Malinowy las
Strona 21 z 21 • 1 ... 12 ... 19, 20, 21
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Malinowy las
Choć o lesie na obrzeżach Londynu od stuleci mówi się "malinowy", najpewniej nie uświadczy się w nim żadnych owoców. Niezwykły teren ciągnie się na obszarze kilkuset stóp - to nie za dużo, ale także nie za mało na krótką przechadzkę i nacieszenie wzroku wyjątkowymi barwami. Drzewa kwitną tutaj już na początku marca, a ich zielone liście wraz z kolejnymi słonecznymi dniami nabierają... malinowej barwy. Amatorzy tej części lasu mówią, że trzeci miesiąc roku jest jedynym okresem, gdy można usłyszeć tu śpiew ptaków i inne dźwięki leśnego życia. W dzień równonocy wiosennej wszystkie liście opadają, a konary wcześniej zapierających dech w piersiach drzew, przypominają ciemne, martwe szkielety natury z opustoszałymi gniazdami ptaków. Za to runo leśne... Runo leśne czaruje piękna malinową barwą liści, które będą zachwycać przechodniów przez cały rok.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy i +10 dla Śmierciożerców.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 28.08.18 20:17, w całości zmieniany 2 razy
Zdawać by się mogło, że trafił swój na swego. Oboje zdawali się być zbyt dumni, aby chociażby odrobinę opuścić gardę i przyznać drugiej stronie rację. Zapewne gdyby Wren poddała w wątpliwość jego słowa mogliby sprzeczać się tak aż do końca dnia, a to przecież nie było powodem, dla którego się spotkali, czyż nie? przynajmniej na początku tak mu się wydawało, teraz jednak, nie był do końca pewien. Pogoda spotkania zdawała się ulec diametralnej zmianie i mężczyzna nie był w stanie stwierdzić, czemu do tego doszło. Co prawda jego szowinistyczna opinia mocno skłaniała się ku temu, że to właśnie jej winą jest dziwny przebieg rozmowy, za prawdę można było jednak uznać, że oboje mieli sporo za uszami.
Kiwnął jedynie głową w potwierdzeniu jej zapytania. - Bywa bardziej przydatna w pojedynkach, niż Ci się zdaje. - Dodał, a na jego ustach pojawił się przebiegły uśmieszek. Nie raz przyszło mu unieruchomić kogoś w potwornych ruchomych piaskach, bądź wzmocnić zaklęcie towarzysza wiązką swojej magii. Nie sądził jednak, aby dziewczyna zapatrzona w uroki była w stanie pojąć przydatność jakiejkolwiek innej dziedziny magii.
A on przecież starał się myśleć obiektywnie!
Brew mężczyzny powędrowała ku górze, gdy kolejne słowa opuściły jej usta. Na wszystkie dziwki Merlina, co właśnie miało miejsce? W dobrej wierze chciał udzielić jej jedynie wskazówki bądź dwóch, a ta zachowywała się co najmniej jakby wypadł ten czas w miesiącu, gdy nawet jego ukochane kuzynki zdawały się na niego fukać… Tak, to z pewnością był ten czas w miesiącu… Albo dawno żaden mężczyzna nie pokazał jej gdzie jest jej miejsce. A tatko powtarzał, że kobiety nie powinny chodzić niewyżyte przez dłuższy okres czasu bo stają się nieznośne! Jedno spojrzenie w kierunku leżącej dziewczyny upewniło go, że dzisiejszego dnia najwidoczniej oba czynniki wchodziły w grę. Mężczyzna wstał z ziemi, jakby szykując się do odejścia, wszystko w nim jednak krzyczało, że ten dzień nie może tak się zakończyć. Niewiele myśląc niewerbalnie rzucił jedną z inkantacji sprawiającą, że dziewczynę oplotły więzy, unieruchamiając ją niczym tamtą krowę, która kiedyś stanęła na jego drodze. A gdy to było gotowe, mężczyzna przerzucił sobie dziewczę niczym worek siana przez ramię, by ruszyć w sobie znanym kierunku.
/zt. Idziemy pod pomnik pocałunków
Kiwnął jedynie głową w potwierdzeniu jej zapytania. - Bywa bardziej przydatna w pojedynkach, niż Ci się zdaje. - Dodał, a na jego ustach pojawił się przebiegły uśmieszek. Nie raz przyszło mu unieruchomić kogoś w potwornych ruchomych piaskach, bądź wzmocnić zaklęcie towarzysza wiązką swojej magii. Nie sądził jednak, aby dziewczyna zapatrzona w uroki była w stanie pojąć przydatność jakiejkolwiek innej dziedziny magii.
A on przecież starał się myśleć obiektywnie!
Brew mężczyzny powędrowała ku górze, gdy kolejne słowa opuściły jej usta. Na wszystkie dziwki Merlina, co właśnie miało miejsce? W dobrej wierze chciał udzielić jej jedynie wskazówki bądź dwóch, a ta zachowywała się co najmniej jakby wypadł ten czas w miesiącu, gdy nawet jego ukochane kuzynki zdawały się na niego fukać… Tak, to z pewnością był ten czas w miesiącu… Albo dawno żaden mężczyzna nie pokazał jej gdzie jest jej miejsce. A tatko powtarzał, że kobiety nie powinny chodzić niewyżyte przez dłuższy okres czasu bo stają się nieznośne! Jedno spojrzenie w kierunku leżącej dziewczyny upewniło go, że dzisiejszego dnia najwidoczniej oba czynniki wchodziły w grę. Mężczyzna wstał z ziemi, jakby szykując się do odejścia, wszystko w nim jednak krzyczało, że ten dzień nie może tak się zakończyć. Niewiele myśląc niewerbalnie rzucił jedną z inkantacji sprawiającą, że dziewczynę oplotły więzy, unieruchamiając ją niczym tamtą krowę, która kiedyś stanęła na jego drodze. A gdy to było gotowe, mężczyzna przerzucił sobie dziewczę niczym worek siana przez ramię, by ruszyć w sobie znanym kierunku.
/zt. Idziemy pod pomnik pocałunków
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Friedrich Schmidt postawił pierwszy krok w malinowym lesie. Różowe liście spoczywające na ziemi wyjątkowo nie przypadły mu do gustu. Było tu zbyt cukierkowo, aby mógł czuć się w tym miejscu chociaż odrobinę dobrze. Przywykł do otoczeń ciemnych, ponurych, pełnych mroku w którym dało się skryć i obserwować otoczenie. Ze wszystkich lasów, otaczających Londyn to zamglony las był tym, w którym czuł się całkiem nieźle. Pasował tam, pośród cieni, podłej atmosfery grozy oraz potworów wyjawiających się z cienia. Dla wielu i on był potworem, w dodatku takim, najgorszym ze wszystkich rodzajów.
Zielone spojrzenie szmalcownika uważnie rozejrzało się po otoczeniu. Na pierwszy rzut oka nie widział żadnych, nawet najmniejszych planów, lecz i to nie było dla niego problemem...
Śledztwo rozpoczął już kilka dni temu. Otrzymał imię, nazwisko oraz adres, pod którym miał odnaleźć poszukiwaną osobę. Rozpoczął rutynowo, od przepytania tych, którzy posiadali najróżniejsze informacje. Ludzi cienia, skrywających się z zaułkach, obserwujących równie intensywnie, co i on zwykł obserwować. Źródła informacji, z którymi należało żyć dobrze, jeśli chciało się zaoszczędzić kilkanaście długich godzin obserwacji. Friedrich Schmidt często korzystał z tego rozwiązania. Typy spod ciemnej gwiazdy miały to do siebie, że potrafiły się ze sobą dogadać. A on pośród typów z ciemnej strony księżyca obracał się od wielu, bardzo długich lat. W pierw w szkole, później po niej, cały czas odmawiając jakiejkolwiek możliwości zajęcia się czym legalnym, według jego ojca bardziej odpowiednim. I jedynie czasem poszukiwał odpowiednich przykrywek, gdy podejrzenia zbytnio kierowały się w jego stronę. Tym razem nie musiał poszukiwać odpowiednich przykrywek, gdyż działania Ministerstwa sprzyjały wszystkim, nielegalnym działaniom.
Potrzebował jedynie kilkunastu godzin, by pozyskać pożądane informacje. Godziny wychodzenia z domu, godziny powrotów, czy znajdowało się tam coś, co mogło wzbudzić uwagę. Kolejnym krokiem było przeszukanie domostwa. Udał się pod wskazany adres w godzinach, podczas których nie miał możliwości aby spotkać właścicieli domu. Nie chciał ich spotkać, jedynie przeszukać całe mieszkanie. Odnaleźć możliwe wskazówki bądź potwierdzenia wysnutych podejrzeń. Przeszukiwał pokoje. Przeszukiwał szafy, szuflady, szafki oraz wszelkie skrytki jakie tylko mogły przyjść mu na myśl oraz jakie miał okazję zauważyć w swojej pracy. Przekopywał się przez sterty ludzkiego życia w poszukiwaniu brudów. Źle ukrytych informacji, przeoczonych poszlak które pomogłyby mu rozwiązać zagadkę. Dopiero w jednej z sypialni, usłyszał, że w jednym miejscu podłoga wydaje odrobinę inny dźwięk. Wyjął z kieszeni scyzoryk, by ostrożnie podważyć deskę. Tam zauważył niewielkie pudełeczko pełne zapisanych notatek. Imiona, nazwiska, miejsca... Istne złoto. Spisał zapisane informacje, odłożył pudełeczka na miejsce nie chcąc wzbudzać zaniepokojenia poszukiwanych. Zgarnął jedną z koszulek, leżących na podłodze by wcisnąć je do szczelnej torby. Byli zwierzyną, której tropienie sprawiało mu przyjemność. W tej kwestii był artystą, wielkim wirtuozem odpowiedniego przygotowywania sytuacji oraz zbierania odpowiedniej ilości informacji. Wyszedł z mieszkania tak jak wszedł - niewielkim oknem od piwniczki, nie pozostawiając po sobie większego śladu.
Wtedy rozpoczął etap najważniejszy - zaplanowanie całej akcji oraz odpowiednie przygotowania. Musiał mieć plan, musiał poznać miejsce w którym zasadzi się na poszukiwanej ofierze, by przyłapać ją na gorącym uczynku. Doświadczenie zdobyte podczas polowań z ojcem pozwalało mu lepiej przygotować się do zadania. Wiedział jak się tropi. Wiedział jak wykorzystywać otoczenie na swoją korzyść... A tym razem, miał doprowadzić podejrzanego żywego, z głową na jego ramionach.
Był tu teraz. W paskudnie malinowym lesie, w którym miał przyłapać podejrzanego na gorącym uczynku. Ze szczelnej torby wyjął kawałek odzienia podejrzanego, by podsunąć go psu pod nos.
- Suche, Otto. - Wydał polecenie w ojczystym języku, jedynym zrozumiałym dla gończego psa. Mężczyzna nie wydawał się być specjalistą jeśli chodzi o podobne akcje. Schmidt był pewien, że popełnił jakiś błąd, który pomoże psu go odnaleźć. Wyuczone w tropieniu zwierzę rozpoczęło wąchać ziemię, w poszukiwaniu tropu. Musieli być blisko, gdyż już po chwili pies ruszył na południowy-zachód, ciągle węsząc nosem przy ziemi. Austriak podążał tropem jaki podłapało zwierzę. Ostrożnie stawiał stopy między różowymi liśćmi, uważając aby przypadkiem nie nadepnąć jakiejś z gałęzi. Nie mógł zwrócić na siebie zbyt wielkiej ilości uwagi, nim znajdzie się wystarczająco blisko swojej ofiary. Różdżka z drewna okume znalazła się w jego silnej dłoni. W gotowości, by w odpowiednim momencie rzucić zaklęcie. A gdy pies zerwał się biegiem i on zaczął biec. Wyciągał nogi zmuszając mięśnie do pracy by nie pozostawiać wiele w tyle.
- Expelliarmus! - Wykrzyczał inkantację, będąc na tyle blisko, by zaklęcie sięgnęło mężczyzny. Otto nie zatrzymywał się, by rzucić się w kierunku mężczyzny oraz wgryźć w jego nogę. Podejrzany rozkojarzył się, różdżka wypadła z jego dłoni a z gardła wydobył się krzyk. Pomoc myśliwskiego psa zdawała się być nieoceniona.
- Drętwota! - Rzucił zaklęciem w kierunku osoby, koło która ruszyła biegiem, gdy tylko pies dopadł do szlamy. Druga osoba nie posiadała różdżki, co jedynie potwierdzało jego podejrzenia dotyczące popełnionego przestępstwa. Nie miał jednak wiele czasu na rozmyślania, musiał dokończyć zadanie. Szybko odwrócił się w kierunku leżącej szlamy, która wyciągała dłoń w kierunku upuszczonej różdżki. - Protego! - Zaklęcie tarczy wypowiedział w ostatniej chwili, nim wiązka zaklęcia szlamy trafiła w jego osobę. Pieprzona szlama. Miał ochotę skręcić mu kark. Złapać szczękę w silnym uścisku, szarpnąć pod odpowiednim kątem aby przerwać kręgi i zakończyć jego żywot. Nie mógł jednak tego zrobić. Musiał doprowadzić podejrzanego w całości, gdyż nikt nie wypłaci mu pieniędzy akurat za tego trupa.
- Petrificus Totalus! - Odpowiednia inkantacja miała zapewnić mu spokój, ze strony poszukiwanego. - verlasse ihn, Otto. - Kolejne polecenie wypadło z jego ust. Pies wypuścił krwawiącą nogę mężczyzny z ostrych zębisk, by powrócić do swojego pana. Schmidt w pierw podszedł do osoby która próbowała przed nim uciec. Złapał za szczękę, po czym skręcił jej kark. Następnie wyjął nóż i oderżnął łeb. Kto wie, może i za nią otrzyma zapłatę? Nie wiedział, na wszelki jednak wypadek schował obcięty łeb do torby, którą przewiesił sobie przez ramię. Nie miał okazji stracić chociażby niewielkiej szansy na powiększenie zasobu swojej skrytki. Friedrich Schmidt, z zakrwawionymi dłońmi podszedł do szlamy. Schował różdżkę mężczyzny do kieszeni po czym własną różdżkę wystawił w kierunku swojej ofiary. - Incarcerous. - Wypowiedział inkantację, a zaczarowane więzy spętały nieprzytomne ciało, zabezpieczając je na wypadek komplikacji podczas transportu. - Silencio. - Kolejna inkantacja miała sprawić, że nie będzie musiał martwić się o hałasy. NIgdy nie lubił hałasów, zwłaszcza takich, które znajdowały się w jego pobliżu. Z torby wyciągnął przysmak dla psa, by wręczyć mu nagrodę za odpowiednio wykonane zadanie. Następnie podniósł poszukiwanego, przerzucił go sobie przez ramię i ruszył w kierunku Londynu. Mógłby unieść go magią, nie chciał jednak przegapiać szansy na popracowanie nad mięśniami. Nieustannie zmuszał je do wysiłku, aby rozwijać ich siłę oraz wytrzymałość, co w jego zawodzie było rzeczą niezmiernie istotną.
Dotarcie do Londynu zajęło mu trochę czasu, podczas którego jeszcze raz musiał rzucić zaklęcie petryfikujące. Cały czas czujny, z psem u boku zmierzał podłymi, spowitymi w półmroku uliczkami, by dotrzeć do tego, który miał dostarczyć mu zapłatę. Nie chciał zwracać na siebie większej uwagi, to też wybierał boczne uliczki oraz mało znane przejścia. Anonimowość była mu na rękę i nie chciałby się jej pozbywać, jeśli nie było to potrzebne. Z pewnością otworzył drzwi znanego szmalcownikom biura, by wręczyć im poszukiwanego. Następnie wypełnił formalności - opowiedział o śledztwie, opowiedział o skrytce w sypialni oraz spotkaniu w malinowym lesie, wyjął głowę zamordowanego mugola. A później odebrał zapłatę którą schował do ukrytej w płaszczu kieszeni, po czym przyjął kolejne zlecenie.
Piękny życia krąg.
| zt.
1219 znaków.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
5 IX 1958
Napięcie nie opuszczało jej od niemalże miesiąca. Wydawało się, że z każdym kolejnym tygodniem coś kolejnego może wydarzyć się nie tak, chociaż po Nocy Spadających Gwiazd wiele wichrów wydawało się zwalniać. Cornelius otrzymał awans, remont Sallow Coppice trwał w najlepsze, nie nadwyrężając budżetu aż tak bardzo, jak mogłaby się tego spodziewać. Miała jeszcze przestrzeń na zakupienie kolejnego zestawu sukien, które miały ukrywać krągłości ciała, w którym rozwijało się drugie życie. Jej wcześniejsze suknie ciążowe pozostały — jak i dekada istnienia — w Berlinie, ale nie tęskniła za nimi w nawet najmniejszym stopniu. To Anglia była jej domem, nazwisko Krueger powoli zacierało się w jej pamięci, nie będąc już nawet nazwiskiem Hersilii. Ale tragiczna, śródsierpniowa noc, wcześniejszy wypadek na koniu, widok nieznanej, mrocznej istoty i przede wszystkim senna wizja dotycząca losów jej syna nie pozwalała jej na odnalezienie długotrwałego ukojenia.
