Kasyno "Szczęśliwy Galeon"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kasyno "Szczęśliwy Galeon"
Chociaż czasy są niepewne, niektórym wciąż ciężko odmówić sobie dodatkowego dreszczyku emocji. Wszystkich tych, którzy są głodni wrażeń, nie boją się zaryzykować oraz - co dla niektórych jest rzeczą priorytetową - pragną szybko się wzbogacić, w swoje progi zaprasza "Szczęśliwy Galeon". Chociaż urządzony jest dość bogato, wejść i zagrać może każdy, o ile tylko ubierze się w miarę elegancko. W kasynie panuje przeważnie lekka atmosfera, okraszona wesołymi rozmowami i śmiechami przy drinku lub przekąsce, które za bardzo przyzwoitą cenę można nabyć w barze. Powietrze jednak wydaje się momentalnie gęstnieć, gdy na stole leżą kwoty wysokie, a gracze wchodzą na wyższy etap rywalizacji. Chodź, wejdź, zagraj - może to właśnie postawiony przez ciebie galeon będzie tym szczęśliwym?
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, kościanego pokera.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:11, w całości zmieniany 1 raz
Pokiwał krótko głową. Niech mu będzie, że rzadko - może faktycznie tak było. Nie odniósł się też do pytania o przegraną, zaś Goyle nie miał zamiaru drążyć tego tematu; może nie pamiętał, a może przemilczał go celowo. Z kolei on nie chciał go urazić, choćby i w tak błahej kwestii. Nie wiedział na ile Mulciber jest delikatny, na ile pamiętliwy i czy drażnienie się z nim nie wpłynęłoby na ich potencjalną współpracę, którą mieli tu, przy kartach, omówić.
Dlatego milczał, wciąż przyglądając się jego twarzy; nie od dziś wiadomo było, że w pokerze ważniejsza nawet od kart była zimna krew, umiejętność zachowania spokoju i zapanowania nad swą mimiką. Słyszał - i kątem oka widział - jak Ramsey tasuje talię, jak sprawnie bawi się z kartami; może miało to zaprzeczyć jego wcześniejszym słowom, a może jako mały dzieciak uwielbiał bawić się starą talią swego ojca. Caelan nie chciał popadać w przesadę i wszędzie doszukiwać się znaków, z drugiej jednak strony - nie miał zamiaru bagatelizować zagrożenia, jakie mógł stanowić jego przeciwnik. Albo jego umiejętności.
- W porządku - skwitował zachowanie towarzysza, gdy ten sięgnął do kieszeni po monety. Ulokował papierosa między wargami i poszukał swej sakiewki, kładąc na blacie stołu, a następnie popychając ku środkowi identyczną kwotę. - Zdrowie - dodał też po chwili w odpowiedzi na kichnięcie rozdającego. Strzepnął popiół z dopalającego się powoli papierosa, a następnie zaciągnął się nim po raz kolejny.
Słuchał go z uwagą, ciesząc się, że w końcu przechodzili do konkretów, że w końcu dowie się, co miał mu do zaoferowania Ramsey. I rzeczywiście, doskonale wiedział, o której lecznicy mówi - nie tak dawno obudził się u Cassandry cały obolały, musiał trafić do niej po nocy pełnej wrażeń. Kiwał głową, gdy jego towarzysz rozwijał temat; stałe dostawy ingrediencji, płacił on, wszystko brzmiało po prostu dobrze. Nie zastanawiał się wtedy, dlaczego zależało mu na zaopatrywaniu akurat tej lecznicy, pomaganie akurat jej - dopiero kolejne zdanie Mulcibera przypomniało mu o dość ważnym fakcie. Należała do jednostki badawczej Rycerzy.
Wiedział, co to znaczy. Wiedział, że - dla dobra sprawy, dla dobra ich organizacji - musiał zejść z ceny. Nie mógł przecież potraktować go tak, jak każdego innego interesanta; nie wyglądałoby to dobrze. Z drugiej jednak strony, mógł cieszyć się, że była to propozycja współpracy, nie zaś rozkaz Śmierciożercy, by dostarczał im te ingrediencje za darmo. Przecież mógłby tak zrobić, mógłby się do tego posunąć - najwidoczniej nie było to polecenie od ich Czarnego Pana, a prywatna zachcianka wróżbity.
- Naturalnie - odpowiedział po chwili, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. On sam nie zdradzał się z żadnymi emocjami, tak jak wymagał tego poker, jak wymagała tego ich wspólna gra. - Rad jestem, że zwróciłeś się z tym do mnie. Czy wiesz już może, jakich składników potrzebuje teraz, czy może powinienem posłać jej sowę? - mówił dalej, wciąż nie poruszając swoich warunków; każde kolejne słowo było ciche, ledwie słyszalne - nie chciał zwracać na nich niepotrzebnej uwagi.
- Wierzę, że nie potrzebujemy do tego pisemnej umowy. Ze swojej strony oferuję dostarczanie ingrediencji lub jak najszybsze informowanie o tym, że zdobycie jakiejś jest chwilowo niemożliwe lub przeciągnie się w czasie. Z drugiej strony oczekiwałbym odrobiny wyrozumiałości, jeśli okaże się, że nie mogę spełnić któregoś zamówienia. - Wciąż pamiętał jego słowa na temat Cadana i wcale się im nie dziwił; w ten sposób próbował się jednak zabezpieczyć przed podobnym zawodem. Na szczęście od wielu lat nie miał problemu z dopięciem sprawy na ostatni guzik, nie napotkał przeciwności losu, którym nie byłby w stanie sprostać. - Wiedz jednak, że wpierw poruszę niebo i ziemię, by rzeczony składnik pozyskać, nim uraczę cię - lub ją - tak smutną wieścią.
Miał nadzieję, że Ramsey nie zrozumie go źle, miał też nadzieję, że to nie pokrzyżuje ich wspólnych planów, nie chciał jednak obudzić się pewnego dnia z różdżką przytkniętą do czoła, gdyby okazało się, że statek wiozący jad akromantuli zatonął, a wszystkie inne źródła zawiodły.
Następnie wolną dłonią sięgnął po swe karty, spojrzał w nie, a dopiero później wyłożył je na stół; przebicie kart przeciwnika nie powinno być aż tak trudne.
|Stawka: 20 punków ze skrytki, potwierdzam
Dlatego milczał, wciąż przyglądając się jego twarzy; nie od dziś wiadomo było, że w pokerze ważniejsza nawet od kart była zimna krew, umiejętność zachowania spokoju i zapanowania nad swą mimiką. Słyszał - i kątem oka widział - jak Ramsey tasuje talię, jak sprawnie bawi się z kartami; może miało to zaprzeczyć jego wcześniejszym słowom, a może jako mały dzieciak uwielbiał bawić się starą talią swego ojca. Caelan nie chciał popadać w przesadę i wszędzie doszukiwać się znaków, z drugiej jednak strony - nie miał zamiaru bagatelizować zagrożenia, jakie mógł stanowić jego przeciwnik. Albo jego umiejętności.
- W porządku - skwitował zachowanie towarzysza, gdy ten sięgnął do kieszeni po monety. Ulokował papierosa między wargami i poszukał swej sakiewki, kładąc na blacie stołu, a następnie popychając ku środkowi identyczną kwotę. - Zdrowie - dodał też po chwili w odpowiedzi na kichnięcie rozdającego. Strzepnął popiół z dopalającego się powoli papierosa, a następnie zaciągnął się nim po raz kolejny.
Słuchał go z uwagą, ciesząc się, że w końcu przechodzili do konkretów, że w końcu dowie się, co miał mu do zaoferowania Ramsey. I rzeczywiście, doskonale wiedział, o której lecznicy mówi - nie tak dawno obudził się u Cassandry cały obolały, musiał trafić do niej po nocy pełnej wrażeń. Kiwał głową, gdy jego towarzysz rozwijał temat; stałe dostawy ingrediencji, płacił on, wszystko brzmiało po prostu dobrze. Nie zastanawiał się wtedy, dlaczego zależało mu na zaopatrywaniu akurat tej lecznicy, pomaganie akurat jej - dopiero kolejne zdanie Mulcibera przypomniało mu o dość ważnym fakcie. Należała do jednostki badawczej Rycerzy.
