Kasyno "Szczęśliwy Galeon"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kasyno "Szczęśliwy Galeon"
Chociaż czasy są niepewne, niektórym wciąż ciężko odmówić sobie dodatkowego dreszczyku emocji. Wszystkich tych, którzy są głodni wrażeń, nie boją się zaryzykować oraz - co dla niektórych jest rzeczą priorytetową - pragną szybko się wzbogacić, w swoje progi zaprasza "Szczęśliwy Galeon". Chociaż urządzony jest dość bogato, wejść i zagrać może każdy, o ile tylko ubierze się w miarę elegancko. W kasynie panuje przeważnie lekka atmosfera, okraszona wesołymi rozmowami i śmiechami przy drinku lub przekąsce, które za bardzo przyzwoitą cenę można nabyć w barze. Powietrze jednak wydaje się momentalnie gęstnieć, gdy na stole leżą kwoty wysokie, a gracze wchodzą na wyższy etap rywalizacji. Chodź, wejdź, zagraj - może to właśnie postawiony przez ciebie galeon będzie tym szczęśliwym?
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, kościanego pokera.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:11, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Selina Lovegood' has done the following action : rzut kością
'k6' : 1, 5, 1, 5, 1
'k6' : 1, 5, 1, 5, 1
Skrzyżowanie dróg tej dwójki było prawdziwą ironią losu. Tak podobni i tak różni zarazem. Ona zawdzięczała swój tok myślenia ojcu, którego nie poznała, on matce, która go oddała tuż po urodzeniu. To dzięki niej nigdy nie zaznał smaku troski i oddania. Nie wiedział, czym jest bezwarunkowa miłość i bezinteresowna pomoc. Czuła ręka nie sięgała w jego stronę, nie łagodziła jego popędów, nie wskazywała mu palem granic pomiędzy dobrem, a złem. Nikt nigdy nie pokazał w jaki sposób powinien postępować, a w jaki nie. Cała jego młodość była efektem skrupulatnie przemyślanych działań, które miały na celu właściwe wykształcenie czarodzieja. Miał być kompletny w swojej teści i formie, stale wypełniany odpowiednim tokiem myślenia i schematem działania, jakby był naczyniem, którego zawartość ktoś musi uzupełnić. Lecz ktoś, kto za to odpowiadał zapomniał o równowadze, która w przyrodzie musiała istnieć, by twór mógł funkcjonować. Bez niej stawał się destrukcyjny. I zabójczy dla innych.
Ramsey był tak naprawdę jak jeden z wielu — wychowujący się w niekompletnej rodzinie, w której rodzic musiał dźwigać ciężar odpowiedzialności za dwoje. Praktycznie niczym nie różnił się od reszty gównażerii, wychowywanej w podobnym świecie. O ile zewnętrznie zachowywał najlepsze właściwości i wtapiał się w tłum własnej rzekomej rodziny, tak wewnętrznie nie odbiegał wcale od patologicznych jednostkek, których rozłam zaczął się zbyt wcześnie. Rósł wraz z wielką wyrwą w środku, pełną rozlewających się pęknięć i ubytków. Racjonalnie byłoby zalepić szkody, by nie powiększały zniszczeń, lecz nikomu nie wpadło do głowy, by się tym zająć. Niefortunnie trafiło na czarodzieja o predyspozycjach, które hodowane w danych warunkach wydały na świat wyjątkowo obfite i niedobre plony. Każdy obdarzony rozsądkiem obawiał się je zbierać. Dziś wydane owoce były nazbyt dojrzałe, nieco przegnite, lecz wciąż treściwe i sycące. Kusiły jak zakazany owoc — pięknem skrywały całkowite zepsucie, którego żadna magiczna i niemagiczna siła nie była w stanie cofnąć. Czas nie stał w miejscu, nieustannie pędził do przodu, pogłębiając każdą pustkę i rozrywając każdą szczelinę.
Walka między płciami go nie interesowała, tak jak walka jednostek, która była zbyt mało znacząca. Aspirował do rzeczy większych, nawet jeśli sam jeszcze nie był w stanie wykreować na nie własnego pomysłu, jakby czekał na znak od losu. na wizję, która ukierunkowała by go na właściwe tory. To był jeden z tych powodów, dla których nie angażował się w przepychanki pomiędzy kobietami i mężczyznami. Doceniał siłę i słabości, starając się nie lekceważyć najgłupszych aspektów. Myśli i przekonania zachowywał dla siebie, z góry zakładając, że głupcy i tak nie będą w stanie ich zrozumieć, więc stratą czasu byłoby ich przekazywanie w próbie nawrócenia. Słuchał uważnie, uśmiechał się, udawał, że podziela zdanie, a tak naprawdę w głowie roiło się od myśli i epitetów, które przeczyły wszystkiemu co rzeczywiście miało miejsce. Był obłudny, bo nie znał smaku prawdy. Ona go nie bolała, nie raniła, nie dokuczała mu nigdy, bo nie pojmował jej sensu, a nikt nie podjął się próby nauczenia go tego. Roszczeniowość nie stała się jego wadą, bo zawsze zakładał w ludziach to, co najgorsze, omijając nadzieję i wiarę szerokim łukiem. Pozytywne zaskoczenia były podejrzane, ale nawet możliwe. Najczęściej miał jednak rację, co do ludzi, których spotykał. Wnikliwa obserwacja i analiza w ciszy pozwalała mu na określenie schematów postępowania i toków rozumowania. To zaś stanowiło narzędzie do przewidywania przeszłości — nie jako daru, a tego najbardziej fundamentalnego pojmowania nadchodzącej rzeczywistości.
I on uwielbiał odkrywać. Duch poznawczy był wszystkim co odciągało go od czarnych rozważań na temat samego siebie i życia jakie osiadał na tle pozostałych. Nigdy nie wczuwał się w rolę innych, nie posuwał się do empatycznych uniesień i próby zrozumienia najbardziej skrajnych i niedorzecznych zachowań. Analizował to pod kątem wcześniejszych obserwacji i doświadczeń (lecz własnych), dochodząc do mniej lub bardziej prawdziwych wniosków.
Nie mógł wiedzieć, że połowa danych, które miał w głowie i informacji na temat ludzi, którzy go otaczali były zupełnie bezwartościowe. Nie wierzył w to, budując schronienie w samym sobie i odgradzając się grubym, wysokim murem od innych. Nie chciał niczego przeoczyć. Nie mógł pojąć, że jego głowa była już pełna, a każda kolejna próba składowania wzorców świata jedynie go osłabiała i zmniejszała jego koncentrację.
Wszystko zaczynało się zawsze od kobiet. Kobiety dawały nowe życie...
— Gdyby tak było, rola kobiet w świecie byłaby nieokreślenie wielka— skwitował to, nie szczędząc sobie w głosie ironii, która miała zbagatelizować sens słów, prowadzących do prostej konkluzji. — Zaskoczę cię, choć jeśli cię o tym uprzedzam to zmniejszam swoje szansę. Wierzę jednak, że tak się stanie, nawet jeśli konkretne słowa nigdy nie padną. Wiele można mówić, a ile z tego tak naprawdę można urzeczywistnić? Jak wielką moc mają słowa?— Uniósł brwi z wyczekiwaniem, ale jednocześnie przymknął oczy, jakby między nimi wisiała odpowiedź, której wcale nie musiała powtarzać. Tuż po tym spuścił więc głowę i z kieszeni marynarki wyciągnął srebrną papierośnicę. Jej przyjemny zapach go opuszczał. A może zaczął się już przyzwyczajać? — Jeśli splamisz moje ubranie alkoholem, będę zmuszony przekazać Ci je do czyszczenia. Raz odpuściłem, bo nie jestem człowiekiem czepiającym się drobnostek, ale drugi to już nie przypadek lub pomyłka. A zamierzone działania powinny skutkować odpowiednimi konsekwencjami — wyjaśnił, po czym wsunął papierosa do ust i odpalił bez skrępowania. Powinien wcześniej spytać ją o zdanie, wszak mogło jej to przeszkadzać, ale zamiast tego, przesunął paczkę w jej stronę na wypadek, gdyby chciała się poczęstować. Trzymał bibułkę lekko, pomiędzy dwoma palcami, raz po raz, rozchylając je w nałogowym odruchu, gdy się zaciągał.
— Większość ma swoje słabości — odpowiedział krótko, patrząc w kierunku kości i stołu. Nie śledził jej gestów nie dlatego, że stracił zainteresowanie jej osobą, a dlatego, że paląc papierosa musiałby wypuszczać dym w jej kierunku, wprost w jej dekolt lub twarz, co byłoby dość niegrzeczne nawet jak na niego. Jego zmysły mogły odpocząć, nie skupiając się na walorach kobiecego ciała, więc bez namiętności wpatrywał się w kości, które rzuciła. Wdychając i wydychając dym w przeciągłym milczeniu już wiedział, że nie miała z nim najmniejszych szans — dziś los mu sprzyjał, co jedynie drwiło z jego sentencji o miłości i grach. Sięgnął ręką po kości, jakby wcale nie policzył w myślach punktów i zatrząsł w dłoni złowieszczo.
— To nie kobiety są solą w oku — zaprzeczył, pozbywając się z płuc białej chmury. — To my sami i nasze błędy. Kobiety mogą się jedynie do nich przyczynić, ale to czyni z nas głupców, a nie z was upierdliwy kłopot.
Zacisnął kości w dłoni. Rzucił okiem na krupiera. Mógł być zniecierpliwiony, wszystko mu było jedno. Pracował tu dla gości, na których się bogacił jego pracodawca. Jego koszmarnym obowiązkiem było sterczeć i czekać, aż ktoś wyda polecenie i zgłosi gotowość do gry. Mulciber zdecydowanie ją wstrzymywał, zmniejszając jej dynamikę, sprawiając, że wlekła się pomiędzy filozoficznymi dywagacjami, a przeciez powinna nieść ze sobą emocje. Widocznie Mulciber nawet kościaną grę był w stanie ich pozbawić. To ci dopiero wyczyn.
Ponieważ wiedział, że wygrał i nie pozostało mu już nic więcej, zsunął się lekko ze stołka, stawiając jedną ze stóp stabilniej na ziemi, a drugą wciąż opierał się o jego poprzeczkę pod siedziskiem. Kości zagrzechotały mu w dłoni, lecz nim rzucił, wsunął papierosa między wargi, uwalniając palce od obowiązku trzymania. Mógł się w spokoju oprzeć o stół, zapewnić sobie równowagę, gdy dawał cichy znak, że gra zakończona, a oni powinni udać się do wyjścia. Nim jednak rzeczywiście tak się stało, wypuścił kości na stół. Zielone sukno przełamała brudna biel w pięciu kawałkach. Ledwie rzucił na to okiem, na mężczyznę, który miał organizowac im grę nawet nie spojrzał. To była wyjątkowo marna rywalizacja, która nie wzbudziła w nim nawet lekkiego dreszczyku. Ale może był już na tyle pusty i wyprany ze wszystkiego, że nawet to nie sprawiało mu większej frajdy. Jedynym pcoieszeniem było towarzystwo Seliny, która wciąż siedziała obok. Wsparł się łokciem o stół, gdy zwracał ku niej twarz, a niedopałek zatopił w niedokończonym przez siebie drinku.
— Wygląda na to, że wygrałem... — zaczął sugestywnie i uśmiechnął się do niej sardonicznie, spoglądając jej w oczy. Miała naprawdę ładne oczy, kocie spojrzenie, które przywodziło mu na myśl kogoś kogo już znał. A jednak w całej tej otoczce była jakaś taka niepowtarzalna.
Nie spodziewał się od niej rewelacji, porywających nowich ani szczególnie wzniosłych dowcipów. Był po prostu ciekaw, co mu odpowie w ramach głupiego, prowokacyjnego zakładu. Czy zdradzi coś, co da mu odrobinę do myślenia, czy opowie żart, czy może go rozgniewa? Gdyby cisza pomiędzy nimi miała jednak jakoś brzmieć byłyby to werble, które zwiastują nadchodząca odpowiedź, wzmagają wyczekiwanie, przesuwając cierpliwość na sam skraj. Napięcie mogło wzrosność, a mogło opaść kompletnie, jak nieudana próba u impotenta.
Ramsey był tak naprawdę jak jeden z wielu — wychowujący się w niekompletnej rodzinie, w której rodzic musiał dźwigać ciężar odpowiedzialności za dwoje. Praktycznie niczym nie różnił się od reszty gównażerii, wychowywanej w podobnym świecie. O ile zewnętrznie zachowywał najlepsze właściwości i wtapiał się w tłum własnej rzekomej rodziny, tak wewnętrznie nie odbiegał wcale od patologicznych jednostkek, których rozłam zaczął się zbyt wcześnie. Rósł wraz z wielką wyrwą w środku, pełną rozlewających się pęknięć i ubytków. Racjonalnie byłoby zalepić szkody, by nie powiększały zniszczeń, lecz nikomu nie wpadło do głowy, by się tym zająć. Niefortunnie trafiło na czarodzieja o predyspozycjach, które hodowane w danych warunkach wydały na świat wyjątkowo obfite i niedobre plony. Każdy obdarzony rozsądkiem obawiał się je zbierać. Dziś wydane owoce były nazbyt dojrzałe, nieco przegnite, lecz wciąż treściwe i sycące. Kusiły jak zakazany owoc — pięknem skrywały całkowite zepsucie, którego żadna magiczna i niemagiczna siła nie była w stanie cofnąć. Czas nie stał w miejscu, nieustannie pędził do przodu, pogłębiając każdą pustkę i rozrywając każdą szczelinę.
Walka między płciami go nie interesowała, tak jak walka jednostek, która była zbyt mało znacząca. Aspirował do rzeczy większych, nawet jeśli sam jeszcze nie był w stanie wykreować na nie własnego pomysłu, jakby czekał na znak od losu. na wizję, która ukierunkowała by go na właściwe tory. To był jeden z tych powodów, dla których nie angażował się w przepychanki pomiędzy kobietami i mężczyznami. Doceniał siłę i słabości, starając się nie lekceważyć najgłupszych aspektów. Myśli i przekonania zachowywał dla siebie, z góry zakładając, że głupcy i tak nie będą w stanie ich zrozumieć, więc stratą czasu byłoby ich przekazywanie w próbie nawrócenia. Słuchał uważnie, uśmiechał się, udawał, że podziela zdanie, a tak naprawdę w głowie roiło się od myśli i epitetów, które przeczyły wszystkiemu co rzeczywiście miało miejsce. Był obłudny, bo nie znał smaku prawdy. Ona go nie bolała, nie raniła, nie dokuczała mu nigdy, bo nie pojmował jej sensu, a nikt nie podjął się próby nauczenia go tego. Roszczeniowość nie stała się jego wadą, bo zawsze zakładał w ludziach to, co najgorsze, omijając nadzieję i wiarę szerokim łukiem. Pozytywne zaskoczenia były podejrzane, ale nawet możliwe. Najczęściej miał jednak rację, co do ludzi, których spotykał. Wnikliwa obserwacja i analiza w ciszy pozwalała mu na określenie schematów postępowania i toków rozumowania. To zaś stanowiło narzędzie do przewidywania przeszłości — nie jako daru, a tego najbardziej fundamentalnego pojmowania nadchodzącej rzeczywistości.
I on uwielbiał odkrywać. Duch poznawczy był wszystkim co odciągało go od czarnych rozważań na temat samego siebie i życia jakie osiadał na tle pozostałych. Nigdy nie wczuwał się w rolę innych, nie posuwał się do empatycznych uniesień i próby zrozumienia najbardziej skrajnych i niedorzecznych zachowań. Analizował to pod kątem wcześniejszych obserwacji i doświadczeń (lecz własnych), dochodząc do mniej lub bardziej prawdziwych wniosków.
