British Museum
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
British Museum
Każdy obywatel Anglii powinien znać historię swego kraju i dbać o to, by pamięć o niej była wciąż żywa - tyczy się to nie tylko społeczności mugolskiej, ale również czarodziejskiej. Nie dziwi więc nikogo, że najbardziej okazałe muzeum w kraju ma również dwoistą naturę. Magiczna część muzeum doskonale ukryta jest przed niepożądanymi gośćmi, skrywając w sobie sekrety czarodziejskiej przeszłości Anglii. Zaczarowane wystawy przyciągają spojrzenia zarówno młodych, jak i starszych odwiedzających. Bogate zbiory muzeum umożliwiają prześledzenie dziejów danych czarodziejów, wielkich figur w świecie magii czy też wyobrażenie sobie życia zwykłych ludzi na przestrzeni wieków - również w czasach tych lat bardziej strasznych, na których wspomnienie niektórym z czarodziejów wciąż włos się jeży na głowie. Na zwiedzających czekają przewodnicy, gotowi w najdrobniejszych szczegółach opowiedzieć o wszystkim, o co tylko zostaną zapytani. Po muzeum krążą też nieustannie ochroniarze, dbający o spokój i bezpieczeństwo zarówno ludzi, jak i eksponatów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:13, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Yvette Blythe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Jeszcze zanim odpowiedział wydawało jej się, że nabrał jakichś podejrzeń, lecz zamiast oburzyć się, przyjęła to na siebie konsekwentnie. Czekała tylko na słowa pracownika, kombinując już, w jaką stronę może poprowadzić rozmowę, by przekonać go do czystości swoich intencji - które oczywiście do najczystszych wcale nie należały. Wciąż odrzucała użycie uroku, wolała nie utrudniać sobie ewentualnego późniejszego wejścia do muzeum, jeśli coś pójdzie nie tak, jak by tego chciała. Wokół byli także inni ludzie, w tym mężczyźni, których uwagi nie chciała przyciągać. Ta opcja miała zbyt wiele niepewnych i chwiejnych kroków. Ryzyko podczas pierwszej misji w organizacji chciała trzymać z daleka - dlatego najpierw badała grunt, jaki tworzyła sobie sama, wdając się w ryzykowną dyskusję z mężczyzną. Należało rozwiać jego wątpliwości i pokazać, że faktycznie potrzebuje tych planów.
- Nie wydaje mi się, żeby te mapy były eksponowane - przyznał, równocześnie upewniając półwilę w przekonaniu, że mapy znajdowały się w zbiorach muzealnych, lecz nie wystawiano ich na pokaz. To wiele ułatwiało, wiedziała przynajmniej, że trafiła w dobre miejsce, że to dokładnie tutaj powinna szukać. Tym bardziej nie zamierzała odpuścić, ale cierpliwie czekała na dalsze słowa mężczyzny. - Choć może było to, zanim zacząłem pracę w muzeum - dodał z zastanowieniem, wtedy też nabierając wspomnianej wcześniej niepewności i podejrzliwości, malującej się w spojrzeniu piwnych tęczówek. - Jak dawno miała pani do nich dostęp? - zapytał. Musiała uważać, wstrzelić się w odpowiedni okres. Mógł pracować tu dwa lata, mógł pracować również dziesięć - wyglądał jej na faceta niewiele po czterdziestce. Nie wiedziała też, od kiedy muzeum mogło być w posiadaniu map - on mógł znać dokładną datę, równie dobrze mógł też blefować, tak jak i ona blefowała. Udała, że liczy, z wolna uderzając palcem w palce drugiej dłoni, w rzeczywistości rozmyślając nad odpowiednią datą. Pięć lat? Dziewięć? Musiała też brać pod uwagę własny wiek. - Siedem lat temu, o ile się nie mylę. Moja wspólniczka, Fiona Raddish, była wtedy moją mentorką i wzięła mnie pod swoje skrzydła jeszcze za czasów szkolnych, trudno mi jednak dokładnie określić, czy w czasie analiz map byłam już po ukończeniu edukacji - wyznała, starając się o pozostawienie sobie otwartej furtki, na wszelki wypadek, gdyby zaczął podejrzewać coś jeszcze. Kolejne pytanie padło chwilę później, ale spodziewała się go i miała świadomość, że było zagadnieniem nieuniknionym. Już parę chwil wcześniej, gdzieś na skraju myśli, zastanawiała się, w co można uwikłać temat, by nie okazał się nieprzydatny, absurdalny albo zbyt oczywisty.
- Co to za projekt? Czego dotyczy? Dlaczego dokładnie ten rejon? - ależ uparty, ależ dociekliwy! Nie pozwoliła emocjom wciąć góry nad rozsądkiem, trzymała je na wodzy, tak jak swój urok, choć miała wielką ochotę się nim posłużyć. Tym razem nie mogła zwlekać z odpowiedzią, nie chciała wzbudzić większych podejrzeń, ba, musiała je rozwiać i przekonać go, że udostępniając jej te cholerne mapy, czyni dobrze i działa na korzyść nauki oraz szczytnych celów. Skoro tu pracował, musiał znać wartość projektów. Ona zaś pluła sobie w brodę, że nie wie więcej na temat historii.
- Chodzi o plany miast. Sądzimy, jako większa grupa badawcza, że są one ze sobą powiązane, zależne, tworzą oddzielne mapy - mapa w mapie. Analiza innych rejonów pozwoliła nam na odnalezienie pewnego schematu, lecz wybrakowanego o kilka części, według naszych przypuszczeń właśnie te miasta, miasteczka i mieściny dadzą odpowiedź i rzucą światło na to, co tak sprawnie się przed nami skrywa - wyjaśniła spokojnie, czując jak serce do spokoju ma daleko. - W naszych pierwszych badaniach, wtedy jeszcze amatorskich, mogłyśmy pominąć pewne istotne aspekty, nie miałyśmy też pojęcia o zależnościach - właściwie od tego rejonu wszystko się zaczęło, a niewiadomych wciąż mamy tu najwięcej. Ironia losu, nieprawdaż? - westchnęła, kręcąc delikatnie głową. - Sam pan wie, że informacje na tablicach są szczątkowe. Trudno się zresztą dziwić, nie jest to temat, którym interesowaliby się odwiedzający, dlatego mamy nadzieję, że nasze poszukiwania mogą ten stan zmienić - zakończyła, z lekkim wzruszeniem ramion. Daj mi te mapy.
to samo, metoda ta sama
- Nie wydaje mi się, żeby te mapy były eksponowane - przyznał, równocześnie upewniając półwilę w przekonaniu, że mapy znajdowały się w zbiorach muzealnych, lecz nie wystawiano ich na pokaz. To wiele ułatwiało, wiedziała przynajmniej, że trafiła w dobre miejsce, że to dokładnie tutaj powinna szukać. Tym bardziej nie zamierzała odpuścić, ale cierpliwie czekała na dalsze słowa mężczyzny. - Choć może było to, zanim zacząłem pracę w muzeum - dodał z zastanowieniem, wtedy też nabierając wspomnianej wcześniej niepewności i podejrzliwości, malującej się w spojrzeniu piwnych tęczówek. - Jak dawno miała pani do nich dostęp? - zapytał. Musiała uważać, wstrzelić się w odpowiedni okres. Mógł pracować tu dwa lata, mógł pracować również dziesięć - wyglądał jej na faceta niewiele po czterdziestce. Nie wiedziała też, od kiedy muzeum mogło być w posiadaniu map - on mógł znać dokładną datę, równie dobrze mógł też blefować, tak jak i ona blefowała. Udała, że liczy, z wolna uderzając palcem w palce drugiej dłoni, w rzeczywistości rozmyślając nad odpowiednią datą. Pięć lat? Dziewięć? Musiała też brać pod uwagę własny wiek. - Siedem lat temu, o ile się nie mylę. Moja wspólniczka, Fiona Raddish, była wtedy moją mentorką i wzięła mnie pod swoje skrzydła jeszcze za czasów szkolnych, trudno mi jednak dokładnie określić, czy w czasie analiz map byłam już po ukończeniu edukacji - wyznała, starając się o pozostawienie sobie otwartej furtki, na wszelki wypadek, gdyby zaczął podejrzewać coś jeszcze. Kolejne pytanie padło chwilę później, ale spodziewała się go i miała świadomość, że było zagadnieniem nieuniknionym. Już parę chwil wcześniej, gdzieś na skraju myśli, zastanawiała się, w co można uwikłać temat, by nie okazał się nieprzydatny, absurdalny albo zbyt oczywisty.
- Co to za projekt? Czego dotyczy? Dlaczego dokładnie ten rejon? - ależ uparty, ależ dociekliwy! Nie pozwoliła emocjom wciąć góry nad rozsądkiem, trzymała je na wodzy, tak jak swój urok, choć miała wielką ochotę się nim posłużyć. Tym razem nie mogła zwlekać z odpowiedzią, nie chciała wzbudzić większych podejrzeń, ba, musiała je rozwiać i przekonać go, że udostępniając jej te cholerne mapy, czyni dobrze i działa na korzyść nauki oraz szczytnych celów. Skoro tu pracował, musiał znać wartość projektów. Ona zaś pluła sobie w brodę, że nie wie więcej na temat historii.
- Chodzi o plany miast. Sądzimy, jako większa grupa badawcza, że są one ze sobą powiązane, zależne, tworzą oddzielne mapy - mapa w mapie. Analiza innych rejonów pozwoliła nam na odnalezienie pewnego schematu, lecz wybrakowanego o kilka części, według naszych przypuszczeń właśnie te miasta, miasteczka i mieściny dadzą odpowiedź i rzucą światło na to, co tak sprawnie się przed nami skrywa - wyjaśniła spokojnie, czując jak serce do spokoju ma daleko. - W naszych pierwszych badaniach, wtedy jeszcze amatorskich, mogłyśmy pominąć pewne istotne aspekty, nie miałyśmy też pojęcia o zależnościach - właściwie od tego rejonu wszystko się zaczęło, a niewiadomych wciąż mamy tu najwięcej. Ironia losu, nieprawdaż? - westchnęła, kręcąc delikatnie głową. - Sam pan wie, że informacje na tablicach są szczątkowe. Trudno się zresztą dziwić, nie jest to temat, którym interesowaliby się odwiedzający, dlatego mamy nadzieję, że nasze poszukiwania mogą ten stan zmienić - zakończyła, z lekkim wzruszeniem ramion. Daj mi te mapy.
to samo, metoda ta sama
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
The member 'Yvette Blythe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Nie wyglądał na do końca przekonanego - mimo tego czuła, że choć trochę rozwiała jego wątpliwości, zmarszczki na twarzy wygładziły się, a spojrzenie nabrało więcej spokoju. Co nie znaczyło, że zostało pozbawione rezerwy, o nie, wciąż wyraźnie zastanawiał się, czy ufać nieznajomej, lecz w jego głowie tłoczyły się argumenty za tym, że przecież nie robi nic groźnego - chyba. Słuchał Yvette, mimo spokoju w głosie dosłuchując się drżeń, zdradzieckich. Może przez jej naturalny urok nie zdołał ich wyłapać. Pracę zaczynał cztery lata temu - dlaczego jednak nigdy nie słyszał ani o Fionie Raddish, ani o... właściwie kim? Kim była blondynka, wypytująca o mapy? Kiwał głową, widziała to, ale czuła też, że zaciekle poświęca się myślom na temat jej tożsamości, wpatrywał się bowiem intensywnie, mrużył lekko oczy. Powinna rozwiać wątpliwości, zanim zacznie pytać.