Wiedział, co to znaczy. Wiedział, że - dla dobra sprawy, dla dobra ich organizacji - musiał zejść z ceny. Nie mógł przecież potraktować go tak, jak każdego innego interesanta; nie wyglądałoby to dobrze. Z drugiej jednak strony, mógł cieszyć się, że była to propozycja współpracy, nie zaś rozkaz Śmierciożercy, by dostarczał im te ingrediencje za darmo. Przecież mógłby tak zrobić, mógłby się do tego posunąć - najwidoczniej nie było to polecenie od ich Czarnego Pana, a prywatna zachcianka wróżbity.
- Naturalnie - odpowiedział po chwili, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. On sam nie zdradzał się z żadnymi emocjami, tak jak wymagał tego poker, jak wymagała tego ich wspólna gra. - Rad jestem, że zwróciłeś się z tym do mnie. Czy wiesz już może, jakich składników potrzebuje teraz, czy może powinienem posłać jej sowę? - mówił dalej, wciąż nie poruszając swoich warunków; każde kolejne słowo było ciche, ledwie słyszalne - nie chciał zwracać na nich niepotrzebnej uwagi.
- Wierzę, że nie potrzebujemy do tego pisemnej umowy. Ze swojej strony oferuję dostarczanie ingrediencji lub jak najszybsze informowanie o tym, że zdobycie jakiejś jest chwilowo niemożliwe lub przeciągnie się w czasie. Z drugiej strony oczekiwałbym odrobiny wyrozumiałości, jeśli okaże się, że nie mogę spełnić któregoś zamówienia. - Wciąż pamiętał jego słowa na temat Cadana i wcale się im nie dziwił; w ten sposób próbował się jednak zabezpieczyć przed podobnym zawodem. Na szczęście od wielu lat nie miał problemu z dopięciem sprawy na ostatni guzik, nie napotkał przeciwności losu, którym nie byłby w stanie sprostać. - Wiedz jednak, że wpierw poruszę niebo i ziemię, by rzeczony składnik pozyskać, nim uraczę cię - lub ją - tak smutną wieścią.
Miał nadzieję, że Ramsey nie zrozumie go źle, miał też nadzieję, że to nie pokrzyżuje ich wspólnych planów, nie chciał jednak obudzić się pewnego dnia z różdżką przytkniętą do czoła, gdyby okazało się, że statek wiozący jad akromantuli zatonął, a wszystkie inne źródła zawiodły.
Następnie wolną dłonią sięgnął po swe karty, spojrzał w nie, a dopiero później wyłożył je na stół; przebicie kart przeciwnika nie powinno być aż tak trudne.
|Stawka: 20 punków ze skrytki, potwierdzam
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4, 1, 6, 1, 3
'k6' : 4, 1, 6, 1, 3
Był więcej niż ciekaw prawdy, która czaiła się za zamkniętymi ustami Caelana, za jego bacznie obserwującymi otoczenie oczami, pod brzmiącym tembrem głosu, kiedy odpowiadał mu krótko i treściwie, a przede wszystkim konkretnie. Był ciekaw, czy to przezorność szeptała mu do ucha podpowiedzi, które miały prowadzić go właściwą drogą, czy to intuicja wskazywała ścieżki, czy może wieloletnie doświadczenie w obyciu z ludźmi sugerowało, co powinien mówić, a co zachować wyłącznie dla siebie. A był prawie pewien, że mógłby mówić o wiele więcej, że rozluźniony mógłby zdradzić mu nieco prawdy o sobie i swoim postrzeganiu. Liczył na to, że alkohol, który popijał, rozwiąże mu język. Czuł, że jest obserwowany, a każdy jego najmniejszy ruch jest uważnie śledzony. Niezależnie czy tasował karty, obracając je w palcach zgrabnie, czy spoglądał w kierunku mijających kobiet, zalotnie kołyszących biodrami, które wyszukiwały spośród gości cichego towarzystwa, czy spoglądał Goylowi prosto w twarz. Analizował każdy jego ruch, uczył się jego ruchów, zachowań. Jakby to była podstawa biznesu, dobre odczytanie swojego kontrahenta, odnalezienie jego prawdziwych potrzeb, czułych i tych niewrażliwych punktów, które kiedyś mogłyby się przydać. Goyle imponował mu tym — w przeciwieństwie do Cadana uważniej i rozsądniej podchodził do interesów i ludzi, z którymi przychodziło mu współpracować. Ale i on chciał poznać jego. Wydobyć zza maski obojętności, umiarkowanego zainteresowania i czujności prawdziwe oblicze, które miało — jak wszystkie inne — swoje skazy. To było o wiele bardziej zabawne. Pod osłonką pokera toczyli ze sobą inną, nienazwaną grę. A to był dopiero początek.
Uśmiechnął się szybko, krótko na jego suchy wyraz zadowolenia wyrażony ładnie zawoalowanymi słowami.
— Ona sama zadecyduje, których składników potrzebuje najpilniej — pomiędzy tymi słowami ukrył swą niewiedzę. W istocie nie miał pojęcia, co jest potrzebne do zaopatrzenia lecznicy, jakie ingrediencje zużywała najczęściej, które z nich było trudniej zdobyć. Przynosił jej to, co sam miał, ale nigdy nie zapytał ją o prawdziwe potrzeby. Był jednak pewien, że dogadają się bez trudności. Układ wydawał się dość prosty, ona miała tylko żądać i oczekiwać owych żądań spełnienia, on zaś spełniać jej zachcianki. Dla Caelana nie powinno stanowić to żadnego problemu. Przynajmniej na razie.
Wymieniane przez nich słowa padały cicho i dla postronnego słuchacza umykały dzieś pomiędzy rozmowami toczącymi się wokół, wrzawą wygranych i lamentem porażkowiczów, który zostawiali na stołach swoje własne pojęcie fortuny. Ale słyszeli się doskonale. Patrząc na siebie, skupiając się na warunkach umowy. Na razie tylko Ramsey informował go o swoich oczekiwaniach — nie wszystkich, o tych, które musiał dziś znać, aby podjąć się współpracy. Goyle odwlekał jednak moment, w którym miał wyrazić to, co chodziło mu po głowie, a wiedział, że coś kłębiło się w niej i tylko czekało na odpowiedni moment.
— Jestem bardzo wyrozumiały — odpowiedział mu po chwili zastanowienia z nieskrywanym uśmiechem, kiedy spoglądał na wystawione na stół karty. Goyle mógł jednak nie wiedzieć, że było to jedno z wielu kłamstw, Ramsey nigdy się tego nie nauczył. Był surowy i niesprawiedliwy, chyba, że sprawiedliwość była wyznaczona przez niego i głosiła pasujące mu werdykty. — Łączy nas coś więcej niż dwa podpisy na pergaminie. Obaj jesteśmy dorośli. I z pewnością uważamy się za rozsądnych — a to znaczyło, że łatwo potrafili ocenić co i kiedy im się opłaca. Odniósł wrażenie, że Caelanowi bardziej zależało na tej współpracy, lecz mogło być mylne, a wrażenie przedwczesne. To jednak dobrze wróżyło ich współpracy. Tak długo, póki mieli jeden cel i obaj na tym zyskiwali będą się dogadywać.
— Para piątek na parę jedynek — skomentował, zgarniając karty ze stołu. Wolał je od kościanego pokera, wciąż więcej można było ukryć, niż rzuconych na stół kościach. Chwycił je w ręce i przetasował dokładnie, po chwili rozdając jemu i sobie. — Jesteś żonaty. Twoja żona podróżuje z tobą, czy zostawiasz ją na brzegu? — spytał, nieco od niechcenia, zaglądając w swoje karty. Częściowo znał odpowiedź na pytanie, które zadał. Miał w tym jednak inny cel. Podniósł wzrok na swojego przeciwnika. Pociągnął papierosa, który przez chwilę tlił się samotnie i złożył własne karty, czekając, aż Goyle weźmie swoje do ręki. Kiedy to uczynił, wyłożył je na stół.
