Ferrels Wood
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ferrels Wood
Znajdujące się na pograniczu hrabstwa lasy Northamptonshire określane są mianem angielskiego trójkąta bermudzkiego, coraz liczniej odwiedzanego przez żądnych wrażeń mugoli. Swoje niezwykle miano bor zawdzięcza licznym zniknięciom, zarówno niemagicznych gości jak i doświadczonych w podróżach czarodziejów. Stare, skrzypiące przy każdym podmuchu wiatru drzewa nie tylko stwarzają nastrój grozy, lecz przez swój jednakowy wygląd skutecznie osłabiają umiejętności rozeznania w otoczeniu. Im głębiej wejdzie się w las tym silniejsze powstaje wrażenie szybko upływającego czasu i oddalania się od jego skraju. Każdej nocy drzewa spowija gęsta mgła, która opada późnym wieczorem i utrzymuje się na poziomie ściółki jeszcze kilka godzin po wschodzie słońca, którego promienie praktycznie nie docierają do głębi lasu. Podróżnicy, którzy przebrnęli szczęśliwie wspominają o pojawiających się w ciemności twarzach, rzekomo należących do zbłąkanych przed wieloma laty dusz, które utknęły tu na zawsze.
Musiał przyznać, że Ollie był wyjątkowo upartym człowiekiem, skłonnym zachować milczenie nawet w sytuacji beznadziejnej, nie mając już cienia szans na wyjście z niej obronną ręką. Chociaż jakby nie patrzeć, bronić nie zamierzał się ani trochę, bez żadnych protestów pozwalając wytrącić sobie z dłoni różdżkę, a następnie ją zniszczyć; nawet nie spojrzał w kierunku trzeszczącego pod butem drewna, wciąż wlepiając spojrzenie w martwą kobietę obok. Lecz czy naprawdę był aż tak uparty, by nie powiedzieć nic, niezależnie od motywacji? Koryto rzeki. Mało dokładna informacja. Bulstrode już otwierał usta, by to skomentować, lecz mężczyzna postanowił jednak rozwinąć myśl. Na wschód, przy korycie rzeki, w niedźwiedziej jamie. Trochę lepiej, lecz wiąż nieidealnie.
- Na południe od ruin Delapré? - zapytał uważnie, pragnąć dookreślić wskazaną lokalizację, by uniknąć nieporozumień i nie błądzić po omacku, gdy przyjdzie im rozprawić się z resztą zdrajców. Wyczerpany mężczyzna tylko skinął głową, a kąciki ust Maghnusa powędrowały nieznacznie ku górze w uśmiechu zadowolenia. Wiedział dokładnie, o którym miejscu mówił, w okresie letnich polowań bywał często w tamtej okolicy - zwierzyny w korycie rzeki nie brakowało nigdy. Ale nie zamierzał porywać się z motyką na słońce, zdecydowanie nie po tym, jak na własnej skórze doświadczył swojej fatalnej passy w starciu z zaledwie dwójką zbiegów. Nie, wyprawę do niedźwiedziej jamy trzeba było należycie zaplanować, zebrać ludzi, którzy otoczyliby kryjówkę z dużym zapasem i stopniowo zacieśniali krąg, nie pozwalając się nikomu wymknąć niepostrzeżenie; w żadnym razie nie było to zadanie dla dwóch osób. - Z miłą chęcią - odpowiedział na pytanie Rity, która również była przekonana co do tego, że nie ma już co odkładać w czasie nieuniknionego. - Żmija zawsze pozostanie żmiją. Jeśli ukąsiła raz, będzie kąsać dalej, dopóki ktoś nie odetnie jej łba- oznajmił beznamiętnie. Nie wierzył w drugie szanse. To zdrajca, a zdrajcom nie należy się litość. - Coccineus - wypowiedział formułę zaklęcia, wykonując zamaszysty gest nad ciałem kobiety, rozczarowanie jednak po raz kolejny tego dnia rozlało się na jego języku gorzkim smakiem, a skronie zaćmiły tępym bólem. Kapryśna moc czarnej magii syciła się jego witalnością, lecz nie zamierzał odpuszczać, nie teraz, gdy należał im się wielki finał.
- Coccineus - powtórzył uparcie, akcentując wyraźnie każdą zgłoskę, w myślach przywołując wszystkie razy, gdy został zdradzony, wszystkie razy, gdy gotował się ze złości, pragnąc wymierzyć sprawiedliwość. Zitan usłuchał go ostatecznie, wiązka zaklęcia ugodziła w martwe ciało, które drgnęło dziwnie i zaczęło skwierczeć. Maghnus skierował różdżkę na Olliego, w którego z niespodziewaną siłą uderzył strumień wrzącej krwi jego ukochanej, z którą tak bardzo chciał się połączyć. Impet odrzucił mężczyznę w tył, a skute kończyny uniemożliwiły jakiekolwiek amortyzowanie upadku, chociaż Bulstrode szczerze wątpił, by mężczyzna był w stanie zareagować jakkolwiek; szok mieszał się na jego twarzy z bólem, dotkliwe oparzenia rozlały się na jego odsłoniętej skórze. Gdy runął na ziemię, był już nieprzytomny. O krok od śmierci, która miała nadejść szybko.
| nieudane Coccineus -> żywotność: 177/212 (35 psychiczne), -5 do rzutów -> udane Coccineus
| Ollie po wyjściu z szafki: 30/100 -> po Coccineus: 0/100 (30 tłuczone, poparzenia, psychiczne), śmierć
- Na południe od ruin Delapré? - zapytał uważnie, pragnąć dookreślić wskazaną lokalizację, by uniknąć nieporozumień i nie błądzić po omacku, gdy przyjdzie im rozprawić się z resztą zdrajców. Wyczerpany mężczyzna tylko skinął głową, a kąciki ust Maghnusa powędrowały nieznacznie ku górze w uśmiechu zadowolenia. Wiedział dokładnie, o którym miejscu mówił, w okresie letnich polowań bywał często w tamtej okolicy - zwierzyny w korycie rzeki nie brakowało nigdy. Ale nie zamierzał porywać się z motyką na słońce, zdecydowanie nie po tym, jak na własnej skórze doświadczył swojej fatalnej passy w starciu z zaledwie dwójką zbiegów. Nie, wyprawę do niedźwiedziej jamy trzeba było należycie zaplanować, zebrać ludzi, którzy otoczyliby kryjówkę z dużym zapasem i stopniowo zacieśniali krąg, nie pozwalając się nikomu wymknąć niepostrzeżenie; w żadnym razie nie było to zadanie dla dwóch osób. - Z miłą chęcią - odpowiedział na pytanie Rity, która również była przekonana co do tego, że nie ma już co odkładać w czasie nieuniknionego. - Żmija zawsze pozostanie żmiją. Jeśli ukąsiła raz, będzie kąsać dalej, dopóki ktoś nie odetnie jej łba- oznajmił beznamiętnie. Nie wierzył w drugie szanse. To zdrajca, a zdrajcom nie należy się litość. - Coccineus - wypowiedział formułę zaklęcia, wykonując zamaszysty gest nad ciałem kobiety, rozczarowanie jednak po raz kolejny tego dnia rozlało się na jego języku gorzkim smakiem, a skronie zaćmiły tępym bólem. Kapryśna moc czarnej magii syciła się jego witalnością, lecz nie zamierzał odpuszczać, nie teraz, gdy należał im się wielki finał.
- Coccineus - powtórzył uparcie, akcentując wyraźnie każdą zgłoskę, w myślach przywołując wszystkie razy, gdy został zdradzony, wszystkie razy, gdy gotował się ze złości, pragnąc wymierzyć sprawiedliwość. Zitan usłuchał go ostatecznie, wiązka zaklęcia ugodziła w martwe ciało, które drgnęło dziwnie i zaczęło skwierczeć. Maghnus skierował różdżkę na Olliego, w którego z niespodziewaną siłą uderzył strumień wrzącej krwi jego ukochanej, z którą tak bardzo chciał się połączyć. Impet odrzucił mężczyznę w tył, a skute kończyny uniemożliwiły jakiekolwiek amortyzowanie upadku, chociaż Bulstrode szczerze wątpił, by mężczyzna był w stanie zareagować jakkolwiek; szok mieszał się na jego twarzy z bólem, dotkliwe oparzenia rozlały się na jego odsłoniętej skórze. Gdy runął na ziemię, był już nieprzytomny. O krok od śmierci, która miała nadejść szybko.
| nieudane Coccineus -> żywotność: 177/212 (35 psychiczne), -5 do rzutów -> udane Coccineus
| Ollie po wyjściu z szafki: 30/100 -> po Coccineus: 0/100 (30 tłuczone, poparzenia, psychiczne), śmierć
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zlecenia takie jak te pozwijały się rozwijać. Oczywiście, mogłam trenować z taką Wren w zaciszu chaszczy w moim ogródku, ale jednak to tu działa się akcja. Nie sądziłam, że będą potężnymi przeciwnikami, a jednak zaskoczyli mnie. Musiałam coraz mocniej zacząć zwracać uwagę na własną butność i pewność siebie, przyłożyć się nieco mocniej do obserwacji, do analizy. Dzisiaj poniosły mnie emocje, co sprawiło, że teraz biodro bolało mnie niemiłosiernie. Widziałam jak Maghnus korzystał z czarnej magii i to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy ja też bym tak potrafiła. Miałam wrażenie, że to wymaga zbyt wielkiego opanowania, a moje myśli potrafiły błądzić w kierunkach, w których nie chciałam ich zatrzymywać. Obawiałam się, że korzystanie z tego typu zaklęć zakończyłoby się dla mnie co najmniej tragicznie, a jednak... Coś pociągało mnie w tej dziedzinie. Dzisiaj Maghnus poradził sobie dobrze, ale miał parę błędów. Nie chciałam mu tego wytykać, miałam wrażenie, że to nie kwestia braku umiejętności, bo jego przecież znałam, a parszywego pecha, który zleciał na niego tego dnia. Najważniejsze, że się udało. Ja nie oceniam... Nigdy nie oceniałam. Chociaż nad nami pohukiwała jakaś sowa, a Raido obserwował wszystko z gałęzi jednego z pobliskich drzew, to wisieliśmy w ciszy. Po pojedynku, w którym wydarzyło się zbyt wiele, został teraz trup, a obok niego niemal wrak mężczyzny o przykrych oczach i drgających dłoniach. Pokiwał tylko głową, gdy Maghnus dopytał o konkretną lokalizację. Ja nie znałam się na tych terenach, to też wierzyłam, że gdy pyta, to wie o co. Lord tych ziem wiedział już, gdzie chowa się reszta buntowników, tak więc, gdy stał i mierzył różdżką w parkę, ja jedynie obserwowałam. Raido zleciał z gałęzi i wylądował na moim ramieniu, zapewne miał tu używane, myszy polne to rarytas dla takich ptaszysk. Z różdżki Bulstroda wystrzelił promień, który spowodował dziwny bulgot, a chwilę potem rozbrysk krwi, prosto na twarz mężczyzny, który krzyczał, gdy jego skóra się topiła. Runął na ziemię nieprzytomny. Zapewne za kilkanaście sekund będzie już martwy. - Wiesz gdzie mnie szukać, gdybyś potrzebował pomocy z tamtymi w jamie - powiedziałam spokojnie, odchodząc do drzewa, aby chwycić za swoją miotłę. Kiwnęłam jeszcze głową, na pożegnanie towarzyszowi Tyle musiało nam wystarczyć. Truchła nieprzyjaciół, które spoczywały przy jego nogach, były idealną laurką i pięknym zwieńczeniem tego jak zaczynał wyglądać dla nich świat. Swoją drogą... Łatwo jest kryć się w tłumie, ale wewnętrzny głos często przypomina mi, jak bardzo ich nienawidzę. Wsiadłam na Kometę i odleciałam z tego lasu, wciąż czując, jak moje biodro pęka z bólu. Zapewne było porządnie stłuczone i wieczorem, ściągając spódnicę, zobaczę na nim purpurowego siniaka ozdobionego zadrapaniami. Mogłam od razu lecieć do Cassandry i poprosić, aby na nie spojrzała, w końcu potrzebowałam go do chodzenia. I już nie chodziło o to, że mogło mnie boleć, ja po prostu nie mogłam sobie pozwolić na bycie wolniejszą niż zawsze, czas miał znaczenie, szybkość miała znaczenie.
zt x2
zt x2
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Dwójka ludzi, dobrze po trzydziestce. Nie byli przygotowani na przeprowadzkę, to widać. Jakieś 2 mile w głąb lasu. Te słowa z raportu poproszonej o pomoc panny Runcorn zapoczątkowały ciąg dynamicznych zdarzeń rozgrywających się w gęstwinach Ferrels Wood, w którym - według doniesień - już od pewnego czasu skrywali się rebelianci i zdrajcy, którym po tchórzowskiej ucieczce z Londynu zabrakło sił lub zasobów, by dotrzeć na tereny promugolskie i dołączyć do partyzantki poszukiwanego listem gończym Longbottoma. Skandaliczne wieści nie dawały Maghnusowi spokoju, nie pozwalały mu po prostu zignorować całej sprawy bez dokładnego zbadania jej dna, bez sprawdzenia czy plotki mają w sobie ziarno prawdy, a wśród leśnych ostępów faktycznie nie znajdowało się gniazdo żmij, gotowych w każdej chwili rozpełznąć się we wszystkie zakamarki hrabstwa i ukąsić boleśnie w najmniej spodziewanym momencie. Musiał przyznać sam przed sobą, wybór Ferrels Wood, okrytego złą sławą angielskiego trójkąta bermudzkiego, odstraszającego zarówno za sprawą upiornych historii o licznych zaginięciach, jak i nieprzemijającej mgły spowijającej wiekowe, porośniete mchem konary, w całej swej bezczelności był wyborem doskonałym na kryjówkę. Całość zaczęła się skromnie, od przeprowadzonego przez Ritę na jego zlecenie rozeznania w terenie i wytropienia wspomnianej dwójki, z której kobieta nie przeżyła pojedynku - a mężczyzna zakończenia przesłuchania. Nie był im już dłużej potrzebny, potwierdził najgorsze obawy, że nie byli odosobnionym przypadkiem uciekinierów, a jedynie cząstką oddzieloną od większej grupy; odpowiednio zachęcony wskazał lokalizację obozowiska nieopodal koryta rzeki Nene, a następnie podzielił los należny zdrajcom.
