Malinowy las
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 28.08.18 20:17, w całości zmieniany 2 razy
- Jak to znosisz? - spytał dość głucho, choć silił się na lżejszy ton, przez co krótkie pytanie wybrzmiało między nimi groteskowo. Jak zgniła landrynka. Albo herbatnik z uwięzionym w masie czekoladowej robakiem. Wright jeszcze mocniej zacisnął dłonie na siekierze, obchodząc drzewo z drugiej strony, tak, by móc lepiej obserwować poczynania Foxa, zarówno te fizyczne, jak i werbalne. Chciał wiedzieć, jak radzi sobie z tym całym bajzlem, z obserwowaniem umierających ludzi, z rozsypującym się czarodziejskim światem - i jak wykorzystuje narzędzie do wycinki drzewa. Obydwie kwestie były równie istotne, obydwie ważne dla nich: i dla Zakonu.
- Musisz bardziej wyprostować plecy i uderzać mniej więcej w tym miejscu - pouczył go, kopiąc obcasem potwornie zabłoconego buta w swój pień, by pokazać w jakim miejscu najwygodniej nadwyrężyć stabilność drzewa. Kudłacz uznał ten wygibas za zabawę, zaczął więc skakać pomiędzy Foxem a Wrightem, podszczypując mężczyzn za nogawki spodni, co nieco utrudniało zabawę w małego drwala. I pełne zachowanie powagi; Ben westchnął ciężko. Nigdy nie sądził, że będzie przebywał ze swoim najlepszym przyjacielem pełen tak intensywnych, chmurnych uczuć - zamiast nonszalancko gawędzić o pierdołach, ognistej, wynikach Jastrzębi, panienkach oraz niewybrednych żartach. Czasy się zmieniały. Ludzie - także, ale pomimo całego chaosu, Wright czuł do niedoszłego Malfoya niezmiennie tę samą, braterską mieszankę uczuć. Przywiązania, troski i prawdziwej miłości, takiej, którą darzył rodzeństwem - i która jeszcze nigdy go nie zraniła ani zawiodła. A to należało w tym parszywym świecie do rzadkości.
- Gąsiora? Hereward był gęsią? - zdumiał się, skutecznie odciągnięty od niewesołych myśli wizją poważanego profesora fruwającego nad areną oraz dziobiącego Lisa w tyłek. Udało mu się nawet zachichotać pod nosem, musiał być to widok niesłychanie zabawny, przynajmniej dla osoby postronnej, która nie wiedziała o winie spoczywającej na barkach obydwu dokazujących pojedynkowiczów. Wright zamachnął się mocniej, kilkukrotnie, napinając mocno mięśnie barków i ramion. Drzewo zachwiało się gwałtownie, ale jeszcze nie przerwało swego rdzenia - Jaimie i tak gwizdnął ostro na Kudłacza, by przywołać go do nogi - nie chciał, by te skończył jak marmolada rozgnieciona przyszłym materiałem pod budowę chaty. - Pieruńsko charakterną mam tę siostrę, ale kocham ją i tak - odpowiedział, powracając tematem do Hannah. Ponownie zerknął pytająco na Foxa, zachęcając go wytrzeszczeniem piwnych oczu do kontynuowania tematu. Ciągle nie rozumiał, do czego tak sprytnie skrada się Freddie. - Bardziej niżbym chciał? Ja chcę, żeby ona się tak zaangażowała. Całą sobą. Znasz Wrightów, idź na całość, albo wracaj do maminej kuchni szorować garnki - przytoczył nieco zardzewiałe przysłowie, finalnie posyłając siekierę na drzewo - a drzewo, z hukiem, opadło na miękką, wilgotną od deszczu ziemię, bezpiecznie omijając inne modrzewie. - Jest silna, jest dobra, jest dzielna. Niczego więcej jej nie potrzeba - oprócz, no, informacji, które przez moje braki w retoretyce, brzmią trochę sekciarsko - kontynuował, szczerze przyznając się do własnych niepowodzeń. Ufał Foxowi i dlatego też powierzał mu swoją siostrę: a także siekierę, nie bojąc się, że ten pozbawi się własnej kończyny albo głowy. To byłoby więcej niż przykre. Ben podszedł do przewróconego drzewa, przyglądając się mu uważnie, sprawdzając pień i słoje - zerknął jednak przez ramię ponownie, wyczekująco; nie wiedział, ile czasu spędził na łomotaniu ostrzem w drzewo, ale był pewien, że Fox wykorzystał tę chwilę na namysł. I powstrzymanie się od finalnej odpowiedzi; coś było nie tak z tym młodzieńcem w Hogwarcie, kryło się tam coś jeszcze. A wstrzemięźliwość nigdy nie była domeną jego Freddiego. - Mugol. Sprawy. No? - zachęcił go niezwykle uprzejmie do kontynuowania opowieści. - Przecież widzę, że to coś większego. Mów - rzucił gromko, jak wtedy, gdy uporczywie próbował dowiedzieć się, kto też skradł serce hogwarckiego casanowy, błyskającego zębiskami ze stanowiska komentatora - a Fox doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Ben nie odpuszcza wydobywania takich sekretów ze swojego przyjaciela.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Nie spałem już od wielu dni – a jeśli sen łaskawie przychodził, to tylko na chwilę, dręcząc mnie koszmarami, które zapętlały w nieskończoność obraz przeklętej skrzyni. Choć może z tego zmęczenia zacząłem już śnić na jawie, lub też moje własne sumienie nie pozwalało mi zaznać spokoju, powołując senne mary do życia nawet wtedy, gdy byłem daleko poza zasięgiem ramion Morfeusza.