- Ach, proszę mi wybaczyć - zaczęła, z udawanym zakłopotaniem zakładając pasmo złocistych włosów za ucho. - Kate Connaghan - przedstawiła się, plując sobie w brodę, że nie zrobiła tego wcześniej. Mężczyzna odpowiedział, podając swoje dane - w tym przypadku prawdziwe - ale nie było zaskoczeniem, kiedy wystrzelił z kolejnym pytaniem. Zdziwiłaby się przecież, gdyby nagle stwierdził, że tak, oczywiście, zaprowadzi ją do odpowiednich map, co więcej, uroczyście wręczy jej kopie. Nie wiedziała tylko, co dokładnie będzie chciał wiedzieć, lecz kłamstwo zaczynało z wolna żyć w niej swoim własnym, parszywym życiem. Może nie była aktorką, ale dawała z siebie wszystko, by pokazać się ze strony Kate Connaghan, badaczki historii magii, niezbyt znanej, tak zresztą jak nieistniejąca Fiona Raddish.
- Pracuję tu od czterech lat, możliwe więc, że ekspozycja była czynna, lecz nie sprawdziła się i nie cieszyła odpowiednim uznaniem oraz popularnością wśród zwiedzających, dlatego została zdjęta - przyznał, a Blythe w duchu odetchnęła z ulgą, kiedy nie drążył tematu przeszłych czasów. Mogła się pogubić w tych obliczeniach. - Jeżeli zaś było inaczej, dokumenty mogły zostać udostępnione na miejscu, wyłącznie po przekazaniu różdżki do depozytu, na pewno został też złożony podpis. Przypomina sobie pani podobne okoliczności? Prawie okrągły pokój i krzesła ze złotymi obiciami? - zapytał, aż za bardzo nadając pytaniu ton pytania, tym razem to ona nabrała podejrzeń. Udała głęboką zadumę, skłaniając się ku użyciu łez nimfy, wtedy wszystko mogłoby przybrać zupełnie inny obrót. Najpierw postanowiła jednak odpowiedzieć.
- Nie, nie przypominam sobie. Jeśli już, skojarzyłabym okoliczności z zupełnie innym pomieszczeniem - uznała, uznawszy to za dosyć bezpieczne wyjaśnienie, które nie pogrążyłoby jej w kłopotach. Widziała kątem oka, jak pokiwał głową na ową odpowiedź. Milczał przez chwilę, pozwalała mu więc na parę momentów zastanowienia, upatrując w ciszy dobrych oznak, a nie nadchodzącej burzy. Mimo tego, zaczynała się nieco denerwować. Trzeba było działać. - Proszę zastanowić się na spokojnie. Wskaże mi pan drogę do toalety? Proszę tu na mnie czekać, nie chcę wpływać na decyzję - lekki, nieprzypadkowo uroczy uśmiech rozjaśnił jej twarz, gdy w myślach już dźgała go wielokrotnie sztyletem, nurzanym wcześniej w ostrej truciźnie. Spokojnie, Yvette. Jeśli tego potrzebował, była skłonna dać mu nawet dwa lub trzy dni, ale u licha, potrzebowała tych planów. Skierowała się niespiesznie - musiała kontrolować krok, by niespiesznym pozostał - do toalety, gdzie zatroszczyła się o użycie łez nimfy. Palcem rozprowadziła je po ustach, dając sobie jeszcze chwilę na oddech, zanim wróciła do pracownika. Nie wypytywała, nie chcąc uchodzić za wścibską - Kate Connaghan nie była wścibska, jedynie ciekawska i ciekawa, ale czy nie tego wymagał jej zawód. Była też wygadana, dlatego najpierw zajęła mężczyznę opowieściami na różne, pokrewne tematy, starając się poruszać po płytkim gruncie - ledwie muskając fakty, o których nie wiedziała zbyt wiele, lecz dzięki magicznemu płynowi wszystko nabierało wiarygodności. Dopiero po chwili zerknęła na zegar, krótkim "och", podsumowując zdecydowanie zbyt długi czas, spędzony w muzeum. Miała jeszcze pracę do zrobienia - prawdziwą, w swojej pracowni. - Jeżeli potrzebuje pan czasu, sprawdzenia zapisków, proszę mnie o tym informować. Nie ukrywam, że czas jest na wagę złota - ponownie zagryzła wargę na sposób "muszę uciekać, ale jeśli mnie pan wpuści, to mam jeszcze chwilę".
| zdobycie planów miasteczka - kłamstwo (I) + retoryka (I), ST 75, używam łez nimfy
- Ach, proszę mi wybaczyć - zaczęła, z udawanym zakłopotaniem zakładając pasmo złocistych włosów za ucho. - Kate Connaghan - przedstawiła się, plując sobie w brodę, że nie zrobiła tego wcześniej. Mężczyzna odpowiedział, podając swoje dane - w tym przypadku prawdziwe - ale nie było zaskoczeniem, kiedy wystrzelił z kolejnym pytaniem. Zdziwiłaby się przecież, gdyby nagle stwierdził, że tak, oczywiście, zaprowadzi ją do odpowiednich map, co więcej, uroczyście wręczy jej kopie. Nie wiedziała tylko, co dokładnie będzie chciał wiedzieć, lecz kłamstwo zaczynało z wolna żyć w niej swoim własnym, parszywym życiem. Może nie była aktorką, ale dawała z siebie wszystko, by pokazać się ze strony Kate Connaghan, badaczki historii magii, niezbyt znanej, tak zresztą jak nieistniejąca Fiona Raddish.
- Pracuję tu od czterech lat, możliwe więc, że ekspozycja była czynna, lecz nie sprawdziła się i nie cieszyła odpowiednim uznaniem oraz popularnością wśród zwiedzających, dlatego została zdjęta - przyznał, a Blythe w duchu odetchnęła z ulgą, kiedy nie drążył tematu przeszłych czasów. Mogła się pogubić w tych obliczeniach. - Jeżeli zaś było inaczej, dokumenty mogły zostać udostępnione na miejscu, wyłącznie po przekazaniu różdżki do depozytu, na pewno został też złożony podpis. Przypomina sobie pani podobne okoliczności? Prawie okrągły pokój i krzesła ze złotymi obiciami? - zapytał, aż za bardzo nadając pytaniu ton pytania, tym razem to ona nabrała podejrzeń. Udała głęboką zadumę, skłaniając się ku użyciu łez nimfy, wtedy wszystko mogłoby przybrać zupełnie inny obrót. Najpierw postanowiła jednak odpowiedzieć.
- Nie, nie przypominam sobie. Jeśli już, skojarzyłabym okoliczności z zupełnie innym pomieszczeniem - uznała, uznawszy to za dosyć bezpieczne wyjaśnienie, które nie pogrążyłoby jej w kłopotach. Widziała kątem oka, jak pokiwał głową na ową odpowiedź. Milczał przez chwilę, pozwalała mu więc na parę momentów zastanowienia, upatrując w ciszy dobrych oznak, a nie nadchodzącej burzy. Mimo tego, zaczynała się nieco denerwować. Trzeba było działać. - Proszę zastanowić się na spokojnie. Wskaże mi pan drogę do toalety? Proszę tu na mnie czekać, nie chcę wpływać na decyzję - lekki, nieprzypadkowo uroczy uśmiech rozjaśnił jej twarz, gdy w myślach już dźgała go wielokrotnie sztyletem, nurzanym wcześniej w ostrej truciźnie. Spokojnie, Yvette. Jeśli tego potrzebował, była skłonna dać mu nawet dwa lub trzy dni, ale u licha, potrzebowała tych planów. Skierowała się niespiesznie - musiała kontrolować krok, by niespiesznym pozostał - do toalety, gdzie zatroszczyła się o użycie łez nimfy. Palcem rozprowadziła je po ustach, dając sobie jeszcze chwilę na oddech, zanim wróciła do pracownika. Nie wypytywała, nie chcąc uchodzić za wścibską - Kate Connaghan nie była wścibska, jedynie ciekawska i ciekawa, ale czy nie tego wymagał jej zawód. Była też wygadana, dlatego najpierw zajęła mężczyznę opowieściami na różne, pokrewne tematy, starając się poruszać po płytkim gruncie - ledwie muskając fakty, o których nie wiedziała zbyt wiele, lecz dzięki magicznemu płynowi wszystko nabierało wiarygodności. Dopiero po chwili zerknęła na zegar, krótkim "och", podsumowując zdecydowanie zbyt długi czas, spędzony w muzeum. Miała jeszcze pracę do zrobienia - prawdziwą, w swojej pracowni. - Jeżeli potrzebuje pan czasu, sprawdzenia zapisków, proszę mnie o tym informować. Nie ukrywam, że czas jest na wagę złota - ponownie zagryzła wargę na sposób "muszę uciekać, ale jeśli mnie pan wpuści, to mam jeszcze chwilę".
| zdobycie planów miasteczka - kłamstwo (I) + retoryka (I), ST 75, używam łez nimfy
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
The member 'Yvette Blythe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
| 17 maja
Gwen naprawdę lubiła swoją pracę.
Wprawdzie to tworzenie, a zwłaszcza malowanie, było miłością jej życia, z której nie miała zamiaru rezygnować, ale praca artysty miała jedną, wielką wadę: ograniczała kontakt z ludźmi. A mieszkająca samotnie, w niewielkim mieszkaniu, dziewczyna czuła się po prostu niczym w klatce. Praca była więc doskonałą wymówką do tego, aby wyjść do ludzi i z nimi porozmawiać.
Zwłaszcza taka praca, jak ta. W końcu nie tylko z ludźmi rozmawiała, ale też uczyła ich o sztuce, sama przy okazji pracując nad swoją wiedzą na ten temat. Chociaż oczywiście wiedziała o czarodziejskiej części Brytyjskiego Muzeum, to na co dzień pracowała jednak w mugolskiej części, oprowadzając jego gości i przedstawiając im przede wszystkim starożytną sztukę; na ten temat na razie wiedziała najwięcej, choć i tak jej wiedza nie była zupełnie kompletna. Właściwie... do kompletnej jeszcze wiele jej brakowało.
Gdy kończyła pracę była więc niemal zawsze uśmiechnięta od ucha do ucha i gotowa, by zaraz po powrocie do mieszkania zabrać się za malowanie. Bo taki miała zwyczaj: najpierw oprowadza, potem maluje. Tym razem jednak, choć zadowolona była nie mniej, niż zwykle, przed wyjściem postanowiła spędzić jeszcze chwilę w czarodziejskiej części muzeum, której nie znała jeszcze najlepiej.
Ubrana w ciemny płaszcz, spod której wystawała granatowa sukienka, szła powoli korytarzem, uśmiechając się do samej siebie. Włosy miała spięte i ufryzowane w loki, które jednak w ciągu całego dnia pracy zaczęły żyć swoim własnym życiem: niektóre kosmyki wydostały się w upięcia i zdecydowanie straciły swoją poranną elegancje. Nie by to przeszkadzało Gwen: choć wiedziała, że muzeum wymaga schludnej aparycji, to ona sama nie przykładała wielkiej wagi do swojego wyglądu. Przez ramię czarownicy przewieszona była średniej wielkości torebka, w której spoczywała między innymi jej różdżka.
Dziewczyna szła więc korytarzem, co jakiś czas zatrzymując się przy eksponatach i próbując zapamiętać znajdujące się przy nich opisy, co nie szło jej najlepiej. Pod pachą trzymała swój poranny zakup: podobrazie, które wypatrzyła po drodze na wyjątkowej promocji. Powoli zmierzała do wyjścia.
Aż nagle... nie zauważyła, że przed chwilą podłoga przed nią właśnie została przetarta. Gwen poślizgnęła się, z przerażeniem wciągając powietrze i balansując na swoich niskich obcasach, jednocześnie wypuszczając trzymany pod pachą przedmiot, który z głośnym pacnięciem upadł na podłogę.
Na całe szczęście, udało się jej złapać równowagę.
Gwen naprawdę lubiła swoją pracę.
