British Museum
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
British Museum
Każdy obywatel Anglii powinien znać historię swego kraju i dbać o to, by pamięć o niej była wciąż żywa - tyczy się to nie tylko społeczności mugolskiej, ale również czarodziejskiej. Nie dziwi więc nikogo, że najbardziej okazałe muzeum w kraju ma również dwoistą naturę. Magiczna część muzeum doskonale ukryta jest przed niepożądanymi gośćmi, skrywając w sobie sekrety czarodziejskiej przeszłości Anglii. Zaczarowane wystawy przyciągają spojrzenia zarówno młodych, jak i starszych odwiedzających. Bogate zbiory muzeum umożliwiają prześledzenie dziejów danych czarodziejów, wielkich figur w świecie magii czy też wyobrażenie sobie życia zwykłych ludzi na przestrzeni wieków - również w czasach tych lat bardziej strasznych, na których wspomnienie niektórym z czarodziejów wciąż włos się jeży na głowie. Na zwiedzających czekają przewodnicy, gotowi w najdrobniejszych szczegółach opowiedzieć o wszystkim, o co tylko zostaną zapytani. Po muzeum krążą też nieustannie ochroniarze, dbający o spokój i bezpieczeństwo zarówno ludzi, jak i eksponatów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 18:13, w całości zmieniany 2 razy
Szykowała na wyjście, oczywiście nie mogąc pokazać się byle jak, nawet na skromnym, dwuosobowym (trzyosobowym, jeżeli nie liczyć przyzwoitki i wieloosobowym, jeżeli nie liczyć wszystkich odwiedzających muzeum o tej samej porze). Skoro jednak mowa była o spotkaniu z artystą, musiała wywrzeć wrażenie, a mężczyzna musiał się nią zachwycić. Tym razem przywdziała wszystkie kolory swojego rodu, nie tylko zieleń ale i złoto, suknię otulającą jej ciało wybierając spośród nowości która jeszcze nie miała okazji ujrzeć światła dziennego. Delikatny jedwab idealnie owijał jej kształty, jednocześnie nie pozostawiając miejsca na sprośność, a ona poruszała się płynnie, pozwalając aby materiał delikatnie owijał się dookoła jej kostek kiedy kroczyła przez korytarze. Rodzinne perły znajdowały się na jej szyi kiedy przechodziła z miejsca na miejsce, od obrazu do obrazu, nie zwracając nawet uwagi na drepczącą za nią służącą. Oczywiście, miała spotkanie, ale kto nie zatrzymałby się na chwilę aby nie podziwiać sztuki?
Kochała otaczanie się pięknymi przedmiotami nawet bardziej, niż otaczanie się pięknymi ludźmi. Gotowa była przysiąc, że czasem z obrazami było o wiele łatwiej i przyjemniej – można było je powiesić, zdjąć, przemieścić, nie wygłaszały złośliwych komentarzy ani nie przeszkadzało im to, czy ktoś miał ochotę na dodatkową bułeczkę z masłem albo marmoladą. Może też sama miłość do tego, co piękne wizualnie przemawiała za jej miłością do baletu? Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że zwiedzanie które miało być pustką do wypełnienia czasu oczekiwania zaraz mogło przerodzić się w spóźnienie. Pośpiesznym krokiem (żadna dama przecież biec nie będzie) udała się do holu, rozglądając się za osobą, z którą miała się dziś spotkać.
Delikatny uśmiech pojawił się na jej twarzy kiedy dostrzegła pana Cassidy, kierując się w jego kierunku i wyciągając dłoń, oczekując oczywiście odpowiedniego powitania. Może i była radośniejsza i bardziej przystępna niż pozostałe damy, ale to nie znaczyło, że nie omijała zasad dobrego wychowania. Czy chciała czy nie, wszystko było obserwowane – ona, oni, wszyscy.
- Panie Cassidy, dziękuję, że mieliśmy możliwość spotkania. Przejdziemy do restauracji aby porozmawiać na spokojnie?
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Spotkanie z Lady Parkinson było dla niego wyróżnieniem. Czuł się zaszczycony, że ze wszystkich artystów na rynku, postanowiła zwrócić się właśnie do niego. Jego ojciec w przeszłości współpracował na jakiś płaszczyznach ze szlachtą, ale nigdy nie powiedział mu o co chodziło. Z resztą Lucien był człowiekiem, który wolał dochodzić do czegoś własnymi siłami, zwłaszcza kiedy chodziło o sztukę. Znał swoją wartość i swoje umiejętności. Naturalnie, czasami korzystał z pomocy, ale tylko wtedy kiedy była ona wymagana lub wiedział, że sam nie był w stanie osiągnąć założonego celu.
Dlatego uważał to spotkanie za bardzo istotne. Jeśli jego praca przypadnie Lady do gustu być może poleci go kolejnym damom, a wtedy on będzie rozchwytywany i nawiąże nowe kontakty. Przeżył w życiu jus wystarczająco dużo by wiedzieć, że dobre znajomości to klucz.
Na dzisiaj postanowił ubrać na siebie elegancką szatę w kolorze ciemnej czerwieni, wyszywaną czarną nicią, która tworzyła typowe greckie wzory. Spodnie były dopasowane, czarna koszula wciśnięta za pasek, a na wierzch marynarko-płaszcza, który ciągnął się trochę po ziemi. Greckie wzory i motywy właśnie zajmowały większą powierzchnie tylnej części szaty. włosy zaczesał do tyłu, chociaż nie koniecznie w czymś mu to pomogło. Jego brązowe loki i tak żyły swoim życiem. Mimo wszystko, w swoim mniemaniu, prezentował się nienagannie. Pod względem ubioru zawsze lubił się wyróżniać na tle innych mężczyzn, którzy przeważnie ubierali się w nudną czerń lub szarość. Lucien jednak wychodził z założenia, że osoby pracujące ze sztuka powinny się z nią utożsamiać. Dlatego on sam postrzegał swoje ubrania jako element wystroju muzeum, jako sztukę.
Z Lady Parkinson był umówiony na konkretną godzinę. Wyszedł ze swojej pracowni odpowiednio wcześnie by nie daj Merlinie nie spóźnić się. Nie wybaczyłby sobie gdyby taka dostojna persona musiała na niego czekać. Byłoby to niewątpliwie skazą na jego honorze. W efekcie tego, to on odczekał chwilę w umówionym miejscu.
Widząc młodą damę kierującą się w jego kierunku, w towarzystwie służki, która była niczym cień lady, uśmiechnął się uprzejmie. Tak jak podejrzewał, przedstawicielka rodu, który umiłował sobie piękno, prezentowała się nienagannie. Wszystko do siebie pasowało, wszystko było na swoim miejscu. Kolory idealnie do siebie dobrane, złoto, które symbolizowała nieśmiertelność i wieczności idealnie do niej pasowało. Bo czymże była sztuka jeżeli nie wiecznością, która zapewniała nieśmiertelność swoim twórcą. Zieleń również komponowała się pięknie w połączeniu ze złotem. W końcu była ona symbolem życia i harmonii. W przekonaniu Luciena, harmonia na wielu frontach łączyła się z wiecznością. Mężczyzna pokusił się o stwierdzenie, że ta dama była w pewnym sensie chodzącym dziełem sztuki.
- Lady Parkinson, to dla mnie wielki zaszczyt. - odparł z nieudawanym uśmiechem, po czym skłonił się łagodnie, by po chwili uchwycić delikatnie jej dłoń i musnąć powietrze nad jej dłonią. - Ależ naturalnie. Kazałem przyszykować dla nas stolik w spokojniejszej części restauracji. Zapraszam za mną. - powiedział spokojnie, po czym gestem dłoni wskazał jej by na spokojnie ruszyła z nim w kierunku muzealnej restauracji. - Jak Lady podoba się w naszym muzeum? - zagadnął po drodze chcą troszkę poznać przyszłą modelkę zanim przejdą do głównego tematu ich dzisiejszego spotkania.
Dlatego uważał to spotkanie za bardzo istotne. Jeśli jego praca przypadnie Lady do gustu być może poleci go kolejnym damom, a wtedy on będzie rozchwytywany i nawiąże nowe kontakty. Przeżył w życiu jus wystarczająco dużo by wiedzieć, że dobre znajomości to klucz.
Na dzisiaj postanowił ubrać na siebie elegancką szatę w kolorze ciemnej czerwieni, wyszywaną czarną nicią, która tworzyła typowe greckie wzory. Spodnie były dopasowane, czarna koszula wciśnięta za pasek, a na wierzch marynarko-płaszcza, który ciągnął się trochę po ziemi. Greckie wzory i motywy właśnie zajmowały większą powierzchnie tylnej części szaty. włosy zaczesał do tyłu, chociaż nie koniecznie w czymś mu to pomogło. Jego brązowe loki i tak żyły swoim życiem. Mimo wszystko, w swoim mniemaniu, prezentował się nienagannie. Pod względem ubioru zawsze lubił się wyróżniać na tle innych mężczyzn, którzy przeważnie ubierali się w nudną czerń lub szarość. Lucien jednak wychodził z założenia, że osoby pracujące ze sztuka powinny się z nią utożsamiać. Dlatego on sam postrzegał swoje ubrania jako element wystroju muzeum, jako sztukę.
Z Lady Parkinson był umówiony na konkretną godzinę. Wyszedł ze swojej pracowni odpowiednio wcześnie by nie daj Merlinie nie spóźnić się. Nie wybaczyłby sobie gdyby taka dostojna persona musiała na niego czekać. Byłoby to niewątpliwie skazą na jego honorze. W efekcie tego, to on odczekał chwilę w umówionym miejscu.
Widząc młodą damę kierującą się w jego kierunku, w towarzystwie służki, która była niczym cień lady, uśmiechnął się uprzejmie. Tak jak podejrzewał, przedstawicielka rodu, który umiłował sobie piękno, prezentowała się nienagannie. Wszystko do siebie pasowało, wszystko było na swoim miejscu. Kolory idealnie do siebie dobrane, złoto, które symbolizowała nieśmiertelność i wieczności idealnie do niej pasowało. Bo czymże była sztuka jeżeli nie wiecznością, która zapewniała nieśmiertelność swoim twórcą. Zieleń również komponowała się pięknie w połączeniu ze złotem. W końcu była ona symbolem życia i harmonii. W przekonaniu Luciena, harmonia na wielu frontach łączyła się z wiecznością. Mężczyzna pokusił się o stwierdzenie, że ta dama była w pewnym sensie chodzącym dziełem sztuki.
- Lady Parkinson, to dla mnie wielki zaszczyt. - odparł z nieudawanym uśmiechem, po czym skłonił się łagodnie, by po chwili uchwycić delikatnie jej dłoń i musnąć powietrze nad jej dłonią. - Ależ naturalnie. Kazałem przyszykować dla nas stolik w spokojniejszej części restauracji. Zapraszam za mną. - powiedział spokojnie, po czym gestem dłoni wskazał jej by na spokojnie ruszyła z nim w kierunku muzealnej restauracji. - Jak Lady podoba się w naszym muzeum? - zagadnął po drodze chcą troszkę poznać przyszłą modelkę zanim przejdą do głównego tematu ich dzisiejszego spotkania.
You are perfection.
There is no canvas on which I can perpetuate you.
There are no paints that can capture your colors.
Nobody has the skills to capture your beauty.
There are no paints that can capture your colors.
Nobody has the skills to capture your beauty.
Lucien Cassidy
Zawód : znawca sztuki, symbolista i malarz
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Malarstwo polega przede wszystkim na patrzeniu.