- Wcale – wyznałem gorzko, obnażając przed tobą swoją największą słabość. Coraz trudniej przychodziło mi granie dobrej miny do złej gry, a zmowa milczenia była jak niewygodny kaganiec, siłą wciśnięty psidwakowi na pysk. Cisza nie leżała w mojej naturze; rozlewała się po krwiobiegu niczym trucizna – taka, która lubiła zabijać efektownie, ale powoli. - Mam ochotę wykrzyczeć światu, jak fatalny błąd popełniliśmy. Trzymanie tego w sekrecie sprawia, że czuję się, jakbym dokonał najgorszej zbrodni. Choć może właśnie dokonałem. - Razem z tobą. I chyba tylko ta myśl trzymała mnie jeszcze w ryzach, gdzieś na krawędzi otchłani szaleństwa. - Zawsze mówiłem z jakąś dziwną lekkością, że błędy popełnia się po to, by móc ewoluować. Ale jeśli ceną ewolucji jest ludzkie życie, to chyba wolę pozostać w miejscu. - Poparz, Jamie. Oto ja, niezłomny Lis ograbiony z poczucia fantastyczności. W ostatnich dniach lgnąłem do pracy, do działania, do samodoskonalenia – jakbym w ostatnim geście rozpaczy próbował w ten sposób odkupić swoje winy. Lub po prostu wybrał linię najmniejszego oporu, zajmując myśli tym, co należało zrobić. - A ty? - Mam nadzieję, że lepiej. Zawsze byłeś trudny do skruszenia.
Kiwam głową na znak, że rozumiem, choć zdaje mi się, że nie mam większych problemów z obraniem strategicznego miejsca na pniu. Nie gaszę jednak twojego entuzjazmu, sumiennie pogłebiając nacięcie w drugim drzewie. Praca fizyczna może i nie należała do tej najbardziej efektywnej, ale spokój, który wnosiła w moją duszę, pozostawał nieoceniony – choć może równie spory udzial miało w tym twoje towarzystwo. Całkowicie właściwe i naturalne, nawet pomimo tego, że w życiu nasze ścieżki wielokotnie się rozwidlały, nigdy jednak nie oddalając się od siebie zbytnio.
- Dwukrotnie. - Podkreśliłem dramatyzm sytuacji, a choć atmosfera nie sprzyjała dowcipowi, na mojej twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech, którym zarażam się pewnie od ciebie. A przecież nie było niczego zabawnego w mojej porażce (no, może poza opierzonym kuprem Herewarda). Powinienem się raczej cieszyć, że Bones nie widziała tego pojedynku. Wrzuciłaby mnie ba bruk.
W milczeniu wysłuchiwałem pochlebną litanię na temat Hanki, zgadzając się z każdym twoim słowem, jednocześnie troche nie dowierzając, że nie wiedziałeś, o czym mówię. I choć wcale nie przychodziło mi to na język z lekkością, gdy skończyłeś, w końcu odważyłem się dotrzeć do meritum.
- Siła, dobro czy odwaga nie zawsze wystarczają, żeby wrócić calo z naszych misji. - Przyznaję cierpko, na krótką chwilę przerywając machanie siekierą, by móc spojrzeć ci prosto w oczy. Nie chciałem, byś za kilka miesięcy widział we mnie kata własnej siostry. Zwykle wcielanie kolejnych osób do Zakonu Feniksa nie stanowiło dla mnie problemu, ale Hannah też była trochę dla mnie jak taka siostra – albo zupełnie nie, ale w jakimś stopniu czułem się za nią dpowiedzialny, podobnie jak za Joego. Zawsze, gdy byli jeszcze młodsi, zdawali się plątać między naszymi nogami, a los mimowolnie zaplatał między nami nić porozumienia.
- Jak myślisz, ile powinniśmy ich ściąć, licząc, że zbierzemy także te, które połamała nawałnica? - Zapytałem kontrolnie, gdy przyglądałeś się przewalonemu modrzewiowi. Nie narzekałem na wysiłek – wolałem być jednak świadomy ilości pracy, którą należało jeszcze wykonać.
Uporządkowanie myśli zajęło mi jeszcze chwilę, choć nadal nie znalazłem sposou na to, jak przekazać ci ciążący na moich barkach temat. Może powinienem zrobić to tradycyjnie, tak, jak robili to Wrightowie. Bez ogródek. Prosto z mostu.