Wprawdzie to tworzenie, a zwłaszcza malowanie, było miłością jej życia, z której nie miała zamiaru rezygnować, ale praca artysty miała jedną, wielką wadę: ograniczała kontakt z ludźmi. A mieszkająca samotnie, w niewielkim mieszkaniu, dziewczyna czuła się po prostu niczym w klatce. Praca była więc doskonałą wymówką do tego, aby wyjść do ludzi i z nimi porozmawiać.
Zwłaszcza taka praca, jak ta. W końcu nie tylko z ludźmi rozmawiała, ale też uczyła ich o sztuce, sama przy okazji pracując nad swoją wiedzą na ten temat. Chociaż oczywiście wiedziała o czarodziejskiej części Brytyjskiego Muzeum, to na co dzień pracowała jednak w mugolskiej części, oprowadzając jego gości i przedstawiając im przede wszystkim starożytną sztukę; na ten temat na razie wiedziała najwięcej, choć i tak jej wiedza nie była zupełnie kompletna. Właściwie... do kompletnej jeszcze wiele jej brakowało.
Gdy kończyła pracę była więc niemal zawsze uśmiechnięta od ucha do ucha i gotowa, by zaraz po powrocie do mieszkania zabrać się za malowanie. Bo taki miała zwyczaj: najpierw oprowadza, potem maluje. Tym razem jednak, choć zadowolona była nie mniej, niż zwykle, przed wyjściem postanowiła spędzić jeszcze chwilę w czarodziejskiej części muzeum, której nie znała jeszcze najlepiej.
Ubrana w ciemny płaszcz, spod której wystawała granatowa sukienka, szła powoli korytarzem, uśmiechając się do samej siebie. Włosy miała spięte i ufryzowane w loki, które jednak w ciągu całego dnia pracy zaczęły żyć swoim własnym życiem: niektóre kosmyki wydostały się w upięcia i zdecydowanie straciły swoją poranną elegancje. Nie by to przeszkadzało Gwen: choć wiedziała, że muzeum wymaga schludnej aparycji, to ona sama nie przykładała wielkiej wagi do swojego wyglądu. Przez ramię czarownicy przewieszona była średniej wielkości torebka, w której spoczywała między innymi jej różdżka.
Dziewczyna szła więc korytarzem, co jakiś czas zatrzymując się przy eksponatach i próbując zapamiętać znajdujące się przy nich opisy, co nie szło jej najlepiej. Pod pachą trzymała swój poranny zakup: podobrazie, które wypatrzyła po drodze na wyjątkowej promocji. Powoli zmierzała do wyjścia.
Aż nagle... nie zauważyła, że przed chwilą podłoga przed nią właśnie została przetarta. Gwen poślizgnęła się, z przerażeniem wciągając powietrze i balansując na swoich niskich obcasach, jednocześnie wypuszczając trzymany pod pachą przedmiot, który z głośnym pacnięciem upadł na podłogę.
Na całe szczęście, udało się jej złapać równowagę.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Tego dnia po pracy postanowiła wybrać się z wizytą do Muzeum Brytyjskiego, oczywiście tej magicznej jego części. W ostatnich tygodniach niewątpliwie brakowało jej obcowania z kulturą – jak nie absorbowała jej praca, to problemy w domu, głównie dotyczące matki, oraz zmartwienia, których przysparzały jej anomalie. Te były wyjątkowo uporczywe, nawet jeśli poza pracą z żalem wstrzymywała się od używania magii, kiedy nie było to absolutnie niezbędne. Musiała sobie jakoś radzić, chociaż do tej pory korzystanie z magii było dla niej czymś równie naturalnym jak oddychanie. Była czarownicą, wychowała się w świecie magii od urodzenia, więc nie znała innego stanu rzeczy, a brak magii zawsze był dla niej abstrakcją, choć wiedziała, że mugole jakoś muszą sobie bez niej radzić i czasem naprawdę im tego współczuła.
W murach muzeum, zamiast myśleć ciągle o przyszłości mogła dla odmiany zanurzyć się w przeszłości, w kulturze dawnych czarodziejów i pozostałościach poprzednich wieków. Choć budynek ten nie umywał się do Hogwartu, który przez stulecia swego istnienia sam w sobie był wielkim zbiorem reliktów minionych czasów, było w nim coś urokliwego. To ojciec przyprowadził tu ją i jej rodzeństwo w któreś letnie wakacje; jej matka interesowała się głównie dziejami rodów szlacheckich i to na naukę o nich kładła nacisk w historycznym wychowaniu dzieci, ale ojciec patrzył na świat w nieco szerszym aspekcie – i postanowił pokazać im coś więcej niż to, czego uczyła ich matka. Historia co prawda nigdy nie stała się życiową pasją Jocelyn, ale osoba kulturalna powinna odwiedzać takie miejsca, to dobrze wyglądało.
Czas może nie był najbardziej sprzyjający, większość ludzi najwyraźniej miała poważniejsze problemy niż zwiedzanie, bo z czasów swoich wakacyjnych odwiedzin sprzed lat pamiętała znacznie większe tłumy odwiedzających. Kto wie, może wtedy odbywała się tu jakaś nowa wystawa, ale teraz już nie pamiętała tego dokładnie.
Po obejrzeniu jednej sali i zamienieniu kilku zdań ze starszą czarownicą, która akurat ją zwiedzała, przeszła do drugiej – a przynajmniej taki miała zamiar, bo w korytarzu, na którym się znalazła, nagle usłyszała skrzypnięcie, a potem cichy trzask upadającego przedmiotu. Spojrzała przed siebie, zauważając młodą kobietę, która poślizgnęła się na starannie wyfroterowanej podłodze, wypuszczając z rąk podobrazie. Josie rozpoznała przedmiot, ponieważ sama też okazjonalnie malowała i rysowała, i była córką malarki.
Odruchowo schyliła się, by podnieść przedmiot, który wylądował tuż przed jej butami.
- Proszę – podała go kobiecie; grzeczność w końcu wymagała, żeby nie odejść obojętnie, udając że niczego nie zauważyła, w końcu w tej chwili były tu same. W momencie podawania obrazu jej spojrzenie na dłużej jednak zatrzymało się na twarzy kobiety, która wyglądała bardzo znajomo. A choć przez ostatnie dwa lata jej nie widziała, musiała zapamiętać twarz widywaną przez siedem lat nauki w Hogwarcie, klasy nie były w końcu aż tak duże i siłą rzeczy miała okazję poznać tych ludzi przynajmniej z widzenia. Pamiętała Gwen jako osobę trzymającą się na uboczu, nigdy nie miały okazji zamienić ze sobą więcej niż kilku zdań ani poznać się bliżej, choć czasem mijały się na korytarzach. I Jocelyn nie była osobą szczególnie towarzyską, woląc skupić się na nauce.
- Gwendolyn? – zapytała cicho. Jeśli się okaże, że to tylko osoba podobna do byłej Puchonki, przeprosi ją i odejdzie. Była jednak ciekawa, czy właśnie niechcący wpadła na dawną koleżankę z roku.
W murach muzeum, zamiast myśleć ciągle o przyszłości mogła dla odmiany zanurzyć się w przeszłości, w kulturze dawnych czarodziejów i pozostałościach poprzednich wieków. Choć budynek ten nie umywał się do Hogwartu, który przez stulecia swego istnienia sam w sobie był wielkim zbiorem reliktów minionych czasów, było w nim coś urokliwego. To ojciec przyprowadził tu ją i jej rodzeństwo w któreś letnie wakacje; jej matka interesowała się głównie dziejami rodów szlacheckich i to na naukę o nich kładła nacisk w historycznym wychowaniu dzieci, ale ojciec patrzył na świat w nieco szerszym aspekcie – i postanowił pokazać im coś więcej niż to, czego uczyła ich matka. Historia co prawda nigdy nie stała się życiową pasją Jocelyn, ale osoba kulturalna powinna odwiedzać takie miejsca, to dobrze wyglądało.
Czas może nie był najbardziej sprzyjający, większość ludzi najwyraźniej miała poważniejsze problemy niż zwiedzanie, bo z czasów swoich wakacyjnych odwiedzin sprzed lat pamiętała znacznie większe tłumy odwiedzających. Kto wie, może wtedy odbywała się tu jakaś nowa wystawa, ale teraz już nie pamiętała tego dokładnie.
Po obejrzeniu jednej sali i zamienieniu kilku zdań ze starszą czarownicą, która akurat ją zwiedzała, przeszła do drugiej – a przynajmniej taki miała zamiar, bo w korytarzu, na którym się znalazła, nagle usłyszała skrzypnięcie, a potem cichy trzask upadającego przedmiotu. Spojrzała przed siebie, zauważając młodą kobietę, która poślizgnęła się na starannie wyfroterowanej podłodze, wypuszczając z rąk podobrazie. Josie rozpoznała przedmiot, ponieważ sama też okazjonalnie malowała i rysowała, i była córką malarki.
Odruchowo schyliła się, by podnieść przedmiot, który wylądował tuż przed jej butami.
- Proszę – podała go kobiecie; grzeczność w końcu wymagała, żeby nie odejść obojętnie, udając że niczego nie zauważyła, w końcu w tej chwili były tu same. W momencie podawania obrazu jej spojrzenie na dłużej jednak zatrzymało się na twarzy kobiety, która wyglądała bardzo znajomo. A choć przez ostatnie dwa lata jej nie widziała, musiała zapamiętać twarz widywaną przez siedem lat nauki w Hogwarcie, klasy nie były w końcu aż tak duże i siłą rzeczy miała okazję poznać tych ludzi przynajmniej z widzenia. Pamiętała Gwen jako osobę trzymającą się na uboczu, nigdy nie miały okazji zamienić ze sobą więcej niż kilku zdań ani poznać się bliżej, choć czasem mijały się na korytarzach. I Jocelyn nie była osobą szczególnie towarzyską, woląc skupić się na nauce.
- Gwendolyn? – zapytała cicho. Jeśli się okaże, że to tylko osoba podobna do byłej Puchonki, przeprosi ją i odejdzie. Była jednak ciekawa, czy właśnie niechcący wpadła na dawną koleżankę z roku.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Gdyby Jocelyn spytała Gwen o ilość ludzi w muzeum, pewnie prędko dowiedziałaby się, że miała ilość zwiedzających, jest kwestią aktualnego czasu: muzeum w czwartki nie cieszyło się największą popularnością, a na dodatek to w okresie szkolnych wakacji wpadało tu najwięcej rodzin. Teraz, w maju, na dodatek w środku tygodnia, często świeciło pustkami.
Gdy młoda kobieta podeszła do Gwen i podała jej podobrazie, rudowłosa przede wszystkim poczuła się zaskoczona: nie zwróciła wcześniej na nią najmniejszej uwagi, dlatego odkrycie, że jest tu ktoś poza nią samą i mokrą podłogą mogłaby uznać, za swoje własne odkrycie Ameryki. Bez wahania przyjęła jednak wręczane jej podobrazie, które prędko znów znalazło się pod jej pachą.
– Dziękuję – odparła, uśmiechając się serdecznie. W jej oczach iskrzyły się ciepłe błyski. – Niezdara ze mnie – dodała.
I Gwen w chwili podziękowań zauważyła, że w tej twarzy jest coś znajomego... Jako artystka miała do nich raczej dobrą pamięć, ale okres Hogwartu był dla niej na tyle trudny, że jej umysł niechętnie przypominał sobie o byłych uczniach. Ale ten zadarty nos i szare oczy prędko odświeżyły jej pamięć. No, przynajmniej po części.
– Tak. – Skinęła głową i zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć imię dziewczyny. Na próżno. – Byłaś Krukonką, prawda? Byłyśmy na tym samym roku w Hogwarcie? Wybacz, ale twoje imię kompletnie wypadło mi z głowy...