OPCM : 9 +1
UROKI : 6 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mogło wydawać się, że pod względem zachowania jak zawsze jest stracona i nigdy w pełni nie zrozumie świata, w jakim się znalazła, a mimo to, trzeba było przyznać, że już od małego miała wyjątkową smykałkę do dzieł artystycznych wszelakich. Nie myślała o tym w kwestii wieloletniej praktyki, chociaż taką, jak prawie każdy szlachcic, otrzymała do gruntu – rozmiłowana w dziedzinie sztuk artystycznych matka z Rosierów wydawała się prawdziwie pochłonięta tym, aby jej dzieci zajmowały się nie tylko lekcjami francuskiego czy etykiety, ale również chłonęły informację o sztuce, literaturze, nauczyły się grać na instrumencie, czy, jak w wypadku Odetty i jej siostry, poświęciły się doskonaleniu ciała poprzez balet. W takich chwilach żałowała wielce, że jako osoba krwi szlachetnej nie miała nawet szans na to, aby wytańczyć swoje marzenia na deskach teatrów. Niestety, szlachetne osoby nigdy nie zaznają przyjemności tworzenia sztuki dopóki wymagała ona pokazania się publiczności. Malarze czy rzeźbiarze nie miewali takich problemów.
Dlatego wolała kierować się ku nowościom, wynajdywać coś, czego ktoś jeszcze nie do końca odkrył. Spoglądać na malarzy czy innych artystów swoim łagodnym okiem, pozwalając im na rozrastanie się. Nie narzucała tematów, chcąc dać sztuce kwitnąć, chociaż jednocześnie musiała pozbywać się wszelkich sugestii antyrządowych. Lubiła jednak obserwować jak piękne historie stawały się jeszcze piękniejszymi działami. Jednakże z ojca miała jeszcze wrażliwość z bycia Parkinsonem, zawsze goniącym swoje piękno i zawsze gotowym do zachowania swojego piękna, zarówno w formie śmiertelnej, używając wszelkiego rodzaju eliksirów, ale również przez sztukę, która pozwalała im na zawsze już spoglądać z ram obrazów, pięknymi i nieskazitelnymi.
- Mam więc nadzieję, że spotkanie to pozostawi pana zachwyconym na tyle, że nie odmówi mi pan portretu. – Nie łudziła się nawet, że tak właśnie miało być, bo przecież nawet za najbrzydszą osobowość artyści gotowi chcieli płacić. Chciała jednak wywrzeć dobre wrażenie, bo bardzo przecież chciała, aby zadowolony był. Była mimo wszystko próżna, a któż nie chciałby być podziwiany i kochany.
- Dziękuję, zamówiłabym od razu herbatę, zwykłą i prostą. – Skoro zmierzała do restauracji z mężczyzną, to w jego gestii wypadało aby zająć się towarzystwem. Skinęła również do przyzwoitki, której pozwoliła na zamówienie czego chciała. Mimo wszystko chciała aby ta nie siedziała wymęczona wraz z nimi, nawet jeżeli i tak dostawała pensję i mogła zamówić sobie sama.
- Przyznam, jest interesujące, ale chciałabym aby prawdziwie błyszczało większą ilością zwiedzających. – Jakkolwiek to brzmiało, po prostu chciała aby ludzie korzystali ze sztuki, a teraz wszyscy skupiali się jedynie na wojnie. – Więc, miał już pan pierwsze wrażenie. Jak wyobraża pan sobie mój portret? Bądź obraz? – Spoglądała na niego z ciekawością.
Dlatego wolała kierować się ku nowościom, wynajdywać coś, czego ktoś jeszcze nie do końca odkrył. Spoglądać na malarzy czy innych artystów swoim łagodnym okiem, pozwalając im na rozrastanie się. Nie narzucała tematów, chcąc dać sztuce kwitnąć, chociaż jednocześnie musiała pozbywać się wszelkich sugestii antyrządowych. Lubiła jednak obserwować jak piękne historie stawały się jeszcze piękniejszymi działami. Jednakże z ojca miała jeszcze wrażliwość z bycia Parkinsonem, zawsze goniącym swoje piękno i zawsze gotowym do zachowania swojego piękna, zarówno w formie śmiertelnej, używając wszelkiego rodzaju eliksirów, ale również przez sztukę, która pozwalała im na zawsze już spoglądać z ram obrazów, pięknymi i nieskazitelnymi.
- Mam więc nadzieję, że spotkanie to pozostawi pana zachwyconym na tyle, że nie odmówi mi pan portretu. – Nie łudziła się nawet, że tak właśnie miało być, bo przecież nawet za najbrzydszą osobowość artyści gotowi chcieli płacić. Chciała jednak wywrzeć dobre wrażenie, bo bardzo przecież chciała, aby zadowolony był. Była mimo wszystko próżna, a któż nie chciałby być podziwiany i kochany.
- Dziękuję, zamówiłabym od razu herbatę, zwykłą i prostą. – Skoro zmierzała do restauracji z mężczyzną, to w jego gestii wypadało aby zająć się towarzystwem. Skinęła również do przyzwoitki, której pozwoliła na zamówienie czego chciała. Mimo wszystko chciała aby ta nie siedziała wymęczona wraz z nimi, nawet jeżeli i tak dostawała pensję i mogła zamówić sobie sama.
- Przyznam, jest interesujące, ale chciałabym aby prawdziwie błyszczało większą ilością zwiedzających. – Jakkolwiek to brzmiało, po prostu chciała aby ludzie korzystali ze sztuki, a teraz wszyscy skupiali się jedynie na wojnie. – Więc, miał już pan pierwsze wrażenie. Jak wyobraża pan sobie mój portret? Bądź obraz? – Spoglądała na niego z ciekawością.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kierując się korytarzami muzeum w kierunku restauracji, Lucien specjalnie poprowadził Lady Parkinson tak by mogła chociaż przez chwilę popodziwiać zbiory. Sam znał muzeum jak własna kieszeń, każdy jego zakamarek, każdy kąt, był w stanie powiedzieć jaki eksponat znajduje się w której sali, jak również był w stanie coś o nim opowiedzieć. Kochał sztukę, była jego życiem, jego kochanką, jego sensem istnienia. Chciałby aby ludzie postrzegali ją tak jak on ją widział, jako niekończące się natchnienie, jako wieczną opowieść, a przede wszystkim jako zbiór symboli, który mówił, że nie wszystko jest do końca takie jak myślimy. Każde dzieło wyrażało swojego autora, każdy autor wsadzał w swoje dzieło kawałek siebie. Było to wieczne połączenie dwóch istnień.
Rozmyślając o tym westchnął cicho z zachwytem, po czym przeniósł spojrzenie na swoją dzisiejszą towarzyszkę, Lady Parkinson. Był bardzo ciekaw jej podejścia do tematu.
- Szanowna Pani, nie ma siły na niebie i w niebiosach, która sprawiłaby, że odmówiłbym Pani portretu. – odparł uśmiechając się łagodnie – Tak wdzięczny i piękny widok należy uwiecznić aby potomni mogli podziwiać go i zachwycać się nim, tak jak i ja jestem zachwycony. – powiedział skinając w jej kierunku głową z uznaniem.
Gdy znaleźli się w restauracji poprowadził kobietę do, specjalnie dla nich przygotowanego, stolika. Kelner od razu pojawił się przy nich, a Lucien zamówił dla Lady czarną herbatę, a dla siebie białą z nutką pomarańczy. Sam zajął miejsce naprzeciwko i uśmiechnął się słysząc słowa kobiety.
- W takim razie pod tym względem ma Lady takie samo pragnienie co ja. – pokiwał głową - Ubolewam nad faktem iż w zaistniałej sytuacji, tak mało członków naszej wspaniałej, czarodziejskiej społeczności, poświęca tak niewiele czasu na kontemplowanie sztuki. Przecież powszechnie wiadomo, że sztuka łagodzi obyczaje i daje chwile wytchnienia. – powiedział uśmiechając się smutno – Jestem jednak przekonany, że aktualnie rządzący niedługo doprowadzą do zakończenia wszelakie niepożądane wydarzenia i nasza codzienność wróci do normy, a nawet będzie jeszcze jaśniejsza i dostatnia niż do tej pory. – pokiwał głową.
W tym momencie kelner przyniósł ich napoje, podaje w eleganckich, porcelanowych filiżankach, wzorowanych na tych, w których były podawane ciepłe napoje we francuskim dworze w okresie upadku fajansu.
Słysząc pytanie padające z ust Lady Parkinson skupił na niej spojrzenie błękitnych oczu. Milczał przez chwilę wyobrażając sobie scenerie, na tle której mógłby przedstawić tą damę.
- Pytanie czy chce Lady być przedstawiona tak jak na portret przystało, czyli od pasa w górę, czy może pokusiłaby się Lady o inną formę. Widziałbym Lady w pięknej sukni, koloru jeszcze nie znanego, na tle pięknych krzaków kwitnących róż, w otoczeniu zmaterializowanej magi. – pokiwał głową, a po chwili przypomniał sobie kilka ważnych faktów o rodzie, z którego pochodziła jego rozmówczyni – Lub... – zamilkł na moment jeszcze się zamyślając – Na deskach sceny w pięknej stroju baletnicy, w otoczeniu tak ukochanych przez ród Parkinsonów jednorożców. – odparł sięgając po kostkę cukru, kompletnie nie zdając sobie sprawy, że balet był jednym z zainteresowań lady Odetty.
Rozmyślając o tym westchnął cicho z zachwytem, po czym przeniósł spojrzenie na swoją dzisiejszą towarzyszkę, Lady Parkinson. Był bardzo ciekaw jej podejścia do tematu.
- Szanowna Pani, nie ma siły na niebie i w niebiosach, która sprawiłaby, że odmówiłbym Pani portretu. – odparł uśmiechając się łagodnie – Tak wdzięczny i piękny widok należy uwiecznić aby potomni mogli podziwiać go i zachwycać się nim, tak jak i ja jestem zachwycony. – powiedział skinając w jej kierunku głową z uznaniem.
Gdy znaleźli się w restauracji poprowadził kobietę do, specjalnie dla nich przygotowanego, stolika. Kelner od razu pojawił się przy nich, a Lucien zamówił dla Lady czarną herbatę, a dla siebie białą z nutką pomarańczy. Sam zajął miejsce naprzeciwko i uśmiechnął się słysząc słowa kobiety.
- W takim razie pod tym względem ma Lady takie samo pragnienie co ja. – pokiwał głową - Ubolewam nad faktem iż w zaistniałej sytuacji, tak mało członków naszej wspaniałej, czarodziejskiej społeczności, poświęca tak niewiele czasu na kontemplowanie sztuki. Przecież powszechnie wiadomo, że sztuka łagodzi obyczaje i daje chwile wytchnienia. – powiedział uśmiechając się smutno – Jestem jednak przekonany, że aktualnie rządzący niedługo doprowadzą do zakończenia wszelakie niepożądane wydarzenia i nasza codzienność wróci do normy, a nawet będzie jeszcze jaśniejsza i dostatnia niż do tej pory. – pokiwał głową.
W tym momencie kelner przyniósł ich napoje, podaje w eleganckich, porcelanowych filiżankach, wzorowanych na tych, w których były podawane ciepłe napoje we francuskim dworze w okresie upadku fajansu.
Słysząc pytanie padające z ust Lady Parkinson skupił na niej spojrzenie błękitnych oczu. Milczał przez chwilę wyobrażając sobie scenerie, na tle której mógłby przedstawić tą damę.
- Pytanie czy chce Lady być przedstawiona tak jak na portret przystało, czyli od pasa w górę, czy może pokusiłaby się Lady o inną formę. Widziałbym Lady w pięknej sukni, koloru jeszcze nie znanego, na tle pięknych krzaków kwitnących róż, w otoczeniu zmaterializowanej magi. – pokiwał głową, a po chwili przypomniał sobie kilka ważnych faktów o rodzie, z którego pochodziła jego rozmówczyni – Lub... – zamilkł na moment jeszcze się zamyślając – Na deskach sceny w pięknej stroju baletnicy, w otoczeniu tak ukochanych przez ród Parkinsonów jednorożców. – odparł sięgając po kostkę cukru, kompletnie nie zdając sobie sprawy, że balet był jednym z zainteresowań lady Odetty.
