Nagła fala mdłości i biegnący wzdłuż pleców zimny dreszcz wybiły ją ze skupienia. Na krótką chwilę przymknęła powieki, odwracając się znów profilem do rozmówcy. Zwykle w podobnych sytuacjach, gdy działy się w miejscu publicznym, pozwalała sobie opuścić towarzystwo, by nikogo nie narażać na przykry widok własnej słabości. Wzięła głębszy oddech, łudząc, się, że to pomoże w odegnaniu wzbierającej się w zakamarkach świadomości o nadchodzącym ataku. Przesunęła dłoń na materiał swojego płaszcza, przygotowana by w razie potrzeby sięgnąć do jego kieszeni po chusteczkę, zbyt zaaferowana obecnością (nie)znajomego, by tak prędko zakończyć ich rozmowę. Ledwie kilka sekund później, które lady Rosier ciągnęły się w nieskończoność, wróciła spojrzeniem do młodego czarodzieja.
- Jesteś artystą? Tworzysz karykatury przybywających na Arenę postaci? Z pewnością chcieliby mieć pamiątkę z wizyty w takim miejscu. - Założyła, że jest jednym z pracowników cyrku, których wszak w okolicznych namiotach spotkać można było wielu. Uległa pokusie, by czym prędzej poznać jak najwięcej Silasowych tajemnic i gdy już sądziła, że kolejny oddech uspokoił poddane niełasce ciężkiej choroby ciało, z jednej z dziurek drobnego nosa niespiesznie popłynęła kropla krwi, zostawiając lepki, błyszczący ślad w drodze do ust.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Silas widział świat przez pryzmat swojej pracowni, schowanej skrzętnie w mansardzie londyńskiej kamienicy. Wszystko co go otaczało było sztuką, choć ujmowaną na dziesiątki różnych sposobów – miasto nakreślane było węglem, jego ulice wiły się grafitami ołówków, a niebo przypomina plamy akwareli rozmywanej raz po raz wodą. Evandra była olejnym obrazem, a on miał wrażenie, iż malował już kiedyś ten portret, że mieszał już jasne beże jej skóry, mleczne róże na policzkach i złote refleksy jej włosów. Była równie obca co znajoma i w tym bajecznym zamyśleniu on pragnął wyciągnąć dłoń i palcami dotknąć granicy jej szczęki, jakby sprawdzić chciał, czy ukochany zapach terpentyny zostawi ślady na opuszkach. Przecież kiedy mówił o upiornym pięknie, myślał o niej.
- Ach, czyli mój cel został osiągnięty – zaśmiał się krótko. Teraz chciał jej uwagi, był tego pewien od pierwszych słów. Może wcześniej, może od pierwszych spojrzeń w tej kuriozalnej ciemności cyrkowego namiotu. Przepadał za pięknymi twarzami i lgnął do ciekawych umysłów; uwielbiał wpatrzone w jego oczy i rozchylone usta, rumieniec na pojaśniałej twarzy, kiedy głos starał się spokojnie odpowiadać na zadane pytania, choć głowa dawno była gdzieś indziej.
Mogłaby być z nim.
Odważna była to idea, ale Silas nigdy takich się nie bał. Jej dłoń przetrzymana w jego palcach była delikatna, ale pewna w tym geście - nie uciekła w popłochu. Uznał to wiec za zaproszenie do dalszej rozmowy, do przysunięcia się kilka centymetrów, nachylenia nad nią, jakby pragnął zamknąć ją we własnej przestrzeni i na moment oddzielić od otaczającego ich świata. Miał do tego talent - do odbierania ludziom swobody swoim dusznym zapachem jałowca i tytoniu, szelmowskimi uśmiechami i niską zachrypłością zdobionego szkockim akcentem głosu.