I zapomnienie o dziecku, dorosłym dziecku, jasnowłosym akrobacie, którego poznała przypadkiem, którego istnienie jego ojciec zachowywał do swej wyłącznej wiadomości tak długi czas, nim wplątał ją w rodzinny sekret pierwszego kwietnia. Marcelius Sallow, imię i nazwisko godne dziedzica, rozumiała przecież, że zbieżność imion — drugiego Corneliusa — nie była przypadkowa. Ale matka dziecka pozostawiła w na jego życiorysie plamę, której nie dało się zmyć, nie w tym politycznym klimacie. Nie warto było ryzykować swojej pozycji, pozycji władzy, dla skandalu, który mógł zrujnować całą rodzinę. Długie pokolenia przedstawicieli rodu Sallow, aż do tych pierwszych, do druidów z wyspy Anglesey. Czuła dziwną cierpkość w ustach, gdy przypominała sobie tego młodego człowieka. Był dorosły, a ona ledwie trzydziestoletnia. Nie dzieliła ich więc przepaść wiekowa większa, niż między nią a Corneliusem, może dlatego podchodziła do jego istnienia, jego bliskiej obecności tak łagodnie? Może dlatego zdecydowała się spotkać z nim sam na sam. Cornelius wspominał jej wcześniej, że gdzieś wychodził, nie dopytywała, gdzie. Sama oznajmiła, że wybiera się do Londynu, ona również nie kłamała.
Liście niezwykłego koloru dojrzałych malin uginały się pod jej krokami, choć jeszcze nie kruszyły się, jednak niewiele zostało czasu, nim zaczną to robić. Po wyjątkowo ciepłym lecie jesień i zima będą na pewno szczególnie dotkliwe, to martwiło ją najbardziej, w takich warunkach choroba Hersilii pogarszała się znacząco, ale z nowymi środkami mogli pozwolić sobie na lepszą opiekę medyczną. Na tle malinowego podłoża jej sukienka, w kolorze klasycznej dla niej czerwieni, nie odcinała się szczególnie mocno, choć pozbawione liści konary drzew robiły za dobre tło. Dłonie miała splecione z przodu, różdżkę schowaną w jednej z ukrytych w fałdach kieszeni — nie na widoku, aby dać Marceliusowi wyraźny sygnał, że nie miała złych zamiarów. Właściwie spodziewała się wszystkiego, choć najbardziej tego, że w ogóle nie pojawi się na miejscu. Chciała jednakże zamienić z nim kilka zdań. Nie jak matka z synem, żadne nie zaakceptuje drugiego w tej roli. Czasy jednak — jak widzieli wszyscy — poczynały być jeszcze bardziej niepewne, zmuszając wszystkich do podejmowania coraz to bardziej nieortodoksyjnych środków.
Przystanąwszy w miejscu, sięgnęła do torebki, którą przewieszoną miała na jednym ze swych nadgarstków. Wyciągnęła z niej magiczny wachlarz, prezent od Corneliusa, delikatnie wachlując swą twarz i dekolt, nim nie obejrzała się przez ramię w kierunku, z którego — jak jej się wydawało — słyszała jakiś dźwięk.
Czy już nadchodził?
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pojawił się na miejscu znacznie wcześniej, niż o umówionej porze, wdrapując się na jedno z bardziej rozłożystych drzew. O tej porze roku dawno już nie miały liści, ale pośród wysokich rozległych łysych koron i tak był w stanie się ukryć - był drobny, był zwinny jak dachowiec i niewiele od takiego wolniejszy. Kucał na jednej z grubszych gałęzi, plecami przylegając do pnia i obserwował ścieżkę, wodząc spojrzeniem za każdym pojedynczym ruchem - przemknął nią jeż i parę leśnych ptaków, aż w końcu jego wzrok spoczął na poruszającej się sylwetce Valerie Sallow. Trudno było przeoczyć jej kreację, przeszło mu przez myśl, że tkanina miała barwę krwi, jak krwawy był jego ojciec. Rozpoznawał ją - doskonale pamiętał ich pierwsze spotkanie. Z perspektywy, w której się znajdował, jej miękkie złociste włosy wyraźnie odcinały się od malinowej połaci. Wysokość pozwalała mu na daleką perspektywę - w której jednakowo nie dostrzegał nikogo więcej.
Miękkie skórzane pantofle pozwalały mu łatwo złapać na gałęzi stabilną równowagę - używał ich w cyrku, kiedy sytuacja wymagała, by nie występował boso - lecz poza nimi ubrany był całkiem codziennie, nie zwracając na siebie uwagi. Poszarzałą koszulę wetknął za pas spodni. Wytężał wzrok i słuch, ale wszystko wskazywało na to, że Valerie pojawiła się na miejscu sama, zgodnie z zapowiedzią. Nie był pewien, nie ufał jej. Nie ufał nikomu, kto znajdował się w towarzystwie jego ojca. Ale bał się powodu, dla którego chciała się z nim spotkać i bał się motywacji, która kazała jej nakreślić tamten list. Twierdziła, że chodziło o sprawę, która nie cierpiała zwłoki, a on miał przy sobie różdżkę i nóż i wierzył, że przed tą wiedźmą zdoła się ochronić, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Zostawił Jimowi wiadomość, gdzie był, ale jego przyjaciel przeczyta ją dopiero za jakiś czas, nie zdoła tu dotrzeć. Nie chciał go narażać, ale chciał wiedzieć, że zareaguje, jeśli coś nie ułoży się po jego myśli.
Wolałby dla nich nie istnieć - dla Sallowów - ale powinien wiedzieć, że to się nigdy nie zdarzy. Ojciec chciał jego śmierci. Przełknął ślinę, nim kucnął na gałęzi i osunął się z niej powoli, chwytając się jej mocno rękoma. Jego dłonie chroniły jeździeckie rękawice pozbawione palców - też ułatwiały chwyt, chroniły przed otarciami - bo na miejsce udał się z jasno określonym planem. Zamierzał być ostrożny. Zgodnie z zapowiedzią nie wychylać się, póki nie nabierze pewności. Istniał powód, dla którego chciała spotkać się w miejscu takim ja to, odludnym.
Spuścił się gałąź niżej, potem kolejną i jeszcze jedną, rozhuśtał się na drzewie, a w końcu puścił i z - na oko - pięciu metrów zeskoczył prosto na ziemię. I wylądował doskonale, na ugiętym kolanie, lekko amortyzując zderzenie z ziemią na wyciągniętych w przód dłoniach - choć gest ten właściwie był mu już zbyteczny. Skok był cichy, jak szelest wiatru poruszający malinowymi liśćmi, z których kilka wzbiło się w powietrze. Nieobcięte przydługie włosy na krótko zakryły jego twarz - nim nie uniósł ku niej spojrzenia jasnych oczu, tak niepodobnych do oczu własnego ojca. Wstał z gracją, lekko, jakby skok ten nie kosztował go nic. Wyprostował sylwetkę, bez słowa spozierając na kobietę - nieprzyjaźnie i nieufnie. I ruszył przed siebie, powoli, jak nieufne zwierzę obchodząc ją okręgiem.
rzut na akrobatykę, 94+120=214
Miękkie skórzane pantofle pozwalały mu łatwo złapać na gałęzi stabilną równowagę - używał ich w cyrku, kiedy sytuacja wymagała, by nie występował boso - lecz poza nimi ubrany był całkiem codziennie, nie zwracając na siebie uwagi. Poszarzałą koszulę wetknął za pas spodni. Wytężał wzrok i słuch, ale wszystko wskazywało na to, że Valerie pojawiła się na miejscu sama, zgodnie z zapowiedzią. Nie był pewien, nie ufał jej. Nie ufał nikomu, kto znajdował się w towarzystwie jego ojca. Ale bał się powodu, dla którego chciała się z nim spotkać i bał się motywacji, która kazała jej nakreślić tamten list. Twierdziła, że chodziło o sprawę, która nie cierpiała zwłoki, a on miał przy sobie różdżkę i nóż i wierzył, że przed tą wiedźmą zdoła się ochronić, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Zostawił Jimowi wiadomość, gdzie był, ale jego przyjaciel przeczyta ją dopiero za jakiś czas, nie zdoła tu dotrzeć. Nie chciał go narażać, ale chciał wiedzieć, że zareaguje, jeśli coś nie ułoży się po jego myśli.
Wolałby dla nich nie istnieć - dla Sallowów - ale powinien wiedzieć, że to się nigdy nie zdarzy. Ojciec chciał jego śmierci. Przełknął ślinę, nim kucnął na gałęzi i osunął się z niej powoli, chwytając się jej mocno rękoma. Jego dłonie chroniły jeździeckie rękawice pozbawione palców - też ułatwiały chwyt, chroniły przed otarciami - bo na miejsce udał się z jasno określonym planem. Zamierzał być ostrożny. Zgodnie z zapowiedzią nie wychylać się, póki nie nabierze pewności. Istniał powód, dla którego chciała spotkać się w miejscu takim ja to, odludnym.
Spuścił się gałąź niżej, potem kolejną i jeszcze jedną, rozhuśtał się na drzewie, a w końcu puścił i z - na oko - pięciu metrów zeskoczył prosto na ziemię. I wylądował doskonale, na ugiętym kolanie, lekko amortyzując zderzenie z ziemią na wyciągniętych w przód dłoniach - choć gest ten właściwie był mu już zbyteczny. Skok był cichy, jak szelest wiatru poruszający malinowymi liśćmi, z których kilka wzbiło się w powietrze. Nieobcięte przydługie włosy na krótko zakryły jego twarz - nim nie uniósł ku niej spojrzenia jasnych oczu, tak niepodobnych do oczu własnego ojca. Wstał z gracją, lekko, jakby skok ten nie kosztował go nic. Wyprostował sylwetkę, bez słowa spozierając na kobietę - nieprzyjaźnie i nieufnie. I ruszył przed siebie, powoli, jak nieufne zwierzę obchodząc ją okręgiem.
rzut na akrobatykę, 94+120=214
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Chociaż świadoma była zajęcia, dzięki któremu jej pasierb nie przymierał głodem, wciąż była zaskoczona, gdy pojawił się — zdawało się, że znikąd. W dodatku tak cicho. Nie przywitał się, ale to z kolei przyjęte zostało przez Valerie z cierpliwością godną jej roli macochy, w której przecież odnajdywała się znakomicie, opieką otaczając wszystkie, za wyjątkiem jednego, dzieci Franza Kruegera. Jej najstarszy pasierb był jej równolatkiem, w dodatku typem szczególnie oślizgłym, co dodatkowo trzymało ją na dystans. Marcelius z kolei, pomimo wad w urodzeniu, zawodu pozostawiającego wiele do życzenia, wydawał się być... Miły? Nie mogła mieć mu za złe ostrożności, którą teraz okazywał. Gdyby sytuacja się odwróciła, gdyby to on nakreślił wielce niekonkretny list, zapewne postąpiłaby podobnie.
No, może za wyjątkiem wchodzenia na drzewo i zeskakiwania z niego jak małpiatka.
— Marceliusie, miło mi cię widzieć — przemówiła, jednocześnie składając wachlarz, którego chłodem wcześniej się raczyła. Na jej twarzy uformował się przyjemny dla oka, uprzejmy uśmiech. Tylko jasnoniebieskie spojrzenie zdradzało, że nie był on sceniczną maską, że pomimo targających nią niepewności, naprawdę cieszyła się z tego, że żył. Nie mogła być tego pewna, tak długo, jak nie odpisał jej na pierwszy list. Nie widziała go na Elfim Szlaku, nie była nawet pewna, czy był wtedy w Londynie — zajęta była przecież bezpieczeństwem Hersilii i Corneliusa, złością na tego ostatniego za to, że tak krytyczny moment postanowił spędzać w towarzystwie nikogo innego jak tej dzikuski Multon. Meteory spadały jednakże na całą Anglię, Londyn był w rozsypce, Arena zapewne również ucierpiała. Nie chciała jednakże powracać myślami do tragedii tamtej nocy, przybyła tu wszak w innym celu. — Zechcesz towarzyszyć mi w spacerze? Jak już mówiłam, zadbałam o to, byśmy byli sami. Twój ojciec nie wie, że do ciebie pisałam — ani o tym, że dziś się spotykamy, chciała dopowiedzieć, lecz nie chciała wykonywać żadnych ruchów, które mogłyby spłoszyć młodzieńca. Wyciągnęła jedynie jedną ze swych rąk, prawą, w jego kierunku, prawie tak, jakby chciała podać ją dzikiemu zwierzęciu, aby to przyzwyczaiło się do jej zapachu. Nie zamierzała zmuszać go do przebywania w swym towarzystwie, na ten moment chciała tylko aby spróbował ją wysłuchać. — Nie będę sztucznie przedłużać naszego spotkania — kolejna obietnica, ile jeszcze zostanie dziś złożonych? — Wiem o wszystkim. O twojej nieodżałowanej mamie również — ile kosztowało ją nazwanie w ten sposób mugolki, którą kochał jej mąż, wiedzieć mogła wyłącznie ona. Użycie tychże słów, nie było jednakże motywowane czystą grzecznością. Duch Layli wisiał nad jej małżeństwem do tego stopnia, że czasami czuła się, jakby żyli w trójkącie. Ona, on i ona. Marcelius był z kolei żywym przykładem tego, jak wyglądać musiała ich rodzina. Należał do niej, czy podobało im się to — jemu i jej — czy nie. — Dlatego też uznałam, że powinieneś wiedzieć także o tym, że zostaniesz starszym bratem — wyłożyła karty na stół, znacznie prędzej, niż wcześniej to planowała, jednakże i dla niej to spotkanie było wymagające, zwłaszcza w kontekście emocjonalnym. — Musisz jednak postarać się zatrzymać to dla siebie, a na pewno nie zdradzić swojemu ojcu, że się spotkaliśmy — spojrzenie spoważniało, jasne oczy przybrały lodową barwę; wiedziała o tym, jak Marcel zostawiony został na śmierć. Nie znając go lepiej, wierzyła w jego rozsądek, że będzie potrafił trzymać buzię na kłódkę. Jeżeli informacja ta dotrze do Corneliusa, oboje będą mieli poważny problem.
No, może za wyjątkiem wchodzenia na drzewo i zeskakiwania z niego jak małpiatka.
— Marceliusie, miło mi cię widzieć — przemówiła, jednocześnie składając wachlarz, którego chłodem wcześniej się raczyła. Na jej twarzy uformował się przyjemny dla oka, uprzejmy uśmiech. Tylko jasnoniebieskie spojrzenie zdradzało, że nie był on sceniczną maską, że pomimo targających nią niepewności, naprawdę cieszyła się z tego, że żył. Nie mogła być tego pewna, tak długo, jak nie odpisał jej na pierwszy list. Nie widziała go na Elfim Szlaku, nie była nawet pewna, czy był wtedy w Londynie — zajęta była przecież bezpieczeństwem Hersilii i Corneliusa, złością na tego ostatniego za to, że tak krytyczny moment postanowił spędzać w towarzystwie nikogo innego jak tej dzikuski Multon. Meteory spadały jednakże na całą Anglię, Londyn był w rozsypce, Arena zapewne również ucierpiała. Nie chciała jednakże powracać myślami do tragedii tamtej nocy, przybyła tu wszak w innym celu. — Zechcesz towarzyszyć mi w spacerze? Jak już mówiłam, zadbałam o to, byśmy byli sami. Twój ojciec nie wie, że do ciebie pisałam — ani o tym, że dziś się spotykamy, chciała dopowiedzieć, lecz nie chciała wykonywać żadnych ruchów, które mogłyby spłoszyć młodzieńca. Wyciągnęła jedynie jedną ze swych rąk, prawą, w jego kierunku, prawie tak, jakby chciała podać ją dzikiemu zwierzęciu, aby to przyzwyczaiło się do jej zapachu. Nie zamierzała zmuszać go do przebywania w swym towarzystwie, na ten moment chciała tylko aby spróbował ją wysłuchać. — Nie będę sztucznie przedłużać naszego spotkania — kolejna obietnica, ile jeszcze zostanie dziś złożonych? — Wiem o wszystkim. O twojej nieodżałowanej mamie również — ile kosztowało ją nazwanie w ten sposób mugolki, którą kochał jej mąż, wiedzieć mogła wyłącznie ona. Użycie tychże słów, nie było jednakże motywowane czystą grzecznością. Duch Layli wisiał nad jej małżeństwem do tego stopnia, że czasami czuła się, jakby żyli w trójkącie. Ona, on i ona. Marcelius był z kolei żywym przykładem tego, jak wyglądać musiała ich rodzina. Należał do niej, czy podobało im się to — jemu i jej — czy nie. — Dlatego też uznałam, że powinieneś wiedzieć także o tym, że zostaniesz starszym bratem — wyłożyła karty na stół, znacznie prędzej, niż wcześniej to planowała, jednakże i dla niej to spotkanie było wymagające, zwłaszcza w kontekście emocjonalnym. — Musisz jednak postarać się zatrzymać to dla siebie, a na pewno nie zdradzić swojemu ojcu, że się spotkaliśmy — spojrzenie spoważniało, jasne oczy przybrały lodową barwę; wiedziała o tym, jak Marcel zostawiony został na śmierć. Nie znając go lepiej, wierzyła w jego rozsądek, że będzie potrafił trzymać buzię na kłódkę. Jeżeli informacja ta dotrze do Corneliusa, oboje będą mieli poważny problem.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zmarszczył jasną brew, nie odpowiadając na jej powitanie podobną uprzejmością. Jego ojciec chciał jego śmierci, ona była jego żoną. Szczerze wątpił, by ktokolwiek ją do tego ślubu przymusił, wzięła sobie za mąż potwora, bo tego chciała. Nie mógł mieć pewności, czy wbrew zapewnieniom nie przybyła tu z jego polecenia - bo czego innego mogłaby zresztą u niego szukać? Czy wydawało im się, że dlatego, że był synem mugolki, pogodził się z własnym przeznaczeniem, jakim miała być nonsensowna śmierć? Tak sądzili? Że z pokorą przyjmie mord na samym sobie?! Mógłby się zemścić - tu i teraz - znalazł się z nią sam na sam w ciemnym lesie, a odbicie jasnych tęczówek jego oczu, przepełnione gniewem, zdradzało znamiona tych myśli. Nosiła dzisiaj czerwień i nie wyglądała, jakby sądziła, że tym strojem mogła zaskoczyć. Ale zaskoczyła, bo spodziewał się jej we wdowiej czerni, bo zostawił ojca za sobą, w zbiorowej mogile. Bo ten drań miał tam zginąć. Cofnął się pół kroku, gdy wyciągnęła ku niemu dłoń, nie odpowiadając na zaproszenie. Próbował go zabić. Zabić.