You are perfection.
There is no canvas on which I can perpetuate you.
There are no paints that can capture your colors.
Nobody has the skills to capture your beauty.
There are no paints that can capture your colors.
Nobody has the skills to capture your beauty.
Lucien Cassidy
Zawód : znawca sztuki, symbolista i malarz
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Malarstwo polega przede wszystkim na patrzeniu.
OPCM : 9 +1
UROKI : 6 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała nadzieję, że jej przyszły dom będzie wyglądał podobnie, a ona dożyje wszystkich swoich dni w otoczeniu pięknych dzieł sztuki. Być może nawet, jeżeli jej się poszczęści, z wiernym mężem u boku, który nie skieruje swoich oczu w stronę innej. W innym wypadku skończyć mogła równie dobrze niczym posąg, kolejny obraz dodany do kolekcji. Od momentu rozdania nagród żałowała swojego losu, ale w momencie kiedy miała czas to przemyśleć, odkryła, że wcale nie poczuła się lepiej. Było jej wciąż przykro, wciąż czuła rozdrażnienie. Czy mogła o tym z kimś porozmawiać? Miała wrażenie, że świat przestaje ją rozumieć, albo ona przestała rozumieć. Czy dało się zrobić cokolwiek? Czy mogła jakoś poprawić sobie humor inaczej, niż drogimi prezentami? Chciała coś zrobić, ale na czym miało się to skończyć? Wyglądaniu jak idiotka dla wszystkich, którzy nawet nie interesowali się jej obecnością tutaj.
Zdała sobie sprawę, że nagle zmienia się w marudną osobą. Spojrzała na towarzysza, od razu się rozpogadzając kiedy zasiadła przy stoliku, delikatnie krzyżując nogi w kostkach jak ją uczono. Spoglądała jeszcze na okolicę dopiero gdy zjawił się komplement uśmiechając się na jego odpowiedź.
- Cieszę się, że jest pan równie zachwycony tym faktem. Jeżeli nie będzie to problem, chciałabym również zasięgnąć potem lekcji projektowania. Jeżeli miałby pan ochotę na dodatkowy zarobek w postaci takich lekcji, proszę zwrócić się do domu mody ze swoją ofertą. – Uśmiechnęła się lekko, spoglądając na niego. Nie wiedziała nawet, co zrobi, dlatego też skierowała się w stronę rozmowy o tematach ogółem dotyczących sztuki.
- Mam nadzieję na spotkanie z nowym zarządcą Londynu, ale chciałabym uskutecznić jedno przedsięwzięcie. Słyszał pan o Festiwalu Lata? Kiedyś organizowali go Prewettci, lecz teraz, z oczywistych względów, sytuacja temu nie sprzyja. Londyn powinien mieć za to własne możliwości – tygodniowy festiwal skupiający się sztukach teatralnych, wystawach, dający artystom się odnaleźć. Czy widzi pan w tym przyszłość? – Ciekawa była, co na tę myśl miała zrobić osoba, która teraz kojarzyła ją po raz pierwszy, miała na ten temat do powiedzenia. I czy w uszach przeciętnej osoby brzmiało to głupio.
- Wydaje mi się, że w tym wypadku portret byłby lepszy. Róże…to kusząca propozycja, lecz zastanawiam się, czy nie będą wyglądać jako odniesienie do rodu mojej matki, zaś balet… - zarumieniła się lekko, lecz nie na tyle, by wydawało się to niewłaściwe - …damom mojego statusu nie wypada tańczyć na scenie. Być może więc skromy portret, który będę mogła podarować swojemu przyszłemu mężowi, jeżeli nestor mi takowego wyznaczy?
Zdała sobie sprawę, że nagle zmienia się w marudną osobą. Spojrzała na towarzysza, od razu się rozpogadzając kiedy zasiadła przy stoliku, delikatnie krzyżując nogi w kostkach jak ją uczono. Spoglądała jeszcze na okolicę dopiero gdy zjawił się komplement uśmiechając się na jego odpowiedź.
- Cieszę się, że jest pan równie zachwycony tym faktem. Jeżeli nie będzie to problem, chciałabym również zasięgnąć potem lekcji projektowania. Jeżeli miałby pan ochotę na dodatkowy zarobek w postaci takich lekcji, proszę zwrócić się do domu mody ze swoją ofertą. – Uśmiechnęła się lekko, spoglądając na niego. Nie wiedziała nawet, co zrobi, dlatego też skierowała się w stronę rozmowy o tematach ogółem dotyczących sztuki.
- Mam nadzieję na spotkanie z nowym zarządcą Londynu, ale chciałabym uskutecznić jedno przedsięwzięcie. Słyszał pan o Festiwalu Lata? Kiedyś organizowali go Prewettci, lecz teraz, z oczywistych względów, sytuacja temu nie sprzyja. Londyn powinien mieć za to własne możliwości – tygodniowy festiwal skupiający się sztukach teatralnych, wystawach, dający artystom się odnaleźć. Czy widzi pan w tym przyszłość? – Ciekawa była, co na tę myśl miała zrobić osoba, która teraz kojarzyła ją po raz pierwszy, miała na ten temat do powiedzenia. I czy w uszach przeciętnej osoby brzmiało to głupio.
- Wydaje mi się, że w tym wypadku portret byłby lepszy. Róże…to kusząca propozycja, lecz zastanawiam się, czy nie będą wyglądać jako odniesienie do rodu mojej matki, zaś balet… - zarumieniła się lekko, lecz nie na tyle, by wydawało się to niewłaściwe - …damom mojego statusu nie wypada tańczyć na scenie. Być może więc skromy portret, który będę mogła podarować swojemu przyszłemu mężowi, jeżeli nestor mi takowego wyznaczy?
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie znał Lady Parkinson, co było w sumie trochę dziwne w jego wypadku. Mało kto wiedział, ale Lucien nałogowo czytał wszystkie pismaki plotkarskie, przede wszystkim Czarownice. Lubił wiedzieć co się dzieje w wyższych sferach, nawet jeśli plotki, w które się tak zaczytywał nie były prawdziwe. Nauczył się jednak przez te wszystkie lata, że w każdej plotce jest źródło prawdy. W każdym razie Lady Parkinson wydawała mu się mimo wszystko ciekawą osobą. Przede wszystkim, już na pierwszy rzut oka stwierdził, że ma do czynienia z kobietą o niezwykłej elegancji i wyczuciu smaku. Bardzo lubił przebywać w towarzystwie takich osób, podobnych jemu.
Słysząc pytanie odnośnie lekcji projektowania uniósł lekko brew ku górze. Owszem projektowanie nie było mu obce, chociaż zdecydowanie lepiej się czuł w zwykłym malowaniu. Nigdy wcześniej jednak nikt nie proponował mu aby prowadzić jakiekolwiek lekcje. Zaczął się powoli zastanawiać czy w ogóle by się w tym sprawdził. Ale przecież dopóki nie spróbuje to się nigdy nie dowie.
- Ależ żaden problem. - pokręcił głową uśmiechając się życzliwie – Życzy sobie Lady aby podesłać cały plan takich zajęć z podziałem na poszczególne lekcje czy jedynie chciałaby Lady zobaczyć moje portfolio? - dopytał unosząc brew ku górze.
Nie wiedział ile innych potencjalnych nauczycieli mogła mieć na uwadze towarzysząca mu szlachcianka dlatego jeśli miał podesłać ofertę swoich usług to chciał aby była ona najlepsza i najbardziej atrakcyjna.
- Jestem przekonany, że pani Namiestnik zainteresuje się pani propozycją. - odparł spokojnie – Festiwal Lata? Ależ naturalnie, że słyszałem. Pomysł jest bardzo dobry, skoro sam Minister pragnie aby Londyn stał się stolicą kultury, to taki festiwal, organizowany w stolicy byłby świetną reklamą nie tylko dla miasta. - pokiwał lekko głową – Zwłaszcza, że taki festiwal to też niesamowita okazja dla młodych i mało znanych artystów. Mogą się wtedy pokazać, zabłysnąć, a nawet czasami znaleźć sponsorów. To bardzo dobry pomysł szanowna Lady. - spojrzał na nią z uznaniem.
Już nawet w głowie pojawił mu się plan, który mógłby podsunąć dyrektorowi muzeum. Dla tego miejsca to również byłby bardzo dobry czas na promocje, można by zorganizować jakieś warsztaty czy pokazy. Musiał to sobie po tym spotkaniu wszystko dokładnie spisać.
Słuchając tego jak Lady Odetta widzi swój portret, machnął różdżką i duży szkicownik pojawił się obok niego. Chwycił go, a w dłoni pojawił się specjalnie przez niego zaprojektowany ołówek.
- Czyli nie balet, dobrze. - pokiwał lekko głową i przez moment przyglądał się kobiecie w milczeniu, a ołówek sam zaczął kreślić coś na kartce. - Lady matka pochodziła z rody Rosier jak mniemam. - bardziej stwierdził niż zapytał – A może... - zamyślił się- …skromność nie pasuje do tak dostojnej damy. Jeśli ma to być prezent dla przyszłego narzeczonego, uważam, że nie powinno być to zbyt skromne, ale też nie do końca ekstrawaganckie.
Słysząc pytanie odnośnie lekcji projektowania uniósł lekko brew ku górze. Owszem projektowanie nie było mu obce, chociaż zdecydowanie lepiej się czuł w zwykłym malowaniu. Nigdy wcześniej jednak nikt nie proponował mu aby prowadzić jakiekolwiek lekcje. Zaczął się powoli zastanawiać czy w ogóle by się w tym sprawdził. Ale przecież dopóki nie spróbuje to się nigdy nie dowie.
- Ależ żaden problem. - pokręcił głową uśmiechając się życzliwie – Życzy sobie Lady aby podesłać cały plan takich zajęć z podziałem na poszczególne lekcje czy jedynie chciałaby Lady zobaczyć moje portfolio? - dopytał unosząc brew ku górze.
Nie wiedział ile innych potencjalnych nauczycieli mogła mieć na uwadze towarzysząca mu szlachcianka dlatego jeśli miał podesłać ofertę swoich usług to chciał aby była ona najlepsza i najbardziej atrakcyjna.
- Jestem przekonany, że pani Namiestnik zainteresuje się pani propozycją. - odparł spokojnie – Festiwal Lata? Ależ naturalnie, że słyszałem. Pomysł jest bardzo dobry, skoro sam Minister pragnie aby Londyn stał się stolicą kultury, to taki festiwal, organizowany w stolicy byłby świetną reklamą nie tylko dla miasta. - pokiwał lekko głową – Zwłaszcza, że taki festiwal to też niesamowita okazja dla młodych i mało znanych artystów. Mogą się wtedy pokazać, zabłysnąć, a nawet czasami znaleźć sponsorów. To bardzo dobry pomysł szanowna Lady. - spojrzał na nią z uznaniem.
Już nawet w głowie pojawił mu się plan, który mógłby podsunąć dyrektorowi muzeum. Dla tego miejsca to również byłby bardzo dobry czas na promocje, można by zorganizować jakieś warsztaty czy pokazy. Musiał to sobie po tym spotkaniu wszystko dokładnie spisać.
Słuchając tego jak Lady Odetta widzi swój portret, machnął różdżką i duży szkicownik pojawił się obok niego. Chwycił go, a w dłoni pojawił się specjalnie przez niego zaprojektowany ołówek.
- Czyli nie balet, dobrze. - pokiwał lekko głową i przez moment przyglądał się kobiecie w milczeniu, a ołówek sam zaczął kreślić coś na kartce. - Lady matka pochodziła z rody Rosier jak mniemam. - bardziej stwierdził niż zapytał – A może... - zamyślił się- …skromność nie pasuje do tak dostojnej damy. Jeśli ma to być prezent dla przyszłego narzeczonego, uważam, że nie powinno być to zbyt skromne, ale też nie do końca ekstrawaganckie.