Nie zdecydował się na dalszą wyprawę do wskazanej niedźwiedziej jamy wyłącznie z panną Runcorn; tego dnia fortuna mu nie sprzyjała, a jeśli miały się potwierdzić jego najgorsze obawy, obozowisko mogło być zbyt liczne, by skutecznie je zlikwidować bez zaangażowania odpowiedniej ilości pomocników, którzy byliby zdolni otoczyć kryjówkę i nie pozwolić przemknąć obok i zbiec żadnemu ze zdrajców. Postanowił z pełnym przekonaniem - te nędzne karaluchy nie ujrzą kolejnego wschodu słońca i zamierzał swój plan wyegzekwować co do joty.
Nie było to łatwe przedsięwzięcie, nie w tak krótkim czasie. Umówiwszy się na pilne spotkanie z sir Dagonetem, Maghnus nakreślił w szczegółach zaistniałą sytuację w hrabstwie i wagę działań, jakie musieli podjąć możliwie jak najszybciej, znając dokładną lokalizację obozowiska. Odwołując się do mnogości argumentów, spożytkował większość swoich pokładów retoryki i perswazji, nim nestor ostatecznie udzielił mu swojego błogosławieństwa, w ślad za którym szły niezbędne zasoby. Nie marnował czasu; do spółki z kuzynostwem rwącym się do akcji zarządził mobilizację wyznaczonych mu strażników, a posłańcom o srebrzystej mowie zlecił udać się do okolicznych miasteczek, takich jak Paulerspury, Towcester i Kettering, by odnaleźli skorych do przysłużenia się mieszkańców, a w tych wahających się rozbudzili niepohamowane pragnienie do tego, by przyłożyć swe różdżki w tak szczytnym celu. Wyznaczył dobę na mobilizację oraz zbiórkę na terenach łowieckich nieopodal Bulstrode Park następnego wieczoru. W ramach przygotowań, odwiedził znajdującego się na usługach rodziny alchemika, by pobrać od niego zapas eliksirów bojowych i leczniczych, a następnie korzystając z jednej z map regionu znajdujących się w rodowej bibliotece, sporządził szkic wraz z najbardziej prawdopodobnym umiejscowieniem kryjówki i rozrysował na nim schemat najbardziej optymalnego przemieszczania się, by zająć pozycje ofensywne, dające im przewagę nad zaskoczonym przeciwnikiem. Przekreślał wybrane trasy i zaczynał pracę od nowa wielokrotnie nim ostatecznie stwierdził, że obrany plan wydaje się być planem skutecznym.
Tamtej nocy nie spał najlepiej, w myślach kalkulując możliwe scenariusze, lecz nie zamierzał ulegać kiełkującemu uczuciu niepokoju przed spoczywającą na nim odpowiedzialnością, zdusił je w sobie w zarodku, rzucając się w wir kolejnych przygotowań, by mieć pewność, że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Gdy słońce skryło się za nieboskłonem, zjadł lekkostrawną kolację, przywdział ciężkie, skórzane buty, gruby, jesienny płaszcz z obszyciem z czarnego futra i ciepłe rękawiczki, by w towarzystwie nieznacznie młodszych kuzynów, strażników o hardych twarzach i pięciu, najlepiej wytresowanych i obłożonych wyciszającym zaklęciem Silencio ogarów myśliwskich ruszyć na spotkanie z ludnością gotową wykazać się lokalnym patriotyzmem. Grupa okazała się być całkiem spora, właściwie większa niż Maghnus zakładał - uśmiechnął się w zadowoleniu i osobiście przywitał każdego z mężczyzn, dziękując im z osobna za pomoc w walce o lepsze jutro. Jego doświadczenia mówiły, że szczere docenienie ludności, personalny kontakt z lordem i użycie podobnych, wzniosłych frazesów, pozytywnie wpływały na morale i sprawiało, że szarzy, przeciętni ludzie byli bardziej skłonni do wielkich czynów. Liczył na ich odwagę, a przede wszystkim - liczył na ich bezwzględność. Zgromadził wszystkich wokół siebie i do spółki z Cathalem, kuzynem, któremu ufał najbardziej ze wszystkich, przedstawić plan ofensywy i najważniejszą ze wszystkich zasad: nie mieli znać litości dla przeciwnika. Wyznaczyli podział na mniejsze grupy, każdy z pięciu uczestniczących w przedsięwzięciu lordów Bulstrode dostawał swoją garstkę ludzi, wraz z którą mieli okrężną drogą zająć wskazane lokacje naokoło obozowiska, by stworzyć część okręgu, który zamknie zdrajców w potrzasku. Upewniwszy się, że wszyscy zrozumieli role, jakie mieli odegrać w tym teatrum, każda grupa ruszyła oddzielną trasą, by nie wzbudzać zbytecznego hałasu i nie przyciągać niechcianej uwagi.
Grupa przydzielona Maghnusowi miała za zadanie podjąć się najbardziej śmiałego ataku frontalnego. Wyminąwszy ruiny Delapré Abbey, nakazał współtowarzyszom zachowanie szczególnej uważności i absolutnej ciszy, by nic nie zdradziło ich obecności. Element zaskoczenia mógł się okazać ich najważniejszym atutem, nie zamierzał go tracić. Idący przy boku szlachcica łowczy zachęcił gestem psy do rozbiegnięcia się na boki, a oni sami, po przejściu kilkuset kolejnych jardów, dostrzegli wejście do skrytej pomiędzy drzewami niedźwiedziej jamy. Z jej wnętrza jaśniało ciepłe światło palonych ognisk, rozbrzmiewały głosy niczego niespodziewających się ludzi, z pewnością więc było to wskazane przez Olliego miejsce i wskazana przez niego grupa. Zapewne wciąż nie znaleźli zmasakrowanych ciał dwójki, która się się od nich odłączyła, wtedy nie zachowywaliby się tak niefrasobliwie, a może wręcz przenieśliby obozowisko w bezpieczniejszy punkt. Pewni tego, że nikt nie zapuści się tak głęboko w ten podobno przeklęty las, sami sobie mieli być winni własnej zguby. Bulstrode skrył się za niewielką skarpą, zza której widział dokładnie dwóch pogrążonych w ożywionej rozmowie wartowników, a przydzieleni mu strażnicy, niewidoczni w mrokach nocy i gęstym listowiu, ustawili się w półokręgu, zapewniając sobie dogodne pozycje do ataku. Maghnus zaczekał na umówiony sygnał, charakterystyczne zielone iskry wystrzelone ponad drzewami daleko za jamą, oznaczające gotowość do ataku. Skinął głową łowczemu, który wypuścił jednego z ogarów do dzikiej szarzy wzdłuż pobliskiego koryta rzeki - a dźwięk szybko przemieszczającej się istoty, łamania suchych gałęzi, szeleszczenia szuwarów, przez które się przedzierał i ostatecznie chlupot brodu, po którym galopował w werwie właściwej psom myśliwskim, szybko odwrócił uwagę wartowników. Niewiele myśląc, nie ostrzegli nawet biesiadujących przy ogniskach w głębi jamy ludzi i rzucili się do pogoni za zwierzęciem. Gdzieś nieopodal skarpy zbiegającej do rzeki błysnęły dwa zaklęcia, a zaskoczeni wartownicy padli na ziemię bez życia nim zdążyli chociażby krzyknąć. Dwójka strażników zwinnych jak cienie wkradła się do jamy, by wrzucić doń flakony z miksturą buchorożca, a następnie zbiec niepostrzeżenie. Głęboko w jamie nastąpiła eksplozja wstrząsająca ziemią przysypującą sklepienie jamy, rozgrzały krzyki paniki i wrzawa uciekających z wnętrza ludzi, obawiających się, że skalna grota runie na ich głowy. Odczekali jeszcze parę chwil, czekając, by jak najwięcej robactwa wyległo z jamy, nim przystąpili do otwartego ataku, a zewsząd rozbłysły wiązki rzucanych zaklęć bojowych. Przerażeni rebelianci próbowali się bronić, próbowali odpowiadać ofensywą, choć posyłane przez nich zaklęcia rzucane były między drzewa, na oślep, a część z nich wdrapała się na skarpę ponad wejściem jamy, by salwować się ucieczką w przeciwnym kierunku. Tam czekała jednak na nich niemiła niespodzianka w postaci grup Cathala oraz Sedrica, które wprost rwały się do bitki. Maghnus uśmiechnął się krótko, słysząc niewybredne inkantacje rozbrzmiewające naokoło, plugawe inkantacje, którymi sam chętnie się posiłkował, pragnąc zadać jak największe obrażenia, wywołać jak największy ból, przynieść jak najszybszą śmierć. Trójka kobiet z gromadką dzieci próbowały wyrwać się obławie i przemknąć na wschód, tam jednak niemalże wpadły na Lionela i Erastusa oraz towarzyszących im mężczyzn z Towcester, którzy w mig rozbroili i spętali uciekinierów zgodnie z dyrektywą, by dostateczną ilość osób pojmać jako zakładników i uczynić z nich później przykład i przestrogę przed tymi, którzy mogliby rozważać podobne akty nieposłuszeństwa obywatelskiego. Ze wszystkich stron uszu Maghnusa dobiegały krzyki i błagalne lamenty, na które jednak zarówno strażnicy, jak i ochotnicy z okolicznych miasteczek pozostawali głusi. Zero litości, tej zasady wszyscy trzymali się wiernie.
- Panie, pojmaliśmy dowódcę rebeliantów! - oznajmił zdyszany łowczy, który już po chwili zaprowadził szlachcica do zagonionego pod drzewo mężczyzny. Na oko zbliżał się do pięćdziesiątki, jego twarz była zmęczona i brudna, ubrania zakrwawione i poszarpane przez ogary, które otoczyły go i teraz krążyły naokoło, pilnując swej ofiary.
- Jak się nazywasz? - zapytał Maghnus, podchodząc bliżej pomiędzy psami. - Macie więcej kryjówek? Ilu was jest? - zasypywał go gradem pytań, wiedząc, że w najbliższym czasie nie będzie miał okazji uzyskać odpowiedzi na nurtujące go kwestie.
- Nolan Hopkirk, lordzie Bulstrode - splunął na ziemię, pogardliwie go tytułując, a jeden z psów zawarczał gardłowo.
- Macie więcej kryjówek? Ilu was jest? - powtórzył Maghnus uparcie, mierząc w niego różdżką. Musiał mieć pewność. Hopkirk milczał jak zaklęty.
- Panie, pozwól mi... - zaczął łowczy, wysuwając się do przodu, jednak Bulstrode uciął jego wypowiedź krótkim gestem dłoni.
- Bucco - zitan świsnął w powietrzu, a niewidzialna siła uderzyła rebelianta w dół szczęki, sprawiając, że jego głowa niemalże teatralnie odskoczyła do tyłu i uderzyła w pień.
- Nic nie powiem, nic nie wiem - odpowiedział hardo mężczyzna. Uśmiechnął się szaleńczo, odsłaniając ziejące czernią szczerby po jedynkach, a po brodzie spływała mu krew. Pomimo drugiej szansy, nie skorzystał z niej.
- Aquassus - zainkantował zaklęcie, a oczy Hopkirka już po chwili błysnęły białkami, gdy ruszał ustami jak wyjęta z wody ryba i próbował zaczerpnąć powietrza, które kradła mu z płuc czarna magia. Wił się bezradnie, walcząc z nieistniejącą wodą zalewającą jego drogi oddechowe dopóki Maghnus nie zakończył tortuty. - Nie lubię się powtarzać - dodał ostrzegawczo.
- Jest... jest jeszcze obozowisko w Dockey Wood i drugie w Chiltern Hills. Może więcej, rozdzieliliśmy się przed ponad miesiącem. Łącznie z nami niecałe sto osób, nic więcej nie wiem, przysięgam! Litości, panie, błagam! - zawył Nolan, gdy zaczerpnął już na nowo powietrza. Bulstrode odnotował w myślach wskazane miejsca i chociaż wieści o tak licznych grupach zdrajców szwendających się po jego ziemiach napawała go rozczarowaniem, nie dał tego po sobie poznać. Spojrzał beznamiętnie na Hopkirka, który po krótkiej zachęcie śpiewał już inną piosenkę.
- Dam ci litość, na jaką zasługujesz, Nolanie, bądź spokojny - oznajmił Maghnus niemalże łagodnym barytonem, a następnie wycelował w niego różdżkę ponownie. - Vulnerario - zainkantował, wyobrażając sobie, jak niewidzialny miecz nieustępliwie rozpruwa ciało zdrajcy, od gardła aż po koniec mostka. Krótki krzyk został zduszony bluzgnięciem krwi, a Hopkirk zamilkł już na zawsze. - Powieście jego ciało na drzewie przy wejściu do jamy - zakomenderował szlachcic, na wypadek gdyby jakikolwiek inny zdrajca miał dotrzeć w to miejsce, szukając rady dowódcy. Niech wiedzą jaki los spotyka rebeliantów, niech boją się i pierzchną jak najszybciej z jego ziem.
Wokół zapadła już cisza. Żadne zaklęcia nie mknęły ponad ich głowami, żadne bojowe okrzyki nie rozbrzmiewały w zbliżającej się ku końcowi nocy, już tylko wyselekcjonowani zakładnicy lamentowali, przerażeni losem współbratymców i tym, co ich samych czekało. Maghnus przywołał do siebie kuzynów i powiódł spojrzeniem po ich twarzach, były zmęczone, lecz w ich oczach pobłyskiwał cień satysfakcji i morderczego apetytu, który został zaspokojony.