Uśmiechnął się szybko, krótko na jego suchy wyraz zadowolenia wyrażony ładnie zawoalowanymi słowami.
— Ona sama zadecyduje, których składników potrzebuje najpilniej — pomiędzy tymi słowami ukrył swą niewiedzę. W istocie nie miał pojęcia, co jest potrzebne do zaopatrzenia lecznicy, jakie ingrediencje zużywała najczęściej, które z nich było trudniej zdobyć. Przynosił jej to, co sam miał, ale nigdy nie zapytał ją o prawdziwe potrzeby. Był jednak pewien, że dogadają się bez trudności. Układ wydawał się dość prosty, ona miała tylko żądać i oczekiwać owych żądań spełnienia, on zaś spełniać jej zachcianki. Dla Caelana nie powinno stanowić to żadnego problemu. Przynajmniej na razie.
Wymieniane przez nich słowa padały cicho i dla postronnego słuchacza umykały dzieś pomiędzy rozmowami toczącymi się wokół, wrzawą wygranych i lamentem porażkowiczów, który zostawiali na stołach swoje własne pojęcie fortuny. Ale słyszeli się doskonale. Patrząc na siebie, skupiając się na warunkach umowy. Na razie tylko Ramsey informował go o swoich oczekiwaniach — nie wszystkich, o tych, które musiał dziś znać, aby podjąć się współpracy. Goyle odwlekał jednak moment, w którym miał wyrazić to, co chodziło mu po głowie, a wiedział, że coś kłębiło się w niej i tylko czekało na odpowiedni moment.
— Jestem bardzo wyrozumiały — odpowiedział mu po chwili zastanowienia z nieskrywanym uśmiechem, kiedy spoglądał na wystawione na stół karty. Goyle mógł jednak nie wiedzieć, że było to jedno z wielu kłamstw, Ramsey nigdy się tego nie nauczył. Był surowy i niesprawiedliwy, chyba, że sprawiedliwość była wyznaczona przez niego i głosiła pasujące mu werdykty. — Łączy nas coś więcej niż dwa podpisy na pergaminie. Obaj jesteśmy dorośli. I z pewnością uważamy się za rozsądnych — a to znaczyło, że łatwo potrafili ocenić co i kiedy im się opłaca. Odniósł wrażenie, że Caelanowi bardziej zależało na tej współpracy, lecz mogło być mylne, a wrażenie przedwczesne. To jednak dobrze wróżyło ich współpracy. Tak długo, póki mieli jeden cel i obaj na tym zyskiwali będą się dogadywać.
— Para piątek na parę jedynek — skomentował, zgarniając karty ze stołu. Wolał je od kościanego pokera, wciąż więcej można było ukryć, niż rzuconych na stół kościach. Chwycił je w ręce i przetasował dokładnie, po chwili rozdając jemu i sobie. — Jesteś żonaty. Twoja żona podróżuje z tobą, czy zostawiasz ją na brzegu? — spytał, nieco od niechcenia, zaglądając w swoje karty. Częściowo znał odpowiedź na pytanie, które zadał. Miał w tym jednak inny cel. Podniósł wzrok na swojego przeciwnika. Pociągnął papierosa, który przez chwilę tlił się samotnie i złożył własne karty, czekając, aż Goyle weźmie swoje do ręki. Kiedy to uczynił, wyłożył je na stół.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4, 4, 4, 1, 2
'k6' : 4, 4, 4, 1, 2
O ile gra w karty nie była dla niego aż tak ważna - choć, co zrozumiałe, nie lubił przegrywać - to ubijanie interesu traktował z należną temu powagą. Przecież właśnie po to tutaj przyszli, nie dla hazardu, a dla dogadania szczegółów zaproponowanej na trasie wyścigu współpracy. Może faktycznie zależało mu na tym nieco bardziej niż Mulciberowi, lecz nie z powodu tego, że traktował Ramseya wyjątkowo; najzwyczajniej w świecie cenił sobie swój czas, cenił też długoterminowe umowy, które dostarczały mu stałych dochodów. Był człowiekiem interesu i nie miał zamiaru przepuścić takiej okazji, kiedy ta sama do niego przychodziła.
Kiwną krótko głową, to spoglądając w swoje karty, to na twarz rozmówcy.
- Rozumiem - odparł tylko, nie kontynuując już tego tematu. Jak już dobiją targu, będzie musiał do niej napisać lub zjawić się w progach lecznicy, by jak najszybciej poznać listę niezbędnych ingrediencji. Nie mógł mieć pewności, na ile egzotyczne i trudne do zdobycia składniki zostaną przez nią zamówione, wolał więc działać w sposób przemyślany, dający mu dużo czasu na pociągnięcie odpowiednich sznurków. Wierzył, że właścicielka lecznicy została - lub zostanie - uprzedzona o wspomnianym układzie, toteż nie zawracał sobie głowy dopytywaniem o takie szczegóły.
Jego usta wygięły się w pozbawionym wesołości uśmiechu, gdy Ramsey zapewnił go o swej wyrozumiałości; nie mógł mieć pojęcia, na ile był on szczery, a na ile podstępny. Jednakże słowa, które jego rozmówca wypowiedział wcześniej na temat Cadana, wciąż dzwoniły mu w głowie. Cóż, może jednak dopóki nie przestanie wywiązywać się ze swych obowiązków i nie zaginie bez śladu życia, dopóty nie zazna gniewu Mulcibera.
Słuchał go w ciszy, z uwagą studiując mimikę jego twarzy, próbując przejrzeć kolejne słowa, odnaleźć w nich prawdę i fakty, na których mógłby polegać. Zakręcił swą szklanką, wprawiając jej zawartość w ruch; trudno było go upić, nie chciał jednak przesadzać z alkoholem. Ubijanie interesów wymagało trzeźwości umysłu.
- Można więc powiedzieć, że sytuacja jest jasna - skwitował ostrożnie, z opanowaniem; Mulciber był wilkiem, którego musiał się strzec, może jednak i z wilkiem da się zawrzeć pakt, jeśli będzie się przestrzegać odpowiednich zasad. - Odezwę się więc do właścicielki lecznicy, za jakiś czas powiadomię cię o należności za złożone zamówienie.
Zaciągnął się papierosem, strzepnął do popielniczki popiół, by w końcu zerknąć na swoje karty. Przeliczył się, rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że Ramsey miał silniejsze karty. Może następne rozdanie okaże się dla niego łaskawsze, a może przegra z kretesem; nie miał zamiaru pokazywać przeciwnikowi swych emocji, nawet jeśli nie uśmiechało mu się stracenie postawionej kwoty.
Kiedy jednak ten zapytał go o żonę, Goyle nie mógł powstrzymać się i uniósł do góry brew. Czy podróżowali razem?
- Kobieta na pokładzie przynosi pecha - odparł prosto; wszyscy tak mówili, zaś Caelan nie miał zamiaru przekazywać się o tym na własnej skórze. Inna sprawa, że gdyby podróżowali z Catrioną, z pewnością któreś z nich już dawno wylądowałoby za burtą. - Moja żona zajmuje się domem, pilnuje syna - dodał po chwili. Nie czuł potrzeby mówienia o tym, doprecyzowywania, skoro jednak został o to zapytany, równie dobrze mógł odpowiedzieć. Należeli do jednej organizacji, nie obawiał się, że ta informacja zostanie wykorzystana przeciwko niemu; być może błędnie.
- Byłeś kiedyś na pokładzie żaglowca? - zapytał podobnym tonem, co jego przeciwnik; nie była to informacja, której potrzebował, rozmowa mogła jednak rozkojarzyć, zaś z pozoru błahe tematy pozwalały niekiedy dowiedzieć się o swym rozmówcy więcej niż można było się spodziewać.
Nie zwlekał z wzięciem kart do ręki i wyłożeniem ich na stół.