You are perfection.
There is no canvas on which I can perpetuate you.
There are no paints that can capture your colors.
Nobody has the skills to capture your beauty.
There are no paints that can capture your colors.
Nobody has the skills to capture your beauty.
Lucien Cassidy
Zawód : znawca sztuki, symbolista i malarz
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Malarstwo polega przede wszystkim na patrzeniu.
OPCM : 9 +1
UROKI : 6 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z jednej strony zdawała sobie sprawę, że w momencie, gdy zjawiła się na miejscu, było to jakąś nobilitacją, z drugiej zastanawiała się szczerze, czy ludzie to jeszcze jakoś postrzegali. Na kwietniowym przyjęciu to nie szlachcice pławili się w sławie, to nie wysoko urodzeni dostali zaszczyty które głównie kierowano na scenie pławiąc się w osiągnięciach. Ujęcie pozycji przez czystokrwistą osobę jako namiestniczki mogło sprawić, że teraz więcej miała mieć do powiedzenia w stolicy niż rodzina, która się od pokoleń tym miejscem zajmowała, więc czy ktokolwiek doceniał jeszcze szlacheckie wartości? Nie wiedziała, o opinii pana Luciena mając się dowiedzieć prawdopodobnie teraz. A może i wcale? Nie wiedziała, co ma powiedzieć, nie wiedziała też, czy dowie się co sądzi, dlatego obserwowała jak sobie poradzi, nie zamierzając jednak oceniać go nazbyt surowa, To było bardziej zainteresowanie niż krytyczne spojrzenie.
Przyjrzała się również temu, w co był ubrany, niemal dla sportu bo zawsze oceniała cudzą garderobę, niemal nigdy jednak nie chwaląc czegoś, co nie wyszło spod igły rodu Parkinsonów. W swoim nieco naiwnym podejściu czuła, że było to podejście nad wyraz nierozsądne, aby chwalić pracę innych krawców która nie była zachęceniem ich do tego, by starać się lepiej. Mimo to, doceniała jednak to, że w swoim stroju mężczyzna prezentował się nad wyraz dobrze, dlatego skinęła głową, bardziej do siebie niż do kogoś innego.
- Myślę, że możemy zacząć od razu, nie potrzeba mi portfolio bo słyszałam jedynie dobre opinie. Poza tym, uczyłam się już nieco z projektowania i myślę, że łatwiej by było gdyby mógł pan dostrzec, jak mi idzie a potem dopasować wszystko do tego, co robię? – Uniosła lekko brwi, zastanawiając się, czy padnie tutaj więcej informacji na ten temat, czy jednak ta kwestia miała już zostać określona listowanie.
- Rozważam aby cały tydzień poświęcony był sztuce, dlatego mam szczerą nadzieję, że byłby pan zainteresowany uczestnictwem. W końcu to niemal niepowtarzalna okazja do tego, aby jednak sztukę pańską dostrzegła nie tylko miejscowa ludność. – Jakkolwiek to określenie w stronę mieszkańców Londynu było dość niezręczne. – Ale również znajdzie się tam wiele osób szlachetnego pochodzenia, więc mam nadzieję, że znalazłby pan również nowych kupców i zainteresowanych osób które nabyłyby pańskie obrazy? – Spojrzała na niego, ciekawa, co powiedziałby na tę propozycję. Czasem też żałowała, że nie pali tytoniu, lepiej potrafiąc siedzieć na miejscu, ale dalej przyjmowała niewymuszoną postawę.
- Proszę mnie nie zrozumieć źle, akwarela z propozycji byłby niemal idealna gdyby zawierała róże, nie powinny one być jednak centrum obrazu. Może to dawać nieco złudne wrażenie, iż utożsamiam się bardziej z rodem matki, co nie zawsze jest postrzegane jako pozytywne. – Chyba, że twoja rodzina popierała niewłaściwą stronę, wtedy chyba już lepiej było błagać, aby rodzina matki się nie wyrzekła. – Co by pan powiedział na namalowanie dość klasycznie, ale jednak w dość interesującym otoczeniu? Może w rodowych ogrodach albo przy fontannie?
Przyjrzała się również temu, w co był ubrany, niemal dla sportu bo zawsze oceniała cudzą garderobę, niemal nigdy jednak nie chwaląc czegoś, co nie wyszło spod igły rodu Parkinsonów. W swoim nieco naiwnym podejściu czuła, że było to podejście nad wyraz nierozsądne, aby chwalić pracę innych krawców która nie była zachęceniem ich do tego, by starać się lepiej. Mimo to, doceniała jednak to, że w swoim stroju mężczyzna prezentował się nad wyraz dobrze, dlatego skinęła głową, bardziej do siebie niż do kogoś innego.
- Myślę, że możemy zacząć od razu, nie potrzeba mi portfolio bo słyszałam jedynie dobre opinie. Poza tym, uczyłam się już nieco z projektowania i myślę, że łatwiej by było gdyby mógł pan dostrzec, jak mi idzie a potem dopasować wszystko do tego, co robię? – Uniosła lekko brwi, zastanawiając się, czy padnie tutaj więcej informacji na ten temat, czy jednak ta kwestia miała już zostać określona listowanie.
- Rozważam aby cały tydzień poświęcony był sztuce, dlatego mam szczerą nadzieję, że byłby pan zainteresowany uczestnictwem. W końcu to niemal niepowtarzalna okazja do tego, aby jednak sztukę pańską dostrzegła nie tylko miejscowa ludność. – Jakkolwiek to określenie w stronę mieszkańców Londynu było dość niezręczne. – Ale również znajdzie się tam wiele osób szlachetnego pochodzenia, więc mam nadzieję, że znalazłby pan również nowych kupców i zainteresowanych osób które nabyłyby pańskie obrazy? – Spojrzała na niego, ciekawa, co powiedziałby na tę propozycję. Czasem też żałowała, że nie pali tytoniu, lepiej potrafiąc siedzieć na miejscu, ale dalej przyjmowała niewymuszoną postawę.
- Proszę mnie nie zrozumieć źle, akwarela z propozycji byłby niemal idealna gdyby zawierała róże, nie powinny one być jednak centrum obrazu. Może to dawać nieco złudne wrażenie, iż utożsamiam się bardziej z rodem matki, co nie zawsze jest postrzegane jako pozytywne. – Chyba, że twoja rodzina popierała niewłaściwą stronę, wtedy chyba już lepiej było błagać, aby rodzina matki się nie wyrzekła. – Co by pan powiedział na namalowanie dość klasycznie, ale jednak w dość interesującym otoczeniu? Może w rodowych ogrodach albo przy fontannie?
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 9 IX
Katastrofalna w skutkach sierpniowa noc omiotła mrocznym skrzydłem cały kraj, szczególnym upodobaniem obdarzając jednak Londyn, tak jakby serce magicznego świata swym intensywnym biciem przyciągnęło uwagę złego bóstwa. Złośliwie zamierzającego zetrzeć na proch imponujące miasto, mogące zagrozić ognistemu panteonowi. Zniszczenie, które przyniósł ze sobą deszcz meteorytów, nie działało sprawiedliwie, gniotło w drżącej z furii dłoni to, co najdroższe dla Deirdre - i nie tylko - wprowadzając zamęt tam, gdzie dotąd panował syty spokój.
Mericourt przyglądała się na wpół zburzonemu British Museum ze złością. Nie rezygnacją, nie żalem, nie rozpaczą; ten etap już minął, gorycz porażki wypaliła do cna naturalne reakcje, pozostawiając wyłącznie gniew. Gniew na to, co niemożliwe do przewidzenia i opanowania. Gniew na niesprawiedliwość, jaka spotkała Londyn. W końcu - gniew na siebie samą. Chciała, by odbudowa miasta przebiegała szybciej, lecz zamiast przyspieszać, procesy renowacji zdawały się spowalniać z każdym tygodniem. Początkowy zapał, podsycany wysokimi moralami i adrenaliną, dogasał; ludzie byli głodni, zagubieni i zniechęceni. Potrzebowali motywacji, czegoś, co pozwoliłoby im rozpalić w sobie ten sam ogień, który popychał do działania ich namiestniczkę. Przywrócenie do świetności jednego z ważniejszych zabytków mogło być taką iskrą; punktem zapalnym, pozwalającym rozgorzeć przytłoczonym tragedią sercom. Postanowiła zająć się tym miejscem osobiście; wbrew pozorm naprawdę doceniała pracę u podstaw. Fizyczne działanie, mogące przynieść widoczne skutki.
Odbudowa magicznego skrzydła British Museum, skrywającego pod wysokim sklepieniem najcenniejsze artefakty z historii czarodziejskiej Wielkiej Brytanii, musiała stać się więc priorytetem, którego zamierzała dopilnować osobiście. Zasięgnęła języka, chcąc zatrudnić do tego przedsięwzięcia najlepszych magicznych konstruktorów. Najlepszych i najmłodszych; wiekowi architekci działali nieco ślamazarnie, potrzebowała świeżej krwi. Mitch Macnair jawił się jako idealny kandydat; nazwisko już lśniło odpowiednim blaskiem, powiązanie go z odbudową Londynu miało tylko pomóc w rozjaśnieniu go bardziej od sierpniowego nieba. Ufała krewnemu Drew i wiedziała, że zjawi się nawet o tak niecodziennej porze.
Nie przeliczyła się; brzask dopiero zastanawiał się, czy zaszczycić swą obecnością Londyn, ale już w półmroku spostrzegła męską sylwetkę, niwelującą dzielącą ich odległość.
- Dobrze pana widzieć, panie Macnair - zwróciła się do mężczyzny od razu, gdy ten tylko znalazł się w zasięgu jej głosu. Kojarzyła go; wydawało się jej, że zna go ze szkoły, ten mógł mignąć gdzieś na krawędzi jej obowiązków prefektki jako młodszy Krukon lub Ślizgon. Krukon, tak się jej wydawało; zmarszczyła lekko brwi, przesuwając uważnie wzrokiem po sylwetce Mitcha. Postawnego, smukłego, profesjonalnego. - Przejdziemy do razu do konkretów? - zapytała tylko z czystej, urzędowej uprzejmości, występowała tu przecież w oficjalnej roli namiestniczki Londynu. - Całe magiczne skrzydło wymaga naprawy. Odbudowy - a może i przebudowy? Zastanawiam się nad zwiększeniem przestrzeni i dodaniem bocznej...nawy? Przybudówki? - zmrużyła oczy, nie znała się na technicznym nazewnictwie, dlatego też wezwała tu magicznego konstruktora. Dodanie dodatkowego miejsca na artefakty związane z rządami Cronusa Malfoya wydawało się świetnym rozwiązaniem. Politycznym, propagandowym - i moralnym także. - Ale wiem, że to tylko moje marzenia. Proszę szczerze powiedzieć, jak wygląda obecna sytuacja i co możemy zrobić do, powiedzmy, listopada - zaplotła ręce przed sobą, na piersi, ruszając w stronę dawnego głównego wejścia do magicznego skrzydła. O tej porze, w środku tygodnia, nikogo tu nie było; zniszczony rejon Londynu ział pustką; upał jeszcze nie dał się we znaki, ruiny spowijała gęsta mgła. Nikogo, oprócz nich. A przynajmniej - tak im się wydawało.
Katastrofalna w skutkach sierpniowa noc omiotła mrocznym skrzydłem cały kraj, szczególnym upodobaniem obdarzając jednak Londyn, tak jakby serce magicznego świata swym intensywnym biciem przyciągnęło uwagę złego bóstwa. Złośliwie zamierzającego zetrzeć na proch imponujące miasto, mogące zagrozić ognistemu panteonowi. Zniszczenie, które przyniósł ze sobą deszcz meteorytów, nie działało sprawiedliwie, gniotło w drżącej z furii dłoni to, co najdroższe dla Deirdre - i nie tylko - wprowadzając zamęt tam, gdzie dotąd panował syty spokój.
