Gospoda "Złota Gęś"
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Gospoda "Złota Gęś"
Wejście do niepozornej, na wskroś nielegalnej gospody znajduje się z drugiej strony budynku, przez zagracony dziedziniec. By się tam dostać należy przejść niewielkim tunelem kilka metrów, a następnie wspiąć się po schodach do drzwi wejściowych. W drodze w górę można usłyszeć niewybredne komentarze pod swoim adresem kierowane przez grupkę podlotków szczególnie łasych na kobiece walory. Sama gospoda zlokalizowana jest w szarym, wręcz nijakim, podstarzałym budynku, podobnie jak większość znajdujących się w London Borough of Enfield. Okna osadzono w czarnych ramach, a same szyby wydaja się ostatni raz myte przed wiekami - może to jeden z trików, by zapewnić gościom więcej prywatności, w końcu po przekroczeniu progu można natrafić na wszystko, co nielegalne... Mówi się, że na przełomie XIX wieku można było zdobyć tutaj najprawdziwsze złote jaja gęsi. Choć obecnie to tylko jedna z wielu opowiastek, jeśli potrzebujesz smoczego jaja lub dyskretnego omówienia interesów, w tej części miasta nie mogłeś trafić lepiej... Choć zdarza się, że i aurorzy obserwują.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:40, w całości zmieniany 1 raz
/początek lutego
Każdy schodek był krokiem ku zgiełkowi - ciepłu, ogłuszającemu hałasowi i przyjemnemu zapomnieniu. Lekko podchmielony umysł podpowiedział szczupłym palcom, by zaczekały jeszcze chwilę ze zrzucaniem kaptura z głowy, mimo że niski wzrost od początku zdradzał jej sylwetkę, a pojedyncze złote kosmyki spływające wzdłuż szyi tym bardziej sugerowały jej właściwą płeć, nie strzegąc jej do końca od pomrukiwań i komentarzy. Dłoń, która zaciskała się na różdżce, niejako wskazując, że jej stan jej nieco bardziej trzeźwy od niektórych obecnych być może zniechęcił pewnych osobników od przejawiania aktów, które mogły sprowokować ją do wyszeptania jakiejś nieprzyjemnej klątwy.
Przekroczyła próg gospody, nie potrafiąc racjonalnie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego wciąż wybierała takie miejsca. Jej rozpad był kompletnie inny, miała całkowicie inne pobudki, gdy ulegała dobrze znanemu nawykowi uciekania się do pewnej używki, kiedy tylko czuła potrzebę. Okazja zawsze się znajdywała, powody nie były już ważne. Byleby na moment poczuć ten stan, wybić się z rzeczywistości, w której ciągle czegoś jej brakowało. Zapełnić sztucznie lukę wygodną obojętnością.
Odnalezienie baru nie było trudne. Lawirowanie między tłumem, gdzie co rusz wpadało się na obce ciało lub wytrącało kielich z rąk? Nieważne, już po chwili znikała za kolejnymi plecami, w końcu z upragnieniem opierając się o klejącą, drewnianą ladę. Potulnie czekała na swoją kolejkę, choć z racji płci została obdarzona krzywym uśmiechem barmana dosyć szybko. Nie zwróciła na niego uwagi, z lubością otulając dłońmi szklankę. Pierwszą przechyliła na raz, podsuwając zaraz ją na powrót o dopełnienie. Drugą mogła się już rozkoszować - jak przyjemnie paliła przełyk. Czystość szkła nie grała tu roli - w końcu alkohol bardzo skutecznie dezynfekował jakiekolwiek braki.
Nie rozglądała się na boki, nie reagując na zaczepki. Jeszcze chwilę posiedzi na tym stołku, wprowadzając się w nastrój, który pozwoli jej się wyprowadzić z tego miejsca w towarzystwie butelki do bardziej ustronnego stolika. Romantyczna randka tylko we dwoje, przy nikłym świetle, pozwalając na większą śmiałość w cieniu i dyskrecji jaką dawała odległość krzeseł od siebie oraz skupienie znajdujących się tu osób na swoich sprawach. Może dlatego właśnie wolała klimat takich miejsc? Jej jasna głowa tak bardzo tutaj nie pasowała, że jako abstrakcyjny punkt wnętrza pozostawała poza obiegiem, pozostawiana samej sobie. I tak było idealnie.
Uśmiechnęła się do swojej małomównej towarzyszki, zdradzając tym jednym grymasem każdą myśl, która siedziała w jej głowie. Niepasująca wesołość zakradała się do niej niespodziewanie, nie mając głębszego wytłumaczenia. Wraz z tymi nielogicznymi wyrazami radości wiązało się ściśle poczucie niepokoju. Niewytłumaczalna mieszanka, w którą nawet nie chciała się zagłębiać. Nie musiała, gdy o ścianki naczynia rozbijała się wolno ciecz, a jej brunatna barwa zmieniała lekko kolory pod wpływem światła, bawiąc jej oczy.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rzeczywistość stała się piękna. Wspaniała. Roziskrzona złotem i czerwienią, ciepła niczym letni wieczór o aksamitnym niebie poprzetykanym radośnie mrugającymi gwiazdami. Jak wtedy, gdy po raz pierwszy wracali z Hogsmeade - rozgadana, rozśpiewana grupa przyjaciół - nieco podpici kremowym piwem, świętując zadziwiająco dobre oceny z opieki nad magicznymi stworzeniami. Albo podczas corocznego, gryfońskiego, nieoficjalnego pikniku nad brzegiem jeziora, z którego po angielsku uciekł wcześniej, by potrenować z Percivalem na opustoszałym boisku do Qudditcha. Lub w tę pamiętną noc przed złowieniem najpiękniejszego okazu zagubionego trójogona, gdy leżał przy ognisku tuż obok Notta, wpatrzony w bezkresny, czarny materiał rozciągnięty pomiędzy szczytami odległych gór a wierzchołkiem sosny, żarzący się trzeszczącymi iskrami. Niemalże czuł na twarzy ciepło płomieni a w prawym ramieniu gorąco promieniujące od męskiego ciała; niemalże oblizywał wargi z kremowego piwa, chłodnego wiatru i pragnienia; niemalże wariował z poczucia przejmującego szczęścia.
To nic, że znajdował się w podejrzanej gospodzie, w niczym nie przypominającej bezkresu natury. Wokół niego krążyli obcy ludzie, w powietrzu unosił się obcy zapach znacznie mocniejszego alkoholu a u jego boku dogorywał właśnie niewprawiony w bojach anonimowy kompan, którego pomylenie z Percivalem wymagałoby skrajnego naćpania...którym z pewnością charakteryzował się tego lutowego wieczoru Benjamin. Nie pamiętał już jak trafił do Gęsi i jak dużo Złotej Rybki krążyło w jego krwiobiegu: ważne, że w końcu odgonił ból. Zapewne na najbliższe pół godziny, po których znów boleśnie opadnie na samo dno śmierdzącego rynsztoka, ale teraz...teraz było wspaniale. Śmiał się więc do rozpuku, stawiał kolejki i właśnie w tej sprawie wyjątkowo rześkim krokiem udawał się w stronę baru. Dziwnie pewien, że przy stoliku oczekuje go znużony Percival, niezadowolony ze standardu lokalu i wspominający coś o jutrzejszej, nudnej pracy. Obecność Notta wydawała się oczywista: właściwie wszystko wydawało się teraz jasne, przyjemne i odpowiednie. Nawet złote włosy nieznajomej, stojącej przy bocznej części baru, nie wywołały w Benjaminie bolesnego skurczu wspomnień, kojarzących się od razu z Harriett. Mogłaby się tutaj pojawić: powiedziałby, jaka jest piękna i jak bardzo ją kochał. Figura nie pasowała jednak do wyraźnego obrazu sylwetki Hatsy i Ben oszczędził sobie romantycznych wyznań. Skierował się jednak w tę stronę, witając nieznajomą dość mocnym acz pieszczotliwym klepnięciem w pośladki. Typowe przywitanie, męski komplement; oparł się bokiem o blat obok niej, szczerząc zęby do blondynki...która jednak była dziwnie znajoma.
Gdyby był normalnym Benem, zapewne skrzywiłby się widowiskowo i rozpoczął pyskówkę. Na (nie)szczęście tamten Ben umarł pewnego styczniowego popołudnia, pozostawiając po sobie jedynie dobrze zachowany szkielet. Szeroki uśmiech, białe zęby, źrenice rozszerzone do rozmiarów (prawie) galeona, zupełnie nieadekwatne - bo mugolskie - ubranie, podwinięte rękawy koszuli odsłaniające tatuaże i blizny po wkłuciach. Zmierzwioną brodę, rozczochrane kruczoczarne loki. I aurę absolutnego rozluźnienia, wręcz nonszalancji, wyjątkowo niezwiązanej z morderczo pijackim oddechem. Zamawiał przecież dla towarzyszy, nie chcąc psuć tych przemiłych chwil działaniem Ognistej.
- Co tam, Lovegood? Czekasz na absztyfikanta? Radziłbym z niego zrezygnować, to słabe miejsce na randkę - zagadnął wesoło, sympatycznie, jak za dawnych czasów, gdy nie skakali sobie do gardeł a Harriett nosiła na palcu nałożony przez niego pierścionek zaręczynowy. Wspomnienie tamtego okresu nie bolało - nie mogło, Złota Rybka skutecznie blokowała rozpacz - dlatego też odbierał tylko pozytywne bodźce, płynące z okresu szczęśliwego narzeczeństwa. - Masz całkiem niezły tyłek - dodał po sekundzie, właściwie na jednym wydechu, obdarowując Selinę cudownym komplementem, ukoronowanym jeszcze szerszym, a przy tym ciągle szczerym, uśmiechem.
To nic, że znajdował się w podejrzanej gospodzie, w niczym nie przypominającej bezkresu natury. Wokół niego krążyli obcy ludzie, w powietrzu unosił się obcy zapach znacznie mocniejszego alkoholu a u jego boku dogorywał właśnie niewprawiony w bojach anonimowy kompan, którego pomylenie z Percivalem wymagałoby skrajnego naćpania...którym z pewnością charakteryzował się tego lutowego wieczoru Benjamin. Nie pamiętał już jak trafił do Gęsi i jak dużo Złotej Rybki krążyło w jego krwiobiegu: ważne, że w końcu odgonił ból. Zapewne na najbliższe pół godziny, po których znów boleśnie opadnie na samo dno śmierdzącego rynsztoka, ale teraz...teraz było wspaniale. Śmiał się więc do rozpuku, stawiał kolejki i właśnie w tej sprawie wyjątkowo rześkim krokiem udawał się w stronę baru. Dziwnie pewien, że przy stoliku oczekuje go znużony Percival, niezadowolony ze standardu lokalu i wspominający coś o jutrzejszej, nudnej pracy. Obecność Notta wydawała się oczywista: właściwie wszystko wydawało się teraz jasne, przyjemne i odpowiednie. Nawet złote włosy nieznajomej, stojącej przy bocznej części baru, nie wywołały w Benjaminie bolesnego skurczu wspomnień, kojarzących się od razu z Harriett. Mogłaby się tutaj pojawić: powiedziałby, jaka jest piękna i jak bardzo ją kochał. Figura nie pasowała jednak do wyraźnego obrazu sylwetki Hatsy i Ben oszczędził sobie romantycznych wyznań. Skierował się jednak w tę stronę, witając nieznajomą dość mocnym acz pieszczotliwym klepnięciem w pośladki. Typowe przywitanie, męski komplement; oparł się bokiem o blat obok niej, szczerząc zęby do blondynki...która jednak była dziwnie znajoma.