Nie mógł wiedzieć, że połowa danych, które miał w głowie i informacji na temat ludzi, którzy go otaczali były zupełnie bezwartościowe. Nie wierzył w to, budując schronienie w samym sobie i odgradzając się grubym, wysokim murem od innych. Nie chciał niczego przeoczyć. Nie mógł pojąć, że jego głowa była już pełna, a każda kolejna próba składowania wzorców świata jedynie go osłabiała i zmniejszała jego koncentrację.
Wszystko zaczynało się zawsze od kobiet. Kobiety dawały nowe życie...
— Gdyby tak było, rola kobiet w świecie byłaby nieokreślenie wielka— skwitował to, nie szczędząc sobie w głosie ironii, która miała zbagatelizować sens słów, prowadzących do prostej konkluzji. — Zaskoczę cię, choć jeśli cię o tym uprzedzam to zmniejszam swoje szansę. Wierzę jednak, że tak się stanie, nawet jeśli konkretne słowa nigdy nie padną. Wiele można mówić, a ile z tego tak naprawdę można urzeczywistnić? Jak wielką moc mają słowa?— Uniósł brwi z wyczekiwaniem, ale jednocześnie przymknął oczy, jakby między nimi wisiała odpowiedź, której wcale nie musiała powtarzać. Tuż po tym spuścił więc głowę i z kieszeni marynarki wyciągnął srebrną papierośnicę. Jej przyjemny zapach go opuszczał. A może zaczął się już przyzwyczajać? — Jeśli splamisz moje ubranie alkoholem, będę zmuszony przekazać Ci je do czyszczenia. Raz odpuściłem, bo nie jestem człowiekiem czepiającym się drobnostek, ale drugi to już nie przypadek lub pomyłka. A zamierzone działania powinny skutkować odpowiednimi konsekwencjami — wyjaśnił, po czym wsunął papierosa do ust i odpalił bez skrępowania. Powinien wcześniej spytać ją o zdanie, wszak mogło jej to przeszkadzać, ale zamiast tego, przesunął paczkę w jej stronę na wypadek, gdyby chciała się poczęstować. Trzymał bibułkę lekko, pomiędzy dwoma palcami, raz po raz, rozchylając je w nałogowym odruchu, gdy się zaciągał.
— Większość ma swoje słabości — odpowiedział krótko, patrząc w kierunku kości i stołu. Nie śledził jej gestów nie dlatego, że stracił zainteresowanie jej osobą, a dlatego, że paląc papierosa musiałby wypuszczać dym w jej kierunku, wprost w jej dekolt lub twarz, co byłoby dość niegrzeczne nawet jak na niego. Jego zmysły mogły odpocząć, nie skupiając się na walorach kobiecego ciała, więc bez namiętności wpatrywał się w kości, które rzuciła. Wdychając i wydychając dym w przeciągłym milczeniu już wiedział, że nie miała z nim najmniejszych szans — dziś los mu sprzyjał, co jedynie drwiło z jego sentencji o miłości i grach. Sięgnął ręką po kości, jakby wcale nie policzył w myślach punktów i zatrząsł w dłoni złowieszczo.
— To nie kobiety są solą w oku — zaprzeczył, pozbywając się z płuc białej chmury. — To my sami i nasze błędy. Kobiety mogą się jedynie do nich przyczynić, ale to czyni z nas głupców, a nie z was upierdliwy kłopot.
Zacisnął kości w dłoni. Rzucił okiem na krupiera. Mógł być zniecierpliwiony, wszystko mu było jedno. Pracował tu dla gości, na których się bogacił jego pracodawca. Jego koszmarnym obowiązkiem było sterczeć i czekać, aż ktoś wyda polecenie i zgłosi gotowość do gry. Mulciber zdecydowanie ją wstrzymywał, zmniejszając jej dynamikę, sprawiając, że wlekła się pomiędzy filozoficznymi dywagacjami, a przeciez powinna nieść ze sobą emocje. Widocznie Mulciber nawet kościaną grę był w stanie ich pozbawić. To ci dopiero wyczyn.
Ponieważ wiedział, że wygrał i nie pozostało mu już nic więcej, zsunął się lekko ze stołka, stawiając jedną ze stóp stabilniej na ziemi, a drugą wciąż opierał się o jego poprzeczkę pod siedziskiem. Kości zagrzechotały mu w dłoni, lecz nim rzucił, wsunął papierosa między wargi, uwalniając palce od obowiązku trzymania. Mógł się w spokoju oprzeć o stół, zapewnić sobie równowagę, gdy dawał cichy znak, że gra zakończona, a oni powinni udać się do wyjścia. Nim jednak rzeczywiście tak się stało, wypuścił kości na stół. Zielone sukno przełamała brudna biel w pięciu kawałkach. Ledwie rzucił na to okiem, na mężczyznę, który miał organizowac im grę nawet nie spojrzał. To była wyjątkowo marna rywalizacja, która nie wzbudziła w nim nawet lekkiego dreszczyku. Ale może był już na tyle pusty i wyprany ze wszystkiego, że nawet to nie sprawiało mu większej frajdy. Jedynym pcoieszeniem było towarzystwo Seliny, która wciąż siedziała obok. Wsparł się łokciem o stół, gdy zwracał ku niej twarz, a niedopałek zatopił w niedokończonym przez siebie drinku.
— Wygląda na to, że wygrałem... — zaczął sugestywnie i uśmiechnął się do niej sardonicznie, spoglądając jej w oczy. Miała naprawdę ładne oczy, kocie spojrzenie, które przywodziło mu na myśl kogoś kogo już znał. A jednak w całej tej otoczce była jakaś taka niepowtarzalna.
Nie spodziewał się od niej rewelacji, porywających nowich ani szczególnie wzniosłych dowcipów. Był po prostu ciekaw, co mu odpowie w ramach głupiego, prowokacyjnego zakładu. Czy zdradzi coś, co da mu odrobinę do myślenia, czy opowie żart, czy może go rozgniewa? Gdyby cisza pomiędzy nimi miała jednak jakoś brzmieć byłyby to werble, które zwiastują nadchodząca odpowiedź, wzmagają wyczekiwanie, przesuwając cierpliwość na sam skraj. Napięcie mogło wzrosność, a mogło opaść kompletnie, jak nieudana próba u impotenta.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k6' : 4, 4, 3, 6, 2
'k6' : 4, 4, 3, 6, 2
Równowaga. Przecież to takie proste, prawda? Połowa czerni i połowa bieli. Pół na pół z dobrem i złem. Stabilna, wyważona mieszanka. Dla osoby, którą charakteryzuje nieprzeciętna czułość, byłaby to kontrastowa możliwość na patrzenie i doświadczanie okrucieństw tego świata bez wpadania w autodestrukcyjne zapędy. Harriett taka była. Błąd. Zatopiony. Dla kogoś, kto z taką pasją realizuje siebie i swoje ambicje w codziennej pracy, byłaby to odporność na trudności, które napotka na swojej drodze od czasu do czasu, a mimo to niezmiennie będzie potrafić odnajdywać radość w swoim prostym zajęciu, a jego piramida wartości nigdy się nie zachwieje. Aaron przecież nie widział świata poza swoją herbaciarnią - była spuścizną jego rodziny, największą wartością. Był silny. Ale nawet on ugiął się pod ostatnią tragedią, zmieniając własne barwy. Ludzie byli z natury chwiejni. Życie było zbyt dynamiczne na tkwienie w jednym miejscu. Czy istnienie nie było skazane na ciągle przeskakiwanie z dwóch przeciwnych stanów na siebie, gwarantując sobie kompletny, emocjonalny chaos? Nie powinno się właśnie poddać prądowi własnych uczuć i impulsów? Najmniejszy bodziec ze strony człowieka powinien już przejść podstawową obróbkę i filtry przez pewne sfery świadomości, nawet jeśli procesy myślowe nie zdążyły jeszcze na dobre ruszyć. Dobrze było wykonywać oczyszczające, bezwzględne pragnienia, nie zważając na nic poza sobą. I zapewne to, jaka była miało sporo wspólnego z warunkach, w jakich dorastała, choć te nie miały właściwie żadnych zastrzeżeń. Istniało w końcu multum niepełnych rodzin i nie w każdym takie środowisko wyzwalało okrucieństwo. Było jednak coś w tym, że nie każdy był lepiony z tej samej gliny i niektóre z nich były bardziej podatne na wpływy. Zupełnie tak, jak Selina. Była chorągiewką, poruszała się tak, jak wiało, choć posiadała ten moduł niezłomności i własnej wygody, który nie pozwalał jej się podporządkowywać pod czyjeś dyktando dla wątpliwej sympatii.
Ona jednak nie kryła się pod pozorami, przyzwyczajona do tego, że może sięgać po co chce, mimo że wielokrotnie jej odmawiano (czego starała się nie zauważać). Nadpsuty obszar rozrastał się z każdym rokiem, karmiony przez jej własną upartość, przekorność i dumę. Z tego punktu nie było odwrotu. I wcale nie chciała się wycofywać ze swojego sposobu bycia. Zawsze cechowała się niesamowitą ambicją i parciem do przodu niezależnie od przeszkód. Z czasem jednak zdobyte laury przestawały ją cieszyć tak, jak na początku, a codzienna, ciężka praca zaczynała być dla niej mniej satysfakcjonująca, kiedy progres przestawał być już tak widoczny. Potrzebowała ciągłych wrażeń i ekscytacji. Quidditch, na szczęście, był sportem dosyć ryzykownym i nieprzewidywalnym, ale jej zapał skruszył się, kiedy zabrakło jej największego mecenasa. Nie miała nawet pojęcia o walkach, które się odbywały i które też bezpośrednio zabrały jej największego przyjaciela, robiąc wyłom w jej wątpliwej krystaliczności sercu. Gdyby się dowiedziała, byłaby wściekła o niedokonane dzieło, które jej go odebrało czy też może melancholia i sentyment popchnęłyby ją w objęcia ciemności?
Empatia była zgubna. Okazywanie uczuć było tak tragicznie ironicznym ciosem w kolano, że zapewne zaśmiałaby się sama nad swoim losem, jeżeli kiedykolwiek posunęłaby się do podobnego idiotyzmu. Świat zjadał ludzi w całości, jeżeli tylko zauważył najmniejsze zawahanie. Odsłonięcie grubych łusek i mignięcie choć na moment łysym, słabym, miękkim miejscem było dla niektórych zamachaniem im złotem przed oczami. Nie dziwiła im się. W końcu najlepszą obroną był atak, prawda?
-Wystawiacie je na pierwszy plan, są waszymi wizytówkami, zdobyczami, uciechą, pokusą, uzależnieniem i wytchnieniem. Wpuszczacie je do swoich łóżek, porzucając czujność, jakby zagrożenie zniknęło za drzwiami sypialni.-mówiła wolno, patrząc mu w oczy, kiedy usta drżały, próbując powstrzymać się przed parsknięciem śmiechem. Zamilknęła na moment, ściągając je na tyle, by spoważnieć.-I one też dają sobie wmówić, że nie mają żadnej mocy.-dodała, by potem pozwolić w końcu kącikom unieść się, pozbawiając się jednak uprzedniej wesołości.-Głupie stworzenia.-westchnęła, z zadowoleniem przyjmując fakt, że kelnerka uzupełniła jej kieliszek. Czerwień odbiła się na szkle, markując miejsca zetknięcia.
Błysnęła oczami z tymi iskierkami, kiedy zaczął tłumaczyć zawiły proces wartości słów i przyszłych reakcji oraz ewentualnego przygotowania na szok. Rozsiadła się wygodniej, pozwalając pogodnemu wyrazowi wykwitnąć na twarz. Bawiło ją, jak próbował wyprzedzić pewne rzeczy, zminimalizować ryzyko niedopowiedzenia i zadbać o wszystko jednym zdaniem. Kazało jej to uważać, że zastanawiał się na tym dylematem już wcześniej. Jej rozluźnienie zniknęło momentalnie, kiedy błysnęło srebro papierośnicy, sprawiając momentalnie, że zrobiło jej się niewygodnie. Nie cierpiała dymu papierosowego. Nawet, jeśli jej młodość opiewała w podobne opary.
-Nie mogę się doczekać twojego gniewu. Obawiam się, że tylko mnie zachęcasz.-stwierdziła wolno, przytrzymując wzrok na odpalanym papierosie. Na wysuniętą w jej stronę propozycję tylko odchyliła się do tyłu, wlepiając w niego intensywne spojrzenie, kiedy przysuwał filtr do ust i zaciągał się, mrużąc przy tym lekko oczy. To była chyba jednoznaczna odpowiedź. W miarę, jak jej rozmówca zaczął wypluwać z siebie więcej słów, odsuwała się wolno, pozwalając szali bez dźwięku zmienić swoją pozycję. I słuchała. Wyciągała wnioski. Zatrzaskiwała szuflady.
Mrugnęła z irytacją, kiedy ciągle ani na nią nie spojrzał, wgapiając się w te przeklęte kości. Zacisnęła szczękę, z łatwością licząc oczka i dochodząc do bardzo nieprzyjemnych konkluzji. Wychodziło na to, że nie miała szczęścia w niczym. Byłaby to dosyć depresyjna myśl, gdyby nie to, że prowokowała u niej wyłącznie złość.
-Wszyscy.-zauważyła, ucinając krótko to pojedyncze słowo, nadając mu pewnej szorstkości.
Nie istniała ani jedna osoba, która nie miałaby choćby słabej pięty. Nawet Achilles wykazał się wadą i brakiem perfekcji, choć była taka nieznaczna. Nie było jednak litości. Każda słabość zostanie wykorzystana.
Wzięła głębszy oddech, przyglądając mu się w napięciu. Zaprzeczył jej.-Ach, no tak, wszechmocni mężczyźni...-skinęła głową, udając zawstydzenie, jakże mogła o tym zapomnieć.-...głupcy.-powtórzyła, z twarzą niewinną kiwając mu głową, dopiero później pozwalając drwinie przeniknąć przez swój wyraz.
Jego rzut był tylko formalnością. Zacisnęła palce na porzuconym futrze, mając ochotę odwrócić się na pięcie i odejść, furcząc z frustracji. Nie mogła powiedzieć, by hazard wzbudził w niej skrajne emocje i chęć wygranej. Zbytnio skupiała się na swoim rozmówcy, a gra była zaledwie śmieszną wymówką dla ich rozmowy. Zwykłym podłożem, umożliwiającym im tą konwersację. Może dlatego jeszcze siedziała na miejscu. Zmrużyła oczy, widząc jego uśmiech. Wygląda na to, że będzie musiała zachować się szlachetnie. Parsknęła z niezadowoleniem, odwracając na moment wzrok. Cmoknęła, kiedy cisza się przedłużała. Przewróciła oczami z niecierpliwością i nabrała oddechu w płuca.
-Podziwiałeś kiedyś kogoś tak bardzo, że znienawidziłeś tą osobę, kiedy odniósł porażkę? Patrzyłeś z taką pogardą i niechęcią jak twój dawny autorytet podejmuje żałosne próby wstania i upada za każdym razem, a ty zamiast współczucia masz ochotę utopić go w tym błocie, w którym brodzi...? Zupełnie tak, jakby jego słaby punkt był w jakiś dziwny sposób twoim własnym i masz ochotę dokonać tego swego rodzaju aktu autodestrukcji, by uchronić siebie?-miała zamiar powiedzieć to szybko, by mieć to za sobą, ale każde kolejne słowo było niemalże cedzone, jakby przeżywała to na nowo. Była mu winna nazwisko. Ale z drugiej strony nie powinno go to interesować. Spuściła kurtynę, wolno zastępując grymas skrajnej odrazy czymś bardziej neutralnym. Nie spuszczała z niego oka, pozwalając oddechowi się wyrównać. Podniosła podbródek, po raz kolejny zadzierając dumnie nos, kompletnie ignorując jak przerysowanie to wyglądało. Wpatrywała się w niego, pozwalając uśmiechowi wolno wrócić, raz jeszcze nie zawracając sobie głowy faktem, jak przerażająco musiały wyglądać takie nagłe zmiany ekspresji i nastroju.