Mericourt przyglądała się na wpół zburzonemu British Museum ze złością. Nie rezygnacją, nie żalem, nie rozpaczą; ten etap już minął, gorycz porażki wypaliła do cna naturalne reakcje, pozostawiając wyłącznie gniew. Gniew na to, co niemożliwe do przewidzenia i opanowania. Gniew na niesprawiedliwość, jaka spotkała Londyn. W końcu - gniew na siebie samą. Chciała, by odbudowa miasta przebiegała szybciej, lecz zamiast przyspieszać, procesy renowacji zdawały się spowalniać z każdym tygodniem. Początkowy zapał, podsycany wysokimi moralami i adrenaliną, dogasał; ludzie byli głodni, zagubieni i zniechęceni. Potrzebowali motywacji, czegoś, co pozwoliłoby im rozpalić w sobie ten sam ogień, który popychał do działania ich namiestniczkę. Przywrócenie do świetności jednego z ważniejszych zabytków mogło być taką iskrą; punktem zapalnym, pozwalającym rozgorzeć przytłoczonym tragedią sercom. Postanowiła zająć się tym miejscem osobiście; wbrew pozorm naprawdę doceniała pracę u podstaw. Fizyczne działanie, mogące przynieść widoczne skutki.
Odbudowa magicznego skrzydła British Museum, skrywającego pod wysokim sklepieniem najcenniejsze artefakty z historii czarodziejskiej Wielkiej Brytanii, musiała stać się więc priorytetem, którego zamierzała dopilnować osobiście. Zasięgnęła języka, chcąc zatrudnić do tego przedsięwzięcia najlepszych magicznych konstruktorów. Najlepszych i najmłodszych; wiekowi architekci działali nieco ślamazarnie, potrzebowała świeżej krwi. Mitch Macnair jawił się jako idealny kandydat; nazwisko już lśniło odpowiednim blaskiem, powiązanie go z odbudową Londynu miało tylko pomóc w rozjaśnieniu go bardziej od sierpniowego nieba. Ufała krewnemu Drew i wiedziała, że zjawi się nawet o tak niecodziennej porze.
Nie przeliczyła się; brzask dopiero zastanawiał się, czy zaszczycić swą obecnością Londyn, ale już w półmroku spostrzegła męską sylwetkę, niwelującą dzielącą ich odległość.
- Dobrze pana widzieć, panie Macnair - zwróciła się do mężczyzny od razu, gdy ten tylko znalazł się w zasięgu jej głosu. Kojarzyła go; wydawało się jej, że zna go ze szkoły, ten mógł mignąć gdzieś na krawędzi jej obowiązków prefektki jako młodszy Krukon lub Ślizgon. Krukon, tak się jej wydawało; zmarszczyła lekko brwi, przesuwając uważnie wzrokiem po sylwetce Mitcha. Postawnego, smukłego, profesjonalnego. - Przejdziemy do razu do konkretów? - zapytała tylko z czystej, urzędowej uprzejmości, występowała tu przecież w oficjalnej roli namiestniczki Londynu. - Całe magiczne skrzydło wymaga naprawy. Odbudowy - a może i przebudowy? Zastanawiam się nad zwiększeniem przestrzeni i dodaniem bocznej...nawy? Przybudówki? - zmrużyła oczy, nie znała się na technicznym nazewnictwie, dlatego też wezwała tu magicznego konstruktora. Dodanie dodatkowego miejsca na artefakty związane z rządami Cronusa Malfoya wydawało się świetnym rozwiązaniem. Politycznym, propagandowym - i moralnym także. - Ale wiem, że to tylko moje marzenia. Proszę szczerze powiedzieć, jak wygląda obecna sytuacja i co możemy zrobić do, powiedzmy, listopada - zaplotła ręce przed sobą, na piersi, ruszając w stronę dawnego głównego wejścia do magicznego skrzydła. O tej porze, w środku tygodnia, nikogo tu nie było; zniszczony rejon Londynu ział pustką; upał jeszcze nie dał się we znaki, ruiny spowijała gęsta mgła. Nikogo, oprócz nich. A przynajmniej - tak im się wydawało.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kraj by w ruinie wcale nie od czasu Nocy Spadających Gwiazd. To trwało od dłuższego czasu, wojna tocząca kraj sprawiła, że domostwa i ludzie popadali powoli w ruinę. Kometa jedynie wbiła gwóźdź do trumny. Jednak gdzie jedni cierpieli, popadali w rozpacz i tracili wszelką nadzieję, tam inni działali, brali się do pracy i parli do przodu. Nawet przez moment nie pozwoliłem aby moje myśli spowiła mgła zwątpienia. Wiedziałem co muszę zrobić, że nie mogę się poddać nawet na moment. Byli ludzie, którzy potrzebowali moich umiejętności by przeżyć, a do mnie powoli docierało, że to właśnie na taką sytuację przygotowywałem się przez większą część swojego życia. To właśnie był moment kiedy mogłem zabłysnąć, mogłem pokazać, że nie traciłem wcale czasu pochylając się nad księgami czy spędzając czas na różnego rodzaju budowach. Teraz to procentowało, bo moje nazwisko, moja marka były coraz bardziej rozpoznawalna z dnia na dzień i wcale nie chodziło o to, że byłem kuzynem namiestnika Suffolk. Sam zapracowałem na to co teraz miałem i nawet jeśli pracy było dużo, a czasu na odpoczynek było jak kot napłakał, nie narzekałem, bo byłem w swoim żywiole.
Kiedy sowa z listem od namiestniczki Londynu pojawiła się na moim parapecie, jedynie utwierdziłem się w przekonaniu, że wykonuje kawał dobrej roboty. Chociaż miałem co robić, nie było opcji abym odmówił takiej osobistości. Po pierwsze, no była to Madame Mericourt, chyba nie było nikogo kto by nie wiedział kim jest, a po drugie, jeśli sprostam wymaganiom namistniczki nic nie będzie już dla mnie wyzwaniem, a kto wie, może dzięki tej znajomości otworzą się przede mną drzwi, które do tej pory były zamknięte. Dlatego nie ważne, że kiedy wstawałem było jeszcze ciemno, a gdy moja noga postanęła w Londynie słońce dopiero jakby zamierzało się zbierać do wyjrzenia zza horyzontu, pojawiłbym się na miejscu spotkania o każdej godzinie. Poranek był chłodny więc cieszyłem się, że postanowiłem ubrać na koszulę skórzaną kurtkę. Mgła powodowała, że wydawało się, że jest jeszcze chłodniej niż rzeczywiście było, więc postawiłem kołnierz kierując się do British Museum.
Był moment kiedy spędzałem w tym budynku dużo czasu, spacerując jego korytarzami, zapamiętując każdą wystawę, ucząc się przy tym jednocześnie. Informacja, że magiczna część budynku została poważnie uszkodzona podczas kataklizmu, sprawiła, że chciałem od razu udać się na miejsce, jednak obowiązki, związane z zamieszkiwanym przez naszą rodzinę hrabstwem, wygrały.
Widząc kobietę w oddali mimowolnie uśmiechnąłem się sam do siebie. Im byłem bliżej tym więcej szczegółów zauważałem i dotarło do mnie, że to nie pierwszy raz kiedy będzie nam dane się spotkać. Mijaliśmy się wielokrotnie na szkolnych korytarzach, chociaż nie podejrzewałem, żeby mnie pamiętała. Raz, że byliśmy w różnych domach, dwa, ona była prefektem, ja jedynie szarym uczniem, który nie miał w planach się wyróżniać. Nie miałem jednak zamiaru wywlekać tych informacji na światło dzienne, w końcu to spotkanie miało charakter służbowy.
- Madame Maricourt. - skinąłem głową wyciągając ręce z kieszeni – Dziękuję za zaproszenie. - dodałem spokojnie, w sumie nie do końca wiedząc czy tak to w ogóle można nazwać – Naturalnie, czeka nas trochę pracy. - odparłem przenosząc wzrok na budynek muzeum, kiedyś tak wspaniały, teraz będący jedynie cieniem samego siebie.
Słuchałem jej uważnie, jednocześnie wodząc spojrzeniem po ścianach,a po chwili ruszając u jej boku. Wyciągnąłem swój szkicowniko-notatnik oraz ołówek. Nie ufałem piórom samopiszącym, dlatego nigdy z nich nie korzystałem, polegałem zawsze na sobie i swoich umiejętnościach.
- Sama odbudowa nie powinna byś specjalnym problemem. - pokręciłem lekko głową – Powiększenie przestrzeni wewnątrz też nie jest jakoś specjalnie skomplikowanym procesem, jednak dobudowanie nowego skrzydła jest długotrwałym procesem. - spojrzałem na kobietę uważnie – Na obecną chwilę ciężko mi stwierdzić ile można zrobić do listopada, jednak jestem przekonany, że kiedy dokładnie przyjrzę się zniszczeniom będę w stanie podać Madame dokładniejsze informacje. Pamiętam, że w środku jest wiele kolumn, jeśli te nie ucierpiały zbyt mocno będzie to dobra nowina, bo to przede wszystkim one podtrzymują sufit. Gdzie chciałaby Madame dobudować dodatkowe skrzydło i jak duże miałoby być? - uniosłem brew ku górze ciekaw jej planów.
Nie sądziłem aby dało się wszystko zrobić do listopada, ale może da się namówić namiestniczkę do tego by dobudowę nowego skrzydła po prostu przenieść na czas po głównym remoncie.
Kiedy sowa z listem od namiestniczki Londynu pojawiła się na moim parapecie, jedynie utwierdziłem się w przekonaniu, że wykonuje kawał dobrej roboty. Chociaż miałem co robić, nie było opcji abym odmówił takiej osobistości. Po pierwsze, no była to Madame Mericourt, chyba nie było nikogo kto by nie wiedział kim jest, a po drugie, jeśli sprostam wymaganiom namistniczki nic nie będzie już dla mnie wyzwaniem, a kto wie, może dzięki tej znajomości otworzą się przede mną drzwi, które do tej pory były zamknięte. Dlatego nie ważne, że kiedy wstawałem było jeszcze ciemno, a gdy moja noga postanęła w Londynie słońce dopiero jakby zamierzało się zbierać do wyjrzenia zza horyzontu, pojawiłbym się na miejscu spotkania o każdej godzinie. Poranek był chłodny więc cieszyłem się, że postanowiłem ubrać na koszulę skórzaną kurtkę. Mgła powodowała, że wydawało się, że jest jeszcze chłodniej niż rzeczywiście było, więc postawiłem kołnierz kierując się do British Museum.
Był moment kiedy spędzałem w tym budynku dużo czasu, spacerując jego korytarzami, zapamiętując każdą wystawę, ucząc się przy tym jednocześnie. Informacja, że magiczna część budynku została poważnie uszkodzona podczas kataklizmu, sprawiła, że chciałem od razu udać się na miejsce, jednak obowiązki, związane z zamieszkiwanym przez naszą rodzinę hrabstwem, wygrały.
Widząc kobietę w oddali mimowolnie uśmiechnąłem się sam do siebie. Im byłem bliżej tym więcej szczegółów zauważałem i dotarło do mnie, że to nie pierwszy raz kiedy będzie nam dane się spotkać. Mijaliśmy się wielokrotnie na szkolnych korytarzach, chociaż nie podejrzewałem, żeby mnie pamiętała. Raz, że byliśmy w różnych domach, dwa, ona była prefektem, ja jedynie szarym uczniem, który nie miał w planach się wyróżniać. Nie miałem jednak zamiaru wywlekać tych informacji na światło dzienne, w końcu to spotkanie miało charakter służbowy.