Zatrzymał się dopiero, kiedy wspomniała o jego matce - zaskoczyła go, mówiąc o niej z szacunkiem, ale nie znaczyło to bynajmniej, że tym słowom ufał. Grymas na jego twarzy utrwalił się niechęcią, gdy nie mógł się zdecydować, czy nie mieć jej za złe tego, że w ogóle o niej mówi. Cała jej osoba rugała pamięć o niej. Jego ojciec miał obowiązek - pieprzony obowiązek - się nią zająć. Zamiast tego wziął sobie nową żonę, młodszą, piękniejszą, magiczną.
- Jest pani do niej podobna - odparował od razu, z butnie zadartą brodą. Była. I sama też musiała to widzieć, bo on urodę miał po matce. Po niej był drobny, po niej miał lód w oczach i złoto we włosach, po niej miał nawet dołeczki w uśmiechu i po niej miał sieć piegów usypaną na twarzy, kiedy muskało ją słońce. Valerie wyglądała jak jego matka, trochę młodsza i ozdobiona bogatą biżuterią. Kim miała być, kimś, kto ją zastąpi, pozwoli zapomnieć, zafałszuje obraz przeszłości i pozmienia fakty? Jak to jest, być tylko zastępstwem dla kogoś, kto dawno już nie żył? - Zostawi panią na śmierć jak zostawił ją, kiedy zrobi się nerwowo - Bo zrobi. Prędzej czy później, wszyscy o tym wiedzieli.
Nie od razu zrozumiał, co miała na myśli, gdy mówiła, że zostanie bratem. Nie mógł nim zostać, bo jego matka była martwa. Ale żył ojciec. Ojciec, którego zepsuta krew płynęła w jego żyłach, nie pozostawiając po sobie nic prócz tego zepsucia. Ojciec nie dał mu nic, ale próbował odebrać wszystko. Czy mógł nazwać jego dziecko własnym rodzeństwem? Czy mógł w ogóle jego samego uznać za swojego ojca? Czy wspólna krew wystarczała, żeby się nim stał? Nigdy go przy nim nie było. Nigdy. Nawet, gdy był jedynym, co mogło ocalić go przed śmiercią - przed karą za czyn, którego nawet nie popełnił.
- Też zamierza je zamordować? - spytał, choć znał odpowiedź. Magiczne dziecko wychowa się w bogactwie i miłości, w czułych objęciach matki, w pełnej rodzinie, pod okiem dumnego ojca. Większość życia marzył o jego dumnym spojrzeniu. O jego obecności. Obwiniał własną matkę za jego nieobecność, bo był tylko chłopcem, który miał prawo do kontaktu z własnym ojcem, a ona nie lubiła, kiedy oglądał jego zdjęcia. Nienawidził go za wszystko. Nawet za ból, który sprawiał matce własnym zachowaniem, nie rozumiejąc nic z tego, przez co przeszła, a o czym nigdy mu nie powiedziała, chcąc go chronić. Dziś wiedział i rozumiał więcej. - Nie jest pani teraz w najlepszej pozycji, żeby stawiać mi jakiekolwiek warunki - zauważył, wbijając w nią tak samo gniewne spojrzenie. Nie wiedział, co powinien sądzić o tej wiedzy, nikt go na to nigdy nie przygotował. Nie wiedział też jeszcze, co zrobi z tą wiedzą. Nie miał żadnego powodu, żeby grać z ojcem do jednej bramki, ale nie rozumiał, dlaczego ona chciała grać przeciwko niemu. Nie miała żadnego prawa mu grozić, bo nie mogli mu zrobić nic gorszego od tego, co już zrobili. Mogła co najwyżej prosić. - Nie wiem, co zrobił mojej matce, ale wiem, że pani zrobi to samo. A dziecku - prędzej czy później - zrobi to, co zrobił mi. - Ale pani oddała mu się sama. Lgnęła pod jego obrzydliwym ciałem. Pozwoliła mu zasiać w sobie ziarno. I skazała tym samym na okrutny los kolejne dziecko. - Powinna pani uciekać. - Dziecko nie nosiło własnej winy, niosło winę rodziców. I zupełnie jak on - spotka się z zawodem. - Myślałem, że pochłonęła go ziemia na elfim szlaku. Widziałem, jak go zabiera. Mogłem mu pomóc, ale tego nie zrobiłem - oznajmił gorzko. - Żałuję, że przeżył. Mogłem się upewnić, że stanie się inaczej. Byłaby pani wolna. - Kierowały nim emocje. Zbyt ciężkie, zawód na ojcowskiej figurze. Nie musiał trzymać przed nią żadnych pozorów, bo znając jego pochodzenie i tak mogła zamienić jego życie w piekło. Nie musiał, bo jej mąż i tak chciał widzieć go martwego. Bo gorzej już być nie mogło.
Zatrzymał się dopiero, kiedy wspomniała o jego matce - zaskoczyła go, mówiąc o niej z szacunkiem, ale nie znaczyło to bynajmniej, że tym słowom ufał. Grymas na jego twarzy utrwalił się niechęcią, gdy nie mógł się zdecydować, czy nie mieć jej za złe tego, że w ogóle o niej mówi. Cała jej osoba rugała pamięć o niej. Jego ojciec miał obowiązek - pieprzony obowiązek - się nią zająć. Zamiast tego wziął sobie nową żonę, młodszą, piękniejszą, magiczną.
- Jest pani do niej podobna - odparował od razu, z butnie zadartą brodą. Była. I sama też musiała to widzieć, bo on urodę miał po matce. Po niej był drobny, po niej miał lód w oczach i złoto we włosach, po niej miał nawet dołeczki w uśmiechu i po niej miał sieć piegów usypaną na twarzy, kiedy muskało ją słońce. Valerie wyglądała jak jego matka, trochę młodsza i ozdobiona bogatą biżuterią. Kim miała być, kimś, kto ją zastąpi, pozwoli zapomnieć, zafałszuje obraz przeszłości i pozmienia fakty? Jak to jest, być tylko zastępstwem dla kogoś, kto dawno już nie żył? - Zostawi panią na śmierć jak zostawił ją, kiedy zrobi się nerwowo - Bo zrobi. Prędzej czy później, wszyscy o tym wiedzieli.
Nie od razu zrozumiał, co miała na myśli, gdy mówiła, że zostanie bratem. Nie mógł nim zostać, bo jego matka była martwa. Ale żył ojciec. Ojciec, którego zepsuta krew płynęła w jego żyłach, nie pozostawiając po sobie nic prócz tego zepsucia. Ojciec nie dał mu nic, ale próbował odebrać wszystko. Czy mógł nazwać jego dziecko własnym rodzeństwem? Czy mógł w ogóle jego samego uznać za swojego ojca? Czy wspólna krew wystarczała, żeby się nim stał? Nigdy go przy nim nie było. Nigdy. Nawet, gdy był jedynym, co mogło ocalić go przed śmiercią - przed karą za czyn, którego nawet nie popełnił.
- Też zamierza je zamordować? - spytał, choć znał odpowiedź. Magiczne dziecko wychowa się w bogactwie i miłości, w czułych objęciach matki, w pełnej rodzinie, pod okiem dumnego ojca. Większość życia marzył o jego dumnym spojrzeniu. O jego obecności. Obwiniał własną matkę za jego nieobecność, bo był tylko chłopcem, który miał prawo do kontaktu z własnym ojcem, a ona nie lubiła, kiedy oglądał jego zdjęcia. Nienawidził go za wszystko. Nawet za ból, który sprawiał matce własnym zachowaniem, nie rozumiejąc nic z tego, przez co przeszła, a o czym nigdy mu nie powiedziała, chcąc go chronić. Dziś wiedział i rozumiał więcej. - Nie jest pani teraz w najlepszej pozycji, żeby stawiać mi jakiekolwiek warunki - zauważył, wbijając w nią tak samo gniewne spojrzenie. Nie wiedział, co powinien sądzić o tej wiedzy, nikt go na to nigdy nie przygotował. Nie wiedział też jeszcze, co zrobi z tą wiedzą. Nie miał żadnego powodu, żeby grać z ojcem do jednej bramki, ale nie rozumiał, dlaczego ona chciała grać przeciwko niemu. Nie miała żadnego prawa mu grozić, bo nie mogli mu zrobić nic gorszego od tego, co już zrobili. Mogła co najwyżej prosić. - Nie wiem, co zrobił mojej matce, ale wiem, że pani zrobi to samo. A dziecku - prędzej czy później - zrobi to, co zrobił mi. - Ale pani oddała mu się sama. Lgnęła pod jego obrzydliwym ciałem. Pozwoliła mu zasiać w sobie ziarno. I skazała tym samym na okrutny los kolejne dziecko. - Powinna pani uciekać. - Dziecko nie nosiło własnej winy, niosło winę rodziców. I zupełnie jak on - spotka się z zawodem. - Myślałem, że pochłonęła go ziemia na elfim szlaku. Widziałem, jak go zabiera. Mogłem mu pomóc, ale tego nie zrobiłem - oznajmił gorzko. - Żałuję, że przeżył. Mogłem się upewnić, że stanie się inaczej. Byłaby pani wolna. - Kierowały nim emocje. Zbyt ciężkie, zawód na ojcowskiej figurze. Nie musiał trzymać przed nią żadnych pozorów, bo znając jego pochodzenie i tak mogła zamienić jego życie w piekło. Nie musiał, bo jej mąż i tak chciał widzieć go martwego. Bo gorzej już być nie mogło.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Gdy tylko zauważyła zmarszczoną brew, wiedziała już, że nie będzie łatwo. Nie, żeby spodziewała się eksplozji radości i kordialnego przyjęcia przez ukochanego pasierba, nic z tych rzeczy. Miała jednakże nadzieję — bo i będąc artystą, posiadało się pewien zakrzywiony idealizmem obraz rzeczywistości — że uda im się przynajmniej utrzymać nerwy na wodzy, rozmawiać wyłącznie o faktach. Przeczucie, że prosto nie będzie, skumulowało się w chwili, gdy młody mężczyzna cofnął się przed jej ręką. Ręką nieuzbrojoną, ręką, która nosiła wyłącznie dwa pierścienie — jeden zaręczynowy, z kamieniem księżycowym, drugi był zaś złotą obrączką, z zewnątrz niemalże skromną, po wewnętrznej stronie zaś zdobny w pismo runiczne pierwszych Celtów. Ręka pozostawała wyciągnięta, dłoń nie drgała przez dłuższą chwilę. Chwilę, która została ukrócona w momencie, w którym Marcelius porównał je do siebie.
Cornelius nigdy nie wspominał jej o tym, jak wyglądała Layla, a i sama Valerie nie chciała tego wiedzieć. Mogła się domyślić, miała przecież przed oczami młodego chłopaka, który mógłby byćjej ich synem. Lód w oczach, jasne włosy, cholerne piegi, które starała się ukrywać, jak tylko mogła, u niej skupione na policzkach i nosie, u niego na całej twarzy. Nawet dołeczki w uśmiechu, które widziała tylko raz, tylko gdy spotkali się na Arenie i nie wiedzieli o tym co, a właściwie kto ich łączył. Mogła się domyślić, ale nie chciała tego robić, zbyt zakochana, zbyt naiwna, zbyt szczęśliwa, że oto była u boku swojego wybawcy. Bo Cornelius Sallow uratował ją przed śmiercią z rąk Franza Kruegera, wspaniałomyślnie przyjął do swojego życia wraz z córką i... i też je kochał. Nie mówił o tym, mężczyźni rzadko mówili o uczuciach, ale pokazywał to wystarczająco często. Dał Hersilii swoje nazwisko, sprawiał Valerie prezenty, obiecał jej nigdy nie skrzywdzić, traktował czule także za zamkniętymi drzwiami, zasiał w niej ziarno, dał syna, który przedłuży jego linię, linię rodziny Sallow. Syna lepszego od Marceliusa, bo z prawego łoża, bez skaz na krwi, również zrodzonego z miłości.
Dłoń cofnęła się wreszcie, instynkt podpowiedział, że najlepiej będzie ułożyć ją na brzuchu. Uchronić Valeriusa.
Pobladła, choć wiele wysiłku włożyła w to, aby nie drgnął nawet jeden mięsień jej twarzy. Nie odpowie mu butą na butę, nie po to tu jestem. Ale słowa o pozostawieniu na śmierć uderzyły w nią bardziej, niż się tego spodziewała. Krew szumiała w uszach, serce zabiło prędzej. Bo już to zrobił, kiedy wiedząc, że gdzieś pośrodku chaosu była jego ciężarna żona i mała córka, on chciał wracać ratować Elvirę Multon. Był jeszcze wściekły o to, że Beksa uratowała go z przepaści i zabrała w bezpieczne miejsce.
Rozczarowanie bolało jak nigdy wcześniej.
— On uratował mnie od śmierci — dobra mina do złej gry. Chciała wierzyć, że to, co stało się na Elfim Szlaku, było wyłącznie tą częścią osobowości Corneliusa, która wiązała się ze służbą dla Czarnego Pana. Że mając przy sobie sojusznika, nie ważne jak miernego, nie chciał pozwolić na jego stratę, dla wyższej idei. Ale miała do niego żal, że nie było go obok. Bo to jej obiecał w dniu ślubu. Ochronę dla niej i dla Hersilii. Mówił, że były dla niego ważne, ale najwyraźniej nie tak, jak oczekiwała tego Valerie. I ta realizacja, natrętna i przeraźliwa, wreszcie do niej dotarła. Próbowała uciszyć ją wspomnieniem tego, jakim człowiekiem był jej mąż, a ojciec Marceliusa, jeszcze rok wcześniej. Przez tamte wszystkie lata. Ludzie nie mogli się tak zmieniać. Nie chciała w to wierzyć. — I nie, nie zamierza go zamordować. Chce nazwać go Valerius — do pierwszej dłoni dołączyła i druga, brwi ściągnęły się wreszcie w przejawie... Strachu. Strachu, który próbowała zamaskować gniewem, tylko unieś rękę na moje dziecko, a odgryzę ci ją własnymi zębami. Powoli zaczynała rozumieć postawę Marceliusa, tą względem jej samej i okropnie jej się to nie podobało. Artystyczna empatia była jej przekleństwem, mimowolnie prowadząc ją do spoglądania na świat jego oczami. Był sierotą, choć jego ojciec żył. I przez to, że żył, wciąż wisiał nad Marceliusem wyrok śmierci. Śmierci, z którą Valerie — im dłużej patrzyła w gniewne oczy pasierba — jeszcze bardziej się nie zgadzała.