Zsunęła się ze stołka, łapiąc za swój płaszcz.
-Jednak mnie odstraszyłeś od tego miejsca.-podsumowała, podnosząc do góry na chwilę jedną brew. I każde kolejne jej gesty były wolne, ale pewne siebie. Wykonywała je perfidnie, patrząc mu w oczy. Położyła mu dłoń na ramieniu i wyciągnęła szyję, jakby chciała coś szepnąć mu na ucho i zdradzić sekret, którego nie mogła powiedzieć na głos. Zamiast tego zbliżyła się, by wilgotnymi wargami przylgnęła do tych obcych, łącząc je w czułym pocałunku. Kompletnie nieprzypadkowym, nie jednym z tych nieśmiałych. Sięgnęła po to, na co miała w tym momencie ochotę. Jak rasowy mężczyzna. Odsunęła się z niezmiennym, pogodnym wyrazem twarzy, jakby właśnie nie zachowała się jak prawdziwa żmija. Sięgnęła dłonią do jego twarzy, by wytrzeć czerwony ślad po szmince, a jej ruchy pozbawione były nieśmiałości, jakby przekonana o tym, że jej nie odtrąci. Pozostawała zupełnie nieświadoma, jakie znaczenie dla Ramseya miał kontakt cielesny i co mogła wywołać podobna lekkomyślność, odsłaniając przed nim coś, co nie powinno zostać zobaczone przed czasem.
Niech sobie nie myśli, że tak łatwo ją przejrzy. Niech nie uważa, że wystarczy mu jedno spojrzenie, by ją zgłębić. Nigdy nie przestanie patrzeć. Nigdy nie pozwoli mu odwrócić wzroku. Podobno można kogoś zabić całując go raz i nigdy więcej. Selina zawsze miała predyspozycje do przeceniania swoich możliwości. Ale w każdym powiedzeniu było ziarno prawdy, czyż nie?
-Nie zdradzisz mojej tajemnicy, prawda?-pytanie wybrzmiało w powietrzu, kiedy przytulała do siebie płaszcz. Miała zamiar pożegnać go uśmiechem. I nie mogła zaprzeczyć temu, że był to na swój sposób miły wieczór.
Ona jednak nie kryła się pod pozorami, przyzwyczajona do tego, że może sięgać po co chce, mimo że wielokrotnie jej odmawiano (czego starała się nie zauważać). Nadpsuty obszar rozrastał się z każdym rokiem, karmiony przez jej własną upartość, przekorność i dumę. Z tego punktu nie było odwrotu. I wcale nie chciała się wycofywać ze swojego sposobu bycia. Zawsze cechowała się niesamowitą ambicją i parciem do przodu niezależnie od przeszkód. Z czasem jednak zdobyte laury przestawały ją cieszyć tak, jak na początku, a codzienna, ciężka praca zaczynała być dla niej mniej satysfakcjonująca, kiedy progres przestawał być już tak widoczny. Potrzebowała ciągłych wrażeń i ekscytacji. Quidditch, na szczęście, był sportem dosyć ryzykownym i nieprzewidywalnym, ale jej zapał skruszył się, kiedy zabrakło jej największego mecenasa. Nie miała nawet pojęcia o walkach, które się odbywały i które też bezpośrednio zabrały jej największego przyjaciela, robiąc wyłom w jej wątpliwej krystaliczności sercu. Gdyby się dowiedziała, byłaby wściekła o niedokonane dzieło, które jej go odebrało czy też może melancholia i sentyment popchnęłyby ją w objęcia ciemności?
Empatia była zgubna. Okazywanie uczuć było tak tragicznie ironicznym ciosem w kolano, że zapewne zaśmiałaby się sama nad swoim losem, jeżeli kiedykolwiek posunęłaby się do podobnego idiotyzmu. Świat zjadał ludzi w całości, jeżeli tylko zauważył najmniejsze zawahanie. Odsłonięcie grubych łusek i mignięcie choć na moment łysym, słabym, miękkim miejscem było dla niektórych zamachaniem im złotem przed oczami. Nie dziwiła im się. W końcu najlepszą obroną był atak, prawda?
-Wystawiacie je na pierwszy plan, są waszymi wizytówkami, zdobyczami, uciechą, pokusą, uzależnieniem i wytchnieniem. Wpuszczacie je do swoich łóżek, porzucając czujność, jakby zagrożenie zniknęło za drzwiami sypialni.-mówiła wolno, patrząc mu w oczy, kiedy usta drżały, próbując powstrzymać się przed parsknięciem śmiechem. Zamilknęła na moment, ściągając je na tyle, by spoważnieć.-I one też dają sobie wmówić, że nie mają żadnej mocy.-dodała, by potem pozwolić w końcu kącikom unieść się, pozbawiając się jednak uprzedniej wesołości.-Głupie stworzenia.-westchnęła, z zadowoleniem przyjmując fakt, że kelnerka uzupełniła jej kieliszek. Czerwień odbiła się na szkle, markując miejsca zetknięcia.
Błysnęła oczami z tymi iskierkami, kiedy zaczął tłumaczyć zawiły proces wartości słów i przyszłych reakcji oraz ewentualnego przygotowania na szok. Rozsiadła się wygodniej, pozwalając pogodnemu wyrazowi wykwitnąć na twarz. Bawiło ją, jak próbował wyprzedzić pewne rzeczy, zminimalizować ryzyko niedopowiedzenia i zadbać o wszystko jednym zdaniem. Kazało jej to uważać, że zastanawiał się na tym dylematem już wcześniej. Jej rozluźnienie zniknęło momentalnie, kiedy błysnęło srebro papierośnicy, sprawiając momentalnie, że zrobiło jej się niewygodnie. Nie cierpiała dymu papierosowego. Nawet, jeśli jej młodość opiewała w podobne opary.
-Nie mogę się doczekać twojego gniewu. Obawiam się, że tylko mnie zachęcasz.-stwierdziła wolno, przytrzymując wzrok na odpalanym papierosie. Na wysuniętą w jej stronę propozycję tylko odchyliła się do tyłu, wlepiając w niego intensywne spojrzenie, kiedy przysuwał filtr do ust i zaciągał się, mrużąc przy tym lekko oczy. To była chyba jednoznaczna odpowiedź. W miarę, jak jej rozmówca zaczął wypluwać z siebie więcej słów, odsuwała się wolno, pozwalając szali bez dźwięku zmienić swoją pozycję. I słuchała. Wyciągała wnioski. Zatrzaskiwała szuflady.
Mrugnęła z irytacją, kiedy ciągle ani na nią nie spojrzał, wgapiając się w te przeklęte kości. Zacisnęła szczękę, z łatwością licząc oczka i dochodząc do bardzo nieprzyjemnych konkluzji. Wychodziło na to, że nie miała szczęścia w niczym. Byłaby to dosyć depresyjna myśl, gdyby nie to, że prowokowała u niej wyłącznie złość.
-Wszyscy.-zauważyła, ucinając krótko to pojedyncze słowo, nadając mu pewnej szorstkości.
Nie istniała ani jedna osoba, która nie miałaby choćby słabej pięty. Nawet Achilles wykazał się wadą i brakiem perfekcji, choć była taka nieznaczna. Nie było jednak litości. Każda słabość zostanie wykorzystana.
Wzięła głębszy oddech, przyglądając mu się w napięciu. Zaprzeczył jej.-Ach, no tak, wszechmocni mężczyźni...-skinęła głową, udając zawstydzenie, jakże mogła o tym zapomnieć.-...głupcy.-powtórzyła, z twarzą niewinną kiwając mu głową, dopiero później pozwalając drwinie przeniknąć przez swój wyraz.
Jego rzut był tylko formalnością. Zacisnęła palce na porzuconym futrze, mając ochotę odwrócić się na pięcie i odejść, furcząc z frustracji. Nie mogła powiedzieć, by hazard wzbudził w niej skrajne emocje i chęć wygranej. Zbytnio skupiała się na swoim rozmówcy, a gra była zaledwie śmieszną wymówką dla ich rozmowy. Zwykłym podłożem, umożliwiającym im tą konwersację. Może dlatego jeszcze siedziała na miejscu. Zmrużyła oczy, widząc jego uśmiech. Wygląda na to, że będzie musiała zachować się szlachetnie. Parsknęła z niezadowoleniem, odwracając na moment wzrok. Cmoknęła, kiedy cisza się przedłużała. Przewróciła oczami z niecierpliwością i nabrała oddechu w płuca.
-Podziwiałeś kiedyś kogoś tak bardzo, że znienawidziłeś tą osobę, kiedy odniósł porażkę? Patrzyłeś z taką pogardą i niechęcią jak twój dawny autorytet podejmuje żałosne próby wstania i upada za każdym razem, a ty zamiast współczucia masz ochotę utopić go w tym błocie, w którym brodzi...? Zupełnie tak, jakby jego słaby punkt był w jakiś dziwny sposób twoim własnym i masz ochotę dokonać tego swego rodzaju aktu autodestrukcji, by uchronić siebie?-miała zamiar powiedzieć to szybko, by mieć to za sobą, ale każde kolejne słowo było niemalże cedzone, jakby przeżywała to na nowo. Była mu winna nazwisko. Ale z drugiej strony nie powinno go to interesować. Spuściła kurtynę, wolno zastępując grymas skrajnej odrazy czymś bardziej neutralnym. Nie spuszczała z niego oka, pozwalając oddechowi się wyrównać. Podniosła podbródek, po raz kolejny zadzierając dumnie nos, kompletnie ignorując jak przerysowanie to wyglądało. Wpatrywała się w niego, pozwalając uśmiechowi wolno wrócić, raz jeszcze nie zawracając sobie głowy faktem, jak przerażająco musiały wyglądać takie nagłe zmiany ekspresji i nastroju.
Zsunęła się ze stołka, łapiąc za swój płaszcz.
-Jednak mnie odstraszyłeś od tego miejsca.-podsumowała, podnosząc do góry na chwilę jedną brew. I każde kolejne jej gesty były wolne, ale pewne siebie. Wykonywała je perfidnie, patrząc mu w oczy. Położyła mu dłoń na ramieniu i wyciągnęła szyję, jakby chciała coś szepnąć mu na ucho i zdradzić sekret, którego nie mogła powiedzieć na głos. Zamiast tego zbliżyła się, by wilgotnymi wargami przylgnęła do tych obcych, łącząc je w czułym pocałunku. Kompletnie nieprzypadkowym, nie jednym z tych nieśmiałych. Sięgnęła po to, na co miała w tym momencie ochotę. Jak rasowy mężczyzna. Odsunęła się z niezmiennym, pogodnym wyrazem twarzy, jakby właśnie nie zachowała się jak prawdziwa żmija. Sięgnęła dłonią do jego twarzy, by wytrzeć czerwony ślad po szmince, a jej ruchy pozbawione były nieśmiałości, jakby przekonana o tym, że jej nie odtrąci. Pozostawała zupełnie nieświadoma, jakie znaczenie dla Ramseya miał kontakt cielesny i co mogła wywołać podobna lekkomyślność, odsłaniając przed nim coś, co nie powinno zostać zobaczone przed czasem.
Niech sobie nie myśli, że tak łatwo ją przejrzy. Niech nie uważa, że wystarczy mu jedno spojrzenie, by ją zgłębić. Nigdy nie przestanie patrzeć. Nigdy nie pozwoli mu odwrócić wzroku. Podobno można kogoś zabić całując go raz i nigdy więcej. Selina zawsze miała predyspozycje do przeceniania swoich możliwości. Ale w każdym powiedzeniu było ziarno prawdy, czyż nie?
-Nie zdradzisz mojej tajemnicy, prawda?-pytanie wybrzmiało w powietrzu, kiedy przytulała do siebie płaszcz. Miała zamiar pożegnać go uśmiechem. I nie mogła zaprzeczyć temu, że był to na swój sposób miły wieczór.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Emocje same w sobie nie były ani dobre ani złe. Potrafiły rozpalać w najmroźniejsze noce, gdy kochankowie spleceni ze sobą budzili się w poczuciu tęsknoty. Mogły mrozić do szpiku kości w najbardziej upalne lato, gdy gniew i złość szukały swojego ujścia w drugiej osobie. Były i wielkie i małe, miłe i nieprzyjemne. Ale nigdy tak naprawdę dobre lub złe. To ich skutki były opłakane, to decyzje podejmowane pod ich wpływem tak dramatyczne i destrukcyjne. To ludzie poddający się im odnajdywali w sobie ślady głupców, nierozważnie angażując się w działania, które podczas chłodnej oceny nie miałyby najmniejszego sensu. Ciągnęły za sobą wszystko, jak zwłoki, pozostawiające po sobie ślady krwi. Nieprzyjemny odór odstraszał, ale wszystko było przedstawione jak na tacy. Wystarczyło podążyć wskazaną ścieżką. Emocje były zgubne, dlatego tak bardzo niewłaściwe dla osób, które wierzyły w potęge umysłu nad wolą serca. Należało nauczyć się je zagłuszać, tłumić jego jęki, oddając się czystej kalkulacji otaczającej rzeczywistości. Tylko to dawało świeży i czysty pogląd na zaistniałe zdarzenia. Jak więc dać się ponieść prądom rzeki, jeśli nie można się zatrzymać, gdy już wskoczy się do wody. Nigdy nie wiadomo, czy okaze się rwąca, czy zimna, czy zabójcza. To ryzyko. Jedyne ze wszystkich, jakiego Mulciber nigdy nie podejmował.
Wokół niego byli ludzie silni i potężni, ale nie pozbawieni słabości. To na jego oczach Avery pękł, gdy Lestrange szybko choć boleśnie wbił mu szpilę w bok, odnajdując w jego zbroi dziurę. To najukochańsze siostry czyniły Tristana słabszym, bo dla nich gotów był zrobić wszystko. To Isolda stala się słabością Cezara. Emocje były jak rdza, która osadzała się na metalu i doprowadzała z czasem do korozji. Unieszkodliwiała, sprawiała, że najwięksi stawali się coraz bardziej podatni na impulsy. Miłość i oddanie generowało strach o bliskich, a strach wpędzał w obłęd, gdy balansowało się na granicy tego, co dopuszczalne. Obserwował ich wszystkich wokół siebie i pragnął uczyć się na błędach, które de facto nimi nie były. Posiadali coś, czego on sam nie miał, ale wzbraniał się przed zdobyciem zapobiegawczo. Co by się stało, gdyby nagle okazało się, że jest zbyt słaby by unieść ten ciężar i stawić mu czoła?
Kłamstwo płynęło w jego towarzystwie strumieniami, choć nie wszystko było fałszem i obłudą. Najlepszym co mógł uczynić było stworzenie wokół siebie iluzji, że nigdy nic nie może być pewne do końca. Niepewność rodziła przypuszczenie, że zagrożenie jest blisko. To odstraszało. Dawało poczucie bezpieczeństwa. Kiedy Selina sięgała po wszystko na co miała ochotę, wiedząc, że to jej się należy i otwarcie mówiła co myśli — lub co sądziła, że myśli, bo kłamała przed samą sobą — on swoje myślał, a czynił zupełnie odwrotnie. Każdego, kto znajdował się blisko odstraszał, bo tak było prościej. Budowanie więzi i relacji wiązało się z zaangażowaniem, a ono rodziło emocje i uczucia. Był lojalny wobec tych, których szanował, choć wmawiał sobie, że dla korzyści byłby w stanie wszystko zepsuć. Ale nie był. Tylko nikt o tym nie wiedział.