- Pamiętasz tę mugolkę, z którą spotykałem się po szkole? Widziałem się z jej mężem. Anna zmarła nieco ponad rok temu, osierocając syna. - Jeszcze się nie domyślasz, Jamie? - Chłopak ma już trzynaście lat i, co nietypowe, chodzi do Hogwartu. To się zdarza. Ale rozmawiałem z Leonardem. I nie była to przyjemna rozmowa. - Pezerwałem na moment, szarpiąc się z siekierą, która zaklinowała się w pniu, kontynuując dopiero wtedy, gdy znów mogłem wrócić do pracy, jakby wymachiwanie narzędziem dyktowało mi rytm rozmowy. - Nie posiadł jej przed ślubem. Co więcej, gdy przyjęła jego oświadczyny, była już w ciąży. - Zamilkłem, podnosząc na ciebie wzrok i w napięciu wyczekując jakiejkolwiek reakcji, która - o dziwo - stanowiła dla mnie wielką niewiadomą.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Słuchał uważnie odpowiedzi Foxa, skupiony, mając nadzieję, że szybciej połączy fakty. Oczywiście, że pamiętał uroczą mugolkę, która zawładnęła szybciej bijącym sercem przyjaciela, choć nie była wyjątkowa. Szlachecki urok Lycusa zjednywał mu wiele sympatii a kobiety lgnęły do zawadiackiego uśmiechu i lśniących radosnym urokiem oczu. - No i? - spytał w końcu, gdy dość rzeczowa opowieść dobiegła końca, pozostawiając Benjamina z wyraźnym niedosytem. - Nie rozumiem, co ma wspólnego brak pożycia z jakimś chłopakiem, który chodzi do Hogwartu, synem dziewczyny, z którą... - kontynuował już bardziej niecierpliwie i uszczypliwie, odwracając się przez ramię na Foxa, by posłać mu poganiające spojrzenie, ale w tej chwili - być może ze względu na spojrzenie Fredericka, przekazujące więcej niż tysiąc słów. - Ach - westchnął, doznając drugiego oświecenia w ciągu niecałych pięciu minut. Zamarł z siekierą uniesioną w pół ruchu, wytrzeszczając oczy na przyjaciela. - Co teraz? - spytał od razu: najlepszy dowód na to, że dorósł. Żadnych rubasznych żarcików, wesołych gratulacji i sarkazmu, jedynie powaga i pewna dezorientacja. Potrzebował dłuższej chwili, by poukładać sobie niecodzienną nowinę, jaką właśnie otrzymał. Przyglądał się Freddiemu z powagą, a na brodatej twarzy wykwitł wyraz całkowitego skupienia i potężnej pracy myślowej.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Plan był prosty, a jednak jego realizacja okazała się mnie przerastać. Nawet teraz, choć skupiałem się na wykonywanej pracy, przed oczami pojawiały mi się obrazy z ostatniej, kwietniowej nocy, do której nieustannie wracałem. Od tamtego czasu sen nie chciał przyjść, a nieprzyjemnie zimne, puste łóżko nie zachęcało mnie do tego, by w ogóle się kłaść. Popełniłem błąd; zbyt szybko przyzwyczaiłem się do obecności Lovegood, a jej nagła kapitulacja zwyczajnie zmiotła mnie z powierzchni ziemi.
Może dlatego wolałem upewnić się dwa razy, zanim miałem uczynić twoją siostrę częścią naszej sprawy.
- Boję się. - Rzuciłem dobitnie, nie czując w tym powodu do wstydu. - Bo wielu z nas już odpadło z gry i wielu jeszcze odpadnie. Nie zawsze razem, tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Los celuje na ślepo. A ci, którzy zostaną, będą musieli zmierzyć się z tym gównem. - Ze stratą, z wyrzutami sumienia, z bólem serca.
Skinąłem głową, przyjmując informację o ilości drewna i choć wydało mi się, że to niewiele, byłem pewien, że w tej kwestii powinienem zdać się na ciebie. Z drugiej strony - patrząc na dwa ścicięte przez nas modrzewie trudno było mi stwierdzić, czy za osiem kolejnych będziemy mieć jeszcze siły do dalszej pracy. Nie narzekałem jednak – bliskość lasu, w którym nie wybuchały żadne anomalia działała na mnie kojąco, nawet, jeśli panująca w cieniu konarów temperatura nie należała do szczególnie sprzyjających czasowi pracy.
Spojrzałem na ciebie przelotnie, gdy już załapałeś, musiałem jednak odwrócić wzrok – ale nie dlatego, że czułem się osaczony. Chwila rozproszenia wystarczyła, żebym wbił siekierę w przypadkowe miejsce na korze.