— Masz rację, nie jestem w pozycji do stawiania warunków. Chciałam tylko przypomnieć ci, do czego jest zdolny twój ojciec — kariera operowej śpiewaczki wiele pomagała w chwilach takie, jak te, gdy spokój był ledwie imitacją, gdy krew w żyłach pędziła niezależnie od tego, jak bardzo poszukiwała wytchnienia i bezpieczeństwa. Ukłócie bólu w plecach sprawiło, że na sekundę zacisnęła mocniej powieki, próbowała wyprostować się bardziej, materiał luźno leżącej dotychczas sukni ujawnił krągłość ciążowego brzucha na chwilę, dopóki nie wróciła do wcześniejszej pozycji. — Marceliusie — zwróciła się do niego ponownie, wchodząc mu w słowo. Widziała, jak gniew gotował się w jego oczach, w jego postawie, chciała powstrzymać go, nim powie o kilka słów za dużo, ale nie dała rady. Postanowiła słuchać tego, co miał do powiedzenia. Każdego z tych słów, choć wszystkie one były przez nią niechciane. Gdyby nie okoliczności, w których się spotkali, to, że sama szukała z nim kontaktu, zamknęłaby swe uszy na wszystkie podobne oświadczenia. Bo Marcelius był młody, bo nie wiedział, co robi, co mówi, bo był zły na swojego ojca i miał do tego prawo, ale nie rozumiał szerszej perspektywy, do której dostęp miała ona. Dzisiaj jednak wszystkie jego słowa były jak ziarno przyjmowane przez żyzną glebę. Puszczały korzenie, kiełkować mogły zacząć później.
— To ja go uratowałam przed śmiercią — właściwie Beksa, która zrobiła to na jej rozkaz, ale intencja była oczywista. Jej głos wybrzmiał ciszej, niż się tego spodziewała, lecz starała się utrzymać pewność siebie, tak samo jak i ciągły kontakt wzrokowy. Nie bała się tego chłopaka. Bała się jego słów, bo im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bliżej oscylowały wokół prawdy. — Nie mogę uciec, Marceliusie — wybrzmiało wreszcie, gorzko, bo był to wyrok, który sama na siebie podpisała. W świecice, w którym żyła, liczyło się tylko to, jak cię widzieli. Chciała dla swojej córki — teraz również dla syna — wszystkiego, co najlepsze. Cornelius mógł im to dać, zapewnić stabilizację i warunki do jak najlepszego rozwoju. Hersilia była chora, a nawet dobrze prosperująca kariera jej matki nie pozwalała na zapewnienie jej opieki w najwyższym standardzie. Praca Corneliusa była przez to bezcenna. Mała lubiła swego ojczyma, nazywała go przecież tatą. Pomijając skandal, który niechybnie wywołałaby separacją — skandal, który uderzy w ich oboje, przecież byli osobami publicznymi — jak miałaby poradzić sobie sama z chorą córką i kolejnym dzieckiem w drodze? Jak miała poradzić sobie bez człowieka, którego kochała miłością tragiczną w skutkach, według Marceliusa skazaną na porażkę? Czy Cornelius w ogóle odwzajemniał jej uczucie? Z trudem nabierała powietrza, głowa zrobiła się dziwnie lekka, a powieki opadły do połowy, chowając jasne oczy za wachlarzem poczerniałych tuszem rzęs. — Kocham go, dlatego go uratowałam — czy będziesz w stanie mnie zrozumieć? Życie jest sztuką wyborów, w twoim wieku byłam już żoną jednego psychopaty, nie miałam czasu na bezsensowny gniew, bo walczyć musiałam o każdy kolejny dzień. Pokazałabym ci bliznę, którą noszę na szyi, kolejną łączącą nas pararellę, ale niczego byś nie zrozumiał, bo nigdy nie byłeś odpowiedzialny za więcej niż swoje życie. Nie możesz mnie oceniać. — Nie musisz mnie rozumieć, wystarczy mi, jeżeli przyjmiesz moją prośbę — po to tutaj przyszła. Aby na jego ręce złożyć prośbę, której nie spodziewała się składać nigdy. Desperacką i szaloną, ale był jedynym, który mógł się z niej wywiązać. O ile będzie chciał. O ile zajdzie taka potrzeba. — Nikt nie wie, kiedy nadejdzie kolejny kataklizm. Nikt nie wie, kto stanie się jego ofiarą — przestąpiła krok do przodu, mając nadzieję, że chłopak nie cofnie się ponownie. — Może to być twój ojciec, mogę to być ja. W takim przypadku, gdybym... Umarła... — wizje kolejnego wojennego konfliktu przewinęły się jej przed oczami, wdowia czerń, Valerius chwytający ją za dłoń, próbujący osłonić przed napastnikami, którzy chcieli ją wziąć. — Chciałabym, żebyś zaopiekował się swoim rodzeństwem. Mam mieszkanie na Harley Gardens, będziecie mogli się tam wprowadzić. Hersilię już poznałeś, postaram się, aby była gotowa pomóc ci z maleństwem — jej kochanym maleństwem; dopiero na te słowa maska, którą przywdziała, pękła. W jasnych oczach stanęły łzy, głos się załamał, dłonie znów powróciły na brzuch, gładząc go powoli, bardziej dla uspokojenia matki, niż dziecka. Wiedziała, że nie spodziewał się takiej prośby. I ona do tej pory sądziła, że była nieśmiertelna, że nic się nie stanie, że opieka, którą otoczył ją Cornelius wystarczy do końca wojny. Wojny, którą wygrają. Teraz jednak bała się. Coraz bardziej, każdego dnia jeszcze mocniej.
A strach, strach doprowadzając ludzi pod ścianę, podpowiadał im niespodziewane rzeczy.
Cornelius nigdy nie wspominał jej o tym, jak wyglądała Layla, a i sama Valerie nie chciała tego wiedzieć. Mogła się domyślić, miała przecież przed oczami młodego chłopaka, który mógłby być
Dłoń cofnęła się wreszcie, instynkt podpowiedział, że najlepiej będzie ułożyć ją na brzuchu. Uchronić Valeriusa.
Pobladła, choć wiele wysiłku włożyła w to, aby nie drgnął nawet jeden mięsień jej twarzy. Nie odpowie mu butą na butę, nie po to tu jestem. Ale słowa o pozostawieniu na śmierć uderzyły w nią bardziej, niż się tego spodziewała. Krew szumiała w uszach, serce zabiło prędzej. Bo już to zrobił, kiedy wiedząc, że gdzieś pośrodku chaosu była jego ciężarna żona i mała córka, on chciał wracać ratować Elvirę Multon. Był jeszcze wściekły o to, że Beksa uratowała go z przepaści i zabrała w bezpieczne miejsce.
Rozczarowanie bolało jak nigdy wcześniej.
— On uratował mnie od śmierci — dobra mina do złej gry. Chciała wierzyć, że to, co stało się na Elfim Szlaku, było wyłącznie tą częścią osobowości Corneliusa, która wiązała się ze służbą dla Czarnego Pana. Że mając przy sobie sojusznika, nie ważne jak miernego, nie chciał pozwolić na jego stratę, dla wyższej idei. Ale miała do niego żal, że nie było go obok. Bo to jej obiecał w dniu ślubu. Ochronę dla niej i dla Hersilii. Mówił, że były dla niego ważne, ale najwyraźniej nie tak, jak oczekiwała tego Valerie. I ta realizacja, natrętna i przeraźliwa, wreszcie do niej dotarła. Próbowała uciszyć ją wspomnieniem tego, jakim człowiekiem był jej mąż, a ojciec Marceliusa, jeszcze rok wcześniej. Przez tamte wszystkie lata. Ludzie nie mogli się tak zmieniać. Nie chciała w to wierzyć. — I nie, nie zamierza go zamordować. Chce nazwać go Valerius — do pierwszej dłoni dołączyła i druga, brwi ściągnęły się wreszcie w przejawie... Strachu. Strachu, który próbowała zamaskować gniewem, tylko unieś rękę na moje dziecko, a odgryzę ci ją własnymi zębami. Powoli zaczynała rozumieć postawę Marceliusa, tą względem jej samej i okropnie jej się to nie podobało. Artystyczna empatia była jej przekleństwem, mimowolnie prowadząc ją do spoglądania na świat jego oczami. Był sierotą, choć jego ojciec żył. I przez to, że żył, wciąż wisiał nad Marceliusem wyrok śmierci. Śmierci, z którą Valerie — im dłużej patrzyła w gniewne oczy pasierba — jeszcze bardziej się nie zgadzała.
— Masz rację, nie jestem w pozycji do stawiania warunków. Chciałam tylko przypomnieć ci, do czego jest zdolny twój ojciec — kariera operowej śpiewaczki wiele pomagała w chwilach takie, jak te, gdy spokój był ledwie imitacją, gdy krew w żyłach pędziła niezależnie od tego, jak bardzo poszukiwała wytchnienia i bezpieczeństwa. Ukłócie bólu w plecach sprawiło, że na sekundę zacisnęła mocniej powieki, próbowała wyprostować się bardziej, materiał luźno leżącej dotychczas sukni ujawnił krągłość ciążowego brzucha na chwilę, dopóki nie wróciła do wcześniejszej pozycji. — Marceliusie — zwróciła się do niego ponownie, wchodząc mu w słowo. Widziała, jak gniew gotował się w jego oczach, w jego postawie, chciała powstrzymać go, nim powie o kilka słów za dużo, ale nie dała rady. Postanowiła słuchać tego, co miał do powiedzenia. Każdego z tych słów, choć wszystkie one były przez nią niechciane. Gdyby nie okoliczności, w których się spotkali, to, że sama szukała z nim kontaktu, zamknęłaby swe uszy na wszystkie podobne oświadczenia. Bo Marcelius był młody, bo nie wiedział, co robi, co mówi, bo był zły na swojego ojca i miał do tego prawo, ale nie rozumiał szerszej perspektywy, do której dostęp miała ona. Dzisiaj jednak wszystkie jego słowa były jak ziarno przyjmowane przez żyzną glebę. Puszczały korzenie, kiełkować mogły zacząć później.
— To ja go uratowałam przed śmiercią — właściwie Beksa, która zrobiła to na jej rozkaz, ale intencja była oczywista. Jej głos wybrzmiał ciszej, niż się tego spodziewała, lecz starała się utrzymać pewność siebie, tak samo jak i ciągły kontakt wzrokowy. Nie bała się tego chłopaka. Bała się jego słów, bo im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bliżej oscylowały wokół prawdy. — Nie mogę uciec, Marceliusie — wybrzmiało wreszcie, gorzko, bo był to wyrok, który sama na siebie podpisała. W świecice, w którym żyła, liczyło się tylko to, jak cię widzieli. Chciała dla swojej córki — teraz również dla syna — wszystkiego, co najlepsze. Cornelius mógł im to dać, zapewnić stabilizację i warunki do jak najlepszego rozwoju. Hersilia była chora, a nawet dobrze prosperująca kariera jej matki nie pozwalała na zapewnienie jej opieki w najwyższym standardzie. Praca Corneliusa była przez to bezcenna. Mała lubiła swego ojczyma, nazywała go przecież tatą. Pomijając skandal, który niechybnie wywołałaby separacją — skandal, który uderzy w ich oboje, przecież byli osobami publicznymi — jak miałaby poradzić sobie sama z chorą córką i kolejnym dzieckiem w drodze? Jak miała poradzić sobie bez człowieka, którego kochała miłością tragiczną w skutkach, według Marceliusa skazaną na porażkę? Czy Cornelius w ogóle odwzajemniał jej uczucie? Z trudem nabierała powietrza, głowa zrobiła się dziwnie lekka, a powieki opadły do połowy, chowając jasne oczy za wachlarzem poczerniałych tuszem rzęs. — Kocham go, dlatego go uratowałam — czy będziesz w stanie mnie zrozumieć? Życie jest sztuką wyborów, w twoim wieku byłam już żoną jednego psychopaty, nie miałam czasu na bezsensowny gniew, bo walczyć musiałam o każdy kolejny dzień. Pokazałabym ci bliznę, którą noszę na szyi, kolejną łączącą nas pararellę, ale niczego byś nie zrozumiał, bo nigdy nie byłeś odpowiedzialny za więcej niż swoje życie. Nie możesz mnie oceniać. — Nie musisz mnie rozumieć, wystarczy mi, jeżeli przyjmiesz moją prośbę — po to tutaj przyszła. Aby na jego ręce złożyć prośbę, której nie spodziewała się składać nigdy. Desperacką i szaloną, ale był jedynym, który mógł się z niej wywiązać. O ile będzie chciał. O ile zajdzie taka potrzeba. — Nikt nie wie, kiedy nadejdzie kolejny kataklizm. Nikt nie wie, kto stanie się jego ofiarą — przestąpiła krok do przodu, mając nadzieję, że chłopak nie cofnie się ponownie. — Może to być twój ojciec, mogę to być ja. W takim przypadku, gdybym... Umarła... — wizje kolejnego wojennego konfliktu przewinęły się jej przed oczami, wdowia czerń, Valerius chwytający ją za dłoń, próbujący osłonić przed napastnikami, którzy chcieli ją wziąć. — Chciałabym, żebyś zaopiekował się swoim rodzeństwem. Mam mieszkanie na Harley Gardens, będziecie mogli się tam wprowadzić. Hersilię już poznałeś, postaram się, aby była gotowa pomóc ci z maleństwem — jej kochanym maleństwem; dopiero na te słowa maska, którą przywdziała, pękła. W jasnych oczach stanęły łzy, głos się załamał, dłonie znów powróciły na brzuch, gładząc go powoli, bardziej dla uspokojenia matki, niż dziecka. Wiedziała, że nie spodziewał się takiej prośby. I ona do tej pory sądziła, że była nieśmiertelna, że nic się nie stanie, że opieka, którą otoczył ją Cornelius wystarczy do końca wojny. Wojny, którą wygrają. Teraz jednak bała się. Coraz bardziej, każdego dnia jeszcze mocniej.
A strach, strach doprowadzając ludzi pod ścianę, podpowiadał im niespodziewane rzeczy.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Stał, wbijając w nią ostre spojrzenie rozgniewanych oczu, które od jej twarzy odciągnął dopiero gest dłoni przekładanej na podbrzusze. Nienawidził ojca, za wszystko co zrobił, nienawidził też jego rodziny, musiał nienawidzić kobietę, która go pokochała, bo dawała mu coś, na co nigdy nie zasługiwał. Ale stała teraz przed nim brzemienna i mimo tej nienawiści - choć tego nie chciał - współczuł jej tego losu. Prychnął lekceważąco, kiedy wyznała, że ocalił ją przed śmiercią, nie wierzył w bohaterstwo swojego ojca. Może znalazł się gdzieś przypadkiem, o niewłaściwej porze, niewłaściwego dnia, może przypisywał sobie cudze zasługi, ale nie był w stanie uwierzyć, że jego ojciec zrobił cokolwiek dla drugiego człowieka. Co, jeśli było inaczej? Jeśli to tylko jego - i jego matkę - traktował jak kupę cuchnącego gnoju? Gniewne spojrzenie, wciąż ostre, zeszkliło się mimowolnie. Valerius, nadał mu już imię. Czekał na niego, jak nigdy nie czekał na Marcela.
- To taka jego zabawa, nazywać dzieci rymowanką do własnego imienia? - spytał niechętnie. W gniewie, który powziął, mocniej przebił się żal. Cornelius, Marcelius, Valerius. - Wydaje się pani, że to coś znaczy? - Jego imię nie znaczyło nic. Nie używał jego pełnej formy, bo nie chciał mieć z ojcem nic wspólnego. - Że tym razem będzie inaczej? Wtedy nie przeszkadzało mu to, kim była jego matka, dziś nie przeszkadza mu, że ma pani córkę. - Skąd pewność, że Valerie za kilka lat nie okaże się tak samo niewystarczająca? Niedostatecznie czysta, niedostatecznie piękna, niedostatecznie dobra? Niedostatecznie odpowiednia? - Myśli pani, że mnie zamierzał zamordować, kiedy nadawał mi imię? - Warga drgnęła, spojrzenie zdało się bardziej wodniste. Ale walczył, bo nie mógł temu ulec. Bo jego ojciec nie był warty ani jednej łzy.
- Lepiej od pani wiem, do czego jest zdolny - odwarknął szczekliwie, bo to pomagało osuszyć oczy. Wiedział. Wiedział znacznie lepiej od niej, widział bezduszną obojętność w jego oczach i widział grozę, torturował jego samego, ale mocniej bolała chwila, w której torturował Jima, nie jedna, było ich więcej. Bolała chwila, w której pozwolił go zabić. - Okaleczyli mnie w Tower. Trzymali mnie tam za próbę morderstwa tylko dlatego, że poszedłem pojeździć na łyżwach na zamarzniętej rzece. - Nie. Nie tylko dlatego. Ale zarzucali mu próbę morderstwa płazem łyżew i to dlatego potraktowano go tak ostro, a to był absurd. Nikogo nie skrzywdził, nawet przypadkiem, nie był nawet blisko tego. - Mój przyjaciel nie wierzył, że zostawi własnego syna na śmierć, więc wcisnął strażnikom kit, który sprawił, że go zawołali. A on przyszedł. Przyszedł po to, żeby się nade mną pastwić dalej. Bo jest chorym pojebem. Zaczął torturować mojego przyjaciela, na moich oczach, choć niewiele mogłem już zobaczyć. Oderżnęli mi tam rękę, a on przyszedł tylko po to, żeby mi to zrobić, żeby mi pokazać, że może zniszczyć każdego, kto jest mi bliski! - Nie robił tego po to, żeby skrzywdzić Jima. Robił to po to, żeby skrzywdzić jego. Jim mu był przecież obojętny. Oddychał ciężko, wspomnienia były ciężkie. Wcale nie chciał do nich wracać i zaczynał czuć popłoch wywołany tym, że wracały. Doprowadzony na skraj zrobił coś skrajnie głupiego. Bo musiał ratować siebie i Jima, nawet jeśli ratunek mógł znaleźć już tylko w czarnej otchłani. Wierzył, że zrobił dokładnie to, czego chciał od niego jej ojciec. Był bardzo finezyjny w swoim okrucieństwie.