Kobiety były delikatne, więc od razu uchodziły za słabe. Ich skóra nie była pokryta łuskami, ale nawet gdyby było inaczej to nie fizyczna powłoka stanowiła największy problem. To psychika. Nie wierzył, by mogły same z siebie wypruć się ze wszystkiego i wyczyścić. Zawsze pozostawał sentyment, słabość, miłość i oddanie do kogoś, kto był bliski. Stawiając wokół siebie ogromny mur i tak budowały bramy, które można było sforsować, wystarczyło użyć odpowiednich narzędzi. Selina również takie miała. Poza głównymi wrotami było pełno ukrytych przejść, którymi dawała upust emocjom i wewnętrzum rozterkom. Pozwalała żołnierzom uciekać ze swojego zamku, choć nie wpuszczała nikogo do środka. Stopniowo jej arsenał kurczył się, malał. Wystarczyło trwać przy niej odpowiednio długo by zobaczyć jak twierdza opustoszeje, a ona zapada się sama w sobie. Każda siła i potęga potrzebuje odpowiedniego wsparcia i nieustannego rozwoju. A kiedy patrzył jej w oczy widział iskrę obłędu, szaleństwa. Pewnie taką samą odnalazłby w sobie, gdyby cierpliwie patrzył w lustro, ale nie potrafił znieść swojego widoku. To pozwoliło mu przypuszczać, że powoli wypuszcza powietrze, choć tkwiła przy nim tak piękna i majestatyczna jak może nigdy wcześniej. Nie wiedział jaka była. I nagle zaczął był ciekawy.
— I jak to dla Ciebie brzmi? Jak prawdziwa siła i wartość? Dla mnie to, co rzekłaś zabrzmiało jak przyrównanie do mięsa rzucanego na pożarcie wrogom — mruknął pobłażliwym tonem, ale jego mina miała smutny wyraz. To, co powiedziała niosło ze sobą prawdę, ale ukryła to pod sekwencją słów, które nadały temu innego znaczenia. I wolał go nie odkrywać, bo nie chciał jej złośliwie przyznawać racji. Zaczeło go drażnić, że były kwestie, w których się zgadzali, choć tak naprawdę każde przedstawiało prawdę w wygodnej dla niego wersji.
Próbowała parsknąć śmiechem, powstrzymała się. A on pozostał poważny. Już się nie uśmiechał, choć nie wyglądał ponuro. Jego ciemne brwi ściągnęły się lekko ku sobie, a między nimi nad nosem zaistniała lekka pionowa zmarszczka, uwydatniona przez światło, które padało z boku. Konsternacja, zaciekawienie, przemyślenia. Irytacja. Wyrażała to wszystko. Dlatego właśnie odwrócił wzrok. Ignorancja, jaką się wykazał nie miała jej lekceważyc, ale też hamować nadmierne zainteresowanie. Wpatrywał się w kości, a potem w stół, papierosa, który się palił, a nawet niezmieniającą się od dłuższej chwili zawartość jego szklanki. To wszystko miało być ciekawsze od niej i tajemnic, które trzymała w sobie, podobieństw, które powinny rodzić bliskość, a ich dzieliły.
— Doprawdy?— spytał z drwiną i upił ognistej whisky, dzieląc ją na kilka sporych łyków. Lód zabrzdękał w szklance. Nie zdążył się rozpuścić, gdy odstawił ją na stół. — Trudno mnie wyprowadzić z równowagi— bo złość to emocja.— Ale próbuj, oczywiście. Jeśli obrałaś to sobie za cel, to kim jestem by cię powstrzymywać... Och, Selino Lovegood. — Nagle przypomniał sobie kim była. Odpowiedział jednak w sposób zdradzający irytację niewiaodmego pochodzenia. Ale tak było zawsze, gdy ktoś chciał mu udowodnić, że czuje coś, czego nie ma. Naprawdę— Głupi oni i głupie wy — skwitował sucho, odchylając się od stołu.
Wiedział, że wygrał. Czekał tylko na jej odpowiedź, by miło zakończyć spotkanie, pożegnać się i poczekać na kolejny zbieg okoliczności. Może tym razem nie wino na koszuli, może krew, może ślad szminki. Któż wie. Krupier ogłosił koniec i jego zwycięstwo, ale nie zareagował na to w szczególny sposób. Zupełnie tak, jakby sam tego nie zauważył, zaciągnął się papierosem i postukał palcami w blat. Czekał.
No dalej, zaskocz mnie.
Kąciki ust drgnęły, zmarszczka na czole pogłębiła się, policzki napięły. Słuchał jej uważnie, nachylając głowę w jej stronę, jakby wysłuchiwał sekretu, choć patrzył w inną stronę. Ciche bicie serca odznaczało się w rytmie ruchów jego palców. Nadawał tempo, któremu się poddała, wyrzucając z siebie coś, co nie było wcale konkretne. Nie zawierało nazwisk, ani zwierzeń. Pytanie retoryczne, które zaszumiało mu w głowie i skłoniło do myślenia, ale po chwili dało też jakiś obraz na jej osobę i zarys sytuacji, której nie mógł sobie uzmysłowić.
Przeciągał ten moment. Dłużył się w nieskończoność, a on dalej wystukiwał jakiś rytm, póki nie uniósł dłoni, nie przestał. Musiał jakoś zareagować. Wtedy zwrócił wzrok na nią i zatrzymał go na jej tęczówkach. Dostrzegł zmiany na jej twarzy, choć nie patrzył na nią wcześniej, bo gdy już to zrobił chciała stać się inna, nienaturalna, ukryta przed jego czujnym okiem. Chciała zasłonić się pod płaszczem obojętności, nie okazując jakby jej słowa świadczyły o czymś dla niej istotnym. A jednak wyczuł w jej głosie wibracje, drżenie. A gdy skrzyżował z nią wzrok dostrzegł jak jej źrenice zmniejszają się, koncentrują na nim. Most do jej myśli został zniszczony, a Mulciber nie miał nawet szansy by się ruszyć. Nic nie szkodzi. Nie dziś, innym razem.
— O to chodziło — mruknął posępnie w odpowiedzi, zsuwając się z krzesła. Gdzieś miał swój płaszcz, lecz nim zdążył się za nim obejrzeć, jej dłoń już tkwiła na jego ramieniu. Mimowolnie zwrócił na nią uwagę. Miała ją, brawo. udowodniła tym samym, że jego słowa były prawdziwe o poszukiwaniu przez kobiety atencji wśród samców. Zmarszczył brwi. A może udowodniła to, co próbowała mu powiedzieć, że brała co tylko chciała i to bez pytania? Nie było tu przegranych, oboje wygrali w swoim rozumieniu. I na tym polegał problem. Nie mogło być dwóch liderów.
Obserwował ją w ciszy i skupieniu, nawet wtedy gdy ich usta złączyły się w pocałunku. Patrzył na nią spod wpół przymkniętych powiek, zastanawiając się na ile jej działania były skuteczne. To było przyjemne, ciepło od razu rozeszło się po jego ciele, jakby z krwią, która się zagotowała. Patrzył na nią, bo doskonale wiedział, że własnie w tej sposób kobiety wykorzystywały męską słabość. To była ta siła. Ich siła. Pohamował w sobie chęć uniesienia dłoni i ujęcia ją pod brodę. Zatrzymał też odruch odwzajemnienia pocałunku, pogłębienia go, wdarcia się gwałtem w jej usta. Przyjął to, co mu dała, udając, że niewiele go to obeszło. Oblizał się jedynie, a później pozwolił by wytarła pozostałości po swojej szmince, zupełnie tak, jak mężczyzna, który sprząta po krótkiej chwili namiętności. Bardzo po męsku, złośliwie i z wyrachowaniem.
Nie uśmiechał się, tylko patrzył z jaką precyzją i skrupulatnością bada jego ego, analizuje go jako mężczyznę, samca, zdobywcę. Zupełnie tak, jak on analizował ją, pod kontem łowcy, choć to on nim był do tej pory. Nie był ofiarą. Nigdy.
— Tajemnice mają swoją cenę — odpowiedział, nagle się uśmiechając, jakby zapomniał, że w gwałtownej zmianie nastroju musi być coś dziwnego. Złapał za jej dłonie i przesunął palcami po jej palcach, lekko wyciągając jej płaszcz. — A ja z przyjemnością kupię od Ciebie kilka minut w Twoim towarzystwie — dodał jeszcze i zsunął się całkowicie z krzesła, stając tuż za nią. Rozłożył płaszcz, by mogła włożyć w nie ręce, a gdyby tylko zrodziła to bez zawahania, pewnie lekkim muśnięciem dotknąłby jej nagiego karku, na którym niesfornie błąkały się pojedyncze kosmyki włosów. Przymknął oczy i napawał się jej zapachem. Pieprznym.
— Odprowadzę cię — odparł tonem nieznoszącym sprzeciwu. Bo niech myśli, że podąża za jej wabikiem, niech uważa, że poddaje się jej grze. Chciał tego. Może to robić zupełnie świadomie, czerpiąc z tego przyjemność, z jej obecności, osoby, bawiąc się z nią tak jak ona z nim. Ona chciała jego atencji, a on z przyjemnością mógł jej to dać. Była w końcu kimś o kim inni marzyli.
Do wyjścia, droga Pani?
|zt[/i]
Wokół niego byli ludzie silni i potężni, ale nie pozbawieni słabości. To na jego oczach Avery pękł, gdy Lestrange szybko choć boleśnie wbił mu szpilę w bok, odnajdując w jego zbroi dziurę. To najukochańsze siostry czyniły Tristana słabszym, bo dla nich gotów był zrobić wszystko. To Isolda stala się słabością Cezara. Emocje były jak rdza, która osadzała się na metalu i doprowadzała z czasem do korozji. Unieszkodliwiała, sprawiała, że najwięksi stawali się coraz bardziej podatni na impulsy. Miłość i oddanie generowało strach o bliskich, a strach wpędzał w obłęd, gdy balansowało się na granicy tego, co dopuszczalne. Obserwował ich wszystkich wokół siebie i pragnął uczyć się na błędach, które de facto nimi nie były. Posiadali coś, czego on sam nie miał, ale wzbraniał się przed zdobyciem zapobiegawczo. Co by się stało, gdyby nagle okazało się, że jest zbyt słaby by unieść ten ciężar i stawić mu czoła?
Kłamstwo płynęło w jego towarzystwie strumieniami, choć nie wszystko było fałszem i obłudą. Najlepszym co mógł uczynić było stworzenie wokół siebie iluzji, że nigdy nic nie może być pewne do końca. Niepewność rodziła przypuszczenie, że zagrożenie jest blisko. To odstraszało. Dawało poczucie bezpieczeństwa. Kiedy Selina sięgała po wszystko na co miała ochotę, wiedząc, że to jej się należy i otwarcie mówiła co myśli — lub co sądziła, że myśli, bo kłamała przed samą sobą — on swoje myślał, a czynił zupełnie odwrotnie. Każdego, kto znajdował się blisko odstraszał, bo tak było prościej. Budowanie więzi i relacji wiązało się z zaangażowaniem, a ono rodziło emocje i uczucia. Był lojalny wobec tych, których szanował, choć wmawiał sobie, że dla korzyści byłby w stanie wszystko zepsuć. Ale nie był. Tylko nikt o tym nie wiedział.
Kobiety były delikatne, więc od razu uchodziły za słabe. Ich skóra nie była pokryta łuskami, ale nawet gdyby było inaczej to nie fizyczna powłoka stanowiła największy problem. To psychika. Nie wierzył, by mogły same z siebie wypruć się ze wszystkiego i wyczyścić. Zawsze pozostawał sentyment, słabość, miłość i oddanie do kogoś, kto był bliski. Stawiając wokół siebie ogromny mur i tak budowały bramy, które można było sforsować, wystarczyło użyć odpowiednich narzędzi. Selina również takie miała. Poza głównymi wrotami było pełno ukrytych przejść, którymi dawała upust emocjom i wewnętrzum rozterkom. Pozwalała żołnierzom uciekać ze swojego zamku, choć nie wpuszczała nikogo do środka. Stopniowo jej arsenał kurczył się, malał. Wystarczyło trwać przy niej odpowiednio długo by zobaczyć jak twierdza opustoszeje, a ona zapada się sama w sobie. Każda siła i potęga potrzebuje odpowiedniego wsparcia i nieustannego rozwoju. A kiedy patrzył jej w oczy widział iskrę obłędu, szaleństwa. Pewnie taką samą odnalazłby w sobie, gdyby cierpliwie patrzył w lustro, ale nie potrafił znieść swojego widoku. To pozwoliło mu przypuszczać, że powoli wypuszcza powietrze, choć tkwiła przy nim tak piękna i majestatyczna jak może nigdy wcześniej. Nie wiedział jaka była. I nagle zaczął był ciekawy.
— I jak to dla Ciebie brzmi? Jak prawdziwa siła i wartość? Dla mnie to, co rzekłaś zabrzmiało jak przyrównanie do mięsa rzucanego na pożarcie wrogom — mruknął pobłażliwym tonem, ale jego mina miała smutny wyraz. To, co powiedziała niosło ze sobą prawdę, ale ukryła to pod sekwencją słów, które nadały temu innego znaczenia. I wolał go nie odkrywać, bo nie chciał jej złośliwie przyznawać racji. Zaczeło go drażnić, że były kwestie, w których się zgadzali, choć tak naprawdę każde przedstawiało prawdę w wygodnej dla niego wersji.
Próbowała parsknąć śmiechem, powstrzymała się. A on pozostał poważny. Już się nie uśmiechał, choć nie wyglądał ponuro. Jego ciemne brwi ściągnęły się lekko ku sobie, a między nimi nad nosem zaistniała lekka pionowa zmarszczka, uwydatniona przez światło, które padało z boku. Konsternacja, zaciekawienie, przemyślenia. Irytacja. Wyrażała to wszystko. Dlatego właśnie odwrócił wzrok. Ignorancja, jaką się wykazał nie miała jej lekceważyc, ale też hamować nadmierne zainteresowanie. Wpatrywał się w kości, a potem w stół, papierosa, który się palił, a nawet niezmieniającą się od dłuższej chwili zawartość jego szklanki. To wszystko miało być ciekawsze od niej i tajemnic, które trzymała w sobie, podobieństw, które powinny rodzić bliskość, a ich dzieliły.
— Doprawdy?— spytał z drwiną i upił ognistej whisky, dzieląc ją na kilka sporych łyków. Lód zabrzdękał w szklance. Nie zdążył się rozpuścić, gdy odstawił ją na stół. — Trudno mnie wyprowadzić z równowagi— bo złość to emocja.— Ale próbuj, oczywiście. Jeśli obrałaś to sobie za cel, to kim jestem by cię powstrzymywać... Och, Selino Lovegood. — Nagle przypomniał sobie kim była. Odpowiedział jednak w sposób zdradzający irytację niewiaodmego pochodzenia. Ale tak było zawsze, gdy ktoś chciał mu udowodnić, że czuje coś, czego nie ma. Naprawdę— Głupi oni i głupie wy — skwitował sucho, odchylając się od stołu.
Wiedział, że wygrał. Czekał tylko na jej odpowiedź, by miło zakończyć spotkanie, pożegnać się i poczekać na kolejny zbieg okoliczności. Może tym razem nie wino na koszuli, może krew, może ślad szminki. Któż wie. Krupier ogłosił koniec i jego zwycięstwo, ale nie zareagował na to w szczególny sposób. Zupełnie tak, jakby sam tego nie zauważył, zaciągnął się papierosem i postukał palcami w blat. Czekał.
No dalej, zaskocz mnie.
Kąciki ust drgnęły, zmarszczka na czole pogłębiła się, policzki napięły. Słuchał jej uważnie, nachylając głowę w jej stronę, jakby wysłuchiwał sekretu, choć patrzył w inną stronę. Ciche bicie serca odznaczało się w rytmie ruchów jego palców. Nadawał tempo, któremu się poddała, wyrzucając z siebie coś, co nie było wcale konkretne. Nie zawierało nazwisk, ani zwierzeń. Pytanie retoryczne, które zaszumiało mu w głowie i skłoniło do myślenia, ale po chwili dało też jakiś obraz na jej osobę i zarys sytuacji, której nie mógł sobie uzmysłowić.