Gdyby był normalnym Benem, zapewne skrzywiłby się widowiskowo i rozpoczął pyskówkę. Na (nie)szczęście tamten Ben umarł pewnego styczniowego popołudnia, pozostawiając po sobie jedynie dobrze zachowany szkielet. Szeroki uśmiech, białe zęby, źrenice rozszerzone do rozmiarów (prawie) galeona, zupełnie nieadekwatne - bo mugolskie - ubranie, podwinięte rękawy koszuli odsłaniające tatuaże i blizny po wkłuciach. Zmierzwioną brodę, rozczochrane kruczoczarne loki. I aurę absolutnego rozluźnienia, wręcz nonszalancji, wyjątkowo niezwiązanej z morderczo pijackim oddechem. Zamawiał przecież dla towarzyszy, nie chcąc psuć tych przemiłych chwil działaniem Ognistej.
- Co tam, Lovegood? Czekasz na absztyfikanta? Radziłbym z niego zrezygnować, to słabe miejsce na randkę - zagadnął wesoło, sympatycznie, jak za dawnych czasów, gdy nie skakali sobie do gardeł a Harriett nosiła na palcu nałożony przez niego pierścionek zaręczynowy. Wspomnienie tamtego okresu nie bolało - nie mogło, Złota Rybka skutecznie blokowała rozpacz - dlatego też odbierał tylko pozytywne bodźce, płynące z okresu szczęśliwego narzeczeństwa. - Masz całkiem niezły tyłek - dodał po sekundzie, właściwie na jednym wydechu, obdarowując Selinę cudownym komplementem, ukoronowanym jeszcze szerszym, a przy tym ciągle szczerym, uśmiechem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Perfekcja nie mogła jednak trwać wieczność - los ostatnio bardzo lubił psuć jej szyki, stale wrzucając w jej życie elementy, które psuły jej idealną harmonię. Przecież świetnie równoważyła swoje życie w ostatnim czasie - po okresie, w którym oddawała się tylko i wyłącznie Quidditchowi oraz pobocznie ludziom, którzy byli obecni przy niej od zawsze, czas w końcu nieco sobie urozmaicić, prawda? Dlatego jej rutyna teraz wyglądała inaczej. Czasem podnosiła się z łóżka po nieprzespanej nocy i szła na trening zanim ktokolwiek pomyślał o otwieraniu choć jednego oka, by potem spać do południa w szatni z butelką bursztynowej, która miała jej pomóc zasnąć albo budziła się, gdy słońce już nie dawało jej oczom spokoju, unosząc się wysoko ponad horyzontem - wypocenie procentów i choroby na boisku było jednak obowiązkowym punktem każdego dnia, nawet jeśli straszyła swoich kolegów swoim wyglądem. Ale w końcu była wiedźmą, czyż nie? Kiedyś miała stałe pory i ścisłą dyscyplinę, ale zdała sobie sprawę, jakim stała się cholernym nudziarzem przez to. Czy nie było zabawniej, gdy we wszystko dostawała się mała dawka chaosu? Tak czy siak ten rozgardiasz wkradał się namiętnie w jej życie, pozostając poza jej kontrolą. Przynajmniej teraz to była jej decyzja! Burzyła wszystko na co pracowała, oddając każdą uciechę, odnajdując radość, zapijając smutek i łzy przy wiernej butelce. Ona też się w końcu kończyła i ostatnio zaczynało się to dziać coraz szybciej, pozostawiając ją wyłącznie na wpół usatysfakcjonowaną swoim stanem.
Skoro dawano jej ten nieporządek, to zamierzała zostać jego Królową. Pani destrukcji. Wszystko, byleby nie zostać w tyle i nie dać się więcej zaskakiwać. Ciągle jednak zdawała się nie potrafić nadgonić tempa, w jakim wszystko krążyło. Było zbyt wiele niewiadomych, by zyskać prowadzenie nad sytuacją.
Zacisnęła palce na szkle, zmieniając minę na zamyśloną, na moment wyłączając się kompletnie. Podwinęła nogi pod siebie, by oprzeć piszczele na stołku i podnieść się w próbie zmiany pozycji, gdy nagle szklanka zakołysała się niebezpiecznie dłoni, rozlewając drogocenną ciecz, kiedy jej ciałem wstrząsnęło plaśnięcie zlokalizowane w dolnych partiach jej pleców. Wycelowała resztkami alkoholu w stronę tego bezczelnego samobójcy. Nawet się nie zastanawiała i zaraz sięgnęła po różdżkę, gotowa zainkantować dowolne zaklęcie, ale słowa zawisły niewypowiedziane, rozchylając jedynie usta w głuchym wyrazie na widok twarzy, która się przed nią pojawiła. Chwila zawahania, by ponownie zmrużyć oczy i nakarmić go ślimakami, ale i ta szansa zemsty została zaprzepaszczona, gdy wzrok mimowolnie zaczął analizować rysy, zauważając nienaturalny uśmiech, rozszerzone źrenice i przedziwną ekspresję euforii. Ale wcale nie obcą. Sama nie raz w przeszłości miała bliźniacze odbicie, dobrze znając to uczucie.
Poczuła gorycz, krzywiąc się lekko, gdy na niego patrzyła. Zapiekło. Odwróciła wzrok.
-Wisisz mi kolejkę.-zauważyła kwaśno, podsuwając naczynie w stronę barmana. Chwilę zaciskała palce na drewnie, by w końcu wcisnąć je z powrotem za pas. Uśmiechnęła się krzywo na jego uwagę o randce, ciągle na niego nie patrząc. Nieswoje uczucie. Benjamin Wright nie skakał jej do gardła, nie wyklinał za wszystkie winy świata. Prawie jak wtedy, gdy stawali naprzeciw siebie na boisku. Wykrzywiał usta w ten sam sposób co kiedyś, przypominając jej dlaczego wszystkie kobiety ulegały temu wyrazowi, prawie na powrót czując podskórną potrzebę, by odwzajemnić ten wyszczerz. Prawie odnalazła w pamięci sposób, w jaki kiedyś zwykła na niego patrzeć. Przedtem nienawidziła go tak zagorzale, mimo że ich płomienne temperamenty prowadziły do różnych sytuacji. Niemalże poczuła ukłucie, żałując, że to się już nigdy nie powtórzy. A jeszcze bardziej cierpiała, że złapał ją w stanie, w którym była jeszcze świadoma takich wniosków. Ale wystarczyło jej jeszcze kilka szklanek, by straciła ten rozsądek. Miała zamiar nadgonić.
-Tak? Więc co ty tutaj robisz?-zapytała apropo zalotników, kierując gwałtownie głowę w jego stronę, świdrując go wzrokiem.-Och, wolę oddawać się namiętnościom na randkach na świeżym powietrzu. Zwłaszcza zimą. Mogę przynajmniej ocenić czy mój absztyfikant będzie potrafił mnie odpowiednio rozgrzać.-powiedziała z przekąsem, prawie imitując brudne żarty, jakie zwykła kiedyś rzucać.
Zmrużyła oczy, gdy obdarował ją tak wspaniałym komplementem.
-Twój pewnie opadł bez treningów?-zgadnęła niewinnym głosem, by chwilę potem oddać mu przysługę i sprawdzić jakość jego partii ciała. Nazwijcie to jak chcecie - może to przejawy wczesnego feminizmu? Równości i innych cudownych haseł?
Skoro dawano jej ten nieporządek, to zamierzała zostać jego Królową. Pani destrukcji. Wszystko, byleby nie zostać w tyle i nie dać się więcej zaskakiwać. Ciągle jednak zdawała się nie potrafić nadgonić tempa, w jakim wszystko krążyło. Było zbyt wiele niewiadomych, by zyskać prowadzenie nad sytuacją.
Zacisnęła palce na szkle, zmieniając minę na zamyśloną, na moment wyłączając się kompletnie. Podwinęła nogi pod siebie, by oprzeć piszczele na stołku i podnieść się w próbie zmiany pozycji, gdy nagle szklanka zakołysała się niebezpiecznie dłoni, rozlewając drogocenną ciecz, kiedy jej ciałem wstrząsnęło plaśnięcie zlokalizowane w dolnych partiach jej pleców. Wycelowała resztkami alkoholu w stronę tego bezczelnego samobójcy. Nawet się nie zastanawiała i zaraz sięgnęła po różdżkę, gotowa zainkantować dowolne zaklęcie, ale słowa zawisły niewypowiedziane, rozchylając jedynie usta w głuchym wyrazie na widok twarzy, która się przed nią pojawiła. Chwila zawahania, by ponownie zmrużyć oczy i nakarmić go ślimakami, ale i ta szansa zemsty została zaprzepaszczona, gdy wzrok mimowolnie zaczął analizować rysy, zauważając nienaturalny uśmiech, rozszerzone źrenice i przedziwną ekspresję euforii. Ale wcale nie obcą. Sama nie raz w przeszłości miała bliźniacze odbicie, dobrze znając to uczucie.
Poczuła gorycz, krzywiąc się lekko, gdy na niego patrzyła. Zapiekło. Odwróciła wzrok.
-Wisisz mi kolejkę.-zauważyła kwaśno, podsuwając naczynie w stronę barmana. Chwilę zaciskała palce na drewnie, by w końcu wcisnąć je z powrotem za pas. Uśmiechnęła się krzywo na jego uwagę o randce, ciągle na niego nie patrząc. Nieswoje uczucie. Benjamin Wright nie skakał jej do gardła, nie wyklinał za wszystkie winy świata. Prawie jak wtedy, gdy stawali naprzeciw siebie na boisku. Wykrzywiał usta w ten sam sposób co kiedyś, przypominając jej dlaczego wszystkie kobiety ulegały temu wyrazowi, prawie na powrót czując podskórną potrzebę, by odwzajemnić ten wyszczerz. Prawie odnalazła w pamięci sposób, w jaki kiedyś zwykła na niego patrzeć. Przedtem nienawidziła go tak zagorzale, mimo że ich płomienne temperamenty prowadziły do różnych sytuacji. Niemalże poczuła ukłucie, żałując, że to się już nigdy nie powtórzy. A jeszcze bardziej cierpiała, że złapał ją w stanie, w którym była jeszcze świadoma takich wniosków. Ale wystarczyło jej jeszcze kilka szklanek, by straciła ten rozsądek. Miała zamiar nadgonić.
-Tak? Więc co ty tutaj robisz?-zapytała apropo zalotników, kierując gwałtownie głowę w jego stronę, świdrując go wzrokiem.-Och, wolę oddawać się namiętnościom na randkach na świeżym powietrzu. Zwłaszcza zimą. Mogę przynajmniej ocenić czy mój absztyfikant będzie potrafił mnie odpowiednio rozgrzać.-powiedziała z przekąsem, prawie imitując brudne żarty, jakie zwykła kiedyś rzucać.
Zmrużyła oczy, gdy obdarował ją tak wspaniałym komplementem.
-Twój pewnie opadł bez treningów?-zgadnęła niewinnym głosem, by chwilę potem oddać mu przysługę i sprawdzić jakość jego partii ciała. Nazwijcie to jak chcecie - może to przejawy wczesnego feminizmu? Równości i innych cudownych haseł?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nawet nie zauważył gdy ciepły płyn, przecząc prawom grawitacji, wyfruwał z wysokiego kufla blondynki w stronę jego klatki piersiowej. Wright skupiał wzrok wyłącznie na jej twarzy, odnajdując kolejne punkty styczne, pozwalające mu w końcu na wydanie wyroku w sprawie personaliów nieznajomej. Mokra koszula była akceptowalnym skutkiem ubocznym, nad którym przeszedł w ułamku sekundy do porządku dziennego. Ciecz szybko wsiąknęła w nieco chropowaty materiał, pozostawiając po sobie ciemnogranatową plamę, dziwnie podobną konturom gryfońskiego herbu. Tak przynajmniej wskazywała obecna percepcja Benjamina, który krótko zerkał w dół, choć tylko po to, by wygładzić tkaninę dużą dłonią, co poskutkowało - ubocznie - przyklejeniem się jej do rozgrzanego ciała. Tego jednak ze swojej perspektywy nie mógł widzieć, całkowicie pochłonięty nowym towarzystwem. Śledził wzrokiem każdą zmianę na twarzy Seliny, jednocześnie uważny i całkowicie ślepy na ich przesłanie. Nic się przecież nie zmieniło. Byli młodzi, silni, zawzięci i właśnie spotykali się przy barze po zwycięskim - dla Jastrzębi, rzecz merlińsko oczywista - meczu, zostawiając za sobą drużyny. I partnerów.