Kiwną krótko głową, to spoglądając w swoje karty, to na twarz rozmówcy.
- Rozumiem - odparł tylko, nie kontynuując już tego tematu. Jak już dobiją targu, będzie musiał do niej napisać lub zjawić się w progach lecznicy, by jak najszybciej poznać listę niezbędnych ingrediencji. Nie mógł mieć pewności, na ile egzotyczne i trudne do zdobycia składniki zostaną przez nią zamówione, wolał więc działać w sposób przemyślany, dający mu dużo czasu na pociągnięcie odpowiednich sznurków. Wierzył, że właścicielka lecznicy została - lub zostanie - uprzedzona o wspomnianym układzie, toteż nie zawracał sobie głowy dopytywaniem o takie szczegóły.
Jego usta wygięły się w pozbawionym wesołości uśmiechu, gdy Ramsey zapewnił go o swej wyrozumiałości; nie mógł mieć pojęcia, na ile był on szczery, a na ile podstępny. Jednakże słowa, które jego rozmówca wypowiedział wcześniej na temat Cadana, wciąż dzwoniły mu w głowie. Cóż, może jednak dopóki nie przestanie wywiązywać się ze swych obowiązków i nie zaginie bez śladu życia, dopóty nie zazna gniewu Mulcibera.
Słuchał go w ciszy, z uwagą studiując mimikę jego twarzy, próbując przejrzeć kolejne słowa, odnaleźć w nich prawdę i fakty, na których mógłby polegać. Zakręcił swą szklanką, wprawiając jej zawartość w ruch; trudno było go upić, nie chciał jednak przesadzać z alkoholem. Ubijanie interesów wymagało trzeźwości umysłu.
- Można więc powiedzieć, że sytuacja jest jasna - skwitował ostrożnie, z opanowaniem; Mulciber był wilkiem, którego musiał się strzec, może jednak i z wilkiem da się zawrzeć pakt, jeśli będzie się przestrzegać odpowiednich zasad. - Odezwę się więc do właścicielki lecznicy, za jakiś czas powiadomię cię o należności za złożone zamówienie.
Zaciągnął się papierosem, strzepnął do popielniczki popiół, by w końcu zerknąć na swoje karty. Przeliczył się, rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że Ramsey miał silniejsze karty. Może następne rozdanie okaże się dla niego łaskawsze, a może przegra z kretesem; nie miał zamiaru pokazywać przeciwnikowi swych emocji, nawet jeśli nie uśmiechało mu się stracenie postawionej kwoty.
Kiedy jednak ten zapytał go o żonę, Goyle nie mógł powstrzymać się i uniósł do góry brew. Czy podróżowali razem?
- Kobieta na pokładzie przynosi pecha - odparł prosto; wszyscy tak mówili, zaś Caelan nie miał zamiaru przekazywać się o tym na własnej skórze. Inna sprawa, że gdyby podróżowali z Catrioną, z pewnością któreś z nich już dawno wylądowałoby za burtą. - Moja żona zajmuje się domem, pilnuje syna - dodał po chwili. Nie czuł potrzeby mówienia o tym, doprecyzowywania, skoro jednak został o to zapytany, równie dobrze mógł odpowiedzieć. Należeli do jednej organizacji, nie obawiał się, że ta informacja zostanie wykorzystana przeciwko niemu; być może błędnie.
- Byłeś kiedyś na pokładzie żaglowca? - zapytał podobnym tonem, co jego przeciwnik; nie była to informacja, której potrzebował, rozmowa mogła jednak rozkojarzyć, zaś z pozoru błahe tematy pozwalały niekiedy dowiedzieć się o swym rozmówcy więcej niż można było się spodziewać.
Nie zwlekał z wzięciem kart do ręki i wyłożeniem ich na stół.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1, 6, 3, 2, 5
'k6' : 1, 6, 3, 2, 5
Od tego, jak dobrze wyposażona miała być nokturnowa lecznica zależało, lub mogło zależeć jego własne zdrowie i życie. Życie innych, w tym Rycerzy Walpurgii, krewnych, ludzi, których relacje oficjalnie nazywano przyjacielskimi, było znacznie mniej istotne. Szalejące wokół anomalie robiły się coraz trudniejsze do przewidzenia, a wróg — Zakon Feniksa — rósł w siłę nieustannie. Każdego dnia, podczas każdego starcia pomiędzy nimi poznawali się coraz lepiej, poznawali swoje możliwości i umiejętności. Ich twarze zaczynały być coraz mniej anonimowe. Musieli być przygotowani na wszystko. Odkąd uzdrowicielka wkroczyła w szeregi Rycerzy Walpurgii, miała znacznie więcej pracy. Poza przypadkowymi gachami, którzy wpadali w jej progi po zbyt ostrej bójce pod Mantrykorą, przybywali do niej ranni sojusznicy. Wiedzieli, że nie znajdą nigdzie lepszei skuteczniejszej pomocy. Podejrzewał, zdawał sobie sprawę, że miała coraz mniej czasu na warzenie eliksirów i przygotowywanie przecierów z ziół, maści. Choć miała w domu nieodzowną pomoc, nie ubywało jej obowiązków. W tajemnicy przed nią postanowił więc załatwić to, co mógł wziąć we własne ręce. Skoordynowanie działań pomiędzy Cassandrą, a Caelanem wydawało się proste, liczył na to, że dogadają się z łatwością. Goyle nie wydawał się być człowiekiem nerwowym, łatwo dającym się sprowokować — doskonale, temperament wiedźmy wystawi go szybko na próbę. Ale oba interesy musiały się kręcić, wszyscy na tym korzystali. Również i on, pewny, że gdy trafi tam po raz kolejny nie zabraknie jej niczego, by udzielić mu odpowiedniej pomocy.
— Doskonale. Interesy z tobą, Goyle, to czysta przyjemność — przyznał z nutą wesołości w głosie, w przeciwieństwie do niego żonglując emocjami. Sięgnął po szklankę z alkoholem i dopił ją do końca, ponownie wkładając do ust papierosa, którym się powoli zaciągnął, wypuszczając dym nosem — ręce miał już zajęte kartami.
Trójka. A więc wszystko już było pewne. Trzecie rozdanie wydawało się być honorowym, werdykt już zapadł, nic nie mogło tego zmienić. Nie uśmiechnął się jednak, widząc jego karty. Przyjął je ze spokojem, obojętnością. Tylko oczy błyszczały mu w blasku okolicznych świec. W dłoniach znów znalazła się cała talia, którą zaczął obracać i tasować, układając je równo względem siebie. Odpowiedź Caelana go rozbawiła; uśmiechnął się pod nosem. Kobiety zwykle przynosiły ze sobą pecha, jeśli łodzią była obecna rzeczywistość i ich oczekiwania, a życiem wzburzone morze — wszystko się zgadzało.
— W jakim wieku jest twój syn?— Nie lubił dzieci, ale ostatnio to właśnie dzieci ciągle miał przed oczami. W Gwiezdnym Proroku gromadziła się już garstka. Był gotów, do podjęcia eksperymentów. Nie dostrzegł zdumienia na jego twarzy; rzeczywiście nie znał kultury żeglarzy, nie miał pojęcia o ich przesądach.
— Nie, nigdy — odpowiedział zgodnie z prawdą, przyglądając się przez chwilę kartom we własnych dłoniach. — Rzadko podróżuję poza granice kraju. — Ostatnia podróż do ZSRR trwała długo, ale nie marnowali bezczynnie czasu w trakcie podróży — świstoklikami, pociągiem przez Czechy, Polskę, całą Rosję, aż do Syberii. Wiele się podczas tej podróży dowiedział. Ale w Wielkiej Brytanii wiele się działo. Poniekąd nie był tak wolny jak sądził, wiele go tu trzymało. Departament Tajemnic, Gwiezdny Prorok, Rycerze Walpurgii. Nie sypiał po nocach, dostatecznie tracąc chwile na samej próbie zmrużenia oka. Nie chciał trwonić go więcej, gdy mógł go produktywniej wykorzystać.