- Nazywa się Oscar Reid. W akcie urodzenia, przy nazwisku ojca, widnieje Lycus Malfoy. Pod tym imieniem znała mnie Anna. - Dodałem na zakończenie, na dobre pieczętując sprawę. Gdy urodziła chłopca, była już żoną Leonarda. Czy potrafiłaby skłamać w tak istotnej kwestii? Dla własnej wygody – a także dla dobra syna – mogła przecież uznać za ojca własnego męża, a jednak w dokumencie widniało nazwisko młodzieńca, który pojawił się i zniknął niczym senna mara. Nie, w Annie Foss nie było zakłamania. Z resztą Oscar urodził się czarodziejem. I trafił do Gryffindoru. Ilość zbieżnych faktów była zbyt przytłaczająca, by uznać je za przypadek. - Dobre pytanie. - Twoja powaga chyba mi pomogła, niwelując skrępowanie. - Sam nie znam jeszcze poprawnej odpowiedzi. - Zamilkłem na chwilę, zabierając czas na to, aby po raz kolejny przemyśleć utkany przed kilkoma dniami plan. - Ale chyba wybiorę się do Hogsmeade w najbliższą sobotę. - Zdradziłem, czując się, jakbym znów miał dwanaście lat i czekał, aż ojciec skończy wertować wykaz moich ocen, jednocześnie przygotowując się na solidną reprymendę. - Nie wiem nawet, jak wygląda. Ani gdzie go znajdę. - Mój pomysł miał wiele luk, ale lepszego w tej chwili nie miałem. - Myślisz, że... uda mi się go rozpoznać? - Zapytałem z nieukrywaną nadzieją w głosie. W końcu... był moim s y n e m. Sam nie wiem. Może po prostu byłem ciekaw, czy jest do mnie w jakiś sposób podobny? - Wiem, to brzmi absurdalnie. I głupio. Ale chcę go poznać, on najwyraźniej również. - Powinienem napisać do niego list? Poprosić o pomoc Herewarda? Czułem, że należało rozegrać to ostrożnie, również przez wzgląd na Zakon Feniksa, jak jednak mogłem czekać i planować, skoro okazja podsuwała się sama, na wyciągnięcie ręki? - Jest w tym wszystkim coś ekscytującego i smutnego jednocześnie, trochę niekomfortowego, trochę trudnego. Zwykle nie mam problemu, żeby odnajdywać się w nowych sytuacjach. Ale ta zupełnie mnie konfunduje. Co, jeśli nie przypadnę mu do gustu? Albo on mnie? No dobra, jeśli to faktycznie... syn mój i Anny, to druga opcja jest mało możliwa. Ale jest, mimo wszystko. - A może nie powinienem mieć żadnych oczekiwań? - Żałuję, że nie mogę z nią o tym porozmawiać. I chyba dlatego to wszystko wydaje mi się takie... ciężkie. - Przerwałem na moment – zarówno swój wywód, jak i pracę, pozwalając na to, by leśna symfonia na moment przejęła pierwsze skrzypce. Odnajdywałem w tej niby-melodii bezmierną siłę, która wypełniła mnie, pozwalając ulotnić się skrępowanym myślom, które zaznawszy nieco przestrzeni, wierciły się w głowie coraz bardziej niecierpliwie, jakby nie mogły się już doczekać, by w końcu ulotnić się na końcu mojego języka. - Porzuciłem dziewczynę, dla której straciłem głowę. Przez ostatnie dni przerobiłem już w głowie chyba wszystkie scenariusze z rodzaju co by było, gdybym... ale nie cofnę czasu. Więc mogę robić tylko to, co umiem najlepiej. Gnać za utraconym światem.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
I tak zamienionego w słuch, bowiem chociaż przestał wgapiać się w Fredericka z przejęty wyrazem twarzy, nie mógł oderwać myśli od świeżo zasłyszanej informacji. Wywracającej świat przyjaciela do góry nogami prawie tak skutecznie, jak tragiczne w skutkach anomalie. - Hogsmeade - powtórzył, tylko po to, by zareagować w jakikolwiek sposób na szczerą opowieść Foxa. Gdyby nie trzymał w tej chwili w ręce siekiery, na pewno objąłby go po bratersku, okazując wsparcie - choć po pierwszym szoku nie czuł przecież żadnej potrzeby dodawania mu otuchy. Nikt nie zginął, ba, wręcz przeciwnie, w życiu Foxa pojawił się ktoś nowy. Dziecko. Jego syn. Jaimie nie miał powodu, by dociekać jak, skąd i dlaczego; przyjmował świat z pokorną łatwowiernością, od razu uznając, że jest to coś oczywistego. - Możesz wybrać się tam pseudosłużbowo i zapytać opiekunów o to, który to Oscar. Po ostatnich wydarzeniach pojawienie się blisko szkoły aurora nie będzie chyba czymś niezwykłym - zaproponował, jak zwykle wymyślając najbardziej sensowne rozwiązanie problemu znacznie bardziej skomplikowanego, związanego mniej z logistyką rozpoznania chłopca a raczej - z uczuciami. Z przepaścią. Z poczuciem odrzucenia i zapomnienia. Z nowym początkiem. Z zaufaniem i niechęcią, z odnajdywaniem podobieństw i różnic. Wright ponownie westchnął ciężko, rozdzierająco, potrafiąc zrozumieć chaos, rozpościerający się w głowie - i lisim sercu - najlepszego przyjaciela. - To nie będzie łatwe, ale...widzę was. W sensie, widzę ciebie, ciebie jako ojca. I wierzę, że tego nie spieprzysz.