Gdzieś na krawędzi umysłu Benjamina pojawił się problem zamówienia Ognistej dla Percivala, bo przecież ten przeklęty szlachcic wolał Toujours Pur, ale wizja skrzywionego mężczyzny szybko rozmyła się w nowych doznaniach. Twardy, drewniany blat pod odkrytymi łokciami. Ostrzejsze światło, wydobywające z mroku drewnianą różdżkę i zacięte usta Seliny. Rzędy szklanych butelek. Siwizna odległego barmana, przyglądającego się im kątem oka. Ostry zapach alkoholu, unoszący się do góry z schnącej powoli koszuli. Wright roześmiał się nagle lekko, wesoło, jakby owe specyficzne przywitanie poprawiło mu i tak doskonały humor.
- Nie powinnaś teraz mnie nerwowo wycierać i przepraszać, przy okazji proponując wymianę koszulek? - spytał wcale nie retorycznie, nie machając do barmana po kolejkę. Nie potrzebował jej...w odróżnieniu od Seliny. Och, gdyby tylko pojawił się tutaj trzeźwy, złośliwościom nie byłoby końca. Samotna Lovegood w podrzędnej spelunie; dziwnie zaszklone oczy, zaciśnięte szczęki i aura wątpliwości, rojących się pod złotą kaskadą włosów. Na szczęście dla Osy, Wright zapewne jutro nie będzie pamiętał o tym spotkaniu, wymiotując wnętrznościami na wycieraczkę swego kawalerskiego burdelu.
- Za zimno. Odmarzłyby ci cycki. Gdybyś je miała- odparł wesoło i naprawdę czule, ignorując jednocześnie pytanie, jakie mu zadała. Nie chciał i nie mógł odpowiedzieć. Rzeczywistość zaczynała dziwnie zaokrąglać się na krawędziach i Wright po prostu żył chwilą, tą konkretną sekundą, zapachem drewna, przemieszanym z perfumami Seliny, tak innymi od tych, jakie używała Harriett. Zjawa półwili pojawiła się na sekundę za plecami kuzynki i Jaimie uśmiechnął się nagle nieco inaczej, z fascynacją i podnieceniem, lecz te emocje równie szybko umknęły z jego wyszczerzonej twarzy. - I ach, skoro o absztyfikantach mowa... - zaczął, wiedziony gwałtowną chęcią podzielenia się czymś niezwykle ważnym. Kimś ważnym. O kim chciał porozmawiać, ostrzec, ale nie mógł złapać konkretnej myśli a obraz Leo zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Łaskawie oszczędzając nagłej burdy. Po raz pierwszy od dawna byli tylko we dwoje. On i Selina, triumfujący duet. Wright zmarszczył brwi, chcąc przypomnieć sobie koniec zdania. Proces myślowy został jednak przerwany niewyczuwalnym uderzeniem. Uniósł wysoko krzaczaste brwi, pochylając się w stronę blondynki. Bardzo nisko, bardzo blisko, tak, że prawie zderzyli się nosami.
- I co? Świetny, jak zawsze, prawda? Ale...Nie znałem cię od tej ostrzejszej strony - wychrypiał prosto w jej usta, owiewając ją zaskakująco świeżym, miętowym oddechem; dziwna mieszanina morskiej bryzy i ziół. Wilgotne od alkoholu wargi Lovegood też pachniały inaczej. Nie słodko, wręcz przeciwnie: nęcącą słonością, sytym posiłkiem, siłą i ogniskiem. Ben wziął głęboki, świszczący oddech, nie całując kobiety tylko dlatego, że wolał poczuć ten głód jeszcze kilka sekund dłużej, dawkując spragnione napięcie.
Gdzieś na krawędzi umysłu Benjamina pojawił się problem zamówienia Ognistej dla Percivala, bo przecież ten przeklęty szlachcic wolał Toujours Pur, ale wizja skrzywionego mężczyzny szybko rozmyła się w nowych doznaniach. Twardy, drewniany blat pod odkrytymi łokciami. Ostrzejsze światło, wydobywające z mroku drewnianą różdżkę i zacięte usta Seliny. Rzędy szklanych butelek. Siwizna odległego barmana, przyglądającego się im kątem oka. Ostry zapach alkoholu, unoszący się do góry z schnącej powoli koszuli. Wright roześmiał się nagle lekko, wesoło, jakby owe specyficzne przywitanie poprawiło mu i tak doskonały humor.
- Nie powinnaś teraz mnie nerwowo wycierać i przepraszać, przy okazji proponując wymianę koszulek? - spytał wcale nie retorycznie, nie machając do barmana po kolejkę. Nie potrzebował jej...w odróżnieniu od Seliny. Och, gdyby tylko pojawił się tutaj trzeźwy, złośliwościom nie byłoby końca. Samotna Lovegood w podrzędnej spelunie; dziwnie zaszklone oczy, zaciśnięte szczęki i aura wątpliwości, rojących się pod złotą kaskadą włosów. Na szczęście dla Osy, Wright zapewne jutro nie będzie pamiętał o tym spotkaniu, wymiotując wnętrznościami na wycieraczkę swego kawalerskiego burdelu.
- Za zimno. Odmarzłyby ci cycki. Gdybyś je miała- odparł wesoło i naprawdę czule, ignorując jednocześnie pytanie, jakie mu zadała. Nie chciał i nie mógł odpowiedzieć. Rzeczywistość zaczynała dziwnie zaokrąglać się na krawędziach i Wright po prostu żył chwilą, tą konkretną sekundą, zapachem drewna, przemieszanym z perfumami Seliny, tak innymi od tych, jakie używała Harriett. Zjawa półwili pojawiła się na sekundę za plecami kuzynki i Jaimie uśmiechnął się nagle nieco inaczej, z fascynacją i podnieceniem, lecz te emocje równie szybko umknęły z jego wyszczerzonej twarzy. - I ach, skoro o absztyfikantach mowa... - zaczął, wiedziony gwałtowną chęcią podzielenia się czymś niezwykle ważnym. Kimś ważnym. O kim chciał porozmawiać, ostrzec, ale nie mógł złapać konkretnej myśli a obraz Leo zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Łaskawie oszczędzając nagłej burdy. Po raz pierwszy od dawna byli tylko we dwoje. On i Selina, triumfujący duet. Wright zmarszczył brwi, chcąc przypomnieć sobie koniec zdania. Proces myślowy został jednak przerwany niewyczuwalnym uderzeniem. Uniósł wysoko krzaczaste brwi, pochylając się w stronę blondynki. Bardzo nisko, bardzo blisko, tak, że prawie zderzyli się nosami.
- I co? Świetny, jak zawsze, prawda? Ale...Nie znałem cię od tej ostrzejszej strony - wychrypiał prosto w jej usta, owiewając ją zaskakująco świeżym, miętowym oddechem; dziwna mieszanina morskiej bryzy i ziół. Wilgotne od alkoholu wargi Lovegood też pachniały inaczej. Nie słodko, wręcz przeciwnie: nęcącą słonością, sytym posiłkiem, siłą i ogniskiem. Ben wziął głęboki, świszczący oddech, nie całując kobiety tylko dlatego, że wolał poczuć ten głód jeszcze kilka sekund dłużej, dawkując spragnione napięcie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy gdyby wiedziała kto był sprawcą wzburzenia w fale jej ciała to zareagowałaby tak samo? Potraktowałaby dawnego kompana zimnym drinkiem, nie zważając na koneksje? A może wiłaby się w niepewności, pamiętając o wściekłej rozpaczy, w jakiej go ostatnio widziała, o zakłamaniu, którymi się karmił, dodatkowo pomagając sobie utrzymywaniem się w sztucznej rzeczywistości, która miała go choć na chwilę utrzymać na powierzchni, bo w momentach pełnej świadomości płuca odmawiały wzięcia kolejnego oddechu? Musiałby w niej zostać choćby gram sympatii do jego osoby, by miała poczuć podobną refleksję. Po tym wszystkim co zgotował jej ukochanej Harriett, jej promykowi, uosobieniu niespożytej i absurdalnej dobroci oraz stałych pokładów naiwności, które sprawiały, że była tak łatwym celem. Śmiał podnieść rękę na kogoś, kto wyciągał w pełnym zaufaniu serce na dłoni. W końcu jej kuzynka była najbliższą jej personą, jej uczucia często odbijały się na niej, mimo że tak bardzo się różniły. Poprzez nią dotknął też samą Selinę.
Prawdziwie zaczynała wierzyć, że te wszystkie historie, którymi karmiono ich jak były dziewczynkami mogły mieć odzwierciedlenie. Że półwila ćwierkająca o pięknej miłości wcale się nie myliła i powtarzała przepiękne opowieści, które miały się powtórzyć raz jeszcze, tylko z innymi postaciami. Lovegood dała w sobie zagnieździć to ziarenko tego przekonania, które wolno kiełkowało wraz z kolejnymi miesiącami kwitnącego związku tej głośnej dwójki. Jakby zwierciadlanym odbiciem wmówiła sobie, że posiadała podobną szansę, wpadając w najgorsze sidła, w jakie mogłaby się złapać. Wszystko przez ten ohydny fałsz, te okrutne kłamstwa. Wiedziała, że mogła ufać tylko sobie. Oba przypadki zakończyły się niezwykle brutalnie, znacząc boleśnie swoje ofiary. Benjamin przez długi czas był przez nią kompletnie bezkrytycznie nienawidzony za każdą boleść, jaka odbijała się na twarzy młodszej kobiety. Przegapiła tylko jedną rzecz, choć mogła chcieć jej po prostu nie zauważać - dlaczego Wright zdawał się również naznaczony przez cierpienie, skoro to on był jego źródłem? Jaki sens miało sprawianie sobie bólu w podobny sposób? Kto o zdrowych zmysłach decydował się na coś takiego?
Kluczem było chyba stwierdzenie, że człowiek stojący przed nią definitywnie nie był znany z rozsądku. Tym bardziej w tym momencie. Jego widok budziłby w każdej normalnej osobie żałość. Współczucie. A ona nie mogła na niego patrzeć. Miała w sobie tak sprzeczne uczucia. Wszystko kolidowało ze sobą. Powstrzymywała się przed gwałtowniejszymi reakcjami, nienawidząc go, że wymusza na niej takie litowanie się, a z drugiej strony odczuwała abstrakcyjną ulgę, że nie krzyżowali dzisiaj różdżek ze sobą.
Drgnęła, zaskoczona, przestraszona i dziwnie tknięta jego śmiechem. Wyglądało na to, że dobrze było mu z tak znanym zapachem alkoholu na sobie. Postanowiła nie analizować jak to się stało, że tak łatwo skłonił się od jednej używki do drugiej. Przecież jej to nie obchodziło w najmniejszym stopniu.
-Musiałabym się tym przejąć.-odpowiedziała zaraz, wracając do tak znanych "ciętych" ripost.-Zapomniałeś chyba z kim rozmawiasz.-dodała ciszej, machając ręką na barmana, skoro on nie miał zamiaru tego zrobić i z pewnym zamyśleniem umoczyła usta w płynie, wyglądając na to, że tylko ona miała znać prawdziwe przesłanie tych słów.
Nie dało się ukryć, że ostatnimi czasy nie była w najlepszej formie. Tendencja spadkowa towarzyszyła jej już od początku zeszłego roku, gdy resztki jej głupiej nadziei rozbiły się o zaręczyny pewnego kretyna z pieprzoną harpią, mrożąc resztki ciepłych uczuć, jakie mogła w sobie posiadać do obcych osób, by potem dramatycznie przyspieszyć w grudniu, kiedy jedna z jej ostoi zaprzestała swoje istnienie w niewytłumaczonych okolicznościach, zdając jej sprawę z pustki, jaką odczuwała. Zabawne, że człowiek, który zawsze uważał, że świetnie radzi sobie sam, jednak jest dotykany przez to jak ktoś znika z jego otoczenia. I istniał jeszcze jeden element, który trząsł ponownie całym jej światem, burząc jej słabą konstrukcję.