Kiedy skończył tasować, rozdał trzy karty Caelanowi, a później trzy sobie, pozostałe dwie dołożył naprzemiennie. Sprawdził swoje po tym, spojrzał na Goyle'a, badając jego reakcję, próbując dostrzec w jego wyrazie coś, cokolwiek, co opowie mu o wyniku na rękach.
— Doskonale. Interesy z tobą, Goyle, to czysta przyjemność — przyznał z nutą wesołości w głosie, w przeciwieństwie do niego żonglując emocjami. Sięgnął po szklankę z alkoholem i dopił ją do końca, ponownie wkładając do ust papierosa, którym się powoli zaciągnął, wypuszczając dym nosem — ręce miał już zajęte kartami.
Trójka. A więc wszystko już było pewne. Trzecie rozdanie wydawało się być honorowym, werdykt już zapadł, nic nie mogło tego zmienić. Nie uśmiechnął się jednak, widząc jego karty. Przyjął je ze spokojem, obojętnością. Tylko oczy błyszczały mu w blasku okolicznych świec. W dłoniach znów znalazła się cała talia, którą zaczął obracać i tasować, układając je równo względem siebie. Odpowiedź Caelana go rozbawiła; uśmiechnął się pod nosem. Kobiety zwykle przynosiły ze sobą pecha, jeśli łodzią była obecna rzeczywistość i ich oczekiwania, a życiem wzburzone morze — wszystko się zgadzało.
— W jakim wieku jest twój syn?— Nie lubił dzieci, ale ostatnio to właśnie dzieci ciągle miał przed oczami. W Gwiezdnym Proroku gromadziła się już garstka. Był gotów, do podjęcia eksperymentów. Nie dostrzegł zdumienia na jego twarzy; rzeczywiście nie znał kultury żeglarzy, nie miał pojęcia o ich przesądach.
— Nie, nigdy — odpowiedział zgodnie z prawdą, przyglądając się przez chwilę kartom we własnych dłoniach. — Rzadko podróżuję poza granice kraju. — Ostatnia podróż do ZSRR trwała długo, ale nie marnowali bezczynnie czasu w trakcie podróży — świstoklikami, pociągiem przez Czechy, Polskę, całą Rosję, aż do Syberii. Wiele się podczas tej podróży dowiedział. Ale w Wielkiej Brytanii wiele się działo. Poniekąd nie był tak wolny jak sądził, wiele go tu trzymało. Departament Tajemnic, Gwiezdny Prorok, Rycerze Walpurgii. Nie sypiał po nocach, dostatecznie tracąc chwile na samej próbie zmrużenia oka. Nie chciał trwonić go więcej, gdy mógł go produktywniej wykorzystać.
Kiedy skończył tasować, rozdał trzy karty Caelanowi, a później trzy sobie, pozostałe dwie dołożył naprzemiennie. Sprawdził swoje po tym, spojrzał na Goyle'a, badając jego reakcję, próbując dostrzec w jego wyrazie coś, cokolwiek, co opowie mu o wyniku na rękach.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3, 3, 6, 2, 3
'k6' : 3, 3, 6, 2, 3
Spojrzał w swoje karty ze stoickim spokojem; nie można było powiedzieć, że miał się z czego cieszyć. Brakło mu czwórki do dużego strita. Gdyby ją jednak otrzymał... Mógłby mieć jeszcze nadzieję na wygraną. Teraz jednak było już jasne, że trzecie rozdanie będzie jedynie dopełnieniem formalności. Wolałby wygrać, naturalnie, nie miał jednak zamiaru rozpamiętywać tej porażki - nie była pierwszą i z pewnością nie miała być ostatnią. Najważniejszym było, że dobili targu, a to zwiastowało długotrwałą - i w pewnym stopniu opłacalną - współpracę.
Przeniósł wzrok ze swoich kart na karty przeciwnika, po czym wzniósł spojrzenie wyżej, ku twarzy Mulcibera.
- Cieszę się, że tak uważasz - odparł; jego uwadze nie umknęła nuta wesołości, która pobrzmiewała w głosie Ramseya. Caelan dalej nie wiedział, na ile był on szczery, a na ile przebiegły i podstępny, toteż wolał zachować bezpieczny dystans i sprawdzoną obojętność.
Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, po czym zgasił go w popielniczce, oczekując na ostatnie rozdanie kart.
- Dziewięć lat - odpowiedział cicho, przenosząc wzrok z wprawnie tasowanej talii na twarz rozmówcy. - Niedługo wyślę go do Durmstrangu - dodał jeszcze, oczyma wyobraźni widząc już ten dzień, gdy w końcu pośle swego dziedzica do najlepszej możliwej szkoły. Wiedział, że pobyt tam nie będzie należeć do najprzyjemniejszych - a przynajmniej na początku. Jednak wszystkie lata, które Cillian spędzi w Norwegii, miały mu wyjść na dobre. Potrzebował twardej ręki, odpowiednich nauczycieli.
- Rozumiem - mruknął cicho w reakcji na odpowiedź Mulcibera. Dla Goyle'a było to nie do pomyślenia; nie wyobrażał sobie swego życia bez dalekich podróży. Rozumiał jednak, że niewielu czarodziejów decydowało się na regularne wycieczki poza granice wysp. - Może jeszcze otrzymasz okazję do podróżowania na pokładzie statku. Na pewno by ci się spodobało - dodał, a kącik jego ust drgnął prawie niezauważalnie. Nie mogli przecież wiedzieć, gdzie jeszcze będą musieli udać się, by służyć Czarnemu Panu. Chociaż... Mulciber mówił przecież, że jest wróżbitą. A do tego Śmierciożercą. Może on wiedział już, z czym i gdzie przyjdzie im się zmierzyć.
Kiedy w końcu otrzymał i sprawdził swe karty, na jego twarzy nie odmalowała się żadna emocja. Nie spodziewał się, by cokolwiek mogło zmienić przebieg tego spotkania. Bez większej zwłoki odwrócił swą rękę, by przedstawić Ramseyowi wynik.
Przeniósł wzrok ze swoich kart na karty przeciwnika, po czym wzniósł spojrzenie wyżej, ku twarzy Mulcibera.
- Cieszę się, że tak uważasz - odparł; jego uwadze nie umknęła nuta wesołości, która pobrzmiewała w głosie Ramseya. Caelan dalej nie wiedział, na ile był on szczery, a na ile przebiegły i podstępny, toteż wolał zachować bezpieczny dystans i sprawdzoną obojętność.
Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, po czym zgasił go w popielniczce, oczekując na ostatnie rozdanie kart.
- Dziewięć lat - odpowiedział cicho, przenosząc wzrok z wprawnie tasowanej talii na twarz rozmówcy. - Niedługo wyślę go do Durmstrangu - dodał jeszcze, oczyma wyobraźni widząc już ten dzień, gdy w końcu pośle swego dziedzica do najlepszej możliwej szkoły. Wiedział, że pobyt tam nie będzie należeć do najprzyjemniejszych - a przynajmniej na początku. Jednak wszystkie lata, które Cillian spędzi w Norwegii, miały mu wyjść na dobre. Potrzebował twardej ręki, odpowiednich nauczycieli.
- Rozumiem - mruknął cicho w reakcji na odpowiedź Mulcibera. Dla Goyle'a było to nie do pomyślenia; nie wyobrażał sobie swego życia bez dalekich podróży. Rozumiał jednak, że niewielu czarodziejów decydowało się na regularne wycieczki poza granice wysp. - Może jeszcze otrzymasz okazję do podróżowania na pokładzie statku. Na pewno by ci się spodobało - dodał, a kącik jego ust drgnął prawie niezauważalnie. Nie mogli przecież wiedzieć, gdzie jeszcze będą musieli udać się, by służyć Czarnemu Panu. Chociaż... Mulciber mówił przecież, że jest wróżbitą. A do tego Śmierciożercą. Może on wiedział już, z czym i gdzie przyjdzie im się zmierzyć.