Jeśli będziesz tak dobrym ojcem jak bratem dla mnie - nie mam żadnych obaw - powiedział poważnie, powracając do pracy. Wysiłek zawsze pomagał, łagodził podrażnienia, sprowadzał do tu i teraz. A tego Fox potrzebował, pełen wątpliwości, stojący przed nieznanym - a jednocześnie kimś mu najbliższym. - Myślisz, że dziadek Malfoy ucieszy się z wnuczka? - dodał w celu rozluźnienia atmosfery, omijając stertę desek, by wbić siekierę w pień ostatniego drzewa. Włożył w to całą dostępną siłę, myśli dzieląc pomiędzy Fredericka a pracę przy odbudowie, przy tym jak przetransportują deski i jak wiele drzew zostało jeszcze do wycinki.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Wysłuchuję twojego prostego przepisu na szczęście, zastanawiając się, co właściwie robię nie tak. I nie znajduję rozwiązania. Może po prostu potrzebowałem więcej czasu – a może nagłe zniknięcie Lovegood uczyniło mnie zwyczajnie słabym. Przecież oddałem jej swoje serce. Jak mogłem bez niego stawiać czoło zajadłym strzałom losu?
- To nie jest takie trudne – powtarzam za tobą, bez zbędnego sarkazmu - a jednak sen nie chce przyjść, nawet, gdy zmęczenie nie pozwala mi dalej działać. - Wzruszyłem ramionami, pozwalając okryć je płaszczem obojętności. Być może powoli zaczynałem przyzwyczajać się do tej nowej skóry, ale część mnie zaciekle walczyła o przetrwanie. Tak jakbym z dnia na dzień stał się cieniem samego siebie – tym cieniem, z którego miałem w zwyczaju wyciągać wszystkich wokół. Powtarzałem sobie, że być może to chwilowe. Że zaraz odnajdę źródło, które polepszy mój nastrój, wstrzyknie w ciało nową energię. Tylko coraz trudniej było mi uchwycić własny uśmiech w lustrzanym odbiciu.
Ale to nie było twoje zmartwienie, Jamie.
- Zostawię tę robotę tobie. O wiele lepiej zajmę się samą wycinką. - Może i każdy sposób był dobry, ale podział pracy pozwalał uniknąć późniejszych nieporozumień. Że coś pominięte, nie docięte – zresztą lepiej niż ja potrafiłeś rozpoznać, które z drzew nadawały się na główną konstrukcję, a które należało przeciąć.
Nie byłem równie pewien co do tego, że nie damy się już zaskoczyć – ostatnie miesiące były nieustannym pościgiem za zwrotami akcji, nie zamierzałem jednak burzyć twojego optymistycznego pryzmatu. Najwyraźniej przejąłeś moją pałeczkę – a to oznaczało tyle, że była w dobrych rękach. Musiałem jednak zgodzić się co do Hani, co skwitowałem krótkim skinieniem głowy. Była Wrightem. Niezłomnym, upartym, silnym. I właśnie takich osób potrzebowaliśmy, aby umocnić filary Zakonu Feniksa.
- Pozostaje jeszcze kwestia transportu. - Rzecz jasna magia stwarzała cały wachlarz możliwości w tej dziedzinie, należało jednak wybrać taki, który w żaden sposób nie naruszy właściwości drewna. Teleportacja i świstoklik nie koniecznie wchodziły w grę – wydawały się zbyt ryzykowne, podobnie jak pomniejszanie drewna, a później przywracanie go do rzeczywistych rozmiarów. - Przydałoby się jakieś silne zwierze, które mogłoby z łatwością przenieść duży ciężar. Myślisz, że będziemy mogli liczyć na wsparcie Adriena? - Co prawda aetonan nie był abraksanem, liczyłem jednak, że równie dobrze mógł poradzić sobie z przeniesieniem surowców.
Poczułem się lżej, opowiadając o Oscarze, werbalizując własne myśli – po raz pierwszy od otrzymania listu od Herewarda. Przelanie słów na papier nie mogło równać się przyjemności, jaka płynęła z ekspresji mówienia. Zwłaszcza, że przy tobie nie musiałem zastanawiać się, czy przypadkiem nie zaczniesz wygłaszać mi tureckich kazań. Po prostu przyjmowałeś wszystko, jak zawsze stając po mojej stronie. I nawet siekiera wydała się nagle lekka jak piórko.