-Mmm.-mruknęła, przełykając pospiesznie, chcąc coś powiedzieć.-Tego akurat się nigdy nie dowiesz.-odpowiedziała mu, szczycąc go wykrzywieniem warg, które miały przypominać uśmiech. Mrugnęła, tym samym ścierając swoją ekspresję z twarzy, gdy jego się nagle zmieniła. Jego dziwna obecność i nietypowe zachowanie wzmagały w niej czujność, mimo że zachowywała się kompletnie nierozsądnie, jakby grając w grę, którą jej dyktował. Rozdawał karty, ale to ona znała je wszystkie, mając przewagę. Czyżby?
Wpatrywała się w niego uważnie, gdy zaczął zdanie, tracąc je w trakcie wypowiadania. Uniosła brwi w wyrazie oczekiwania i nieco ponaglenia. Kolejne słowa jednak nie przyszły. Zmarszczyła czoło w wyrazie niezadowolenia, trochę jak pedagog na wybryki bachora, nie czując strachu. Nie poruszyła się, nie widząc żadnego zagrożenia w Benie, który ciągle był w swojej cudownej krainie marzeń, gdzie wszystko było piękne. Wbrew woli wstrzymała jednak oddech, napinając całe ciało. Mięta owinęła jej nos, na moment zabierając słownik z głowy.
-Powinieneś nad nim popracować.-zawyrokowała bez większej dbałości, obracając się na powrót w stronę baru, tak, że teraz chuchał jej do ucha. Przełknęła ślinę. Co się właśnie działo, na Merlina?-Możesz ją bliżej poznać, jeśli przysuniesz się jeszcze bliżej.-obiecała mu po chwili, skręcając głowę tak, by wysłać mu wyzwanie i zaznaczyć dystans. Wzrokiem odnalazła jego oczy, zauważając, że ciągle pozostaje w zastraszającej odległości. Lepiej, by wziął sobie jej groźbę do serca.
Prawdziwie zaczynała wierzyć, że te wszystkie historie, którymi karmiono ich jak były dziewczynkami mogły mieć odzwierciedlenie. Że półwila ćwierkająca o pięknej miłości wcale się nie myliła i powtarzała przepiękne opowieści, które miały się powtórzyć raz jeszcze, tylko z innymi postaciami. Lovegood dała w sobie zagnieździć to ziarenko tego przekonania, które wolno kiełkowało wraz z kolejnymi miesiącami kwitnącego związku tej głośnej dwójki. Jakby zwierciadlanym odbiciem wmówiła sobie, że posiadała podobną szansę, wpadając w najgorsze sidła, w jakie mogłaby się złapać. Wszystko przez ten ohydny fałsz, te okrutne kłamstwa. Wiedziała, że mogła ufać tylko sobie. Oba przypadki zakończyły się niezwykle brutalnie, znacząc boleśnie swoje ofiary. Benjamin przez długi czas był przez nią kompletnie bezkrytycznie nienawidzony za każdą boleść, jaka odbijała się na twarzy młodszej kobiety. Przegapiła tylko jedną rzecz, choć mogła chcieć jej po prostu nie zauważać - dlaczego Wright zdawał się również naznaczony przez cierpienie, skoro to on był jego źródłem? Jaki sens miało sprawianie sobie bólu w podobny sposób? Kto o zdrowych zmysłach decydował się na coś takiego?
Kluczem było chyba stwierdzenie, że człowiek stojący przed nią definitywnie nie był znany z rozsądku. Tym bardziej w tym momencie. Jego widok budziłby w każdej normalnej osobie żałość. Współczucie. A ona nie mogła na niego patrzeć. Miała w sobie tak sprzeczne uczucia. Wszystko kolidowało ze sobą. Powstrzymywała się przed gwałtowniejszymi reakcjami, nienawidząc go, że wymusza na niej takie litowanie się, a z drugiej strony odczuwała abstrakcyjną ulgę, że nie krzyżowali dzisiaj różdżek ze sobą.
Drgnęła, zaskoczona, przestraszona i dziwnie tknięta jego śmiechem. Wyglądało na to, że dobrze było mu z tak znanym zapachem alkoholu na sobie. Postanowiła nie analizować jak to się stało, że tak łatwo skłonił się od jednej używki do drugiej. Przecież jej to nie obchodziło w najmniejszym stopniu.
-Musiałabym się tym przejąć.-odpowiedziała zaraz, wracając do tak znanych "ciętych" ripost.-Zapomniałeś chyba z kim rozmawiasz.-dodała ciszej, machając ręką na barmana, skoro on nie miał zamiaru tego zrobić i z pewnym zamyśleniem umoczyła usta w płynie, wyglądając na to, że tylko ona miała znać prawdziwe przesłanie tych słów.
Nie dało się ukryć, że ostatnimi czasy nie była w najlepszej formie. Tendencja spadkowa towarzyszyła jej już od początku zeszłego roku, gdy resztki jej głupiej nadziei rozbiły się o zaręczyny pewnego kretyna z pieprzoną harpią, mrożąc resztki ciepłych uczuć, jakie mogła w sobie posiadać do obcych osób, by potem dramatycznie przyspieszyć w grudniu, kiedy jedna z jej ostoi zaprzestała swoje istnienie w niewytłumaczonych okolicznościach, zdając jej sprawę z pustki, jaką odczuwała. Zabawne, że człowiek, który zawsze uważał, że świetnie radzi sobie sam, jednak jest dotykany przez to jak ktoś znika z jego otoczenia. I istniał jeszcze jeden element, który trząsł ponownie całym jej światem, burząc jej słabą konstrukcję.
-Mmm.-mruknęła, przełykając pospiesznie, chcąc coś powiedzieć.-Tego akurat się nigdy nie dowiesz.-odpowiedziała mu, szczycąc go wykrzywieniem warg, które miały przypominać uśmiech. Mrugnęła, tym samym ścierając swoją ekspresję z twarzy, gdy jego się nagle zmieniła. Jego dziwna obecność i nietypowe zachowanie wzmagały w niej czujność, mimo że zachowywała się kompletnie nierozsądnie, jakby grając w grę, którą jej dyktował. Rozdawał karty, ale to ona znała je wszystkie, mając przewagę. Czyżby?
Wpatrywała się w niego uważnie, gdy zaczął zdanie, tracąc je w trakcie wypowiadania. Uniosła brwi w wyrazie oczekiwania i nieco ponaglenia. Kolejne słowa jednak nie przyszły. Zmarszczyła czoło w wyrazie niezadowolenia, trochę jak pedagog na wybryki bachora, nie czując strachu. Nie poruszyła się, nie widząc żadnego zagrożenia w Benie, który ciągle był w swojej cudownej krainie marzeń, gdzie wszystko było piękne. Wbrew woli wstrzymała jednak oddech, napinając całe ciało. Mięta owinęła jej nos, na moment zabierając słownik z głowy.
-Powinieneś nad nim popracować.-zawyrokowała bez większej dbałości, obracając się na powrót w stronę baru, tak, że teraz chuchał jej do ucha. Przełknęła ślinę. Co się właśnie działo, na Merlina?-Możesz ją bliżej poznać, jeśli przysuniesz się jeszcze bliżej.-obiecała mu po chwili, skręcając głowę tak, by wysłać mu wyzwanie i zaznaczyć dystans. Wzrokiem odnalazła jego oczy, zauważając, że ciągle pozostaje w zastraszającej odległości. Lepiej, by wziął sobie jej groźbę do serca.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wbrew pozorom - oraz krążącej w żyłach Złotej Rybce, pluskającej się wesoło w żywych wspomnieniach szczęśliwych czasów - Benjamin wiedział, z kim rozmawia. Nie do końca wiedział co prawda kiedy, bowiem teraźniejszość pozakrzywiała się zabawnie, umieszczając go w samym środku magicznego tunelu czasowego, rozpościerającego się pomiędzy jednym radosnym momentem a drugim, ale z pewnością rozpoznawał Selinę. Upierdliwą Osę, którą z premedytacją faulował, próbując strącić z miotły. Ramieniem, tłuczkiem posłanym w nią z całą prędkością albo i nawet - gdy sędzia kierował swój wzrok w inną stronę, zapewne w kierunku nieba, by poprosić Merlina o uspokojenie Jastrzębi - pałką, co jednak nigdy mu się nie udawało. Lovegood gabarytowo może i przypominała smukłego chłopca, ale była od niego znacznie zwinniejsza, umykając prawie zawsze przed Benjaminową chęcią triumfu. Nie chodziło przecież o animozje, te pojawiły się znacznie później. Przecież najpierw się lubili, Selina miała zostać wręcz jego rodziną. Dopełnieniem Harriett, indyjskich plantacji, złotych włosów i ciepłego uśmiechu. Gwoli ścisłości Wright podejrzewał, że Sel jest adoptowana - charakterem w niczym nie przypominała anielskiej Hatsy - ale i tak darzył ją sympatią.
Także i teraz, gdy wpatrywał się w nią z zadziwiającą uwagą, co chwila zerkając jednak ponad ramieniem gdzieś dalej. Złote kosmyki innej kobiety migotały w półmroku, nieco go dekoncentrując, choć na szczęście intensywny, soczysty zapach spokoju spętał go do tego stopnia, by poświęcić rozdygotaną świadomość w stu procentach Selinie. Jej usta układały się w słowa, jakich nawet nie słyszał, kiwając po prostu głową na te prawdy absolutne, przenikające przez drobną siateczkę skóry aż do ciała, niesłyszalne, niewerbalne obrazki, kumulujące się w buzującej krwi, czyniąc ją jeszcze bardziej podobną do Felix Felicis.
Chciał podzielić się z nią tym doznaniem, ale słowa zawodziły, tak samo jak gesty. Pozostał tylko zapach, rozjaśniający cały układ nerwowy słodkim złotem. Odetchnął raz jeszcze, z niezadowoleniem obserwując odwrócenie się kobiety. Skrzywił się lekko, chociaż nie na długo, nie ruszając się jednak ani o cal. - Dlaczego zawsze uciekasz? - spytał z leciutką irytacją, wieloznacznie, przechylając nieco głowę, tak, że teraz muskał spierzchniętymi, suchymi wargami wrażliwą skórę jej szyi. - Myślisz, że na górze mają pokoje do wynajęcia? - chrypiał dalej, choć pytanie okazało się niezwykle rzeczowe. Myślał o sobie i o czekającym przy stoliku Percivalu: co z tego, że to właśnie Selinie szeptał do ucha tą retoryczną propozycję a jej złote włosy z boku grzywki łaskotały go w nos. Zatrzymał się jeszcze chwilę w tej intymnej, zmysłowej bliskości, po czym wyprostował się nagle, sięgając gwałtownie po szklankę, stojącą przed Seliną. Poderwał szkło do góry - zdążyła upić już spory łyk - i powąchał je, krzywiąc się z niesmakiem. W stanie naćpania Złotą Rybką alkohol po prostu śmierdział. - Kobiecie nie przystoi takie coś. Harriett nigdy by tego nie tknęła - skrytykował ją bardzo egzaltowanie, wylewając resztkę płynu w dół. Ochlapał przy tym jej szatę i uśmiechnął się rozbrajająco, jakby chcąc pokazać wspaniałą sprawiedliwość wszechświata. Ten wieczór miał wyrównać wszelkie rachunki, także te otwarte dopiero przed chwilą. Równowaga szalenie mu się podobała, tak samo jak zacięty wyraz twarz Seliny. W tym świetle przypominała nawet nieco sfrustrowaną Hatsy, ale w tym stanie szczęśliwego otępienia obraz zdenerwowanej Lovegood zniknął niezwykle szybko.