Tak to jest, gdy żyje się raczej mugolskim życiem: Gwen podejrzewała, że większość uczniów spotyka swoich kolegów na co dzień, czy to pracując na Pokątnej, czy w Ministerstwie Magii. A nie dość, że ona nigdy nie była z nikim blisko, to na dodatek prędko wyjechała. Po dwóch latach niemal nikt jej nie rozpoznawał, a Gwen też już nie do końca kojarzyła twarze, zwłaszcza męskie: wystarczyło, by chłopcy zapuścili brody i już byli dla rudowłosej niemal nierozpoznawalni. Dlatego nie wracała często myślami do tamtych relacji i najzwyczajniej w świecie zapominała o osobach, z którymi nie rozmawiała od tak długiego czasu.
Jocelyn mogła dostrzec na twarzy Gwen zupełnie szczere zakłopotanie: dziewczyna naprawdę chciała przypomnieć sobie imię znajomej nieznajomej, skoro ta pamiętała jej.
Gdy młoda kobieta podeszła do Gwen i podała jej podobrazie, rudowłosa przede wszystkim poczuła się zaskoczona: nie zwróciła wcześniej na nią najmniejszej uwagi, dlatego odkrycie, że jest tu ktoś poza nią samą i mokrą podłogą mogłaby uznać, za swoje własne odkrycie Ameryki. Bez wahania przyjęła jednak wręczane jej podobrazie, które prędko znów znalazło się pod jej pachą.
– Dziękuję – odparła, uśmiechając się serdecznie. W jej oczach iskrzyły się ciepłe błyski. – Niezdara ze mnie – dodała.
I Gwen w chwili podziękowań zauważyła, że w tej twarzy jest coś znajomego... Jako artystka miała do nich raczej dobrą pamięć, ale okres Hogwartu był dla niej na tyle trudny, że jej umysł niechętnie przypominał sobie o byłych uczniach. Ale ten zadarty nos i szare oczy prędko odświeżyły jej pamięć. No, przynajmniej po części.
– Tak. – Skinęła głową i zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć imię dziewczyny. Na próżno. – Byłaś Krukonką, prawda? Byłyśmy na tym samym roku w Hogwarcie? Wybacz, ale twoje imię kompletnie wypadło mi z głowy...
Tak to jest, gdy żyje się raczej mugolskim życiem: Gwen podejrzewała, że większość uczniów spotyka swoich kolegów na co dzień, czy to pracując na Pokątnej, czy w Ministerstwie Magii. A nie dość, że ona nigdy nie była z nikim blisko, to na dodatek prędko wyjechała. Po dwóch latach niemal nikt jej nie rozpoznawał, a Gwen też już nie do końca kojarzyła twarze, zwłaszcza męskie: wystarczyło, by chłopcy zapuścili brody i już byli dla rudowłosej niemal nierozpoznawalni. Dlatego nie wracała często myślami do tamtych relacji i najzwyczajniej w świecie zapominała o osobach, z którymi nie rozmawiała od tak długiego czasu.
Jocelyn mogła dostrzec na twarzy Gwen zupełnie szczere zakłopotanie: dziewczyna naprawdę chciała przypomnieć sobie imię znajomej nieznajomej, skoro ta pamiętała jej.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
To miejsce niewątpliwie stanowiło kontrast dla murów Munga, gdzie ostatnimi czasy przez większość dnia panował gwar i zamieszanie. Tylko nocami uspokajało się nieco, by rankiem rozpocząć się na nowo. Anomalie zbierały swoje żniwo, często doprowadzając do różnych wypadków nawet przy próbach rzucania prostych zaklęć. Może więc czarodzieje przystosowani do życia wśród mugoli teraz wcale nie wychodzili na tym najgorzej, bo niemożność użycia różdżki nie była dla nich równie przykra jak dla tych, którzy byli nauczeni się nią wysługiwać. Ale słyszała że mugole też nie byli wolni od anomalii, że dziwne incydenty zdarzały się także im; mogła tylko podejrzewać że mogło to mieć zgubne skutki również dla czarodziejów, mugole nie powinni się nigdy dowiedzieć że obok nich istniał świat magii, tak było lepiej i bezpieczniej.
Przybrała na twarz blady, nieco niepewny uśmiech. Wbrew pozorom i ona niecodziennie spotykała ludzi ze swojego dawnego rocznika. Po ukończeniu Hogwartu wszyscy rozeszli się w swoją stronę, wrócili do rodzinnych domów lub powyjeżdżali, wielu spełniało własne marzenia i ambicje. Jocelyn, zgodnie z planami które zrodziły się w jej głowie jeszcze w końcowych latach szkoły, dostała się na staż uzdrowicielski, a ten nie sprzyjał bujnemu życiu towarzyskiemu i częstym spotkaniom z ludźmi, choć oczywiście między pracą, nauką a skakaniem nad nieuleczalnie chorą genetycznie matką skradała dla siebie i swoich przyjemności tyle czasu, ile mogła.
- Tak, byłam – odpowiedziała. – Jocelyn Vane – przypomniała. Na szczęście nie uznała tego za afront, ponieważ była przyzwyczajona do tego, że ludzie nie pamiętali jej imienia, miała w końcu identyczną siostrę bliźniaczkę, z którą łatwo ją było pomylić i często zdarzało się, że wahali się nad wypowiedzeniem jej imienia lub nazywali ją imieniem siostry. Zdążyła przywyknąć, w dzieciństwie nawet matce zdarzało się pomylić bliźniaczki, jako nieszczęśliwa artystyczna dusza żyła za bardzo w swoim własnym świecie, by je zauważać – do pewnego momentu, kiedy pod wpływem impulsu uznała, że może wyszkolić je w etykiecie i obyciu tak, by osiągnęły to, co jej nie było dane. – Byłyśmy na tym samym roku, pamiętam cię z niektórych lekcji. Ruda Puchonka. Kiedyś chyba nawet siedziałam obok ciebie na eliksirach, kiedy nauczyciel postanowił przesadzić mnie od siostry, bo zauważył, że mi podpowiadała – odezwała się. Miała pamięć do twarzy wystarczająco dobrą, by ludzi ze swojego roku kojarzyć, gorzej z innymi rocznikami. Tam rozpoznawała raczej tych, z którymi miała do czynienia coś więcej, głównie byli to inni Krukoni. – Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Najwyraźniej nie tylko ja lubię czasem odwiedzać takie miejsca... – rzekła, przyglądając jej się z pewnym zaciekawieniem. Może w gruncie rzeczy trochę brakowało jej towarzystwa rówieśników, choć wiedziała też, że Gwendolyn Grey nie była kimś, kogo jej matka pragnęłaby widzieć z córką.
Przybrała na twarz blady, nieco niepewny uśmiech. Wbrew pozorom i ona niecodziennie spotykała ludzi ze swojego dawnego rocznika. Po ukończeniu Hogwartu wszyscy rozeszli się w swoją stronę, wrócili do rodzinnych domów lub powyjeżdżali, wielu spełniało własne marzenia i ambicje. Jocelyn, zgodnie z planami które zrodziły się w jej głowie jeszcze w końcowych latach szkoły, dostała się na staż uzdrowicielski, a ten nie sprzyjał bujnemu życiu towarzyskiemu i częstym spotkaniom z ludźmi, choć oczywiście między pracą, nauką a skakaniem nad nieuleczalnie chorą genetycznie matką skradała dla siebie i swoich przyjemności tyle czasu, ile mogła.
- Tak, byłam – odpowiedziała. – Jocelyn Vane – przypomniała. Na szczęście nie uznała tego za afront, ponieważ była przyzwyczajona do tego, że ludzie nie pamiętali jej imienia, miała w końcu identyczną siostrę bliźniaczkę, z którą łatwo ją było pomylić i często zdarzało się, że wahali się nad wypowiedzeniem jej imienia lub nazywali ją imieniem siostry. Zdążyła przywyknąć, w dzieciństwie nawet matce zdarzało się pomylić bliźniaczki, jako nieszczęśliwa artystyczna dusza żyła za bardzo w swoim własnym świecie, by je zauważać – do pewnego momentu, kiedy pod wpływem impulsu uznała, że może wyszkolić je w etykiecie i obyciu tak, by osiągnęły to, co jej nie było dane. – Byłyśmy na tym samym roku, pamiętam cię z niektórych lekcji. Ruda Puchonka. Kiedyś chyba nawet siedziałam obok ciebie na eliksirach, kiedy nauczyciel postanowił przesadzić mnie od siostry, bo zauważył, że mi podpowiadała – odezwała się. Miała pamięć do twarzy wystarczająco dobrą, by ludzi ze swojego roku kojarzyć, gorzej z innymi rocznikami. Tam rozpoznawała raczej tych, z którymi miała do czynienia coś więcej, głównie byli to inni Krukoni. – Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Najwyraźniej nie tylko ja lubię czasem odwiedzać takie miejsca... – rzekła, przyglądając jej się z pewnym zaciekawieniem. Może w gruncie rzeczy trochę brakowało jej towarzystwa rówieśników, choć wiedziała też, że Gwendolyn Grey nie była kimś, kogo jej matka pragnęłaby widzieć z córką.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Gwen, słysząc jej imię, wciągnęła głośno powietrze.
– Ach, no tak, tak, faktycznie! – powiedziała, niemal krzycząc. Po chwili, już zdecydowanie ciszej, dodała: – Jocelyn... Masz naprawdę ładne imię.
Z twarzy Gwen nie znikał uśmiech, który wydawał się nigdy nie schodzić z jej twarzy. Rudowłosa nie zwracała najmniejszej uwagi na niepewność swojej towarzyszki: rozumiała ją, w końcu zapomniała jej imienia, ale ta nie przeszkadzała jej w byciu tą otwartą i radosną wersją siebie, którą stała się po opuszczeniu mur Hogwartu. Brr, oby nigdy nie musiała tam wracać: zamek był magiczny, ale tak duża ilość nieprzyjemności nie spotkała ją dotychczas nigdzie indziej.
Gdy Joce mówiła dalej, czarownica zaczęła przypominać sobie detale: faktycznie, znajoma nieznajoma chyba miała racje!
– Faktycznie, twoja siostra... masz siostrę bliźniaczkę, wyglądacie prawie tak samo, prawda? – spytała, dumna, że przynajmniej to udało jej się przypomnieć, z nieskrywanym entuzjazmem w głosie.
Słysząc kolejne słowa dziewczyny, Gwen zareagowała – jak na siebie przystało – bardzo energicznie, od razu wylewając z siebie potok słów:
– Och, nie, nie odwiedzam! Pracuje tutaj – z dumą odsunęła kurtkę, ukazując plakietkę przewodnika przyklejoną do sukienki – zajmując się głównie sztuką starożytną. Nie, nie czarodziejską, raczej... unikam na razie tych rejonów. Za mało wiem. Pracuje tu od niedawna, na początku miesiąca wróciłam z Francju. Właściwie właśnie skończyłam pracę... i powinnam stąd wychodzić, ale postanowiłam jeszcze przejść się po tej czarodziejskiej wystawie, rzadko tu bywam.
Wzięła głęboki oddech, który straciła w trakcie mówienia.
– Skoro się tak niespodziewanie spotkałyśmy, co powiesz na kawę, albo herbatę gdzieś w okolicy? I właściwie... wiesz czym ja się zajmuje. A ty? Gdzie poniosło cię po szkole?
Gwen była naprawdę zadowolona ze spotkania. W końcu wpadła na kogoś, kto nie był jej zupełnie obcy i choć mogła źle wspominać Hogwart sam w sobie to... najzwyczajniej w świecie uwielbiała spotykać innych. Zwłaszcza teraz, gdy zamieszkała w Londynie, z dala od matki i pozostałej rodziny, czując się raczej samotnie. Wprawdzie nie przeczyła, była całkiem szczęśliwa, to jednak brak kogokolwiek bliskiego doskwierał duszy tak delikatnej i towarzyskiej, jak Gwen.