- Jeden właśnie to robi - upomniał ją, unosząc w rozbawieniu brwi i również swój ton ściszając do szeptu, brzmiąc teraz jakby zdradzał jej jakąś niezwykle niestosowną tajemnicę. - Przed resztą mogę cię chronić, jeżeli mi na to pozwolisz- Spojrzenie wbił w jasne obręcze jej tęczówek, nie pozwalając jej na odwrócenie wzroku, nadal zamykając ją w tej małej pułapce. Myślał o tym czy jest sama, czy powinna poruszać się po mieście bez służby lub męża. Jeżeli ten wyjdzie zza rogu, bez wątpienia urwie mu łeb i wrzuci do Tamizy, Macaulay pływał w niej już jednak wiele razy, a połamany nos i tak od wielu lat był już przekrzywiony. Podobnie jak ona - najwidoczniej - pragnął rozrywki i kochał wiszącą nad nim niepewność. Świat był tak mało istotny, gdy kazano mu ślęczeć w rutynie, gdy wciskano go tam gdzie jego miejsce - mówiono, ze powinien uczciwie pracować, mieszkać na swojej szkockiej wsi. Teraz dopiero był sobą, teraz dopiero dorastał do miana Malarza Koszmarów, którego brzydkie imię sunęło w mgłach płaczącego przez wojnę Londynu.
Kolejny cichy, niski śmiech rozbrzmiał w tej wąskiej przestrzeni miedzy nimi. Przez chwilę się nie odzywał, zamiast tego wyciągnął z kieszeni czarnego płaszcza świeżo skręconego papierosa i wetknął go bezceremonialnie w kącik ust. Nie powinien tutaj palić, to nic. Dopiero gdy końcówka zatliła się ostro, Silas dojrzał nagłą bladość na twarzy Evandry. Ściągnął brwi, postanowił jednak nie zadawać jeszcze zbyt wielu pytań. Po prostu czekał, co jakiś czas odwracając głowę, by nie wypuścić szarej chmury cierpkiego dymu prosto w jej twarz.
- Jestem artystą, ale nie pracuje dla...nikogo - wytłumaczył naprędce, przechylając lekko głowę, by spojrzeć na nią z ukosa. Drobne elementy jej twarzy zmieniły wyraz, a on śledził zmiany te uważnie i z pełnym skupieniem malarza. - I nie tworzę karykatur - dodał, choć słowa utonęły gdzieś w ciszy, kiedy karmin krwi spłynął z jej nosa prosto na krawędź ust. Znów nic nie mówił, milczenie nie było jednak niezręczne, ciężkie raczej jak piżmo lub aksamit. Ponownie sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej złożoną na pół granatową chustkę z cienkiej bawełny. Wsadził papierosa miedzy zęby, a potem bez słowa ni uprzedzenia dwoma palcami uniósł jej podbródek, by zrównać twarz ze swoim spojrzeniem. Wytarł krew lekkim, powolnym gestem, a potem ułożył ozdobiony kilkoma plamami krwi materiał na jej dłoni. Cisza się przedłużała, wokół nich namiot zdawał się szaleć krzykami ludzi dziwnych i żywych eksponatów. Gest był nieodpowiedni, ale Silas nie wydawał się być przejęty - w jego świecie wszystko było naturalne, nic nie było niestosowne. Czasem zabawne, czasem odważne, nigdy nie złe.
- Dlatego tu jesteś, Evandro? - odezwał się w końcu szeptem, jakby poprzednia rozmowa nigdy nie została przerwana. - Lubisz niepewność? Znudziły ci się te jasne ściany i miękkie dywany, hm? Uważaj, miesiąc takie jak te są pełne złodziei i oszustów.
Takich jak on.
- Ach, czyli mój cel został osiągnięty – zaśmiał się krótko. Teraz chciał jej uwagi, był tego pewien od pierwszych słów. Może wcześniej, może od pierwszych spojrzeń w tej kuriozalnej ciemności cyrkowego namiotu. Przepadał za pięknymi twarzami i lgnął do ciekawych umysłów; uwielbiał wpatrzone w jego oczy i rozchylone usta, rumieniec na pojaśniałej twarzy, kiedy głos starał się spokojnie odpowiadać na zadane pytania, choć głowa dawno była gdzieś indziej.
Mogłaby być z nim.