Także i teraz, gdy wpatrywał się w nią z zadziwiającą uwagą, co chwila zerkając jednak ponad ramieniem gdzieś dalej. Złote kosmyki innej kobiety migotały w półmroku, nieco go dekoncentrując, choć na szczęście intensywny, soczysty zapach spokoju spętał go do tego stopnia, by poświęcić rozdygotaną świadomość w stu procentach Selinie. Jej usta układały się w słowa, jakich nawet nie słyszał, kiwając po prostu głową na te prawdy absolutne, przenikające przez drobną siateczkę skóry aż do ciała, niesłyszalne, niewerbalne obrazki, kumulujące się w buzującej krwi, czyniąc ją jeszcze bardziej podobną do Felix Felicis.
Chciał podzielić się z nią tym doznaniem, ale słowa zawodziły, tak samo jak gesty. Pozostał tylko zapach, rozjaśniający cały układ nerwowy słodkim złotem. Odetchnął raz jeszcze, z niezadowoleniem obserwując odwrócenie się kobiety. Skrzywił się lekko, chociaż nie na długo, nie ruszając się jednak ani o cal. - Dlaczego zawsze uciekasz? - spytał z leciutką irytacją, wieloznacznie, przechylając nieco głowę, tak, że teraz muskał spierzchniętymi, suchymi wargami wrażliwą skórę jej szyi. - Myślisz, że na górze mają pokoje do wynajęcia? - chrypiał dalej, choć pytanie okazało się niezwykle rzeczowe. Myślał o sobie i o czekającym przy stoliku Percivalu: co z tego, że to właśnie Selinie szeptał do ucha tą retoryczną propozycję a jej złote włosy z boku grzywki łaskotały go w nos. Zatrzymał się jeszcze chwilę w tej intymnej, zmysłowej bliskości, po czym wyprostował się nagle, sięgając gwałtownie po szklankę, stojącą przed Seliną. Poderwał szkło do góry - zdążyła upić już spory łyk - i powąchał je, krzywiąc się z niesmakiem. W stanie naćpania Złotą Rybką alkohol po prostu śmierdział. - Kobiecie nie przystoi takie coś. Harriett nigdy by tego nie tknęła - skrytykował ją bardzo egzaltowanie, wylewając resztkę płynu w dół. Ochlapał przy tym jej szatę i uśmiechnął się rozbrajająco, jakby chcąc pokazać wspaniałą sprawiedliwość wszechświata. Ten wieczór miał wyrównać wszelkie rachunki, także te otwarte dopiero przed chwilą. Równowaga szalenie mu się podobała, tak samo jak zacięty wyraz twarz Seliny. W tym świetle przypominała nawet nieco sfrustrowaną Hatsy, ale w tym stanie szczęśliwego otępienia obraz zdenerwowanej Lovegood zniknął niezwykle szybko.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prawie puściła już w niepamięć dawne emocje czy wspomnienia, które je budziły. A przynajmniej to sobie wmawiała, choć poznanie Benjamina Wrighta zbyt ściśle wiązało się z początkiem jej kariery i jej ukochaną Harriett, by przykryć to wygodnym zapomnieniem. Znała go już zanim się spotkali. Była na VI roku, kiedy pierwszy raz czarodziejski świat o nim usłyszał, wyjawiając najnowszy narybek Jastrzębi z Falmouth. Był taki młody, świeżo po szkole, a mimo wszystko nigdy nie zdawał się przejawiać niepewności początkującego, zawsze zdecydowany, a przez rosnącą wściekłość niezwykle skupiony na zadaniu. Istny postrach dla innych drużyn. Posturą przypominał półolbrzyma i tym też tytułem był ogłaszany. Olbrzym z Jastrzębi wzmacnia pozycję drużyny!, Jastrzębie rosną w siłę - to tylko część wyrywków z gazet, które kolekcjonowała na temat drużyn Quidditcha. Ten zawodnik fascynował ją jednak najbardziej - może dlatego, że wywołał takie poruszenie w sportowym światku. Wtargnął nagle na to nowe pole i kompletnie je zawładnął, nawet nie pytając czy może. Chciała powtórzyć jego sukces. Stanąć naprzeciwko niego na boisku i zmierzyć się jak równy z równym. I to był właśnie jeden z powodów, dla których odmówiła Harpiom - kolejna kobieta dołączająca do damskiej drużyny? Czy było coś bardziej passe? Jeżeli w związku z jej rekrutacją liczyłby się jakikolwiek rozdźwięk, to tylko słabe echo. Zainteresowanie pałkarzem Jastrzębi nie kończyło się tylko na tym. Podbierała koleżankom w tajemnicy numer Czarownicy, z pewną awersją obserwując obsesję, jaką wywoływał przystojny sportowiec. Kompletnie nie rozumiała jak tak brutalny człowiek może uśmiechać się w tak rozmiekczający sposób. A potem zapomniała o nim, skupiając się na sobie, do czasu, aż nie stanęli przed sobą na rozgrywkach po raz pierwszy. Nie była pewna, czy bardziej chciała coś udowodnić sobie, jemu czy też innym. Ale potraktowała ten mecz bardzo personalnie, co szybko obróciło się przeciwko niej, gdy tłuczki zaczęły się na niej skupiać. Zaskarbiła sobie uwagę, o której śmiało marzyła. I pewnie wszyscy uważali ją za szaloną, kiedy rozbrzmiewał się jej śmiech, gdy udawało uniknąć się jej wycelowanej w niej kuli, która tak łatwo mogła przekreślić jej dalsze losy. Więc prowokowała go coraz bardziej, przy każdym spotkaniu, urządzając z meczu plac zabaw. Igrała z ogniem, broniąc się przed jego dotykiem, a jednocześnie z zafascynowaniem przyglądając się jego płomieniom. I taka też była w stosunku do Benjamina na stopie prywatnej. Patrzyła na niego z podziwem, słowem mówionym robiąc wszystko, by jednak zamaskować ten błysk we własnych oczach. Był jej bohaterem. Tylko komuś takiemu jak on mogła powierzyć jej drogą kuzynkę - komuś, kto ją obroni, schowa w swoich mocnych ramionach przed światem i pokocha żarliwie. Nie przewidziała tylko jego zwodniczego temperamentu i destrukcji, jaką ze sobą niósł, przenosząc na każde możliwe pole.
Zacisnęła palce, tłumiąc złość, gdy myśli zatoczyły koło.
Nie miała pojęcia jaką rzeczywistość utworzył sobie jego umysł, kompletnie nieintencjonalnie stając się jego częścią. Nie miała pojęcia po jaką cholerę podejmowała trud odpowiadania mu, skoro wyginał jej odpowiedzi pod swoje dyktando lub je kompletnie ignorował, gdy nie pasowały do jego idyllicznego obrazka. Doprowadzało ją to do szału. Jak mógł pozostawać w tej euforystycznej nieświadomości, odrzucając cierpienie, które powinno mu towarzyszyć? Powinien wić się z bólu, żałować, przedstawiać się zupełnie odwrotnie niż teraz. Cofnął się do dziwnego czasu, ułamek jej świadomości zabierając ze sobą, przypominając jej o tym, że kiedyś znała go właśnie takiego. Wolała o tym nie pamiętać. Bo to już nie wróci. I nie było prawdziwe. A nie lubiła się oszukiwać, zawody przecież bolały najbardziej.
Drgnęła na jego przeszywające pytanie, by potem kompletnie znieruchomieć, pozwalając jedynie oczom wytrzeszczyć się w szoku, gdy obce ciało musnęło jej skóry w tak wrażliwym miejscu, owiewając je jeszcze ciepłym oddechem. Jego pytanie kompletnie wytrąciło ją z równowagi.
-Czy ciebie do reszty popierdoliło?!-zapytała dociekliwie, wściekła, odwracając się do niego gwałtownie. Spotykała się jednak z widokiem pełnym niezrozumienia. Nie powinna mieć kłopotu z kopaniem leżącego, ale na moment odebrał jej oręż z ręki. A może to jego dalsze gesty ją wstrzymały, a ciekawość kazała obserwować?
-Ja nie jestem Harriett.-zauważyła, zaciskając szczękę, gdy śmiał wymówić jej imię z taką lekkością. Przełknęła ślinę, a alkohol, który się przelał, tylko i wyłącznie dolał oliwy do ognia.-...i dlatego nie zniosę dłużej tych bzdur.-wycedziła, ponownie sięgając po różdżkę, którą wcisnęła w jego klatkę piersiową.-Rzeczywistość ci się dłużej nie podoba, że odurzasz się Merlin-wie-czym?-kontynuowała swoją gniewną krucjatę.-Jak śmiesz mówić o Harriett po tym co jej zrobiłeś? Co z ciebie za mężczyzna, że nawet nie potrafisz temu stanąć czoła, uciekając się do używek, co?-zaczęła zniżać głos do szeptu, zbliżając się do niego, próbując zepsuć tą jego piękną baśń, w której sobie teraz żył.-Czyżbyś w końcu został ze wszystkim sam?-uniosła brodę, wyginając usta w wyrazie kpiny, bardzo uważnie sącząc kolejne słowa z ust. Głos jej drżał. Ale przecież robiła dobrą rzecz. Zasługiwał na to. Próbowała patrzeć na niego z góry, mimo że była niższa co najmniej o głowę. I ciało protestowało głośno, chcąc odwrócić od niego wzrok.
-Timoria.-wydała z siebie ledwie słyszalnie, nieco nie wierząc w inkantację, której użyła.
Zacisnęła palce, tłumiąc złość, gdy myśli zatoczyły koło.
Nie miała pojęcia jaką rzeczywistość utworzył sobie jego umysł, kompletnie nieintencjonalnie stając się jego częścią. Nie miała pojęcia po jaką cholerę podejmowała trud odpowiadania mu, skoro wyginał jej odpowiedzi pod swoje dyktando lub je kompletnie ignorował, gdy nie pasowały do jego idyllicznego obrazka. Doprowadzało ją to do szału. Jak mógł pozostawać w tej euforystycznej nieświadomości, odrzucając cierpienie, które powinno mu towarzyszyć? Powinien wić się z bólu, żałować, przedstawiać się zupełnie odwrotnie niż teraz. Cofnął się do dziwnego czasu, ułamek jej świadomości zabierając ze sobą, przypominając jej o tym, że kiedyś znała go właśnie takiego. Wolała o tym nie pamiętać. Bo to już nie wróci. I nie było prawdziwe. A nie lubiła się oszukiwać, zawody przecież bolały najbardziej.
Drgnęła na jego przeszywające pytanie, by potem kompletnie znieruchomieć, pozwalając jedynie oczom wytrzeszczyć się w szoku, gdy obce ciało musnęło jej skóry w tak wrażliwym miejscu, owiewając je jeszcze ciepłym oddechem. Jego pytanie kompletnie wytrąciło ją z równowagi.
-Czy ciebie do reszty popierdoliło?!-zapytała dociekliwie, wściekła, odwracając się do niego gwałtownie. Spotykała się jednak z widokiem pełnym niezrozumienia. Nie powinna mieć kłopotu z kopaniem leżącego, ale na moment odebrał jej oręż z ręki. A może to jego dalsze gesty ją wstrzymały, a ciekawość kazała obserwować?
-Ja nie jestem Harriett.-zauważyła, zaciskając szczękę, gdy śmiał wymówić jej imię z taką lekkością. Przełknęła ślinę, a alkohol, który się przelał, tylko i wyłącznie dolał oliwy do ognia.-...i dlatego nie zniosę dłużej tych bzdur.-wycedziła, ponownie sięgając po różdżkę, którą wcisnęła w jego klatkę piersiową.-Rzeczywistość ci się dłużej nie podoba, że odurzasz się Merlin-wie-czym?-kontynuowała swoją gniewną krucjatę.-Jak śmiesz mówić o Harriett po tym co jej zrobiłeś? Co z ciebie za mężczyzna, że nawet nie potrafisz temu stanąć czoła, uciekając się do używek, co?-zaczęła zniżać głos do szeptu, zbliżając się do niego, próbując zepsuć tą jego piękną baśń, w której sobie teraz żył.-Czyżbyś w końcu został ze wszystkim sam?-uniosła brodę, wyginając usta w wyrazie kpiny, bardzo uważnie sącząc kolejne słowa z ust. Głos jej drżał. Ale przecież robiła dobrą rzecz. Zasługiwał na to. Próbowała patrzeć na niego z góry, mimo że była niższa co najmniej o głowę. I ciało protestowało głośno, chcąc odwrócić od niego wzrok.