– Ach, no tak, tak, faktycznie! – powiedziała, niemal krzycząc. Po chwili, już zdecydowanie ciszej, dodała: – Jocelyn... Masz naprawdę ładne imię.
Z twarzy Gwen nie znikał uśmiech, który wydawał się nigdy nie schodzić z jej twarzy. Rudowłosa nie zwracała najmniejszej uwagi na niepewność swojej towarzyszki: rozumiała ją, w końcu zapomniała jej imienia, ale ta nie przeszkadzała jej w byciu tą otwartą i radosną wersją siebie, którą stała się po opuszczeniu mur Hogwartu. Brr, oby nigdy nie musiała tam wracać: zamek był magiczny, ale tak duża ilość nieprzyjemności nie spotkała ją dotychczas nigdzie indziej.
Gdy Joce mówiła dalej, czarownica zaczęła przypominać sobie detale: faktycznie, znajoma nieznajoma chyba miała racje!
– Faktycznie, twoja siostra... masz siostrę bliźniaczkę, wyglądacie prawie tak samo, prawda? – spytała, dumna, że przynajmniej to udało jej się przypomnieć, z nieskrywanym entuzjazmem w głosie.
Słysząc kolejne słowa dziewczyny, Gwen zareagowała – jak na siebie przystało – bardzo energicznie, od razu wylewając z siebie potok słów:
– Och, nie, nie odwiedzam! Pracuje tutaj – z dumą odsunęła kurtkę, ukazując plakietkę przewodnika przyklejoną do sukienki – zajmując się głównie sztuką starożytną. Nie, nie czarodziejską, raczej... unikam na razie tych rejonów. Za mało wiem. Pracuje tu od niedawna, na początku miesiąca wróciłam z Francju. Właściwie właśnie skończyłam pracę... i powinnam stąd wychodzić, ale postanowiłam jeszcze przejść się po tej czarodziejskiej wystawie, rzadko tu bywam.
Wzięła głęboki oddech, który straciła w trakcie mówienia.
– Skoro się tak niespodziewanie spotkałyśmy, co powiesz na kawę, albo herbatę gdzieś w okolicy? I właściwie... wiesz czym ja się zajmuje. A ty? Gdzie poniosło cię po szkole?
Gwen była naprawdę zadowolona ze spotkania. W końcu wpadła na kogoś, kto nie był jej zupełnie obcy i choć mogła źle wspominać Hogwart sam w sobie to... najzwyczajniej w świecie uwielbiała spotykać innych. Zwłaszcza teraz, gdy zamieszkała w Londynie, z dala od matki i pozostałej rodziny, czując się raczej samotnie. Wprawdzie nie przeczyła, była całkiem szczęśliwa, to jednak brak kogokolwiek bliskiego doskwierał duszy tak delikatnej i towarzyskiej, jak Gwen.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Jocelyn uśmiechnęła się blado, nieco skonsternowana tą sytuacją. Gwen w Hogwarcie wydawała jej się dość specyficzną osobą, choć z drugiej strony Hogwart obfitował w różne specyficzne jednostki. Dla niektórych być może sama nią była, choć pewnie nie było takich wielu, należała raczej do tych bardziej nijakich uczennic, które starały się nie rzucać w oczy i robić swoje, szczególnie w ostatnich latach, gdy w murach zamku pojawił się Grindelwald. Była grzeczna i spokojna, nie otrzymywała szlabanów ani nie traciła na każdym kroku punktów dla domu, ani nie podpadła żadnemu nauczycielowi, zawsze przychodząc na zajęcia przygotowana. I choć czysta krew gwarantowała Josie spokój, nie zamierzała się wychylać i nadstawiać karku. Wykształciła sobie wtedy umiejętność niezauważania tego, co mogłoby być niewygodne i problematyczne i pilnowała swojego nosa.
- Dziękuję – powiedziała. – Tak, mam siostrę, Iris. Wielu ludzi czasem nas ze sobą myliło. I nadal myli, prawdę mówiąc.
To już była nieodłączna część życia, będąc jedną z pary bliźniąt. Dawno przywykła i nawet nie wiedziała, jakby to było być jedyną w swoim rodzaju, której nikt z nikim nie mógł pomylić. Przynajmniej w kwestii wyglądu, bo jeśli chodzi o charaktery i umiejętności, siostry różniły się od siebie dość mocno.
Zdziwiła się, słysząc że Gwendolyn tutaj pracuje.
- Naprawdę? – zapytała z mimowolną ciekawością, bo nie spodziewała się tego, pewna, że ma do czynienia po prostu z inną zwiedzającą ten przybytek. – Pracujesz w części poświęconej historii mugoli? – To też ją zaintrygowało i zdziwiło, bo podobnie jak większość czarodziejów, nie posiadała właściwie żadnej wiedzy na ten temat. Jej matka zawsze uważała że dobrze wychowanej czarownicy czystej krwi nie przystoi interesować się światem mugoli i nie negowała tego, nie miała nawet okazji by ten świat poznać, dorastając z dala od niego i w szkole raczej stroniąc od mugolaków, szczególnie od czasu nastania rządów Grindelwalda. Ale nigdy też nie wpajano jej nienawiści, była więc usposobiona do kwestii mugolskiej całkowicie neutralnie, nie mając powodów, by zapałać do nich żarliwszymi uczuciami, czy to pozytywnymi czy negatywnymi. – To dość zaskakujący wybór jak na czarownicę – przyznała, bo rzeczywiście to nie było coś powszechnego. Nawet czarodzieje z rodzin mugoli zwykle wybierali sobie przyszłość w magicznym świecie, asymilowali się bez względu na to, jaki stosunek mieli do nich czarodzieje o konserwatywnych poglądach. Dla większości czarodziejów, bez względu na pochodzenie, Hogwart był czymś, każde magiczne dziecko czekało na list i chciało się tam znaleźć. – Raczej nieczęsto spotykam na swojej drodze czarodziejów, którzy poruszają się pewnie w świecie... bez magii. Podejrzewam, że nie potrafiłabym określić przeznaczenia wielu przedmiotów, które są po mugolskiej stronie muzeum.
Tamten świat był jej obcy. Ale była na tyle uprzejma, by okazać zainteresowanie pracą dawnej szkolnej koleżanki i uszanować że najwyraźniej taki był jej wybór – nawet jeśli wydawał jej się dziwny i niezrozumiały. Dla jej matki z kolei dziwny i niezrozumiały był jej wybór uzdrowicielskiego stażu. Nie taką przyszłość zaplanowała dla niej Thea Vane, której główną ambicją było dobre wydanie córek za mąż.
- Dostałam się na staż uzdrowicielski w szpitalu świętego Munga – pochwaliła się z dumą; nie była to łatwa ścieżka, przyjęcie do grona stażystów wymagało wysokich ocen z egzaminów kończących naukę w Hogwarcie. – Niedługo kończę drugi rok. Kto wie, może kiedyś będę mieć okazję cię leczyć, choć oczywiście mam nadzieję, że nie będzie to konieczne. Ale w tych czasach lepiej na siebie uważać – pokiwała głową, na moment przenosząc wzrok na wiszący w pobliżu magiczny obraz, po czym znów spojrzała na Gwen. – Jeśli chcesz, możemy gdzieś pójść, choć równie dobrze możemy po prostu dokończyć zwiedzanie razem. Naprawdę dawno tu nie byłam, a miałam zamiar obejrzeć jeszcze kilka sal. Jestem ciekawa, jak wiele zmieniło się w ekspozycji od czasu, gdy byłam tu kilka lat temu.
- Dziękuję – powiedziała. – Tak, mam siostrę, Iris. Wielu ludzi czasem nas ze sobą myliło. I nadal myli, prawdę mówiąc.
To już była nieodłączna część życia, będąc jedną z pary bliźniąt. Dawno przywykła i nawet nie wiedziała, jakby to było być jedyną w swoim rodzaju, której nikt z nikim nie mógł pomylić. Przynajmniej w kwestii wyglądu, bo jeśli chodzi o charaktery i umiejętności, siostry różniły się od siebie dość mocno.
Zdziwiła się, słysząc że Gwendolyn tutaj pracuje.
- Naprawdę? – zapytała z mimowolną ciekawością, bo nie spodziewała się tego, pewna, że ma do czynienia po prostu z inną zwiedzającą ten przybytek. – Pracujesz w części poświęconej historii mugoli? – To też ją zaintrygowało i zdziwiło, bo podobnie jak większość czarodziejów, nie posiadała właściwie żadnej wiedzy na ten temat. Jej matka zawsze uważała że dobrze wychowanej czarownicy czystej krwi nie przystoi interesować się światem mugoli i nie negowała tego, nie miała nawet okazji by ten świat poznać, dorastając z dala od niego i w szkole raczej stroniąc od mugolaków, szczególnie od czasu nastania rządów Grindelwalda. Ale nigdy też nie wpajano jej nienawiści, była więc usposobiona do kwestii mugolskiej całkowicie neutralnie, nie mając powodów, by zapałać do nich żarliwszymi uczuciami, czy to pozytywnymi czy negatywnymi. – To dość zaskakujący wybór jak na czarownicę – przyznała, bo rzeczywiście to nie było coś powszechnego. Nawet czarodzieje z rodzin mugoli zwykle wybierali sobie przyszłość w magicznym świecie, asymilowali się bez względu na to, jaki stosunek mieli do nich czarodzieje o konserwatywnych poglądach. Dla większości czarodziejów, bez względu na pochodzenie, Hogwart był czymś, każde magiczne dziecko czekało na list i chciało się tam znaleźć. – Raczej nieczęsto spotykam na swojej drodze czarodziejów, którzy poruszają się pewnie w świecie... bez magii. Podejrzewam, że nie potrafiłabym określić przeznaczenia wielu przedmiotów, które są po mugolskiej stronie muzeum.
Tamten świat był jej obcy. Ale była na tyle uprzejma, by okazać zainteresowanie pracą dawnej szkolnej koleżanki i uszanować że najwyraźniej taki był jej wybór – nawet jeśli wydawał jej się dziwny i niezrozumiały. Dla jej matki z kolei dziwny i niezrozumiały był jej wybór uzdrowicielskiego stażu. Nie taką przyszłość zaplanowała dla niej Thea Vane, której główną ambicją było dobre wydanie córek za mąż.
- Dostałam się na staż uzdrowicielski w szpitalu świętego Munga – pochwaliła się z dumą; nie była to łatwa ścieżka, przyjęcie do grona stażystów wymagało wysokich ocen z egzaminów kończących naukę w Hogwarcie. – Niedługo kończę drugi rok. Kto wie, może kiedyś będę mieć okazję cię leczyć, choć oczywiście mam nadzieję, że nie będzie to konieczne. Ale w tych czasach lepiej na siebie uważać – pokiwała głową, na moment przenosząc wzrok na wiszący w pobliżu magiczny obraz, po czym znów spojrzała na Gwen. – Jeśli chcesz, możemy gdzieś pójść, choć równie dobrze możemy po prostu dokończyć zwiedzanie razem. Naprawdę dawno tu nie byłam, a miałam zamiar obejrzeć jeszcze kilka sal. Jestem ciekawa, jak wiele zmieniło się w ekspozycji od czasu, gdy byłam tu kilka lat temu.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Cóż, Hogwart potrafił być trudny nawet dla posiadaczki czystej krwi, a co dopiero dla mugolaczki, jaką była Gwen? Niesprzyjające otoczenie potrafiło zamknąć w sobie nawet najbardziej otwartą i pewną siebie duszyczkę, a dla rudowłosej okres dorastania w tak niesprzyjającym jej środowisku po prostu nie był łatwy. Na całe szczęście te czasy minęły i czarownica znów mogła rozwinąć skrzydła. A przynajmniej tak jej się wydawało.