Odważna była to idea, ale Silas nigdy takich się nie bał. Jej dłoń przetrzymana w jego palcach była delikatna, ale pewna w tym geście - nie uciekła w popłochu. Uznał to wiec za zaproszenie do dalszej rozmowy, do przysunięcia się kilka centymetrów, nachylenia nad nią, jakby pragnął zamknąć ją we własnej przestrzeni i na moment oddzielić od otaczającego ich świata. Miał do tego talent - do odbierania ludziom swobody swoim dusznym zapachem jałowca i tytoniu, szelmowskimi uśmiechami i niską zachrypłością zdobionego szkockim akcentem głosu.
- Jeden właśnie to robi - upomniał ją, unosząc w rozbawieniu brwi i również swój ton ściszając do szeptu, brzmiąc teraz jakby zdradzał jej jakąś niezwykle niestosowną tajemnicę. - Przed resztą mogę cię chronić, jeżeli mi na to pozwolisz- Spojrzenie wbił w jasne obręcze jej tęczówek, nie pozwalając jej na odwrócenie wzroku, nadal zamykając ją w tej małej pułapce. Myślał o tym czy jest sama, czy powinna poruszać się po mieście bez służby lub męża. Jeżeli ten wyjdzie zza rogu, bez wątpienia urwie mu łeb i wrzuci do Tamizy, Macaulay pływał w niej już jednak wiele razy, a połamany nos i tak od wielu lat był już przekrzywiony. Podobnie jak ona - najwidoczniej - pragnął rozrywki i kochał wiszącą nad nim niepewność. Świat był tak mało istotny, gdy kazano mu ślęczeć w rutynie, gdy wciskano go tam gdzie jego miejsce - mówiono, ze powinien uczciwie pracować, mieszkać na swojej szkockiej wsi. Teraz dopiero był sobą, teraz dopiero dorastał do miana Malarza Koszmarów, którego brzydkie imię sunęło w mgłach płaczącego przez wojnę Londynu.
Kolejny cichy, niski śmiech rozbrzmiał w tej wąskiej przestrzeni miedzy nimi. Przez chwilę się nie odzywał, zamiast tego wyciągnął z kieszeni czarnego płaszcza świeżo skręconego papierosa i wetknął go bezceremonialnie w kącik ust. Nie powinien tutaj palić, to nic. Dopiero gdy końcówka zatliła się ostro, Silas dojrzał nagłą bladość na twarzy Evandry. Ściągnął brwi, postanowił jednak nie zadawać jeszcze zbyt wielu pytań. Po prostu czekał, co jakiś czas odwracając głowę, by nie wypuścić szarej chmury cierpkiego dymu prosto w jej twarz.
- Jestem artystą, ale nie pracuje dla...nikogo - wytłumaczył naprędce, przechylając lekko głowę, by spojrzeć na nią z ukosa. Drobne elementy jej twarzy zmieniły wyraz, a on śledził zmiany te uważnie i z pełnym skupieniem malarza. - I nie tworzę karykatur - dodał, choć słowa utonęły gdzieś w ciszy, kiedy karmin krwi spłynął z jej nosa prosto na krawędź ust. Znów nic nie mówił, milczenie nie było jednak niezręczne, ciężkie raczej jak piżmo lub aksamit. Ponownie sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej złożoną na pół granatową chustkę z cienkiej bawełny. Wsadził papierosa miedzy zęby, a potem bez słowa ni uprzedzenia dwoma palcami uniósł jej podbródek, by zrównać twarz ze swoim spojrzeniem. Wytarł krew lekkim, powolnym gestem, a potem ułożył ozdobiony kilkoma plamami krwi materiał na jej dłoni. Cisza się przedłużała, wokół nich namiot zdawał się szaleć krzykami ludzi dziwnych i żywych eksponatów. Gest był nieodpowiedni, ale Silas nie wydawał się być przejęty - w jego świecie wszystko było naturalne, nic nie było niestosowne. Czasem zabawne, czasem odważne, nigdy nie złe.