-Timoria.-wydała z siebie ledwie słyszalnie, nieco nie wierząc w inkantację, której użyła.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Selina Lovegood' has done the following action : rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Selina miała wielkie szczęście. Gdyby zetknęła się z Benjaminem zaledwie wieczór wcześnie, z pewnością ich romantyczna pogawędka skończyłaby się znacznie wcześniej, a finał należałby do tych druzgoczących wrażliwe serca. Wright nawet na trzeźwo, gdy prezentował swoje najgorsze cechy nabuzowanego testosteronem prymitywa, w porównaniu z Wrightem spacyfikowanym smoczym pazurem, był oazą spokoju, wyważenia i inteligencji. Ogień, który rozpalał w nim ten konkretny narkotyk, wypalał jakikolwiek zdrowy rozsądek, czyniąc z jego żywicielka wydmuszkę. Niestety wydmuszkę niezwykle silną, o całkiem niezłych pokładach czarodziejskich umiejętności, a przy tym absolutnie niewrażliwą na prawa rządzące wszechświatem. Niezbyt interesowały go zakazy – nic sobie z nich nie robił, o ile nie zinternalizował ich wcześniej, pełny przekonania o własnej dobroci i szlachetności. Złota Rybka uchroniła więc Selinę przed wieloma nieprzyjemnościami, serwowanymi lekką ręką nabuzowanego Wrighta, który po wypowiedzianych przez nią słowach zapewne włożyłby jej własną różdżkę do oka, wyciągając ją następnie przez usta. Nie takie rzeczy widywał na Nokturnie.
Na szczęście dla odważnej blondynki (i zapewne też dla Jaimie’go, będącego w gruncie rzeczy po prostu zranionym, zrozpaczonym dzieciakiem, niemającym morderczych myśli – przynajmniej w stosunku do osób niemających na nazwisko Nott), rozkołysany przyjemnymi urojeniami brodacz pozostawał dość niewrażliwy na siarczysty policzek. Tak przecież odebrał werbalny atak Seliny, zahaczającej z zabójczą precyzją o praktycznie każdy wrażliwy punkt na mapie wrightowskiego jestestwa. Wspomnienie Harriett, krzywdy, osamotnienia. Wyższy wynik w wesołej grze dotknij Bena do żywego a potem obserwuj jak zgina się w pół, plując krwią i błagając o litość zagwarantowałoby wyłącznie personalne wymienienie Percivala, choć i tak Selina otarła się o podium, gdy wyciągnęła różdżkę, wbijając ją w klatkę piersiową przeciwnika.
Zareagował instynktownie, choć z lekkim spowolnieniem, i od otrzymania morderczego zaklęcia – w tym stanie wręcz niewybaczalnego – uratował go tylko gniewny monolog blondynki, pozwalający mu przygotować się na magiczny cios. W ostatniej chwili podbił rękę Lovegood do góry a zaklęcie uderzyło gdzieś w okolice sufitu, o włos omijając nie tylko żuchwę Benjamina, ale i brudny, szklany żyrandol. Szkło nie posypało się na nich niczym konfetti na nowożeńców, ale Jaimie i tak wpatrywał się w złotowłosą jak zahipnotyzowany pan młody, próbując jak najszybciej przetworzyć informacje. I formułę zaklęcia, jednego z najbardziej parszywych, wciągających przeciwnika w prawdziwe bagno. Na trzeźwo pewnie zrobiłoby mu się niedobrze – nie wierzył w to, że Selina, nawet kierowana najgorszymi emocjami, mogłaby chcieć potraktować kogoś czymś takim – ale Złota Rybka, mimo wstrząsu, nie pozwalała Benjaminowi na przyswojenie całości przykrych informacji. Błyszcząca wata narkotyku chroniła go od zbytniego przejęcia, które jednak i tak wytrąciło go z błogiej równowagi. Zniknął Percival, zniknęła uśmiechająca się ponad ramieniem Sel Harriett, zniknęło przekonanie o wielkim szczęściu. Pozostawał zaledwie zadowolony, zgrabnie zaciskając dłoń na nadgarstku Seliny, by wykręcić go jeszcze bardziej. W bok: ochrona przed kolejną klątwą, jaką z pewnością chciała posłać w jego stronę.
- Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego psujesz naszą doskonałą komitywę? To było paskudne – wycedził niczym zawiedziony opiekun, szarpiąc ją jeszcze mocniej ku sobie, nieświadom pełni swych sił. Coś dziwnie trzasnęło pod palcami, ale zupełnie się tym nie przejął, wykręcając nadgarstek kobiety jeszcze mocniej, do oporu, aż wypuściła różdżkę. Upadła bezgłośnie na parkiet tuż przy barze. – Zawiodłaś mnie, myślałem, że spędzimy miły wieczór, jak zawsze – dodał z autentycznym – a raczej naćpanym – smutkiem, ciągle trzymając ją przy sobie, chociaż nie pachniała już zachwycającym wieczorem a zgnilizną.
| link do rzutu na fizyczną obronę, zaakceptowany przez użytkownika Selina Lovegood
| rzut na los:
1 - Benjamin jest zbyt naćpany i nie udaje mu się zrobić S. krzywdy, smutek i żal
2,3 - Benjamin łapie S. za nadgarstki, robiąc jej przy tym bardzo brzydkie, bolesne siniaki, ale nic więcej
4 - Benjamin skręca S. rękę w nadgarstku
5 - Benjamin łamie S. nadgarstek
6 - Benjamin łamie S. rękę, kość wystaje z przedramienia, smutek i żal
Na szczęście dla odważnej blondynki (i zapewne też dla Jaimie’go, będącego w gruncie rzeczy po prostu zranionym, zrozpaczonym dzieciakiem, niemającym morderczych myśli – przynajmniej w stosunku do osób niemających na nazwisko Nott), rozkołysany przyjemnymi urojeniami brodacz pozostawał dość niewrażliwy na siarczysty policzek. Tak przecież odebrał werbalny atak Seliny, zahaczającej z zabójczą precyzją o praktycznie każdy wrażliwy punkt na mapie wrightowskiego jestestwa. Wspomnienie Harriett, krzywdy, osamotnienia. Wyższy wynik w wesołej grze dotknij Bena do żywego a potem obserwuj jak zgina się w pół, plując krwią i błagając o litość zagwarantowałoby wyłącznie personalne wymienienie Percivala, choć i tak Selina otarła się o podium, gdy wyciągnęła różdżkę, wbijając ją w klatkę piersiową przeciwnika.
Zareagował instynktownie, choć z lekkim spowolnieniem, i od otrzymania morderczego zaklęcia – w tym stanie wręcz niewybaczalnego – uratował go tylko gniewny monolog blondynki, pozwalający mu przygotować się na magiczny cios. W ostatniej chwili podbił rękę Lovegood do góry a zaklęcie uderzyło gdzieś w okolice sufitu, o włos omijając nie tylko żuchwę Benjamina, ale i brudny, szklany żyrandol. Szkło nie posypało się na nich niczym konfetti na nowożeńców, ale Jaimie i tak wpatrywał się w złotowłosą jak zahipnotyzowany pan młody, próbując jak najszybciej przetworzyć informacje. I formułę zaklęcia, jednego z najbardziej parszywych, wciągających przeciwnika w prawdziwe bagno. Na trzeźwo pewnie zrobiłoby mu się niedobrze – nie wierzył w to, że Selina, nawet kierowana najgorszymi emocjami, mogłaby chcieć potraktować kogoś czymś takim – ale Złota Rybka, mimo wstrząsu, nie pozwalała Benjaminowi na przyswojenie całości przykrych informacji. Błyszcząca wata narkotyku chroniła go od zbytniego przejęcia, które jednak i tak wytrąciło go z błogiej równowagi. Zniknął Percival, zniknęła uśmiechająca się ponad ramieniem Sel Harriett, zniknęło przekonanie o wielkim szczęściu. Pozostawał zaledwie zadowolony, zgrabnie zaciskając dłoń na nadgarstku Seliny, by wykręcić go jeszcze bardziej. W bok: ochrona przed kolejną klątwą, jaką z pewnością chciała posłać w jego stronę.
- Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego psujesz naszą doskonałą komitywę? To było paskudne – wycedził niczym zawiedziony opiekun, szarpiąc ją jeszcze mocniej ku sobie, nieświadom pełni swych sił. Coś dziwnie trzasnęło pod palcami, ale zupełnie się tym nie przejął, wykręcając nadgarstek kobiety jeszcze mocniej, do oporu, aż wypuściła różdżkę. Upadła bezgłośnie na parkiet tuż przy barze. – Zawiodłaś mnie, myślałem, że spędzimy miły wieczór, jak zawsze – dodał z autentycznym – a raczej naćpanym – smutkiem, ciągle trzymając ją przy sobie, chociaż nie pachniała już zachwycającym wieczorem a zgnilizną.
| link do rzutu na fizyczną obronę, zaakceptowany przez użytkownika Selina Lovegood
| rzut na los:
1 - Benjamin jest zbyt naćpany i nie udaje mu się zrobić S. krzywdy, smutek i żal
2,3 - Benjamin łapie S. za nadgarstki, robiąc jej przy tym bardzo brzydkie, bolesne siniaki, ale nic więcej
4 - Benjamin skręca S. rękę w nadgarstku
5 - Benjamin łamie S. nadgarstek
6 - Benjamin łamie S. rękę, kość wystaje z przedramienia, smutek i żal
Make my messes matter, make this chaos count.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 20.08.16 21:20, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Jak zwykle w takich sytuacjach przegrała z własną pewnością siebie, tym cholernym zadufaniem i przekonaniem, że nic jej nie przeszkodzi na drodze jej krucjaty, która była jedyną i słuszną drogą. Zawsze cechowała się cholernym szczęściem - mimo swojej wybuchowości była pod dziwnym kloszem, który zmiękczał jej potknięcia i upadki, tak, że odczuwała tylko pewien procent spodziewanych, acz nieoczekiwanych konsekwencji. O ile miało to jakikolwiek sens. Bo przez tą pieprzoną poduszkę bezpieczeństwa, która jej towarzyszyła, Benjamin Wright właśnie uniknął rozsypania na drobne kawałeczki w momencie, gdy miała w niego uderzyć okrutna rozpacz, która miała się nie kończyć aż do chwili, w której ktoś zakończy jego cierpienia lub zaklęcie samo minie.
Sekundę po inkantacji pożałowała swojego czynu. Nie tylko dlatego, że zdała sobie sprawę, jak obrzydliwą rzecz chciała uczynić, mszcząc się na nim za każdą krzywdę, którą uczynił, zacięcie wierząc, że jeszcze dość się nie wycierpiał, odmawiając sobie przyjęcia własnych win do siebie. Nie miała jednak posmakować pełni rozdmuchanego sumienia, które zakuło ją boleśnie, bo już zdążyła wcześniej poczuć całkiem inny ból, a do tego kompletnie namacalny i fizyczny, który stopniowo zmuszał ją do rozluźnienia palców (albo raczej: kompletnego braku czucia poprzez zatrzymanie przepływu krwi pod wpływem uścisku) i wypuszczenia różdżki, tym samym pozostając żałośnie bezbronną. Przeraziło ją to o wiele bardziej od własnej okrutności, zdając sobie sprawę z nieprzewidywalności swego naćpanego towarzysza.