Przeciągał ten moment. Dłużył się w nieskończoność, a on dalej wystukiwał jakiś rytm, póki nie uniósł dłoni, nie przestał. Musiał jakoś zareagować. Wtedy zwrócił wzrok na nią i zatrzymał go na jej tęczówkach. Dostrzegł zmiany na jej twarzy, choć nie patrzył na nią wcześniej, bo gdy już to zrobił chciała stać się inna, nienaturalna, ukryta przed jego czujnym okiem. Chciała zasłonić się pod płaszczem obojętności, nie okazując jakby jej słowa świadczyły o czymś dla niej istotnym. A jednak wyczuł w jej głosie wibracje, drżenie. A gdy skrzyżował z nią wzrok dostrzegł jak jej źrenice zmniejszają się, koncentrują na nim. Most do jej myśli został zniszczony, a Mulciber nie miał nawet szansy by się ruszyć. Nic nie szkodzi. Nie dziś, innym razem.
— O to chodziło — mruknął posępnie w odpowiedzi, zsuwając się z krzesła. Gdzieś miał swój płaszcz, lecz nim zdążył się za nim obejrzeć, jej dłoń już tkwiła na jego ramieniu. Mimowolnie zwrócił na nią uwagę. Miała ją, brawo. udowodniła tym samym, że jego słowa były prawdziwe o poszukiwaniu przez kobiety atencji wśród samców. Zmarszczył brwi. A może udowodniła to, co próbowała mu powiedzieć, że brała co tylko chciała i to bez pytania? Nie było tu przegranych, oboje wygrali w swoim rozumieniu. I na tym polegał problem. Nie mogło być dwóch liderów.
Obserwował ją w ciszy i skupieniu, nawet wtedy gdy ich usta złączyły się w pocałunku. Patrzył na nią spod wpół przymkniętych powiek, zastanawiając się na ile jej działania były skuteczne. To było przyjemne, ciepło od razu rozeszło się po jego ciele, jakby z krwią, która się zagotowała. Patrzył na nią, bo doskonale wiedział, że własnie w tej sposób kobiety wykorzystywały męską słabość. To była ta siła. Ich siła. Pohamował w sobie chęć uniesienia dłoni i ujęcia ją pod brodę. Zatrzymał też odruch odwzajemnienia pocałunku, pogłębienia go, wdarcia się gwałtem w jej usta. Przyjął to, co mu dała, udając, że niewiele go to obeszło. Oblizał się jedynie, a później pozwolił by wytarła pozostałości po swojej szmince, zupełnie tak, jak mężczyzna, który sprząta po krótkiej chwili namiętności. Bardzo po męsku, złośliwie i z wyrachowaniem.
Nie uśmiechał się, tylko patrzył z jaką precyzją i skrupulatnością bada jego ego, analizuje go jako mężczyznę, samca, zdobywcę. Zupełnie tak, jak on analizował ją, pod kontem łowcy, choć to on nim był do tej pory. Nie był ofiarą. Nigdy.
— Tajemnice mają swoją cenę — odpowiedział, nagle się uśmiechając, jakby zapomniał, że w gwałtownej zmianie nastroju musi być coś dziwnego. Złapał za jej dłonie i przesunął palcami po jej palcach, lekko wyciągając jej płaszcz. — A ja z przyjemnością kupię od Ciebie kilka minut w Twoim towarzystwie — dodał jeszcze i zsunął się całkowicie z krzesła, stając tuż za nią. Rozłożył płaszcz, by mogła włożyć w nie ręce, a gdyby tylko zrodziła to bez zawahania, pewnie lekkim muśnięciem dotknąłby jej nagiego karku, na którym niesfornie błąkały się pojedyncze kosmyki włosów. Przymknął oczy i napawał się jej zapachem. Pieprznym.
— Odprowadzę cię — odparł tonem nieznoszącym sprzeciwu. Bo niech myśli, że podąża za jej wabikiem, niech uważa, że poddaje się jej grze. Chciał tego. Może to robić zupełnie świadomie, czerpiąc z tego przyjemność, z jej obecności, osoby, bawiąc się z nią tak jak ona z nim. Ona chciała jego atencji, a on z przyjemnością mógł jej to dać. Była w końcu kimś o kim inni marzyli.
Do wyjścia, droga Pani?
|zt[/i]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie zamierzał grać. A przynajmniej nie tej nocy. Jednak koszmarna passa pijanych gości kasyna przy niektórych ze stołów sprawiała, że zaczynał zmieniać zdanie. Ta noc miała w początkowych planach zupełnie inny rozwój wypadków niż zgarnianie pieniędzy z gier, które towarzyszyły mu całe życie. Kasyna w Norwegii, Skandynawii, Szwecji nie różniły się tak bardzo od tych angielskich, chociaż klientela przelewająca się już tak. Różnorodność była tak spora, że nikt nie zwrócił uwagi na ważącego zdrowo ponad normę okularnika z wąsem i sapiącego przy każdym kroku. Być może mógł to być jakiś zdesperowany kawaler pragnący zatopić smutki w kasynie lub w ramionach najpiękniejszej z najtańszych prostytutek. Tym razem jednak ta wizyta nie miała się równać żadnych z tych przyjemności. Calhoun rozpoznał go od chwili, w której przestąpił próg Szczęśliwego galeonu. Skryci przed ciekawskimi uszami i spojrzeniami dokonywali przetargu w boksach dla graczy. Goyle mógł poczuć smród capiący od mężczyzny, który bał się spojrzeć w oczy młodemu żeglarzowi, zupełnie jakby znał już koniec tej historii. Jego informacje okazały się przydatne, lecz to wszystko co mógł zaoferować w jakikolwiek sposób równocześnie stając się zupełnie zbędnym dla kapitana. Ów spotkanie z odpowiednim człowiekiem, który był jedynie kroplą w oceanie planu, jaki tworzył w sprawie swojego ojca, odbyło się nie bez przeszkód. A przynajmniej nie bez przeszkód dla owego dżentelmena mającego zamiar wywalczyć sobie desperacką drogą ucieczkę od odpowiedzialności. Zapewnienie mu nietykalności jednak nigdy nie pojawiło się w ich niespisanej umowie. Umowie, która przestała obowiązywać wraz z dowiedzeniem się przez Cala wszystkiego czego potrzebował. Jego towarzysz zorientował się za późno, że przyjście do kasyna w pojedynkę było błędem. Do tego jako stary kawaler bez rodziny nie mógł w żaden sposób przyciągnąć niczyjej uwagi. Podczas gdy Goyle obserwował prostytutki, bogaczy, złodziei, orkiestrę w ich normalnym dniu pracy, gruby okularnik odpoczywał aktualnie w męskiej toalecie z własną różdżką wbitą w lewe oko. Nikt nie miał go znaleźć go następnego ranka, jednak nawet jeśli tak - czy nie nadział się przez długi, które zaciągnął u nieodpowiednich ludzi? Czy ktokolwiek coś widział? A Cal siedział przy stole do gry w kościanego pokera i bawił się ulubioną kartą z cyrkowym clownem w palcach. Tuż obok przetoczyła się zgraja pijanych hazardzistów trzymających się pod ramię i starająca się nie przewrócić. Zapewne nie mieli przeżyć do świtu, gdy machali tak pieniędzmi na prawo i lewo - nie można było nie zwrócić na nich uwagi. Z pewnym żalem odprowadził pijaków wzrokiem do wyjścia i uśmiechnął się, gdy dwóch przemytników, których spotkał wcześniej, stojących dotąd przy barze, dało sobie znak kiwnięciem głowy i podążyło za niedyskretnymi graczami. W takim miejscu jak to można było się wzbogacić na wszystkim.
Kość dopisywała tej nocy, a do stołu wciąż dochodzili nowi kandydaci, tak samo urobieni jak poprzedni tylko z pełnymi sakiewkami. Calhoun chętnie obserwował jak ze wściekłością reagowali na jego poczynania, raz po raz zarzucając mu oszustwo. A wtedy wystarczyło jedynie pokierować ich uwagę na kogoś innego, nieuważnego oszusta i konflikt sam się rodził na jego oczach. Nie zależało mu na pieniądzach - prosty sposób na ich zdobycie sprawiało, że nie miały żadnej wartości w jego oczach. Podobnie zresztą jak jedna z kręcących się okolicy panienek, która aktualnie badała dłonią jego klatkę piersiową. Zamierzał po wyjściu z kasyna, wyrzucić całą wygraną do wody i z uśmiechem obserwować jak ciężkie monety ginęły w odmętach czarnej wody. Czy do tej nagrody zaliczała się również i przymilająca się dziewczyna? Noc jeszcze była młoda, a Cal z chęcią odnalazł pewną przyjemność w spędzeniu nieco czasu w Szczęśliwym Galeonie. Jego sława robiła już wrażenie, gdy był nieletnim czarodziejem i starał się dostać do środka. Czy ojciec też tu zaglądał? Na pewno widząc swojego syna w takim towarzystwie, wykląłby go po raz tysięczny i nazwał bękartem. Na samą myśl Calhoun uśmiechnął się, a papieros trzymany w ustach przekręcił się w prawo, nadając mu pewnego przyciągającego spojrzenie wyglądu. Spowity przez ciężkie smugi dymu pozwalał, by gra toczyła się dalej. Członkowie jego załogi kręcili się gdzieś niedaleko, chociaż wiedzieli, że nie mają wchodzić w drogę kapitanowi. Mimo że siedzieli w porcie już ponad miesiąc, niedługo miała ich czekać ciekawa praca. A co za tym szło ponowne wypłynięcie na szerokie wody.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Calhoun Goyle dnia 13.01.18 0:22, w całości zmieniany 1 raz
Pięć długich dni biła się z myślami i niemalże gołymi rękami zakopywała kiełki nadziei, jakie pojawiły się u niej po pamiętnym wieczorze w Parszywym Pasażerze. Diable ziele ukoiło ją wtedy, jednak demony teraźniejszości oplatały jej łabędzią szyję coraz ciaśniej, domagając się ofiary. Nie z krwi, gdyż tej posadzki domu Spencer-Moonów wchłonęły już zbyt wiele. Chodziło o coś, co Caley uważała za cenniejsze, więcej warte od wątłego ciała – to dumę musiałaby przełknąć, by finalnie doczekać się rzeczy, o jakich marzyła od miesięcy. Pięć długich dni trzymała się dzielnie, lecz szóstego poczuła odruch wymiotny własną butą, ruszyła więc w stronę dzielnicy portowej, ku spotkaniu z przeznaczeniem.
Przeznaczenie siedziało przy stole do pokera, a papieros zwisał z jego wykrzywionych w znajomym już grymasie ust; po klatce piersiowej błądziła dłoń dziwki szukającej okazji i liczącej, że Calhoun sprezentuje jej uniesienie w podzięce za dotrzymanie towarzystwa, lecz otrzymać miała tylko ból i łzy. Jak wszystkie, które się z nim zadawały. Na razie nie był przy stoliku sam, dlatego Caley nie zdecydowała się podejść od razu; czekała na odpowiednią okazję, choć wiedziała, że nie mogła obserwować go zbyt długo. Jedna przeciągnięta sekunda zadziałałaby na jej niekorzyść i zdradziła pozycję oraz element zaskoczenia, który usiłowała uzyskać.
Od wejścia wtopiła się więc w tłum, ubrana w ciemną, dopasowaną suknię z odważnym dekoltem; skryta pod skromną peleryną i rozpuszczonymi włosami nie zwracała na siebie większej uwagi, przemykając od stolika do stolika, aż wreszcie zobaczyła tego, dla którego tu przyszła.
Nie zamierzała prosić go dwa razy, jednak niepewność sięgnęła zenitu, gdy nie otrzymała odpowiedzi w sprawie, z jaką zwróciła się do niego kilka dni temu. Upokorzona i skruszona przybyła do wynajmowanego przez niego pokoju, nie odważając się jeszcze na wizytę w kajucie. Wydawało jej się, że na powrót zawiązała się między nimi nić porozumienia, a choć cienka, to jednak świadcząca o tym, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Calhoun jednak nie odzywał się, nie pisał, nie pojawił ponownie w jej domu i zaczynała podejrzewać, że ratunek, jaki jej przyniesie, odbędzie się bez jej udziału. Nienawidziła nie mieć kontroli nad sytuacją, a choć świadomie zgadzała się oddać mu stery, była święcie przekonana, że wciąż będzie stać u jego prawicy i obserwować toczące się wydarzenia, posiadając możliwość reakcji. A w obecnej sytuacji błądziła niczym ślepiec, dziecko w porannej mgle okalającej dzielnicę portową. Musiała dostać odpowiedź, choćby nawet niewerbalną. Czy potrafiłaby wyczytać z niego tak wiele, jak jeszcze dwa lata temu?
Okazja nadeszła, gdy jeden z karcianych przeciwników jej brata, niepocieszony przegraną, odszedł od stolika mamrocząc pod nosem nieocenzurowane obelgi. Był za mało wstawiony, by stawić czoła Goylowi i potrafił jeszcze ocenić, że pojedynku nie ma szans wygrać. Caley nie oceniała swoich, gdy podchodziła by zająć jego miejsce. Zasiadła na ciepłym krześle bez słowa, rozpinając pelerynę. Nie spojrzała na Calhouna od razu, najpierw przyjrzała się stołowi i kościom, usilnie ignorując dłoń obcej lafiryndy, pozwalającą sobie na coraz więcej.
To on nauczył ją gry w kościanego pokera, choć zrobił to prędzej z nudów, niż z chęci wychowania sobie godnego przeciwnika. Ale Caley lubiła grać z nim we wszelkiego rodzaju gry. Niekiedy plansze miały oczka, innym razem okazywały się nimi ich życia, a każdy ruch mógł słono kosztować.
- Wchodzę – podniosła wreszcie wzrok, szukając spojrzeniem zielonych oczu brata; w jedną z dłoni nonszalancko chwyciła kośćmi i frywolnie zaczęła się nimi bawić.
Naprzeciwko siebie widziała już tylko jego. Nie było intruza uwieszonego u jego szyi, nie było wszystkich ludzi wokół. Tylko oni i gra ze stawką o wiele większą niż złote galeony.
Przeznaczenie siedziało przy stole do pokera, a papieros zwisał z jego wykrzywionych w znajomym już grymasie ust; po klatce piersiowej błądziła dłoń dziwki szukającej okazji i liczącej, że Calhoun sprezentuje jej uniesienie w podzięce za dotrzymanie towarzystwa, lecz otrzymać miała tylko ból i łzy. Jak wszystkie, które się z nim zadawały. Na razie nie był przy stoliku sam, dlatego Caley nie zdecydowała się podejść od razu; czekała na odpowiednią okazję, choć wiedziała, że nie mogła obserwować go zbyt długo. Jedna przeciągnięta sekunda zadziałałaby na jej niekorzyść i zdradziła pozycję oraz element zaskoczenia, który usiłowała uzyskać.
Od wejścia wtopiła się więc w tłum, ubrana w ciemną, dopasowaną suknię z odważnym dekoltem; skryta pod skromną peleryną i rozpuszczonymi włosami nie zwracała na siebie większej uwagi, przemykając od stolika do stolika, aż wreszcie zobaczyła tego, dla którego tu przyszła.