- Dlatego tu jesteś, Evandro? - odezwał się w końcu szeptem, jakby poprzednia rozmowa nigdy nie została przerwana. - Lubisz niepewność? Znudziły ci się te jasne ściany i miękkie dywany, hm? Uważaj, miesiąc takie jak te są pełne złodziei i oszustów.
Takich jak on.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Uśmiechnęła się nieco szerzej, odsłaniając szereg białych zębów, jakby w triumfie po uzyskanym wspólnie sukcesie. Czyżby rzeczywiście byli tu dziś z tego samego powodu? Lady Rosier porzuciła już próby przypomnienia sobie skąd kojarzy profil malarza. Możliwość poznawania go na nowo jawiła się w zdecydowanie jaśniejszych barwach.
- Śmiem twierdzić, że to nie jedyny cel na twojej liście. Może pomóc z osiągnięciem kolejnych? - wysunęła śmiałą propozycję, zbyt dobrze bawiąc się w nowym towarzystwie, by pozwolić mu ot tak uciec po zdobyciu jej uwagi. Młody mężczyzna niewątpliwie skrywał wiele tajemnic, po które chętnie by sięgnęła, gdyby tylko zainteresował się nią równie mocno, a to nie było trudne do uzyskania, zwłaszcza widząc jego utkwione w niej spojrzenie. Mogła udawać speszenie tak bezpośrednią rozmową z nieznajomym, nieśmiało spuścić wzrok, odegrać zakłopotanie, lecz nie wszystkie z salonowych zagrywek dałyby tu oczekiwany wynik. Dobrze wiedziała, że męskie umysły mają ze sobą zbyt wiele podobieństw, wystarczyło tylko znaleźć odpowiednią strunę i wyprowadzić upragniony dźwięk. - Pomoc z pewnością mi się przyda. Mam tylko nadzieję, że będzie mnie stać na twoje usługi - wprowadziła w ton rozbawioną nutę. Wszyscy mieli swoją cenę, jednak nie każdą można było zapłacić złotem. Jak miało się to w przypadku Silasa?
Kolejna z mało subtelnie przekroczonych granic. Wzięła ostrożny oddech, do nozdrzy czarownicy dobiegł gryzący zapach tytoniu zmieszanego z terpentyną. Poddała się gestowi i uniosła brodę. Zastygła w bezruchu, a zmuszone do skupienia wzroku błękitne oczy natychmiast powiększyły się do rozmiarów spodeczków, utkwione w jasnej zieleni jego tęczówek. Mało komu pozwalała się dotykać w przestrzeni publicznej, wszak to kolejny z gestów, jaki nie przystoi. Mogła się oburzyć, natychmiast podnieść z miejsca, dobitnie wyrażając niezadowolenie, ale nie szło ono z prawdą. Otaczający ich gwar nie docierał już do jej uszu, niknął gdzieś w oddali, gdy uwagę niepodzielnie poświęcała artyście. Kiedy się doń nachylił mógł z łatwością rozpoznać słodycz intensywnego zapachu jaśminowych perfum, który przenikał wszystkie z warstw jej ubrań, jak i każdy kosmyk złotych włosów. Przywodził na myśl duszny buduar, do którego spraszani byli kawalerowie o płonnej nadziei, że dostąpią oni zaszczytu przejścia dalej. Wątpiła, by Silas kiedykolwiek miał szansę, by znaleźć się w podobnej sytuacji, lecz malująca się na jego twarzy lekkość, przesłonięta ulatującym z papierosa dymem wskazywała na to, że świetnie by się w niej odnalazł. Zadrżała pod dotykiem, szczerze licząc na to, że był jedynym, który dostrzegł chwilową słabość, ale nawet jeśli byłoby inaczej, gładkie kłamstwa przychodziły jej z łatwością i nikt nie podałby zachowania doyenne w wątpliwość. Serce momentalnie zerwało się do galopu, ale niemożliwym było jednoznacznie stwierdzić czy powodu doszukiwać się w krótkim ataku serpentyny, czy może raczej w sylwetce czarodzieja; odpowiedź mogłaby wielu zaskoczyć. Rozchyliła karminowe wargi, nie wydobył się z nich żaden dźwięk, pozwalając niekrępującej ciszy wytrwać odrobinę dłużej. Wystarczyłoby lekko przechylić głowę, by usta niby-przypadkiem dotknęły naznaczonej plamami farb skóry. Na samą myśl wzdłuż pleców przebiegł kolejny dreszcz, porzuciła ją na dźwięk szeptu, nie pozwalając sobie więcej na podobne skojarzenia.