Zaśmiała się cicho, słysząc o tym.
– Przynajmniej nigdy nie byłaś sama – powiedziała. Ona niestety nigdy nie miała tego szczęścia... musiała radzić sobie w szkole zupełnie sama. Nikomu nieznana i wiecznie obca. Ech.
Przytaknęła, słysząc pytanie Jocelyn.
– Właściwie to zajmuje się samą historią sztuki. Na inne tematy mam raczej... za małą widzę. Wiesz, po godzinach zajmuje się przede wszystkim malarstwem, a to pozwala na zwiększenie świadomości.
Po chwili dodała:
– Czy ja wiem, czy zaskakujący? Wychowałam się w końcu w takiej rodzinie. – Wzruszyła ramionami. – Poza tym... zamykanie się na tylko jeden świat odbiera nam tyle możliwości! Mugole też mają ogrom ciekawych wynalazków, wiesz? Naprawdę, bez magii można... żyć bardzo wygodnie.
Słysząc kolejne słowa swojej koleżanki z Hogwatu znów się pobudziła:
– Jak chcesz, mogę cię po niej kiedyś oprowadzić! To naprawdę nic strasznego. A czasem... fajniej jest coś zrobić własnymi rękami. Używając magii czasem nie czujesz, że coś naprawdę jest twoim dziełem. A gdy się zmęczysz w trakcie sprzątania to nagle okazuje się, że naprawdę zależy ci na utrzymaniu tego porządku.
Gwen zdecydowanie wolała większość rzeczy robić „po mugolsku”, tak, jak nauczyła się tego w domu, zwłaszcza, że przez większą część życia nie mogła przecież używać w nim różdżki. Dlatego sprzątanie, czy samodzielne gotowanie było dla niej zwykłą codziennością, którą wniosła w swoje obecne życie. Czarowała tylko, gdy naprawdę było to konieczne (na przykład, gdy zaspała rano i nie miała czasu, aby wszystko na spokojnie zrobić), co doprowadzało do tego, że większości zaklęć nie pamiętała. Na szczęście miała w swoim mieszkaniu specjalny notes, w którym zapisała wszystkie poznane zaklęcia i zaglądała do niego w razie konieczności.
Skinęła głową, słysząc o zawodzie koleżanki.
– To zacny wybór.. tak, zwłaszcza w naszych czasach. – Westchnęła. – Musisz być ambitną osobą, Jocelyn. I przynajmniej będę wiedziała do kogo w razie czego się zwrócić. – Uśmiechnęła się do niej szeroko.
Właściwie ta informacja była dla Gwen „zbawienną” – chorowała raczej rzadko i do tej pory odwiedzała raczej mugolskich lekarzy, nie do końca ufając tym czarodziejskim uzdrowicielom. Ale teraz, skoro poznała Jocelyn... pewnie będzie łatwiej odwiedzić jej Munga, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Oczywiście, możemy jeszcze tu pokrążyć. Choć nie oczekuj, że będę cię oprowadzać... naprawdę wiem pewnie tyle samo, co ty, jeśli nie mniej. Moja wiedza na temat historii czarodziejów skończyła się na Hogwarcie...
Spokojnie ruszyła w stronę kolejnego eksponatu.
Zaśmiała się cicho, słysząc o tym.
– Przynajmniej nigdy nie byłaś sama – powiedziała. Ona niestety nigdy nie miała tego szczęścia... musiała radzić sobie w szkole zupełnie sama. Nikomu nieznana i wiecznie obca. Ech.
Przytaknęła, słysząc pytanie Jocelyn.
– Właściwie to zajmuje się samą historią sztuki. Na inne tematy mam raczej... za małą widzę. Wiesz, po godzinach zajmuje się przede wszystkim malarstwem, a to pozwala na zwiększenie świadomości.
Po chwili dodała:
– Czy ja wiem, czy zaskakujący? Wychowałam się w końcu w takiej rodzinie. – Wzruszyła ramionami. – Poza tym... zamykanie się na tylko jeden świat odbiera nam tyle możliwości! Mugole też mają ogrom ciekawych wynalazków, wiesz? Naprawdę, bez magii można... żyć bardzo wygodnie.
Słysząc kolejne słowa swojej koleżanki z Hogwatu znów się pobudziła:
– Jak chcesz, mogę cię po niej kiedyś oprowadzić! To naprawdę nic strasznego. A czasem... fajniej jest coś zrobić własnymi rękami. Używając magii czasem nie czujesz, że coś naprawdę jest twoim dziełem. A gdy się zmęczysz w trakcie sprzątania to nagle okazuje się, że naprawdę zależy ci na utrzymaniu tego porządku.
Gwen zdecydowanie wolała większość rzeczy robić „po mugolsku”, tak, jak nauczyła się tego w domu, zwłaszcza, że przez większą część życia nie mogła przecież używać w nim różdżki. Dlatego sprzątanie, czy samodzielne gotowanie było dla niej zwykłą codziennością, którą wniosła w swoje obecne życie. Czarowała tylko, gdy naprawdę było to konieczne (na przykład, gdy zaspała rano i nie miała czasu, aby wszystko na spokojnie zrobić), co doprowadzało do tego, że większości zaklęć nie pamiętała. Na szczęście miała w swoim mieszkaniu specjalny notes, w którym zapisała wszystkie poznane zaklęcia i zaglądała do niego w razie konieczności.
Skinęła głową, słysząc o zawodzie koleżanki.
– To zacny wybór.. tak, zwłaszcza w naszych czasach. – Westchnęła. – Musisz być ambitną osobą, Jocelyn. I przynajmniej będę wiedziała do kogo w razie czego się zwrócić. – Uśmiechnęła się do niej szeroko.
Właściwie ta informacja była dla Gwen „zbawienną” – chorowała raczej rzadko i do tej pory odwiedzała raczej mugolskich lekarzy, nie do końca ufając tym czarodziejskim uzdrowicielom. Ale teraz, skoro poznała Jocelyn... pewnie będzie łatwiej odwiedzić jej Munga, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Oczywiście, możemy jeszcze tu pokrążyć. Choć nie oczekuj, że będę cię oprowadzać... naprawdę wiem pewnie tyle samo, co ty, jeśli nie mniej. Moja wiedza na temat historii czarodziejów skończyła się na Hogwarcie...
Spokojnie ruszyła w stronę kolejnego eksponatu.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Jocelyn na szczęście nie wyniosła z Hogwartu żadnej traumy. Pierwsze lata minęły jej naprawdę sielankowo, był to czas odkrywania nowych pasji, zawierania znajomości i uwolnienia się na pewien czas od matczynej presji – choć nie do końca, bo Thea miała moc oddziaływania na córki nawet na odległość, za pomocą starannie kreślonych listów, w których zawsze można było znaleźć zawoalowane oczekiwania. Nawet po zmianie porządków nie wydarzyło się nic, co zaważyłoby na jej życiu. Oczywiście jak każdy czuła niepokój i wiedziała, że musi być jeszcze bardziej ostrożna i zachowawcza niż wcześniej, ale należała do uczniów którzy stosunkowo słabo odczuli zmianę. Jeśli chodzi o innych – była bierna, woląc udawać że nie wie, jakie konsekwencje spotykają tych, którzy nie pasowali do nowego porządku, którzy nie mieli tyle szczęścia co ona. Była bierna także w prawdziwym życiu, nie reagując, kiedy jej matka źle traktowała jej starszego brata. Nie pomogła Thomasowi, a potem było za późno, bo pewnego dnia zniknął i już nie wrócił. Już od roku nie dawał znaku życia.
- Masz rację, nie byłam – odezwała się, choć było w tym też coś gorzkiego, bo pomyślała sobie o Tomie, o tym, jak podle traktowała go Thea Vane tylko dlatego, że był chłopcem i nie mógł osiągnąć awansu społecznego. Tylko dziewczynki mogły liczyć na jej względy i dbałość o ich wychowanie.
- Malarstwo? To bardzo ciekawie się składa, tym bardziej, że sama też interesuję się trochę sztuką i w wolnym czasie tworzę. I lubię odwiedzać galerie i wernisaże – przyznała. Nie była wybitnie utalentowana, jej wiedza teoretyczna była raczej podstawowa, potrafiła to, czego nauczyła ją matka, która niegdyś poświęciła sporo czasu na artystyczne obycie córek, umiejętności rysunkowe doskonaliła sama, początkowo by zadowolić matkę, a potem naprawdę to polubiła.
Świat mugoli wydawał się nie tylko obcy, ale czasem nieco przerażający. Josie najbardziej bała się warczących blaszanych puszek buchających dymem, które mknęły tak szybko, że były zdolne rozpłaszczyć ciało nieuważnego przechodnia – a był to tylko jeden z wielu wynalazków mugoli, choć ten akurat miała okazji widzieć i nijak nie rozumiała, jak to działa, ale wyobraźnia podpowiadała jej, co zostałoby z kogoś, kto stanąłby na drodze tej machiny. Miała kiedyś okazję uczestniczyć w leczeniu czarodzieja po takim spotkaniu, nic przyjemnego.
- To pewnie zmienia perspektywę. To znaczy... Kiedy się zna ten świat od urodzenia i nie wydaje się już tak dziwaczny – powiedziała po chwili namysłu. – Dla was pewnie z kolei trafienie do świata magii było dziwne, prawda? My, czarodzieje, przeżywalibyśmy to samo, tylko na odwrót.
Dla Josie to różdżki, czary, magiczne przedmioty, ruchome obrazy, latające miotły i czarodziejskie stworzenia były czymś normalnym i codziennym. Ale dla mugolaka zapewne wcale tak nie było, oni musieli dopiero uczyć się tego, co dla czarodziejskich dzieci było oczywistością. Wielu czarodziejów nimi gardziło w mniejszym lub większym stopniu. Niektórzy, jak jej matka, ograniczali się do narzekania i poczucia wyższości, ale byli i tacy, których uprzedzenia posuwały się dalej. A Josie czasem sama nie wiedziała, co myśleć.
- Maluję własnymi rękami. Czy raczej: pędzlem – przyznała, a kącik jej ust uniósł się w górę, tworzenie dawało radość wtedy, kiedy się to robiło samodzielnie. – Ale nie wiem, jak to jest sprzątać i gotować... matka zawsze powtarzała mi, że to... niestosowne zajęcie – dodała; Thea z racji szlacheckiego urodzenia otrzymała z chwilą ślubu skrzata, który dbał o ich dom i o posiłki. Nie był już najmłodszy, ale wciąż sobie radził. Tym sposobem Josie nie potrafiła ugotować sobie obiadu, bo zawsze wszystko miała podetknięte pod nos, a byli ludzie którzy musieli radzić sobie sami, choć jej dumna matka chyba prędzej by umarła z głodu niż wcieliła się w rolę kury domowej. – Tak czy inaczej, teraz bezpieczniej dwa razy się zastanowić, zanim się rzuci zaklęcie – rzekła tylko. Teraz bezpieczniej było samej zejść do domowej biblioteczki po książkę niż przywoływać ją, bezpieczniej było samej układać ubrania w szafie niż rzucać na nie zaklęcie. Nie mówiąc o innych rzeczach, choć szczęście w nieszczęściu, że anomalie w Mungu zostały opanowane szybciej i można było tam czarować bez obaw, że niechcący dobije się leczoną osobę. Ale naoglądała się wiele skutków anomalii, każdego dnia leczyła ich ofiary.