Nie zamierzała prosić go dwa razy, jednak niepewność sięgnęła zenitu, gdy nie otrzymała odpowiedzi w sprawie, z jaką zwróciła się do niego kilka dni temu. Upokorzona i skruszona przybyła do wynajmowanego przez niego pokoju, nie odważając się jeszcze na wizytę w kajucie. Wydawało jej się, że na powrót zawiązała się między nimi nić porozumienia, a choć cienka, to jednak świadcząca o tym, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Calhoun jednak nie odzywał się, nie pisał, nie pojawił ponownie w jej domu i zaczynała podejrzewać, że ratunek, jaki jej przyniesie, odbędzie się bez jej udziału. Nienawidziła nie mieć kontroli nad sytuacją, a choć świadomie zgadzała się oddać mu stery, była święcie przekonana, że wciąż będzie stać u jego prawicy i obserwować toczące się wydarzenia, posiadając możliwość reakcji. A w obecnej sytuacji błądziła niczym ślepiec, dziecko w porannej mgle okalającej dzielnicę portową. Musiała dostać odpowiedź, choćby nawet niewerbalną. Czy potrafiłaby wyczytać z niego tak wiele, jak jeszcze dwa lata temu?
Okazja nadeszła, gdy jeden z karcianych przeciwników jej brata, niepocieszony przegraną, odszedł od stolika mamrocząc pod nosem nieocenzurowane obelgi. Był za mało wstawiony, by stawić czoła Goylowi i potrafił jeszcze ocenić, że pojedynku nie ma szans wygrać. Caley nie oceniała swoich, gdy podchodziła by zająć jego miejsce. Zasiadła na ciepłym krześle bez słowa, rozpinając pelerynę. Nie spojrzała na Calhouna od razu, najpierw przyjrzała się stołowi i kościom, usilnie ignorując dłoń obcej lafiryndy, pozwalającą sobie na coraz więcej.
To on nauczył ją gry w kościanego pokera, choć zrobił to prędzej z nudów, niż z chęci wychowania sobie godnego przeciwnika. Ale Caley lubiła grać z nim we wszelkiego rodzaju gry. Niekiedy plansze miały oczka, innym razem okazywały się nimi ich życia, a każdy ruch mógł słono kosztować.
- Wchodzę – podniosła wreszcie wzrok, szukając spojrzeniem zielonych oczu brata; w jedną z dłoni nonszalancko chwyciła kośćmi i frywolnie zaczęła się nimi bawić.
Naprzeciwko siebie widziała już tylko jego. Nie było intruza uwieszonego u jego szyi, nie było wszystkich ludzi wokół. Tylko oni i gra ze stawką o wiele większą niż złote galeony.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Okrucieństwo z jakim traktował to, co było najbliższe jego sercu równało się jedynie z chęcią posiadania nie tylko ciała, ale również i duszy, która przed końcowym zjednoczeniem, miała się rozpaść i dać stworzyć od nowa. Nienaruszona, silniejsza, pozbawiona skaz. Wszystko z czym mierzyła się Caley, przypominało jego stan sprzed dwóch lat, a zamiana miejsc, choć bolesna, miała sprawić, że rodzeństwo miało stać się jeszcze bardziej do siebie podobne. Wcześniej wykute z jednej stali, miało się uodpornić w ten sam sposób na rdzę, która zżerała ich i chciała osłabić, wyniszczyć. Dwa lata wcześniej to ona odrzuciła jego, pozwalając sobie na obojętność, a później pójście do ojca i dowiedzenie się jakiego męża wybrał dla posłusznej córeczki. To nie on sprowadził na nią ten wewnętrzny konflikt, o który go teraz obwiniała. Calhoun był jedynie narzędziem losu wyznaczającym drogę sprawiedliwości. Mógłby czekać jeszcze dziesięć lat, ale wszystko to i tak by się wydarzyło. Pytaniem było jedynie kiedy, a pani Spencer-Moon odpowiedziała szybciej niż podejrzewał. W jak głębokiej desperacji musiała być, by wzywać morskiego psa, który na lądzie rozszarpywał wszystko na swojej drodze? Nie uspokoił się przez ten czas rozstania - jeśliby go znała, wiedziałaby o tym. A może wypierała ów myśl, licząc naiwnie, że dla niej nigdy by się nie zmienił. Cokolwiek w niej siedziało, musiało teraz okrutnie pokutować za błędy przeszłości, jednak było za późno, by błagać o przebaczenie. Ono było już nic nie warte i nie usatysfakcjonowałoby najmłodszego z braci Goyle. Wrócił po nią, ale nie miała mu już wystarczyć. Bo patrzenie na czołganie się najbliższych nie było zachcianką; było przyszłością, która nadchodziła z każdym spędzonym w Londynie dniem. Nawet tym w którym przesiedział w kasynie, mając za towarzystwo podrzędnych pijaków i prostytutek. Jak można było sądzić, że ktoś taki wciąż tylko mocniej kochał jedyną postać, dla której się tu zjawił? Cal chciał wierzyć w to, że Caley nie wykorzystała go wiele lat temu dla własnej przyjemności; usprawiedliwiał ją wręcz chęcią sprostania zakazanej grze. Teraz nie miało to żadnego znaczenia, bo w jego wnętrzu tliło się szaleństwo, z którym stanął ramię w ramię już następnego dnia, odkąd opuścił rodzinną posiadłość. Odkąd odpłynął jak najdalej od tej, którą nazywał siostrą.
Chciał, by czekała. Nie zamierzał podawać jej niczego na tacy i przy okazji udowadniając, że prośba, którą do niego skierowała, została od razu spełniona. Kiedyś grali, teraz też miał zamiar to zrobić. Gracze wciąż pozostali tacy sami, jednak zasady uległy zmianie. On je dyktował, póki był jej potrzebny. A nie sądził, by Caley kiedykolwiek chciała go wypuścić ze swoich rąk. Nie już drugi raz. Nie miał co do tego pewności, zanim pojawiła się w Parszywym Pasażerze kilka dni wcześniej, jednak jej zachowanie nie było tam jedynie błagalnym. Czy tego chciała czy nie, diable ziele wyjawiło mu znacznie więcej i skoro pragnęła nie tylko śmierci małżonka, nie mogła stanąć na równi ze swoim bratem. Wcześniej partnerstwo również nie miało żadnego sensu bytu, a było iluzją, którą rządziła Caley. Pozwoliła mu wierzyć, że znajdowali się w tym samym miejscu - gdy on był poddany jej. Jak bardzo bolała ją świadomość, że role się odwróciły? Co więc poczuł, gdy się zjawiła bez zaszczycenia go chociażby spojrzeniem? Był zły i równocześnie zadowolony z faktu, że sprawy przyniosły taki obrót sprawy. To on zmusił ją, by tu przyszła, by się pojawiła. A jednak prowokowała go każdym swoim ruchem, oddechem, który unosił wyraźnie zarysowane obojczyki, brakiem zainteresowania. Stali jak równy z równym, wiedząc, że stół przed nimi nie miał być jedynie miejscem kolejnej partii kościanego pokera. Nie mierzyli się na pieniądze. Nie o wygraną i satysfakcję. Rozgrywkę zaczęli wszak już wiele lat wcześniej, a obserwowanie obecności siostry było tego najlepszym dowodem. Chciała również brać w niej udział, nawet jeśli nie zamierzał jej na to pozwolić. A zamierzał? Okrutny uśmiech zatańczył na jego ustach, gdy badał wzrokiem zdecydowanie za bardzo obnażone ciało. Ubrała się tak dla niego, bo gdyby nie zależało jej na zwróceniu jego uwagi, nie podjęłaby żadnej z decyzji, które zaprowadziły ją tutaj. On jednak nie zamierzał tak łatwo zostawiać sprzeczności rodzących się w umyśle siostry. Wręcz przeciwnie. Był po to, by burzyć jakiekolwiek logiczne starania się wytłumaczenia relacji między nimi. Sam ją tworzył, by później jednym ruchem zniszczyć.
- Wróć do domu - odparł, nie odrywając spojrzenia od jej twarzy. I chociaż mówił jedno, zabiłby każdego w tym kasynie, żeby tylko byli sami. Żeby nie ograniczał ich nawet stół. Chciał poczuć jej ciężar na swoich kolanach i ciepło ciała pod dłońmi. Badałby jej krzywizny z zachłannością o wiele większą niż ostatnio. I chociaż nie oderwał się nawet od oparcia wysokiego krzesła, wiedział, że napięcie między nimi było nieuleczalne, a Caley doskonale odczytywała to, co siedziało aktualnie w umyśle brata.
Chciał, by czekała. Nie zamierzał podawać jej niczego na tacy i przy okazji udowadniając, że prośba, którą do niego skierowała, została od razu spełniona. Kiedyś grali, teraz też miał zamiar to zrobić. Gracze wciąż pozostali tacy sami, jednak zasady uległy zmianie. On je dyktował, póki był jej potrzebny. A nie sądził, by Caley kiedykolwiek chciała go wypuścić ze swoich rąk. Nie już drugi raz. Nie miał co do tego pewności, zanim pojawiła się w Parszywym Pasażerze kilka dni wcześniej, jednak jej zachowanie nie było tam jedynie błagalnym. Czy tego chciała czy nie, diable ziele wyjawiło mu znacznie więcej i skoro pragnęła nie tylko śmierci małżonka, nie mogła stanąć na równi ze swoim bratem. Wcześniej partnerstwo również nie miało żadnego sensu bytu, a było iluzją, którą rządziła Caley. Pozwoliła mu wierzyć, że znajdowali się w tym samym miejscu - gdy on był poddany jej. Jak bardzo bolała ją świadomość, że role się odwróciły? Co więc poczuł, gdy się zjawiła bez zaszczycenia go chociażby spojrzeniem? Był zły i równocześnie zadowolony z faktu, że sprawy przyniosły taki obrót sprawy. To on zmusił ją, by tu przyszła, by się pojawiła. A jednak prowokowała go każdym swoim ruchem, oddechem, który unosił wyraźnie zarysowane obojczyki, brakiem zainteresowania. Stali jak równy z równym, wiedząc, że stół przed nimi nie miał być jedynie miejscem kolejnej partii kościanego pokera. Nie mierzyli się na pieniądze. Nie o wygraną i satysfakcję. Rozgrywkę zaczęli wszak już wiele lat wcześniej, a obserwowanie obecności siostry było tego najlepszym dowodem. Chciała również brać w niej udział, nawet jeśli nie zamierzał jej na to pozwolić. A zamierzał? Okrutny uśmiech zatańczył na jego ustach, gdy badał wzrokiem zdecydowanie za bardzo obnażone ciało. Ubrała się tak dla niego, bo gdyby nie zależało jej na zwróceniu jego uwagi, nie podjęłaby żadnej z decyzji, które zaprowadziły ją tutaj. On jednak nie zamierzał tak łatwo zostawiać sprzeczności rodzących się w umyśle siostry. Wręcz przeciwnie. Był po to, by burzyć jakiekolwiek logiczne starania się wytłumaczenia relacji między nimi. Sam ją tworzył, by później jednym ruchem zniszczyć.
- Wróć do domu - odparł, nie odrywając spojrzenia od jej twarzy. I chociaż mówił jedno, zabiłby każdego w tym kasynie, żeby tylko byli sami. Żeby nie ograniczał ich nawet stół. Chciał poczuć jej ciężar na swoich kolanach i ciepło ciała pod dłońmi. Badałby jej krzywizny z zachłannością o wiele większą niż ostatnio. I chociaż nie oderwał się nawet od oparcia wysokiego krzesła, wiedział, że napięcie między nimi było nieuleczalne, a Caley doskonale odczytywała to, co siedziało aktualnie w umyśle brata.
Nie byłaby sobą, gdyby oczekiwała żelaznej logiki w zachowaniach brata lub twierdziła, że potrafi przewidzieć każdy jego ruch. Te czasy minęły bezpowrotnie, a Calhoun oraz cały okalający go chaos byli nieprzewidywalni, nieokiełznani. W równej mierze przerażało ją to i intrygowało jednocześnie. Nie potrafiła już go zdefiniować ani nim sterować i choć była tym niezmiernie sfrustrowana, odczuwała pewnego rodzaju podniecenie na myśl o nieprzewidzianym. Nigdy nie lubiła niespodzianek, lecz ta niosła ze sobą pewien rodzaj przyjemnego mrowienia zaczynający rozlewać się po jej ciele. Powoli, maleńkimi dawkami, lecz przynieść miał prawdziwe ukojenie, gdy rodzeństwo stanie wreszcie ramię w ramię i dokona rzeczy, do jakich oboje zostali przeznaczeni.
Czuła na sobie jego wzrok, którym obejmował całą jej sylwetkę, a satysfakcja tym spowodowana uniosła kąciki jej ust lekko do góry. Kobieta przy jego boku była więc tylko atrapą, choć Caley spodziewała się, że może jeszcze zostać tego wieczoru wykorzystana.
Nie rozpatrywała swojej obecności w kasynie i przy stole w kategorii pozwolenia. Póki mogła jeszcze o sobie decydować, nawet w najmniejszym stopniu, robiła to. Gdyby Cedric dowiedział się, że tu była, najpewniej ukarałby ją wprost proporcjonalnie do przewidzenia, jednak Spencer-Moon była gotowa na takie poświęcenie. Również zdanie brata nie miało większego znaczenia – przyszła tutaj i zamierzała zostać, przynajmniej do momentu, w którym nie osiągnie tego, co chciała lub wręcz odwrotnie, nie zostanie wdeptana w ziemię tak głęboko, że trudno jej się będzie po tym pozbierać. Wygrywasz albo giniesz, to prawda stara jak świat.
Niesforny pukiel jasnych włosów przysłonił jej obojczyk, tak więc Caley zręcznym, subtelnym ruchem odesłała go z powrotem na własne ramię. Prowokacja była jedną ze skuteczniejszych broni, jakie kiedykolwiek dzierżyła w dłoniach.
Głos jej brata zabrzmiał obojętnie, jakby Cal był znudzony wieczorem i brakiem atrakcji, a jej pojawienie się nie zrobiło na nim wrażenia. Czuła jednak, że jest inaczej. Nie chciał jej tutaj, lecz nie znaczyło to, że oczyma wyobraźni nie widział ich już zupełnie gdzie indziej.
- Czyli gdzie dokładnie? – dzielnie utrzymała jego wzrok, czując oplatające ich napięcie, które elektryzowało w sposób, jakiego nie czuła do czasu jego powrotu na łono ojczyzny.
Musiał wiedzieć, że budynku przy Mansfield Road nie nazywała domem – należał do rodziny jej męża i był już tak przesiąknięty jej tragedią, że Caley niekiedy miała ochotę spalić to wszystko doszczętnie, nie oglądając się za siebie. Domem nie było też już miejsce, w którym się wychowywała; resztki odczuwanego tam bezpieczeństwa zniknęły bezpowrotnie, gdy na jej palcu pojawiła się obrączka, a ojciec wyszedł z cienia i pokazał swoją prawdziwą twarz tyrana, jaką jego córka wypierała z siebie latami. Jedynie w domu Cadana czuła się dobrze, lecz i on nie był jej. Nieważne jak częstym gościem bywała i ile razy spała na miękkim łożu sypialni gościnnej – cztery ściany budynku przy Grimmauld Place należały wyłącznie do jej starszego brata, jego żony i ich syna. To było ich sanktuarium, do którego Caley wkraczała z chęcią, lecz nie należała tu. Ostatnio wydawała jej się, że nie przynależała nigdzie, jakby była zawieszona między dwoma światami, których nigdy tak naprawdę nie poznała. Domem Calhouna było morze, ale ona tam nie pasowała, nie do końca, nie do głębi. Ląd też nie dawał jej niczego, poza cierpieniem, stała więc teraz niczym na symbolicznej kładce, z jedną nogą wysuniętą przed siebie, gotowa do skoku. Wiedziała, że morze jej nie przyjmie, jej przeznaczeniem było wiec chyba tylko długie, bezkresne spadanie w dół.