- Zgodziłeś się mnie przed nimi bronić, pamiętasz? - Zbyt naturalnie przeszła do dalszej części rozmowy, wolną dłoń zaciskając na materiale granatowej chustki. Złożona przed chwilą obietnica nie mogła wypaść żadnemu z nich z głowy, nie kiedy niosła za sobą tak wielki potencjał. Czy ktokolwiek, może poza stojącą na zewnątrz służką, zwróciłby uwagę, gdyby zwyczajnie wyszli z namiotu, kierując się w tylko sobie znanym kierunku? Co, gdyby Silas rzeczywiście był jednym ze złodziei i oszustów, jakim nieostrożne panny zwykły ulegać pod napływem chwili, przekonane obietnicami, mającymi nigdy nie doczekać się spełnienia? Ile już dziewcząt zdołał znęcić, skazując na zhańbienie? Dziwne to było uczucie, ale i wcale Evandrze nieobce, by nie zlęknąć się ponurych wizji, miast tego zapragnąć sprawdzić jak wiele mają związku z prawdą. Wyprostowała się, ale tylko nieznacznie, bez pogłębiania między nimi dystansu. Podtrzymywała szept, bo we własnym odczuciu dzieliła się skrywanymi tajemnicami. - Z czasem wszystko się nudzi, a ja bardzo nie lubię stagnacji. Zdaje się, że masz podobne spojrzenie na świat. - Postawa ta biła nie tylko od wypowiadanych przez niego zuchwale słów. Wykrzywione w ironicznym uśmiechu usta i to nonszalanckie spojrzenie podpuszczały do wyłożenia na stół wszystkich kart. Jeszcze nie teraz, Silasie.
- Opowiedz mi, co wobec tego tworzysz? - Ciekawiła ją kwestia twórczości czarodzieja, zwłaszcza kiedy zaznaczył, że nie pracuje dla nikogo. Wielu było artystów, których dzieła nigdy nie wychodziły na światło dzienne przez ich idealistyczne spojrzenie. Tworzyć chcieli dla samej sztuki, by dać upust własnym uczuciom, by podzielić się pragnieniami. Choć jeszcze nie widziała żadnego z obrazów Macaulaya już teraz wiedziała, że nie chce, by zaginęły w otchłani zapomnienia.
- Śmiem twierdzić, że to nie jedyny cel na twojej liście. Może pomóc z osiągnięciem kolejnych? - wysunęła śmiałą propozycję, zbyt dobrze bawiąc się w nowym towarzystwie, by pozwolić mu ot tak uciec po zdobyciu jej uwagi. Młody mężczyzna niewątpliwie skrywał wiele tajemnic, po które chętnie by sięgnęła, gdyby tylko zainteresował się nią równie mocno, a to nie było trudne do uzyskania, zwłaszcza widząc jego utkwione w niej spojrzenie. Mogła udawać speszenie tak bezpośrednią rozmową z nieznajomym, nieśmiało spuścić wzrok, odegrać zakłopotanie, lecz nie wszystkie z salonowych zagrywek dałyby tu oczekiwany wynik. Dobrze wiedziała, że męskie umysły mają ze sobą zbyt wiele podobieństw, wystarczyło tylko znaleźć odpowiednią strunę i wyprowadzić upragniony dźwięk. - Pomoc z pewnością mi się przyda. Mam tylko nadzieję, że będzie mnie stać na twoje usługi - wprowadziła w ton rozbawioną nutę. Wszyscy mieli swoją cenę, jednak nie każdą można było zapłacić złotem. Jak miało się to w przypadku Silasa?