- Madame Maricourt. - skinąłem głową wyciągając ręce z kieszeni – Dziękuję za zaproszenie. - dodałem spokojnie, w sumie nie do końca wiedząc czy tak to w ogóle można nazwać – Naturalnie, czeka nas trochę pracy. - odparłem przenosząc wzrok na budynek muzeum, kiedyś tak wspaniały, teraz będący jedynie cieniem samego siebie.
Słuchałem jej uważnie, jednocześnie wodząc spojrzeniem po ścianach,a po chwili ruszając u jej boku. Wyciągnąłem swój szkicowniko-notatnik oraz ołówek. Nie ufałem piórom samopiszącym, dlatego nigdy z nich nie korzystałem, polegałem zawsze na sobie i swoich umiejętnościach.
- Sama odbudowa nie powinna byś specjalnym problemem. - pokręciłem lekko głową – Powiększenie przestrzeni wewnątrz też nie jest jakoś specjalnie skomplikowanym procesem, jednak dobudowanie nowego skrzydła jest długotrwałym procesem. - spojrzałem na kobietę uważnie – Na obecną chwilę ciężko mi stwierdzić ile można zrobić do listopada, jednak jestem przekonany, że kiedy dokładnie przyjrzę się zniszczeniom będę w stanie podać Madame dokładniejsze informacje. Pamiętam, że w środku jest wiele kolumn, jeśli te nie ucierpiały zbyt mocno będzie to dobra nowina, bo to przede wszystkim one podtrzymują sufit. Gdzie chciałaby Madame dobudować dodatkowe skrzydło i jak duże miałoby być? - uniosłem brew ku górze ciekaw jej planów.
Nie sądziłem aby dało się wszystko zrobić do listopada, ale może da się namówić namiestniczkę do tego by dobudowę nowego skrzydła po prostu przenieść na czas po głównym remoncie.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wiedziała, że prosi o wiele, ba, że wymaga niemożliwego, ukryła więc zdziwienie, gdy Macnair przystał na jej śmiałe propozycje, zachowując dystans jedynie przy ostatniej poruszanej kwestii. Nie posiadała żadnej technicznej wiedzy dotyczącej magicznych budowli - potrafiła tylko podziwiać niezwykłą architekturę z poziomu laika, w niemym zachwycie obserwując strzeliste sklepienia i imponujące kopuły, nie mając pojęcia, jakim cudem niemal lewitują w powietrzu. Wytrzymałość materiałów, czarodziejskie naprężenia, inkantacje i wywary wzmacniające konstrukcje stanowiły dla niej czarną magię, potrzebowała więc zdrowego rozsądku kogoś, kto doskonale znał wymagające tajniki budownictwa. Mitchell wydawał się idealnym kandydatem, zmrużyła jednak oczy, słysząc jego szybkie, stanowcze potwierdzenia. Naprawdę wiedział, co mówił - czy po prostu chciał się jej przypodobać, oferując baśniowe terminy, mające zyskać jej sympatię? Z natury była podejrzliwa, wyniosła i chłodna, nawet wobec sojuszników. Nawet o tak przyjemnej dla oka fizjonomii i odpowiednim rodowodzie.
- Mówi tak pan, żeby mnie zadowolić? - spytała więc wprost, z pozorną lekkością, uśmiechając się do niego ujmująco - z oczami jednak chłodnymi i pustymi, ziejącymi nieprzyjemną czernią. - To skrzydło jest doszczętnie zniszczone. Piętra zapadły się aż do drugiej piwnicy, parter nie wytrzymał ciężaru położonych słupów nośnych - uściśliła, nie wiedząc, czy poprawnie powtarza przytoczoną jej przez dyrektora przybytku informację. Wiedziała tylko, że sytuacja budynku była bardzo zła. Nie tragiczna - ale i nie dobra. Może jednak nie doceniała doświadczenia Macnaira oraz magicznych mocy, które pozwalaly w ciągu kilkunastu dni wznieść poruszającą serca katedrę lub górujący nad miastem ratusz. Wolała jednak pohamować entuzjazm, wywołany zapewnieniami Mitchella. Gdyby udało im się naprawić główną część muzeum do listopada...Tak, to byłby niebywały sukces.
- Chodźmy więc - poprowadziła mężczyznę do bocznego wejścia, teraz zrównanego z ziemią. Znajdowali się na zamglonym terenie ruin; wilgoć wibrowała w powietrzu szarościami, utrudniając dojrzenie czegoś dalej; zniszczone ściany, gruzy, potrzaskane okna, pochylające się ku ziemi sklepienia - im bliżej budynku się znajdowali, tym mocniej ściskała ich mroczna, nieprzyjemna aura. - Jeśli chodzi o dobudowę...Tam, gdzie byłoby to najszybsze i najbardziej ekonomiczne. Dostosuję się więc do możliwości. To nie czas na stawianie wygórowanych wyzwań. Oczywiście zależałoby mi na zachodnim skrzydle, oświetlenie sprzyjałoby dziełom; kilka pomieszczeń, reprezentacyjna sala, zaplecze niezbędne dla techników - można też byłoby wykorzystać otaczającą muzeum zieleń... - mówiła konkretnie mimo lekkiego zamyślenia, zaskakująco zwinnie pokonując nierówności terenu. Znajdowali się już blisko ruin, przekroczyli zniszczone ogrodzenie i wewnętrzną bramę. Stąpała uważnie między powalonymi metalowymi sztachetami, próbując dostrzec szczegóły w gęstej mgle. Najważniejsze elementy konstrukcji były widoczne, Mitchell mógł już prowadzić swą architektoniczną analizę i przyjrzeć się dokładnie temu, co zostało z magicznego skrzydła muzeum. Deirdre pozwoliła mu pracować w spokoju, odchodząc nieco w bok, w półcień rzucany przez południową ścianę, jako jedyną sterczącą na środku rumowiska niczym maszt zatopionego w gruzach okrętu. Już miała kontynuować wypowiedź, gdy usłyszała dziwny trzask. Jakby...zaklęcia? Inkantacji? Uroku? - Słyszałeś to? - szybko przeszła na ty, obracając się w kierunku Macnaira, a potem - z powrotem w stronę dźwięku. Dobiegającego zza rumowiska, z dołu, spod ziemi. Może się jej przywidziało - a może nie? Ta część Londynu została niemal zrównana z ziemią, po pierwszym rzucie pomocy i ratunku nie pojawiało się tu zbyt wielu magów; zawalone budynki mogły stać się doskonałym schronieniem dla wyjętych spod prawa lub, co gorsza, zwolenników terrorystycznego reżimu. Próbujących wykorzystać chaos wynikający z katastrofy do swoich celów? Do wykradzenia z ruin British Museum cennych materiałów? A może - samych artefaktów? A może przesadzała, nie byłaby jednak sobą, gdyby nie próbowała zabezpieczyć terenu ich pracy. I upewnić się w tym, że byli tutaj sami. - Homenum revelio - wypowiedziała stanowczo, choć cicho, kierując różdżkę w stronę potencjalnego niebezpieczeństwa.
- Mówi tak pan, żeby mnie zadowolić? - spytała więc wprost, z pozorną lekkością, uśmiechając się do niego ujmująco - z oczami jednak chłodnymi i pustymi, ziejącymi nieprzyjemną czernią. - To skrzydło jest doszczętnie zniszczone. Piętra zapadły się aż do drugiej piwnicy, parter nie wytrzymał ciężaru położonych słupów nośnych - uściśliła, nie wiedząc, czy poprawnie powtarza przytoczoną jej przez dyrektora przybytku informację. Wiedziała tylko, że sytuacja budynku była bardzo zła. Nie tragiczna - ale i nie dobra. Może jednak nie doceniała doświadczenia Macnaira oraz magicznych mocy, które pozwalaly w ciągu kilkunastu dni wznieść poruszającą serca katedrę lub górujący nad miastem ratusz. Wolała jednak pohamować entuzjazm, wywołany zapewnieniami Mitchella. Gdyby udało im się naprawić główną część muzeum do listopada...Tak, to byłby niebywały sukces.
- Chodźmy więc - poprowadziła mężczyznę do bocznego wejścia, teraz zrównanego z ziemią. Znajdowali się na zamglonym terenie ruin; wilgoć wibrowała w powietrzu szarościami, utrudniając dojrzenie czegoś dalej; zniszczone ściany, gruzy, potrzaskane okna, pochylające się ku ziemi sklepienia - im bliżej budynku się znajdowali, tym mocniej ściskała ich mroczna, nieprzyjemna aura. - Jeśli chodzi o dobudowę...Tam, gdzie byłoby to najszybsze i najbardziej ekonomiczne. Dostosuję się więc do możliwości. To nie czas na stawianie wygórowanych wyzwań. Oczywiście zależałoby mi na zachodnim skrzydle, oświetlenie sprzyjałoby dziełom; kilka pomieszczeń, reprezentacyjna sala, zaplecze niezbędne dla techników - można też byłoby wykorzystać otaczającą muzeum zieleń... - mówiła konkretnie mimo lekkiego zamyślenia, zaskakująco zwinnie pokonując nierówności terenu. Znajdowali się już blisko ruin, przekroczyli zniszczone ogrodzenie i wewnętrzną bramę. Stąpała uważnie między powalonymi metalowymi sztachetami, próbując dostrzec szczegóły w gęstej mgle. Najważniejsze elementy konstrukcji były widoczne, Mitchell mógł już prowadzić swą architektoniczną analizę i przyjrzeć się dokładnie temu, co zostało z magicznego skrzydła muzeum. Deirdre pozwoliła mu pracować w spokoju, odchodząc nieco w bok, w półcień rzucany przez południową ścianę, jako jedyną sterczącą na środku rumowiska niczym maszt zatopionego w gruzach okrętu. Już miała kontynuować wypowiedź, gdy usłyszała dziwny trzask. Jakby...zaklęcia? Inkantacji? Uroku? - Słyszałeś to? - szybko przeszła na ty, obracając się w kierunku Macnaira, a potem - z powrotem w stronę dźwięku. Dobiegającego zza rumowiska, z dołu, spod ziemi. Może się jej przywidziało - a może nie? Ta część Londynu została niemal zrównana z ziemią, po pierwszym rzucie pomocy i ratunku nie pojawiało się tu zbyt wielu magów; zawalone budynki mogły stać się doskonałym schronieniem dla wyjętych spod prawa lub, co gorsza, zwolenników terrorystycznego reżimu. Próbujących wykorzystać chaos wynikający z katastrofy do swoich celów? Do wykradzenia z ruin British Museum cennych materiałów? A może - samych artefaktów? A może przesadzała, nie byłaby jednak sobą, gdyby nie próbowała zabezpieczyć terenu ich pracy. I upewnić się w tym, że byli tutaj sami. - Homenum revelio - wypowiedziała stanowczo, choć cicho, kierując różdżkę w stronę potencjalnego niebezpieczeństwa.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Muzeum ucierpiało, zwłaszcza część magiczna. To jakby jakieś wredne zrządzenie losu stwierdziło, że właśnie to skrzydło ucierpi najbardziej. Jakby jakaś nieznana siła doszła do wniosku, że czarodzieje za mało wycierpieli. Być może nie wszyscy widzieli w tym dużą stratę, w moich oczach była ona jednak niewymierna. Utrata tak wielu cennych okazów, artefaktów i pamiątek naszej historii, była czymś czego już nigdy nie odzyskamy. Młode pokolenie czarodziejów i te, które nadejdą po nich, nie będą w stanie zobaczyć tego co pozostawili po sobie nasi przodkowie, nie będą mieli możliwości obcować z historią. Oczywiście, pozostały księgi, gdzie owa historia została zapisana, ale przecież papier przyjmie wszystko. Całkiem inaczej poznawało się historię z ksiąg, a czym innym było obcowanie z nią na żywo. Nawet jeśli przez magiczną szklaną barierę, to jednak zobaczyć coś na własne oczy, to doświadczenie nie do opisania. Kiedy byłem w szkole nie przywiązywałem tak wielkiej uwagi do historii magii, jednak z biegiem lat zdecydowanie tego pożałowałem. Oczywiście, mogłem nadrobić zaległości i miałem taki zamiar, jednak w zaistniałych sytuacjach po prostu nie miałem na to czasu. Ta myśl jednak nadal istniała w mojej głowie i wiedziałem, że kiedy nadejdzie pora, zrealizuje ten plan. Zawsze tak robiłem.