Dłoń z trzymanymi weń kośćmi zatrzymała na wysokości ust i chuchnęła lekko w geście przyzywającym szczęście. Spojrzała na stół, wyszukując najlepszego miejsca na rzucenie ich i gdy tylko je znalazła, wypuściła je z dłoni, by potoczyły się w kierunku Calhouna i jego towarzyszki o wątpliwej reputacji. Ciekawa wyniku obserwowała jak kości zatrzymują się i wydają wyrok. Wygrana, czy porażka? Na czyją korzyść miała przypaść ta runda?
- Nie pozwól mi za długo czekać – znowu podniosła wzrok na brata, wplatając w swoje słowa podwójne znaczenie, które musiało być dla niego oczywiste. Zagraj ze mną – Stawka jest zbyt wysoka.
Czuła na sobie jego wzrok, którym obejmował całą jej sylwetkę, a satysfakcja tym spowodowana uniosła kąciki jej ust lekko do góry. Kobieta przy jego boku była więc tylko atrapą, choć Caley spodziewała się, że może jeszcze zostać tego wieczoru wykorzystana.
Nie rozpatrywała swojej obecności w kasynie i przy stole w kategorii pozwolenia. Póki mogła jeszcze o sobie decydować, nawet w najmniejszym stopniu, robiła to. Gdyby Cedric dowiedział się, że tu była, najpewniej ukarałby ją wprost proporcjonalnie do przewidzenia, jednak Spencer-Moon była gotowa na takie poświęcenie. Również zdanie brata nie miało większego znaczenia – przyszła tutaj i zamierzała zostać, przynajmniej do momentu, w którym nie osiągnie tego, co chciała lub wręcz odwrotnie, nie zostanie wdeptana w ziemię tak głęboko, że trudno jej się będzie po tym pozbierać. Wygrywasz albo giniesz, to prawda stara jak świat.
Niesforny pukiel jasnych włosów przysłonił jej obojczyk, tak więc Caley zręcznym, subtelnym ruchem odesłała go z powrotem na własne ramię. Prowokacja była jedną ze skuteczniejszych broni, jakie kiedykolwiek dzierżyła w dłoniach.
Głos jej brata zabrzmiał obojętnie, jakby Cal był znudzony wieczorem i brakiem atrakcji, a jej pojawienie się nie zrobiło na nim wrażenia. Czuła jednak, że jest inaczej. Nie chciał jej tutaj, lecz nie znaczyło to, że oczyma wyobraźni nie widział ich już zupełnie gdzie indziej.
- Czyli gdzie dokładnie? – dzielnie utrzymała jego wzrok, czując oplatające ich napięcie, które elektryzowało w sposób, jakiego nie czuła do czasu jego powrotu na łono ojczyzny.
Musiał wiedzieć, że budynku przy Mansfield Road nie nazywała domem – należał do rodziny jej męża i był już tak przesiąknięty jej tragedią, że Caley niekiedy miała ochotę spalić to wszystko doszczętnie, nie oglądając się za siebie. Domem nie było też już miejsce, w którym się wychowywała; resztki odczuwanego tam bezpieczeństwa zniknęły bezpowrotnie, gdy na jej palcu pojawiła się obrączka, a ojciec wyszedł z cienia i pokazał swoją prawdziwą twarz tyrana, jaką jego córka wypierała z siebie latami. Jedynie w domu Cadana czuła się dobrze, lecz i on nie był jej. Nieważne jak częstym gościem bywała i ile razy spała na miękkim łożu sypialni gościnnej – cztery ściany budynku przy Grimmauld Place należały wyłącznie do jej starszego brata, jego żony i ich syna. To było ich sanktuarium, do którego Caley wkraczała z chęcią, lecz nie należała tu. Ostatnio wydawała jej się, że nie przynależała nigdzie, jakby była zawieszona między dwoma światami, których nigdy tak naprawdę nie poznała. Domem Calhouna było morze, ale ona tam nie pasowała, nie do końca, nie do głębi. Ląd też nie dawał jej niczego, poza cierpieniem, stała więc teraz niczym na symbolicznej kładce, z jedną nogą wysuniętą przed siebie, gotowa do skoku. Wiedziała, że morze jej nie przyjmie, jej przeznaczeniem było wiec chyba tylko długie, bezkresne spadanie w dół.
Dłoń z trzymanymi weń kośćmi zatrzymała na wysokości ust i chuchnęła lekko w geście przyzywającym szczęście. Spojrzała na stół, wyszukując najlepszego miejsca na rzucenie ich i gdy tylko je znalazła, wypuściła je z dłoni, by potoczyły się w kierunku Calhouna i jego towarzyszki o wątpliwej reputacji. Ciekawa wyniku obserwowała jak kości zatrzymują się i wydają wyrok. Wygrana, czy porażka? Na czyją korzyść miała przypaść ta runda?
- Nie pozwól mi za długo czekać – znowu podniosła wzrok na brata, wplatając w swoje słowa podwójne znaczenie, które musiało być dla niego oczywiste. Zagraj ze mną – Stawka jest zbyt wysoka.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Caley Spencer-Moon' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6, 4, 1, 3, 2
'k6' : 6, 4, 1, 3, 2
Oczami wyobraźni znajdował się daleko od tego miejsca. Gdzieś, gdzie nikt nie znał historii rodziny Goyle, gdzie nie było wspomnienia dawnego życia, gdzie wszystko można było zacząć od nowa, gdzie ludzie żyli jedynie z ciągnięcia sieci i łupienia zagubionych statków na bocznym szlaku handlowym. Takie miejsce było niczym raj, gdzie nie liczyło się nic prócz wody i gdzie każdy znał jego wartość. Przybijanie do brzegów Asgardu miało się liczyć z przekroczeniem Bifrostu, który oddzielał jeden świat od drugiego. Ten którego pragnął, od tego, który znał. Nic z tej utopii jednak nie było kompletne bez wychudzonej, niemalże białej postaci siedzącej naprzeciw niego. Calhoun wiedział, że takie miejsce istniało i nie było jedynie wytworem jego wyobraźni. Nawet jeśli miał je zbudować od początku do końca własnymi rękami, zamierzał się w nim znaleźć. A ona razem z nim. Niemal mógł poczuć jej frustrację z powodu braku jakiejkolwiek kontroli nad jego osobą, a zasmakował tego już podczas ich pierwszego spotkania po długim czasie rozłąki. Ciche westchnienia, dreszcze, których nie kontrolowała, gdy byli bliżej, były jednak również świadomością, że jej brat nie tylko ją przerażał. Wiedział jak na nią działał i nie mogła temu zaprzeczyć, a Cal zamierzał to wykorzystać. Sam czerpał z tego niemało przyjemności, mogąc mieć ją dla siebie, jednak zanim miało dojść do pełnego złączenia rodzeństwa, wiele wody musiało się przelać przez Tamizę. Nie była głupia i wiedziała, że śmierć męża, na którego sama się skazała, nie mogła nadejść zbyt szybko. Bo tu nie chodziło jedynie o odebranie komuś życia, nie chodziło też o to, by ją ukarać. Cedric przed wydaniem ostatniego tchnienia miał czuć jak ktoś dyszał mu nad uchem; jak nie mógł spać bojąc się o to, że ta noc będzie jego ostatnią; jak zlany potem będzie się odwracał przez ramię, sądząc, że ktoś stąpa mu po piętach. Śmierć byłaby zbyt prosta i zbyt mało satysfakcjonująca. Calhoun nie zamierzał obdarowywać szwagra takim wspaniałym darem wcześniej niż to było potrzebne. Ich spotkanie w rodzinie Spencer-Moonów dało mu pogląd człowieka, który nigdy nie podejrzewałby, by ktokolwiek mógłby się z nim równać. Jednak Goyle nie chciał nawet tego robić, a jedynie stać się bolesnym koszmarem tak w dzień jak i w nocy. Umiał rozpoznać wrzaski dorosłych mężczyzn - te z bólu jak i te ze strachu i wszystkie tworzyły razem kwintesencję symfonii, której potrzebował. Bo tylko te wszystkie części składowe wspólnie mogły sprawić, że śmierć mogła nadejść dla ciała i ducha Cedrica. Wpierw musiał jednak odpowiednio przygotować mu drogę do krainy zmarłych.
Ponowne odsłonięcie gołego ramienia przez siostrę było o wiele bardziej satysfakcjonujące niż jakikolwiek wcześniejszy i późniejszy ruch, jakiego miała się podjąć tej nocy. Wszak bez celu przykucia jego spojrzenia, nie zaistniałaby ta prowokacja, a Caley robiła to tylko dla niego. Wiedział, że nie zamierzała wzbudzać w innych, zebranych tam mężczyznach uczucia pożądania i łaknienia - robiła to, jednak był to jedynie uboczny skutek oddziaływania na jego osobę. Zadając retoryczne pytanie, które zadźwięczało między nimi niczym podrzucony i zawieszony w czasie sykl, równocześnie mogła sama sobie odpowiedzieć, gdzie on ją w tym momencie widział. Na chwilę opuścił wzrok, by ponownie spojrzeć wprost na nią. Pozwolił na to, by koniuszek języka przejechał po dolnej wardze i utrzymał się w prawym kąciku ust jeszcze przez krótkie uderzenie serca. Bez niego, bez swojego brata, była zawieszona między jedną siłą a drugą. Nie wiedziała, gdzie należała, rozbijając się raz o skaliste brzegi nieprzychylnego lądu, by moment później dać się pochłonąć ciemnym falom rozgniewanego morza. Jak bardzo okrutny los na siebie sprowadziła, porzucając oczywiste znaczenie domu dla ułudy i chwilowego pragnienia własnego zadowolenia. Calhoun czuł pod skórą od zawsze wołanie za horyzontem, ona również czego silnym potwierdzeniem był ich wspólny wieczór wiele lat temu na bocianim gnieździe. Czy i teraz mogli mieć ten azyl, gdzie zapomnieliby o wszystkim i wszystkich? Dla niego ona była tym zapomnieniem. Tylko czy miało to cokolwiek zmienić w jej postrzeganiu tego, co działo się między nimi i dziać miało?
- Til døden skiller oss ad, kochanie - rzucił, a wraz z tymi słowami poleciały również kości. Jednak nie patrzył na nie tak długo jak i ona nie odrywała od niego spojrzenia. Dłoń, która sunęła wcześniej po jego ciele musiała się wycofać, gdy oparł się ramionami o blat stołu, przy którym grali i badał wynik obojętnym spojrzeniem. Jedyną nagrodą, jaką chciałby wygrać tej nocy, była ona.
Ponowne odsłonięcie gołego ramienia przez siostrę było o wiele bardziej satysfakcjonujące niż jakikolwiek wcześniejszy i późniejszy ruch, jakiego miała się podjąć tej nocy. Wszak bez celu przykucia jego spojrzenia, nie zaistniałaby ta prowokacja, a Caley robiła to tylko dla niego. Wiedział, że nie zamierzała wzbudzać w innych, zebranych tam mężczyznach uczucia pożądania i łaknienia - robiła to, jednak był to jedynie uboczny skutek oddziaływania na jego osobę. Zadając retoryczne pytanie, które zadźwięczało między nimi niczym podrzucony i zawieszony w czasie sykl, równocześnie mogła sama sobie odpowiedzieć, gdzie on ją w tym momencie widział. Na chwilę opuścił wzrok, by ponownie spojrzeć wprost na nią. Pozwolił na to, by koniuszek języka przejechał po dolnej wardze i utrzymał się w prawym kąciku ust jeszcze przez krótkie uderzenie serca. Bez niego, bez swojego brata, była zawieszona między jedną siłą a drugą. Nie wiedziała, gdzie należała, rozbijając się raz o skaliste brzegi nieprzychylnego lądu, by moment później dać się pochłonąć ciemnym falom rozgniewanego morza. Jak bardzo okrutny los na siebie sprowadziła, porzucając oczywiste znaczenie domu dla ułudy i chwilowego pragnienia własnego zadowolenia. Calhoun czuł pod skórą od zawsze wołanie za horyzontem, ona również czego silnym potwierdzeniem był ich wspólny wieczór wiele lat temu na bocianim gnieździe. Czy i teraz mogli mieć ten azyl, gdzie zapomnieliby o wszystkim i wszystkich? Dla niego ona była tym zapomnieniem. Tylko czy miało to cokolwiek zmienić w jej postrzeganiu tego, co działo się między nimi i dziać miało?
- Til døden skiller oss ad, kochanie - rzucił, a wraz z tymi słowami poleciały również kości. Jednak nie patrzył na nie tak długo jak i ona nie odrywała od niego spojrzenia. Dłoń, która sunęła wcześniej po jego ciele musiała się wycofać, gdy oparł się ramionami o blat stołu, przy którym grali i badał wynik obojętnym spojrzeniem. Jedyną nagrodą, jaką chciałby wygrać tej nocy, była ona.
The member 'Calhoun Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1, 1, 2, 6, 2
'k6' : 1, 1, 2, 6, 2
Nawet oczyma wyobraźni nie widziała tego, co stanie się później. Magiczną granicą było wyrwanie się ze szponów małżeństwa i męża, a jedyne nadzieje, jakie wiązała z późniejszym okresem, dotyczyły uniewinnienia wszystkich osób, które będą mieszać palce w planowaniu i faktycznym zabójstwie Cedrika. Usilnie starała się nie wpuszczać tych wizji do swojej głowy, wiedziała bowiem, że małżonek może wykorzystać każdą chwilę jej słabości i spróbuje wedrzeć jej się do umysłu, by zyskać przewagę. Im ciaśniej na jego szyi będzie zaciskać się ta pętla, tym bardziej Caley narażona będzie na ataki z jego strony. On będzie niczym zwierzę, szamoczące się i walczące o życie, a ona będzie jego tratowaną ofiarą. Lecz nie przerażało jej to; teraz była już gotowa nawet na największe cierpienie, byle w końcu osiągnąć upragnioną wolność. Cierpienie uszlachetniało, lecz nie czuła się przez to lepszą osobą, a powoli przestawała czuć się człowiekiem w ogóle. Bezwładna niczym marionetka, którą pobudzały jedynie ruchy wprawnego lalkarza – jeden ze sznurków pozostawał zerwany, a kwestią czasu pozostawała odpowiedź na pytanie czy urwie się także reszta, czy może ktoś na powrót go przywiąże, skazując ją na wieczne posłuszeństwo. A przecież jej mąż także miał nadzieję, że ich wieczność będzie krótka.
Na razie jednak to nie on królował w jej myślach; siedzący naprzeciwko Calhoun skupiał na sobie całą jej uwagę. Prawie całą, bo chociaż usilnie starała się nie zwracać uwagi na jego towarzyszkę, podświadomość, a może paranoja, podpowiadała jej, że powinna mieć dziwkę na oku.
Odpowiadała na jego spojrzenie i obserwowała ruch jego języka; bezgłośnie wypuściła powietrze, gdy na jedno uderzenie serca zapanowała między nimi atmosfera tak specyficzna, że najpewniej za chwilę zaczęłoby dzwonić jej w uszach. Spuściła jednak wzrok, kierując go na kości brata – otrzymała lepszy wynik i nie mogła nie uśmiechnąć się pod nosem. Nie zamierzała komentować tego faktu, jeszcze nie teraz. Marzyła jednak, by los okazał się dla niej równie łaskawy również w nadchodzących turach.
Nachyliła się nad stołem, by sięgnąć po swoje kości. Były dość daleko, lecz nie miała oporów by na moment ukazać więcej siebie. Gdy wróciła na swoje miejsce, skarciła się w myślach. Ukazała nie tylko mlecznobiałą skórę, ale także i własną desperację, sięgając po gest godny tej, która właśnie wycofywała się w cień, zabierając rękę. Czy Calhoun naprawdę zamierzał nią wzgardzić?
- Czyja? – po raz kolejny zadawała mu pytanie prosząc, by sprecyzował tor swojego myślenia. Zapomniał, w jakiej siostra znajduje się sytuacji, czy aż nadto ją bagatelizował?