Kiedy w końcu otrzymał i sprawdził swe karty, na jego twarzy nie odmalowała się żadna emocja. Nie spodziewał się, by cokolwiek mogło zmienić przebieg tego spotkania. Bez większej zwłoki odwrócił swą rękę, by przedstawić Ramseyowi wynik.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5, 1, 3, 2, 2
'k6' : 5, 1, 3, 2, 2
Kolejna trójka. Trójka trójek. Caelanowi znów zabrakło jednej karty do czegoś konkretnego, pozostał więc z parą. Zwykłą, niewiele wartą w tym rozdaniu parą dwójek. Szczęście sprzyjało Mulciberowi, los się uśmiechał. Jako wróżbita dobrze znał prastare przesądy i towarzyszące karcianym wygranym przepowiednie. Nie przejmował się tym jednak — liczył się sukces. Mały, czy duży, bez znaczenia. Lubił wygrywać. Lubił mieć fortunę po swej stronie. Lubił ukrywać satysfakcję i tryumf za maską obojętności, jakby to wszystko było bez znaczenia — bawić się wartością, zmieniać jej wielkość. Lekki uśmiech zagościł na jego twarzy ponownie. Nie wyrażał on jednak ani zaskoczenia, ani wręcz przeciwnie, potwierdzenia dla wysnutej ku Caelanowi wcześniej groźby rozgrywania partii z wróżbitą. Był jednym z wielu trudnych do określenia uśmiechów, które mogły znaczyć wiele, tak samo jak mogły nie być warte całkiem nic. To był dobrze spędzony wieczór — owocnie, satysfakcjonująco. Wygrana w karty poprawiła mu humor, utrzymała go w roli gracza, który rozdawał karty i dyktował warunki. Nie obnosił się z tym, ale lubił to i każdy kto znał go choć trochę o tym wiedział. To biło z jego oczu. Szarych, stalowych, twardych i zimnych.
— Dobra szkoła — przyznał ze szczerą aprobatą w głosie. Zawsze żałował, że Hogwart nie posunął się o krok dalej i nie poszedł w ślady surowej szkoły, w której legalnie nauczano czarnej magii. Nigdy nie myślał o tym, czy potrafiłby więcej, gdyby tam trafił — wiele by stracił, nie stając u boku Toma Riddla już od pierwszego dnia szkoły. I choć przeznaczenie na pewno powiodłoby ich ścieżki ku sobie, z pewnością nie byłby tym samym czarodziejem, którym był dziś. Dopalił papierosa, zgasił go po towarzyszu, pozostawiając też pustą szklankę po ognistej whisky. — Kto wie — mruknął enigmatycznie, okdkładając karty na kupkę. — Niemniej jednak trzymam cię za słowo. — Że by mu się spodobało. Że w perspektywie odbywania podróży szybkich i nie marnujących czasu, żeglowanie po morzach nie byłoby tylko przykrą koniecznością, ale pełną namiętności, gniewu i wytrwałości podróżą poprzez nieposkromiony żywioł. — Potraktuj to, jako zaliczkę — dodał jeszcze, nie przyjmując od Goyle'a zakładu, który mu się w dzisiejszej partii, jako zwycięzcy — należał. — na poczet ingrediencji uzupełniających zapasy lecznicy.— To był prawdziwy cel ich spotkania, interes, biznes, na który obaj przystali, godząc się na omówione warunki. Widział w nim czarodzieja rozważnego; był pewien, że w przeciwieństwie do swojego brata potraktuje to poważnie, tak jak on poważnie podchodził do zapotrzebowania lecznicy w naturalne składniki, z których — nie da się ukryć — sam często korzystał.
Podniósł się z krzesła i zsunął z niego lekko, zwinnie, zabierając ze sobą płaszcz, który był przewieszony przez krzesło. Podał mu rękę, czynił to rzadko, ale dobili targu, a ten niewiele znaczący gest miał być tego potwierdzeniem. A następnie pożegnał się z nim opuszczając kasyno na chwiejnych lekko nogach. Alkohol juz krążył w jego krwi, a ostatnie tygodnie — choroba, spadek formy, mocno dały mu się we znaki. Słabł, więc zmieniwszy się w kłąb czarnej mgły czym prędzej udał się do siebie, by odpocząć.
| zt x2
— Dobra szkoła — przyznał ze szczerą aprobatą w głosie. Zawsze żałował, że Hogwart nie posunął się o krok dalej i nie poszedł w ślady surowej szkoły, w której legalnie nauczano czarnej magii. Nigdy nie myślał o tym, czy potrafiłby więcej, gdyby tam trafił — wiele by stracił, nie stając u boku Toma Riddla już od pierwszego dnia szkoły. I choć przeznaczenie na pewno powiodłoby ich ścieżki ku sobie, z pewnością nie byłby tym samym czarodziejem, którym był dziś. Dopalił papierosa, zgasił go po towarzyszu, pozostawiając też pustą szklankę po ognistej whisky. — Kto wie — mruknął enigmatycznie, okdkładając karty na kupkę. — Niemniej jednak trzymam cię za słowo. — Że by mu się spodobało. Że w perspektywie odbywania podróży szybkich i nie marnujących czasu, żeglowanie po morzach nie byłoby tylko przykrą koniecznością, ale pełną namiętności, gniewu i wytrwałości podróżą poprzez nieposkromiony żywioł. — Potraktuj to, jako zaliczkę — dodał jeszcze, nie przyjmując od Goyle'a zakładu, który mu się w dzisiejszej partii, jako zwycięzcy — należał. — na poczet ingrediencji uzupełniających zapasy lecznicy.— To był prawdziwy cel ich spotkania, interes, biznes, na który obaj przystali, godząc się na omówione warunki. Widział w nim czarodzieja rozważnego; był pewien, że w przeciwieństwie do swojego brata potraktuje to poważnie, tak jak on poważnie podchodził do zapotrzebowania lecznicy w naturalne składniki, z których — nie da się ukryć — sam często korzystał.
Podniósł się z krzesła i zsunął z niego lekko, zwinnie, zabierając ze sobą płaszcz, który był przewieszony przez krzesło. Podał mu rękę, czynił to rzadko, ale dobili targu, a ten niewiele znaczący gest miał być tego potwierdzeniem. A następnie pożegnał się z nim opuszczając kasyno na chwiejnych lekko nogach. Alkohol juz krążył w jego krwi, a ostatnie tygodnie — choroba, spadek formy, mocno dały mu się we znaki. Słabł, więc zmieniwszy się w kłąb czarnej mgły czym prędzej udał się do siebie, by odpocząć.
| zt x2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
20 września '57
Napędzana magią szafa grająca podrygiwała donośnie, mieszając się z gorzkim aromatem whisky w powietrzu; muzyka płynęła między wonią tanich perfum i kosztownych pachnideł, mieszała się z bełkotem ludzkim roszczeń, śmiechów i pokerowych zagrywek. Brzęczące monety upadające o wyłożoną szkarłatem planszę stanowiły błogą melodię; ułudną w swojej perfekcji, dostatecznie pożądliwą by raz jeszcze dać się skusić na kolejną rundkę. I kolejną, a potem następną, ostatecznie zostając z niczym, ewentualnie limem pod przekrwionym okiem.
Gęsty obłok dymu wypełzł, karykaturalnie złowieszczo, spomiędzy umalowanych na wściekłą czerwień warg, zatańczył wokół głowy z myślami skupionymi na talii kart ściskanej w dłoniach, obładowana skrzącą się biżuterią dłoń ujmowała męskie, spięte ramię, skryte pod skrojoną na miarę marynarką, w międzyczasie ciche, niezadowolone cmokanie wydobyło się z rosyjskiego gardła tuż przy uchu mężczyzny; jak można tak zbezcześcić króla i nie wykorzystać okazji?
Nachylająca się ku jednemu z graczy kobieta nie kryła swojej dezaprobaty; gdzieś w jasnym spojrzeniu obładowanym ciemnym, migotliwym cieniem do powiek, zatańczyła nuta pogardy; chwilę później Tatiana wyprostowała się, odciążając męskie obojczyki od surowości własnych dłoni.