Wbijał w nią spojrzenie, suche i ostrzejsze, gdy zwróciła się do niego imieniem, pełnym, w jej ustach brzmiało jeszcze obrzydliwiej. Mimo to jego wzrok uciekał na jej brzemienny stan, jedynakiem był całe życie. I pozostanie nim tak, jak pozostawał sierotą, bo jego brat wyrośnie w tej samej nienawiści i pogardzie do takich jak on. Zniszczą go zanim nauczy się mówić. Przestroga w jej głosie go nie obchodziła, nie mógł bać się brzemiennej kobiety.
- Oczywiście, że pani - Pokręcił głową z odrazą, czy dało się bardziej upokorzyć mężczyznę? - On śmierdzi tchórzem - Nie rozumiał, jak jego matka mogła go pokochać. - Jak? Szukała go pani w tłumie? Nie był z panią. Był z inną kobietą. Wolał wtedy dręczyć mnie. - Grymas twarzy nie przybrał jaśniejszej barwy. Valerie nie było u jego boku, szedł sam, szedł za nim, głośno komentując jego osobę, choć się nie wychylał, zlewał z tłumem. Dlaczego to robił? Dlaczego tak bardzo go nienawidził? Zaśmiał się, krótko, bezgłośnie, z odrazą, gdy opowiedziała o swoich uczuciach. Uciekł wzrokiem na bok, a on się czuł tak, jak wtedy, kiedy stał przed Celine, a ona wyznawała mu, jak bardzo ufa Blackom. Co powiedziałby własnej matce, gdyby powiedziała mu dziś, że kocha Corneliusa Sallowa?
- Jak można pokochać potwora? - zapytał bez zrozumienia. - Kim trzeba być, żeby kochać potwora? - Zrozumiałby, gdyby szukała u niego pieniędzy, wsparcia, stabilizacji, był bogaty i miał pozycję. Kobiety tego potrzebowały. Ale miłość? Tego zrozumieć nie potrafił. I z tym samym niezrozumieniem wysłuchał jej dalszych słów, wpatrując się w nią bez słowa, ze spojrzeniem przepełnionym gniewem zajadłym i wilgotnym jak sztorm, z wargą, która od czasu do czasu drgnęła, z sylwetką wyprostowana jak struna - już nie jak u kota, raczej jak u sarny, wyczekującej tylko chwili, w której winna zacząć uciekać. Czy ona się słyszała? Miał zająć się obcym dzieckiem? On? Z jej synem wiązała go krew, z Hersillą nic. Mieszkanie? Chciała dać mu mieszkanie? Nigdy nie miał domu. Nigdy nie sądził, że mógłby go mieć. Tacy jak on nigdy do tego nie dochodzili. Nie widział, nie znał tego dziecka. Było związane z Valerie, brzemienna odczuwała już bliskość dziecka, dla niego było to nierealne. Było pustym bytem, z którym łączyła go więź, którą wyobrażał sobie całe życie, a która finalnie okazała się tylko okrutną iluzją. Maleństwo, o którym mówiła, nie budziło w nim opiekuńczych uczuć, nie teraz, gdy ta wiadomość spadła na niego tak nagle.
- Mają wszystko - Te dzieciaki. - Pełną rodzinę, bezpieczny dom, pieniądze, perspektywy. Przynajmniej, póki mu się nie znudzą. Mi ojciec nie dał nic z tego. I uważa pani, że jestem im cokolwiek winien? - Opiekę, jako starszy brat? - O to chodzi? Mam być starszym bratem, kiedy nie będzie innego wyjścia? Kiedy ten skurwysyn - mój ojciec - dostanie wreszcie to, na co zasłużył, wtedy nagle będę mógł zostać starszym bratem?! - Nie panował nad sobą, głos uniósł się naturalnie. - Jeśli nie uda mu się mnie zarżnąć teraz, jeśli przeżyję, a mój brat straci luksusy, wtedy będę mu potrzebny?! To dlatego, że moja matka była kim była? To dlatego przychodzi wam to tak łatwo, traktować mnie jak zwierzę, które czeka tylko, aż rzucicie mu ze stołu jakiś marny ochłap?! wydacie komendę, a ja zamerdam wesoło ogonem, bo wreszcie będę mógł zareagować?! - Słyszał szum własnej krwi. Ściągnął brew rozpaczliwie. Tak bardzo nie chciał tutaj płakać. Czuł, że słabnie. Miękły mu nogi.
- To taka jego zabawa, nazywać dzieci rymowanką do własnego imienia? - spytał niechętnie. W gniewie, który powziął, mocniej przebił się żal. Cornelius, Marcelius, Valerius. - Wydaje się pani, że to coś znaczy? - Jego imię nie znaczyło nic. Nie używał jego pełnej formy, bo nie chciał mieć z ojcem nic wspólnego. - Że tym razem będzie inaczej? Wtedy nie przeszkadzało mu to, kim była jego matka, dziś nie przeszkadza mu, że ma pani córkę. - Skąd pewność, że Valerie za kilka lat nie okaże się tak samo niewystarczająca? Niedostatecznie czysta, niedostatecznie piękna, niedostatecznie dobra? Niedostatecznie odpowiednia? - Myśli pani, że mnie zamierzał zamordować, kiedy nadawał mi imię? - Warga drgnęła, spojrzenie zdało się bardziej wodniste. Ale walczył, bo nie mógł temu ulec. Bo jego ojciec nie był warty ani jednej łzy.
- Lepiej od pani wiem, do czego jest zdolny - odwarknął szczekliwie, bo to pomagało osuszyć oczy. Wiedział. Wiedział znacznie lepiej od niej, widział bezduszną obojętność w jego oczach i widział grozę, torturował jego samego, ale mocniej bolała chwila, w której torturował Jima, nie jedna, było ich więcej. Bolała chwila, w której pozwolił go zabić. - Okaleczyli mnie w Tower. Trzymali mnie tam za próbę morderstwa tylko dlatego, że poszedłem pojeździć na łyżwach na zamarzniętej rzece. - Nie. Nie tylko dlatego. Ale zarzucali mu próbę morderstwa płazem łyżew i to dlatego potraktowano go tak ostro, a to był absurd. Nikogo nie skrzywdził, nawet przypadkiem, nie był nawet blisko tego. - Mój przyjaciel nie wierzył, że zostawi własnego syna na śmierć, więc wcisnął strażnikom kit, który sprawił, że go zawołali. A on przyszedł. Przyszedł po to, żeby się nade mną pastwić dalej. Bo jest chorym pojebem. Zaczął torturować mojego przyjaciela, na moich oczach, choć niewiele mogłem już zobaczyć. Oderżnęli mi tam rękę, a on przyszedł tylko po to, żeby mi to zrobić, żeby mi pokazać, że może zniszczyć każdego, kto jest mi bliski! - Nie robił tego po to, żeby skrzywdzić Jima. Robił to po to, żeby skrzywdzić jego. Jim mu był przecież obojętny. Oddychał ciężko, wspomnienia były ciężkie. Wcale nie chciał do nich wracać i zaczynał czuć popłoch wywołany tym, że wracały. Doprowadzony na skraj zrobił coś skrajnie głupiego. Bo musiał ratować siebie i Jima, nawet jeśli ratunek mógł znaleźć już tylko w czarnej otchłani. Wierzył, że zrobił dokładnie to, czego chciał od niego jej ojciec. Był bardzo finezyjny w swoim okrucieństwie.
Wbijał w nią spojrzenie, suche i ostrzejsze, gdy zwróciła się do niego imieniem, pełnym, w jej ustach brzmiało jeszcze obrzydliwiej. Mimo to jego wzrok uciekał na jej brzemienny stan, jedynakiem był całe życie. I pozostanie nim tak, jak pozostawał sierotą, bo jego brat wyrośnie w tej samej nienawiści i pogardzie do takich jak on. Zniszczą go zanim nauczy się mówić. Przestroga w jej głosie go nie obchodziła, nie mógł bać się brzemiennej kobiety.
- Oczywiście, że pani - Pokręcił głową z odrazą, czy dało się bardziej upokorzyć mężczyznę? - On śmierdzi tchórzem - Nie rozumiał, jak jego matka mogła go pokochać. - Jak? Szukała go pani w tłumie? Nie był z panią. Był z inną kobietą. Wolał wtedy dręczyć mnie. - Grymas twarzy nie przybrał jaśniejszej barwy. Valerie nie było u jego boku, szedł sam, szedł za nim, głośno komentując jego osobę, choć się nie wychylał, zlewał z tłumem. Dlaczego to robił? Dlaczego tak bardzo go nienawidził? Zaśmiał się, krótko, bezgłośnie, z odrazą, gdy opowiedziała o swoich uczuciach. Uciekł wzrokiem na bok, a on się czuł tak, jak wtedy, kiedy stał przed Celine, a ona wyznawała mu, jak bardzo ufa Blackom. Co powiedziałby własnej matce, gdyby powiedziała mu dziś, że kocha Corneliusa Sallowa?
- Jak można pokochać potwora? - zapytał bez zrozumienia. - Kim trzeba być, żeby kochać potwora? - Zrozumiałby, gdyby szukała u niego pieniędzy, wsparcia, stabilizacji, był bogaty i miał pozycję. Kobiety tego potrzebowały. Ale miłość? Tego zrozumieć nie potrafił. I z tym samym niezrozumieniem wysłuchał jej dalszych słów, wpatrując się w nią bez słowa, ze spojrzeniem przepełnionym gniewem zajadłym i wilgotnym jak sztorm, z wargą, która od czasu do czasu drgnęła, z sylwetką wyprostowana jak struna - już nie jak u kota, raczej jak u sarny, wyczekującej tylko chwili, w której winna zacząć uciekać. Czy ona się słyszała? Miał zająć się obcym dzieckiem? On? Z jej synem wiązała go krew, z Hersillą nic. Mieszkanie? Chciała dać mu mieszkanie? Nigdy nie miał domu. Nigdy nie sądził, że mógłby go mieć. Tacy jak on nigdy do tego nie dochodzili. Nie widział, nie znał tego dziecka. Było związane z Valerie, brzemienna odczuwała już bliskość dziecka, dla niego było to nierealne. Było pustym bytem, z którym łączyła go więź, którą wyobrażał sobie całe życie, a która finalnie okazała się tylko okrutną iluzją. Maleństwo, o którym mówiła, nie budziło w nim opiekuńczych uczuć, nie teraz, gdy ta wiadomość spadła na niego tak nagle.
- Mają wszystko - Te dzieciaki. - Pełną rodzinę, bezpieczny dom, pieniądze, perspektywy. Przynajmniej, póki mu się nie znudzą. Mi ojciec nie dał nic z tego. I uważa pani, że jestem im cokolwiek winien? - Opiekę, jako starszy brat? - O to chodzi? Mam być starszym bratem, kiedy nie będzie innego wyjścia? Kiedy ten skurwysyn - mój ojciec - dostanie wreszcie to, na co zasłużył, wtedy nagle będę mógł zostać starszym bratem?! - Nie panował nad sobą, głos uniósł się naturalnie. - Jeśli nie uda mu się mnie zarżnąć teraz, jeśli przeżyję, a mój brat straci luksusy, wtedy będę mu potrzebny?! To dlatego, że moja matka była kim była? To dlatego przychodzi wam to tak łatwo, traktować mnie jak zwierzę, które czeka tylko, aż rzucicie mu ze stołu jakiś marny ochłap?! wydacie komendę, a ja zamerdam wesoło ogonem, bo wreszcie będę mógł zareagować?! - Słyszał szum własnej krwi. Ściągnął brew rozpaczliwie. Tak bardzo nie chciał tutaj płakać. Czuł, że słabnie. Miękły mu nogi.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
— To rodzinna tradycja — Valerie bywała głupiutka, potrzebowała czasu, aby połączyć kropki, ale gdy to się działo, potrafiła wysnuć logiczne wnioski. Przynajmniej od czasu do czasu. — Twój dziadek — ciągnęła dalej, powoli i ostrożnie, bezustannie obserwując reakcje młodego człowieka, musiała wiedzieć, kiedy zmienić ton. Do tej pory nie odszedł jeszcze, nie uciekł; może uda im się opanować burzę emocji; w tym również byli do siebie podobni. — Nazywa się Tiberius. Ty dostałeś imię po ojcu — czy tego chciał, czy nie, właśnie tak było. — Uznał cię za swojego potomka — chciała uśmiechnąć się, podarować mu chociaż okruch miłego uczucia, ale wiedziała, że tego nie chciał. Słyszała i rozumiała, co mówił, widziała, jak się zachowywał. Tylko szczerością będzie mogła zyskać i jego szczerość. — Mam taką nadzieję — odpowiedziała wreszcie, z ciężkim westchnieniem. Nie tylko słowa tego młodego chłopaka, zespolone z wydarzeniami, które miały miejsce, burzyły jej świat, odbierając oddech, zdolność chociaż w połowie logicznego myślenia. Nie tylko one bolały, jak sztylety. Jeden wbity prosto w serce, drugi w plecy. Tym drugim było oglądanie, jak bardzo zapalał się jej pasierb. Słuchanie jego świadectwa, z pierwszej ręki. Wiedziała, że nie kłamał. Był zbyt wzburzony, aby móc udawać.
A ona zbyt roztrzęsiona, aby mu przerywać.
Słuchała więc go, historię przedstawioną przez Corneliusa odtwarzając jednocześnie z odłamków wspomnień sprzed kilku miesięcy. Im więcej pojawiało się szczegółów, tym szerzej otwierały się oczy Valerie, tym bardziej chciała objąć się ramionami, skulić i zniknąć. Bo to, o czym opowiadał Marcelius było po prostu nierealne. Okrutne i tragiczne. Ministerialna propaganda mówiła, że walczą z terrorystami. Jej mąż został odznaczony medalem za męstwo w boju, nie za torturowanie głupich nastolatków. Była zdolna usprawiedliwiać działania Corneliusa tak długo, jak dążyły one do zapewnienia im wszystkim bezpieczeństwa. Jak dłoń sprawiedliwości sięgała po mugolskie bandy szykujące kolejne stosy. Po rebeliantów gotowych iść na samobójczą misję, bo tyle im zostało po tym, jak nie mogli uczynić większej zmiany. Jeżeli koledzy Marceliusa byli równie rozsądni, jak on sam, zasługiwali na manto od ich ojców. Ale manto nie oznaczało ucięcia dłoni, manto nie oznaczało tortur, nie oznaczało zostawienia dziecka na śmierć, nie ważne, jak bardzo się go wstydziło. W tej krótkiej rozmowie blondyn odrzucał systematycznie wszystkie związki ze swoim ojcem, nie chciał mieć z nim żadnego kontaktu i nie mogła go za to winić. Oznaczało to również, że nie zagrażał jej potomstwu. Czemu więc kontaktu z nim szukał jej mąż?
Dlaczego nie powiedział jej o tym, jak wyglądało tamto spotkanie?
— Wiem, że był z inną kobietą, ale nie wiedziałam, że również tam byłeś — dolna warga zadrżała, zęby zacisnęły się na moment, przez co usta ułożyły się w kreskę. Wdech i wydech, nie mogła stracić przy nim kontroli, ale myśli wybiegały w kierunki, których się nie spodziewała. — Mamy domową skrzatkę. Wiedziałam, że twój ojciec jest gdzieś w tłumie, kazałam jej go znaleźć — zasługiwał na wyjaśnienia, myślał, że jego ojciec nie żyje. Lepiej było dowiedzieć się o okolicznościach jego ocalenia od macochy, niż spotkać żywego ojca przypadkiem. — Oboje zostawiliście się na śmierć — zauważyła niechętnie, wreszcie odwracając od niego wzrok. Jedna z dłoni przesunęła się na jej ramię, gładząc je w uspokajającym geście. Milczała, szukając ulgi, która nie nadchodziła, aż padły kolejne pytania. — Jest przyjacielem mojego starszego brata. Byłam jeszcze w szkole, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy — do tej pory czysty głos Valerie przycichł, stracił swoją barwę na rzecz delikatnego drżenia głosek. Przymknęła na chwilę powieki, nim zmusiła się, by spojrzeć na młodą twarz jeszcze raz. — Przypomnisz mi, ile masz lat? — gorycz rozlała się w jej ustach, miała czternaście lat, Cornelius dwadzieścia osiem. Marcelius musiał być już wtedy na świecie, czy w tamtej chwili, gdy po raz pierwszy westchnęła zauroczona przyjacielem brata, mieszkał on z nimi? Bawili się w cudowną, pełną rodzinę?