- Od dawna fascynowała mnie anatomia. Mój ojciec jest uzdrowicielem – wyjaśniła. Nie popchnął ją ku temu zawodowi altruizm i chęć zbawiania świata, a przede wszystkim głód wiedzy i ambicje, poparte też osobistymi pobudkami: fascynującą pracą ojca oraz faktem nieuleczalnej choroby matki.
- Cóż, zawsze możemy tylko pooglądać. Zresztą niektóre przedmioty są opisane, spójrz – wskazała na pobliską gablotkę, w której znajdowały się starodawne przyrządy alchemiczne, przy każdym znajdowała się etykietka z ładnie wykaligrafowaną nazwą przedmiotu, okresem z którego pochodził i krótkim opisem. – Dobrze jest dowiedzieć się czegoś o życiu dawnych czarodziejów. Wtedy tym bardziej możemy docenić to, jak dużego postępu dokonali w wielu dziedzinach. – Choćby w uzdrawianiu. Choć niestety niektórych chorób wciąż nie dało się uleczyć.
- Masz rację, nie byłam – odezwała się, choć było w tym też coś gorzkiego, bo pomyślała sobie o Tomie, o tym, jak podle traktowała go Thea Vane tylko dlatego, że był chłopcem i nie mógł osiągnąć awansu społecznego. Tylko dziewczynki mogły liczyć na jej względy i dbałość o ich wychowanie.
- Malarstwo? To bardzo ciekawie się składa, tym bardziej, że sama też interesuję się trochę sztuką i w wolnym czasie tworzę. I lubię odwiedzać galerie i wernisaże – przyznała. Nie była wybitnie utalentowana, jej wiedza teoretyczna była raczej podstawowa, potrafiła to, czego nauczyła ją matka, która niegdyś poświęciła sporo czasu na artystyczne obycie córek, umiejętności rysunkowe doskonaliła sama, początkowo by zadowolić matkę, a potem naprawdę to polubiła.
Świat mugoli wydawał się nie tylko obcy, ale czasem nieco przerażający. Josie najbardziej bała się warczących blaszanych puszek buchających dymem, które mknęły tak szybko, że były zdolne rozpłaszczyć ciało nieuważnego przechodnia – a był to tylko jeden z wielu wynalazków mugoli, choć ten akurat miała okazji widzieć i nijak nie rozumiała, jak to działa, ale wyobraźnia podpowiadała jej, co zostałoby z kogoś, kto stanąłby na drodze tej machiny. Miała kiedyś okazję uczestniczyć w leczeniu czarodzieja po takim spotkaniu, nic przyjemnego.
- To pewnie zmienia perspektywę. To znaczy... Kiedy się zna ten świat od urodzenia i nie wydaje się już tak dziwaczny – powiedziała po chwili namysłu. – Dla was pewnie z kolei trafienie do świata magii było dziwne, prawda? My, czarodzieje, przeżywalibyśmy to samo, tylko na odwrót.
Dla Josie to różdżki, czary, magiczne przedmioty, ruchome obrazy, latające miotły i czarodziejskie stworzenia były czymś normalnym i codziennym. Ale dla mugolaka zapewne wcale tak nie było, oni musieli dopiero uczyć się tego, co dla czarodziejskich dzieci było oczywistością. Wielu czarodziejów nimi gardziło w mniejszym lub większym stopniu. Niektórzy, jak jej matka, ograniczali się do narzekania i poczucia wyższości, ale byli i tacy, których uprzedzenia posuwały się dalej. A Josie czasem sama nie wiedziała, co myśleć.
- Maluję własnymi rękami. Czy raczej: pędzlem – przyznała, a kącik jej ust uniósł się w górę, tworzenie dawało radość wtedy, kiedy się to robiło samodzielnie. – Ale nie wiem, jak to jest sprzątać i gotować... matka zawsze powtarzała mi, że to... niestosowne zajęcie – dodała; Thea z racji szlacheckiego urodzenia otrzymała z chwilą ślubu skrzata, który dbał o ich dom i o posiłki. Nie był już najmłodszy, ale wciąż sobie radził. Tym sposobem Josie nie potrafiła ugotować sobie obiadu, bo zawsze wszystko miała podetknięte pod nos, a byli ludzie którzy musieli radzić sobie sami, choć jej dumna matka chyba prędzej by umarła z głodu niż wcieliła się w rolę kury domowej. – Tak czy inaczej, teraz bezpieczniej dwa razy się zastanowić, zanim się rzuci zaklęcie – rzekła tylko. Teraz bezpieczniej było samej zejść do domowej biblioteczki po książkę niż przywoływać ją, bezpieczniej było samej układać ubrania w szafie niż rzucać na nie zaklęcie. Nie mówiąc o innych rzeczach, choć szczęście w nieszczęściu, że anomalie w Mungu zostały opanowane szybciej i można było tam czarować bez obaw, że niechcący dobije się leczoną osobę. Ale naoglądała się wiele skutków anomalii, każdego dnia leczyła ich ofiary.
- Od dawna fascynowała mnie anatomia. Mój ojciec jest uzdrowicielem – wyjaśniła. Nie popchnął ją ku temu zawodowi altruizm i chęć zbawiania świata, a przede wszystkim głód wiedzy i ambicje, poparte też osobistymi pobudkami: fascynującą pracą ojca oraz faktem nieuleczalnej choroby matki.
- Cóż, zawsze możemy tylko pooglądać. Zresztą niektóre przedmioty są opisane, spójrz – wskazała na pobliską gablotkę, w której znajdowały się starodawne przyrządy alchemiczne, przy każdym znajdowała się etykietka z ładnie wykaligrafowaną nazwą przedmiotu, okresem z którego pochodził i krótkim opisem. – Dobrze jest dowiedzieć się czegoś o życiu dawnych czarodziejów. Wtedy tym bardziej możemy docenić to, jak dużego postępu dokonali w wielu dziedzinach. – Choćby w uzdrawianiu. Choć niestety niektórych chorób wciąż nie dało się uleczyć.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Gwen znów niemal się zapowietrzyła, słysząc tak miłe dla jej ucha słowa.
– Naprawdę? Och, szczerze mówiąc, niewiele londyńskich galerii widziałam... dopiero we Francji miałam na to czas. Chyba też muszę zacząć regularnie chodzić do takich miejsc – powiedziała, obiecując sobie w głębi serca, że na pewno o tym nie zapomni. Jak mogło umknąć jej coś tak ważnego?
Skinęła głową, słysząc słowa Jocelyn dotyczące mugolaków w świecie czarodziejów.
– Trochę tak, faktycznie... ale wiesz, byłam dzieckiem, gdy się o tym dowiedziałam, dlatego raczej szybko się dostosowałam, chociaż jednocześnie no wiesz, nie czuje się związana z tą czarodziejską częścią świata. Szczerze mówiąc... na razie mam wrażenie, że to tylko taki barwny dodatek do mojego szarego życia, zwłaszcza, że ostatnie dwa lata, we Francji, spędziłam prawie nie używając magii. – Przerwała na chwilę. – Ale wiesz... tak naprawdę mam wrażenie, że to świat czarów jest trudniejszy do zrozumienia i bardziej... kapryśny. Działanie tych wszystkich machin da się bardzo logicznie wyjaśnić, to wszystko to obliczenia i dokładna nauka. A czary? Nie wiemy dokładnie skąd bierze się moc. Skąd bierze się jasnowidzenie, jak działa teleportacja i takie tam... No chyba, że sama coś przeoczyłam, lub o czymś nie wiem. Nie zdziwiłabym się.
Monolog wypłynął z jej ust nadzwyczaj... naturalnie. Miała wrażenie, jakby dusiła w sobie coś takiego od dłuższego czasu. Po chwili dodała:
– Mam takie wrażenie... że gdyby mugole... i czarodzieje połączyli swoją wiedzę i umiejętności... z tego mogłoby wyjść coś naprawdę niezwykłego, wiesz?
Wysłuchała grzecznie Jocelyn, gdy ta mówiła o braku doświadczenia w gotowaniu. Gwen nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można absolutnie nic nie robić w wolnym czasie? Przecież... och, ile ona wtedy miałaby czasu! Czy wiedziałaby, jak go zużyć?
– Ale przecież gotowanie też może być sztuką! A co jest w niej niestosownego? – spytała, wszędzie dostrzegając działanie artystycznych dusz. – Ale faktycznie... lepiej na razie nie nadużywać magii... Na razie nie miałam bliskiej styczności z anomaliami, może dlatego, że tam mało czaruje, ale to, co się dzieje, jest... przerażające.
Skinęła głową, widząc przyrządy wskazane przez Jocelyn i po chwili zachichotała cicho.
– Tak właściwie... czarodzieje mimo tego postępu są czasem bardzo zacofani, wiesz? – powiedziałam rozbawionym tonem. – Gdy przybyłam do Hogwartu miałam ze sobą zeszyt. Taki zwyczajny, kilka pustych kartek, zszytych ze sobą. Dwa dni później spaliłam go w kominku, bo wszyscy używali niewygodnych pergaminów i patrzyli na mnie, jakby ze mną było coś nie tak.
Zamilkła na chwilę.
– Specjalnie czekałam do późna, by nikt nie widział co robię... ale i tak chyba kilku puchonów widziało to zajście – dodała.
Po chwili w oczy Gwen rzucił się starodawny gobelin, wiszący na jednej ze ścian. Zrobiła kilka kroków w jego stronę.
– Gobeliny są przepiękne... wiesz co? Sztuka z Hogwartu... te wszystkie gobeliny, obrazy... to jedna z niewielu rzeczy, za którą tęsknie.
– Naprawdę? Och, szczerze mówiąc, niewiele londyńskich galerii widziałam... dopiero we Francji miałam na to czas. Chyba też muszę zacząć regularnie chodzić do takich miejsc – powiedziała, obiecując sobie w głębi serca, że na pewno o tym nie zapomni. Jak mogło umknąć jej coś tak ważnego?
Skinęła głową, słysząc słowa Jocelyn dotyczące mugolaków w świecie czarodziejów.
– Trochę tak, faktycznie... ale wiesz, byłam dzieckiem, gdy się o tym dowiedziałam, dlatego raczej szybko się dostosowałam, chociaż jednocześnie no wiesz, nie czuje się związana z tą czarodziejską częścią świata. Szczerze mówiąc... na razie mam wrażenie, że to tylko taki barwny dodatek do mojego szarego życia, zwłaszcza, że ostatnie dwa lata, we Francji, spędziłam prawie nie używając magii. – Przerwała na chwilę. – Ale wiesz... tak naprawdę mam wrażenie, że to świat czarów jest trudniejszy do zrozumienia i bardziej... kapryśny. Działanie tych wszystkich machin da się bardzo logicznie wyjaśnić, to wszystko to obliczenia i dokładna nauka. A czary? Nie wiemy dokładnie skąd bierze się moc. Skąd bierze się jasnowidzenie, jak działa teleportacja i takie tam... No chyba, że sama coś przeoczyłam, lub o czymś nie wiem. Nie zdziwiłabym się.
Monolog wypłynął z jej ust nadzwyczaj... naturalnie. Miała wrażenie, jakby dusiła w sobie coś takiego od dłuższego czasu. Po chwili dodała:
– Mam takie wrażenie... że gdyby mugole... i czarodzieje połączyli swoją wiedzę i umiejętności... z tego mogłoby wyjść coś naprawdę niezwykłego, wiesz?
Wysłuchała grzecznie Jocelyn, gdy ta mówiła o braku doświadczenia w gotowaniu. Gwen nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można absolutnie nic nie robić w wolnym czasie? Przecież... och, ile ona wtedy miałaby czasu! Czy wiedziałaby, jak go zużyć?
– Ale przecież gotowanie też może być sztuką! A co jest w niej niestosownego? – spytała, wszędzie dostrzegając działanie artystycznych dusz. – Ale faktycznie... lepiej na razie nie nadużywać magii... Na razie nie miałam bliskiej styczności z anomaliami, może dlatego, że tam mało czaruje, ale to, co się dzieje, jest... przerażające.