– Ależ z ciebie pajac, Frank – jęknęła cicho, gdzieś na granicy zawodu, a zwyczajnej wesołości, pozwalając sobie pokręcić głową w geście podobnym do tego, którym obdarzało się karcone dziecko. Wsunięty między zęby papieros był jedyną formą pożegnania z karcianym stolikiem i nieszczęśnikiem, który w tak imbecylski sposób zmarnował okazję, zaprzepaszczając dobre karty dzierżone w dłoni. W ramach rekompensaty dla własnego żalu; dramatycznej pozy i serca rozrywanego męską głupotą, porwała wysoki kieliszek z kolorową, wysokoprocentową zawartością, jeszcze nie tak dawno należący do mężczyzny o nudnym imieniu Frank. Obojętny, koci krok przeszedł przez salę; dźwięk obcasów zginął w odmętach muzyki i głośnych rozmów, stukotu kości do gry i warkliwych przekleństw, wzniosłych śmiechów i uderzeń pięścią o stół.
Finalnie przysiadła na skraju barowego stołka, zakładając nogę na nogę, by niedługo później z rozchichotanym wzrokiem torturować nabitą na wykałaczkę oliwkę na skraju szklanego naczynia, za sprawą własnych zębów.
Spojrzenie sunęło po sali; oceniające, ciekawe, czasem do granic znudzone; finalnie zatrzymało się, a wraz z błyskiem perłowej spineczki wsuniętej między pasma, pofalowane włosy zakołysały się wokół buzi Dolohov.
– Znowu szukasz guza, skarbie? – pewne siebie zgłoski ułożyły się w niecodzienne powitanie, które skierowała w stronę majaczącej na horyzoncie czupryny ciemnych loków, nieomylnych z niczyją inną; nie tutaj, nie w tym miejscu, gdzie żaden knut nie śmierdział.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lubiłem kasyna, ten dreszczyk emocji kiedy dorzucasz do stawki kolejnego galeona i modlisz się do wszystkich znanych sobie bogów, żeby tym razem fortuna była po twojej stronie. Teraz nie zależało mi na wygranych tak jak kiedyś, teraz bardziej zależało mi na zabawie samej w sobie, ot, potrzebowałem się po prostu trochę rozerwać. Przywdziałem odzienie do baletu (w sensie, że skomponowane na bogate sale Fantasmagorii, a nie specjalnie na imprezkę) i mogłem wejść. To było naprawdę ciekawe miejsce, może nawet trochę się z nim utożsamiałem, bo spójrzmy - chciało uchodzić za elegancki lokal, a tymczasem wpuszczano właściwie każdego obdartusa, który był na tyle czysty by nie walić na kilometr i mieć koszulę; ze mną było przecież podobnie - jeszcze jakiś czas temu walałem się po rynsztoku i myłem raz w tygodniu (jeśli akurat była ku temu okazja), a teraz co? Nosiłem, kurwa, garnitur uszyty na miarę. Szaty były passe, dobre dla konserw, ja zaś byłem artystą awangardowym i tak też się nosiłem. Ale nie o tym; popijam drinka z palemką, bo kto mi zabroni, co rusz nurzając wargi w orzeźwiającym, nieźle jebiącym po bani napoju. To już drugi, ale przecież potrafiłem w siebie wlać znacznie więcej. Czy mam dziś szczęście w kartach? Raczej średnio, niekoniecznie, co prawda nie przejebałem jeszcze dobytku życia, ale wygrane też były raczej marne i musiałem pomagać sobie drobnymi oszustwami - to właściwie bawiło jeszcze bardziej.
- Dobra, pierdole to, pasuje - odrzucam swoje karty (zestawienie kompletnie od czapy) i zgarniam kwit, na koniec sięgając po resztki drinka, które spijam w ostatnim łyku; no to co? Teraz na trzecią nóżkę, nie? Kieruję się do baru i jeszcze zanim zdążę tam dojść, słyszę znajomy, kobiecy głos. Nie musi powtarzać dwa razy, a ja nie muszę nawet na nią patrzeć, żeby wiedzieć kto to; znam ten twardy, wschodni akcent, więc uśmiecham się nieznacznie, dopiero po chwili zaszczycając kobietę spojrzeniem - A, to ty - rzucam, opierając się o bar i szukam wzrokiem obsługi. Puste naczynie zostawiłem gdzieś po drodze chuj wie gdzie, a może nawet nie zabrałem go z poprzedniego miejsca - Miałem wtedy zły dzień, kaca, piątek trzynastego, te sprawy - macham ręką, jakby to było całkiem oczywiste, sprawiam wrażenie kogoś, komu nie zależy, chociaż tak naprawdę to dupa mnie piecze na samą myśl, że oskubała mnie wtedy do ostatniego, zaplutego knuta. Żal - Podwójna Ognista. Dwa razy, jedno dla tej pani - zwracam się do barmanki, kiwając łbem w kierunku Tatiany. Przysiadam na stołku obok, zmniejszając dzielący nas dystans, po czym w oczekiwaniu na alkohol, wyjmuję z kieszeni papierośnicę pełną własnoręcznie skręcanych, krótkich szlug - Hm? - podsuwam je ruskiej, jednego umieszczając między wargami i ponownie zatapiam dłoń w kieszeni, szukając w niej mugolskiej zapalniczki - Chętna na rewanż? - pytam, z fajką w japie, najpierw odpalając pannie Dolohov (o ile w ogóle zdecydowała się na papieroska), a potem sobie. W międzyczasie dwie szklanki alkoholu lądują przed nami na barze; no, za taką szybką i profesjonalną obsługę należał jej się napiwek.
- Dobra, pierdole to, pasuje - odrzucam swoje karty (zestawienie kompletnie od czapy) i zgarniam kwit, na koniec sięgając po resztki drinka, które spijam w ostatnim łyku; no to co? Teraz na trzecią nóżkę, nie? Kieruję się do baru i jeszcze zanim zdążę tam dojść, słyszę znajomy, kobiecy głos. Nie musi powtarzać dwa razy, a ja nie muszę nawet na nią patrzeć, żeby wiedzieć kto to; znam ten twardy, wschodni akcent, więc uśmiecham się nieznacznie, dopiero po chwili zaszczycając kobietę spojrzeniem - A, to ty - rzucam, opierając się o bar i szukam wzrokiem obsługi. Puste naczynie zostawiłem gdzieś po drodze chuj wie gdzie, a może nawet nie zabrałem go z poprzedniego miejsca - Miałem wtedy zły dzień, kaca, piątek trzynastego, te sprawy - macham ręką, jakby to było całkiem oczywiste, sprawiam wrażenie kogoś, komu nie zależy, chociaż tak naprawdę to dupa mnie piecze na samą myśl, że oskubała mnie wtedy do ostatniego, zaplutego knuta. Żal - Podwójna Ognista. Dwa razy, jedno dla tej pani - zwracam się do barmanki, kiwając łbem w kierunku Tatiany. Przysiadam na stołku obok, zmniejszając dzielący nas dystans, po czym w oczekiwaniu na alkohol, wyjmuję z kieszeni papierośnicę pełną własnoręcznie skręcanych, krótkich szlug - Hm? - podsuwam je ruskiej, jednego umieszczając między wargami i ponownie zatapiam dłoń w kieszeni, szukając w niej mugolskiej zapalniczki - Chętna na rewanż? - pytam, z fajką w japie, najpierw odpalając pannie Dolohov (o ile w ogóle zdecydowała się na papieroska), a potem sobie. W międzyczasie dwie szklanki alkoholu lądują przed nami na barze; no, za taką szybką i profesjonalną obsługę należał jej się napiwek.