Oni bawić się nie będą. Nie mogli.
Słuchała więc wszystkiego, co mówił Marcelius, każde słowo przyjmując z coraz to bardziej wilgotnymi oczyma. Oddech przyspieszył, ale przy tym spłycił się wyraźnie. Było jej żal. Żal tego chłopaka, nie odpowiadał za swoich rodziców. Żal za dzieciństwo, którego — jak się wydawało — nie miał. Żal za jego słowa, przepełnione gniewem, które rozumiała gdzieś na poziomie czystej logiki, a które bolały rozczarowaniem; nie chciała przecież myśleć o śmierci Corneliusa, o swojej własnej tak samo, szukała tylko rozwiązania, jakiegoś planu, żeby jej dzieci nie zostały na świecie same.
Ale gdy zamrugała ponownie, nie widziała przed sobą dorosłego mężczyzny.
Widziała małego chłopca, który nie rozumiał, dlaczego taty nie było w domu. Którego życie stało się pasmem tragedii właśnie dlatego, że był synem człowieka, który nad wszystko inne kochał kontrolę i swoją wygodę. Czuła jego emocje, sama wplątana w gałęzie heraldycznej wierzby Sallowów. Mimo to, wciąż była muzyką. Była Vanity. Mogła przebić się przez najmniejszą szczelinę, dotrzeć do uszu, które chciały słuchać.
— Marcel — głos brzmiał miękko i ciepło, choć wilgotnie, jak wilgotne były w tej chwili oczy i policzki Valerie. Porzuciwszy konwenanse dobrego wychowania, skróciła między nimi dystans, chcąc zamknąć chłopaka w swoich ramionach. Był od niej wyższy, właściwie sporo wyższy, wszystko przez to, że oboje byli drobni. Valerie nie miała dużo siły — chłopak mógł odskoczyć od niej, wyrwać się z uścisku ze sporą łatwością. Póki tego nie robił, ułożyła jedną dłoń na jego plecach, drugą na dole głowy, chcąc nakierować ją na własne ramię. Przytulić go tak, jak zasługiwał na to ten mały chłopiec, pozostawiony samemu sobie. — To nie twoja wina — szeptała przez łzy, pozornie bez związku z tym, co mówił jeszcze chwilę wcześniej. Dlaczego tak bardzo bolało ją serce, gdy widziała gotujące się w nim emocje? Spodziewała się przecież, że odmówi, była na to przygotowana. Powoli docierało do niej, że to nie odmowa — która nie padła przecież wprost, przynajmniej jeszcze — ją tak poruszyła. Współczuła mu, po prostu, jako matka, której nigdy w niej nie dostrzeże, bo będzie to znieważeniem pamięci jego mamy. — Ciii... — chciała zacząć się kołysać, ale nie wiedziała, na ile jej pozwoli. — Nie pozwolę mu cię skrzywdzić — z pewnością mógł czuć, jak drżało jej własne ciało, słychać to było w każdym mokrym od płaczu oddechu. — I sama tego nie zrobię. Obiecuję — powaga sytuacji nie nastrajała do żartów, Valerie doskonale o tym wiedziała. Obietnica ta bardzo długo chodziła jej po głowie, krążyła wokół serca, czekając na dogodną okazję do jej wypowiedzenia. Nawet, jeżeli nie zostanie przez niego przyjęta, będzie obowiązywać.
A ona zbyt roztrzęsiona, aby mu przerywać.
Słuchała więc go, historię przedstawioną przez Corneliusa odtwarzając jednocześnie z odłamków wspomnień sprzed kilku miesięcy. Im więcej pojawiało się szczegółów, tym szerzej otwierały się oczy Valerie, tym bardziej chciała objąć się ramionami, skulić i zniknąć. Bo to, o czym opowiadał Marcelius było po prostu nierealne. Okrutne i tragiczne. Ministerialna propaganda mówiła, że walczą z terrorystami. Jej mąż został odznaczony medalem za męstwo w boju, nie za torturowanie głupich nastolatków. Była zdolna usprawiedliwiać działania Corneliusa tak długo, jak dążyły one do zapewnienia im wszystkim bezpieczeństwa. Jak dłoń sprawiedliwości sięgała po mugolskie bandy szykujące kolejne stosy. Po rebeliantów gotowych iść na samobójczą misję, bo tyle im zostało po tym, jak nie mogli uczynić większej zmiany. Jeżeli koledzy Marceliusa byli równie rozsądni, jak on sam, zasługiwali na manto od ich ojców. Ale manto nie oznaczało ucięcia dłoni, manto nie oznaczało tortur, nie oznaczało zostawienia dziecka na śmierć, nie ważne, jak bardzo się go wstydziło. W tej krótkiej rozmowie blondyn odrzucał systematycznie wszystkie związki ze swoim ojcem, nie chciał mieć z nim żadnego kontaktu i nie mogła go za to winić. Oznaczało to również, że nie zagrażał jej potomstwu. Czemu więc kontaktu z nim szukał jej mąż?
Dlaczego nie powiedział jej o tym, jak wyglądało tamto spotkanie?
— Wiem, że był z inną kobietą, ale nie wiedziałam, że również tam byłeś — dolna warga zadrżała, zęby zacisnęły się na moment, przez co usta ułożyły się w kreskę. Wdech i wydech, nie mogła stracić przy nim kontroli, ale myśli wybiegały w kierunki, których się nie spodziewała. — Mamy domową skrzatkę. Wiedziałam, że twój ojciec jest gdzieś w tłumie, kazałam jej go znaleźć — zasługiwał na wyjaśnienia, myślał, że jego ojciec nie żyje. Lepiej było dowiedzieć się o okolicznościach jego ocalenia od macochy, niż spotkać żywego ojca przypadkiem. — Oboje zostawiliście się na śmierć — zauważyła niechętnie, wreszcie odwracając od niego wzrok. Jedna z dłoni przesunęła się na jej ramię, gładząc je w uspokajającym geście. Milczała, szukając ulgi, która nie nadchodziła, aż padły kolejne pytania. — Jest przyjacielem mojego starszego brata. Byłam jeszcze w szkole, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy — do tej pory czysty głos Valerie przycichł, stracił swoją barwę na rzecz delikatnego drżenia głosek. Przymknęła na chwilę powieki, nim zmusiła się, by spojrzeć na młodą twarz jeszcze raz. — Przypomnisz mi, ile masz lat? — gorycz rozlała się w jej ustach, miała czternaście lat, Cornelius dwadzieścia osiem. Marcelius musiał być już wtedy na świecie, czy w tamtej chwili, gdy po raz pierwszy westchnęła zauroczona przyjacielem brata, mieszkał on z nimi? Bawili się w cudowną, pełną rodzinę?
Oni bawić się nie będą. Nie mogli.
Słuchała więc wszystkiego, co mówił Marcelius, każde słowo przyjmując z coraz to bardziej wilgotnymi oczyma. Oddech przyspieszył, ale przy tym spłycił się wyraźnie. Było jej żal. Żal tego chłopaka, nie odpowiadał za swoich rodziców. Żal za dzieciństwo, którego — jak się wydawało — nie miał. Żal za jego słowa, przepełnione gniewem, które rozumiała gdzieś na poziomie czystej logiki, a które bolały rozczarowaniem; nie chciała przecież myśleć o śmierci Corneliusa, o swojej własnej tak samo, szukała tylko rozwiązania, jakiegoś planu, żeby jej dzieci nie zostały na świecie same.
Ale gdy zamrugała ponownie, nie widziała przed sobą dorosłego mężczyzny.
Widziała małego chłopca, który nie rozumiał, dlaczego taty nie było w domu. Którego życie stało się pasmem tragedii właśnie dlatego, że był synem człowieka, który nad wszystko inne kochał kontrolę i swoją wygodę. Czuła jego emocje, sama wplątana w gałęzie heraldycznej wierzby Sallowów. Mimo to, wciąż była muzyką. Była Vanity. Mogła przebić się przez najmniejszą szczelinę, dotrzeć do uszu, które chciały słuchać.
— Marcel — głos brzmiał miękko i ciepło, choć wilgotnie, jak wilgotne były w tej chwili oczy i policzki Valerie. Porzuciwszy konwenanse dobrego wychowania, skróciła między nimi dystans, chcąc zamknąć chłopaka w swoich ramionach. Był od niej wyższy, właściwie sporo wyższy, wszystko przez to, że oboje byli drobni. Valerie nie miała dużo siły — chłopak mógł odskoczyć od niej, wyrwać się z uścisku ze sporą łatwością. Póki tego nie robił, ułożyła jedną dłoń na jego plecach, drugą na dole głowy, chcąc nakierować ją na własne ramię. Przytulić go tak, jak zasługiwał na to ten mały chłopiec, pozostawiony samemu sobie. — To nie twoja wina — szeptała przez łzy, pozornie bez związku z tym, co mówił jeszcze chwilę wcześniej. Dlaczego tak bardzo bolało ją serce, gdy widziała gotujące się w nim emocje? Spodziewała się przecież, że odmówi, była na to przygotowana. Powoli docierało do niej, że to nie odmowa — która nie padła przecież wprost, przynajmniej jeszcze — ją tak poruszyła. Współczuła mu, po prostu, jako matka, której nigdy w niej nie dostrzeże, bo będzie to znieważeniem pamięci jego mamy. — Ciii... — chciała zacząć się kołysać, ale nie wiedziała, na ile jej pozwoli. — Nie pozwolę mu cię skrzywdzić — z pewnością mógł czuć, jak drżało jej własne ciało, słychać to było w każdym mokrym od płaczu oddechu. — I sama tego nie zrobię. Obiecuję — powaga sytuacji nie nastrajała do żartów, Valerie doskonale o tym wiedziała. Obietnica ta bardzo długo chodziła jej po głowie, krążyła wokół serca, czekając na dogodną okazję do jej wypowiedzenia. Nawet, jeżeli nie zostanie przez niego przyjęta, będzie obowiązywać.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Prychnął, bo gówno go obchodził jego dziadek. Bo brzmienie jego imienia podkreślało łączącą ich linię, na którą nie miał żadnego wpływu - jego ojciec ją odrzucił. To nawet nie była jego decyzja, chciał widzieć go martwego.
- Uznał?! Jestem jego potomkiem. Był z moją matką. A teraz... - A teraz co? Teraz miał ich w dupie, jego i mamę, przestał mamić się nadzieją, że znaczy dla ojca cokolwiek wiele miesięcy temu, Valerie rozgrzebywała te rany, wciskała w nie palce głęboko, każdym wspomnieniem czegokolwiek, co łączyło go z Sallowem. Nosił jego nazwisko, do cholery, choć im więcej mijało czasu, tym częściej zastanawiał się nad tym, czy jego ojciec w ogóle o tym wiedział. Mówiła, że wie wszystko, ale nie wiedziała nic. Nadzieję, pokręcił głową, on też miał nadzieję, kiedyś, kiedy kreślił rozpaczliwy list, sprowadzając na siebie te wszystkie okropne koszmary. Wbijał w nią spojrzenie nieprzerwanie przepełnione gniewem, oczywiście, że nie wiedziała, że tam był, bo jego durny ojciec nie chwali się, że jest sadystycznym chorym pojebem. Że żyje po to, żeby go dręczyć. Prześladować jak cień, nie ten rzucany przez słońce, ten, który wypełza z mroku. Cóż dziwnego było w jego obecności na festiwalu? Wszyscy w Londynie tam byli - o tym, że większość czasu bawił się w Weymouth, wiedzieć nie musiała i nie powinna. Pokręcił głową z niedowierzaniem. To przez nią. Przez nią wciąż żył. Zasługiwał na tamto, na grobowiec, zasługiwał na śmierć. Nie uronił za nim ani jednej łzy, nie po tym co zrobił.
- NIE PORÓWNUJ TEGO!!! - wrzasnął, aż z okolicznych gałęzi poderwały się ptaki, wyraźnie nie radząc sobie z tym, co się z nim działo, z chaosem, w jakim spętały się jego myśli, z niezrozumieniem, z kontrastem wobec tragizmu jego słów a jej spokojem. Nie rozumiała. Nie mogła zrozumieć, całe życie spędzając pewnie w miękkich jedwabiach i bogatych wnętrzach, w świecie tak innym niż jego, w świecie, na który skazała go obojętność ojca. Gdzie byłby dzisiaj, gdyby jego ojciec nigdy nie porzucił jego matki? Odrzucił ją jakby była śmieciem, który nic nie znaczył. Zranił, porzucił, raniąc ją podwójnie własną zdradą i jego - bo za brak ojca zawsze obwiniał matkę. Nie, ich czyny nie były w oczach Marcela równoważne, nigdy nie będą. To, co zrobił, nie spłaciło żadnego długu. Nie miał obowiązku rzucać się w wir ognia za tym gnojem, nie był mu nic winien. Sięgnął dłońmi skroni, odrzucając z twarzy przydługie włosy, wyczuwając pod palcami pulsujące żyły, dotyk tego nie koił. - Nie pamięta, ile mam lat? - spytał gorzko, z żalem, który boleśnie ściskał jego serce, wyciskając z niego resztki lepkiej krwi. Jego ojciec był skurwysynem. Nie chciał mieć w sobie jego krwi. Nie chciał być synem kogoś takiego jak on. - On nie ma przyjaciół - nie wiedział tego, ale w to właśnie wierzył, dla niego był smutnym starym i samotnym człowiekiem, niegodnym nigdy uśmiechu jego drogiej matki. Nie szanował jej tak jak powinien, dziś to wiedział, ale czasu nie mógł cofnąć. Nie dostrzegał wilgoci w oczach Valerie, przyszła powiadomić go o obowiązku krwi wobec jego ojca, kiedy jego ojciec wszystkie te obowiązki odrzucił wcześniej. Spodziewała się znaleźć u niego pocieszenie? Obietnicę, że zajmie się własnym bratem i jej dzieckiem - sobie obcym - tylko dlatego, że były częścią rodziny, z której go wyrzucono? Tylko dlatego, że ojciec uznał jej córkę w miejsce porzuconego syna? Zabrały to, co było należne jemu. Sama jej obecność tutaj, sama prośba, była bezczelna. Słyszał, jak wypowiadała jego imię, choć głos dobiegał go z daleka. Czuł jej ramiona, choć wydawały mu się zimne i odległe. Jej ramię pod swoją głową, drobne i obce. Nie poruszył się. Nie wykonał żadnego gestu, bezwolnie poddając się temu uściskowi, nie potrafiąc powstrzymać łzy, która spłynęła z zewnętrznego kącika jego oka. Czuł drżenie jej ciała, współodczuwanie cudzych emocji przychodziło mu naturalnie nawet wtedy, kiedy tego nie chciał. Słyszał drżący ton jej głosu, zacisnął powieki, ale to nie powstrzymało dalszych łez.
- Nie spyta o pozwolenie - Nie wierzył, by ta kobieta miała kontrolę nad jego ojcem. Jeśli wcześniej nie rozumiała nic z tego, co mówił, była naiwna. Nie poznała go tak dobrze jak on w trakcie tych kilku różniących ich spotkań. - Skrzywdzi ciebie - mówił dalej, dziwnie pusto, wciąż się od niej nie odsuwając. - Skrzywdzi twoją córkę - Nie miał co do tego wątpliwości. Nie mówił o niej jak o własnej siostrze, nie była nią. Była częścią rodziny, do której nie należał. Czy na pewno? Była też siostrą jego brata. Miała być. Kiedyś, za parę lat. Krew nigdy nie znaczyła dla niego tyle, co więzi, które sam sobie wybrał. Miał rodzinę gdzie indziej. Z Jimem też dzielił krew, łączyło go z nim więcej niż z nimi. - Skrzywdzi twojego syna - Mojego brata nie przeszło mu przez usta. - Skrzywdzi każdego i sprawi mu to frajdę - Bo właśnie taki był. Bo robił to dla zabawy.
Nie chciał, żeby skrzywdził jego brata tak, jak krzywdził jego.