- Jakie straty? - zapytał, rozglądając się po ścielących się naokoło ciałach.
- Pięciu z Kettering, trzech z Paulerspury i jeden z Towcester. Jeden z Bulstrode Park - odpowiedział Cathal, a Maghnus pokiwał głową w zadumie. Śmierć w podobnym starciu zdawała się być nieunikniona, ale ofiary po ich stronie zawsze były niefortunnym zdarzeniem, napawającym go swoistego rodzaju smutkiem.
- To byli dobrzy ludzie - oznajmił donośnie, pragnąc, by usłyszeli go wszyscy zebrani. - Ich ofiara nie zostanie zapomniana. Ich rodziny nie będą pozostawione samym sobie. Wdowy i ich dzieci odwiedzę osobiście i zadbam o ich dobrobyt - kontynuował, składając solenna przysięgę, której zamierzał dopełnić.
- Co z zakładnikami? Mamy pięciu mężczyzn, pięć kobiet i pięcioro dzieci - zapytał Sedric, zerkając na spętanych, bezbronnych ludzi.
- Weźcie ludzi do pomocy i po trójce zakładników, po jednym z każdej grupy. Rozdzielcie się, powieście ich w odstępach na skraju lasu, zawieście na ich szyjach tabliczki z ich przewinami, niech każdy wie, co robimy ze zdrajcami, niech każdy wie, że wspierali Zakon Feniksa i zapłacili za to najwyższą cenę. Cathal, zajmiesz się zachodnią i północno-zachodnią granicą Ferrels Wood. Sedric, ty pójdziesz na północ. Lionel, twoje będzie południe i południowy-zachód. Erastus, pod twoją opiekę trafia północny-wschód lasu. Ja zadbam o granicę wschodnią i południowo wschodnią. Nie zawiedźcie mnie - zarządził dalszy podział obowiązków. Lordów tych ziem w polowaniu brała udział piątka, oczekiwał więc, że nieznacznie młodsze kuzynostwo weźmie na swe barki ciężar odpowiedzialności i dopilnuje należytego wykonania powierzonych im działań.
- Ależ, Maghnusie, dzieci... - zaprotestował nieśmiało Sedric, lecz Bulstrode nie dał jego wątpliwościom dojść do głosu.
- Z zatrutego drzewa wyrastają tylko zatrute owoce. Nie żałuj ich, Sedricu, krew tych dzieci na rękach mają zdrajcy świadomi ryzyka swych czynów, Zakon Feniksa i Harold Longbottom, który rozpętał tę wojnę. To ich wińcie za każdą uncję przelanej krwi - mówił głośno, na tyle głośno, by mieszkańcy służący swą pomocą doskonale słyszeli słowa i byli pewni, kto ponosił odpowiedzialność za okrucieństwa, jakie rozgrywały się w Northamptonshire, jakie rozgrywały się w całym kraju. - Dzieci, Serdicu, najlepiej pokażą, że nie cofniemy się przed niczym, by oczyścić nasze ziemie ze szlam i rebeliantów. Nie miej litości, kuzynie, Zakon dla ciebie by jej nie miał - dokończył swą myśl, a oczy Sedrica błysnęły złością, jakby dopiero powołanie się na karygodne czyny Zakonu Feniksa przemówiło do jego rozsądku i uciszyło sumienie. Skinął głową posłusznie. Przytaknąwszy w potwierdzeniu, każdy z kuzynów rozszedł się w swoim kierunku, zabierając wyznaczonych zakładników.
Maghnus pragnął, by poczuli w ustach smak wojny, by przebudzili w sobie wolę do walki, jeśli nie zrobili tego dotychczas. Era bycia spolegliwymi cieniami była już za nimi, nadeszły nowe, mroczne czasy, czasy, w których mogli osiągnąć wielkość, jeśli tylko tego wystarczająco mocno pragnęli. Miał ambicję zadbać o to, by młodzi lordowie Bulstrode podążali jedyną słuszną ścieżką.
Świt zastał Ferrels Wood z truchłami zdrajców powiewającymi na jesiennym wietrze.
| zt, 2385 słów
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W świecie czarodziejów klątwy nie były niczym nadzwyczajnym. Rzucanie ich mugole przypisywali cyganom. Rzucane przez cyganki na młode dziewczęta, które traciły głowy dla cyganów i uciekały w zbyt młodym wieku razem z nimi. Rzucane na małych chłopców, by byli chorowici i nie dożywali dorosłości. Rzucane na wrogów i ich rodziny; przeklęcie tych, którzy zaszli im za skórę. Większość tych historii była wyssana z palca, ale cyganom przypisywano szarlataństwo od wieków, jak zrozumiał, nie bez powodu. W ich rodzinie też byli czarodzieje. On sam był czarodziejem. Po mamie. Ale nie zwykli przeklinać ludzi. Parali się ziołolecznictwem, uzdrowicielstwem, hodowlą zwierząt, słysząc, że niektórzy potrafili się z nimi porozumiewać. Tak naprawdę. Ale wierzył, że niektórzy to robili. Przeklinali innych. W tajemnicy, napędzani gniewem, nienawiścią. Ostatnio zaczął o tym myśleć. Koszmary, które miewał — być może wcale nie były odpowiedzią na to, co przeszedł. Może były zesłane przez kogoś. Może los Thomasa był przeklęty. Ktoś przeżył, ktoś nienawidził go i obarczał stratą. Jeśli to była prawda, oni wszyscy byli w niebezpieczeństwie. Wszystkie klątwy miały tak samo wielką i zabójczą moc.
Przyśnił mu się kary ogier. To był fatalny omen.
Miał to zrobić już dawno, ale nie miał wystarczająco odwagi. Miał pomówić z bratem, ale na to też brakowało mu sił. Unikał go, uciekał wcześniej, byle się z nim nie spotkać, a kiedy wracał do domu późno, przemykał na górę, byle tylko nie zachodzić do salonu, gdzie sypiał. Nie mógł tak ciągnąć tego w nieskończoność, ignorować podszeptów losu, zdarzeń. Nie wszystko dało się zamieść pod dywan, brudu nagromadziło się zbyt wiele. Kiedy wychodził do pracy chciał poczekać aż wstanie, ale ostatnie zbudził go, zostawiając z krótką informacją, że wieczorem musi być gotowy długiej drogi na miotle. Kiedy wrócił; nie czuł ani głodu ani zmęczenia. Zabrał z domu miotłę i wskoczył na nią kiedy tylko zobaczył, że Thomas opuszcza dom, który zamieszkiwali. Nie odzywał się do niego całą drogę, milczał, prowadząc. Lecieli wiele mil, podróż była długa. Nastał zmrok, a to utrudniało orientację w terenie, ale trzymał się świateł i zaklęcia wskazującego kierunek — trzymał się gwiazd. Tego jednego Jayden nauczył go dobrze. Podróżować dzięki mapie nieba. Raz po raz zerkał przez ramię, upewniając się, że Thomas wciąż za nim leci. Nie był pewien, czy orientował się, gdzie są. Była już noc, a on mógł nie pamiętać. Ale James pamiętał. Przeczesał każdy skrawek pobliskich terenów, szukając śladów swojej rodziny.
Wylądował na skraju lasu, który był wyraźnym punktem orientacyjnym w okolicy. Wzdłuż linii skierował się na wzgórza porośnięte drzewami. Zwolnił, idąc pod górę, choć nie przez zmęczenie. Wspomnienia napływały do niego, jakby to wydarzyło się wczoraj. Wtedy tylko nad drzewami unosił się dym i pomarańczowa łuną po dopalającym się ogniu. Był pewien, że swąd palonych ciał wciąż się tu unosił. Ale nie wszyscy spłonęli. Niektórzy po prostu zostali w krzakach, jak ich dziadkowie. Wtedy nie miał czasu, by to robić. Szukał żywych. Potem nie miał odwagi tu wrócić, łudząc się, że nie będzie musiał ich chować ze zmarłymi. Ale ktoś to musiał zrobić, ktoś musiał tu wrócić. Minęło i tak zbyt wiele czasu.
Obrócił się przez ramię na brata, czując, że już wiedział, gdzie są, a może — co musieli zrobić. W milczeniu wspiął się na szczyt, wtedy też Lumos rozświetliło okolicę.
— Musimy rozpalić ogień. — Ognisko rozjaśni teren, pomoże im w poszukiwaniach. — Musimy wszystko znaleźć. — Znaleźć wóz, jeśli jaki zachował się choć trochę. Pochować ich wszystkich tam, ułożyć w środku. Spalić to, co pozostało po nich, dać duchom odejść. Opuścić to miejsce i zaznać spokoju.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czuł się... nawet nie wiedział, nie do końca. Na pewno jak nie on. Przecież często było ciężko - często chciało mu się płakać czy kłamał, że czuje się świetnie, ale w ostatnich tygodniach było to jeszcze trudniejsze niż zazwyczaj. Czuł, że coś tracił, ale nawet nie wiedział co dokładnie i jak mógłby to powstrzymać. Może nie powinien? Może tak byłoby lepiej dla wszysktkich gdyby po prostu się poddał i pozwolił na to, żeby się stracił? Byłoby im łatwiej w ten sposób...
A jednak... coś go zatrzymywało. Nie pozwalało mu zniknąć. Może też dlatego po prostu się zgodził na wyjście gdzieś z Jamesem. Nie miał pojęcia gdzie, ale był zmęczony - zarówno kłótniami, tłumaczeniami się. Był... a może właśnie nie był? Może czuł się zmęczony bardziej niż kiedykolwiek właśnie dlatego, że wiedział, że nie powinien już tutaj być, bez znaczenia na to co inni twierdzili i jak chcieli?
Leciał w ciszy, nawet jeśli czuł zmęczenie - po prostu je ignorował. Czuł jakby przez ostatnie tygodnie czuł tylko zmęczenie i już nie pamiętał jak to było nie być zmęczonym, ale czy wszyscy go nie czuli? To James przecież pracował. On sam starał się coś zwinąć, ale i z tym był o wiele ostrożniejszy - był nieuważny, nie wychodziło mu nawet zdjęcie pułapek wtedy z bratem. Naraził go wtedy, znów.
Tylko ich narażał. Nie chciał tego robić! Nie chciał być zagrożeniem...
Czuł ucisk w żołądku, widząc znajome regiony - nawet jeśli nie było już tak jasno dookoła. Nawet jeśli...
- Nie - odpowiedział Jamesowi, chociaż jego głos był słaby. - Jest wojna, ognisko... zwróci uwagę - w końcu byli czarodziejami, nie powinni posługiwać się ogniskiem jeśli chcieli spędzić tutaj więcej czasu. Nie mogli ryzykować, że dym zwróci uwagę, lub sam ogień. Czy inni czarodzieje rozpalali ogniska? Nie był pewny, ale ogień w środku lasu...
- Lumos maxima, pamiętasz jak rzucić? Później jak... jak wszystko zbierzemy... Wtedy to spalimy. Nie wcześniej... - dodał, domyślając się dlaczego mieli zbierać to wszystko. Będą musieli później czekać aż wszystko na pewno spłonie. Do rana? A może jeszcze dłużej? Nie był pewny, ale wtedy przynajmniej nie będą ryzykować, że ktoś zwróci na nich uwagę?
No i zaklęcie było łatwiej przenieść niż ognisko, lub wygasić w razie nagłej potrzeby.
- Lumos maxima - zamachnął się, wyciągając różdżkę. Jedno, dwa... może trzech by potrzebowali? Nawet jeśli to pierwsze nie wyszło. - Lumos maxima - skierował kolejne dalej, choć dawało niewiele światła. Migotało - ale nie oświetlało tego terenu wystarczająco. Ale może to było lepiej? Nie mogli wiedzieć co ani kto krył się w tych lasach. Z drugiej strony... czy gdyby rzeczywiście ktoś z mugoli się krył, wychodziłby do nich czy może raczej by ich chciał zaatakować? Może wolałby się ukryć w obawie przed nimi? W końcu byli czarodziejami, a jeśli zachowają pozory, że wiedzą co robią...
Chociaż im więcej dostrzegał fragmentów, tym ciężej się czuł - czuł ten ucisk w żołądku, czuł jak coś jeszcze bardziej w nim pęka, kiedy kierował różdżkę w kolejne miejsce. - Lu... lumos maxima - dodał cicho, chcąc oświetlić kolejny region. Bał się, oczywiście, że się bał. Chociaż może to ten strach działał na niego lepiej? Widząc jak jasno rozbłysła kula światła nad nimi.
Nie był tutaj. Nie wiedział nawet co zostawił za sobą, kiedy uciekał - bał się, oczywiście że tak! Dwa i pół roku temu to wszystko miało miejsce... A on nie odważył się nawet raz tutaj zjawić. Bał się, oczywiście że się bał.
Przesunął wzrokiem po drzewach, które ich otaczały. Były przerażające. Nie powinni tutaj być - wiedzieli o tym oboje. Dlaczego więc tutaj...
- Jeśli coś dziwnego usłyszysz, mów od razu. Nawet jeśli to tylko zwidy... - dodał, chociaż jego ostrożność naturalnie była wynikiem zwykłego strachu. Bał się - od zawsze był tchórzem i na zawsze nim pozostanie. Przecież to się nie zmieni, wiedział o tym. Zawsze był pełen ostrożności, woląc rzucać się do ucieczki niż do walki.
Więc co miało miejsce tam? W podziemiach..?
Dlaczego nie mógł uciekać sam tutaj, te lata temu..? Dlaczego nie zdobył się na to, żeby zostawić rodzinę i zabrać Jeanie? Dlaczego nie udało mu się podjąć innej decyzji? Może wtedy ci wszyscy...
Zabrał się do zbieranie tego, co leżało na ziemi. Fragmenty brudnych materiałów, które kiedyś były barwne i kolorowe, fragmenty drewna i kół, drewniane pudełko...