Skinęła głową, widząc przyrządy wskazane przez Jocelyn i po chwili zachichotała cicho.
– Tak właściwie... czarodzieje mimo tego postępu są czasem bardzo zacofani, wiesz? – powiedziałam rozbawionym tonem. – Gdy przybyłam do Hogwartu miałam ze sobą zeszyt. Taki zwyczajny, kilka pustych kartek, zszytych ze sobą. Dwa dni później spaliłam go w kominku, bo wszyscy używali niewygodnych pergaminów i patrzyli na mnie, jakby ze mną było coś nie tak.
Zamilkła na chwilę.
– Specjalnie czekałam do późna, by nikt nie widział co robię... ale i tak chyba kilku puchonów widziało to zajście – dodała.
Po chwili w oczy Gwen rzucił się starodawny gobelin, wiszący na jednej ze ścian. Zrobiła kilka kroków w jego stronę.
– Gobeliny są przepiękne... wiesz co? Sztuka z Hogwartu... te wszystkie gobeliny, obrazy... to jedna z niewielu rzeczy, za którą tęsknie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Francja to piękny kraj. Niestety nie miałam okazji go należycie poznać, gościłam tam tylko kilka dni, ale odwiedziłam paryskie galerie – zapewniła. Tamta wakacyjna wycieczka była pomysłem Thei, która pragnęła pokazać córkom sztukę najwyższego formatu i kulturę paryskich czarodziejów. – Naprawdę spędziłaś tam aż dwa lata? Na pewno robiłaś wiele ciekawych rzeczy. – To wyjaśniało, dlaczego ich ścieżki nigdy się nie przecięły po opuszczeniu murów szkoły i prawie zapomniała o Gwen... aż do dzisiaj, póki nagłe spotkanie nie przywołało wspomnień i mimowolnie nie wciągnęło jej w rozmowę, choć dziś były sobie całkowicie obcymi osobami, które łączyło tylko to, że kiedyś były na jednym roku.
- Przyznaję, że to bardzo nietypowe podejście jak na czarownicę, raczej się z tym nie spotkałam. Choć jeśli mogę coś doradzić, w niektórych kręgach nie powinnaś mówić o tym głośno. To... ryzykowne – powiedziała do niej, woląc ją przestrzec. Jeśli była we Francji cały ten czas, mogła nie wiedzieć, że jeszcze niedawno ministerstwo prowadziło politykę przeciwko mugolakom, że znalazłaby się w niebezpieczeństwie, gdyby nieodpowiedniej osobie zaczęła chwalić się zamiłowaniem do świata mugoli. Ze strony Josie nic jej nie groziło poza konsternacją i pełnymi zdumienia spojrzeniami, ale nie każdy był równie umiarkowany w poglądach. – Czarodzieje też mają naukę, za pomocą której badają istotę magii i opisują ją za pomocą liczb, nazywa się numerologią. – Ale zdecydowanie nie była to dziedzina Josie. – Magia... To się po prostu czuje. Jest częścią każdego z nas. Nie znam innego stanu rzeczy, wypełniała mój świat... odkąd tylko pamiętam – dodała. Czasem jednak sama się zastanawiała, czym dokładnie jest magia, na jakiej zasadzie powstają nowe czary, dlaczego niektórzy rodzą się z dodatkowymi umiejętnościami. Może jednak źle postąpiła, że nigdy nie przykładała się do numerologii i nie polubiła tego przedmiotu. Jej naukową pasją była anatomia: budowa ciała i wszelkie sytuacje odstępstwa od normy. Zjawisk mugolskich tym bardziej nie rozumiała, ale w końcu nikt jej tego nigdy nie uczył ani jej samej nie ciągnęło, skoro od dziecka spotykała się z podejściem matki i jej kategorycznym nie, Thea nigdy nie pozwalała jej się bawić z mieszkającymi na tej samej ulicy dziećmi mugoli, trzymała swoje dzieci pod kloszem.
- Obawiam się, że to mało realne. Niestety inność często rodzi nienawiść, a mugole w przeszłości nie byli tacy niewinni – rzekła. Czarodzieje i mugole od wieków żyli osobno, co było następstwem prześladowań czarodziejów przez mugoli, o których w Hogwarcie uczono na historii magii. Ci pierwsi w końcu ukryli się, a drudzy z czasem uznali świat magii za wymysł baśni i legend, dzięki czemu czarodzieje mogli dziś żyć w spokoju, nie bojąc się nowych prześladowań ani prób wykorzystania ich zdolności przez mugoli. Ale teraz świat magii był zagrożony, kiedy anomalie zaczęły dotykać też niemagicznych. Możliwość pełnego pokoju między światami była raczej nierealna, przynajmniej Josie nie wierzyła w to i była przekonana, że dotychczasowy ład i rozdział obu światów były bezpieczniejsze dla wszystkich.
- Zacofani? – uniosła brwi. Czarodzieje rzeczywiście byli zacofani, choć dla Jocelyn to właśnie była normalna rzeczywistość i nie miała porównania. W jej świecie pisało się piórami na pergaminach, domy oświetlało się świecami, a mugolskie ubrania i przedmioty budziły szok i zdumienie. Gwendolyn w wielu kręgach zapewne też budziłaby zdumienie, była naprawdę ekscentryczną osobą i nawet dla Josie stanowiła w tym momencie pewną ciekawostkę rodem z innego świata. Nie spodziewała się takiego zderzenia, choć z drugiej strony, to muzeum miało dość dwoistą naturę, skoro część budynku należała do mugoli, a część do czarodziejów. Ale Londyn był właśnie takim miastem, w którym splatały się dwa światy, choć większość czarodziejów, w tym Josie, jakoś dawała radę omijać ten pozamagiczny. W mugolskiej części Londynu zapewne wyglądałaby staroświecko w swojej sięgającej ziemi sukni i ze starannie ułożonymi włosami, i pewnie szybko padłaby ofiarą warczącej blaszanej puszki lub innego ustrojstwa.
- Też lubiłam obrazy z Hogwartu. Zawsze można było z nimi porozmawiać, a nawet zapytać o drogę w przypadku zgubienia się. To było szczególnie przydatne na pierwszym roku. I gobeliny skrywające tajne przejścia i skróty! No cóż, w żadnej galerii nie widziałam tylu obrazów z różnych wieków co w Hogwarcie – powiedziała, wspominając to z nostalgią, bo zawsze fascynowała ją natura magicznych obrazów, a ich mieszkańcy często mieli wiele do powiedzenia, w końcu byli świadkami upływu naprawdę wielu lat i rozmawiali z niezliczonymi pokoleniami uczniów.
W kolejnej sali, do której przeszły, były właśnie magiczne obrazy przedstawiające znanych, zasłużonych czarodziejów sprzed lat. Była to jednak tylko namiastka tego co mogły widzieć w Hogwarcie.
- Przyznaję, że to bardzo nietypowe podejście jak na czarownicę, raczej się z tym nie spotkałam. Choć jeśli mogę coś doradzić, w niektórych kręgach nie powinnaś mówić o tym głośno. To... ryzykowne – powiedziała do niej, woląc ją przestrzec. Jeśli była we Francji cały ten czas, mogła nie wiedzieć, że jeszcze niedawno ministerstwo prowadziło politykę przeciwko mugolakom, że znalazłaby się w niebezpieczeństwie, gdyby nieodpowiedniej osobie zaczęła chwalić się zamiłowaniem do świata mugoli. Ze strony Josie nic jej nie groziło poza konsternacją i pełnymi zdumienia spojrzeniami, ale nie każdy był równie umiarkowany w poglądach. – Czarodzieje też mają naukę, za pomocą której badają istotę magii i opisują ją za pomocą liczb, nazywa się numerologią. – Ale zdecydowanie nie była to dziedzina Josie. – Magia... To się po prostu czuje. Jest częścią każdego z nas. Nie znam innego stanu rzeczy, wypełniała mój świat... odkąd tylko pamiętam – dodała. Czasem jednak sama się zastanawiała, czym dokładnie jest magia, na jakiej zasadzie powstają nowe czary, dlaczego niektórzy rodzą się z dodatkowymi umiejętnościami. Może jednak źle postąpiła, że nigdy nie przykładała się do numerologii i nie polubiła tego przedmiotu. Jej naukową pasją była anatomia: budowa ciała i wszelkie sytuacje odstępstwa od normy. Zjawisk mugolskich tym bardziej nie rozumiała, ale w końcu nikt jej tego nigdy nie uczył ani jej samej nie ciągnęło, skoro od dziecka spotykała się z podejściem matki i jej kategorycznym nie, Thea nigdy nie pozwalała jej się bawić z mieszkającymi na tej samej ulicy dziećmi mugoli, trzymała swoje dzieci pod kloszem.
- Obawiam się, że to mało realne. Niestety inność często rodzi nienawiść, a mugole w przeszłości nie byli tacy niewinni – rzekła. Czarodzieje i mugole od wieków żyli osobno, co było następstwem prześladowań czarodziejów przez mugoli, o których w Hogwarcie uczono na historii magii. Ci pierwsi w końcu ukryli się, a drudzy z czasem uznali świat magii za wymysł baśni i legend, dzięki czemu czarodzieje mogli dziś żyć w spokoju, nie bojąc się nowych prześladowań ani prób wykorzystania ich zdolności przez mugoli. Ale teraz świat magii był zagrożony, kiedy anomalie zaczęły dotykać też niemagicznych. Możliwość pełnego pokoju między światami była raczej nierealna, przynajmniej Josie nie wierzyła w to i była przekonana, że dotychczasowy ład i rozdział obu światów były bezpieczniejsze dla wszystkich.
- Zacofani? – uniosła brwi. Czarodzieje rzeczywiście byli zacofani, choć dla Jocelyn to właśnie była normalna rzeczywistość i nie miała porównania. W jej świecie pisało się piórami na pergaminach, domy oświetlało się świecami, a mugolskie ubrania i przedmioty budziły szok i zdumienie. Gwendolyn w wielu kręgach zapewne też budziłaby zdumienie, była naprawdę ekscentryczną osobą i nawet dla Josie stanowiła w tym momencie pewną ciekawostkę rodem z innego świata. Nie spodziewała się takiego zderzenia, choć z drugiej strony, to muzeum miało dość dwoistą naturę, skoro część budynku należała do mugoli, a część do czarodziejów. Ale Londyn był właśnie takim miastem, w którym splatały się dwa światy, choć większość czarodziejów, w tym Josie, jakoś dawała radę omijać ten pozamagiczny. W mugolskiej części Londynu zapewne wyglądałaby staroświecko w swojej sięgającej ziemi sukni i ze starannie ułożonymi włosami, i pewnie szybko padłaby ofiarą warczącej blaszanej puszki lub innego ustrojstwa.
- Też lubiłam obrazy z Hogwartu. Zawsze można było z nimi porozmawiać, a nawet zapytać o drogę w przypadku zgubienia się. To było szczególnie przydatne na pierwszym roku. I gobeliny skrywające tajne przejścia i skróty! No cóż, w żadnej galerii nie widziałam tylu obrazów z różnych wieków co w Hogwarcie – powiedziała, wspominając to z nostalgią, bo zawsze fascynowała ją natura magicznych obrazów, a ich mieszkańcy często mieli wiele do powiedzenia, w końcu byli świadkami upływu naprawdę wielu lat i rozmawiali z niezliczonymi pokoleniami uczniów.
W kolejnej sali, do której przeszły, były właśnie magiczne obrazy przedstawiające znanych, zasłużonych czarodziejów sprzed lat. Była to jednak tylko namiastka tego co mogły widzieć w Hogwarcie.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
British Museum
Szybka odpowiedź