- Uznał?! Jestem jego potomkiem. Był z moją matką. A teraz... - A teraz co? Teraz miał ich w dupie, jego i mamę, przestał mamić się nadzieją, że znaczy dla ojca cokolwiek wiele miesięcy temu, Valerie rozgrzebywała te rany, wciskała w nie palce głęboko, każdym wspomnieniem czegokolwiek, co łączyło go z Sallowem. Nosił jego nazwisko, do cholery, choć im więcej mijało czasu, tym częściej zastanawiał się nad tym, czy jego ojciec w ogóle o tym wiedział. Mówiła, że wie wszystko, ale nie wiedziała nic. Nadzieję, pokręcił głową, on też miał nadzieję, kiedyś, kiedy kreślił rozpaczliwy list, sprowadzając na siebie te wszystkie okropne koszmary. Wbijał w nią spojrzenie nieprzerwanie przepełnione gniewem, oczywiście, że nie wiedziała, że tam był, bo jego durny ojciec nie chwali się, że jest sadystycznym chorym pojebem. Że żyje po to, żeby go dręczyć. Prześladować jak cień, nie ten rzucany przez słońce, ten, który wypełza z mroku. Cóż dziwnego było w jego obecności na festiwalu? Wszyscy w Londynie tam byli - o tym, że większość czasu bawił się w Weymouth, wiedzieć nie musiała i nie powinna. Pokręcił głową z niedowierzaniem. To przez nią. Przez nią wciąż żył. Zasługiwał na tamto, na grobowiec, zasługiwał na śmierć. Nie uronił za nim ani jednej łzy, nie po tym co zrobił.
- NIE PORÓWNUJ TEGO!!! - wrzasnął, aż z okolicznych gałęzi poderwały się ptaki, wyraźnie nie radząc sobie z tym, co się z nim działo, z chaosem, w jakim spętały się jego myśli, z niezrozumieniem, z kontrastem wobec tragizmu jego słów a jej spokojem. Nie rozumiała. Nie mogła zrozumieć, całe życie spędzając pewnie w miękkich jedwabiach i bogatych wnętrzach, w świecie tak innym niż jego, w świecie, na który skazała go obojętność ojca. Gdzie byłby dzisiaj, gdyby jego ojciec nigdy nie porzucił jego matki? Odrzucił ją jakby była śmieciem, który nic nie znaczył. Zranił, porzucił, raniąc ją podwójnie własną zdradą i jego - bo za brak ojca zawsze obwiniał matkę. Nie, ich czyny nie były w oczach Marcela równoważne, nigdy nie będą. To, co zrobił, nie spłaciło żadnego długu. Nie miał obowiązku rzucać się w wir ognia za tym gnojem, nie był mu nic winien. Sięgnął dłońmi skroni, odrzucając z twarzy przydługie włosy, wyczuwając pod palcami pulsujące żyły, dotyk tego nie koił. - Nie pamięta, ile mam lat? - spytał gorzko, z żalem, który boleśnie ściskał jego serce, wyciskając z niego resztki lepkiej krwi. Jego ojciec był skurwysynem. Nie chciał mieć w sobie jego krwi. Nie chciał być synem kogoś takiego jak on. - On nie ma przyjaciół - nie wiedział tego, ale w to właśnie wierzył, dla niego był smutnym starym i samotnym człowiekiem, niegodnym nigdy uśmiechu jego drogiej matki. Nie szanował jej tak jak powinien, dziś to wiedział, ale czasu nie mógł cofnąć. Nie dostrzegał wilgoci w oczach Valerie, przyszła powiadomić go o obowiązku krwi wobec jego ojca, kiedy jego ojciec wszystkie te obowiązki odrzucił wcześniej. Spodziewała się znaleźć u niego pocieszenie? Obietnicę, że zajmie się własnym bratem i jej dzieckiem - sobie obcym - tylko dlatego, że były częścią rodziny, z której go wyrzucono? Tylko dlatego, że ojciec uznał jej córkę w miejsce porzuconego syna? Zabrały to, co było należne jemu. Sama jej obecność tutaj, sama prośba, była bezczelna. Słyszał, jak wypowiadała jego imię, choć głos dobiegał go z daleka. Czuł jej ramiona, choć wydawały mu się zimne i odległe. Jej ramię pod swoją głową, drobne i obce. Nie poruszył się. Nie wykonał żadnego gestu, bezwolnie poddając się temu uściskowi, nie potrafiąc powstrzymać łzy, która spłynęła z zewnętrznego kącika jego oka. Czuł drżenie jej ciała, współodczuwanie cudzych emocji przychodziło mu naturalnie nawet wtedy, kiedy tego nie chciał. Słyszał drżący ton jej głosu, zacisnął powieki, ale to nie powstrzymało dalszych łez.
- Nie spyta o pozwolenie - Nie wierzył, by ta kobieta miała kontrolę nad jego ojcem. Jeśli wcześniej nie rozumiała nic z tego, co mówił, była naiwna. Nie poznała go tak dobrze jak on w trakcie tych kilku różniących ich spotkań. - Skrzywdzi ciebie - mówił dalej, dziwnie pusto, wciąż się od niej nie odsuwając. - Skrzywdzi twoją córkę - Nie miał co do tego wątpliwości. Nie mówił o niej jak o własnej siostrze, nie była nią. Była częścią rodziny, do której nie należał. Czy na pewno? Była też siostrą jego brata. Miała być. Kiedyś, za parę lat. Krew nigdy nie znaczyła dla niego tyle, co więzi, które sam sobie wybrał. Miał rodzinę gdzie indziej. Z Jimem też dzielił krew, łączyło go z nim więcej niż z nimi. - Skrzywdzi twojego syna - Mojego brata nie przeszło mu przez usta. - Skrzywdzi każdego i sprawi mu to frajdę - Bo właśnie taki był. Bo robił to dla zabawy.
Nie chciał, żeby skrzywdził jego brata tak, jak krzywdził jego.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie mogła powstrzymać się od zaciśnięcia warg, gdy wspomniał, że jej mąż był z jego matką. Tym razem nie robiła tego jednak w żadnym stopniu z zazdrości. Słowa same cisnęły się jej na usta — Twoi rodzice nie byli małżeństwem, właśnie dlatego cię uznał — logika nakazywałaby wytłumaczyć młodemu mężczyźnie to, jak wyglądał jego status. Że nadanie mu nazwiska Sallow było wyłącznie wyrazem dobrej woli Corneliusa. Ale czy przyniosłoby to jakikolwiek skutek poza nieprzyjemną prawdą? Nie. Nikt nie chciał myśleć o sobie jako o bękarcie, nawet jeżeli była to prawda. Niektórzy z nich mówili sobie, że bękarty powstawały z miłości, a dzieci spłodzone w małżeństwie z obowiązku, ale było to według Valerie tylko miękkie kłamstwo mające złagodzić ból egzystencji spowodowany błędami popełnionymi przez rodziców.
Powinna była mu o tym przypomnieć. Zachować się racjonalnie, dobro własnych dzieci przedkładając na emocje byle bękarta. Przypomnieć mu, że gdyby jego ojciec kochał i szanował jego matkę, ożeniłby się z nią i wychował syna tak, jak należy, ale zamiast tego oddał się jej. Jej i jej córce, jej i ich dziecku. Wobec wcześniejszych słów Marceliusa, będących nożem rozrywającym płócienny worek chowanych w pośpiechu wątpliwości, pozwalających na wypłynięcie ich na wierzch myśli Valerie — nie potrafiła być rozsądna. Nie potrafiła być chłodna i kalkulująca, choć doskonale wiedziała, że tego właśnie oczekiwałby od niej mąż. Tak byłoby łatwiej rozejść się macosze i pasierbowi, bo pogrążenie się w burzy własnych emocji bez ich zaadresowania było wygodną ścieżką. Wygodnie było zrzucić winę na drugą osobę, ale Valerie, och, Valerie czuła, że nie mogła pozwolić swym emocjom popłynąć. Nie mogła skrzywdzić drobnego blondyna, wcale nie dlatego, że widziała w nim jakieś przedziwnie zakrzywione, ale swoje odbicie. Milczała więc dalej, przyjmując gniewne spojrzenie, nie próbując przed nim uciekać. Uciekać zresztą nie było gdzie. Myślała, że sobie poradzi, że potrafi wyciszyć się na tyle, aby utrzymać przy nim godność tak długo, aż nie zniknie z jej oczu.
Och, jak bardzo się myliła.
Wrzask, który rozlał się po pustej przestrzeni między nimi nie był wrzaskiem małego dziecka. Nie był też wrzaskiem kobiety, należał do dorosłego, rozgniewanego mężczyzny. Blondyn nie mógł tego wiedzieć, zdradziła się z tym lękiem tylko Corneliusowi; lękiem przed rozgniewanymi mężczyznami nabytym przez niemalże dekadę spędzoną w Niemczech, pod butem pierwszego męża. Męski krzyk był zawsze zapowiedzią ciężkiej kary, zawsze zwiastował to, przed czym nie potrafiła się obronić, choć zawsze próbowała. W jednym momencie wachlarz i trzymana dotychczas na nadgarstku torebka upadły na ziemię, a sama Valerie, obejmując w pierwszym odruchu brzuch, pochyliła się prędko, zbyt prędko, aby uznać to za przypadek. Cała reakcja zresztą wydawała się być zbyt przesadzona, jeżeli chodzi o zachowanie krzyczącego, dodając zachowaniom madame Sallow jeszcze mocniejszego wrażenia wyćwiczenia. Jakby podobne sytuacje działy się wcześniej i niosły za sobą dalsze, bolesne konsekwencje. Ciszę, niemalże martwą, która rozpostarła się między nimi po odlocie ptaków, przerwało stłumione łkanie, pochodzące z wewnątrz ciała, przebijające się przez zaciśnięte mocno szczęki i usta. Dopiero gdy kolejna fala bólu nie następowała, Valerie podniosła się, od razu obracając się plecami do Marceliusa. Nie powinien tego widzieć. Nie powinien widzieć też łez, które bezgłośnie spłynęły po jej policzkach, a starte zostały szybko przez dotknięcie opuszkami palców. Wiedziała, jak robić to tak, aby nie naruszyć drogiego makijażu.
Dlatego z odpowiedzią musiał czekać dłużej, ta nadeszła dopiero po kilkudziesięciu sekundach, w których trakcie śpiewaczka skupiała się na doprowadzeniu swego oddechu do normalności. Długoletnie ćwiczenia nad nim skróciły zazwyczaj dłuższy okres rekonwalescencji na tyle, aby mogła mu odpowiedzieć — Nie mówił mi, ile masz lat — sprostowało jego założenie, powoli i znacznie ciszej niż wcześniej, aby mieć jak najlepszą kontrolę nad swoim głosem. Na kolejne słowa wzniosła spojrzenie w górę, pomiędzy ogołocone z liści, poskręcane gałęzie, aż nie sięgła nim szarego błękitu nieba. Niewiele o nim wiesz, przemknęło jej przez myśl, lecz w strachu przed ponownym zdenerwowaniem chłopaka nie wypowiedziała tego na głos. Nie potrzebował tej wiedzy. Miał swój obraz ojca, obraz, którym dzielił się z nią, raczej nie wspaniałomyślnie, ale wystarczająco ochoczo, aby w kobiecym sercu zasiać ziarna tak wątpliwości, jak i współczucia. W złości i smutku do niczego nie dojdą. Tego dnia padło już za dużo gniewnych słów.
Przesuwała więc dłonią po jego plecach, korzystając z tego, że się nie wyrywał. Wydawało jej się, że coś mokrego spadło na rękaw jej sukni, ale po chwili nie liczyło się nic. Bo każde kolejne słowo Marceliusa było jak sztylet wbijany w raz za razem w trzewia, przekręcany z zapamiętaniem; do tego stopnia, że w chaosie własnych myśli zaczęła zastanawiać się, czy wszystko to miało być ostrzeżeniem, czy miało na celu wzbudzenie w niej jeszcze większego strachu. Nie potrafiła powstrzymać ciała od drżenia, nie potrafiła też powiedzieć mu, żeby przestał mówić.
Nie. Jakaś część niej chciała usłyszeć wszystko, co miał do powiedzenia.
— Wyrzuć to z siebie — jej głos brzmiał słabo, lecz siła uścisku nie zmniejszała się, a dłoń wciąż gładziła plecy. — Wszystko, co czujesz, co myślisz. Będzie ci lżej — dodała, starając się zrobić wszystko, aby utrzymać przynajmniej pozory spokoju.
Powinna była mu o tym przypomnieć. Zachować się racjonalnie, dobro własnych dzieci przedkładając na emocje byle bękarta. Przypomnieć mu, że gdyby jego ojciec kochał i szanował jego matkę, ożeniłby się z nią i wychował syna tak, jak należy, ale zamiast tego oddał się jej. Jej i jej córce, jej i ich dziecku. Wobec wcześniejszych słów Marceliusa, będących nożem rozrywającym płócienny worek chowanych w pośpiechu wątpliwości, pozwalających na wypłynięcie ich na wierzch myśli Valerie — nie potrafiła być rozsądna. Nie potrafiła być chłodna i kalkulująca, choć doskonale wiedziała, że tego właśnie oczekiwałby od niej mąż. Tak byłoby łatwiej rozejść się macosze i pasierbowi, bo pogrążenie się w burzy własnych emocji bez ich zaadresowania było wygodną ścieżką. Wygodnie było zrzucić winę na drugą osobę, ale Valerie, och, Valerie czuła, że nie mogła pozwolić swym emocjom popłynąć. Nie mogła skrzywdzić drobnego blondyna, wcale nie dlatego, że widziała w nim jakieś przedziwnie zakrzywione, ale swoje odbicie. Milczała więc dalej, przyjmując gniewne spojrzenie, nie próbując przed nim uciekać. Uciekać zresztą nie było gdzie. Myślała, że sobie poradzi, że potrafi wyciszyć się na tyle, aby utrzymać przy nim godność tak długo, aż nie zniknie z jej oczu.
Och, jak bardzo się myliła.
Wrzask, który rozlał się po pustej przestrzeni między nimi nie był wrzaskiem małego dziecka. Nie był też wrzaskiem kobiety, należał do dorosłego, rozgniewanego mężczyzny. Blondyn nie mógł tego wiedzieć, zdradziła się z tym lękiem tylko Corneliusowi; lękiem przed rozgniewanymi mężczyznami nabytym przez niemalże dekadę spędzoną w Niemczech, pod butem pierwszego męża. Męski krzyk był zawsze zapowiedzią ciężkiej kary, zawsze zwiastował to, przed czym nie potrafiła się obronić, choć zawsze próbowała. W jednym momencie wachlarz i trzymana dotychczas na nadgarstku torebka upadły na ziemię, a sama Valerie, obejmując w pierwszym odruchu brzuch, pochyliła się prędko, zbyt prędko, aby uznać to za przypadek. Cała reakcja zresztą wydawała się być zbyt przesadzona, jeżeli chodzi o zachowanie krzyczącego, dodając zachowaniom madame Sallow jeszcze mocniejszego wrażenia wyćwiczenia. Jakby podobne sytuacje działy się wcześniej i niosły za sobą dalsze, bolesne konsekwencje. Ciszę, niemalże martwą, która rozpostarła się między nimi po odlocie ptaków, przerwało stłumione łkanie, pochodzące z wewnątrz ciała, przebijające się przez zaciśnięte mocno szczęki i usta. Dopiero gdy kolejna fala bólu nie następowała, Valerie podniosła się, od razu obracając się plecami do Marceliusa. Nie powinien tego widzieć. Nie powinien widzieć też łez, które bezgłośnie spłynęły po jej policzkach, a starte zostały szybko przez dotknięcie opuszkami palców. Wiedziała, jak robić to tak, aby nie naruszyć drogiego makijażu.
Dlatego z odpowiedzią musiał czekać dłużej, ta nadeszła dopiero po kilkudziesięciu sekundach, w których trakcie śpiewaczka skupiała się na doprowadzeniu swego oddechu do normalności. Długoletnie ćwiczenia nad nim skróciły zazwyczaj dłuższy okres rekonwalescencji na tyle, aby mogła mu odpowiedzieć — Nie mówił mi, ile masz lat — sprostowało jego założenie, powoli i znacznie ciszej niż wcześniej, aby mieć jak najlepszą kontrolę nad swoim głosem. Na kolejne słowa wzniosła spojrzenie w górę, pomiędzy ogołocone z liści, poskręcane gałęzie, aż nie sięgła nim szarego błękitu nieba. Niewiele o nim wiesz, przemknęło jej przez myśl, lecz w strachu przed ponownym zdenerwowaniem chłopaka nie wypowiedziała tego na głos. Nie potrzebował tej wiedzy. Miał swój obraz ojca, obraz, którym dzielił się z nią, raczej nie wspaniałomyślnie, ale wystarczająco ochoczo, aby w kobiecym sercu zasiać ziarna tak wątpliwości, jak i współczucia. W złości i smutku do niczego nie dojdą. Tego dnia padło już za dużo gniewnych słów.
Przesuwała więc dłonią po jego plecach, korzystając z tego, że się nie wyrywał. Wydawało jej się, że coś mokrego spadło na rękaw jej sukni, ale po chwili nie liczyło się nic. Bo każde kolejne słowo Marceliusa było jak sztylet wbijany w raz za razem w trzewia, przekręcany z zapamiętaniem; do tego stopnia, że w chaosie własnych myśli zaczęła zastanawiać się, czy wszystko to miało być ostrzeżeniem, czy miało na celu wzbudzenie w niej jeszcze większego strachu. Nie potrafiła powstrzymać ciała od drżenia, nie potrafiła też powiedzieć mu, żeby przestał mówić.