Zastanawiał się czasem czy wtedy to znaleźli. To, po co przyszli - to, czego szukali. Nie był pewny, nie odważył się sprawdzić, chociaż wiedział doskonale, że powinien tutaj wrócić.
| Rzuty na lumos
A jednak... coś go zatrzymywało. Nie pozwalało mu zniknąć. Może też dlatego po prostu się zgodził na wyjście gdzieś z Jamesem. Nie miał pojęcia gdzie, ale był zmęczony - zarówno kłótniami, tłumaczeniami się. Był... a może właśnie nie był? Może czuł się zmęczony bardziej niż kiedykolwiek właśnie dlatego, że wiedział, że nie powinien już tutaj być, bez znaczenia na to co inni twierdzili i jak chcieli?
Leciał w ciszy, nawet jeśli czuł zmęczenie - po prostu je ignorował. Czuł jakby przez ostatnie tygodnie czuł tylko zmęczenie i już nie pamiętał jak to było nie być zmęczonym, ale czy wszyscy go nie czuli? To James przecież pracował. On sam starał się coś zwinąć, ale i z tym był o wiele ostrożniejszy - był nieuważny, nie wychodziło mu nawet zdjęcie pułapek wtedy z bratem. Naraził go wtedy, znów.
Tylko ich narażał. Nie chciał tego robić! Nie chciał być zagrożeniem...
Czuł ucisk w żołądku, widząc znajome regiony - nawet jeśli nie było już tak jasno dookoła. Nawet jeśli...
- Nie - odpowiedział Jamesowi, chociaż jego głos był słaby. - Jest wojna, ognisko... zwróci uwagę - w końcu byli czarodziejami, nie powinni posługiwać się ogniskiem jeśli chcieli spędzić tutaj więcej czasu. Nie mogli ryzykować, że dym zwróci uwagę, lub sam ogień. Czy inni czarodzieje rozpalali ogniska? Nie był pewny, ale ogień w środku lasu...
- Lumos maxima, pamiętasz jak rzucić? Później jak... jak wszystko zbierzemy... Wtedy to spalimy. Nie wcześniej... - dodał, domyślając się dlaczego mieli zbierać to wszystko. Będą musieli później czekać aż wszystko na pewno spłonie. Do rana? A może jeszcze dłużej? Nie był pewny, ale wtedy przynajmniej nie będą ryzykować, że ktoś zwróci na nich uwagę?
No i zaklęcie było łatwiej przenieść niż ognisko, lub wygasić w razie nagłej potrzeby.
- Lumos maxima - zamachnął się, wyciągając różdżkę. Jedno, dwa... może trzech by potrzebowali? Nawet jeśli to pierwsze nie wyszło. - Lumos maxima - skierował kolejne dalej, choć dawało niewiele światła. Migotało - ale nie oświetlało tego terenu wystarczająco. Ale może to było lepiej? Nie mogli wiedzieć co ani kto krył się w tych lasach. Z drugiej strony... czy gdyby rzeczywiście ktoś z mugoli się krył, wychodziłby do nich czy może raczej by ich chciał zaatakować? Może wolałby się ukryć w obawie przed nimi? W końcu byli czarodziejami, a jeśli zachowają pozory, że wiedzą co robią...
Chociaż im więcej dostrzegał fragmentów, tym ciężej się czuł - czuł ten ucisk w żołądku, czuł jak coś jeszcze bardziej w nim pęka, kiedy kierował różdżkę w kolejne miejsce. - Lu... lumos maxima - dodał cicho, chcąc oświetlić kolejny region. Bał się, oczywiście, że się bał. Chociaż może to ten strach działał na niego lepiej? Widząc jak jasno rozbłysła kula światła nad nimi.
Nie był tutaj. Nie wiedział nawet co zostawił za sobą, kiedy uciekał - bał się, oczywiście że tak! Dwa i pół roku temu to wszystko miało miejsce... A on nie odważył się nawet raz tutaj zjawić. Bał się, oczywiście że się bał.
Przesunął wzrokiem po drzewach, które ich otaczały. Były przerażające. Nie powinni tutaj być - wiedzieli o tym oboje. Dlaczego więc tutaj...
- Jeśli coś dziwnego usłyszysz, mów od razu. Nawet jeśli to tylko zwidy... - dodał, chociaż jego ostrożność naturalnie była wynikiem zwykłego strachu. Bał się - od zawsze był tchórzem i na zawsze nim pozostanie. Przecież to się nie zmieni, wiedział o tym. Zawsze był pełen ostrożności, woląc rzucać się do ucieczki niż do walki.
Więc co miało miejsce tam? W podziemiach..?
Dlaczego nie mógł uciekać sam tutaj, te lata temu..? Dlaczego nie zdobył się na to, żeby zostawić rodzinę i zabrać Jeanie? Dlaczego nie udało mu się podjąć innej decyzji? Może wtedy ci wszyscy...
Zabrał się do zbieranie tego, co leżało na ziemi. Fragmenty brudnych materiałów, które kiedyś były barwne i kolorowe, fragmenty drewna i kół, drewniane pudełko...
Zastanawiał się czasem czy wtedy to znaleźli. To, po co przyszli - to, czego szukali. Nie był pewny, nie odważył się sprawdzić, chociaż wiedział doskonale, że powinien tutaj wrócić.
| Rzuty na lumos
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Czuł podskórnie, że chciał uciec, chociaż nigdy nie znał powodów, dla których tak znikał. Robił to już wtedy, kiedy byli mali. Tłumaczył, ale jego słowa umykały gdzieś w całej tej atmosferze gniewu i rozczarowania. Może to właśnie to sprawiało, że się go trzymał tak kurczowo. Przez całe życie szukał powodu, dla którego Thomas chciałby... zostać. Milczał, strawiony już dawno przez te wszystkie emocje, które zdążyły się rozżarzyć i zgasnąć. Pustka i cisza nie sprawiły, że czuł się obco. Właściwie czuł się jak w domu. Czuł jego milcząca obecność, bardziej wyraźną niż czas, w którym paplał głupoty. Czuł jego smutek i ból i nie mógł nic na to zaradzić; czuł własny ból z powodu tej bezsilności i niemocy — wszystko wokół zdawało się walić od paru miesięcy, a on nie był w stanie utrzymać stropu. Może nie próbował wcale tak bardzo; nigdy nie był bohaterem. Nigdy nie był też głową rodziny. Zawsze mieli nad sobą wielu ludzi, cyganów, radę starszych. Żyli nie przejmując się niczym. Nawet świat kobiet rodzących dzieci, rodzin, ślubów mknął gdzieś obok, ledwie ich porywając. Kiedy zostali sami wszystko stało się takie... obce, monumentalne. Przerażające. Nie było mądrzejszych, którzy dbali o porządek, zasady. Nie było kobiet, które dzieląc młodzików szmatą ustawiały ich do pionu. Wszystko było obce, oni byli obcy względem siebie. Patrzył przed sobie na to wzgórze, czując, że brakuje mu sił, by na nie się wspiąć. Miał w sobie determinację, miał wolę walki.
Pokiwał głową, chociaż nie miał pojęcia, czy w słowach Thomasa odnalazł sens, czy szaleństwo.
— Lumos maxima— skierował różdżkę przed siebie, wyczarowując kulę światła nad głowami. Była jasna, intensywna. Udło mu się bez problemu, lecz kier rozbłysła w jego oczach błysnęło zrezygnowanie. Nie przyprowadził go tu po to, by posprzątać.
Obejrzał się na brata, parząc na to, z czym się zmagał. Dźwigali ten sam ciężar, obaj byli winni. Thomas katastrofy, James tego, że uciekając mogli jej zapobiec. Nie mógł pogodzić się z tym, co się stało, to gniło mu w żołądku. Nie potrafił tak dłużej. Czuł, że robactwo zje go od środka.
—Tommy...— zaczął cicho, spoglądając na brata. — Musimy znaleźć wszystkie... ciała... I ich pochować — powiedział powoli i wyraźnie. To nie miał być szczęśliwy pogrzeb. Nie taki jak wszystkie inne. To było pożegnanie przepełnione wyrzutami sumienia, nie było w nich radości i zgody z ponurym losem.
Ruszył przed siebie, dostrzegając potłuczoną ceramikę. Widział, że po paru krokach natrafi na więcej, więc zatrzymał się, biorąc głęboki oddech.
— Nigdy tu nie wróciłem — przyznał; opowiadał mu o tym kiedyś? — Kiedy przyszli, Tommy, wszyscy się za tobą wstawili. Wszyscy. Nikt nie chciał powiedzieć, gdzie jesteś, nikt nie chciał cię wydać. Nawet wuj Credi. Jednym głosem stanęli przeciwko czarodziejom, gotowi ich przeklinać i przepędzić. Zabili ich. — Zakończył ponuro, robiąc kilka kroków do przodu. Natrafił na pierwsze szczątki. Kości, choć nie wyżarte do białości. Przełknął ślinę, czując potworny ból w trzewiach. Przed nimi tkwił wóz, nie spalony doszczętnie, choć kompletnie nie nadający się do użytku.
— Mobilicorpus— powiedział, celując różdżką w szczątki. — Ja też. Nie znałem zaklęć, tylko te, ktore przypomniały mi się z klubu pojedynków. Ale nim zdążyłem kogoś zaatakować, dostałem w plecy czymś i straciłem.... straciłem przytomność. Kiedy się obudziłem w błocie było po wszystkim... Martwiłem się o ciebie, Sheilę, Eve... Nie umiałem was znaleźć wśród... Wśród ich wszystkich zwłok... — Głos mu się załamał, ale wciąż nie spojrzał na brata. — Uciekłem. Ze strachu. Szukałem was i nigdy tu nie wróciłem.— Spróbował różdżkę przenieść zwłoki do cygańskiego wozu, lub tego, co z niego pozostało. — To jest... To jest prawda, Thomas. Zabiłeś to dziecko. Życie za życie — wydukał tępo. — Musisz dać coś światu, musisz to odpokutować. Coś zrobić. — Przełknął ślinę, szukając jego spojrzenia. — Musisz się obudzić i... Naprawić to. Rozumiesz?— Ja też. Ja też muszę coś zrobić.[/b]
| zaklęcie
Pokiwał głową, chociaż nie miał pojęcia, czy w słowach Thomasa odnalazł sens, czy szaleństwo.
— Lumos maxima— skierował różdżkę przed siebie, wyczarowując kulę światła nad głowami. Była jasna, intensywna. Udło mu się bez problemu, lecz kier rozbłysła w jego oczach błysnęło zrezygnowanie. Nie przyprowadził go tu po to, by posprzątać.
Obejrzał się na brata, parząc na to, z czym się zmagał. Dźwigali ten sam ciężar, obaj byli winni. Thomas katastrofy, James tego, że uciekając mogli jej zapobiec. Nie mógł pogodzić się z tym, co się stało, to gniło mu w żołądku. Nie potrafił tak dłużej. Czuł, że robactwo zje go od środka.
—Tommy...— zaczął cicho, spoglądając na brata. — Musimy znaleźć wszystkie... ciała... I ich pochować — powiedział powoli i wyraźnie. To nie miał być szczęśliwy pogrzeb. Nie taki jak wszystkie inne. To było pożegnanie przepełnione wyrzutami sumienia, nie było w nich radości i zgody z ponurym losem.
Ruszył przed siebie, dostrzegając potłuczoną ceramikę. Widział, że po paru krokach natrafi na więcej, więc zatrzymał się, biorąc głęboki oddech.
— Nigdy tu nie wróciłem — przyznał; opowiadał mu o tym kiedyś? — Kiedy przyszli, Tommy, wszyscy się za tobą wstawili. Wszyscy. Nikt nie chciał powiedzieć, gdzie jesteś, nikt nie chciał cię wydać. Nawet wuj Credi. Jednym głosem stanęli przeciwko czarodziejom, gotowi ich przeklinać i przepędzić. Zabili ich. — Zakończył ponuro, robiąc kilka kroków do przodu. Natrafił na pierwsze szczątki. Kości, choć nie wyżarte do białości. Przełknął ślinę, czując potworny ból w trzewiach. Przed nimi tkwił wóz, nie spalony doszczętnie, choć kompletnie nie nadający się do użytku.
— Mobilicorpus— powiedział, celując różdżką w szczątki. — Ja też. Nie znałem zaklęć, tylko te, ktore przypomniały mi się z klubu pojedynków. Ale nim zdążyłem kogoś zaatakować, dostałem w plecy czymś i straciłem.... straciłem przytomność. Kiedy się obudziłem w błocie było po wszystkim... Martwiłem się o ciebie, Sheilę, Eve... Nie umiałem was znaleźć wśród... Wśród ich wszystkich zwłok... — Głos mu się załamał, ale wciąż nie spojrzał na brata. — Uciekłem. Ze strachu. Szukałem was i nigdy tu nie wróciłem.— Spróbował różdżkę przenieść zwłoki do cygańskiego wozu, lub tego, co z niego pozostało. — To jest... To jest prawda, Thomas. Zabiłeś to dziecko. Życie za życie — wydukał tępo. — Musisz dać coś światu, musisz to odpokutować. Coś zrobić. — Przełknął ślinę, szukając jego spojrzenia. — Musisz się obudzić i... Naprawić to. Rozumiesz?— Ja też. Ja też muszę coś zrobić.[/b]
| zaklęcie
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Wszystko, co było obecne kiedyś, znajdywało się tutaj - w dużej większości. Wszyscy starsi, kobiety, instrumenty i te szmatki, którymi nie raz i nie dwa obrywali za swoje przewiny. Wtedy było łatwiej, kiedy wszystko było obecne w ten inny sposób; w ten prawdziwy i rzeczywisty, kiedy to wszystko można było dotknąć i doświadczyć. Teraz czuł jakby w ogóle nie powinni się tutaj znaleźć. Czuł ten ciężar w klatce piersiowej, czuł jak coś go ciągnie w dół, żeby się skulił.