- Sam nie wiem. Nie chcę go... przestraszyć. - W zasadzie żaden pomysł nie wydawał mi się dobry, nie potrafiłem jednak znaleźć sposobu, który nie brzmiałby abstrakcyjnie – zresztą już sam fakt, że miałem spotkać swojego s y n a brzmiał mocno niedorzecznie. Zapewne nawet gdybym w jedną noc przewertował całą bibliotekę, nie znalazłbym odpowiedzi na to, jak w zasadzie powinienem rozegrać tę sprawę. Sładałem wszystko w rękach improwizacji. - Dzięki, ale to chyba nie będzie takie łatwe. - Uśmiecham się gorzko, bo chociaż schlebia mi, że traktujesz mnie jak brata, należało wziąć na poprawkę, że umysł trzynastolatka był oparty na dość skomplikowanym mechaniźmie przypadku. - Chłopak pewnie myśli, że wykorzystałem Annę. - Bo co innego mógł mieć w głowie? Nie wiedziałem zresztą, jaki obraz mnie zaaplikowała n a s z e m u synowi – ale coś musiała mu o mnie przekazać, jednak ta wielka niewiadoma nie czyniła tej sprawy łatwiejszą. - Wiesz, w tym wszystkim mój ojciec stanowi chyba jedyny element układanki, przez który nawet cieszę się, że dotychczas nie wiedziałem o Oscarze. - Wzmianka o Coronusie mimowolnie wywołała u mnie uśmiech – szczery i niewymuszony, ten, który od dłuższego czasu nie potrafił zagościć na moim obliczu. - Może przynajmniej nikt nie będzie rzucać chłopakowi kłód pod nogi. tak, jak czyniono to mnie. - I, jakby za dotknięciem magicznej różdżki – choć w ręku miałem tylko siekierę – kłoda, z którą się zmagałem, właśnie spektakularnie runęła tuż przy moich stopach.
Zanim skończyliśmy pracę, minęło jeszcze wiele długich godzin – a następnie kilka kolejnych, zanim w końcu udało się nam przetransportować drzewo w okolice szczątek, które pozostały z chaty. Mozolny dzień wyssał ze mnie wszelkie siły witalne – i kiedy wróciłem do domu, po raz pierwszy od dłuższego czasu zasnąłem, tak po prostu.
zt x2 <3
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Tu także w wyniku rozładowania magii zapanował istny chaos - moc magiczna była niestabilna, niebezpieczna. Choć za dnia Ministerstwo nie dopuszczało nikogo w pobliże okolic, w których magia szalała najbardziej, ministerialne próby zaprowadzania porządku kończyły się klęską. Nie minęło parę dni, gdy czarodzieje zaczęli zastanawiać się, czy aby na pewno Ministerstwo chce, aby magia została doprowadzona do porządku - postanowili więc wziąć to w swoje ręce.
Odkąd Ministerstwo Magii oznaczyło to miejsce jako niebezpieczne, pojawienie się w nim mogło grozić aresztowaniem przez Oddział Kontroli Magicznej. Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
W wyniku zaburzeń magii malinowy las, który cieszył oczy swoją wyjątkowością zaczął straszyć odbiegającymi od normy zjawiskami. Czarodzieje, którzy zapuścili się w ten rejon tuż po wybuchu magicznego ładunku znikali bez śladu, ich ciał nigdy nie odnaleziono. Plotkarze powtarzali, że malinowa ściółka zmieniała się w krwiożercze bestie, które w całości pożerały ciała spacerowiczów. Prawda była zgoła inna. Pomiędzy wysokimi, pozbawionymi liśćmi drzewami unosiła się zdradziecka mgła, przypominająca kłęby różowej waty cukrowej. Swój kolor zawdzięczała malinowej ściółce, która przebijała się przez mleczną wilgotną powłokę i choć wyglądała słodko i pysznie, tuż pod nią, blisko ziemi gnieździły się przypominające bahanki stworzenia. Były jednak od nich znacznie większe, potrafiły niczym kameleony stapiać się z otoczeniem, stając się dla człowieka całkowicie niewidzialne. Stadami atakowały spacerujących po lesie czarodziejów, kąsając ich i wtłaczając jad, który paraliżował ofiarę. Ta, upadając na ziemię znikała w malinowej ściółce, która była wystarczająco wysoka, by przykryć nieruchome ciało.
Tuż po wejściu do malinowego lasu dało się słyszeć typowe dla bahanek brzęczenie, jednak nigdzie nie było ich widać. Próby rzucenia zaklęć ujawniających cudzą obecność i odkrycie niewidzialnych osób kończyły się niepowodzeniem — istoty, które pojawiały się dookoła nie stały się niewidzialne, doskonale dopasowywały się do otoczenia.
Wymaganie: Poprawne rzucenie zaklęć: Caerulusio/Planta auscultatori (by zamrozić stworzenia, które znajdowały się wkoło lub zmusić rośliny do zajęcia się tym, co dla czarodziejów niewidoczne) przez przynajmniej jednego czarodzieja.
Niepowodzenie będzie skutkować pogryzieniem przez zmutowane bahanki i odebraniem 30 punktów żywotności, a także karą -5 do wszystkich rzutów kośćmi -5 przez trzy kolejne dni.
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 140, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy ½, a razy 1. Postać posiadająca pierwszy poziom biegłości mnoży razy 1½.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Drzewa w malinowym lesie szumiały złowieszczo, czując stabilizującą się na tym obszarze magię. Ściółka zaszeleściła, a różowe liście rozwiały się na boki, ujawniając wijące się pod nimi długie, grube pędy. W tej samej chwili diabelskie sidła błyskawicznie spętały naprawiających magię czarodziejów.