Nie było jej do śmiechu, gdyż mężowski topór zawisł nad jej szyją i mógł spaść w każdej chwili. Po dwuletniej rozłące Calhoun zmienił się diametralnie, a co stałoby się w wypadku utracenia swej ukochanej siostry na zawsze? Czy nie widział, jak bardzo balansują na granicy, pozwalając sobie na bierność? Czy nie pamiętał jej widoku sprzed pięciu dni, gdy świeże siniaki pokrywały jej ciało? Jeśli szykował plan, byłaby mu w stanie wybaczyć niewtajemniczenie jej, lecz obojętność i ignorancja bolały bardziej, niż razy wymierzane przez Cedrika. Świadomość, że Calhouna może naprawdę nie obchodzić to, ile cierpienia zazna jeszcze jego siostra, wpędzała ją w desperację. I jednocześnie wściekłość, miała bowiem ochotę rzucić mu kośćmi prosto w twarz i wykrzyczeć swoje pretensje. Dlaczego nawet nie napisałeś? Od pięciu dni wystawiała mu w oknie kwiaty w geście owianym wspomnieniami z młodości. Lecz Calhoun nie przyszedł.
Mimo wszystko wyrzuciła kości na stół, maskując się jak tylko mogła. Ostatkami sił trzymała emocje na wodzy, bo podejrzewała, że Cal pragnąłby właśnie jej wybuchu, który przyniósłby mu kolejną porcję chorej satysfakcji. I tak bardzo, jak nienawidziła mu jej dawać, tak też podniecały ją iskry, które widziała w jego oczach w momencie, gdy sięgał po to, czego chciał.
- Spraw chociaż, żeby było warto – nie prosiła, a rzucała mu wyzwanie.
Ona czy Cedrik, które z nich odejdzie pierwsze? Do obu wyjść prowadziła droga, którą można było urozmaicić na wiele różnych sposobów.
Spoglądając na brata spod półprzymkniętych powiek udawała, że wynik na kościach wydał jej się interesujący, jednak tak naprawdę niewiele ją to obchodziło. Oczywiście, że swoim zwycięstwem wytrze mu twarz, lecz póki co słowna potyczka wydawała jej się o wiele bardziej interesująca i kusząca.
Na razie jednak to nie on królował w jej myślach; siedzący naprzeciwko Calhoun skupiał na sobie całą jej uwagę. Prawie całą, bo chociaż usilnie starała się nie zwracać uwagi na jego towarzyszkę, podświadomość, a może paranoja, podpowiadała jej, że powinna mieć dziwkę na oku.
Odpowiadała na jego spojrzenie i obserwowała ruch jego języka; bezgłośnie wypuściła powietrze, gdy na jedno uderzenie serca zapanowała między nimi atmosfera tak specyficzna, że najpewniej za chwilę zaczęłoby dzwonić jej w uszach. Spuściła jednak wzrok, kierując go na kości brata – otrzymała lepszy wynik i nie mogła nie uśmiechnąć się pod nosem. Nie zamierzała komentować tego faktu, jeszcze nie teraz. Marzyła jednak, by los okazał się dla niej równie łaskawy również w nadchodzących turach.
Nachyliła się nad stołem, by sięgnąć po swoje kości. Były dość daleko, lecz nie miała oporów by na moment ukazać więcej siebie. Gdy wróciła na swoje miejsce, skarciła się w myślach. Ukazała nie tylko mlecznobiałą skórę, ale także i własną desperację, sięgając po gest godny tej, która właśnie wycofywała się w cień, zabierając rękę. Czy Calhoun naprawdę zamierzał nią wzgardzić?
- Czyja? – po raz kolejny zadawała mu pytanie prosząc, by sprecyzował tor swojego myślenia. Zapomniał, w jakiej siostra znajduje się sytuacji, czy aż nadto ją bagatelizował?
Nie było jej do śmiechu, gdyż mężowski topór zawisł nad jej szyją i mógł spaść w każdej chwili. Po dwuletniej rozłące Calhoun zmienił się diametralnie, a co stałoby się w wypadku utracenia swej ukochanej siostry na zawsze? Czy nie widział, jak bardzo balansują na granicy, pozwalając sobie na bierność? Czy nie pamiętał jej widoku sprzed pięciu dni, gdy świeże siniaki pokrywały jej ciało? Jeśli szykował plan, byłaby mu w stanie wybaczyć niewtajemniczenie jej, lecz obojętność i ignorancja bolały bardziej, niż razy wymierzane przez Cedrika. Świadomość, że Calhouna może naprawdę nie obchodzić to, ile cierpienia zazna jeszcze jego siostra, wpędzała ją w desperację. I jednocześnie wściekłość, miała bowiem ochotę rzucić mu kośćmi prosto w twarz i wykrzyczeć swoje pretensje. Dlaczego nawet nie napisałeś? Od pięciu dni wystawiała mu w oknie kwiaty w geście owianym wspomnieniami z młodości. Lecz Calhoun nie przyszedł.
Mimo wszystko wyrzuciła kości na stół, maskując się jak tylko mogła. Ostatkami sił trzymała emocje na wodzy, bo podejrzewała, że Cal pragnąłby właśnie jej wybuchu, który przyniósłby mu kolejną porcję chorej satysfakcji. I tak bardzo, jak nienawidziła mu jej dawać, tak też podniecały ją iskry, które widziała w jego oczach w momencie, gdy sięgał po to, czego chciał.
- Spraw chociaż, żeby było warto – nie prosiła, a rzucała mu wyzwanie.
Ona czy Cedrik, które z nich odejdzie pierwsze? Do obu wyjść prowadziła droga, którą można było urozmaicić na wiele różnych sposobów.
Spoglądając na brata spod półprzymkniętych powiek udawała, że wynik na kościach wydał jej się interesujący, jednak tak naprawdę niewiele ją to obchodziło. Oczywiście, że swoim zwycięstwem wytrze mu twarz, lecz póki co słowna potyczka wydawała jej się o wiele bardziej interesująca i kusząca.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Caley Spencer-Moon' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4, 1, 1, 5, 5
'k6' : 4, 1, 1, 5, 5
Gdyby powiedział jej o wszystkim, gdyby powiedział jaką rolę dla niej przygotował, nie byłaby w stanie jej odegrać. A desperacja, gniew zmieszany z nienawiścią, które się w niej tliły musiały być prawdziwe. Bez tego wszystko by przepadło. Jeśli chciała być częścią planu, musiała pozostać niewtajemniczona i właśnie o to dbał Cal. Mogła go przez to nienawidzić i przeklinać, ale póki co tylko on liczył się w tym wszystkim. Stawką było coś znaczniej większego niż jedynie uwolnienie jej spod jarzma okrutnego męża. Oboje mieli walczyć o siebie nawzajem, jednak nie w taki sam sposób w jaki robiliby to inni ludzie. Właśnie to ich od reszty różniło. Różniło jego. Gdyby zaczął opowiadać na prawo i lewo o tym jak został kapitanem, jakim czynem przejął władzę, co zamierzał dla swojego szwagra - wszystko straciłoby na znaczeniu. I chociaż Caley na tym cierpiała, nie zamierzał się ugiąć. Znał swoją siostrę - lubiła być w centrum uwagi, a szczególnie jego, dlatego też wychodziła na słabszą niż była naprawdę. Wiedział, że będzie w stanie wytrwać, przetrwać co miał jej przynieść los, jeśli tylko miał być obok i czekać, by dać raz po raz odrzucenie, a później bliskość. Uzależnili się od siebie, ale on dawał sobie radę z rozłąką prawie trzydzieści długich miesięcy. Ona musiała udźwignąć, uodpornić się w o wiele krótszym czasie. Nie zamierzał w żaden sposób jej tego ułatwiać, bo na morzu został sam. Żeby zrozumieć kim się stał, żeby mu dorównała musiała przejść tę samą drogę. Musiała zaznać prawdziwej ciemności, jednak nie tej, którą obdarowywał ją Spencer-Moon niemal na każdym kroku. Zbyt wiele osób znało ten rodzaj mroku, a pozbycie się głównej przyczyny cierpienia nie sprawiało, że rozumieli prawdę w prawdzie. Jednak nie zamierzał dopuścić, by Cedric, czując na plecach ciężkie dyszenie nadchodzącego końca, miał rozładowywać frustrację i strach na jego siostrze. Jej nie miało tam być, miała zostać nietykalna tylko dlatego, że właśnie Calhoun tak chciał. Nic nie miało prawa się dziać bez jego wyraźnego pozwolenia. Miał wystarczająco dużo czasu by zebrać odpowiednie informacje, by zrozumieć z czym się mierzył. Bo tego żałosnego robaka, którym był współmałżonek Caley kimś nazwać nie mógł. Mogła obawiać się o zdrowy rozsądek starszego brata - koniec końców miała dostrzec, że każdy krok jaki podejmował nie był pozbawiony sensu, a wręcz przeciwnie. Odłamki miały utworzyć, zjednać się w całość. Scalenie miało nastąpić już wkrótce, jednak nie dziś, nie jutro. Musiała chłonąć tę niewiedzę i przesiąknąć nią jak gąbka, by po zamknięciu tego jednego działu w ich życiu, Calhoun z łatwością pozbyłby się z niej wszelkich negatywnych uczuć. Wiedział, że umiałby to zrobić. Wiedział, że siostra czuje się pusta w środku i zrezygnowana, porzucona. Ale nie była nią, gdy spędzali noc w pokoju na piętrze Parszywego Pasażera. Wyciągnięcie jej, tej prawdziwej, ze skorupy, którą się stała, nie miało się odbyć bez wysiłku, jednak potrzebował jej i pragnął. Tego, kim była, a nie tego kim się stała.
Zapomniał o tym, że czyjaś dłoń wędrowała jeszcze przed chwilą po jego klatce piersiowej. Wolał obserwować to, co miał przed sobą i chociaż nie spodobało mu się to, do czego posunęła się Caley, nie mógł zostawić tego bez komentarza. Pokręcił delikatnie głową, wyłapując jej spojrzenie. Bo o ile niektóre z gestów, nawet tych wyuzdanych, były dla nich sposobem handlu własnych pragnień, tak desperacja odejmowała im cały urok, który posiadały. Byli mistrzami tej gry, dlatego nie mogli dawać żadnych znaków, mogących tę reputację pogrzebać. I tyle o ile inni zebrani mogli tego nie wyczuwać, tak rodzeństwo wiedziało doskonale. Było ją stać na wiele więcej niż prezentowała.
- Tylko bogowie przeżyją - odparł jej, pomijając grubą część tego, co chciałaby usłyszeć. Jednak jeśli się wsłuchała w te słowa, jeśli naprawdę wiedziała, co kierowało jej bratem, powinna odczytać odpowiedź sama z tych trzech, zdawać by się mogło, zupełnie nieadekwatnych słów. Nie bagatelizował problemu, który wdarł się do jej życia. Oczekiwała jednak magicznego rozwiązania swoich kłopotów, a wciąż zaprzeczała swojej wierze w to, co potrafił jedyny człowiek, który był w stanie poruszyć dla niej niebo i ziemię. Nie mogła więc liczyć na to, by stał się dodatkiem w jej pełnym cierpienia życiu - ona nie widziała żadnych przeciwwskazań, by wkradał się do niej przez okno, a w tym samym momencie jej drogi małżonek pracowałby w swoim gabinecie. Calhoun nie zamierzał być tym drugim. Dlatego wraz z Cedriciem musiało zniknąć wszystko to, co się z nim wiązało. Rzucenie mu wyzwania prosto w twarz przez siedzącą naprzeciw blondynkę, sprawiło, że chęć zagarnięcia sobie jej osoby wzmogła się. - Nie znam stawki - dodał jednak spokojnie, gdy wspomniała o wartości. Oboje doskonale wiedzieli, że nie grali na pieniądze, a o coś czego nie dało się w żaden sposób zmierzyć.
- Ważne, że ja znam - mruknęła mu do ucha długonoga, odziana w ciasną czerwoną sukienkę kobieta, która przystanęła teraz obok jego fotela, patrząc z góry na patrzącego na nią kapitana. Nie była to ta sama, która towarzyszyła mu na początku, jednak wystarczyło jedno zerknięcie, by wiedzieć, że nie wypuszczano jej, by obsługiwała byle kogo.
- Czyżby? - odpowiedział Cal, przenosząc spojrzenie na siostrę i rzucając kości. Nie chciał żadnej z kobiet, które kręciły się dokoła i zgarniały co bogatszych graczy w myśl, że im więcej wygrali, tym więcej zwrócą właścicielowi po upojnej nocy z jedną z londyńskich kurtyzan. Wiedział jednak, że to czego pragnął najbardziej, nie miało być jego. A przynajmniej nie dzisiejszego wieczora.
Zapomniał o tym, że czyjaś dłoń wędrowała jeszcze przed chwilą po jego klatce piersiowej. Wolał obserwować to, co miał przed sobą i chociaż nie spodobało mu się to, do czego posunęła się Caley, nie mógł zostawić tego bez komentarza. Pokręcił delikatnie głową, wyłapując jej spojrzenie. Bo o ile niektóre z gestów, nawet tych wyuzdanych, były dla nich sposobem handlu własnych pragnień, tak desperacja odejmowała im cały urok, który posiadały. Byli mistrzami tej gry, dlatego nie mogli dawać żadnych znaków, mogących tę reputację pogrzebać. I tyle o ile inni zebrani mogli tego nie wyczuwać, tak rodzeństwo wiedziało doskonale. Było ją stać na wiele więcej niż prezentowała.
- Tylko bogowie przeżyją - odparł jej, pomijając grubą część tego, co chciałaby usłyszeć. Jednak jeśli się wsłuchała w te słowa, jeśli naprawdę wiedziała, co kierowało jej bratem, powinna odczytać odpowiedź sama z tych trzech, zdawać by się mogło, zupełnie nieadekwatnych słów. Nie bagatelizował problemu, który wdarł się do jej życia. Oczekiwała jednak magicznego rozwiązania swoich kłopotów, a wciąż zaprzeczała swojej wierze w to, co potrafił jedyny człowiek, który był w stanie poruszyć dla niej niebo i ziemię. Nie mogła więc liczyć na to, by stał się dodatkiem w jej pełnym cierpienia życiu - ona nie widziała żadnych przeciwwskazań, by wkradał się do niej przez okno, a w tym samym momencie jej drogi małżonek pracowałby w swoim gabinecie. Calhoun nie zamierzał być tym drugim. Dlatego wraz z Cedriciem musiało zniknąć wszystko to, co się z nim wiązało. Rzucenie mu wyzwania prosto w twarz przez siedzącą naprzeciw blondynkę, sprawiło, że chęć zagarnięcia sobie jej osoby wzmogła się. - Nie znam stawki - dodał jednak spokojnie, gdy wspomniała o wartości. Oboje doskonale wiedzieli, że nie grali na pieniądze, a o coś czego nie dało się w żaden sposób zmierzyć.
- Ważne, że ja znam - mruknęła mu do ucha długonoga, odziana w ciasną czerwoną sukienkę kobieta, która przystanęła teraz obok jego fotela, patrząc z góry na patrzącego na nią kapitana. Nie była to ta sama, która towarzyszyła mu na początku, jednak wystarczyło jedno zerknięcie, by wiedzieć, że nie wypuszczano jej, by obsługiwała byle kogo.
- Czyżby? - odpowiedział Cal, przenosząc spojrzenie na siostrę i rzucając kości. Nie chciał żadnej z kobiet, które kręciły się dokoła i zgarniały co bogatszych graczy w myśl, że im więcej wygrali, tym więcej zwrócą właścicielowi po upojnej nocy z jedną z londyńskich kurtyzan. Wiedział jednak, że to czego pragnął najbardziej, nie miało być jego. A przynajmniej nie dzisiejszego wieczora.
Kasyno "Szczęśliwy Galeon"
Szybka odpowiedź