Kolejna z mało subtelnie przekroczonych granic. Wzięła ostrożny oddech, do nozdrzy czarownicy dobiegł gryzący zapach tytoniu zmieszanego z terpentyną. Poddała się gestowi i uniosła brodę. Zastygła w bezruchu, a zmuszone do skupienia wzroku błękitne oczy natychmiast powiększyły się do rozmiarów spodeczków, utkwione w jasnej zieleni jego tęczówek. Mało komu pozwalała się dotykać w przestrzeni publicznej, wszak to kolejny z gestów, jaki nie przystoi. Mogła się oburzyć, natychmiast podnieść z miejsca, dobitnie wyrażając niezadowolenie, ale nie szło ono z prawdą. Otaczający ich gwar nie docierał już do jej uszu, niknął gdzieś w oddali, gdy uwagę niepodzielnie poświęcała artyście. Kiedy się doń nachylił mógł z łatwością rozpoznać słodycz intensywnego zapachu jaśminowych perfum, który przenikał wszystkie z warstw jej ubrań, jak i każdy kosmyk złotych włosów. Przywodził na myśl duszny buduar, do którego spraszani byli kawalerowie o płonnej nadziei, że dostąpią oni zaszczytu przejścia dalej. Wątpiła, by Silas kiedykolwiek miał szansę, by znaleźć się w podobnej sytuacji, lecz malująca się na jego twarzy lekkość, przesłonięta ulatującym z papierosa dymem wskazywała na to, że świetnie by się w niej odnalazł. Zadrżała pod dotykiem, szczerze licząc na to, że był jedynym, który dostrzegł chwilową słabość, ale nawet jeśli byłoby inaczej, gładkie kłamstwa przychodziły jej z łatwością i nikt nie podałby zachowania doyenne w wątpliwość. Serce momentalnie zerwało się do galopu, ale niemożliwym było jednoznacznie stwierdzić czy powodu doszukiwać się w krótkim ataku serpentyny, czy może raczej w sylwetce czarodzieja; odpowiedź mogłaby wielu zaskoczyć. Rozchyliła karminowe wargi, nie wydobył się z nich żaden dźwięk, pozwalając niekrępującej ciszy wytrwać odrobinę dłużej. Wystarczyłoby lekko przechylić głowę, by usta niby-przypadkiem dotknęły naznaczonej plamami farb skóry. Na samą myśl wzdłuż pleców przebiegł kolejny dreszcz, porzuciła ją na dźwięk szeptu, nie pozwalając sobie więcej na podobne skojarzenia.
- Zgodziłeś się mnie przed nimi bronić, pamiętasz? - Zbyt naturalnie przeszła do dalszej części rozmowy, wolną dłoń zaciskając na materiale granatowej chustki. Złożona przed chwilą obietnica nie mogła wypaść żadnemu z nich z głowy, nie kiedy niosła za sobą tak wielki potencjał. Czy ktokolwiek, może poza stojącą na zewnątrz służką, zwróciłby uwagę, gdyby zwyczajnie wyszli z namiotu, kierując się w tylko sobie znanym kierunku? Co, gdyby Silas rzeczywiście był jednym ze złodziei i oszustów, jakim nieostrożne panny zwykły ulegać pod napływem chwili, przekonane obietnicami, mającymi nigdy nie doczekać się spełnienia? Ile już dziewcząt zdołał znęcić, skazując na zhańbienie? Dziwne to było uczucie, ale i wcale Evandrze nieobce, by nie zlęknąć się ponurych wizji, miast tego zapragnąć sprawdzić jak wiele mają związku z prawdą. Wyprostowała się, ale tylko nieznacznie, bez pogłębiania między nimi dystansu. Podtrzymywała szept, bo we własnym odczuciu dzieliła się skrywanymi tajemnicami. - Z czasem wszystko się nudzi, a ja bardzo nie lubię stagnacji. Zdaje się, że masz podobne spojrzenie na świat. - Postawa ta biła nie tylko od wypowiadanych przez niego zuchwale słów. Wykrzywione w ironicznym uśmiechu usta i to nonszalanckie spojrzenie podpuszczały do wyłożenia na stół wszystkich kart. Jeszcze nie teraz, Silasie.