Podniósł przypaloną i wyblakłą od słońca chustę. Kiedyś była piękna, pewnie jednak z ciotek je farbowała. Pamiętał jak Sheila pięknie wyglądała, kiedy pierwszy raz dostała swoje ubrania - te barwione, te kolorowe i przewiewne; pamiętał jak się cieszyła, kiedy już przyzwyczajała się do tego nowego miejsca, jakim był tabor i ich nowa rodzina.
Rodzina, której przecież już nie odzyskają. Nawet jeśli wszyscy byli tutaj, na wyciągnięcie ręki.
- Wiem. Nie dotykaj ich, pamiętaj - przypomniał cicho, siląc się na równomierny ton - chociaż było słychać w jego głosie ten lęk i gulę, przez który był tak niepewny i drżał. Zawsze dobrze panował nad głosem, nad swoim ciałem, kiedy opowiadał kłamstwa. Tutaj nie potrafił - nie był w stanie.
Prawie potknął się o jedno z pudełek - na wpół otwarte, które rozpoznał prędko. W środku był kryształ górski, lawenda suszona i tarot, nadgryziony płomieniami. Podniósł je, zaciskając zęby. Znał przecież to pudełko, ten kryształ który znalazł kiedyś biegając z Jamesem po jaskiniach nieopodal ich wozów, o których opowiedzieli im gadzie. Pamiętał burę, którą dostał za obdarcia, które oboje mieli na ciałach - pamiętał również, że zawsze odmawiał czytania tarota babci. Bał się - nie chciał usłyszeć, że będzie taki jak ich matka. Bał się tego, a może to właśnie ten lęk do tego doprowadził?
- Czasami myślę... czy... czy tak nie było lepiej. Że to miało miejsce... - wyznał cicho, zerkając w stronę brata i upychając drewniane pudełko babci pod ramieniem razem z chustką. Był pewny, że nie wspominał o tym nigdy. Tak było łatwiej, aby nie rozmawiać o tym przecież. Zawsze tak robił - oni wszyscy tak robili, przemilczając wszystko, co chodziło im po głowie. - Czy gdyby... gdyby to nie miało miejsca, czy my byśmy przeżyli? - dodał niepewnie, czując drżenie głosu. - Ty, ja, Sheila, Eve... - dodał ciszej. - Ta wojna, Jimmy... Ona by dotknęła ich też. Jeszcze bardziej... - dodał, chociaż nie był pewny czy widok, który zastał w styczniu byłby jakkolwiek gorszy, od tego jak tutaj to wszystko wyglądało? Też wtedy nie wrócił. - Pamiętam początek. Jak wszystko się zaczęło, chciałem was znaleźć, ale po tym wszystko nagle pociemniało, chyba dostałem czymś... - westchnął, bo nawet po tylu latach - a może tym bardziej po tylu latach - wszystko wciąż jeszcze było żywe. Lęk i wyrzuty sumienia, strach który odczuwali. Niepokój, że nie powinni zjawić się w tym miejscu.
Ruszył kawałek dalej, ściskając w dłoni różdżkę. Drżał, trząsł się ze strachu. Wiedział to. Wszystkie emocje do niego wracały, lęk i wyrzuty sumienia - wszystko z czym powinien zderzyć się już tyle lat temu, a nie miał odwagi. Wszystko przed czym uciekał.
- Mobilicorpus - rzucił cicho, ale szczątki nawet nie drgnęły za pierwszym razem. Zagryzł wargę, czując jak mocniej drży jego dłoń. - Mobilicorpus - rzucił głośniej i pewniej, co poskutkowało. Odetchnął cicho, zaraz zerkając w stronę brata.
- Żadne z nas nie wróciło - powiedział cicho, uśmiechając się nieco tempo do brata. - Tęż się wszystkiego boję... to nie jest łatwe. Chyba dlatego uciekam... i uciekałem... Wtedy w Birmingham przecież też... - powiedział ciszej, chociaż za dziecka tego nie rozumiał - nie rozumiał, dlaczego nie potrafił podczas nocnych koszmarów i krzyków zostać przy bracie i siostrze. - Nie panowałem wtedy nad tym... to tak jak ty czy Sheila później, tak jak babcia tłumaczyła o tej magii... - westchnął, kręcąc głową. Wciąż nie wiedział czy zabił to dziecko - czy zabił je wszystkie? Czy udało mu się...
- Tam ich było więcej - przyznał cicho, chociaż nie był pewny czy o tym opowiadał bratu wcześniej. Prowadził zaklęciem szczątki, nie chcąc się im przyglądać. Cieszył się, że mogli spalić to co zostało tutaj - może dać im jakieś wytchnienie? - Te dzieci... ja... próbowałem je stamtąd... wyprowadzić? Pomóc uciec..? - rzucił samemu nie rozumiejąc, nie pamiętając dokładnie - to co mówił Justine i Hasper wcale nie było tak składne jakby chciał. Trudno było mu zrozumieć całość tego wszystkiego. - Chyba się bałem wtedy... że jeśli nie zgodzę się, żeby go zabić.. to że oni zabiją nas wszystkich tam...- dodał, marszcząc brwi, prowadząc zaklęciem szczątki do wozu, który był otwarty. Drzwi wisiały na jednym zawiasie, a on sam nie miał dachu - spłonął, został rozebrany? Leżał płasko na ziemi pozbawiony kół, a drewno było wyraźnie nadgniłe i możliwe, że przeżarte przez coś.
- Myślisz, że powinniśmy... - zapytał cicho, odkładając pudełko z tarotem babci na ziemię. - Zawsze babcia wyciągała po trzy karty. Kiedy wszystko już załadujemy... myślisz, że powinniśmy też wyciągnąć?- zapytał, zerkając na brata. Musieli tutaj poczekać do czasu aż wszystko nie spłonie dokładnie. Kilka godzin, może jeszcze dłużej.
Odłożył chustkę do wozu, ruszając kawałek dalej, aby znów rzucić zaklęcie.
- Mobilicorpus... - szepnął cicho, tym razem obserwując to co zostało ze zwłok. Żółte, brudne kości - ze śladami po uderzeniach, po płomieniach. Na niektórych rósł mech, inne kości były częściowo wbite w ziemię. Tych ciał tutaj było... wiele. Ale czy tak wiele jak było ich w taborze? Może jednak niektórzy z nich uciekli?
Podniósł przypaloną i wyblakłą od słońca chustę. Kiedyś była piękna, pewnie jednak z ciotek je farbowała. Pamiętał jak Sheila pięknie wyglądała, kiedy pierwszy raz dostała swoje ubrania - te barwione, te kolorowe i przewiewne; pamiętał jak się cieszyła, kiedy już przyzwyczajała się do tego nowego miejsca, jakim był tabor i ich nowa rodzina.
Rodzina, której przecież już nie odzyskają. Nawet jeśli wszyscy byli tutaj, na wyciągnięcie ręki.
- Wiem. Nie dotykaj ich, pamiętaj - przypomniał cicho, siląc się na równomierny ton - chociaż było słychać w jego głosie ten lęk i gulę, przez który był tak niepewny i drżał. Zawsze dobrze panował nad głosem, nad swoim ciałem, kiedy opowiadał kłamstwa. Tutaj nie potrafił - nie był w stanie.
Prawie potknął się o jedno z pudełek - na wpół otwarte, które rozpoznał prędko. W środku był kryształ górski, lawenda suszona i tarot, nadgryziony płomieniami. Podniósł je, zaciskając zęby. Znał przecież to pudełko, ten kryształ który znalazł kiedyś biegając z Jamesem po jaskiniach nieopodal ich wozów, o których opowiedzieli im gadzie. Pamiętał burę, którą dostał za obdarcia, które oboje mieli na ciałach - pamiętał również, że zawsze odmawiał czytania tarota babci. Bał się - nie chciał usłyszeć, że będzie taki jak ich matka. Bał się tego, a może to właśnie ten lęk do tego doprowadził?
- Czasami myślę... czy... czy tak nie było lepiej. Że to miało miejsce... - wyznał cicho, zerkając w stronę brata i upychając drewniane pudełko babci pod ramieniem razem z chustką. Był pewny, że nie wspominał o tym nigdy. Tak było łatwiej, aby nie rozmawiać o tym przecież. Zawsze tak robił - oni wszyscy tak robili, przemilczając wszystko, co chodziło im po głowie. - Czy gdyby... gdyby to nie miało miejsca, czy my byśmy przeżyli? - dodał niepewnie, czując drżenie głosu. - Ty, ja, Sheila, Eve... - dodał ciszej. - Ta wojna, Jimmy... Ona by dotknęła ich też. Jeszcze bardziej... - dodał, chociaż nie był pewny czy widok, który zastał w styczniu byłby jakkolwiek gorszy, od tego jak tutaj to wszystko wyglądało? Też wtedy nie wrócił. - Pamiętam początek. Jak wszystko się zaczęło, chciałem was znaleźć, ale po tym wszystko nagle pociemniało, chyba dostałem czymś... - westchnął, bo nawet po tylu latach - a może tym bardziej po tylu latach - wszystko wciąż jeszcze było żywe. Lęk i wyrzuty sumienia, strach który odczuwali. Niepokój, że nie powinni zjawić się w tym miejscu.
Ruszył kawałek dalej, ściskając w dłoni różdżkę. Drżał, trząsł się ze strachu. Wiedział to. Wszystkie emocje do niego wracały, lęk i wyrzuty sumienia - wszystko z czym powinien zderzyć się już tyle lat temu, a nie miał odwagi. Wszystko przed czym uciekał.
- Mobilicorpus - rzucił cicho, ale szczątki nawet nie drgnęły za pierwszym razem. Zagryzł wargę, czując jak mocniej drży jego dłoń. - Mobilicorpus - rzucił głośniej i pewniej, co poskutkowało. Odetchnął cicho, zaraz zerkając w stronę brata.
- Żadne z nas nie wróciło - powiedział cicho, uśmiechając się nieco tempo do brata. - Tęż się wszystkiego boję... to nie jest łatwe. Chyba dlatego uciekam... i uciekałem... Wtedy w Birmingham przecież też... - powiedział ciszej, chociaż za dziecka tego nie rozumiał - nie rozumiał, dlaczego nie potrafił podczas nocnych koszmarów i krzyków zostać przy bracie i siostrze. - Nie panowałem wtedy nad tym... to tak jak ty czy Sheila później, tak jak babcia tłumaczyła o tej magii... - westchnął, kręcąc głową. Wciąż nie wiedział czy zabił to dziecko - czy zabił je wszystkie? Czy udało mu się...
- Tam ich było więcej - przyznał cicho, chociaż nie był pewny czy o tym opowiadał bratu wcześniej. Prowadził zaklęciem szczątki, nie chcąc się im przyglądać. Cieszył się, że mogli spalić to co zostało tutaj - może dać im jakieś wytchnienie? - Te dzieci... ja... próbowałem je stamtąd... wyprowadzić? Pomóc uciec..? - rzucił samemu nie rozumiejąc, nie pamiętając dokładnie - to co mówił Justine i Hasper wcale nie było tak składne jakby chciał. Trudno było mu zrozumieć całość tego wszystkiego. - Chyba się bałem wtedy... że jeśli nie zgodzę się, żeby go zabić.. to że oni zabiją nas wszystkich tam...- dodał, marszcząc brwi, prowadząc zaklęciem szczątki do wozu, który był otwarty. Drzwi wisiały na jednym zawiasie, a on sam nie miał dachu - spłonął, został rozebrany? Leżał płasko na ziemi pozbawiony kół, a drewno było wyraźnie nadgniłe i możliwe, że przeżarte przez coś.
- Myślisz, że powinniśmy... - zapytał cicho, odkładając pudełko z tarotem babci na ziemię. - Zawsze babcia wyciągała po trzy karty. Kiedy wszystko już załadujemy... myślisz, że powinniśmy też wyciągnąć?- zapytał, zerkając na brata. Musieli tutaj poczekać do czasu aż wszystko nie spłonie dokładnie. Kilka godzin, może jeszcze dłużej.
Odłożył chustkę do wozu, ruszając kawałek dalej, aby znów rzucić zaklęcie.
- Mobilicorpus... - szepnął cicho, tym razem obserwując to co zostało ze zwłok. Żółte, brudne kości - ze śladami po uderzeniach, po płomieniach. Na niektórych rósł mech, inne kości były częściowo wbite w ziemię. Tych ciał tutaj było... wiele. Ale czy tak wiele jak było ich w taborze? Może jednak niektórzy z nich uciekli?
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13
'k100' : 13
Zostawili za sobą wszystko. Własną przeszłość, wspomnienia, dobytek, bliskich. Zostali tutaj, choć nie zapomnieni, nigdy nie zaznawszy jednak prawdziwego spokoju. Patrzył na to wszystko co tu pozostało, zniszczone upływającym czasem, naturą, która powoli przywłaszczała sobie deski służące do zbudowania wozów, czy prowizorycznych ogrodzeń dla trzymanych koni. To wszystko, co tu było i nie spłonęło doszczętnie, rozpadało się. Czy to, co znajdowało się dawniej w cygańskich wozach, złoto, kosztowności, zostało już rozkradzione, czy gdyby dobrze poszukali znaleźliby coś po swoich bliskich? Coś ciążyło mu na ramionach. Dziwne poczucie odpowiedzialności. Ze łzami w oczach śledził brata. To on był młodszy, to on wymagał ułożenia, kogoś kto zajmie się nim, pomoże mu, naprowadzi go na właściwą drogę, kiedy się zgubi. Ale teraz to Thomas wydawał się zagubiony. Stracił coś, co sprawiło, że nigdy nie będzie taki jak dawniej. Cząstkę siebie.