Trzask zaklęcia zdawał się pochodzić gdzieś z dala, prawie go nie usłyszała, skupiając swój wzrok na twarzy brodatego mężczyzny, mając głupią nadzieję, że odczyta cokolwiek z jego wyrazu i zdąży jakoś zainterweniować. Zdawał się być zrelaksowany, mimo że nieco zaskoczony, a jednak kompletnie nieczuły na zmiany. I już po chwili miała się przekonać o tym, że to była twarz szaleńca.
Przełknęła ślinę, gdy wypowiadał te słowa - naiwne, niemalże dziecięce, jakby nie potrafił zrozumieć ludzkich złych intencji, ani tym bardziej zaburzenia idealnego wyobrażenia świata, który miał w swojej głowie.
-Nie bardziej paskudne od tego, co ty zrobiłeś.-odpowiedziała mu hardo, mając zamiar wyszarpnąć rękę z jego uchwytu, jednak miał zadziwiającą kontrolą nad własnym ciałem, nie pozwalając jej się uwolnić. Była tym zdziwiona. Zacisnęła usta, w dalszym ciągu próbując się jakoś wysmyknąć w coraz bardziej rozpaczliwych próbach. Jego nacisk jednak nie mijał, a dłoń zaczynała wykręcać się pod jeszcze dziwniejszym kątem, wykrzywiając jej usta w grymasie bólu, aż w końcu oczy rozszerzyły się nagle, kiedy rozległ się cichy trzask, na moment ogłuszając ją kompletnie na otoczenie. Zatrzymała się w tej pojedynczej sekundzie, gdy ból nagle rozlał jej ciało, promieniując z nadgarstka do każdej komórki. Zarysowała mocno szczękę, powstrzymując się przed wydaniem jakiegokolwiek dźwięku, mając przed sobą tylko kompletnie niewzruszoną minę Benjamina, który nie zdawał się nawet zauważyć tego, jak ją ukarał za to niefortunne zaklęcie. W końcu rozchyliła usta, wypuszczając drżący oddech i bliżej niezidentyfikowany dźwięk, który mógł przypominać skrzyżowanie jęknięcia ze stęknięciem.
-Jak zawsze?-powtórzyła głucho, z desperacją, parskając śmiechem pełnym rezygnacji. Histerycznie. Nerwowo.-Ty mnie nienawidzisz, Wright. Bo śmiałam zepsuć ci twoją piękną sielankę, w której jesteś ofiarą. Bo jesteś takim pieprzonym tchórzem...-wypowiadała kolejne słowa z łamiącym się głosem, tak przypominającym ten podczas płaczu, by kompletnie bezcelowo uderzyć w jego ciało drugą ręką. Syknęła, gdy ten ruch poruszył kontuzjowaną ręką. Zamknięta w szczelnym uścisku nie mogła znaleźć spokoju. Ale żadna pozycja nie miała jej przecież przynieść ukojenia, otępiając na bodźce zewnętrzne i tylko skupiając na bólu, który nie dawał o sobie zapomnieć.
Jeśli to tylko złamanie to nic takiego, Lovegood. Może to nawet tylko głupie zwichnięcie. Weź głęboki wdech i wydech. Nie takie rzeczy się przecież zdarzały na boisku. Nie bądź mięczakiem. Ale tu chodzi o coś innego, prawda?
Myśli atakowały ją zewsząd. Zdawała się kurczyć pod jego uściskiem, maleć z czasem, kruszyć się pod dotykiem i nagle nie wydawała się już taka mocarna.
-Puść mnie.-wydała z siebie. Prośba? Żądanie?-Nasza doskonała komitywa już nie istnieje, idioto. Więc wybudź się z tego cholernego snu!-uderzyła go raz jeszcze, nie wkładając w to jednak wielkiej siły, próbując go odepchnąć od siebie i słowami i czynem. Coś musi w końcu zadziałać. A ona musi wylizać swoje rany.
Sekundę po inkantacji pożałowała swojego czynu. Nie tylko dlatego, że zdała sobie sprawę, jak obrzydliwą rzecz chciała uczynić, mszcząc się na nim za każdą krzywdę, którą uczynił, zacięcie wierząc, że jeszcze dość się nie wycierpiał, odmawiając sobie przyjęcia własnych win do siebie. Nie miała jednak posmakować pełni rozdmuchanego sumienia, które zakuło ją boleśnie, bo już zdążyła wcześniej poczuć całkiem inny ból, a do tego kompletnie namacalny i fizyczny, który stopniowo zmuszał ją do rozluźnienia palców (albo raczej: kompletnego braku czucia poprzez zatrzymanie przepływu krwi pod wpływem uścisku) i wypuszczenia różdżki, tym samym pozostając żałośnie bezbronną. Przeraziło ją to o wiele bardziej od własnej okrutności, zdając sobie sprawę z nieprzewidywalności swego naćpanego towarzysza.
Trzask zaklęcia zdawał się pochodzić gdzieś z dala, prawie go nie usłyszała, skupiając swój wzrok na twarzy brodatego mężczyzny, mając głupią nadzieję, że odczyta cokolwiek z jego wyrazu i zdąży jakoś zainterweniować. Zdawał się być zrelaksowany, mimo że nieco zaskoczony, a jednak kompletnie nieczuły na zmiany. I już po chwili miała się przekonać o tym, że to była twarz szaleńca.
Przełknęła ślinę, gdy wypowiadał te słowa - naiwne, niemalże dziecięce, jakby nie potrafił zrozumieć ludzkich złych intencji, ani tym bardziej zaburzenia idealnego wyobrażenia świata, który miał w swojej głowie.
-Nie bardziej paskudne od tego, co ty zrobiłeś.-odpowiedziała mu hardo, mając zamiar wyszarpnąć rękę z jego uchwytu, jednak miał zadziwiającą kontrolą nad własnym ciałem, nie pozwalając jej się uwolnić. Była tym zdziwiona. Zacisnęła usta, w dalszym ciągu próbując się jakoś wysmyknąć w coraz bardziej rozpaczliwych próbach. Jego nacisk jednak nie mijał, a dłoń zaczynała wykręcać się pod jeszcze dziwniejszym kątem, wykrzywiając jej usta w grymasie bólu, aż w końcu oczy rozszerzyły się nagle, kiedy rozległ się cichy trzask, na moment ogłuszając ją kompletnie na otoczenie. Zatrzymała się w tej pojedynczej sekundzie, gdy ból nagle rozlał jej ciało, promieniując z nadgarstka do każdej komórki. Zarysowała mocno szczękę, powstrzymując się przed wydaniem jakiegokolwiek dźwięku, mając przed sobą tylko kompletnie niewzruszoną minę Benjamina, który nie zdawał się nawet zauważyć tego, jak ją ukarał za to niefortunne zaklęcie. W końcu rozchyliła usta, wypuszczając drżący oddech i bliżej niezidentyfikowany dźwięk, który mógł przypominać skrzyżowanie jęknięcia ze stęknięciem.
-Jak zawsze?-powtórzyła głucho, z desperacją, parskając śmiechem pełnym rezygnacji. Histerycznie. Nerwowo.-Ty mnie nienawidzisz, Wright. Bo śmiałam zepsuć ci twoją piękną sielankę, w której jesteś ofiarą. Bo jesteś takim pieprzonym tchórzem...-wypowiadała kolejne słowa z łamiącym się głosem, tak przypominającym ten podczas płaczu, by kompletnie bezcelowo uderzyć w jego ciało drugą ręką. Syknęła, gdy ten ruch poruszył kontuzjowaną ręką. Zamknięta w szczelnym uścisku nie mogła znaleźć spokoju. Ale żadna pozycja nie miała jej przecież przynieść ukojenia, otępiając na bodźce zewnętrzne i tylko skupiając na bólu, który nie dawał o sobie zapomnieć.
Jeśli to tylko złamanie to nic takiego, Lovegood. Może to nawet tylko głupie zwichnięcie. Weź głęboki wdech i wydech. Nie takie rzeczy się przecież zdarzały na boisku. Nie bądź mięczakiem. Ale tu chodzi o coś innego, prawda?
Myśli atakowały ją zewsząd. Zdawała się kurczyć pod jego uściskiem, maleć z czasem, kruszyć się pod dotykiem i nagle nie wydawała się już taka mocarna.
-Puść mnie.-wydała z siebie. Prośba? Żądanie?-Nasza doskonała komitywa już nie istnieje, idioto. Więc wybudź się z tego cholernego snu!-uderzyła go raz jeszcze, nie wkładając w to jednak wielkiej siły, próbując go odepchnąć od siebie i słowami i czynem. Coś musi w końcu zadziałać. A ona musi wylizać swoje rany.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Ostatnio zmieniony przez Selina Lovegood dnia 20.08.16 23:31, w całości zmieniany 1 raz
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Selina Lovegood' has done the following action : rzut kością
'k100' : 35
'k100' : 35
Zwykle był świadomy swojej siły, zachowując względną delikatność w kontaktach z słabszą płcią. Nie klepał ich tak mocno po plecach, nie tarmosił długich włosów, nie szarpał podczas tańca, prezentując zaskakującą ogładę. Oczywiście dalej odbiegał kunsztem od wyfiokowanych szlachciców, całujących dłonie i sypiących pod stópki panienek płatki róż, ale w porównaniu z brutalną bestialskością Nokturnu, Wright prezentował się wobec dam całkiem porządnie. Hamował przekleństwa, uśmiechał się z szczerą sympatią i nawet przepuszczał dziewoje w drzwiach, co prawda tylko dlatego, by klepnąć je w tyłek, ale przecież nie można było zarzucić mu braku dobrych manier. Inaczej sprawa miała się na boisku, gdzie nie rozróżniał płci, traktując rywali jednakowo nieprzyjemnie. Liczyło się uszkodzenie jak największej liczby przeciwników, najlepiej tak mocno, by już nie mogli stanowić zagrożenia dla reszty drużyny. A czy na miotle śmigał niezbyt bystry dryblas czy też drobna panienka: nie miało to żadnego znaczenia.
Zapewne dlatego Selinę traktował odruchowo ostrzej. Wymierzona w niego różdżka, wibrująca mocą parszywego zaklęcia, wzbudziła w przećpanym organizmie procesy odpowiedzialne za produkcję adrenaliny, podobnej tej quidditchowej. Reagował więc instynktownie a Lovegood powinna być wdzięczna losowi za brak pałki w ręku brodacza, inaczej owe nieporozumienie mogłoby skończyć się znacznie gorzej. Dla niej, bowiem Benjamin osiągnął już względne dno i nawet połamanie kości bezbronnej kobiecie nie mogło zepchnąć go jeszcze niżej. Zresztą, przecież na to zasłużyła. Już drugi raz wycelowała w niego różdżkę, tym razem łącznie z koszmarną inkantacją. Musiał zareagować, musiał się obronić, musiał chociaż ten jeden, jedyny raz od ostatnich tygodni pozwolić przejąć kontrolę instynktowi samozachowawczemu. Gdyby nie on, zapewne przyjąłby zaklęcie, nie widząc zbytniej różnicy w koszmarnej rzeczywistości spowodowanej klątwą od rzeczywistości spowodowanej Percivalem. Selina po prostu zdarłaby z ciemnych oczu różową woalkę, pozwalającą łudzić się bardziej namacalnie, fizycznie; połykać kolejne kłamstwa wyobraźni, projektującej prawdziwą radość.
Nie opuszczała go nawet w chwili stresu, choć świat dziwnie się rozkołysał a detale umknęły, pozostawiając Benjamina niczym wesołego kapitana na niepokojąco chwiejącym się statku. Samotnie, bo choć trzymał blondynkę na wyciągnięcie ręki, dokładnie czując galopujący puls na nadgarstku, to równie dobrze i ona mogła okazać się pokrętną marą, przebłyskiem przeszłości, w której mogli zabijać się na boisku, ale poza nim liczyła się tylko dobra zabawa...i dobro Harriett. Właściwie rozumiał, o kogo próbowała teraz walczyć, ale...nie było to w ogóle istotne. Spoglądał na nią spod przymrużonych powiek, zawiedziony, coraz silniej starając się zignorować potężne kołysanie. Baru, sufitu, podłogi, jasnych kosmyków Seliny o wykrzywionych ustach i zaszklonych oczach. Chciałby karmić się tymi detalami, budując na jej cierpieniu swoją siłę, ale...nawet tego już nie potrafił. Mógł tylko doświadczać, oddychać coraz ciężej i przyjmować nerwowe razy, nie czyniące mu żadnej krzywdy.