Znudzenie grało główne skrzypce; przejęło pierwszoplanową rolę w pobudkach kierujących kroki w stronę portowego kasyna; gdzieś z boku była oczywista chęć zysku, choć tegoż wieczora schowała się gdzieś w cieniu, zaszyła w sakiewce zostawionej w domu; dawkowana pokusa, której i tak prędzej czy później by uległa, a tegoż miesiąca faktycznie nie powinna była tracić już ni knuta więcej, jeśli nie chciała uciekać się do desperackiego kupna pieczywa czy flaszki ognistej na zeszyt, czy chociażby mniej bolesnej, acz bardziej uderzającej w ego prośby skierowanej w stronę ojcowskiego portfela.
Gorzki posmak spoczął na dnie podniebienia wraz z rozgryzioną oliwką, jasne spojrzenie zdradzało wesołość; gdzieś pomiędzy podjudzonymi mocnym alkoholem ognikami drgała chytra próba rzucenia wyzwania, w międzyczasie Tatiana przyglądała się mężczyźnie z nutą charakterystycznej sobie pobłażliwości, jak gdyby wspomnienie pamiętnego wieczora, w którym faktycznie udało jej się oskubać biedaka z wszelakich, wartych uwagi, brzękliwych monet, zalegało przyjemnie w kącie świadomości, wciąż poszerzając cwany uśmieszek na wargach Dolohov. Nie żeby podchodziła do jego porażki w jakikolwiek personalny, czy nader złośliwy sposób – skądże znowu – jednak widok jego nieszczęsnej miny i kolejne cyferki wpadające na cierpiące tamtego dnia, niewidzialne konto, faktycznie potrafiły podnieść nastrój Rosjanki. Dobra passa działała jak cudowna mieszanka ognistej z którymś z tych proszków, które udawało jej się czasem wysępić. Czasami była nawet lepsza niż ruski spirytus.
– Szybko liżesz rany – mruknęła, uśmiechając się kącikiem ust, usłyszawszy jego propozycję. Przesunęła jedną ze szklanek bliżej siebie, uchylając z niej łyk; w międzyczasie ciemna brew drgnęła ku górze na widok wysuniętej papierośnicy; bez dłuższego namysłu wysunęła skręconego papierosa, wciskając go między rzędy zębów i nachylając się w stronę płomienia dzierżonego w jego dłoni.
– Nie gram dzisiaj. Służę radą takim jak ty, mój drogi nieszczęśniku trzynastego dnia miesiąca – mruknęła nieco niezrozumiale, w mieszance twardego akcentu i wsuniętego między wargi peta, z rozbawieniem; zawsze brzmiało to bardziej profesjonalnie niż nie mam na tyle dużo szmalu, żeby bez wyrzutów przehulać go po pijaku. Gdzieś jednak ciche wołanie dowiedzenia swojego, rozegrania raz jeszcze jakże szczęśliwej gry nęciła wyraźnie, więc na skraju zgodzenia się, sięgnęła znów po szkło.
– Pewnie i tak nie masz siana.
Gorzki posmak spoczął na dnie podniebienia wraz z rozgryzioną oliwką, jasne spojrzenie zdradzało wesołość; gdzieś pomiędzy podjudzonymi mocnym alkoholem ognikami drgała chytra próba rzucenia wyzwania, w międzyczasie Tatiana przyglądała się mężczyźnie z nutą charakterystycznej sobie pobłażliwości, jak gdyby wspomnienie pamiętnego wieczora, w którym faktycznie udało jej się oskubać biedaka z wszelakich, wartych uwagi, brzękliwych monet, zalegało przyjemnie w kącie świadomości, wciąż poszerzając cwany uśmieszek na wargach Dolohov. Nie żeby podchodziła do jego porażki w jakikolwiek personalny, czy nader złośliwy sposób – skądże znowu – jednak widok jego nieszczęsnej miny i kolejne cyferki wpadające na cierpiące tamtego dnia, niewidzialne konto, faktycznie potrafiły podnieść nastrój Rosjanki. Dobra passa działała jak cudowna mieszanka ognistej z którymś z tych proszków, które udawało jej się czasem wysępić. Czasami była nawet lepsza niż ruski spirytus.
– Szybko liżesz rany – mruknęła, uśmiechając się kącikiem ust, usłyszawszy jego propozycję. Przesunęła jedną ze szklanek bliżej siebie, uchylając z niej łyk; w międzyczasie ciemna brew drgnęła ku górze na widok wysuniętej papierośnicy; bez dłuższego namysłu wysunęła skręconego papierosa, wciskając go między rzędy zębów i nachylając się w stronę płomienia dzierżonego w jego dłoni.
– Nie gram dzisiaj. Służę radą takim jak ty, mój drogi nieszczęśniku trzynastego dnia miesiąca – mruknęła nieco niezrozumiale, w mieszance twardego akcentu i wsuniętego między wargi peta, z rozbawieniem; zawsze brzmiało to bardziej profesjonalnie niż nie mam na tyle dużo szmalu, żeby bez wyrzutów przehulać go po pijaku. Gdzieś jednak ciche wołanie dowiedzenia swojego, rozegrania raz jeszcze jakże szczęśliwej gry nęciła wyraźnie, więc na skraju zgodzenia się, sięgnęła znów po szkło.
– Pewnie i tak nie masz siana.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wzruszam jednym ramieniem, owszem, takie blizny goiły się na mnie jak na psie - to tylko kilka przehulanych monet, nie pierwszych i nie ostatnich, dobra materialne są... chciałoby się rzec - nic nie warte, ale przecież wszyscy doskonale wiemy, że niestety pieniądz rządzi światem. Niemniej mnie bardziej zależało na doświadczeniach, a tamto było, cóż, z pewnością zapadające w pamięć. Zaciągam się dymem, powoli wypuszczając go z ust, sprawiając, że na moment rozdziela nas półprzeźroczysta, dusząca zasłona - Tak? Więc co mi radzisz? - pytam, unosząc ku górze jedną brew. Później wznoszę także szklankę, maczając wargi w mocnym alkoholu - drinki były pyszne, ale jednak co ognista to ognista, najlepsza. W końcu chwytam za swoją sakiewkę, delikatnie nią poruszając, wprawiając w ruch brzęczące monety, by pokazać jej, że mam siano, tyle siana, że nakarmiłbym przynajmniej dwa konie. I byłem gotów to wszystko przewalić, no, może niekoniecznie w grze, coś jeszcze przyda się na kolejne porcje napitku, przecież nie będziemy grać o suchym pysku. Chowam sakiewkę - Zresztą nie musimy grać o pieniądze, wierzę, że mamy wiele innych, ciekawszych rzeczy do zaoferowania - kiwam głową, zaś moje wargi wyciągają się w jakimś dziwnym, zaczepnym uśmieszku, a ja kontynuuję, nie trzymając ją zbyt długo w niepewności - Jeśli przegrasz to aż do rana, aż do wschodu słońca będziesz spełniać wszystkie moje zachcianki - uśmiech poszerza się, zanim między wargami ponownie umieszczę rozognionego papierosa. Kolejna porcja dymu przyjemnie łaskocze płuca, gdy zatrzymuję go tam na chwilę dłużej - A jeśli wygrasz to ja będę spełniał twoje... czy co tam sobie wymyślisz - wzruszam nonszalancko ramionami, wypuszczając w jej stronę gryzącą chmurę, jakby pewny, że tym razem szczęście mi dopisze - Ale możemy też grać o pieniądze - o cokolwiek, nawet o inne dobra materialne; miałem przy sobie kilka skarbów, typu - klucz do Miodowego Królestwa, czy magiczna piersiówka - z nią byłoby mi się najtrudniej rozstać, bo przecież towarzyszyła mi odkąd wszedłem w dorosłość, ale chuj, bez ryzyka nie ma zabawy. Zwilżam wargi alkoholem, końcem języka zbierając z nich jego smak i wbijam spojrzenie w kobietę - To co? Może tym razem kości? - proponuję, kątem oka dostrzegając, że zwolnił się stolik. Tylko ja i ona, pojedynek mistrzów, niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba... A najwyżej zrobię użytek ze swoich zręcznych paluszków i trochę pomogę szczęściu, oczywiście jeśli będzie to konieczne.
Kasyno "Szczęśliwy Galeon"
Szybka odpowiedź