Pokiwał głową, rozumiał. Pamiętał zasady, przynajmniej część z nich. Te, które babcia próbowała wyegzekwować, to na czym jej zależało — co zdążyła im powiedzieć przed i po ślubie. Jak wiele im umknęło? Kiedy Thomas potknął się o pudełko był już kawałek dalej, nie dostrzegając części wspomnień zamkniętych w drewnianej, nadgryzionej ogniem szkatule.
— Co? — spytał głucho; wydawało mu się, że się przesłyszał. Obrócił się przez ramię, szukając jego wzroku, ale zamiast brata zobaczył cień człowieka, którego kiedyś znał. — Co ty pieprzysz? — spytał z niedowierzaniem, kręcąc głową. — I co z tego? Może by ją przetrwali. Przeżyli. Może by jej wcale nie doświadczyli, a nawet jeśli... Jak... Jak możesz tak mówić? — spytał, nie rozumiejąc. Nigdy nie myślał o tym w ten sposób. To, co się wydarzyło nie było łaską, która ochroniła ich przed większymi tragediami. Była katastrofą, którą sprowadzili. Którą ściągnął na nich Thomas. Siąknął nosem i przetarł wierzchem dłoni mokry od łez policzek. To nie był cmentarz, tylko pole bitwy. Bycie tu sprawiało, że czuł się winny, ale choć prawda była inna nie potrafił znów przypominać o tym bratu.
Kucnął na ziemi, pod stopami dostrzegając strzępy ubrań, które zdołały już prawie wrosnąć w ziemię, trawę i błoto. Pociągnął materiał, stary sweter, a raczej strzępy tego, co po nim pozostało. Zacisnął go w pięściach i ruszył dalej, ostatecznie wrzucając go do jednego z wozów. Pozostałości po dawnym vardo.
— Musisz przestać — powiedział w końcu twardo i surowo. — Przestać uciekać. Najwyższa pora, żebyś stawił temu wszystkiego czoła, Tom. Wiem, że to nie jest łatwe. Wiem, że ostatnie czego chcesz to zmierzyć się z tymi wszystkimi demonami, wiedząc, że najprawdopodobniej to przegrasz, więc będziesz uciekał, myśląc, że w ten sposób zapomnisz, wszystko rozejdzie się po kościach. Nie rozejdzie. Nigdy się nie rozchodzi, stary — patrzył na niego, kręcąc głową. — Będziesz w kółko znikał, udając, że tam gdzie się znajdziesz nie będzie tego problemu, ale to iluzja. Jeśli znikniesz nie sprawisz, że będzie nam się żyło lepiej, będziemy bezpieczniejsi, narażeni na mniej problemów. A ty się od tego nie uwolnisz, bo wyrzuty sumienia będą chodzić za tobą jak cień, aż kiedyś pożrą cię, kurwa, żywcem! — Pokręcił głową i przetarł twarz dłonią. Oparł się o spróchniała ścianę wozu, jedną jedyną, która pozostała jeszcze na podstawie bez kół.
Strach miał wielkie oczy. Milczał, słuchając jego wyznania, u której podstawy leżał właśnie strach. O własne życie. Nie potrafił go oceniać. Nie potrafił zastanowić się nad tym, czy można to wszystko było zrobić inaczej, uniknąć tego dramatu. Odwrócił wzrok, kiedy o tym mówił, będąc jednak pewnym, że nie chciałby się znaleźć na jego miejscu — gotów był przekonać samego siebie, że postąpiłby identycznie. Walcząc o siebie i rodzinę zrobiłby absolutnie wszystko, ale prawda była taka, że nie miałby na to odwagi. Zginąłby sam, nie potrafiąc dokonać takiego wyboru. Spojrzał na niego dopiero, kiedy podszedł, zajrzał w nadpalone karty. Zawsze chciał poznać swoją przyszłość, swoje przeznaczenie, ale babcia nigdy nie chciała mu tego wyjawić. Widział tylko w jej czach ból i lęk. Nic dobrego go nie czekało. Pamiętał wyraz jej twarzy, towarzyszył mu latami, był jak zły omen, talizman przynoszący pecha. Nic dobrego go nigdy nie spotka, przynosił tylko rozczarowanie i zawód.
— Tak — odpowiedział bez wahania. Wiedział, że babcia nie pozwalała im dotykać swoich kart, jakby to były najbardziej osobiste rzeczy jakie posiadała. Ale przecież nie mogło zdarzyć się nic złego, babcia już nie żyła.
Zabrał się za przenoszenie szczątków za pomocą zaklęci, rzeczy znalezionych na ziemi własnymi dłońmi. Przenosił to wszystko na kupki, do wozów, które lada moment spalą. Szukał też między rzeczami czegoś, co mogliby zabrać ze sobą, ale materiały, ubrania, przedmioty, których używali po takim czasie nie nadawały się już do niczego. Kiedy skończyli, usiadł stanął w odległości, wyciągnął różdżkę przed siebie.
— Incendio. Incendio. Incendio — wypowiedział, próbując podpalić pozostałości wozu w różnych miejscach, by ogień szybko rozprzestrzenił się i spalił wszystko. Wszystko. — Tommy... Ja... Ja należę do zakonu. Do zakonu feniksa — skłamał; to nie do końca była prawda. — Wszystko co zrobisz lub powiesz przeciwko nim, zrobisz przeciwko mnie. Uznałem, że powinieneś o tym wiedzieć... — mruknął, spuszczając wzrok w ziemię. — Kiedy przyjdzie taki dzień, weźmiesz Eve i Sheilę. W Weston-super-Mare stoi wóz, znajdziesz go bez problemu. Wyjedziecie stąd, znajdziesz bezpieczne miejsce i zaopiekujesz się nimi. I dzieckim. Zrobisz to bo jesteś mi to winien.— Głos mu się załamał, ale uniósł wzrok w kierunku wozu, w który posłał ognie iskry.
Pokiwał głową, rozumiał. Pamiętał zasady, przynajmniej część z nich. Te, które babcia próbowała wyegzekwować, to na czym jej zależało — co zdążyła im powiedzieć przed i po ślubie. Jak wiele im umknęło? Kiedy Thomas potknął się o pudełko był już kawałek dalej, nie dostrzegając części wspomnień zamkniętych w drewnianej, nadgryzionej ogniem szkatule.
— Co? — spytał głucho; wydawało mu się, że się przesłyszał. Obrócił się przez ramię, szukając jego wzroku, ale zamiast brata zobaczył cień człowieka, którego kiedyś znał. — Co ty pieprzysz? — spytał z niedowierzaniem, kręcąc głową. — I co z tego? Może by ją przetrwali. Przeżyli. Może by jej wcale nie doświadczyli, a nawet jeśli... Jak... Jak możesz tak mówić? — spytał, nie rozumiejąc. Nigdy nie myślał o tym w ten sposób. To, co się wydarzyło nie było łaską, która ochroniła ich przed większymi tragediami. Była katastrofą, którą sprowadzili. Którą ściągnął na nich Thomas. Siąknął nosem i przetarł wierzchem dłoni mokry od łez policzek. To nie był cmentarz, tylko pole bitwy. Bycie tu sprawiało, że czuł się winny, ale choć prawda była inna nie potrafił znów przypominać o tym bratu.
Kucnął na ziemi, pod stopami dostrzegając strzępy ubrań, które zdołały już prawie wrosnąć w ziemię, trawę i błoto. Pociągnął materiał, stary sweter, a raczej strzępy tego, co po nim pozostało. Zacisnął go w pięściach i ruszył dalej, ostatecznie wrzucając go do jednego z wozów. Pozostałości po dawnym vardo.
— Musisz przestać — powiedział w końcu twardo i surowo. — Przestać uciekać. Najwyższa pora, żebyś stawił temu wszystkiego czoła, Tom. Wiem, że to nie jest łatwe. Wiem, że ostatnie czego chcesz to zmierzyć się z tymi wszystkimi demonami, wiedząc, że najprawdopodobniej to przegrasz, więc będziesz uciekał, myśląc, że w ten sposób zapomnisz, wszystko rozejdzie się po kościach. Nie rozejdzie. Nigdy się nie rozchodzi, stary — patrzył na niego, kręcąc głową. — Będziesz w kółko znikał, udając, że tam gdzie się znajdziesz nie będzie tego problemu, ale to iluzja. Jeśli znikniesz nie sprawisz, że będzie nam się żyło lepiej, będziemy bezpieczniejsi, narażeni na mniej problemów. A ty się od tego nie uwolnisz, bo wyrzuty sumienia będą chodzić za tobą jak cień, aż kiedyś pożrą cię, kurwa, żywcem! — Pokręcił głową i przetarł twarz dłonią. Oparł się o spróchniała ścianę wozu, jedną jedyną, która pozostała jeszcze na podstawie bez kół.
Strach miał wielkie oczy. Milczał, słuchając jego wyznania, u której podstawy leżał właśnie strach. O własne życie. Nie potrafił go oceniać. Nie potrafił zastanowić się nad tym, czy można to wszystko było zrobić inaczej, uniknąć tego dramatu. Odwrócił wzrok, kiedy o tym mówił, będąc jednak pewnym, że nie chciałby się znaleźć na jego miejscu — gotów był przekonać samego siebie, że postąpiłby identycznie. Walcząc o siebie i rodzinę zrobiłby absolutnie wszystko, ale prawda była taka, że nie miałby na to odwagi. Zginąłby sam, nie potrafiąc dokonać takiego wyboru. Spojrzał na niego dopiero, kiedy podszedł, zajrzał w nadpalone karty. Zawsze chciał poznać swoją przyszłość, swoje przeznaczenie, ale babcia nigdy nie chciała mu tego wyjawić. Widział tylko w jej czach ból i lęk. Nic dobrego go nie czekało. Pamiętał wyraz jej twarzy, towarzyszył mu latami, był jak zły omen, talizman przynoszący pecha. Nic dobrego go nigdy nie spotka, przynosił tylko rozczarowanie i zawód.
— Tak — odpowiedział bez wahania. Wiedział, że babcia nie pozwalała im dotykać swoich kart, jakby to były najbardziej osobiste rzeczy jakie posiadała. Ale przecież nie mogło zdarzyć się nic złego, babcia już nie żyła.
Zabrał się za przenoszenie szczątków za pomocą zaklęci, rzeczy znalezionych na ziemi własnymi dłońmi. Przenosił to wszystko na kupki, do wozów, które lada moment spalą. Szukał też między rzeczami czegoś, co mogliby zabrać ze sobą, ale materiały, ubrania, przedmioty, których używali po takim czasie nie nadawały się już do niczego. Kiedy skończyli, usiadł stanął w odległości, wyciągnął różdżkę przed siebie.
— Incendio. Incendio. Incendio — wypowiedział, próbując podpalić pozostałości wozu w różnych miejscach, by ogień szybko rozprzestrzenił się i spalił wszystko. Wszystko. — Tommy... Ja... Ja należę do zakonu. Do zakonu feniksa — skłamał; to nie do końca była prawda. — Wszystko co zrobisz lub powiesz przeciwko nim, zrobisz przeciwko mnie. Uznałem, że powinieneś o tym wiedzieć... — mruknął, spuszczając wzrok w ziemię. — Kiedy przyjdzie taki dzień, weźmiesz Eve i Sheilę. W Weston-super-Mare stoi wóz, znajdziesz go bez problemu. Wyjedziecie stąd, znajdziesz bezpieczne miejsce i zaopiekujesz się nimi. I dzieckim. Zrobisz to bo jesteś mi to winien.— Głos mu się załamał, ale uniósł wzrok w kierunku wozu, w który posłał ognie iskry.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41, 3, 85
'k100' : 41, 3, 85
Mogli żałować, że nie słuchali - że zawsze zakładali, że wszystkie słowa babki będą na nich czekały w każdej chwili, w której będą potrzebować. Zamiast tego mieli teraz tylko ich echo, które coraz bardziej się zniekształcało, im dalej czas odpływał. Czy ich wybory były właściwe? Czy to gdzie byli było właściwe? Kiedy byli w grupie, a kiedy zostali sami, nagle wszystko wydawało się trudniejsze, mimo że nie powinno takie być - dlaczego wszyscy inni zawsze zdawali się wiedzieć i rozumieć więcej, grać jakby wszystko już potrafili i świat otworzył przed nimi każdy z sekretów.
Może tak myślał, bo tak było łatwiej - wierzyć, że to co złego się stało, było tą lepszą z możliwych opcji, przyniosło mniej bólu. Próbował sobie wytłumaczyć coś, czego nie potrafił - coś, czego odpowiedzi nie miał i nie znał, i nie mógłby nigdy poznać...
W końcu nie potrafił czytać przyszłości, ani przeszłości. Nie potrafił rozumieć nawet teraźniejszości, mimo że jej doświadczał - nawet kiedy czuł się jak cień, jak marny pretekst, który chodził i był obecny, ale nie tak naprawdę. Nie w rzeczywiści...
- Nie wiem... - odpowiedział cicho, zamiast udając, że cokolwiek rozumiał, skąd te wszystkie myśli się w nim brały. Nie potrafił tego zrozumieć. Nie wiedział sam. - Gdybym wiedział pewnie by nas tutaj nie było. Bo może by przeżyli, a może my byśmy nie przeżyli? Może nikt by nie przeżył, a może wszyscy... Te może są męczące - westchnął zrezygnowany, kręcąc głową. Nie powinien się nad tym zastanawiać, nie w takim stanie, nie kiedy mieli do zrobienia... Coś. Coś konkretnego, coś właściwego? Tak mu się przynajmniej wydawało, że to była właściwa rzecz do zrobienia...
Zbierał rzeczy, które już dawno nie przypominały siebie - poniszczone, osmolone, zakopane i nadgryzione zębem czasu. Były tutaj, trwały i czekały tyle lat, żeby ktoś tutaj wrócił i przypomniał sobie o nich. Ale przecież nikt nie pamiętał - nikt nie mógł sobie przypomnieć, kiedy oni cały czas pamiętali. Byli jedynymi, których myśli wracały do tego miejsca, do tamtych wydarzeń. Nawet jeśli atakujący ich czarodzieje żyli dzisiaj - czy mogli pamiętać o tym, co się wydarzyło? A może to był dla nich dzień jak każdy inny? Mogło się wydawać, szczególnie dzisiaj, że właśnie tak było.