Jeszcze przez chwilę wykręcał jej nadgarstek odrobinę mocniej, by zaniechała ataków, po czym po prostu ją puścił, wykorzystując pierwszy szok, by schylić się po leżącą pod ich nogami różdżkę. Wyprostował się zwinnie i szybko, wciskając jej zagubioną zdobycz do kieszeni płaszcza.
- Nie nienawidzę cię, Lovegood. - Tylko tak skomentował całą tyradę, wzruszając ramionami, nagle pusty, ogołocony zarówno z bólu jak i przyjemności. Zapewne już niedługo stoczy się w kierunku cierpienia, ale na razie po prostu obrzucał Selinę ostatnim, długim spojrzeniem a następnie odwrócił się gwałtownie, by po chwili zniknąć w tłumie, obojętnym na tą krótką, intensywną wymianę zdań.
bendżi zt
Zapewne dlatego Selinę traktował odruchowo ostrzej. Wymierzona w niego różdżka, wibrująca mocą parszywego zaklęcia, wzbudziła w przećpanym organizmie procesy odpowiedzialne za produkcję adrenaliny, podobnej tej quidditchowej. Reagował więc instynktownie a Lovegood powinna być wdzięczna losowi za brak pałki w ręku brodacza, inaczej owe nieporozumienie mogłoby skończyć się znacznie gorzej. Dla niej, bowiem Benjamin osiągnął już względne dno i nawet połamanie kości bezbronnej kobiecie nie mogło zepchnąć go jeszcze niżej. Zresztą, przecież na to zasłużyła. Już drugi raz wycelowała w niego różdżkę, tym razem łącznie z koszmarną inkantacją. Musiał zareagować, musiał się obronić, musiał chociaż ten jeden, jedyny raz od ostatnich tygodni pozwolić przejąć kontrolę instynktowi samozachowawczemu. Gdyby nie on, zapewne przyjąłby zaklęcie, nie widząc zbytniej różnicy w koszmarnej rzeczywistości spowodowanej klątwą od rzeczywistości spowodowanej Percivalem. Selina po prostu zdarłaby z ciemnych oczu różową woalkę, pozwalającą łudzić się bardziej namacalnie, fizycznie; połykać kolejne kłamstwa wyobraźni, projektującej prawdziwą radość.
Nie opuszczała go nawet w chwili stresu, choć świat dziwnie się rozkołysał a detale umknęły, pozostawiając Benjamina niczym wesołego kapitana na niepokojąco chwiejącym się statku. Samotnie, bo choć trzymał blondynkę na wyciągnięcie ręki, dokładnie czując galopujący puls na nadgarstku, to równie dobrze i ona mogła okazać się pokrętną marą, przebłyskiem przeszłości, w której mogli zabijać się na boisku, ale poza nim liczyła się tylko dobra zabawa...i dobro Harriett. Właściwie rozumiał, o kogo próbowała teraz walczyć, ale...nie było to w ogóle istotne. Spoglądał na nią spod przymrużonych powiek, zawiedziony, coraz silniej starając się zignorować potężne kołysanie. Baru, sufitu, podłogi, jasnych kosmyków Seliny o wykrzywionych ustach i zaszklonych oczach. Chciałby karmić się tymi detalami, budując na jej cierpieniu swoją siłę, ale...nawet tego już nie potrafił. Mógł tylko doświadczać, oddychać coraz ciężej i przyjmować nerwowe razy, nie czyniące mu żadnej krzywdy.
Jeszcze przez chwilę wykręcał jej nadgarstek odrobinę mocniej, by zaniechała ataków, po czym po prostu ją puścił, wykorzystując pierwszy szok, by schylić się po leżącą pod ich nogami różdżkę. Wyprostował się zwinnie i szybko, wciskając jej zagubioną zdobycz do kieszeni płaszcza.
- Nie nienawidzę cię, Lovegood. - Tylko tak skomentował całą tyradę, wzruszając ramionami, nagle pusty, ogołocony zarówno z bólu jak i przyjemności. Zapewne już niedługo stoczy się w kierunku cierpienia, ale na razie po prostu obrzucał Selinę ostatnim, długim spojrzeniem a następnie odwrócił się gwałtownie, by po chwili zniknąć w tłumie, obojętnym na tą krótką, intensywną wymianę zdań.
bendżi zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak długo, jak niosła ją adrenalina, tak długo, jak słowa wydobywały się z jej ust, była na fali, wysoko, na szczycie, z którego nikt i nic nie mogło jej strącić, gdzie puchła od własnego majestatu, słuszności racji i samozadowolenia. Ona, Selina Lovegood, wielki protektor poszkodowanych, samozwańcza bogini sprawiedliwości, własnym głosem i czynem wymierzy odpowiednią pokutę, by raz na zawsze zakończyć cały problem, albowiem jej zdanie jest ostateczne. Ale nie jest. I nie tylko odrobina przemocy była w stanie momentalnie umniejszyć jej, ale także kompletny brak reakcji. Potrzebowała aplauzu. Atencji. Zainteresowania i silnych emocji. Poddania się i przyznania jej racji albo podjęcia walki. Zawsze widziała tylko dwie alternatywy, stale pozostając ślepą na to, że nieuchwytne pozostaje poza dotykiem jej palców.
Ból, który jej sprawiał nie miałby znaczenia. Nosiłaby go dumnie jak ranę wojenną, zadzierając nos do góry. Ona, dzielna kobieta, stawiająca czoła rosłemu mężczyźnie, któremu postanowiła zrobić nauczkę. Ona i jej milion opowieści, niemalże legend, które miały ją wyprowadzić poza margines. I ten nieodłączny egocentryzm, nawet w chwilach, w których powoływała się na innych. Ale to wszystko zdawało się odpłynąć, wraz z wyżynami, z których została strącona. Jej świadomość wycofała się do głębokiego, ciemnego kąta, gdzie nikt nie mógłby dostrzec jej porażki, tym samym zostawiając ciało z całym szokiem, niezdolne do reakcji, zaklęte w grymasie przepełnionym cierpieniem, choć nie tylko tym fizycznym.
Nie nienawidzę cię, Lovegood.
Ręce jej opadły w momencie, gdy ją puścił, spadając krótkim, bolesnym szarpnięciem. Mimo że zarejestrowała zwrócenie różdżki, nie zareagowała. Jak marionetka, pozwoliłaby mu zrobić teraz wszystko, próbując otrząsnąć się z informacji, które próbowała teraz przyswoić.
Nie nienawidzę cię, Lovegood.
Więc co to wszystko było? Te grymasy pełne złości, te słowa niosące za sobą nic poza nienawiścią, to wszystko, co tylko jeszcze mocniej ją prowokowało do tego, by reagować na niego jeszcze żarliwiej. Czy to była jakaś zagadka? Nie nienawidzę cię, ale gardzę tobą? Nienawiść byłaby zbyt prosta, Lovegood? Nie zasługujesz na jakiekolwiek uczucia, Oso? Powinna go zatrzymać i zapytać, bo wątpliwość to najgorsze, co mógł w niej zasiać. Bo czy najgorszym było to, że kłamał i miał na myśli coś o wiele okrutniejszego od brzydzenia się nią? Czy też to, że mógł mówić prawdę i tym samym postawić ją w pozycji antagonisty?
Nie nienawidzę cię, Lovegood.
Proste zdanie, które kazało jej wszystko cofnąć. Zaśmiać się z jego żartów o jej cyckach, dać mu w mordę, a potem złapać za kark, stuknąć swoim czołem o jego i podać mu kafla z najbrudniejszym trunkiem, jaki tutaj serwowali. Żartować o starych czasach i przypomnieć sobie dokładnie te chwile, na moment raz jeszcze sycąc się ich przeżyciem. Nawet, jeśli tylko ona miałaby o nich pamiętać. Jaki pożytek miała z własnego okrucieństwa?
Nie nienawidzę cię, Lovegood.
Wypuściła z siebie w końcu powietrze, pozwalając sobie na mrugnięcie. Barczysta sylwetka zniknęła. Szata ciągle jednak lepiła się do jej ciała, nie pozwalając jej na nadzieję, że to się wcale nie wydarzyło. Otępiający ból nie pozwolił jej zostać tu ani chwili dłużej.
Nie nienawidzę cię. ...tylko dlaczego nie?
/zt
Ból, który jej sprawiał nie miałby znaczenia. Nosiłaby go dumnie jak ranę wojenną, zadzierając nos do góry. Ona, dzielna kobieta, stawiająca czoła rosłemu mężczyźnie, któremu postanowiła zrobić nauczkę. Ona i jej milion opowieści, niemalże legend, które miały ją wyprowadzić poza margines. I ten nieodłączny egocentryzm, nawet w chwilach, w których powoływała się na innych. Ale to wszystko zdawało się odpłynąć, wraz z wyżynami, z których została strącona. Jej świadomość wycofała się do głębokiego, ciemnego kąta, gdzie nikt nie mógłby dostrzec jej porażki, tym samym zostawiając ciało z całym szokiem, niezdolne do reakcji, zaklęte w grymasie przepełnionym cierpieniem, choć nie tylko tym fizycznym.
Nie nienawidzę cię, Lovegood.
Ręce jej opadły w momencie, gdy ją puścił, spadając krótkim, bolesnym szarpnięciem. Mimo że zarejestrowała zwrócenie różdżki, nie zareagowała. Jak marionetka, pozwoliłaby mu zrobić teraz wszystko, próbując otrząsnąć się z informacji, które próbowała teraz przyswoić.
Nie nienawidzę cię, Lovegood.
Więc co to wszystko było? Te grymasy pełne złości, te słowa niosące za sobą nic poza nienawiścią, to wszystko, co tylko jeszcze mocniej ją prowokowało do tego, by reagować na niego jeszcze żarliwiej. Czy to była jakaś zagadka? Nie nienawidzę cię, ale gardzę tobą? Nienawiść byłaby zbyt prosta, Lovegood? Nie zasługujesz na jakiekolwiek uczucia, Oso? Powinna go zatrzymać i zapytać, bo wątpliwość to najgorsze, co mógł w niej zasiać. Bo czy najgorszym było to, że kłamał i miał na myśli coś o wiele okrutniejszego od brzydzenia się nią? Czy też to, że mógł mówić prawdę i tym samym postawić ją w pozycji antagonisty?
Nie nienawidzę cię, Lovegood.
Proste zdanie, które kazało jej wszystko cofnąć. Zaśmiać się z jego żartów o jej cyckach, dać mu w mordę, a potem złapać za kark, stuknąć swoim czołem o jego i podać mu kafla z najbrudniejszym trunkiem, jaki tutaj serwowali. Żartować o starych czasach i przypomnieć sobie dokładnie te chwile, na moment raz jeszcze sycąc się ich przeżyciem. Nawet, jeśli tylko ona miałaby o nich pamiętać. Jaki pożytek miała z własnego okrucieństwa?
Nie nienawidzę cię, Lovegood.
Wypuściła z siebie w końcu powietrze, pozwalając sobie na mrugnięcie. Barczysta sylwetka zniknęła. Szata ciągle jednak lepiła się do jej ciała, nie pozwalając jej na nadzieję, że to się wcale nie wydarzyło. Otępiający ból nie pozwolił jej zostać tu ani chwili dłużej.
Nie nienawidzę cię. ...tylko dlaczego nie?
/zt
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Gospoda "Złota Gęś"
Szybka odpowiedź