- Nie rozumiem jaki miałoby to sens Madame? - odparłem na jej pytanie kręcąc głową – Jeśli druga piwnica jest w chociażby niezłym stanie daje nam to duże pole do manewru. Najważniejsze są fundamenty, jeśli te nie ucierpiały w dużym stopniu, wszystko jest do odbudowy. - powiedziałem spokojnie patrząc na nią uważnie – Sama odbudowa, czegokolwiek, jest naturalnie skomplikowanym procesem, jednak w porównaniu ze zbudowaniem wszystkiego od nowa czy powiększenia magicznie pomieszczeń, jest zdecydowanie najłatwiejszym procesem.
Oczywiście, zadowolenie namiestniczki i zdobycie jej uznania było czymś co leżało mi na sercu, jednak nie miałem zamiaru rzucać słów na wiatr. Zależało jej na tym by prace zostały wykonane poprawnie i porządnie. Jeśli chciałbym tylko zabłysnąć, mógłbym jej obiecać, że wszystko może być zrobione w tydzień, ale po co? Doskonale wiedziałem, że nie było to możliwe, a obiecywanie gruszek na wierzbie nie było w moim stylu. Traktowałem swoją prace poważnie, do swoich obowiązków podchodziłem z powagą. Robota miała być wykonana tak, by efekt końcowy zgadzał się z oczekiwaniami klienta. Żadne obiecanki cacanki nie wchodziły w grę.
Im bliżej budynku się znajdowaliśmy tym dokładniej byłem w stanie ocenić starty. Było tak jak mówiła, ściany się zawaliły, pietra również, a tam gdzie kiedyś znajdowało się magiczne skrzydło muzeum była dziura. Nic jednak czego nie dałoby się naprawić. Co prawda prace będą ciężkie i wymagające, ale przy odpowiednim zaangażowaniu pracowników było to wykonalne. Zwłaszcza, że z tego co widziałem cały budulec był nadal tutaj, nie został rozkradziony. To pod pewnym względem ułatwiało prace, bo oznaczało to, że nie będzie trzeba sprowadzać kamienia i cegieł z innych miejsc. Zapisywałem to co mówiła, miało to pomóc przy projekcie, który zostanie stworzony później na podstawie właśnie tych notatek. Na tym etapie nie byłem jeszcze pewny czy wszystkie wizje Madame będą możliwe do zrealizowania, wiedziałem jednak, że na pewno zrobię wszystko co w mojej mocy by do tego doszło.
Odszedłem na chwilę kawałek od kobiety by dokładniej przyjrzeć się zniszczeniom. Mgła niczego nie ułatwiała, ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda? Tym razem jednak odpuściłem sobie szkice, przy tym poziomie zniszczeń nie miały one sensu, postawiłem więc jedynie na dokładne notatki, które również miały za zadanie uchwycić wszystko to co widziałem. Nad rozwiązaniami pochylę się już później.
Kiedy usłyszałem jej pytanie, dłoń zatrzymała się w połowie ruchu nad kartką. Odwróciłem wzrok od aktualnie oglądanej ściany i przeniosłem go na kobietę. Skupiony na pracy nie dosłyszałem żadnych dziwnych dźwięków. Wiedziałem jednak, że Madame jest niezwykle utalentowaną czarownicą i powinienem zdać się na jej doświadczenie. Mimowolnie schowałem przybory do torby, by po chwili sięgnąć do kieszeni po swoją różdżkę. Nie miałem pojęcia czego możemy się spodziewać, jednak miałem zamiar być gotowym.
- Co widzisz? - spytałem podchodząc do niej, jednocześnie, nie zastanawiając się nad tym w ogóle, przechodząc na ty.
Rozglądałem się we mgle jednak nie koniecznie byłem w stanie cokolwiek lub kogokolwiek wypatrzeć. Po chwili jednak i do moich uszu dotarł charakterystyczny trzask, co spowodowało, że mocniej zacisnąłem palce na brezylkowym drewnie.
- Nie rozumiem jaki miałoby to sens Madame? - odparłem na jej pytanie kręcąc głową – Jeśli druga piwnica jest w chociażby niezłym stanie daje nam to duże pole do manewru. Najważniejsze są fundamenty, jeśli te nie ucierpiały w dużym stopniu, wszystko jest do odbudowy. - powiedziałem spokojnie patrząc na nią uważnie – Sama odbudowa, czegokolwiek, jest naturalnie skomplikowanym procesem, jednak w porównaniu ze zbudowaniem wszystkiego od nowa czy powiększenia magicznie pomieszczeń, jest zdecydowanie najłatwiejszym procesem.
Oczywiście, zadowolenie namiestniczki i zdobycie jej uznania było czymś co leżało mi na sercu, jednak nie miałem zamiaru rzucać słów na wiatr. Zależało jej na tym by prace zostały wykonane poprawnie i porządnie. Jeśli chciałbym tylko zabłysnąć, mógłbym jej obiecać, że wszystko może być zrobione w tydzień, ale po co? Doskonale wiedziałem, że nie było to możliwe, a obiecywanie gruszek na wierzbie nie było w moim stylu. Traktowałem swoją prace poważnie, do swoich obowiązków podchodziłem z powagą. Robota miała być wykonana tak, by efekt końcowy zgadzał się z oczekiwaniami klienta. Żadne obiecanki cacanki nie wchodziły w grę.
Im bliżej budynku się znajdowaliśmy tym dokładniej byłem w stanie ocenić starty. Było tak jak mówiła, ściany się zawaliły, pietra również, a tam gdzie kiedyś znajdowało się magiczne skrzydło muzeum była dziura. Nic jednak czego nie dałoby się naprawić. Co prawda prace będą ciężkie i wymagające, ale przy odpowiednim zaangażowaniu pracowników było to wykonalne. Zwłaszcza, że z tego co widziałem cały budulec był nadal tutaj, nie został rozkradziony. To pod pewnym względem ułatwiało prace, bo oznaczało to, że nie będzie trzeba sprowadzać kamienia i cegieł z innych miejsc. Zapisywałem to co mówiła, miało to pomóc przy projekcie, który zostanie stworzony później na podstawie właśnie tych notatek. Na tym etapie nie byłem jeszcze pewny czy wszystkie wizje Madame będą możliwe do zrealizowania, wiedziałem jednak, że na pewno zrobię wszystko co w mojej mocy by do tego doszło.
Odszedłem na chwilę kawałek od kobiety by dokładniej przyjrzeć się zniszczeniom. Mgła niczego nie ułatwiała, ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda? Tym razem jednak odpuściłem sobie szkice, przy tym poziomie zniszczeń nie miały one sensu, postawiłem więc jedynie na dokładne notatki, które również miały za zadanie uchwycić wszystko to co widziałem. Nad rozwiązaniami pochylę się już później.
Kiedy usłyszałem jej pytanie, dłoń zatrzymała się w połowie ruchu nad kartką. Odwróciłem wzrok od aktualnie oglądanej ściany i przeniosłem go na kobietę. Skupiony na pracy nie dosłyszałem żadnych dziwnych dźwięków. Wiedziałem jednak, że Madame jest niezwykle utalentowaną czarownicą i powinienem zdać się na jej doświadczenie. Mimowolnie schowałem przybory do torby, by po chwili sięgnąć do kieszeni po swoją różdżkę. Nie miałem pojęcia czego możemy się spodziewać, jednak miałem zamiar być gotowym.
- Co widzisz? - spytałem podchodząc do niej, jednocześnie, nie zastanawiając się nad tym w ogóle, przechodząc na ty.
Rozglądałem się we mgle jednak nie koniecznie byłem w stanie cokolwiek lub kogokolwiek wypatrzeć. Po chwili jednak i do moich uszu dotarł charakterystyczny trzask, co spowodowało, że mocniej zacisnąłem palce na brezylkowym drewnie.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spodobała się jej odpowiedź Mitchella, konkretna, bezpardonowa - a przede wszystkim szczera. Przyglądała mu się jeszcze chwilę bez mrugnięcia powieką, po czym krótko skinęła głową - niewerbalna odpowiedź na proste pytanie. Postanawiła zaufać ocenie specjalisty, lekceważąc złośliwe podszepty zdrowego rozsądku, nakazujące jej powątpiewać w prawdziwość jego intencji. Im więcej władzy zyskiwała - a raczej wypracowywała własną krwią i potem - tym więcej otaczało ją pochlebców i klakierów, gotowych obiecać jej niestworzone skarby, byleby tylko zyskać przy tym przychylność namiestniczki Londynu. Musiała być ostrożna, jak zwykle krok przed przeciwnikiem. Lub przyjacielem, tych także musiała dobierać z drobiazgową i obiektywnie rzecz biorąc nieprzyjemną czujnością, w tym jednak przypadku powierzała odpowiedniemu nazwisku swą opinię. Gdyby obiecała publice przywrócenie magicznego skrzydła British Museum do dawnej świetności a później nie dotrzymała terminu, jej notowania mogłyby spaść niebezpiecznie nisko. Co w tragicznych, postapokaliptycznych okolicznościach przyrody wiązałoby się z utraceniem niezbędnego mandatu społecznej sympatii, a razem z nim - faktycznych możliwości w zakresie władania Londynem. Wolała do tego nie dopuścić, działała więc zapobiegawczo. - Oczywiście. Nie będę przeszkadzać w pana ocenie szkód - sugeruję tylko, by podejść do obserwacji z odpowiednią dozą pesymizmu. Lepiej przeszacować termin zakończenia prac w tę stronę - odparła miękko, nie zamierzając przeszkadzać mu w analizie i prowadzeniu notatek.
Podążyła w głąb ruin, przyglądając się z dystansu pracy Mitchella. Był skupiony na pomiarach i obserwacjach, niemal widziała, jak promień jego wzroku omiata zniszczone skrzydło muzeum, szukając wśród gruzów dawnych punktów podparcia, wzmocnień i wizji ścian nośnych. Pozwalała mu pracować w spokoju, okrążając go z odpowiedniej odległości. - Proszę też o sporządzenie kosztorysu - lub choćby jego wstępnej wersji. Uwzględniając opcję jedynie odbudowy, w drugim zaś - dodania kolejnego skrzydła - przerwała ciszę tylko ten jeden raz, chcąc podkreślić wagę sytuacji. Potrzebowała konkretów, wyraźnych ram czasowych, niezmiennych liczb - bez nich nie zdołałaby wprowadzić planu odbudowy British Museum w życie. Musiała zaplanować budżet, sprawić, by inwestycja była opłacalna nie tylko pod kątem propagandy, ale także finansowych korzyści. Bilety były tylko częścią potencjalnego zysku; potrzebowali patronów i opiekunów galerii; oczyma wyobraźni widziała już Fawleyów i Crouchów zabijających się o to, by zostać głównymi sponsorami dodatkowego skrzydła, pełnego artefaktów nawiązujących do wielkiego dziedzictwa ich rodów.
Rozważania te przerwał niepokojący dźwięk, sugerujący, że nie byli tutaj sami. Szybko wyciągnięta różdżka śmignęła słyszalnie w ciszy, razem z wyszeptaną inkantacją. Skuteczną, sekundę po niej świat rozwinął się, wzbogacił - a w półmroku brzasku Deirdre ujrzała blask czterech sylwetek, jakby stężałych w nagłym szoku. Tuż obok nich, tuż pod nimi, niedaleko, za wysokim przepierzeniem na wpół zniszczonej ściany z tyłu budynku.