To nie tak, chciał odpowiedzieć, ale słowa grzęzły mu w gardle. Raz jeden jedyny nie chciał uciekać - nawet jeśli ten odruch był w nim tak silny, nawet jeśli przejmował nad nim kontrolę, raz jeden przebijała się gdzieś po cichu ta myśl o tym, że nie chciał uciekać, bo był już zmęczony. Mógłby się zaprzeć, mógł złapać głęboki oddech i biec dalej, ale... Może nie powinien? Może powinien się poddać, powinien...
- Już tego nie robią? - rzucił cicho, czując jak jego gardło się zaciska. Czy kiedykolwiek wcześniej był przy bracie w takiej postaci? Bez uśmiechu, bez siły na udawanie, że było w porządku? Może w tower, chociaż nawet tam starał się udawać i pilnować, nawet kiedy padły kolejne i kolejne ciosy.
On sam nie wiedział czy tam wtedy postąpiłby jeszcze raz tak samo - trudno było mu nawet określić, co dokładnie się wydarzyło w tamtym miejscu, czy nie kłamał. O zgrozo, wolałby kłamać. Chciałby kłamać! Gdyby to wszystko okazało się tylko i wyłącznie bajką, którą wymyślił na poczekaniu z powodów, których nie znał, bo zostały oddane wtedy im. Nie wiedział, nie był pewny...
- To jedyne co mi wychodziło, nie uważasz? Zmyślanie, tworzenie iluzji - parsknął, chociaż przecież jego rodzina potrafiła przejrzeć jego kłamstwa. Za dobrze go znali, za dobrze rozumieli te podstawy, którymi się kierował. Zbyt dobrze...
- Ale wiesz co? Chyba... - zaczął cicho, podnosząc karty babci, te których nie mogli nigdy dotykać i podnosić, a których obrazy zawsze były tak kokorowe i starannie wykonane. Zresztą, jak wszystko dookoła - uwielbiał to jak ich ludzie barwili własne tkaniny, jak rzeźbili i malowali instrumenty, jak każdy przedmiot, który posiadali - a których przecież nie było tak dużo - był piękny i unikalny. - Chyba nie chcę uciekać. Nawet jeśli ten odruch... To jest już odruch, wiesz? Pierwsze, co chcę zrobić... - dodał, a jednak stał tutaj. Jednak nie uciekał, mimo że wiedział, dokąd zmierzali tej nocy. Był tutaj, stał i starał się, nawet jeśli to wszytko było tak trudne do osiągnięcia.
Kiedy powstawała kupka na ognisko, na spalenie wszystkiego, rzucił również tam karty - choć przed tym wyciągnął trzy, na które jeszcze nie spojrzał. Nie teraz jeszcze, dopiero kiedy to wszystko spalą... Może jeśli czytanie byłoby złe, mogliby je spalić również? Uwolnić się od złowrogiej przepowiedni?
Spojrzał na brata, kiedy ten wspomniał o zakonie. Należał do niego..? Dołączył do nich..? Ale jeśli tak... Co teraz? Co jeśli będą chcieli wykorzystać to, że są braćmi? Co jeśli będą chcieli kazać mu zrobić coś... Coś ponad..?
Nie był pewny w pierwszej chwili, co powinien powiedzieć, ani co zrobić. Kto go na to namówił? Nie, wiedział przecież, przecież znał odpowiedź na to pytanie.
- Nic nie powiem, nic nie zrobię - powiedział, wzdychając. Może gdyby spróbował, może gdyby zrobił, byłoby łatwiej? Może, gdyby...
Nienawidził tych może . Nienawidził tych gdyby. Nie było dobrze, taka była rzeczywistość. Nie będzie dobrze - taka była prawdopodobna przyszłość. Każde jego działanie przynosiło tylko więcej bólu i cierpienia, każde nie dawało im szans...
Wysunął do niego rękę z kartami, których wciąż nie podglądał.
Może powinien zacząć się wykłócać, że tego nie zrobi? Że nie będzie takiej potrzeby? Że o czym on mówi?
- Zrobię to - powiedział, wpatrując się w ogień, który trawił wszystko to, co powinno być już dawno spalone. Noc wydawała się zimniejsza niż była, a może to różnica w temperaturze? Może to ogień, który tak żywo płonął, buchał gorącem i tworzył to wrażenie? - Ale nie będzie takiej potrzeby. Bo nie zrobisz niczego, żeby nie być przy swoim dziecku - stwierdził, przenosząc wzrok na brata. - Musisz pokazać, że będziesz świetnym ojcem. Ja już pozycję wspaniałego wujka mam gwarantowaną, więc wysiłek będzie teraz po twojej stronie - powiedział, chcąc się silić na lżejszy ton, ale wciąż było widać, że starał się... Odpuścić. Nie myśleć i nie dać temu wszystkiemu, co go gnębiło.
Przeciągnął się. Może nie powinni tak milczeć? Może powinni myśleć o przyszłości..? A może zaufać kartom. Nawet jeśli to bolało - nawet jeśli wciąż chciał z tego miejsca uciec, przygnieciony wszystkim, co tutaj miało miejsce. Ale nie mógł przecież go zostawić - choć może powinien? Może powinien uporać się z tym sam. Może potrzebował bycia sam?
Wziął oddech, żeby zaraz wykrzyczeć w ogień:
- Słyszysz babciu? Jimmy będzie ojcem! - wypuścił lekki śmiech, jakby krzyk miał pomóc mu w wyrzuceniu z siebie wszystkiego, co tak go uciskało. - A Sheila dba o nas! O nas wszystkich... I o Eve, i o Jamesa. I o mnie też dba - dodał, chociaż czuł jak to teraz jego oczy powoli robią się wilgotne, jakby ta niewidzialna tama, która trzymała wszystko ostatkami sił, miała zaraz pęknąć. Chociaż to na pewno od ogniska... To była wina ogniska.
- Jakie te karty? Pokaż - pogonił brata.
| Dobra, zróbmy pijaną matmę po nocce...
Ja rzucę 3k3, ty rzucaj Jimmy 3k100, gdzie:
Może tak myślał, bo tak było łatwiej - wierzyć, że to co złego się stało, było tą lepszą z możliwych opcji, przyniosło mniej bólu. Próbował sobie wytłumaczyć coś, czego nie potrafił - coś, czego odpowiedzi nie miał i nie znał, i nie mógłby nigdy poznać...
W końcu nie potrafił czytać przyszłości, ani przeszłości. Nie potrafił rozumieć nawet teraźniejszości, mimo że jej doświadczał - nawet kiedy czuł się jak cień, jak marny pretekst, który chodził i był obecny, ale nie tak naprawdę. Nie w rzeczywiści...
- Nie wiem... - odpowiedział cicho, zamiast udając, że cokolwiek rozumiał, skąd te wszystkie myśli się w nim brały. Nie potrafił tego zrozumieć. Nie wiedział sam. - Gdybym wiedział pewnie by nas tutaj nie było. Bo może by przeżyli, a może my byśmy nie przeżyli? Może nikt by nie przeżył, a może wszyscy... Te może są męczące - westchnął zrezygnowany, kręcąc głową. Nie powinien się nad tym zastanawiać, nie w takim stanie, nie kiedy mieli do zrobienia... Coś. Coś konkretnego, coś właściwego? Tak mu się przynajmniej wydawało, że to była właściwa rzecz do zrobienia...
Zbierał rzeczy, które już dawno nie przypominały siebie - poniszczone, osmolone, zakopane i nadgryzione zębem czasu. Były tutaj, trwały i czekały tyle lat, żeby ktoś tutaj wrócił i przypomniał sobie o nich. Ale przecież nikt nie pamiętał - nikt nie mógł sobie przypomnieć, kiedy oni cały czas pamiętali. Byli jedynymi, których myśli wracały do tego miejsca, do tamtych wydarzeń. Nawet jeśli atakujący ich czarodzieje żyli dzisiaj - czy mogli pamiętać o tym, co się wydarzyło? A może to był dla nich dzień jak każdy inny? Mogło się wydawać, szczególnie dzisiaj, że właśnie tak było.
To nie tak, chciał odpowiedzieć, ale słowa grzęzły mu w gardle. Raz jeden jedyny nie chciał uciekać - nawet jeśli ten odruch był w nim tak silny, nawet jeśli przejmował nad nim kontrolę, raz jeden przebijała się gdzieś po cichu ta myśl o tym, że nie chciał uciekać, bo był już zmęczony. Mógłby się zaprzeć, mógł złapać głęboki oddech i biec dalej, ale... Może nie powinien? Może powinien się poddać, powinien...
- Już tego nie robią? - rzucił cicho, czując jak jego gardło się zaciska. Czy kiedykolwiek wcześniej był przy bracie w takiej postaci? Bez uśmiechu, bez siły na udawanie, że było w porządku? Może w tower, chociaż nawet tam starał się udawać i pilnować, nawet kiedy padły kolejne i kolejne ciosy.
On sam nie wiedział czy tam wtedy postąpiłby jeszcze raz tak samo - trudno było mu nawet określić, co dokładnie się wydarzyło w tamtym miejscu, czy nie kłamał. O zgrozo, wolałby kłamać. Chciałby kłamać! Gdyby to wszystko okazało się tylko i wyłącznie bajką, którą wymyślił na poczekaniu z powodów, których nie znał, bo zostały oddane wtedy im. Nie wiedział, nie był pewny...
- To jedyne co mi wychodziło, nie uważasz? Zmyślanie, tworzenie iluzji - parsknął, chociaż przecież jego rodzina potrafiła przejrzeć jego kłamstwa. Za dobrze go znali, za dobrze rozumieli te podstawy, którymi się kierował. Zbyt dobrze...
- Ale wiesz co? Chyba... - zaczął cicho, podnosząc karty babci, te których nie mogli nigdy dotykać i podnosić, a których obrazy zawsze były tak kokorowe i starannie wykonane. Zresztą, jak wszystko dookoła - uwielbiał to jak ich ludzie barwili własne tkaniny, jak rzeźbili i malowali instrumenty, jak każdy przedmiot, który posiadali - a których przecież nie było tak dużo - był piękny i unikalny. - Chyba nie chcę uciekać. Nawet jeśli ten odruch... To jest już odruch, wiesz? Pierwsze, co chcę zrobić... - dodał, a jednak stał tutaj. Jednak nie uciekał, mimo że wiedział, dokąd zmierzali tej nocy. Był tutaj, stał i starał się, nawet jeśli to wszytko było tak trudne do osiągnięcia.
Kiedy powstawała kupka na ognisko, na spalenie wszystkiego, rzucił również tam karty - choć przed tym wyciągnął trzy, na które jeszcze nie spojrzał. Nie teraz jeszcze, dopiero kiedy to wszystko spalą... Może jeśli czytanie byłoby złe, mogliby je spalić również? Uwolnić się od złowrogiej przepowiedni?
Spojrzał na brata, kiedy ten wspomniał o zakonie. Należał do niego..? Dołączył do nich..? Ale jeśli tak... Co teraz? Co jeśli będą chcieli wykorzystać to, że są braćmi? Co jeśli będą chcieli kazać mu zrobić coś... Coś ponad..?
Nie był pewny w pierwszej chwili, co powinien powiedzieć, ani co zrobić. Kto go na to namówił? Nie, wiedział przecież, przecież znał odpowiedź na to pytanie.
- Nic nie powiem, nic nie zrobię - powiedział, wzdychając. Może gdyby spróbował, może gdyby zrobił, byłoby łatwiej? Może, gdyby...
Nienawidził tych może . Nienawidził tych gdyby. Nie było dobrze, taka była rzeczywistość. Nie będzie dobrze - taka była prawdopodobna przyszłość. Każde jego działanie przynosiło tylko więcej bólu i cierpienia, każde nie dawało im szans...
Wysunął do niego rękę z kartami, których wciąż nie podglądał.
Może powinien zacząć się wykłócać, że tego nie zrobi? Że nie będzie takiej potrzeby? Że o czym on mówi?
- Zrobię to - powiedział, wpatrując się w ogień, który trawił wszystko to, co powinno być już dawno spalone. Noc wydawała się zimniejsza niż była, a może to różnica w temperaturze? Może to ogień, który tak żywo płonął, buchał gorącem i tworzył to wrażenie? - Ale nie będzie takiej potrzeby. Bo nie zrobisz niczego, żeby nie być przy swoim dziecku - stwierdził, przenosząc wzrok na brata. - Musisz pokazać, że będziesz świetnym ojcem. Ja już pozycję wspaniałego wujka mam gwarantowaną, więc wysiłek będzie teraz po twojej stronie - powiedział, chcąc się silić na lżejszy ton, ale wciąż było widać, że starał się... Odpuścić. Nie myśleć i nie dać temu wszystkiemu, co go gnębiło.
Przeciągnął się. Może nie powinni tak milczeć? Może powinni myśleć o przyszłości..? A może zaufać kartom. Nawet jeśli to bolało - nawet jeśli wciąż chciał z tego miejsca uciec, przygnieciony wszystkim, co tutaj miało miejsce. Ale nie mógł przecież go zostawić - choć może powinien? Może powinien uporać się z tym sam. Może potrzebował bycia sam?
Wziął oddech, żeby zaraz wykrzyczeć w ogień:
- Słyszysz babciu? Jimmy będzie ojcem! - wypuścił lekki śmiech, jakby krzyk miał pomóc mu w wyrzuceniu z siebie wszystkiego, co tak go uciskało. - A Sheila dba o nas! O nas wszystkich... I o Eve, i o Jamesa. I o mnie też dba - dodał, chociaż czuł jak to teraz jego oczy powoli robią się wilgotne, jakby ta niewidzialna tama, która trzymała wszystko ostatkami sił, miała zaraz pęknąć. Chociaż to na pewno od ogniska... To była wina ogniska.