Nie. Jakaś część niej chciała usłyszeć wszystko, co miał do powiedzenia.
— Wyrzuć to z siebie — jej głos brzmiał słabo, lecz siła uścisku nie zmniejszała się, a dłoń wciąż gładziła plecy. — Wszystko, co czujesz, co myślisz. Będzie ci lżej — dodała, starając się zrobić wszystko, aby utrzymać przynajmniej pozory spokoju.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie rozumiał, dlaczego to robili. Po co się za nim uganiali, dlaczego nie dawali mu spokoju, popełnił błąd raz, wysyłając ojcu list, odkąd dowiedział się, kim jest, nie szukał z nim kontaktu. Ale jego ojciec nie odpuszczał, jakby chciał zamienić jego życie w piekło dla zabawy, jakby nie wystarczało mu to, co już zrobił. A teraz ona - czego oczekiwała po tym spotkaniu? Że rzuci się na nią z wdzięcznością za to, że pozwolili mu wciąż żyć? Nie potrzebował na to ich pozwolenia. Na nic nie potrzebował ich pozwolenia, był człowiekiem, był czarodziejem i daleko mu było do pokornego. Nie wiedzieli, że należał do buntowników walczących o lepszy świat, świat pozbawiony takich zwyrodnialców jak cała ich szczęśliwa rodzina. Miał w głowie mętlik, jak każdy chciał mieć rodzinę, jak każdy chłopiec chciał mieć ojca, ale ojciec odrzucił go sam - próbował go zamordować - co miały na celu próby wybielenia go w jego oczach? Sądzili, że zapomni? Zapomni, że mu to zrobił? Dlaczego, dlatego tylko, że okazało się, że mógł być im potrzebny? Nie odpowiedziała mu, ale to właśnie czuł - czuł, że traktowali go jako kogoś pozbawionego znaczenia tylko dlatego, że jego matka była tym, kim była, była mugolką. Ale on matkę kochał. Kochał i szanował, nawet jeśli część wspólnych spraw mógł zrozumieć dopiero po jej śmierci. Dołączył do Zakonu Feniksa właśnie dlatego, że o tym wiedział. O tym, że jedno życie nie było mniej warte od drugiego. O tym, że jego życie należało do niego i tylko do niego, a to, co postanowi o nim jego ojciec, nie miało żadnego znaczenia. Nie był mu nic winien. Nie był nic winien nikomu.
Nie odpowiedział jej, ile miał lat, jakby miało być to ostatnim, co pozwalało mu zachować jakąkolwiek kontrolę.
Gniewne spojrzenie nie złagodniało gdy dostrzegł jej panikę, bała się, bo ją ostrzegał, chciał ją ostrzec, chciał zobaczyć ten strach: jej słowa doprowadzały go na krawędź tego, co potrafił znieść, jej słowa biegły zbyt daleko. Porównanie tego, co zrobił mu ojciec - wtedy, gdy przyszedł do niego po to tylko, żeby popatrzeć, jak torturują go za czyny, których nie popełnił i dołożyć do tych tortur swoje trzy grosze, samemu torturując Jima - do tego, że on sam odmówił mu pomocy, było zupełnie nie na miejscu. Zostawił ojca na śmierć, bo jego ojciec na nic innego nie zasługiwał. Bo był żałosnym skrawkiem ludzkiego istnienia, padalcem, gnidą, szkodnikiem, którego nosił w sobie i nie chciał być takim jak on. Czy sugerowała, że był? Czy był? Miał w głowie mętlik, chaotyczne myśli splatały się w nierówny ścieg niedopasowanych do siebie wzorów.
Dotyk łagodnie koił te myśli, wyrównywał kanciaste hafty, ale serce wciąż biło zbyt mocno i zbyt szybko, a w uszach wciąż szumiała krew. Pisk, który słyszał, nie zelżał, odcinał go od rzeczywistości, pozwalając rozpłynąć się w bezkresie porażającej nicości - bo myśli ostatecznie wstrzymał bieg i zastygły w bezruchu, nie znając kierunku, którym powinny podążyć. Nie wykonał w jej kierunku wciąż żadnego gestu, nie odezwał się ni słowem, bo nie potrafił. Chciała, żeby wyrzucił swoje myśli na głos, ale on sam ich nie znał ani nie rozumiał. To właśnie wprowadzali w jego życie za każdym razem, jak się pojawiali, nieporządek. Chaos. Pustkę. Nie rozumiał ich. Kilka łez spłynęło z oczu mimowolnie, drżące usta zacisnęły się w wąską kreskę, gdy próbował je osuszyć.
- Dlaczego miałbym się na to zgodzić? - spytał głucho zamiast tego, bo naprawdę chciał zrozumieć. Dlaczego miałby czuć się odpowiedzialny za rodzinę, która go nie chciała? Za rodzinę, której nie był częścią? Za drugiego syna własnego ojca, który nie chciał go jako syna? Który znęcał się nad nim, który bezdusznie patrzył na jego śmierć, który torturował Jima po to tylko, żeby zniszczyć własnego syna? Czy mógł sądzić, że z bratem łączyło go cokolwiek? Krew - tylko krew - czy krew cokolwiek w życiu znaczyła? Nie wiedział, nie miał rodziny. Słyszał to z opowieści innych, nie znał z własnego życia. Widział siłę romskiej krwi i trochę im zazdrościł tej solidarności, żyli na Arenie razem, ale nie czuli się za siebie wzajemnie odpowiedzialni. Żyli razem, czasem przez lata, czasem tylko przez tygodnie.
Bo kierował nimi wybór, nie obowiązek.
Całym jego życiem kierował wybór, nie obowiązek.
Nie odpowiedział jej, ile miał lat, jakby miało być to ostatnim, co pozwalało mu zachować jakąkolwiek kontrolę.
Gniewne spojrzenie nie złagodniało gdy dostrzegł jej panikę, bała się, bo ją ostrzegał, chciał ją ostrzec, chciał zobaczyć ten strach: jej słowa doprowadzały go na krawędź tego, co potrafił znieść, jej słowa biegły zbyt daleko. Porównanie tego, co zrobił mu ojciec - wtedy, gdy przyszedł do niego po to tylko, żeby popatrzeć, jak torturują go za czyny, których nie popełnił i dołożyć do tych tortur swoje trzy grosze, samemu torturując Jima - do tego, że on sam odmówił mu pomocy, było zupełnie nie na miejscu. Zostawił ojca na śmierć, bo jego ojciec na nic innego nie zasługiwał. Bo był żałosnym skrawkiem ludzkiego istnienia, padalcem, gnidą, szkodnikiem, którego nosił w sobie i nie chciał być takim jak on. Czy sugerowała, że był? Czy był? Miał w głowie mętlik, chaotyczne myśli splatały się w nierówny ścieg niedopasowanych do siebie wzorów.
Dotyk łagodnie koił te myśli, wyrównywał kanciaste hafty, ale serce wciąż biło zbyt mocno i zbyt szybko, a w uszach wciąż szumiała krew. Pisk, który słyszał, nie zelżał, odcinał go od rzeczywistości, pozwalając rozpłynąć się w bezkresie porażającej nicości - bo myśli ostatecznie wstrzymał bieg i zastygły w bezruchu, nie znając kierunku, którym powinny podążyć. Nie wykonał w jej kierunku wciąż żadnego gestu, nie odezwał się ni słowem, bo nie potrafił. Chciała, żeby wyrzucił swoje myśli na głos, ale on sam ich nie znał ani nie rozumiał. To właśnie wprowadzali w jego życie za każdym razem, jak się pojawiali, nieporządek. Chaos. Pustkę. Nie rozumiał ich. Kilka łez spłynęło z oczu mimowolnie, drżące usta zacisnęły się w wąską kreskę, gdy próbował je osuszyć.
- Dlaczego miałbym się na to zgodzić? - spytał głucho zamiast tego, bo naprawdę chciał zrozumieć. Dlaczego miałby czuć się odpowiedzialny za rodzinę, która go nie chciała? Za rodzinę, której nie był częścią? Za drugiego syna własnego ojca, który nie chciał go jako syna? Który znęcał się nad nim, który bezdusznie patrzył na jego śmierć, który torturował Jima po to tylko, żeby zniszczyć własnego syna? Czy mógł sądzić, że z bratem łączyło go cokolwiek? Krew - tylko krew - czy krew cokolwiek w życiu znaczyła? Nie wiedział, nie miał rodziny. Słyszał to z opowieści innych, nie znał z własnego życia. Widział siłę romskiej krwi i trochę im zazdrościł tej solidarności, żyli na Arenie razem, ale nie czuli się za siebie wzajemnie odpowiedzialni. Żyli razem, czasem przez lata, czasem tylko przez tygodnie.
Bo kierował nimi wybór, nie obowiązek.
Całym jego życiem kierował wybór, nie obowiązek.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie powinna być na niego zła. Nie powinna była oczekiwać niczego poza złością, tak się jej przynajmniej wydawało. Nie miała przecież doświadczenia w postępowaniu z chłopcami w jego wieku — nie, gdy nie miała ich uwodzić, nie, gdy natura matki podpowiadała jej, że powinna traktować go jako własnego syna z krwi, choć nim nie był i nigdy nie będzie. Ale mimo wszystko nie mogła powstrzymać się przed gorzkim poczuciem rozczarowania. To wszystko był jej problem, jej wymagania nałożone na nieświadomego młodego chłopaka, bez wiedzy jego ojca, a jej męża. Ale myślała, że skoro pojawi się tu sama, skoro zagwarantuje mu, że ojciec się nie dowie, ten będzie bardziej skłonny do dostrzeżenia jej zamiarów. Do sięgnięcia po wyciągniętą w jego stronę rękę. Nie domyślała się, choć powinna, że wiele mostów za nią, bez jej wiedzy i zgody spalił nikt inny, jak jej mąż. Gdy docierała do niej pełnia wagi relacji łączącej Corneliusa i Marceliusa, czuła się z tą wiedzą coraz to bardziej nieswojo. Bo to wszystko nie powinno mieć miejsca. Łatwo było mówić z niechęcią o istocie bękarciego syna, którego krew pozostawiała wiele do życzenia; hipokryzja wychodziła na wierzch, dopiero gdy stanęła z nim twarzą w twarz, gniewne spojrzenie jasnych oczu sprawiało, że poczęła się zastanawiać, czy i jej syn kiedyś spojrzy na nią w ten sposób, a sama myśl uderzyła w nią tak silnie, że przez moment nie mogła złapać oddechu. Przymknęła więc powieki, chcąc przynajmniej na moment uwolnić się od tego uczucia, niech tkwią w ciszy, ją potrafiła zagłuszyć we własnej głowie, potrafiła zagłuszyć też w rzeczywistości, ale... Czemu nie chciała tego robić? Jej własny ojciec załatwiał wszystko krzykiem i doczekał się neurotycznego, niemogącego skupić swojej uwagi na niczym najstarszego syna, synów średnich, z których jeden z całą pewnością był patologicznym kłamcą, a drugi miał problemy z agresją oraz córkę, która tylko adorowana przez innych mogła czuć się w jakikolwiek sposób wartościowa. Nie chciała być taka jak on, nie chciała powielać jego błędów, nie chciała być zakładnikiem dziedzictwa swojej krwi, choć prędzej czy później będzie musiała znów zaczerpnąć do źródła, intensywna gratyfikacja najszybciej przychodziła ze sceny. Za kilka dni występ.
Nie teraz, nie teraz..., próbowała odrzucić od siebie te myśli; były bezpieczne i spokojne, ale nie zasługiwała teraz na jedno ni drugie. To Marcelius... Marcel potrzebował pomocy, chyba, tak wydawało się kobiecie, która nigdy nie mogła obcować z pełnią swych ekspresji bez ryzyka zostania nazwaną histeryczką. Nie potrafiła też odpowiednio nazwać owych emocji w mężczyznach, może gdyby bardziej zwracała uwagę na towarzyszących jej aktorów potrafiłaby bardziej z nimi empatyzować. Teraz musiała polegać wyłącznie na swojej intuicji. Dlatego nie przestawała go głaskać po plecach, póki się nie wyrywał, w sercu tliła się nadzieja, że sytuacja się nie pogorszy. Nie, żeby było na to wiele przestrzeni, ale... To zawsze jakiś sukces.
— Proszę cię ja, a nie twój ojciec — nie była jego przedłużeniem, choć z zewnątrz mogło tak wyglądać. Może nawet do dziś tak było. Ale słowa Marcela nie pozostawały bez odpowiedzi, choć ta rozbrzmiewała — i rozbrzmiewać będzie — w środku Valerie Sallow. — I do niczego nie zmuszam. Chcę tylko, żebyś wiedział, że dzieci nie są niczemu winne. Żadna, nawet najgorsza przewina rodziców nie powinna wpływać na to, jak ich odbierasz — jasna dłoń powoli przesunęła po włosach chłopaka, mógłby przejść się do fryzjera. — Tak samo, jak ty nie nosisz winy ojca — choć jesteście do siebie momentami przerażająco podobni — A ja nie prosiłabym cię o tak dużą przysługę, gdybym ci nie ufała. Niemniej jednak, nie musisz decydować tu i teraz — dłoń zsunęła się na jego ramię; wyplątała go z objęć, cofając się o krok. — Przemyśl proszę wszystko, co dziś między nami padło, ja zrobię to samo. I wrócę tu, za równy miesiąc, o tej samej porze. Wtedy, jeżeli będziesz chciał, będziesz mógł przekazać mi swoją decyzję. Jeżeli się nie stawisz, uznam to za odmowę.
Dopiero teraz otarła wilgotne policzki z łez, zadzierając — chyba z przyzwyczajenia — brodę do góry. Krótkie westchnienie wydostało się spomiędzy czerwieni warg, gdy obracała się na pięcie, by ruszyć w swoją stronę. Przestąpiła ledwie kilka kroków, nim obejrzała się za siebie jeszcze raz. Chłodny błękit spojrzenia w chłodny błękit spojrzenia.
— Postaraj się do tego czasu nie wpaść w kłopoty. A jeżeli będziesz czegoś potrzebował, odnajdziesz mnie w Teatrze Palladium.
| z/t x2?
Nie teraz, nie teraz..., próbowała odrzucić od siebie te myśli; były bezpieczne i spokojne, ale nie zasługiwała teraz na jedno ni drugie. To Marcelius... Marcel potrzebował pomocy, chyba, tak wydawało się kobiecie, która nigdy nie mogła obcować z pełnią swych ekspresji bez ryzyka zostania nazwaną histeryczką. Nie potrafiła też odpowiednio nazwać owych emocji w mężczyznach, może gdyby bardziej zwracała uwagę na towarzyszących jej aktorów potrafiłaby bardziej z nimi empatyzować. Teraz musiała polegać wyłącznie na swojej intuicji. Dlatego nie przestawała go głaskać po plecach, póki się nie wyrywał, w sercu tliła się nadzieja, że sytuacja się nie pogorszy. Nie, żeby było na to wiele przestrzeni, ale... To zawsze jakiś sukces.
— Proszę cię ja, a nie twój ojciec — nie była jego przedłużeniem, choć z zewnątrz mogło tak wyglądać. Może nawet do dziś tak było. Ale słowa Marcela nie pozostawały bez odpowiedzi, choć ta rozbrzmiewała — i rozbrzmiewać będzie — w środku Valerie Sallow. — I do niczego nie zmuszam. Chcę tylko, żebyś wiedział, że dzieci nie są niczemu winne. Żadna, nawet najgorsza przewina rodziców nie powinna wpływać na to, jak ich odbierasz — jasna dłoń powoli przesunęła po włosach chłopaka, mógłby przejść się do fryzjera. — Tak samo, jak ty nie nosisz winy ojca — choć jesteście do siebie momentami przerażająco podobni — A ja nie prosiłabym cię o tak dużą przysługę, gdybym ci nie ufała. Niemniej jednak, nie musisz decydować tu i teraz — dłoń zsunęła się na jego ramię; wyplątała go z objęć, cofając się o krok. — Przemyśl proszę wszystko, co dziś między nami padło, ja zrobię to samo. I wrócę tu, za równy miesiąc, o tej samej porze. Wtedy, jeżeli będziesz chciał, będziesz mógł przekazać mi swoją decyzję. Jeżeli się nie stawisz, uznam to za odmowę.
Dopiero teraz otarła wilgotne policzki z łez, zadzierając — chyba z przyzwyczajenia — brodę do góry. Krótkie westchnienie wydostało się spomiędzy czerwieni warg, gdy obracała się na pięcie, by ruszyć w swoją stronę. Przestąpiła ledwie kilka kroków, nim obejrzała się za siebie jeszcze raz. Chłodny błękit spojrzenia w chłodny błękit spojrzenia.
— Postaraj się do tego czasu nie wpaść w kłopoty. A jeżeli będziesz czegoś potrzebował, odnajdziesz mnie w Teatrze Palladium.
| z/t x2?
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 21 z 21 • 1 ... 12 ... 19, 20, 21
Malinowy las
Szybka odpowiedź