Wymaganie: ST poradzenia sobie z diabelskimi sidłami wynosi 60. Do rzutu należy doliczyć bonus biegłości: zielarstwo.
Niepowodzenie wiąże się z silnym atakiem diabelskich sideł, które zacisną się wokół czarodzieja tak mocno, że utrudnią mu oddychanie. Wiąże się z tym utrata 30 punktów żywotności, a także chwilowa dezorientacja w wyniku niedotlenienia. Powodzenie drugiego czarodzieja zniechęca sidła do dalszego ataku - puszczają wolno również tego pierwszego. W przypadku niepowodzenia obu czarodziejów atak sideł odbiera 200 punktów życia, po czym pozostawia czarodziejów samych sobie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Próba okiełznania magii na stadionie dość szybko okazała się mylona; być może nie przygotowali się dostatecznie, może ich myśli krążyły zbyt daleko od celu ich przybycia. Nie było wątpliwości – oboje pragnęli przyczynić się do przywrócenia spokoju tam, gdzie anomalie przejęły kontrolę, jednakże nie mieli jeszcze szczęścia. Po pogodzeniu się z konsekwencjami nieudanych zaklęć, mężczyźni ustalili, że należało działać póki ich wola walki nie ostygła. Pierwsze miejsce zostało zaproponowane przez profesora, więc tym razem to Constantine wystąpił z propozycją sprawdzenia wiadomości, którą otrzymał od znajomego badacza. Od czasu wybuchu magii w maju wiele ogrodów botanicznych, starych lasów, oranżerii oraz szklarni doświadczało najróżniejszych problemów. Nie tylko same zaklęcia zdawały się czasami powodować więcej szkód niż przynosić korzyści, ale ich działania mogły wpływać na zachowanie pobliskich zwierząt, które nie wiedząc co jest powodem nagłych zmian, mogły zapuszczać się poza granice swoich terenów, w strachu niszcząc wszystko na swej drodze. O ile on sam nie był tak zaznajomiony z nawykami magicznych zwierząt jak Sue, wciąż zdawał sobie sprawę jak krucha i ważna była współpraca między wszystkimi orgiazmami. Każdy z nich miał swoją pozycję, a chaos następował tak, gdzie zostawała ona naruszona. Tak właśnie miało być w okolicy wierzbowej alei. Podobno ich poprzednicy – śmiałkowie podejmujący się zbadania dziwnych różowawych oparów. Jedni mówili, że to bestie formowały się z ich kłębów i pożerały tych, którzy odważyli się przekroczyć próg tego rejonu. Inni utrzymywali, iż to zwykła legenda, a między drzewami czaili się bandyci i to oni odpowiadali za tajemnicze zniknięcia. Prawda zapewne leżała gdzieś po środku, ale dopóki nie zobaczyli tego na własne oczy, nie mogli być pewni.
Nietrudno było dotrzeć do części lasku, w której ściółka przybierała intensywny, malinowy kolor. Przez moment młody lord wpatrywał się jak urzeczony w ładny widok, uformowany z przypominających watę cukrową chmurek, acz zaraz jego uwaga przeskoczyła na Jaydena, który radośnie oznajmił, że pójdzie przodem i bliżej przyjrzy się temu zjawisku. Coś jednak zdecydowanie nie pasowało w tej zbyt pogodnej atmosferze; w lesie pobrzmiewało ponaglające brzęczenie, oczekujące aż popełnią błąd. Na wszelki wypadek złapał profesora za rękaw płaszcza i powiedział:
— Planta auscultatori!
Liczył, że rośliny ukażą mu, co naprawdę trapi te okolice.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
#1 'k100' : 6
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
- Pójdę przodem! - oznajmił wesoło, zamierzając jedynie zrobić kilka kroków i zbadać co też mieli przed sobą. Wszak widok był obłędny, a JJ nie mógł się nadziwić wspaniałościami rozciągającymi się mu tuż przed nosem. Dosłownie czuł na języku słodki smak malinowej waty cukrowej otaczającej ściółkę. Zaraz jednak poczuł jak ktoś pociągnął go w tył, a jego towarzyszy wypowiedział inkantację zaklęcia, którego słowa skojarzyły się astronomowi z Pomoną. Być może z tego powodu Jayden również sięgnął po różdżkę, zdając sobie sprawę, że tu wcale nie musiało być tak pięknie z natury. Nieco się tym zawiódł, ale... Usłyszał również bzyczenie tak podobne do bahanek. Zmarszczył charakterystycznie nos. Odszukał w myślach odpowiedniego zaklęcia i lodowata mgiełka zdała mu się być odpowiednia. - Caeruleusio - wypowiedział, mając nadzieję, że tym samym unieruchomi stworzonka. Zdecydowanie nie chciał się z nimi spotykać.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Niestety, nie było to jedyne, co zapamiętał; rozlegające się w powietrzu, ostrzegawcze brzęczenie zabrzmiało w jego uszach bardziej znajomo, niż by sobie tego życzył, nieodzownie kojarząc mu się ze zmutowanymi bahankami w domu szefa manufaktury i sprawiając, że cierpła mu skóra na karku. Sama atmosfera lasu daleka była zresztą od lekkiej, a ona sam nie widział nic uroczego w malinowym zabarwieniu liżącej jego łydki i kostki mgły; to, że nie widział, po czym tak naprawdę stąpał, tylko wzmagało jego czujność, zmuszając do mocniejszego zaciskania palców na różdżce. Nie lubił mierzyć się z nieznanym, a gęste opary stanowiły idealną kryjówkę dla czyhającego na nich niebezpieczeństwa, którego jeszcze nie widział, ale już wyczuwał, nasłuchując tak intensywnie, że czuł w skroniach lekkie pulsowanie.