- Opowiedz mi, co wobec tego tworzysz? - Ciekawiła ją kwestia twórczości czarodzieja, zwłaszcza kiedy zaznaczył, że nie pracuje dla nikogo. Wielu było artystów, których dzieła nigdy nie wychodziły na światło dzienne przez ich idealistyczne spojrzenie. Tworzyć chcieli dla samej sztuki, by dać upust własnym uczuciom, by podzielić się pragnieniami. Choć jeszcze nie widziała żadnego z obrazów Macaulaya już teraz wiedziała, że nie chce, by zaginęły w otchłani zapomnienia.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wyjścia były takie fascynujące i choć zawsze szła krok za swoją panią to nie mogła narzekać. Ellie, tylko pomyśl jakie masz dobre życie - powtarzała sobie codziennie patrząc w lustro każdego poranka. Służyła w istnym pałacu, wśród róż i marmurów, gdzie przepych wręcz onieśmielał, ale nie ją. Była już przyzwyczajona, sprawnie poruszała się po rodowej posiadłości lordów Kent. Niezauważona, niewidzialna choć nie miała na sobie żadnego zaklęcia. Ot, była. Pojawiała się i znikała, niczym zjawa zawsze na posterunku.
Nie mogła długo wytrzymać w namiocie dziwów, do którego weszła jej pani. Lady doyenne była piękna i równie silna bo tak długo już tam siedziała. Ellie nie powinna pozwolić jej iść tam same, ale jak patrzeć na te dodatkowe kończyny!? Albo drzewo na czubku głowy? Czy tam może jakiś ptak uwić sobie gniazdko? To Ellie bardzo interesowało, ale przecież nie zapyta! Tak nie wypada. Tak nie można.
Westchnęła ciężko rozdarta pomiędzy ciekawością, troską o lady a niechęcią i własnym strachem. Przestąpiła z nogi na nogę nie wiedząc co ma zrobić.
Inni goście ją mijali i posyłali niezrozumiałe spojrzenie. Czemu tkwiła tu sama jak ten kołek? Pewnie myśleli, że ma gacha jakiegoś i na niego czeka albo co gorsza jednym z nich jest ten dziwak z namiotu. O zgrozo!
Zegar wybił pełną godzinę, pani powinna już wracać, ale nadal tkwiła we wnętrzu namiotu. Ellie, powinna po panią iść. - Powtarzała w głowie co chwila zerkając na wejście do namiotu. Toczyła wewnętrzną walkę, która przyprawiała ją prawie o fizyczne cierpienie. W końcu uznała, że nie może narażać swojej pani i to jest jej obowiązkiem zatroszczyć się o to aby tej niczego nie brakowało. Poza tym, powinny już wracać do domu. Na Ellie czekały obowiązki.
Weszła do namiotu dziwów starając się nie patrzeć na nikogo dłużej i skupiała się na tym aby odnaleźć lady doyenne. Oblał ją zimny pot zmieszany z dreszczem niepokoju. Nigdzie nie widziała pięknej czarownicy. Zadrżała w niepokoju zmieszanym ze stresem. A co jeśli ją zgubiła? Co jeżeli leżała gdzieś w ciemnym kącie bo ktoś wykorzystał jej łagodność?!
Przerażenie odmalowało się w dużych oczach służącej gdy z ulgą dostrzegła jasne włosy swojej pani. Prawie biegiem rzuciła się w jej stronę nie chcąc znów jej stracić z oczu.
-Lady doyenne… - Zaczęła cicho i dygnęła przed mężczyzną. -Czas nam się kończy. - Dodała nieśmiało spuszczając wzrok na swoje buty. Proste ale nienagannie czyste. Nie mogła się inaczej pokazać w towarzystwie artystokratki.
I show not your face but your heart's desire
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Namiot Dziwów
Szybka odpowiedź