- Jakie te karty? Pokaż - pogonił brata.
| Dobra, zróbmy pijaną matmę po nocce...
Ja rzucę 3k3, ty rzucaj Jimmy 3k100, gdzie:
- rzuty:
k3
1 - poprawna karta
2 - odwrócona
3 - nieczytelny podpis, nie wiemy co dostaliśmy
k100
1-14 - karta pentakli (odpowiedniej wartości, gdzie najniższa to As, a najwyższa to Król)
15-16 - głupiec
17-18 - mag
19-20 - kapłanka
20-21- cesarzowa
22-23 - cesarz
24-37 - karta różdżek (odpowiedniej wartości, gdzie najniższa to As, a najwyższa to Król)
37-39 - kapłan
40-41- kochankowie
42-43 - rydwan
44-45 - sprawiedliwość
46-47 - starzec
48-49 - koło fortuny
50-64 - karta kielichów (odpowiedniej wartości, gdzie najniższa to As, a najwyższa to Król)
65-66 - siła/moc
67-68 - wisielec
69-70 - śmierć
71-72 - powściągliwość
73-74 - diabeł
75-89 karta mieczy (odpowiedniej wartości, gdzie najniższa to As, a najwyższa to Król)
90-91 - wieża
92-93 - gwiazda
94-95 - księżyc
96-97 - słońce
98-99 - sąd ostateczny
100 - świat
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3, 1, 1
'k3' : 3, 1, 1
Nie wierzył w to, co słyszał. Patrzył na niego z niedowierzaniem, zbity z pantałyku, nie potrafiąc znaleźć w sobie właściwych słów. Ani takich pełnych gniewu, ani tych utkanych z rozczarowania. Był zdezorientowany i niepewny tego, co powinien zrobić, bo jak miał się do tego odnieść: tego całego "może", może było lepiej. Był winien tego, co się wydarzyło. Był winien śmierci tych ludzi, ich rodziny, krewnych. Był winien kłopotów, jakie na nich ściągnął, rozłąki, jakiej doświadczyli — nie bezpośrednio — ale nie miał w sobie za grosz skruchy, za grosz poczucia, że popełnił gdzieś błąd. Patrzył na niego z dziwnym rozgoryczeniem, nie wiedząc, na co właściwie liczył. A przecież liczył cały czas — aż się przyzna do błędu, aż powie, że żałuje. Nie musiał niczego naprawiać. Nie musiał składać obietnic, których nigdy nie dotrzyma — znał go przecież. Nie wróci im życia, ale w głębi siebie naprawdę chciał go zobaczyć rozbitego — chociaż był jego bratem i go kochał i chciał dla niego jak najlepiej. Po tych wszystkich słowach chciał go zobaczyć zniszczonego, złamanego, cierpiącego — takiego jaki on był przez te trzy ostatnie lata. Chciał zobaczyć go z krwi i kości, zobaczyć, że był naprawdę człowiekiem, tymczasem nieustannie stał przed nim nadczłowiek pozbawiony uczuć, wyrachowany i zawsze znajdujący odpowiednią odpowiedź. Poczuł sadystyczną potrzebę, by go do tego doprowadzić, by samemu poczuć się lepiej, ale jednocześnie miał w sobie determinację i wolę zmienienia go. Miał w sobie siłę, by mu pomóc dźwignąć się z kolan i przetrwać to, co czuł. Chciał go naprawić, bo sam chciał być przez kogoś tak naprawiony, poskładany od nowa, tak jak powinien wyglądać.
— Co?— spytał głucho, o co właściwie pytał? — Nie, Thomas. To ci wychodziło, kiedy miałem pięć lat, ale teraz mam, kurwa, dwadzieścia, byle gównianą iluzją mnie nie oszukasz. Ich też nie. Nikogo już dziś nie oszukasz — bo nikt mu nie wierzył, bo świat sam sobie nie ufał. Dziś ni mieli na co liczyć, mogli łupić i grabić bo tylko z tego mogli mieć zysk. Nie było ani pracy dla porządnych ludzi ani zajęcia dla tych mniej porządny. Byli gdzieś na końcu łańcucha. I on też. Robił wszystko by ich do siebie zniechęcić. Jego, siostrę, Eve, ich wspólnych przyjaciół. Nie pamiętał o nich, porzucał ich wszystkich raz za razem, a potem wracał i karmił zmyślnymi historiami. Nikt nie mógł niego liczyć, a on wciąż i wciąż mógł na prawie wszystkich. — Musisz z tym skończyć — powtórzył. Dosadnie i dobitnie, by pojął, że nie wybaczy mu tego po raz kolejny. Ucieczki, powrotu, udawania, ze tak jest lepiej. — Nie rób tego więcej. Nie zostawiaj nas. Jak bardzo żałosny muszę być, żebyś zrozumiał, czego chcę? Jak nisko muszę upaść, żebyś został? Co mam zrobić? Czym mam cię przekonać? Tommy... — Porzucał go raz za razem, porzucał zawsze i bał się, że to nigdy się nie zmieni. Miał być starszym bratem, miał się nimi opiekować, ale o to nie dbał. Nie mógł się z tym pogodzić — z tą stratą, złamaną wiarą, bo to o jego uznanie i dumę walczył całe życie. Jego słowo, jedno słowo, mogło wszystko zmienić. Jego zmienić. Zupełnie jakby jednym klepnięciem mógł podnieść go na duchu, jednym krzykiem zmieść z powierzchni ziemi. Rozumiał swoją rolę i to jaką miał siłę, czy kompletnie nie wiedział, co ze sobą począć?
Patrzył na ogień trawiący szczątki i resztki wozów, a resztek resztki resztek, bo tyle z nich pozostało. Nie czuł w sobie spokoju, nie czuł ukojenia. Powinni zrobić to inaczej, jak zawsze — tańczyć i śpiewać, ciesząc się, że ich bliscy byli w lepszym świecie, ale nie potrafił. Czuł się zdradzony przez własnego brata. Brata, który mu odebrał to wszystko na co teraz patrzył. Pozwól mu na to; gdyby zgodził się wtedy uciec do tragedii może by nie doszło. Ale został z niczym. I został nawet bez brata.
Opuścił wzrok, słuchając go. Wierzył mu naiwnie, że chciał zostać, wbrew temu co przed chwilą powiedział podskórnie zawierzając jego słowom i zapewnieniom.
— Tamto to też był odruch, Tommy? — spytał głucho, ze zmęczeniem. Czy tamto dziecko to tez był odruch, czy tez zrobił to bezmyślnie, czy naprawdę miał na to jakiś plan? Nie czekał na odpowiedź, nie chcąc wcale słuchać kolejnych bajek, patrzeć na iluzje.
Spojrzał na niego, kiedy wyciągnął do niego rękę z kartami. Uniósł rew i niepewnie sięgnął po nie. Dłoń zastygła w powietrzu, zawahał si jeszcze nim za nie złapał. Czy to nie przynosiło pecha?
— Zrobię to, co będzie trzeba — odpowiedział butnie i zdecydowanie, ale nie to miał na myśli. Przekornie spojrzał na niego, jakby chciał mu powiedzieć: zrobię to, co będę miał ochotę. I nie mógł z tym nic zrobić. Nie mógł zaprotestować, nie mógł mu odmówić. Był mu to winien. Musiał zająć się nimi, stać się w końcu głową rodziny, którą powinien być.
— Nie jestem pewien, czy chcę być ojcem — mruknął, świadom tego, że mleko się rozlało. Nic nie mógł zrobić, za jakiś czas będzie musiał spojrzeć prawdzie w oczy i stać się tym, kim powinien. Spełnić cudze oczekiwania, stanąć na wysokości zadania. Chciał być lepszy niż jego własny ojciec. Chciał żeby jego rodzina nie musiała przed nim uciekać, ale tu, przy Thomasie, czuł się bardziej sam niż bez niego. Potrzebował go. Potrzebował pewności, że naprawdę może na niego liczyć.
Obrócił głowę w jego stronę, kiedy krzyknął w eter i choć w pierwsza chwili uniósł brwi, po chwili uśmiechnął się, szerze i z wstydliwym wzruszeniem. Opuścił głowę, podmiechusąc się pod nosem. Może naprawdę mogli wrócić na właściwe tory? Może naprawdę mogło być jeszcze normalnie? Dobrze? Mogli być szczęśliwi? Mogli być rodziną?
— I Thomas tu jest i zarzeka się, że nie chce już uciekać! — zawtórował mu, rozglądając się dookoła. Spojrzał na karty, które wyciągnął Thomas i zmarszczył brwi. Obrócił je tak, by światło ognia je oświetliło i mogli odczytać ich znaczenie.
— Co?— spytał głucho, o co właściwie pytał? — Nie, Thomas. To ci wychodziło, kiedy miałem pięć lat, ale teraz mam, kurwa, dwadzieścia, byle gównianą iluzją mnie nie oszukasz. Ich też nie. Nikogo już dziś nie oszukasz — bo nikt mu nie wierzył, bo świat sam sobie nie ufał. Dziś ni mieli na co liczyć, mogli łupić i grabić bo tylko z tego mogli mieć zysk. Nie było ani pracy dla porządnych ludzi ani zajęcia dla tych mniej porządny. Byli gdzieś na końcu łańcucha. I on też. Robił wszystko by ich do siebie zniechęcić. Jego, siostrę, Eve, ich wspólnych przyjaciół. Nie pamiętał o nich, porzucał ich wszystkich raz za razem, a potem wracał i karmił zmyślnymi historiami. Nikt nie mógł niego liczyć, a on wciąż i wciąż mógł na prawie wszystkich. — Musisz z tym skończyć — powtórzył. Dosadnie i dobitnie, by pojął, że nie wybaczy mu tego po raz kolejny. Ucieczki, powrotu, udawania, ze tak jest lepiej. — Nie rób tego więcej. Nie zostawiaj nas. Jak bardzo żałosny muszę być, żebyś zrozumiał, czego chcę? Jak nisko muszę upaść, żebyś został? Co mam zrobić? Czym mam cię przekonać? Tommy... — Porzucał go raz za razem, porzucał zawsze i bał się, że to nigdy się nie zmieni. Miał być starszym bratem, miał się nimi opiekować, ale o to nie dbał. Nie mógł się z tym pogodzić — z tą stratą, złamaną wiarą, bo to o jego uznanie i dumę walczył całe życie. Jego słowo, jedno słowo, mogło wszystko zmienić. Jego zmienić. Zupełnie jakby jednym klepnięciem mógł podnieść go na duchu, jednym krzykiem zmieść z powierzchni ziemi. Rozumiał swoją rolę i to jaką miał siłę, czy kompletnie nie wiedział, co ze sobą począć?
Patrzył na ogień trawiący szczątki i resztki wozów, a resztek resztki resztek, bo tyle z nich pozostało. Nie czuł w sobie spokoju, nie czuł ukojenia. Powinni zrobić to inaczej, jak zawsze — tańczyć i śpiewać, ciesząc się, że ich bliscy byli w lepszym świecie, ale nie potrafił. Czuł się zdradzony przez własnego brata. Brata, który mu odebrał to wszystko na co teraz patrzył. Pozwól mu na to; gdyby zgodził się wtedy uciec do tragedii może by nie doszło. Ale został z niczym. I został nawet bez brata.
Opuścił wzrok, słuchając go. Wierzył mu naiwnie, że chciał zostać, wbrew temu co przed chwilą powiedział podskórnie zawierzając jego słowom i zapewnieniom.
— Tamto to też był odruch, Tommy? — spytał głucho, ze zmęczeniem. Czy tamto dziecko to tez był odruch, czy tez zrobił to bezmyślnie, czy naprawdę miał na to jakiś plan? Nie czekał na odpowiedź, nie chcąc wcale słuchać kolejnych bajek, patrzeć na iluzje.
Spojrzał na niego, kiedy wyciągnął do niego rękę z kartami. Uniósł rew i niepewnie sięgnął po nie. Dłoń zastygła w powietrzu, zawahał si jeszcze nim za nie złapał. Czy to nie przynosiło pecha?
— Zrobię to, co będzie trzeba — odpowiedział butnie i zdecydowanie, ale nie to miał na myśli. Przekornie spojrzał na niego, jakby chciał mu powiedzieć: zrobię to, co będę miał ochotę. I nie mógł z tym nic zrobić. Nie mógł zaprotestować, nie mógł mu odmówić. Był mu to winien. Musiał zająć się nimi, stać się w końcu głową rodziny, którą powinien być.
— Nie jestem pewien, czy chcę być ojcem — mruknął, świadom tego, że mleko się rozlało. Nic nie mógł zrobić, za jakiś czas będzie musiał spojrzeć prawdzie w oczy i stać się tym, kim powinien. Spełnić cudze oczekiwania, stanąć na wysokości zadania. Chciał być lepszy niż jego własny ojciec. Chciał żeby jego rodzina nie musiała przed nim uciekać, ale tu, przy Thomasie, czuł się bardziej sam niż bez niego. Potrzebował go. Potrzebował pewności, że naprawdę może na niego liczyć.
Obrócił głowę w jego stronę, kiedy krzyknął w eter i choć w pierwsza chwili uniósł brwi, po chwili uśmiechnął się, szerze i z wstydliwym wzruszeniem. Opuścił głowę, podmiechusąc się pod nosem. Może naprawdę mogli wrócić na właściwe tory? Może naprawdę mogło być jeszcze normalnie? Dobrze? Mogli być szczęśliwi? Mogli być rodziną?
— I Thomas tu jest i zarzeka się, że nie chce już uciekać! — zawtórował mu, rozglądając się dookoła. Spojrzał na karty, które wyciągnął Thomas i zmarszczył brwi. Obrócił je tak, by światło ognia je oświetliło i mogli odczytać ich znaczenie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ferrels Wood
Szybka odpowiedź