- Czwórka ludzi. Tam - wychrypiała w odpowiedzi na pytanie Macnaira, wskazując na północną część ruin, tą najbardziej zniszczoną - i tą, w której według wskazań architektów, znajdowała się piwnica z archiwum magicznego skrzydła. Kimkolwiek byli, nie mogli być kimś pożądanym, trwała godzina policyjna, a ten obszar był całkowicie wyjęty z użytkowania. Wiedziała, że w tym dniu nie będą pracowali tu żadni budowniczy ani magiczna policja; musiał być więc to ktoś niepowołany. Lekko mówiąc. Nie zamierzała zignorować zagrożenia, pod ruinami znajdowało się zbyt wiele cennych przedmiotów, mogących przydać się buntownikom. Nie tylko propagandowo; wiele z magicznych artefaktów kumulowało w sobie wyjątkową moc, która nieodpowiednio wykorzystana, mogłaby posłużyć terrorystom. Deirdre nie zamierzała do tego dopuścić. - Magicus extremos - wychrypiała jeszcze szybko, skupiona na wzmocnieniu Macnaira - i tylko jego, on był jedynym sojusznikiem na tym terenie; ci ujawnieni zaklęciem na pewno należeli do innej frakcji. Wrogiej. Zwinnie przeskoczyła przez jedno z rumowisk, ześlizgując się wśród gruzów w stronę wyjścia z piwnicy - wyjścia, w którym widziała już na własne oczy, bez pomocy zaklęcia, cztery sylwetki. - Kim jesteście i co tu robicie? - powiedziała głośno, wyraźnie, na wszelki wypadek; rezygnowała z przewagi zaskoczenia, ale czuła się w obowiązku dania pierwszego sygnału. Istniała jednoprocentowa szansa na to, że spotkają się tu z jakąś zapomnianą komisją nadzoru budowlanego.
Potem - szybko stanęła naprzeciwko grupy ludzi, starając się szybko rozeznać w sytuacji. Z kim mieli do czynienia, jak wyglądali i jakie zagrożenie mogli stanowić.
magicus
Podążyła w głąb ruin, przyglądając się z dystansu pracy Mitchella. Był skupiony na pomiarach i obserwacjach, niemal widziała, jak promień jego wzroku omiata zniszczone skrzydło muzeum, szukając wśród gruzów dawnych punktów podparcia, wzmocnień i wizji ścian nośnych. Pozwalała mu pracować w spokoju, okrążając go z odpowiedniej odległości. - Proszę też o sporządzenie kosztorysu - lub choćby jego wstępnej wersji. Uwzględniając opcję jedynie odbudowy, w drugim zaś - dodania kolejnego skrzydła - przerwała ciszę tylko ten jeden raz, chcąc podkreślić wagę sytuacji. Potrzebowała konkretów, wyraźnych ram czasowych, niezmiennych liczb - bez nich nie zdołałaby wprowadzić planu odbudowy British Museum w życie. Musiała zaplanować budżet, sprawić, by inwestycja była opłacalna nie tylko pod kątem propagandy, ale także finansowych korzyści. Bilety były tylko częścią potencjalnego zysku; potrzebowali patronów i opiekunów galerii; oczyma wyobraźni widziała już Fawleyów i Crouchów zabijających się o to, by zostać głównymi sponsorami dodatkowego skrzydła, pełnego artefaktów nawiązujących do wielkiego dziedzictwa ich rodów.
Rozważania te przerwał niepokojący dźwięk, sugerujący, że nie byli tutaj sami. Szybko wyciągnięta różdżka śmignęła słyszalnie w ciszy, razem z wyszeptaną inkantacją. Skuteczną, sekundę po niej świat rozwinął się, wzbogacił - a w półmroku brzasku Deirdre ujrzała blask czterech sylwetek, jakby stężałych w nagłym szoku. Tuż obok nich, tuż pod nimi, niedaleko, za wysokim przepierzeniem na wpół zniszczonej ściany z tyłu budynku.
- Czwórka ludzi. Tam - wychrypiała w odpowiedzi na pytanie Macnaira, wskazując na północną część ruin, tą najbardziej zniszczoną - i tą, w której według wskazań architektów, znajdowała się piwnica z archiwum magicznego skrzydła. Kimkolwiek byli, nie mogli być kimś pożądanym, trwała godzina policyjna, a ten obszar był całkowicie wyjęty z użytkowania. Wiedziała, że w tym dniu nie będą pracowali tu żadni budowniczy ani magiczna policja; musiał być więc to ktoś niepowołany. Lekko mówiąc. Nie zamierzała zignorować zagrożenia, pod ruinami znajdowało się zbyt wiele cennych przedmiotów, mogących przydać się buntownikom. Nie tylko propagandowo; wiele z magicznych artefaktów kumulowało w sobie wyjątkową moc, która nieodpowiednio wykorzystana, mogłaby posłużyć terrorystom. Deirdre nie zamierzała do tego dopuścić. - Magicus extremos - wychrypiała jeszcze szybko, skupiona na wzmocnieniu Macnaira - i tylko jego, on był jedynym sojusznikiem na tym terenie; ci ujawnieni zaklęciem na pewno należeli do innej frakcji. Wrogiej. Zwinnie przeskoczyła przez jedno z rumowisk, ześlizgując się wśród gruzów w stronę wyjścia z piwnicy - wyjścia, w którym widziała już na własne oczy, bez pomocy zaklęcia, cztery sylwetki. - Kim jesteście i co tu robicie? - powiedziała głośno, wyraźnie, na wszelki wypadek; rezygnowała z przewagi zaskoczenia, ale czuła się w obowiązku dania pierwszego sygnału. Istniała jednoprocentowa szansa na to, że spotkają się tu z jakąś zapomnianą komisją nadzoru budowlanego.
Potem - szybko stanęła naprzeciwko grupy ludzi, starając się szybko rozeznać w sytuacji. Z kim mieli do czynienia, jak wyglądali i jakie zagrożenie mogli stanowić.
magicus
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Mericourt dnia 14.06.24 17:54, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k10' : 9
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k10' : 9
Zastanawiałem się czasami jak to jest być u władzy i zawsze dochodziłem do wniosku, że chyba jednak wolałbym tego uniknąć. Władza była przywilejem, ale też niesamowitym obowiązkiem i ciężarem, który nie każdy potrafił udźwignąć. Wiedziałem to w przypadku Drew. Kiedy został namiestnikiem Suffolk na jego barki spadło jeszcze więcej obowiązków i zmartwień. Pojęcie dnia wolnego nie istniało w jego słowniku, jedynie pojedyncze godziny. Wiedziałem jak zachodzi w głowę by polepszyć warunki życia w Suffolk. Co prawda reszta z nas, jako rodzina, wspieraliśmy go i pomagaliśmy jak tylko mogliśmy, chcąc ściągnąć z niego chociaż trochę obowiązków, jednak nie zmieniało to faktu, że to on był namiestnikiem nie my. Nie chciałem sobie nawet wyobrażać jak wielkim obciążeniem musiało być w takim wypadku władanie stolicą, zwłaszcza kiedy miało się na miejscu dodatkowo dwa rody, które kiedyś sprawowały piecze nad Londynem. Nigdy nie byłem biegły w rozgrywki polityczne, ale zawsze podziwiałem tych, którzy potrafili się poruszać w tym środowisku. Nie zazdrościłem Madame, ale jednocześnie gdzieś tam podświadomie wiedziałem, że jest ona odpowiednią osobą na tym stanowisku. Musiała jedynie uważać na wrogów, którzy mogli się czaić za każdym rogiem.
- Doza pesymizmu zawsze jest mile widziana w tej pracy. Zawsze lepiej być mile zaskoczonym kiedy okaże się, że coś można zrobić szybciej i taniej niż się pierwotnie zakładało. - pokiwałem spokojnie głową, jednak już nie patrzyłem na kobietę, skupiony na pozostałościach budynku.
Potrzebowała dwóch kosztorysów? To nawet lepiej dla mnie. Podział na odbudowę i nową budowę był zdecydowanie dla mniej łatwiejszy i wygodniejszy do wykonania, a jej z pewnością da lepszy wgląd w sytuację. Będzie mogła ocenić w jakim odstępie czasu wykonać dane czynności. Zwłaszcza, że im dłużej przyglądałem się temu wszystkiemu, tym coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że budowa nowego skrzydła, czy też rozbudowa tego, które zostanie odbudowane będzie musiało być wykonane po remoncie, kiedy już upewnimy się, że na pewno wszystko zostało poprawnie zrobione. Dodatkowo już mogłem powiedzieć, że nie będzie to tani interes. To nie była odbudowa domku na wsi, tylko wielkie gmachu.
Słysząc, że widzi cztery osoby, ruszyłem za nią w kierunku wyrwy w ścianie. Jeśli pamięć mnie nie myliła, to właśnie tam znajdować powinno się wejście do piwnicy, a zarazem i do archiwum. Może nie mieszkałem w Londynie, ale zdawałem sobie sprawę z godziny policyjnej, jednocześnie domyślając się, że namiestniczka raczej nie zapraszałaby mnie tutaj gdyby ktoś tu był jeszcze. Oznaczało to, że mieliśmy do czynienia z nieproszonymi gośćmi. Zsunąłem się po kamieniach zaraz za nią, po czym z uniesioną różdżką, oboje zasłoniliśmy wyjście z korytarza.
- Czegokolwiek szukacie, nie jest waszą własnością. - powiedziałem stanowczym tonem.
Nie liczyłem na to, że to w czymś pomoże, ale być może istniała jakaś szansa, że to po prostu jacyś zbłąkani bezdomni, którzy pod nieobecność pracowników postanowili schronić się tu na noc. Szansa była nikła, ale zawsze.
Idziemy do szafki
- Doza pesymizmu zawsze jest mile widziana w tej pracy. Zawsze lepiej być mile zaskoczonym kiedy okaże się, że coś można zrobić szybciej i taniej niż się pierwotnie zakładało. - pokiwałem spokojnie głową, jednak już nie patrzyłem na kobietę, skupiony na pozostałościach budynku.
Potrzebowała dwóch kosztorysów? To nawet lepiej dla mnie. Podział na odbudowę i nową budowę był zdecydowanie dla mniej łatwiejszy i wygodniejszy do wykonania, a jej z pewnością da lepszy wgląd w sytuację. Będzie mogła ocenić w jakim odstępie czasu wykonać dane czynności. Zwłaszcza, że im dłużej przyglądałem się temu wszystkiemu, tym coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że budowa nowego skrzydła, czy też rozbudowa tego, które zostanie odbudowane będzie musiało być wykonane po remoncie, kiedy już upewnimy się, że na pewno wszystko zostało poprawnie zrobione. Dodatkowo już mogłem powiedzieć, że nie będzie to tani interes. To nie była odbudowa domku na wsi, tylko wielkie gmachu.
Słysząc, że widzi cztery osoby, ruszyłem za nią w kierunku wyrwy w ścianie. Jeśli pamięć mnie nie myliła, to właśnie tam znajdować powinno się wejście do piwnicy, a zarazem i do archiwum. Może nie mieszkałem w Londynie, ale zdawałem sobie sprawę z godziny policyjnej, jednocześnie domyślając się, że namiestniczka raczej nie zapraszałaby mnie tutaj gdyby ktoś tu był jeszcze. Oznaczało to, że mieliśmy do czynienia z nieproszonymi gośćmi. Zsunąłem się po kamieniach zaraz za nią, po czym z uniesioną różdżką, oboje zasłoniliśmy wyjście z korytarza.
- Czegokolwiek szukacie, nie jest waszą własnością. - powiedziałem stanowczym tonem.
Nie liczyłem na to, że to w czymś pomoże, ale być może istniała jakaś szansa, że to po prostu jacyś zbłąkani bezdomni, którzy pod nieobecność pracowników postanowili schronić się tu na noc. Szansa była nikła, ale zawsze.
Idziemy do szafki
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
British Museum
Szybka odpowiedź