Zamarł w miejscu, gdy ponad buczenie i szelest ściółki, wzbiły się inne głosy – obce, ale zdecydowanie ludzkie, których słowa składały się w formuły zaklęć. Zerknął w lewo, na kroczącą tuż obok Sigrun, żeby upewnić się, że również to usłyszała, a dopiero w następnej sekundzie dostrzegając źródło dźwięków pod postacią dwóch sylwetek. Wyglądało na to, że nie tylko oni postanowili wziąć sprawy we własne ręce. Ponownie spojrzał na swoją towarzyszkę, szukając w jej twarzy niemego potwierdzenia i robiąc kolejny krok w przód, gdy je otrzymał, jednocześnie mocniej naciągając na twarz kaptur płaszcza. Późna pora i rzucane przez drzewa cienie stanowiły co prawda nienajgorszy kamuflaż, ale wciąż daleko mu było do umiejętności kryjących się me mgle stworzeń.
Uniósł dłoń, milcząco wskazując w stronę, w którą miał zamiar się udać i odbijając nieco w prawo, żeby otoczyć nieznajomych czarodziejów lekkim łukiem; dopiero, gdy zniwelował zagrożenie, że któreś z drzew stanie na drodze promieniowi jego zaklęcia, uniósł różdżkę. – Timoria – mruknął, celując w starszego z mężczyzn (Jaydena), licząc na to, że przy odrobinie szczęścia ze strachu sam wpadnie w sidła krwiożerczych bahanek.
I am not there
I do not sleep
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Straciwszy pracę w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami utraciła źródło podobnych pogłosek i plotek, do których dostęp wciąż miał lord Nott, jednakże i jej co nieco obiło się o uszy. Zdawało jej się, że ludzie Avery'ego wspominali o Malinowym Lesie, lecz wówczas nie przywiązała do tego wielkiej uwagi, nie dała się w dyskusję. Dopiero później, gdy od swych braci usłyszała historię o zmutowanych bahankach, zaczęła powiązywać to z możliwością wystąpienia tam źródła szalejącej anomalii. Zanim jednak sama postanowiła przedsięwziąć odpowiednie kroki, by tam wyruszyć, otrzymała list od lorda Notta - cóż za zbieg okoliczności. Mieli spotkać się na przedmieściach Londynu, aby sprawdzić ileż te pogłoski i plotki mają w sobie prawdy. Jako Rycerze Walpurgii mieli obowiązek wypełniania rozkazu Czarnego Pana, a on wciąż nakazywał im okiełznywać anomalię za pomocą technik, które im zdradził. Na umówione miejsce przyleciała na miotle. Uspokoiła Notta własnym głosem o swojej tożsamości, gdy obdarzył ją pełnym nieufności spojrzeniem, kiedy zjawiła się obok. Wyglądała jak obca kobieta pospolitych rysach twarzy i z krótkimi, ciemnymi włosami. Zmieniła się z czystej przezorności.
Zapadł już chłodny zmierzch, a gdy wkraczali na leśne ścieżki, czuła, że jest jeszcze chłodniej niż sądziła. Nie sądziła, ze miejsce o tak urokliwej nazwie okaże się aż tak ponure. Kroczyła jednak u boku Notta pewnie, z różdżką w pogotowiu w prawej dłoni i z miotłą pod lewą pachą; zamiast odgłosów bahanek usłyszeli jednak męskie głosy, wypowiadające słowa inktantacji - a więc nie byli pierwsi. Kiwnęła Nottowi głową, gdy na nią spojrzał szukając potwierdzenia. Kimkolwiek byli mężczyźni nie mogli pozwolić, aby sprawą bahanek zajęli się pierwsi. Ostrożnie odłożyła miotłę, opierając ją o najbliższe drzewo, po czym naciągnęła lewą dłonią kaptur czarnej szaty na głowę. Percival udał się na prawo, Sigrun odbiła leko w lewo. Uczyniła kilka kroków w bok i wyjrzała zza drzewa z uniesioną różdzką. Dostrzegła, ze Percival celuje w starszego mężczyznę. Sigrun postanowiła więc zająć się drugim.
- Regressio - wyrzekła cicho, celując różdżką w młodzieńca (Constantine); jej samej to zaklęcie podłożyło pod nogi kłodę tak wielką, że wylądowała w Azkabanie - niechże teraz wykorzysta je przeciwko innym.
ruined
I am
r u i n a t i o n
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :