Wnętrze
AutorWiadomość
Wnętrze
Wnętrze pubu tonie w mroku; za ladą brodaty barman gromi wszystkich spojrzeniem, nieprzerwanie wycierając szmatką kufle. Co dziwne, te i tak zawsze są brudne i kleją się do dłoni oraz ust. Nie przeszkadza to jednak miłośnikom wysokoprocentowych trunków oraz hazardu, którzy i tak licznie gromadzą się tutaj każdej nocy. Stoliki są od siebie dość oddalone - na tyle, aby dźwięki rozmów i zawieranych umów nie docierały do nieodpowiednich uszu.
Sala ma wysoki sufit i kilka okien, przez co pomieszczenie to wydaje się być dużo większe, niż jest w rzeczywistości. W nocy oświetlone jest dzięki nie gaszącym się świecom. Między kilkoma stołami, przy których niemal zawsze zasiada komplet gości, lawiruje kelnerka starająca się dopilnować, aby każdy z gości miał zawsze pełny kufel.
Sala ma wysoki sufit i kilka okien, przez co pomieszczenie to wydaje się być dużo większe, niż jest w rzeczywistości. W nocy oświetlone jest dzięki nie gaszącym się świecom. Między kilkoma stołami, przy których niemal zawsze zasiada komplet gości, lawiruje kelnerka starająca się dopilnować, aby każdy z gości miał zawsze pełny kufel.
Czarodziejskie oczko, Kościany Poker
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:56, w całości zmieniany 1 raz
/28.02.1956
Przez pięć dni nie wychodziła z domu, zasłaniając wszystkie okiennice ciemnymi kotarami. Trwała w półmroku, nie rozpoznając pory dnia ani nocy, ignorując zacięcie istnienie świata zewnętrznego. Nie miało to żadnego znaczenia. Bezpiecznie spędzała większość czasu w pozycji poziomej, która gwarantowała jej, że nie przewróci się o porozstawiane po całym mieszkaniu butelki. A i tak od czasu do czasu musiała wstawać. Nie potrzebowała dużo czasu, by w końcu potknąć się o szkło i się pociąć. Rana wydawała jej się jednak niezwykle małostkowa, więc związała ją kompletnie prozaicznie jakąś szmatą tylko dlatego, by nie chlapała brunatną cieczą na prawo i lewo. I nie dlatego, że była taka twarda. Była tak zniszczona, że kolejny ból przyjmowała już ze śmiechem i rezygnacją. Nie widziała sensu by miała z tym walczyć.
Była słaba.
Raz jedyny spojrzała w lustro, by dostrzec swoją przezroczystą cerę, podkrążone, kompletnie obce oczy, włosy posklejane wymiocinami. Jej własny obraz doprowadził ją do takiego szału, że zniszczyła każde pojedyncze lustro w domu. Nie przetrwały nawet ramki ze zdjęciami, w których też niechybnie odbijała się jej twarz. Nie chciała zaakceptować tej wizji. Nie miała zamiaru dopuścić do siebie myśli, że powodem jej wyglądu był ten durny wygłup. To przecież nie miało żadnego znaczenia.
Była śmieszna.
Irytujące miauczenie kota prowokowało ją do ruszenia się - okazało się, że jego afiszowanie się własną obecnością było wynikiem głodu. Wystarczyła jedna próba napełnienia jego miski, by wpadła w szał nad własną nieporadnością - trzęsące się ręce nie były w stanie otworzyć paczki z jedzeniem, a karma niechybnie rozsypała się po posadzce. Potłukła kilka talerzy, by dać wyraz swojej frustracji. Poobrywała drzwiczki z zawiasów. Wrzeszczała, robiąc wszystko, by w końcu dać upust emocjom. Nic z tego. Ciągle ściskało ją w dołku. Nie znajdywała w tym ulgi. I zasnęła tamtego dnia na zimnych kafelkach, wyczerpana własnym wybuchem.
Była żałosna.
Tylko spotkanie z Aaronem zmusiło ją do wstania, umycia się, spróbowania ogarnąć ten burdel. Różdżka jednak odmawiała jej posłuszeństwa, więc to ostatnie musiała zostawić sobie na inną okazję. Minęły trzy doby, a ona jeszcze nie nadeszła. Znalazła jednak jakiś komfort z wychodzenia z własnych, dusznych ścian. O ile towarzystwo ludzi zdawało jej się skrajnie męczące, a sam fakt rozbijania po barach niezbyt komfortowy, to jednak było to o wiele mniej smutne od dobijania się samotnego w domu. Potrzebowała się z tego otrząsnąć. Jej głowa robiła sobie z niej po prostu żarty. Nie stało się przecież nic. Jedynie jej duma ucierpiała nieco, kiedy została tak bezdusznie odrzucona - przecież tak rzadko się komukolwiek oferowała. To było zwyczajnie to. Trudno, wygląda na to, że nawet Selina Lovegood się czasem myli. Dała się ponieść jakiejś dziwnej myśli, tej prześmiesznej szczerości Mastrangelo i chciała mu dać coś więcej. Siebie. Na chwilę. I potem się pożegnać, jak powinna to zrobić już dawno temu. To miał być po prostu ładny gest, czyż nie? Potrzeba momentu. Wydawał jej się skrzywdzony. Zwyczajnie nie chciała być okrutną suką, która zdepcze mu raz jeszcze serce. Była szczodra, ale tym wzgardził. To nie był jej problem. Przełknie to.
Dlatego, roześmiana, wpadła do kolejnego lokalu, barkiem zderzając się ze ścianą, na której na moment się zatrzymała, raz jeszcze łapiąc pion. Pociągnęła z butelki, którą zdobyła w innym miejscu. Nie była pewna jak barman zdołał ją dostrzec, ale najwyraźniej jej wejście należało do głośnych. Obcy alkohol został jej odebrany, bo przecież powinna pić coś stąd. Ale nie protestowała. Miała dziś wyjątkowo pacyfistyczne podejście. Zamówiła to samo, chwiejnie przemieszczając się między stolikami. Na ile osób wpadła w tym żmudnym procesie? Och, nieważne! Tak świetnie się bawiła! Bo przecież... dlaczego miałaby się czuć jakkolwiek inaczej?
Jakim sposobem jej nietrzeźwy umysł dostrzegł znaną sylwetkę? Prawdopodobnie nie dało się na to znaleźć odpowiedniej odpowiedzi. Oczy jednak rozszerzyły się jak pięciozłotówki, a kroki obrały nowy kierunek. Sama zgięła się w pół, a ramiona bardziej w geście asekuracji jak w nagłym przypływie czułości, złapały się obcego ciała, gdy z ust wydobywał się chichot.
-Nasza nowo upieczona głowa rodziny!-przywitała go, by zakołysać się i usiąść obok niego, na wolnym miejscu. W oczach czaiły się iskierki wesołości.-Och, lordzie Avery, ile to już czasu?-postawiła z głośnym stuknięciem butelkę na stole, ignorując otoczenie. Skupiała wzrok na nim, chłonąc jego widok z lekkim podekscytowaniem.-Tak szybko szukasz ucieczki od żony?-rzuciła, bo jego widok w takim miejscu nieco szokował. Albo właśnie wcale, a tylko okrutnie się z nim droczyła?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czasoprzestrzeń rozciągała się bez końca i na powrót zbiegała, oplatając swoje lepkie macki dookoła Avery’ego i wciągając go bezlitośnie w swoje sidła. Los pogrywał z nim sobie bezczelnie, stawiając na jego drodze coraz to kolejne przeszkody, które zamiast być coraz łatwiejszymi do pokonania dzięki wcześniejszym doświadczeniom, utrzymywały tendencję wzrostową w kwestii poziomu trudności, a gdy tylko Perseus zaczynał sądzić, że uporał się z jedną, kolejna nadciągała dziarskim krokiem tuż zza rogu, by kpić sobie otwarcie z jego względnie uporządkowanego życia. Tym razem jednak została przekroczona jakaś granica nieprzekraczalna, limit zdrowego rozsądku szlachcica został wykorzystany, pozostawiając jego głowę dudniącą wypowiedziami, których nie chciał słyszeć, wypełnioną obrazami, których nie chciał widzieć i rozpaloną myślami, których nie chciał mieć.
Obce mu do tej pory niezrozumiałe odrętwienie okazało się być jego nowym statusem quo. Próbował wszystko przemyśleć, próbował ułożyć logiczny plan, próbował przywrócić względny spokój myśli, lecz od środka pożerała go przerażająca pustka, domagająca się odzwierciedlenia tego stanu i na zewnątrz. Jego londyńskie mieszkanie, które w krótkim czasie zobowiązany był opuścić już na zawsze na rzecz rodowej posiadłości, było jedynym świadkiem jego pochłaniającego każdy skrawek powierzchni dzieła zniszczenia - o ile nie liczyć zlęknionego skrzata, przemykającego pod ścianami odartymi z kunsztownych tapet i chowającego się po kątach zawalonych zdemolowanymi meblami, by następnie, jak na specjalistę od opieki nad domem i syzyfowej pracy przystało, uprzątnąć wszystko i w miarę możliwości przywrócić do stanu wyjściowego, by uczynić z poszczególnych elementów wystroju wnętrz swoistego rodzaju perpetuum mobile i umożliwić swojemu panu przystąpienie do rundy drugiej, piątej, ósmej, kolejnej i kolejnej, aż do momentu, gdy opadł z sił, dysząc ze zmęczenia, niezdolny zniszczyć niczego więcej.
Ale przecież wszystko już i tak było zniszczone. Po raz pierwszy w życiu wstydził się swego nazwiska, po raz pierwszy w życiu czuł głęboko zakorzenioną odrazę do swoich bliskich, a odraza ta znajdowała swoje źródło w czymś skrajnie odmiennym od zwyczajnego niezadowolenia z niemożliwości forsowania swojej woli. Może jako młodzieniec przysporzył familii trochę zmartwień, lecz gdy tylko uświadomił sobie tę prostą zależność, w której każda jego akcja pociągała za sobą reakcję dotykającą nie tylko jego samego, model jego działań uległ diametralnej zmianie i odtąd wszystko, co robił, robił z myślą o swoim rodzie. Czuł się zdradzony. Przez najbliższych, skrywających plugawe tajemnice, przez ideały, którym pozostawał wierny, przez każdy pierwiastek budujący jego jestestwo. Do spółki przyszedł wstyd spowodowany myślą, że przynajmniej okrągłe trzydzieści dni powinien pławić się w szczęściu razem z Lilith, a w rzeczywistości wciągnął ją, zupełnie niewinną ofiarę zgnilizny toczącej Averych, w najgorsze bagno. I nie był gotów wyjawić jej prawdy, dopóki w jego głowie wciąż huczała gorąca krew, uniemożliwiając przepracowanie tego problemu, by po wszystkim skonfrontować ją z odartą z emocji chłodną informacją.
Nie mógł wrócić do domu. Wymawiając się nagłym kryzysem w Ministerstwie (nie było to rzeczą niezwykłą, zważając na ostatnie działania tej zacnej instytucji wymyślającej kolejne bzdurne dekrety i gubiącej potężne artefakty z Departamentu Tajemnic), odwlekał w czasie moment powrotu do Shropshire. Spotkanie z Cassiusem zdawało się być prawdziwym wybawieniem, lecz czasoprzestrzeń po raz kolejny się zagięła, a lord Nott pożegnał się z nim o wiele za wcześnie. Wciąż było mu mało. Powietrza, wolności od myśli, zapomnienia, alkoholu. Wciąż chciał więcej, chociaż jego nieco zygzakowaty chód wskazywał na niesamowicie mocne zrywy wiatru - a tej nocy powietrze stało w miejscu. Nogi same zaprowadziły go do lokalu o przyjemnej nazwie i jeszcze przyjemniejszej atmosferze, usta same zamówiły nie szklankę, a butelkę whisky, oczy same znalazły oddalony stolik w miejscu zapomnianym przez Merlina, gdzie zamiast zasiąść z gracją, zwalił się ciężko na krzesło, momentalnie posiłkując się życiodajnym trunkiem, który zdecydowanie zbyt wolno zacierał w jego pamięci niechciane wspomnienia.
Nie myślał o niczym. Tkwił w ponurym zawieszeniu, upijając łyk za łykiem, dopóki do rzeczywistości nie przywołał go dotyk szczupłych ramion, których wspomnienie pozostawało dziwnie żywe w jego pamięci - nim Lovegood wypowiedziała pierwsze słowa, powróciła do niego feralna sierpniowa gonitwa i wojownicza Osa niesiona przez niego w kierunku mety.
- Zdecydowanie zbyt długo, moja droga - odpowiedział zachrypniętym głosem, milczeniem zbywając nazwanie go głową rodziny. Nie był żadną głową; swoją własną stracił gdzieś po drodze do obskurnego pubu. Jego zwilżone ognistą usta wygięły się w krótkim uśmiechu, przypominającym raczej zbolały grymas. Zawiesił spojrzenie chłodnych tęczówek gdzieś w okolicach twarzy Seliny, po czym ponownie sięgnął po butelkę, przedłużając o parę sekund moment odezwania się. - Wiesz, jak jest. My, cynicy, szybko przejadamy się szczęściem - zaśmiał się bez cienia wesołości, implikując tym samym, że nieprzyzwyczajenie do pożycia małżeńskiego wywołało u niego zmęczenie i konieczność zaczerpnięcia oddechu. Dyplomatycznie przemilczał to, że w rzeczywistości sił witalnych pozbawiło go rearanżowanie mieszkania. - Co cię sprowadza do tego mlekiem i miodem płynącego przybytku? - zapytał po chwili, jeszcze sam nie wiedząc, czy jej odpowiedź faktycznie go interesuje.
Obce mu do tej pory niezrozumiałe odrętwienie okazało się być jego nowym statusem quo. Próbował wszystko przemyśleć, próbował ułożyć logiczny plan, próbował przywrócić względny spokój myśli, lecz od środka pożerała go przerażająca pustka, domagająca się odzwierciedlenia tego stanu i na zewnątrz. Jego londyńskie mieszkanie, które w krótkim czasie zobowiązany był opuścić już na zawsze na rzecz rodowej posiadłości, było jedynym świadkiem jego pochłaniającego każdy skrawek powierzchni dzieła zniszczenia - o ile nie liczyć zlęknionego skrzata, przemykającego pod ścianami odartymi z kunsztownych tapet i chowającego się po kątach zawalonych zdemolowanymi meblami, by następnie, jak na specjalistę od opieki nad domem i syzyfowej pracy przystało, uprzątnąć wszystko i w miarę możliwości przywrócić do stanu wyjściowego, by uczynić z poszczególnych elementów wystroju wnętrz swoistego rodzaju perpetuum mobile i umożliwić swojemu panu przystąpienie do rundy drugiej, piątej, ósmej, kolejnej i kolejnej, aż do momentu, gdy opadł z sił, dysząc ze zmęczenia, niezdolny zniszczyć niczego więcej.
Ale przecież wszystko już i tak było zniszczone. Po raz pierwszy w życiu wstydził się swego nazwiska, po raz pierwszy w życiu czuł głęboko zakorzenioną odrazę do swoich bliskich, a odraza ta znajdowała swoje źródło w czymś skrajnie odmiennym od zwyczajnego niezadowolenia z niemożliwości forsowania swojej woli. Może jako młodzieniec przysporzył familii trochę zmartwień, lecz gdy tylko uświadomił sobie tę prostą zależność, w której każda jego akcja pociągała za sobą reakcję dotykającą nie tylko jego samego, model jego działań uległ diametralnej zmianie i odtąd wszystko, co robił, robił z myślą o swoim rodzie. Czuł się zdradzony. Przez najbliższych, skrywających plugawe tajemnice, przez ideały, którym pozostawał wierny, przez każdy pierwiastek budujący jego jestestwo. Do spółki przyszedł wstyd spowodowany myślą, że przynajmniej okrągłe trzydzieści dni powinien pławić się w szczęściu razem z Lilith, a w rzeczywistości wciągnął ją, zupełnie niewinną ofiarę zgnilizny toczącej Averych, w najgorsze bagno. I nie był gotów wyjawić jej prawdy, dopóki w jego głowie wciąż huczała gorąca krew, uniemożliwiając przepracowanie tego problemu, by po wszystkim skonfrontować ją z odartą z emocji chłodną informacją.
Nie mógł wrócić do domu. Wymawiając się nagłym kryzysem w Ministerstwie (nie było to rzeczą niezwykłą, zważając na ostatnie działania tej zacnej instytucji wymyślającej kolejne bzdurne dekrety i gubiącej potężne artefakty z Departamentu Tajemnic), odwlekał w czasie moment powrotu do Shropshire. Spotkanie z Cassiusem zdawało się być prawdziwym wybawieniem, lecz czasoprzestrzeń po raz kolejny się zagięła, a lord Nott pożegnał się z nim o wiele za wcześnie. Wciąż było mu mało. Powietrza, wolności od myśli, zapomnienia, alkoholu. Wciąż chciał więcej, chociaż jego nieco zygzakowaty chód wskazywał na niesamowicie mocne zrywy wiatru - a tej nocy powietrze stało w miejscu. Nogi same zaprowadziły go do lokalu o przyjemnej nazwie i jeszcze przyjemniejszej atmosferze, usta same zamówiły nie szklankę, a butelkę whisky, oczy same znalazły oddalony stolik w miejscu zapomnianym przez Merlina, gdzie zamiast zasiąść z gracją, zwalił się ciężko na krzesło, momentalnie posiłkując się życiodajnym trunkiem, który zdecydowanie zbyt wolno zacierał w jego pamięci niechciane wspomnienia.
Nie myślał o niczym. Tkwił w ponurym zawieszeniu, upijając łyk za łykiem, dopóki do rzeczywistości nie przywołał go dotyk szczupłych ramion, których wspomnienie pozostawało dziwnie żywe w jego pamięci - nim Lovegood wypowiedziała pierwsze słowa, powróciła do niego feralna sierpniowa gonitwa i wojownicza Osa niesiona przez niego w kierunku mety.
- Zdecydowanie zbyt długo, moja droga - odpowiedział zachrypniętym głosem, milczeniem zbywając nazwanie go głową rodziny. Nie był żadną głową; swoją własną stracił gdzieś po drodze do obskurnego pubu. Jego zwilżone ognistą usta wygięły się w krótkim uśmiechu, przypominającym raczej zbolały grymas. Zawiesił spojrzenie chłodnych tęczówek gdzieś w okolicach twarzy Seliny, po czym ponownie sięgnął po butelkę, przedłużając o parę sekund moment odezwania się. - Wiesz, jak jest. My, cynicy, szybko przejadamy się szczęściem - zaśmiał się bez cienia wesołości, implikując tym samym, że nieprzyzwyczajenie do pożycia małżeńskiego wywołało u niego zmęczenie i konieczność zaczerpnięcia oddechu. Dyplomatycznie przemilczał to, że w rzeczywistości sił witalnych pozbawiło go rearanżowanie mieszkania. - Co cię sprowadza do tego mlekiem i miodem płynącego przybytku? - zapytał po chwili, jeszcze sam nie wiedząc, czy jej odpowiedź faktycznie go interesuje.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Pięć dni zagłuszania myśli przez alkohol. Trzy dni zagłuszania myśli przez obce szepty. Pięć dla tortury dla serca i duszy, trzy dla umysłu. Jeśli ktoś zabawi się w dodawanie, to daje to osiem dni katuszy dla osoby nieprzyzwyczajonego do podobnych niewygód. Mięśni co prawda przyzwyczajonych do nagłych zrywów i długotrwałej pracy, głowy odpornej na stres i spalanie się, umysłu nastawionego na zwycięstwo, a więc te dobre myśli, ciało przywykłe do krwiaków, siniaków, złamań, zwichnięć i innych nieprzyjemności, a woli gotowej do podnoszenia się mimo wszystko. Ale serce jednak było kompletnie nieodporne na jakiekolwiek wzniesienia i rysy na jego powierzchni, duma nie gotowa na odrzucenie i wzgardzenie, a umysł, ugięty, słaby, powoli poddawał się podpowiedziom. Zaczynał widzieć więcej, otwierać jej oczy, mamić dziwnymi wizjami, które budziły zarówno niepokój jak i chorą fascynację. Nieodporna, tak rozczarowująco podatna, kompletnie odwrotna do oczekiwań. A może wręcz przeciwnie? Zamiarem mogło być ukazanie jej prawdziwej twarzy, jej pozornej siły, tej mizernej sylwetki i wrażliwego wnętrza, które potrzebowało jedynie drobnej sugestii, lekkiego pchnięcia, by wpaść w ramiona obłędu. I zatopić się w jego ciemności, zgodnie z życzeniem.
Wszystko miało swoją cenę, a to była lekcja, której Lovegood bardzo nie chciała przyjąć do wiadomości. Uważała się za bezkarną, ponad prawami natury, igrającej z karmą i pojęciem równowagi, twierdząc, że to jej nie dotyczy. Wymskiwała się konsekwencjom lub ignorowała ostre pieczenie batów, które na nie spadały, przeobrażając je w coś na własną modłę. Nigdy nie miała zniżyć karku i pokazać choć krztyny pokory. Ani razu pożałować zrobionego czynu, chcieć cofnąć czas czy przeprosić. To ona miała prowokować innych do posłusznego odwracania wzroku, ust do proszenia o wybaczenie, słów starannie ważonych, niezakłóconej atencji i wszystkiego innego, co zapragnęła. Sama chętnie wyciągała reperkusje ku źródłom swojego niezadowolenia, nawet nie mrugając okiem na jawny przejaw własnej hipokryzji.
Aż w końcu to, czego unikała najbardziej, dosięgło ją. Zamknęło w niedźwiedziej pułapce. Przycisnęło do gleby, która nie chciała się jawić miękkim, tureckim dywanem, a brudnym błotem, po którym pełzało obrzydliwe robactwo, kończyny oplatały jej obślizgłe węże, zatrzymując krążenie, klatkę ściskały okrutne mechanizmy, nie pozwalając zaczerpnąć powietrza, płuca wypełniała woda, powodując palące pieczenie, serce z piersi wyrywały ostre szpony, zaciskając się na nim do nabrzmienia, jakby za moment miało wybuchnąć pod zbierającym się ciśnieniem. I nie dawało się podnieść. Umysł nie był w stanie po raz kolejny obrócić kota ogonem, by wyobraźnia zakpiła z rzeczywistości i rozpostarła własne wizje, które przemieniały niedogodności w złoto. Myśli atakowały w grupach, rozpraszane przez obce głosy, niewłasne sugestie, niestworzone pomysły, mieszając rzeczywistość, jej wyobrażenia, prawdziwe i sztuczne wersje, podsuwając kolejne, które wcześniej nie przychodziły jej do głowy.
Nie mogła uciec od chaosu. Ale mogła go przytłumić. Zamknąć płomień pod wiekiem szklanki i z kpiącym uśmiechem patrząc, jak się przygasza, ale nigdy nie gaśnie do końca. Pijany człowiek jednak nie znał prawdziwego zagrożenia, nie dając niepokojowi dojść do głosu. Cieszył się ze zwycięstwa, mimo że takowe nie zapadło. Był głupi. Ale szczęśliwy w tej swojej złudnej radości. Choć przez chwilę.
I taka była Osa. Otępiała, nieco do siebie niepodobna, zbyt jednoliniowa, bez tony komplikacji, które tak ją charakteryzowały. Pozornie? Albo tylko w tej sekundzie? Czy nie zwykła zmieniać swojego oblicza pod wpływem humoru?
Nie zwróciła uwagi na jego ponury nastrój, zbywając to kompletnym niezainteresowaniem. Taka obserwacja by jej tylko zaburzyła karuzelę, na której tak dobrze się przecież bawiła. Perseus Avery był specyficznym znajomym. Nie do końca dżentelmen, nie do końca przyjaciel, nie do końca powiernik sekretów, nie do końca więc zaufany, nie ten, który specjalnie bawi, ale też nie ten, który rozwściecza do czystej nienawiści. Ten na skraju, nie przechylający się ostatecznie na żadną z szal, a przecież tak daleki od obojętności i apatii. Czy tak można określić obszar czystej sympatii? Och, bo przecież z pewnością nie był neutralnym gruntem!
-Co za sentymentalizm, jaka smutna melancholia!-westchnęła teatralnie, wykrzywiając usta w szerokim uśmiechu, kiedy oczy pochłaniały jego widok, pozostając w zastraszająco szczerym wyrazie jeszcze przez chwilę. Zmarszczka nie przemknęła przez jej czoło na widok jego krzywego odwzajemnienia jej własnego gestu, kąciki ust tylko rozciągnęły się bardziej. Głosy w głowie zamieniały się w rój, żadne ze słów nie było do wychwycenia. Machnęła ręką, próbując je odpędzić, a swój własny gest, po realizacji, zamaskowała dotknięciem jego ramienia, jakby to miał być od początku jej cel. Zaraz jednak oderwała od niego palce, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Tak, jakby chciała się upewnić, czy nie zauważył, czy była dostatecznie dobrą aktorką albo on wystarczająco zobojętniały na jej dziwactwa.-Czyżbyś zdał sobie sprawę z istoty instytucji małżeństwa?-kontynuowała temat, nie doszukując się prawdziwego źródła jego pobytu w tym miejscu.-Żona już ci się znudziła?-cichsze pytanie, a wargi wykrzywiały się jakby w subtelniejszym wyrazie, jakby na końcu języka czaiła się jakaś sugestia, której jednak nie wypowiedziała.
Odchyliła się do tyłu, by w końcu odwrócić od niego głowę i zająć się przedmiotem, z którym tutaj przyszła. Bez zbędnego pośpiechu złapała szyjkę butelki w dłoń, by drugą odkręcić nakrętkę. Przymknęła lekko jedno oko, kiedy przechylała ją, a usta po chwili wykrzywiły się delikatnie pod ostrym smakiem trunku.
-Nuda?-podała najbardziej prozaiczny i płytki powód na świecie.-A może ty?-oparła łokieć na blacie, wyciągając się do przodu, w jego stronę, by potem podeprzeć brodę na dłoni. Niewinna ekspresja. Droczenie się. Prawie jak kiedyś. Zechcesz raz jeszcze zagrać w tą grę, Perseusie? Wzruszyła ramionami po chwili, burząc cały obrazek, za jednym zdmuchnięciem, jak świeczki z urodzinowego tortu.-W końcu czy istnieje zacniejszy przybytek od tego?-zakpiła, podając mu kolejną wersję swojej odpowiedzi. Do wyboru, do koloru.
Tańczyła na krawędzi śmiejąc się z przepaści pod jej nogami.
Wszystko miało swoją cenę, a to była lekcja, której Lovegood bardzo nie chciała przyjąć do wiadomości. Uważała się za bezkarną, ponad prawami natury, igrającej z karmą i pojęciem równowagi, twierdząc, że to jej nie dotyczy. Wymskiwała się konsekwencjom lub ignorowała ostre pieczenie batów, które na nie spadały, przeobrażając je w coś na własną modłę. Nigdy nie miała zniżyć karku i pokazać choć krztyny pokory. Ani razu pożałować zrobionego czynu, chcieć cofnąć czas czy przeprosić. To ona miała prowokować innych do posłusznego odwracania wzroku, ust do proszenia o wybaczenie, słów starannie ważonych, niezakłóconej atencji i wszystkiego innego, co zapragnęła. Sama chętnie wyciągała reperkusje ku źródłom swojego niezadowolenia, nawet nie mrugając okiem na jawny przejaw własnej hipokryzji.
Aż w końcu to, czego unikała najbardziej, dosięgło ją. Zamknęło w niedźwiedziej pułapce. Przycisnęło do gleby, która nie chciała się jawić miękkim, tureckim dywanem, a brudnym błotem, po którym pełzało obrzydliwe robactwo, kończyny oplatały jej obślizgłe węże, zatrzymując krążenie, klatkę ściskały okrutne mechanizmy, nie pozwalając zaczerpnąć powietrza, płuca wypełniała woda, powodując palące pieczenie, serce z piersi wyrywały ostre szpony, zaciskając się na nim do nabrzmienia, jakby za moment miało wybuchnąć pod zbierającym się ciśnieniem. I nie dawało się podnieść. Umysł nie był w stanie po raz kolejny obrócić kota ogonem, by wyobraźnia zakpiła z rzeczywistości i rozpostarła własne wizje, które przemieniały niedogodności w złoto. Myśli atakowały w grupach, rozpraszane przez obce głosy, niewłasne sugestie, niestworzone pomysły, mieszając rzeczywistość, jej wyobrażenia, prawdziwe i sztuczne wersje, podsuwając kolejne, które wcześniej nie przychodziły jej do głowy.
Nie mogła uciec od chaosu. Ale mogła go przytłumić. Zamknąć płomień pod wiekiem szklanki i z kpiącym uśmiechem patrząc, jak się przygasza, ale nigdy nie gaśnie do końca. Pijany człowiek jednak nie znał prawdziwego zagrożenia, nie dając niepokojowi dojść do głosu. Cieszył się ze zwycięstwa, mimo że takowe nie zapadło. Był głupi. Ale szczęśliwy w tej swojej złudnej radości. Choć przez chwilę.
I taka była Osa. Otępiała, nieco do siebie niepodobna, zbyt jednoliniowa, bez tony komplikacji, które tak ją charakteryzowały. Pozornie? Albo tylko w tej sekundzie? Czy nie zwykła zmieniać swojego oblicza pod wpływem humoru?
Nie zwróciła uwagi na jego ponury nastrój, zbywając to kompletnym niezainteresowaniem. Taka obserwacja by jej tylko zaburzyła karuzelę, na której tak dobrze się przecież bawiła. Perseus Avery był specyficznym znajomym. Nie do końca dżentelmen, nie do końca przyjaciel, nie do końca powiernik sekretów, nie do końca więc zaufany, nie ten, który specjalnie bawi, ale też nie ten, który rozwściecza do czystej nienawiści. Ten na skraju, nie przechylający się ostatecznie na żadną z szal, a przecież tak daleki od obojętności i apatii. Czy tak można określić obszar czystej sympatii? Och, bo przecież z pewnością nie był neutralnym gruntem!
-Co za sentymentalizm, jaka smutna melancholia!-westchnęła teatralnie, wykrzywiając usta w szerokim uśmiechu, kiedy oczy pochłaniały jego widok, pozostając w zastraszająco szczerym wyrazie jeszcze przez chwilę. Zmarszczka nie przemknęła przez jej czoło na widok jego krzywego odwzajemnienia jej własnego gestu, kąciki ust tylko rozciągnęły się bardziej. Głosy w głowie zamieniały się w rój, żadne ze słów nie było do wychwycenia. Machnęła ręką, próbując je odpędzić, a swój własny gest, po realizacji, zamaskowała dotknięciem jego ramienia, jakby to miał być od początku jej cel. Zaraz jednak oderwała od niego palce, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Tak, jakby chciała się upewnić, czy nie zauważył, czy była dostatecznie dobrą aktorką albo on wystarczająco zobojętniały na jej dziwactwa.-Czyżbyś zdał sobie sprawę z istoty instytucji małżeństwa?-kontynuowała temat, nie doszukując się prawdziwego źródła jego pobytu w tym miejscu.-Żona już ci się znudziła?-cichsze pytanie, a wargi wykrzywiały się jakby w subtelniejszym wyrazie, jakby na końcu języka czaiła się jakaś sugestia, której jednak nie wypowiedziała.
Odchyliła się do tyłu, by w końcu odwrócić od niego głowę i zająć się przedmiotem, z którym tutaj przyszła. Bez zbędnego pośpiechu złapała szyjkę butelki w dłoń, by drugą odkręcić nakrętkę. Przymknęła lekko jedno oko, kiedy przechylała ją, a usta po chwili wykrzywiły się delikatnie pod ostrym smakiem trunku.
-Nuda?-podała najbardziej prozaiczny i płytki powód na świecie.-A może ty?-oparła łokieć na blacie, wyciągając się do przodu, w jego stronę, by potem podeprzeć brodę na dłoni. Niewinna ekspresja. Droczenie się. Prawie jak kiedyś. Zechcesz raz jeszcze zagrać w tą grę, Perseusie? Wzruszyła ramionami po chwili, burząc cały obrazek, za jednym zdmuchnięciem, jak świeczki z urodzinowego tortu.-W końcu czy istnieje zacniejszy przybytek od tego?-zakpiła, podając mu kolejną wersję swojej odpowiedzi. Do wyboru, do koloru.
Tańczyła na krawędzi śmiejąc się z przepaści pod jej nogami.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Każdy płomień kiedyś się wypalał i obracał w pył, każdy pożar dogasał, by odsłonić zgliszcza, nawet szatańska pożoga kiedyś musiała ustać. Avery czekał na ten moment z utęsknieniem, chociaż nie łudził się, że nastanie on szybko. Został postawiony w obliczu sytuacji precedensowej, jego wygodnie zbudowany świat, w którym wszystko miało jasno określoną specyfikę i hierarchię, po raz pierwszy zachwiał się w posadach aż tak poważnie i chociaż Perseus widział wyraźnie, że kolejne elementy kunsztownej scenografii opadają na ziemię w wyniku kolejnych, bezlitosnych wstrząsów, odsłaniając skrywaną od tylu lat brzydką prawdę, wolał sam biegać w tę i z powrotem, rujnując wszystko w zasięgu widnokręgu, by następnie stwierdzić jakże przewrotnie, że całe to zniszczenie było dziełem jego - a nie przypadku. Tym razem jednak wszelkiego rodzaju mydlenie własnych oczu okazywało się być bezskuteczne, gdy całe to plugawstwo, którego nie był świadomy, po prostu uderzyło go prosto w twarz, uniemożliwiając dalszą krótkowzroczność.
Gdy sprawdzone metody zawodziły, z pomocą przychodziły dystraktory. I tu następował dramat mężczyzny utrapionego - dawne sposoby na zatracenie się w rzeczywistości przestały być adekwatne, gdy stopniowo, acz skutecznie odcinał od siebie znajomości niegodne, by pozostać tylko z tymi niewzbudzającymi żadnych wątpliwości, a te, w gruncie rzeczy, nie były w stanie bezproblemowo zaspokoić trawiących go potrzeb. Szlachetnie urodzeni, zbyt głęboko siedzący w delikatnych, bieżących tematach, wyczytaliby przecież z jego lakonicznych wypowiedzi więcej, niż pragnął wyjawić, a gdy napoje wyskokowe rozluźniały zazwyczaj zasznurowane milczeniem usta, ryzykownym byłoby raczenie się trunkami właśnie w ich towarzystwie. Ciężkie wybory, cierpieć z powodu abstynencji w otoczeniu kompanów lub w samotności zalewać alkoholem zipiące z przemęczenia szare komórki.
Wciąż dryfował na powierzchni świadomości, wciąż był odrętwiały, lecz - mimo wszystko - prawie że podziękował Merlinowi za to, że pannie Lovegood tego wieczoru brakowało przenikliwości. Lub chęci do skupiania się na kimkolwiek innym oprócz siebie samej, lecz w tych okolicznościach wychodziło na jedno. Mogli dryfować razem, każde nurzając się w substancji o odmiennym składzie, niemających czynników wspólnych, lecz przywołujących podobne efekty. Może pięć drinków wcześniej w głowie Avery’ego zaświtałby przebłysk podejrzliwości, że w tym spotkaniu zbyt wiele jest z przypadku, że ze wszystkich zawszonych lokali w Londynie graczka Quidditcha musiała wybrać akurat ten, że ze wszystkich dni tygodnia i godzin nocy musiała się tu znaleźć akurat w tym samym czasie; może zaniepokoiłby się prawdziwie, doszukując się drugiego, a może i nawet trzeciego, tak z rozpędu, dna, może popadłby w prawdziwą paranoję i manię prześladowczą. Zaskakujące, że teraz było mu to obojętne, nawet jeśli wciąż nie wiedział czy Selina miała się okazać jego wybawieniem, czy kamieniem u szyi, który pociągnie go na dno.
- Nie potrafię się już dziwić temu, że dwukrotnie mnie odrzuciłaś, skoro negujesz nawet czystą tęsknotę za twoim towarzystwem - stwierdził zbolałym głosem, odchylając się nieco na oparcie krzesła, jakby oddalał się, by spojrzeć na nią w szerszej perspektywie i zobaczyć, jak maluje się na tym osobliwym tle. Pasowała do Wypatroszonego Zająca jak pięść do nosa, chociaż Avery nigdy nie pojął istoty tego porównania - każdy, kto chociaż raz własnoręcznie zafundował drugiej osobie mniejsze lub większe przemeblowanie twarzy, wiedział, że pięść i nos stanowiły bolesny, choć wyjątkowo zgrany duet. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, lecz spojrzeniu chłodnych tęczówek brakło zwyczajowej ostrości, a tym samym wiele szczegółów najzwyczajniej na świecie mu umykało. Ledwie poczuł dotyk Seliny na swoim ramieniu, chociaż jego brwi automatycznie powędrowały nieznacznie ku górze, gdy cofnęła rękę - nie dlatego, że dopatrywał się dziwności w jej działaniach, po prostu nie był pewny, czy blondynka w ogóle wykonała ten gest. Niemalże słyszał zgrzyt zbiegającej się po raz kolejny czasoprzestrzeni. Czy umknęło mu coś jeszcze?
- To zależy co twoim zdaniem jest tą istotą - odpowiedział, zawieszając gdzieś w przestrzeni pomiędzy nimi niewielki znak zapytania. Głupio przecież by było, gdyby rozminęli się okrutnie w kwestii rozumienia tego samego zagadnienia, chociaż w stanie trzeźwości z pewnością stwierdziłby, że Selina jest ostatnią osobą nadającą się do dywagowania na temat arystokratycznych małżeństw. - A czy tobie znudziła się już samotność? - odbił piłeczkę, nawet nie zważając na to, że o jej życiu wiedział tyle, co nic, że strzelał na ślepo, że wkraczali na niebezpieczne terytoria pytań niewygodnych i sugestii kryjących się za nimi. Czy powinien? Co właściwie mieli do stracenia?
Chcąc, nie chcąc, podążył jej tropem, by ponownie zażyć dionizji. Przyssał się do butelki, spragniony niczym wędrowiec na pustyni i oczekujący ulgi na miarę chłodnego źródełka w odnalezionej cudem oazie. Brytyjska socjeta zapewne poczułaby się zgorszona widokiem młodego Avery’ego, żłopiącego łapczywie niczym najprawdziwszy łapserdak z doków, teraz jednak nie mógł dbać mniej o zachowywanie pozorów względnego obycia. Pił wciąż, przysłuchując się jednym uchem wyliczance powodów. - Zawiodę cię okrutnie, to nie jest mój najlepszy dzień - zaśmiał się chrapliwie, gdy alkohol oblepił jego struny głosowe, wpływając na wydobywające się z nich nuty. Po co tu jesteś, Selino? Szukasz niezobowiązującej rozrywki? Brakuje ci łatwej ofiary? Tęskno ci do dreszczu adrenaliny i dlatego wybrałaś się do prawdziwej galerii wątpliwych typów, by ostatecznie skończyć ze znajomą twarzą? - Wątpię, byś znalazła tu to, czego szukasz - rzucił lekkim tonem, zaprawiając się dalej ognistą whisky. A może już znalazłaś?
Gdy sprawdzone metody zawodziły, z pomocą przychodziły dystraktory. I tu następował dramat mężczyzny utrapionego - dawne sposoby na zatracenie się w rzeczywistości przestały być adekwatne, gdy stopniowo, acz skutecznie odcinał od siebie znajomości niegodne, by pozostać tylko z tymi niewzbudzającymi żadnych wątpliwości, a te, w gruncie rzeczy, nie były w stanie bezproblemowo zaspokoić trawiących go potrzeb. Szlachetnie urodzeni, zbyt głęboko siedzący w delikatnych, bieżących tematach, wyczytaliby przecież z jego lakonicznych wypowiedzi więcej, niż pragnął wyjawić, a gdy napoje wyskokowe rozluźniały zazwyczaj zasznurowane milczeniem usta, ryzykownym byłoby raczenie się trunkami właśnie w ich towarzystwie. Ciężkie wybory, cierpieć z powodu abstynencji w otoczeniu kompanów lub w samotności zalewać alkoholem zipiące z przemęczenia szare komórki.
Wciąż dryfował na powierzchni świadomości, wciąż był odrętwiały, lecz - mimo wszystko - prawie że podziękował Merlinowi za to, że pannie Lovegood tego wieczoru brakowało przenikliwości. Lub chęci do skupiania się na kimkolwiek innym oprócz siebie samej, lecz w tych okolicznościach wychodziło na jedno. Mogli dryfować razem, każde nurzając się w substancji o odmiennym składzie, niemających czynników wspólnych, lecz przywołujących podobne efekty. Może pięć drinków wcześniej w głowie Avery’ego zaświtałby przebłysk podejrzliwości, że w tym spotkaniu zbyt wiele jest z przypadku, że ze wszystkich zawszonych lokali w Londynie graczka Quidditcha musiała wybrać akurat ten, że ze wszystkich dni tygodnia i godzin nocy musiała się tu znaleźć akurat w tym samym czasie; może zaniepokoiłby się prawdziwie, doszukując się drugiego, a może i nawet trzeciego, tak z rozpędu, dna, może popadłby w prawdziwą paranoję i manię prześladowczą. Zaskakujące, że teraz było mu to obojętne, nawet jeśli wciąż nie wiedział czy Selina miała się okazać jego wybawieniem, czy kamieniem u szyi, który pociągnie go na dno.
- Nie potrafię się już dziwić temu, że dwukrotnie mnie odrzuciłaś, skoro negujesz nawet czystą tęsknotę za twoim towarzystwem - stwierdził zbolałym głosem, odchylając się nieco na oparcie krzesła, jakby oddalał się, by spojrzeć na nią w szerszej perspektywie i zobaczyć, jak maluje się na tym osobliwym tle. Pasowała do Wypatroszonego Zająca jak pięść do nosa, chociaż Avery nigdy nie pojął istoty tego porównania - każdy, kto chociaż raz własnoręcznie zafundował drugiej osobie mniejsze lub większe przemeblowanie twarzy, wiedział, że pięść i nos stanowiły bolesny, choć wyjątkowo zgrany duet. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, lecz spojrzeniu chłodnych tęczówek brakło zwyczajowej ostrości, a tym samym wiele szczegółów najzwyczajniej na świecie mu umykało. Ledwie poczuł dotyk Seliny na swoim ramieniu, chociaż jego brwi automatycznie powędrowały nieznacznie ku górze, gdy cofnęła rękę - nie dlatego, że dopatrywał się dziwności w jej działaniach, po prostu nie był pewny, czy blondynka w ogóle wykonała ten gest. Niemalże słyszał zgrzyt zbiegającej się po raz kolejny czasoprzestrzeni. Czy umknęło mu coś jeszcze?
- To zależy co twoim zdaniem jest tą istotą - odpowiedział, zawieszając gdzieś w przestrzeni pomiędzy nimi niewielki znak zapytania. Głupio przecież by było, gdyby rozminęli się okrutnie w kwestii rozumienia tego samego zagadnienia, chociaż w stanie trzeźwości z pewnością stwierdziłby, że Selina jest ostatnią osobą nadającą się do dywagowania na temat arystokratycznych małżeństw. - A czy tobie znudziła się już samotność? - odbił piłeczkę, nawet nie zważając na to, że o jej życiu wiedział tyle, co nic, że strzelał na ślepo, że wkraczali na niebezpieczne terytoria pytań niewygodnych i sugestii kryjących się za nimi. Czy powinien? Co właściwie mieli do stracenia?
Chcąc, nie chcąc, podążył jej tropem, by ponownie zażyć dionizji. Przyssał się do butelki, spragniony niczym wędrowiec na pustyni i oczekujący ulgi na miarę chłodnego źródełka w odnalezionej cudem oazie. Brytyjska socjeta zapewne poczułaby się zgorszona widokiem młodego Avery’ego, żłopiącego łapczywie niczym najprawdziwszy łapserdak z doków, teraz jednak nie mógł dbać mniej o zachowywanie pozorów względnego obycia. Pił wciąż, przysłuchując się jednym uchem wyliczance powodów. - Zawiodę cię okrutnie, to nie jest mój najlepszy dzień - zaśmiał się chrapliwie, gdy alkohol oblepił jego struny głosowe, wpływając na wydobywające się z nich nuty. Po co tu jesteś, Selino? Szukasz niezobowiązującej rozrywki? Brakuje ci łatwej ofiary? Tęskno ci do dreszczu adrenaliny i dlatego wybrałaś się do prawdziwej galerii wątpliwych typów, by ostatecznie skończyć ze znajomą twarzą? - Wątpię, byś znalazła tu to, czego szukasz - rzucił lekkim tonem, zaprawiając się dalej ognistą whisky. A może już znalazłaś?
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Siedziała na tym kompletnie twardym, niezbyt przyjemnym krześle, nie słysząc gwaru rozmów, tych głośnych krzyków, śmiechów ani tych bardziej intymnych, szeptanych konwersacjach, których treść prawdopodobnie nigdy nie powinna dostać się do obcych uszu. Patrzyła na swojego rozmówcę, chyba odczuwając coś na rodzaj ulgi, chwili euforii. Los albo sobie z niej drwił albo dawał jej dziwną szansę. Słuchała jak raz jeszcze, już żonaty Perseus Avery próbuje połechtać jej ego, udając walkę o jej względy. A ona raz jeszcze miała przybrać rolę niedostępnej, bawiąc się z nim w kotka i myszkę. I lubiła się z nim bawić.
-Och, nic dziwnego, że tak szybko się poddajesz, skoro zupełnie odwrotnie interpretujesz moje słowa! Czy nie widzisz podziwu dla emocji, jakie czujesz, Perseusie?-igrała z nim znowu, rozciągając usta w kolejnym uśmiechu.
Rozumiała bardzo dobrze implikację w wypowiedzianym przez niego zdaniu, słyszała długą ciszę zanim jej odpowiedział, widziała jak na moment się zawiesza, jakby jej pytanie przywołało bolesne lub niewygodne wspomnienia. Nie próbowała się dowiadywać jak to możliwe, skoro wszystkim ślub powinien kojarzyć się z rozkwitem miłości i czasem przepełnionym szczęściem. Prawda często jednak okazywała się być wrzaskami, tłuczonym szkłem i trzaskaniem drzwi. Grą pozorów, tłumioną nienawiścią, która podsycana była przez wymuszoną bliskość i przylepiony uśmiech do twarzy. Nierzadko pozorna radość pryskała zaraz po przekroczeniu wspólnego progu, a różowe okulary zostały ściągnięte przez brutalny cios, który roztłukł je o nowo położone kafelki w kuchni, burząc idealny porządek. Szlachcice musieli się borykać z aranżowanymi małżeństwami od czasu, kiedy uczyli się wypowiadać na głos swoje pierwsze słowa, niezdarnie dobierając do siebie sylaby. Jaka istniała szansa, że którekolwiek z nich okaże się szczęśliwe? Choć, wychowywane w kłamstwie, z czasem przybierali te pieprzone role aktorów, udawanie wznosząc na najwyższy cel, aż w końcu zapomnieli, że to wszystko to jedynie fikcja. I nimi chyba brzydziła się najbardziej. Było mnóstwo przypadków. Nie dopytywała, którym przypadkiem był Perseus. Nie zadała pytania jak się z tym czuje. Nie miała zamiaru przybierać pozy jego terapeuty, grając na osobę, która ma wszystko w idealnym porządku. Alkohol na tyle mamił jej zmysły, by odrzuciła wszystkie problematyczne myśli, ale nie oznaczało to, że była w idealnej kondycji psychicznej. Nie była na siłach, by porać się jeszcze z gównem, w jakim brodzili inni ludzie. I jakoś nigdy specjalnie się nie pchała do tego, by wchodzić do czyjejś sadzawki. Jej własna była wystarczająca. Czy więc można zarzucić jej brak spostrzegawczości? Oczywiście. Inna sugestia byłaby niewygodna w tych okolicznościach.
Selina Lovegood nie musiała też zadawać dodatkowych pytań z jednego, bardzo ważnego powodu. Nie wierzyła w miłość. Nie poddawała więc pod wątpienie jego słów o zmęczeniu szczęściem, zakładając, że go w ogóle nie zaznał w tym małżeńskim pożyciu, za wyjątkiem kilkoma wzniesieniami. Jak można czuć radość, kiedy nagle związali ci ręce, kijem wyznaczyli nowy okrąg, wewnątrz którego masz się poruszać i wydali naręcz obowiązków, które masz niezwłocznie wypełnić?
Osa była starą panną, jeżeli ktokolwiek czuł jakiekolwiek niedomówienia w tej materii. Miała dokładnie trzydzieści lat, ani razu nie pozostając nawet w relacjach narzeczeńskich ani tym bardziej aspirujących do takowych. Mimo swojej czystej krwi, statusu jej rodziny i jej możliwości pretendowania do podwyższenia własnej wartości na salonach, pozostawała zupełnie poza marginesem, niejako okraszając wstydem swoje nazwisko. Co z nią było nie tak, skoro nie znalazła jeszcze męża?
Uniosła brew, prychając z rozbawieniem na jego próby uściślenia wspólnej wersji.
-Uciążliwe związanie? Czyjeś przeświadczenie o tym, że teraz może ci swobodnie gdękać nad głową? Ograniczenia? Wyrok?-wymieniała wzruszając ramionami, a jej wyraz twarzy mieszał śmiech z obojętnością, jakby to była sprawa niezwykle błaha. Mina jej skamieniała, a ona na moment wstrzymała się ze swoją rozbuchaną ekspresją, kompletnie nieruchomiejąc, kiedy zadał jej to n i e w y g o d n e pytanie. Ile to trwało czasu?
Czy znudziła jej się samotność? Nie. Ale nie potrafiła już za nią tęsknić. Chciała po prostu do niej wrócić bez spróbowania tego jak to było bez niej. Serce rwało ją jak szalone, sugerując abstrakcyjne rozwiązania, na które nie mogła się zgodzić. Kochała samotność. Była wygodna i bezpieczna. Nie wymagała od niej żadnych poświęceń, była jej miejscem komfortu, jej cichą oazą, niezaburzoną niczyją obecnością. Aż w końcu została zmieciona z powierzchni ziemi jak tylko czyjaś stopa postąpiła w jej życiu. Jej cudowne miejsce zniknęło i kajała się, nie potrafiąc już się odnaleźć. Błąkała się i uciekała przed odpowiedzią, która co rusz pojawiała jej się tuż przed nosem. Nie mogła zaakceptować tej zależności. Jeśli tylko zgodziłaby się na kompromis, który podsuwały jej emocje, kolejną rzeczą, jaka poszłaby w niepamięć to ona sama. Jeszcze bardziej od swojej ostoi nie mogłaby przeżyć bez odpowiedzi na to, kim była, nie rozpoznając się już dłużej w lustrze. To było coś, czego nie mogła zatracić. I miłość nie była warta tej ceny, jakkolwiek by się nie upierała.
Podniosła na niego wzrok, poważniejąc. Nie otwierała ust, badając spojrzeniem wyraz jego twarzy. Rozważała coś, dzieląc na czynniki pierwsze.
-Nie potrafiłabym bez niej żyć.-odpowiedziała, pozostając nieruchomą, kiedy oczy stale były skierowane w ten sam punkt, nie odpuszczając Avery'emu choć chwili. Przeszywała na wskroś. A może karała za to, że wymusił na niej moment szczerości. Albo wręcz przeciwnie, rzuciła wszystko na jedną kartę stwierdzając, że i tak nie ma nic do stracenia, i zwyczajnie badała jego reakcję, kiedy wchodzili na nowy grunt.
Wypuściła wolno powietrze, dopiero zdając sobie sprawę z faktu, jak długo je wstrzymywała. Zacisnęła palce na szkle, obserwując jak wolno bieleją jej kłykcie od nacisku. W końcu jednak wykorzystała przeznaczenie trunku, pozwalając raz jeszcze przepalić mu swój przełyk. Oboje traktowali siebie po równo, zjednoczeni na moment w jednym celu. Zapomnienia.
Zwróciła na niego uwagę, kiedy rzucił to przedziwne ostrzeżenie. Odpowiedziała mu zaciekawieniem i nagłą ostrożnością, w której jednak nie było cienia strachu.
-Twój najlepszy co?-powtórzyła, uśmiechając się, jakby udając, że nie rozumie o czym mówi, jakby epitet dobry dzień był jej kompletnie obcy. Roześmiała się lekko, jakby to nie miało znaczenia. Nic nie miało. Już nie.
Tyle pytań i żadnej jednoznacznej odpowiedzi.
-Nie, tego tutaj nie ma.-zgodziła się, a jej wyraz delikatnie posmutniał, mimo że kąciki ust dalej pozostawały uniesione.
Ponownie odbiła jego gest, niczym bliźniacze lustro. Piła, nie spuszczając z niego oka, jakby dławiła się tym samym co on, a jednak nie miała zamiaru odpuszczać, dopóki on pierwszy tego nie zrobi. I nagle oczy rozszerzyły jej się w szoku, kiedy coś w nią uderzyło. Odjęła butelkę od ust, pozwalając spojrzeniu się wyostrzyć.
-A co jeśli jestem znudzona?-zapytała, przysuwając się do niego. Zdjęła z twarzy te wszystkie niepotrzebne uśmiechy.-Dotrzymasz mi towarzystwa?-ściszyła głos, bo już nie było potrzeby na wyższe tony, kiedy ich twarze dzieliły zaledwie centymetry.-...Perseusie?-zaledwie szept, kiedy sięgnęła do przodu, zatapiając usta w całkiem innym zapomnieniu. Bo przecież nie miało znaczenia do kogo one należały, prawda? Logika nie miała tu nic do gadania.
I mimo że obrazek z przeszłości się powtórzył - pijani, w równie nieprzyjemnym miejscu, złączeni w pocałunku, który był zainicjowany i zakończony przez zszokowaną ścigającą, zwieńczony siarczystym policzkiem wymierzonym w jeszcze bardziej zaskoczonego arystokratę, jakby to wszystko było jego wina.
Czy tym razem będziesz się dziwić tak samo, Perseusie?
Towarzyszyły jej te same emocje. Zaskoczenie. Bo jego usta smakowały zupełnie inaczej. Miały inną fakturę. Policzki drapała jej czyjaś broda. Oddech wyrywany był z piersi, a wszystkie myśli płoszyły się, kiedy serce tak mocno wybijało swój rytm, zaburzając wszystko inne. A teraz? Było i n a c z e j. Obco.
Odsunęła się, kiedy jej wargi naznaczyły już te o b c e, tylko na tyle, by wzrokiem ogarnąć te o b c e spojrzenie i rozwikłać tą straszną zagadkę. Czy odczytał jej wyraz jako pytanie o przyzwolenie? Zauważył bezradny konflikt w głowie? Widział, jak skruszyła się w środku, nie widząc swojego odbicia w ciemnych tęczówkach? A może kompletnie inaczej zinterpretował tą tęsknotę wyrysowaną w oczach?
-Och, nic dziwnego, że tak szybko się poddajesz, skoro zupełnie odwrotnie interpretujesz moje słowa! Czy nie widzisz podziwu dla emocji, jakie czujesz, Perseusie?-igrała z nim znowu, rozciągając usta w kolejnym uśmiechu.
Rozumiała bardzo dobrze implikację w wypowiedzianym przez niego zdaniu, słyszała długą ciszę zanim jej odpowiedział, widziała jak na moment się zawiesza, jakby jej pytanie przywołało bolesne lub niewygodne wspomnienia. Nie próbowała się dowiadywać jak to możliwe, skoro wszystkim ślub powinien kojarzyć się z rozkwitem miłości i czasem przepełnionym szczęściem. Prawda często jednak okazywała się być wrzaskami, tłuczonym szkłem i trzaskaniem drzwi. Grą pozorów, tłumioną nienawiścią, która podsycana była przez wymuszoną bliskość i przylepiony uśmiech do twarzy. Nierzadko pozorna radość pryskała zaraz po przekroczeniu wspólnego progu, a różowe okulary zostały ściągnięte przez brutalny cios, który roztłukł je o nowo położone kafelki w kuchni, burząc idealny porządek. Szlachcice musieli się borykać z aranżowanymi małżeństwami od czasu, kiedy uczyli się wypowiadać na głos swoje pierwsze słowa, niezdarnie dobierając do siebie sylaby. Jaka istniała szansa, że którekolwiek z nich okaże się szczęśliwe? Choć, wychowywane w kłamstwie, z czasem przybierali te pieprzone role aktorów, udawanie wznosząc na najwyższy cel, aż w końcu zapomnieli, że to wszystko to jedynie fikcja. I nimi chyba brzydziła się najbardziej. Było mnóstwo przypadków. Nie dopytywała, którym przypadkiem był Perseus. Nie zadała pytania jak się z tym czuje. Nie miała zamiaru przybierać pozy jego terapeuty, grając na osobę, która ma wszystko w idealnym porządku. Alkohol na tyle mamił jej zmysły, by odrzuciła wszystkie problematyczne myśli, ale nie oznaczało to, że była w idealnej kondycji psychicznej. Nie była na siłach, by porać się jeszcze z gównem, w jakim brodzili inni ludzie. I jakoś nigdy specjalnie się nie pchała do tego, by wchodzić do czyjejś sadzawki. Jej własna była wystarczająca. Czy więc można zarzucić jej brak spostrzegawczości? Oczywiście. Inna sugestia byłaby niewygodna w tych okolicznościach.
Selina Lovegood nie musiała też zadawać dodatkowych pytań z jednego, bardzo ważnego powodu. Nie wierzyła w miłość. Nie poddawała więc pod wątpienie jego słów o zmęczeniu szczęściem, zakładając, że go w ogóle nie zaznał w tym małżeńskim pożyciu, za wyjątkiem kilkoma wzniesieniami. Jak można czuć radość, kiedy nagle związali ci ręce, kijem wyznaczyli nowy okrąg, wewnątrz którego masz się poruszać i wydali naręcz obowiązków, które masz niezwłocznie wypełnić?
Osa była starą panną, jeżeli ktokolwiek czuł jakiekolwiek niedomówienia w tej materii. Miała dokładnie trzydzieści lat, ani razu nie pozostając nawet w relacjach narzeczeńskich ani tym bardziej aspirujących do takowych. Mimo swojej czystej krwi, statusu jej rodziny i jej możliwości pretendowania do podwyższenia własnej wartości na salonach, pozostawała zupełnie poza marginesem, niejako okraszając wstydem swoje nazwisko. Co z nią było nie tak, skoro nie znalazła jeszcze męża?
Uniosła brew, prychając z rozbawieniem na jego próby uściślenia wspólnej wersji.
-Uciążliwe związanie? Czyjeś przeświadczenie o tym, że teraz może ci swobodnie gdękać nad głową? Ograniczenia? Wyrok?-wymieniała wzruszając ramionami, a jej wyraz twarzy mieszał śmiech z obojętnością, jakby to była sprawa niezwykle błaha. Mina jej skamieniała, a ona na moment wstrzymała się ze swoją rozbuchaną ekspresją, kompletnie nieruchomiejąc, kiedy zadał jej to n i e w y g o d n e pytanie. Ile to trwało czasu?
Czy znudziła jej się samotność? Nie. Ale nie potrafiła już za nią tęsknić. Chciała po prostu do niej wrócić bez spróbowania tego jak to było bez niej. Serce rwało ją jak szalone, sugerując abstrakcyjne rozwiązania, na które nie mogła się zgodzić. Kochała samotność. Była wygodna i bezpieczna. Nie wymagała od niej żadnych poświęceń, była jej miejscem komfortu, jej cichą oazą, niezaburzoną niczyją obecnością. Aż w końcu została zmieciona z powierzchni ziemi jak tylko czyjaś stopa postąpiła w jej życiu. Jej cudowne miejsce zniknęło i kajała się, nie potrafiąc już się odnaleźć. Błąkała się i uciekała przed odpowiedzią, która co rusz pojawiała jej się tuż przed nosem. Nie mogła zaakceptować tej zależności. Jeśli tylko zgodziłaby się na kompromis, który podsuwały jej emocje, kolejną rzeczą, jaka poszłaby w niepamięć to ona sama. Jeszcze bardziej od swojej ostoi nie mogłaby przeżyć bez odpowiedzi na to, kim była, nie rozpoznając się już dłużej w lustrze. To było coś, czego nie mogła zatracić. I miłość nie była warta tej ceny, jakkolwiek by się nie upierała.
Podniosła na niego wzrok, poważniejąc. Nie otwierała ust, badając spojrzeniem wyraz jego twarzy. Rozważała coś, dzieląc na czynniki pierwsze.
-Nie potrafiłabym bez niej żyć.-odpowiedziała, pozostając nieruchomą, kiedy oczy stale były skierowane w ten sam punkt, nie odpuszczając Avery'emu choć chwili. Przeszywała na wskroś. A może karała za to, że wymusił na niej moment szczerości. Albo wręcz przeciwnie, rzuciła wszystko na jedną kartę stwierdzając, że i tak nie ma nic do stracenia, i zwyczajnie badała jego reakcję, kiedy wchodzili na nowy grunt.
Wypuściła wolno powietrze, dopiero zdając sobie sprawę z faktu, jak długo je wstrzymywała. Zacisnęła palce na szkle, obserwując jak wolno bieleją jej kłykcie od nacisku. W końcu jednak wykorzystała przeznaczenie trunku, pozwalając raz jeszcze przepalić mu swój przełyk. Oboje traktowali siebie po równo, zjednoczeni na moment w jednym celu. Zapomnienia.
Zwróciła na niego uwagę, kiedy rzucił to przedziwne ostrzeżenie. Odpowiedziała mu zaciekawieniem i nagłą ostrożnością, w której jednak nie było cienia strachu.
-Twój najlepszy co?-powtórzyła, uśmiechając się, jakby udając, że nie rozumie o czym mówi, jakby epitet dobry dzień był jej kompletnie obcy. Roześmiała się lekko, jakby to nie miało znaczenia. Nic nie miało. Już nie.
Tyle pytań i żadnej jednoznacznej odpowiedzi.
-Nie, tego tutaj nie ma.-zgodziła się, a jej wyraz delikatnie posmutniał, mimo że kąciki ust dalej pozostawały uniesione.
Ponownie odbiła jego gest, niczym bliźniacze lustro. Piła, nie spuszczając z niego oka, jakby dławiła się tym samym co on, a jednak nie miała zamiaru odpuszczać, dopóki on pierwszy tego nie zrobi. I nagle oczy rozszerzyły jej się w szoku, kiedy coś w nią uderzyło. Odjęła butelkę od ust, pozwalając spojrzeniu się wyostrzyć.
-A co jeśli jestem znudzona?-zapytała, przysuwając się do niego. Zdjęła z twarzy te wszystkie niepotrzebne uśmiechy.-Dotrzymasz mi towarzystwa?-ściszyła głos, bo już nie było potrzeby na wyższe tony, kiedy ich twarze dzieliły zaledwie centymetry.-...Perseusie?-zaledwie szept, kiedy sięgnęła do przodu, zatapiając usta w całkiem innym zapomnieniu. Bo przecież nie miało znaczenia do kogo one należały, prawda? Logika nie miała tu nic do gadania.
I mimo że obrazek z przeszłości się powtórzył - pijani, w równie nieprzyjemnym miejscu, złączeni w pocałunku, który był zainicjowany i zakończony przez zszokowaną ścigającą, zwieńczony siarczystym policzkiem wymierzonym w jeszcze bardziej zaskoczonego arystokratę, jakby to wszystko było jego wina.
Czy tym razem będziesz się dziwić tak samo, Perseusie?
Towarzyszyły jej te same emocje. Zaskoczenie. Bo jego usta smakowały zupełnie inaczej. Miały inną fakturę. Policzki drapała jej czyjaś broda. Oddech wyrywany był z piersi, a wszystkie myśli płoszyły się, kiedy serce tak mocno wybijało swój rytm, zaburzając wszystko inne. A teraz? Było i n a c z e j. Obco.
Odsunęła się, kiedy jej wargi naznaczyły już te o b c e, tylko na tyle, by wzrokiem ogarnąć te o b c e spojrzenie i rozwikłać tą straszną zagadkę. Czy odczytał jej wyraz jako pytanie o przyzwolenie? Zauważył bezradny konflikt w głowie? Widział, jak skruszyła się w środku, nie widząc swojego odbicia w ciemnych tęczówkach? A może kompletnie inaczej zinterpretował tą tęsknotę wyrysowaną w oczach?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tło już wyblakło. Prześlizgujące się gdzieś na tyłach sylwetki szemranych klientów rozmazywały się, tworząc do spółki z wnętrzem lokalu serię brudnoszarych, mdłych i pozbawionych wyrazistych kolorów smug. Nie błądził spojrzeniem naokoło, nie próbował spoglądać za Selinę, nie dlatego, że była dla Avery’ego istotą tak ważną, że uczynił z niej pierwszy, drugi i ostatni plan, oddając jej sto procent swojej niepodzielnej uwagi i piedestał, na którym ją postawił - wszystkie dalej wybiegające kontury po prostu traciły swoją ostrość, a próba dostrojenia źrenic, by te zdolne były dostrzec nieinteresujące go w gruncie rzeczy szczegóły scenografii, była zbyt męcząca.
- Skąd pewność, że czuję cokolwiek? - zapytał niemalże rozbawiony jej osądem, który w przypadku Perseusa o zabójczym spektrum emocjonalności wcale nie był taki oczywisty. Czy kiedykolwiek tęsknił prawdziwie, czy tylko wzbijał się na wyższy poziom aktorstwa, wypowiadając zapewnienia, które wszyscy chcieli słyszeć? Czy jeśli faktycznie tęsknił, tęsknił za drugim człowiekiem, czy tylko tym, co mógł mu dać? Czy budował swoje imperium samotnie, czasem umieszczając w nim innych ludzi, których traktował jako narzędzia lub ozdoby, lecz koniec końców zawsze traktował ich przedmiotowo? Żył w wiecznym przekonaniu o tym, że wszyscy istnieją po to, by służyć jego rozrywce, ziemia, po której stąpa, zacznie się uginać pod jego stopami, a wodę wyciśnie nawet ze skały - przy zaledwie odrobinie dobrej woli z jego strony.
Zdawać by się mogło, że w swojej głowie ma wyjątkowo kompletne definicje każdego aspektu, a jednak kwestia małżeństwa wciąż pozostawała dla niego grząskim gruntem, otoczynym masą niewiadomych, gdy wpajane, tradycyjne wizje zostawały zderzone z jego bardziej nowoczesnymi wyobrażeniami, w których przyjęte zgodnie przez obie strony porozumienie górowało nad znoszonym w milczeniu przymusem, zamiast protektoratu istniało partnerstwo, a osoby związane słowami pradawnych ślubów nie dusiły się swoją męczącą obecnością, marząc wiecznie o wyrwaniu się ze złotej klatki lub przynajmniej o zniknięciu drugiego skazanego z tego więzienia. Może i sądził, że wszystko potoczy się inaczej, lecz czy już teraz, jeszcze nawet przed odłożoną w czasie podróżą poślubną, nie dał się złapać w sidła schematu? Czyż w oczach osoby postronnej nie wyglądał na uciemiężonego biedaka, który musi wyrwać się ze swoich czterech ścian, by móc w spokoju raczyć się trunkiem? Niezależnie od motywów, które nim kierowały i niezależnie od tego, jaką niemalże heroiczną słuszność przyznawał swoim działaniom (ratował przecież młodą małżonkę przed brodzeniem w bagnie, na które nie była przygotowana i przed odkrywaniem sekretów, które nie pozwoliłyby jej spać w nocy, tak jak nie pozwalały Perseusowi), fakt pozostawał faktem: uciekał z domu, właściwie nie wrócił nawet do niego po zakończonym spotkaniu w Wywernie, nie potrafiąc się zdobyć na szczerość wykraczającą poza skreślenie paru lakonicznych zdań i wysłaniu czysto informacyjnej i, tak naprawdę, niewiele wyjaśniającej sowy. Tego wieczoru nie był głową rodziny, nie był małżonkiem ani arystokratą, nie był lordem Avery, skoro na chwilę obecną nazwisko to brzmiało jak najgorsza obelga, a tytuł był czystą parodią. Tego wieczoru był po prostu Perseusem - cokolwiek by to miało znaczyć.
- Przerażająco precyzyjna wizja - stwierdził zatem pomiędzy kolejnymi łykami, woląc podpisać się pod jej definicją, nawet jeśli konfabulowaną, niż próbować ustalić wypośrodkowaną wersję na drodze ożywionych dyskusji, na które nie miał ochoty. Przez chwilę byłby w stanie przysiąc, że i Selina wylądowała poza swoją strefą komfortu, gdy nagle znieruchomiała. Sam nie wiedział czego spodziewał się usłyszeć, lecz jej odpowiedź zagrała na jakiejś dziwnie znajomej strunie, sprawiając jednocześnie, że zamiast ponownie skupić się na butelce, spojrzał wprost w jej oczy z zaskakującą jak na jego stan bystrością - która równie dobrze mogła być złudzeniem.
- Uważasz to za swoją siłę czy za swoją słabość? - zapytał, pochylając się nieco w jej kierunku i chociaż w głowie aż mu dudniło, odczuwał coś na kształt zainteresowania punktem widzenia Lovegood. Nie pamiętał, by kiedykolwiek poruszali kwestie, które w jakiś sposób można było uplasować w kategorii tych poważniejszych, nie pamiętał, by kiedykolwiek rozmawiali ze specyficzną szczerością, z jaką mieli do czynienia teraz, gdy już oboje byli wyprani ze wszelkich skrupułów. Nie pamiętał z racji wypitej ilości bursztynowego trunku czy z racji tego, że nie było czego pamiętać? W oczekiwaniu poszedł w jej ślady, by ponownie unieść butelkę i zalać swoje trzewia ognistą substancją, której pieczenia zupełnie już nie odczuwał - czymże była zapałka pośrodku płonącego lasu?
Zaśmiał się ponuro, lecz szybko zakończył tę falę wesołości. Dobry dzień zdawał się brzmieć w jego własnych uszach niczym nazwa mistycznej krainy wiecznego szczęścia, a to pociągało za sobą tendencje iście nihilistyczne. - Substytuty bywają równie satysfakcjonujące - lekkim wzruszeniem ramion skwitował kolejne słowa swojej towarzyszki. Nie dostrzegł lub nie chciał dostrzec zmiany jej nastroju. Jej smutki, faktyczne czy urojone, nie były jego zmartwieniem.
- Podobno ludzie inteligentni się nie nudzą - stwierdził niemalże filozoficznie, jakby tym samym chciał podważyć pewność Seliny w to, że nuda najlepiej określa jej stan. - Może coś da się na to poradzić - mruknął nico ciszej i chociaż pewnie święcie wierzył w to, że ma jakiś plan, tak na prawdę nie miał zielonego pojęcia co wyrabia ani do czego zmierza, gdy ostatnie głosy zdrowego rozsądku wybrały się na dawno zasłużony urlop, a ich miejsce zajęły kuszące podszepty ognistej whisky krążącej dziarsko w jego krwiobiegu. Przez twarz Avery’ego nie przebiegł ani jeden wyraz dziwienia, nie przysłonił jej ani jeden cień niedowierzania, brwi nie zbiegły się ku sobie w próbie uzewnętrznienia narastającej koncentracji - jeśli Selina oczekiwała z jego strony nagłego szoku lub zawału serca, nie doczekała się niczego z tych rzeczy. Wiedziony impulsem, może w pełni naturalnym, a może bezdennie głupim, całował jej usta, wciąż smakujące pitym przez nią trunkiem, jednak nie spłynęło na niego żadne katharsis, w głowie nie odtworzyły się automatycznie słowa składanej przez niego przysięgi, pod powiekami nie pojawiła się twarz tej, której palec przyozdobił obrączką, a on sam nie wykonał szybkiego rozrachunku, prowadzącego go do przekłamanego już na wstępie porównania. Nie zdążył ulokować dłoni u nasady jej karku, by przyciągnąć ją bliżej. Odsunęła się, może minimalnie, lecz się odsunęła, a on przechylił głowę nieznacznie w bok, przypatrując jej się badawczo, lecz nie potrafiąc dojść do żadnych wniosków.
- Jeśli masz zamiar mnie uderzyć, teraz byłby odpowiedni moment, by to uczynić - rzucił lekkim tonem, w którym mogła rozbrzmiewać nuta rzucanego jej wyzwania. Jeśli masz takie życzenie, Selino, zrób to teraz, bo potem… będzie za późno?
- Skąd pewność, że czuję cokolwiek? - zapytał niemalże rozbawiony jej osądem, który w przypadku Perseusa o zabójczym spektrum emocjonalności wcale nie był taki oczywisty. Czy kiedykolwiek tęsknił prawdziwie, czy tylko wzbijał się na wyższy poziom aktorstwa, wypowiadając zapewnienia, które wszyscy chcieli słyszeć? Czy jeśli faktycznie tęsknił, tęsknił za drugim człowiekiem, czy tylko tym, co mógł mu dać? Czy budował swoje imperium samotnie, czasem umieszczając w nim innych ludzi, których traktował jako narzędzia lub ozdoby, lecz koniec końców zawsze traktował ich przedmiotowo? Żył w wiecznym przekonaniu o tym, że wszyscy istnieją po to, by służyć jego rozrywce, ziemia, po której stąpa, zacznie się uginać pod jego stopami, a wodę wyciśnie nawet ze skały - przy zaledwie odrobinie dobrej woli z jego strony.
Zdawać by się mogło, że w swojej głowie ma wyjątkowo kompletne definicje każdego aspektu, a jednak kwestia małżeństwa wciąż pozostawała dla niego grząskim gruntem, otoczynym masą niewiadomych, gdy wpajane, tradycyjne wizje zostawały zderzone z jego bardziej nowoczesnymi wyobrażeniami, w których przyjęte zgodnie przez obie strony porozumienie górowało nad znoszonym w milczeniu przymusem, zamiast protektoratu istniało partnerstwo, a osoby związane słowami pradawnych ślubów nie dusiły się swoją męczącą obecnością, marząc wiecznie o wyrwaniu się ze złotej klatki lub przynajmniej o zniknięciu drugiego skazanego z tego więzienia. Może i sądził, że wszystko potoczy się inaczej, lecz czy już teraz, jeszcze nawet przed odłożoną w czasie podróżą poślubną, nie dał się złapać w sidła schematu? Czyż w oczach osoby postronnej nie wyglądał na uciemiężonego biedaka, który musi wyrwać się ze swoich czterech ścian, by móc w spokoju raczyć się trunkiem? Niezależnie od motywów, które nim kierowały i niezależnie od tego, jaką niemalże heroiczną słuszność przyznawał swoim działaniom (ratował przecież młodą małżonkę przed brodzeniem w bagnie, na które nie była przygotowana i przed odkrywaniem sekretów, które nie pozwoliłyby jej spać w nocy, tak jak nie pozwalały Perseusowi), fakt pozostawał faktem: uciekał z domu, właściwie nie wrócił nawet do niego po zakończonym spotkaniu w Wywernie, nie potrafiąc się zdobyć na szczerość wykraczającą poza skreślenie paru lakonicznych zdań i wysłaniu czysto informacyjnej i, tak naprawdę, niewiele wyjaśniającej sowy. Tego wieczoru nie był głową rodziny, nie był małżonkiem ani arystokratą, nie był lordem Avery, skoro na chwilę obecną nazwisko to brzmiało jak najgorsza obelga, a tytuł był czystą parodią. Tego wieczoru był po prostu Perseusem - cokolwiek by to miało znaczyć.
- Przerażająco precyzyjna wizja - stwierdził zatem pomiędzy kolejnymi łykami, woląc podpisać się pod jej definicją, nawet jeśli konfabulowaną, niż próbować ustalić wypośrodkowaną wersję na drodze ożywionych dyskusji, na które nie miał ochoty. Przez chwilę byłby w stanie przysiąc, że i Selina wylądowała poza swoją strefą komfortu, gdy nagle znieruchomiała. Sam nie wiedział czego spodziewał się usłyszeć, lecz jej odpowiedź zagrała na jakiejś dziwnie znajomej strunie, sprawiając jednocześnie, że zamiast ponownie skupić się na butelce, spojrzał wprost w jej oczy z zaskakującą jak na jego stan bystrością - która równie dobrze mogła być złudzeniem.
- Uważasz to za swoją siłę czy za swoją słabość? - zapytał, pochylając się nieco w jej kierunku i chociaż w głowie aż mu dudniło, odczuwał coś na kształt zainteresowania punktem widzenia Lovegood. Nie pamiętał, by kiedykolwiek poruszali kwestie, które w jakiś sposób można było uplasować w kategorii tych poważniejszych, nie pamiętał, by kiedykolwiek rozmawiali ze specyficzną szczerością, z jaką mieli do czynienia teraz, gdy już oboje byli wyprani ze wszelkich skrupułów. Nie pamiętał z racji wypitej ilości bursztynowego trunku czy z racji tego, że nie było czego pamiętać? W oczekiwaniu poszedł w jej ślady, by ponownie unieść butelkę i zalać swoje trzewia ognistą substancją, której pieczenia zupełnie już nie odczuwał - czymże była zapałka pośrodku płonącego lasu?
Zaśmiał się ponuro, lecz szybko zakończył tę falę wesołości. Dobry dzień zdawał się brzmieć w jego własnych uszach niczym nazwa mistycznej krainy wiecznego szczęścia, a to pociągało za sobą tendencje iście nihilistyczne. - Substytuty bywają równie satysfakcjonujące - lekkim wzruszeniem ramion skwitował kolejne słowa swojej towarzyszki. Nie dostrzegł lub nie chciał dostrzec zmiany jej nastroju. Jej smutki, faktyczne czy urojone, nie były jego zmartwieniem.
- Podobno ludzie inteligentni się nie nudzą - stwierdził niemalże filozoficznie, jakby tym samym chciał podważyć pewność Seliny w to, że nuda najlepiej określa jej stan. - Może coś da się na to poradzić - mruknął nico ciszej i chociaż pewnie święcie wierzył w to, że ma jakiś plan, tak na prawdę nie miał zielonego pojęcia co wyrabia ani do czego zmierza, gdy ostatnie głosy zdrowego rozsądku wybrały się na dawno zasłużony urlop, a ich miejsce zajęły kuszące podszepty ognistej whisky krążącej dziarsko w jego krwiobiegu. Przez twarz Avery’ego nie przebiegł ani jeden wyraz dziwienia, nie przysłonił jej ani jeden cień niedowierzania, brwi nie zbiegły się ku sobie w próbie uzewnętrznienia narastającej koncentracji - jeśli Selina oczekiwała z jego strony nagłego szoku lub zawału serca, nie doczekała się niczego z tych rzeczy. Wiedziony impulsem, może w pełni naturalnym, a może bezdennie głupim, całował jej usta, wciąż smakujące pitym przez nią trunkiem, jednak nie spłynęło na niego żadne katharsis, w głowie nie odtworzyły się automatycznie słowa składanej przez niego przysięgi, pod powiekami nie pojawiła się twarz tej, której palec przyozdobił obrączką, a on sam nie wykonał szybkiego rozrachunku, prowadzącego go do przekłamanego już na wstępie porównania. Nie zdążył ulokować dłoni u nasady jej karku, by przyciągnąć ją bliżej. Odsunęła się, może minimalnie, lecz się odsunęła, a on przechylił głowę nieznacznie w bok, przypatrując jej się badawczo, lecz nie potrafiąc dojść do żadnych wniosków.
- Jeśli masz zamiar mnie uderzyć, teraz byłby odpowiedni moment, by to uczynić - rzucił lekkim tonem, w którym mogła rozbrzmiewać nuta rzucanego jej wyzwania. Jeśli masz takie życzenie, Selino, zrób to teraz, bo potem… będzie za późno?
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Poczuła ukłucie, zaraz reagując na nie irytacją. Próbował wytrącić jej berło z ręki, kiedy żartowała, a sam zdawał się robić gorzką obserwację. Co uczyniłeś, Perseusie, że tak cię to męczy, iż nawet w tak niewinnym momencie poddajesz pod wątpliwość swoje motywy i wrażliwość?
-Bo niemożliwym jest nie mieć jakichkolwiek uczuć.-burknęła, powstrzymując się przed syknięciem, jakby jednym zdaniem nazywała go idiotą, że nie wie o tak oczywistej sprawie. Przecież nawet ona musiała się z nimi zmagać. Najczarniejszy charakter czuł p r z y n a j m n i e j satysfakcję z bólu, jaki zadawał. Zawsze było c o k o l w i e k, co nazywało się jakąś sensacją. Okrutna prawda. Wybacz, Perseusie, że nie pozwalam ci się usprawiedliwić upośledzeniem emocjonalnym.
Nawet jeśli pokazywane wyrazy były tylko czyjąś imitacją lub kompletnie udawane, zawsze szło z nimi w parze coś jeszcze - prawdziwa emocja, która gdzieś musiała się wyryć. Choćby tylko w głowie zainteresowanego.
Przewróciła oczami, czując jego komentarz na temat jej wyobrażenia. Była chyba nieco zawiedziona tym. Mógł wyprowadzić ją z takiego myślenia, pokazać inny aspekt, ale nie wziął tej szansy, jakby nie istniał. Albo nawet nie spróbował.
Podjęła jakąś ważną decyzję, otwierając usta i odpowiadając mu na to pytanie właśnie w ten sposób. Rozbudził się, jakby instynktownie rozpoznając strunę, w którą uderzyła. Resztkami przytomności powstrzymała strach, który zakradł jej się na plecy. Sama się odkryła i miała być na to przygotowana, a nie pokazywać mu jak mocno to przeżywała. Tylko pewność siebie ją uratuje przed krzyknięciem: "szach" przez przeciwnika. A mimo wszystkich założeń usta zadrżały, nie wiedząc w który dźwięk uderzyć. Zastanawiała się przez moment nad słowami, a przez twarz przemknął jej twarz zagubienia. Wybór między jednym, a drugim nigdy nie był dla niej satysfakcjonujący, a zwłaszcza w tym przypadku - zdefiniowałoby to zbyt wiele.
Serce rwało ją jak szalone. A myślała, że uspokoiła to alkoholem.
-Przecież tu nie ma znaczenia co ja uważam.-powiedziała na wydechu, wypuszczając z siebie powietrze z dziką ulgą, prychając śmiechem. Bo taka była prawda. Mogła uważać, że to jej zaleta, ale zaraz ktoś jej udowadniał, że na nic się nie przydawała. A potem ta siła niszczyła coś, a ona sama zdołała za tym czymś zatęsknić. I wtedy nie chciała już tej niszczycielskiej mocy, a jednak nie mogła się jej pozbyć. Nie miała pojęcia czy zrozumie.
Jego pytania i rozważania na temat nudy oraz inteligentnych ludzi nie miały znaczenia. Zignorowała je, uważając za nieistotne, nie czując powinności doprecyzowania co nią kierowało.
I skrzywiła się, kiedy już się od niego odsunęła i zobaczyła jakikolwiek brak reakcji. Żadna emocja nie przemknęła przez jego twarz. Był bierny. Kompletnie obojętny, jakby było mu wszystko jedno.
Wezbrała w niej złość. Był tak samo niewzruszony, tak samo irytujący, tak samo odbierający jej pewność siebie, jakby siła jej gestów brała się z reakcji, jakie budziła. Jego słowa dodatkowo ją zaogniły, kiedy rzucał jej wyzwanie, wyznaczając dwie drogi, którymi mogła pójść. Nie cierpiała tego uczucia kiedy znajdowała się między młotem a kowadłem. Nie miała zamiaru się dawać komuś zaganiać w sytuacje bez wyjścia. Ale była w niej.
Uderzyła w nią rozpacz. Wykrzywiła usta w złości, choć oczy nie wyrażały tej samej iskry, kompletnie jej pozbawione, jakby palące się zapałki zlała woda. Tonęła.
Pchnęła go w wyrazie frustracji, by jednocześnie zaczepić palce o jego szatę i dać się pociągnąć za nim, jakby nie chcąc dać mu odpuścić tej drażniącej bliskości, mimo że to ona była tu tą, która się wiła i szarpała, znajdując się w potrzasku. Zaciskała palce coraz mocniej na materiale, skupiając wzrok na jego ustach, jakby chcąc mu udowodnić, że podejmuje wyzwanie, podkreślając to dodatkowo zaciętą miną, ale poza wyciągnięciem szyi w jego kierunku nie była w stanie dosięgnąć jego warg, jakby była ciągnięta przez coś do tyłu. Raz jeszcze uderzyła go pięścią w klatkę piersiową, nie wkładając w to jednak na tyle siły, by odebrać mu dech. Wyładowywała na nim swoją frustrację, jakby to była jego wina. Jego brak reakcji był straszną torturą dla niej, dla tej, która budziła emocje, która potrzebowała bodźców, by ją napędzały. Bez nich była zgubiona, nie czując już tej energii, która miała ją dalej pchać do przodu. Nie ściągała spojrzenia z jego niemych ust, jakby skupiała się na swoim zadaniu, choć kompletnie bezowocnie. Zmarszczka przecięła jej czoło, kiedy w głowie przebiegały niewysłowione procesy myślowe. W końcu odpuściła, odpychając go od siebie kategorycznie, zabierając z niego ręce.
-Jak możesz być taki niewzruszony?-pretensja w jej głosie brzmiała aż nazbyt wyraźnie. Zwróciła głowę profilem do niego, nie mogąc na niego patrzeć. Czuła się kompletnie pokonana. Przełknęła ślinę, zaciskają palce w pięści. Nie poruszyła się jednak ani o cal, czując tylko jak serce wygrywa jej kolejną szaloną melodię, a w głowie znów zaczynają tańczyć chaotyczne myśli.
Dlaczego w tej gestii musiał się okazać tak bliźniaczo podobny? Porazić ją tą samą obojętnością, jakby to nie miało większego znaczenia. Taki był jej zamysł, z taką myślą przecież go całowała, na Merlina! Ale nie cierpiała, kiedy ktoś zwracał to samo ostrze w jej stronę.
Dlaczego tak często musiała się mylić?
Kłykcie pobielały, kiedy drgnęła, odwracając głowę w jego stronę, rozchylając wargi ni to do powiedzenia czegoś ni to do pocałunku. Raz jeszcze przytrzymały ją niewidzialne ręce, nie pozwalając pochylić się do przodu. Jej całe ciało protestowało.
-Bo niemożliwym jest nie mieć jakichkolwiek uczuć.-burknęła, powstrzymując się przed syknięciem, jakby jednym zdaniem nazywała go idiotą, że nie wie o tak oczywistej sprawie. Przecież nawet ona musiała się z nimi zmagać. Najczarniejszy charakter czuł p r z y n a j m n i e j satysfakcję z bólu, jaki zadawał. Zawsze było c o k o l w i e k, co nazywało się jakąś sensacją. Okrutna prawda. Wybacz, Perseusie, że nie pozwalam ci się usprawiedliwić upośledzeniem emocjonalnym.
Nawet jeśli pokazywane wyrazy były tylko czyjąś imitacją lub kompletnie udawane, zawsze szło z nimi w parze coś jeszcze - prawdziwa emocja, która gdzieś musiała się wyryć. Choćby tylko w głowie zainteresowanego.
Przewróciła oczami, czując jego komentarz na temat jej wyobrażenia. Była chyba nieco zawiedziona tym. Mógł wyprowadzić ją z takiego myślenia, pokazać inny aspekt, ale nie wziął tej szansy, jakby nie istniał. Albo nawet nie spróbował.
Podjęła jakąś ważną decyzję, otwierając usta i odpowiadając mu na to pytanie właśnie w ten sposób. Rozbudził się, jakby instynktownie rozpoznając strunę, w którą uderzyła. Resztkami przytomności powstrzymała strach, który zakradł jej się na plecy. Sama się odkryła i miała być na to przygotowana, a nie pokazywać mu jak mocno to przeżywała. Tylko pewność siebie ją uratuje przed krzyknięciem: "szach" przez przeciwnika. A mimo wszystkich założeń usta zadrżały, nie wiedząc w który dźwięk uderzyć. Zastanawiała się przez moment nad słowami, a przez twarz przemknął jej twarz zagubienia. Wybór między jednym, a drugim nigdy nie był dla niej satysfakcjonujący, a zwłaszcza w tym przypadku - zdefiniowałoby to zbyt wiele.
Serce rwało ją jak szalone. A myślała, że uspokoiła to alkoholem.
-Przecież tu nie ma znaczenia co ja uważam.-powiedziała na wydechu, wypuszczając z siebie powietrze z dziką ulgą, prychając śmiechem. Bo taka była prawda. Mogła uważać, że to jej zaleta, ale zaraz ktoś jej udowadniał, że na nic się nie przydawała. A potem ta siła niszczyła coś, a ona sama zdołała za tym czymś zatęsknić. I wtedy nie chciała już tej niszczycielskiej mocy, a jednak nie mogła się jej pozbyć. Nie miała pojęcia czy zrozumie.
Jego pytania i rozważania na temat nudy oraz inteligentnych ludzi nie miały znaczenia. Zignorowała je, uważając za nieistotne, nie czując powinności doprecyzowania co nią kierowało.
I skrzywiła się, kiedy już się od niego odsunęła i zobaczyła jakikolwiek brak reakcji. Żadna emocja nie przemknęła przez jego twarz. Był bierny. Kompletnie obojętny, jakby było mu wszystko jedno.
Wezbrała w niej złość. Był tak samo niewzruszony, tak samo irytujący, tak samo odbierający jej pewność siebie, jakby siła jej gestów brała się z reakcji, jakie budziła. Jego słowa dodatkowo ją zaogniły, kiedy rzucał jej wyzwanie, wyznaczając dwie drogi, którymi mogła pójść. Nie cierpiała tego uczucia kiedy znajdowała się między młotem a kowadłem. Nie miała zamiaru się dawać komuś zaganiać w sytuacje bez wyjścia. Ale była w niej.
Uderzyła w nią rozpacz. Wykrzywiła usta w złości, choć oczy nie wyrażały tej samej iskry, kompletnie jej pozbawione, jakby palące się zapałki zlała woda. Tonęła.
Pchnęła go w wyrazie frustracji, by jednocześnie zaczepić palce o jego szatę i dać się pociągnąć za nim, jakby nie chcąc dać mu odpuścić tej drażniącej bliskości, mimo że to ona była tu tą, która się wiła i szarpała, znajdując się w potrzasku. Zaciskała palce coraz mocniej na materiale, skupiając wzrok na jego ustach, jakby chcąc mu udowodnić, że podejmuje wyzwanie, podkreślając to dodatkowo zaciętą miną, ale poza wyciągnięciem szyi w jego kierunku nie była w stanie dosięgnąć jego warg, jakby była ciągnięta przez coś do tyłu. Raz jeszcze uderzyła go pięścią w klatkę piersiową, nie wkładając w to jednak na tyle siły, by odebrać mu dech. Wyładowywała na nim swoją frustrację, jakby to była jego wina. Jego brak reakcji był straszną torturą dla niej, dla tej, która budziła emocje, która potrzebowała bodźców, by ją napędzały. Bez nich była zgubiona, nie czując już tej energii, która miała ją dalej pchać do przodu. Nie ściągała spojrzenia z jego niemych ust, jakby skupiała się na swoim zadaniu, choć kompletnie bezowocnie. Zmarszczka przecięła jej czoło, kiedy w głowie przebiegały niewysłowione procesy myślowe. W końcu odpuściła, odpychając go od siebie kategorycznie, zabierając z niego ręce.
-Jak możesz być taki niewzruszony?-pretensja w jej głosie brzmiała aż nazbyt wyraźnie. Zwróciła głowę profilem do niego, nie mogąc na niego patrzeć. Czuła się kompletnie pokonana. Przełknęła ślinę, zaciskają palce w pięści. Nie poruszyła się jednak ani o cal, czując tylko jak serce wygrywa jej kolejną szaloną melodię, a w głowie znów zaczynają tańczyć chaotyczne myśli.
Dlaczego w tej gestii musiał się okazać tak bliźniaczo podobny? Porazić ją tą samą obojętnością, jakby to nie miało większego znaczenia. Taki był jej zamysł, z taką myślą przecież go całowała, na Merlina! Ale nie cierpiała, kiedy ktoś zwracał to samo ostrze w jej stronę.
Dlaczego tak często musiała się mylić?
Kłykcie pobielały, kiedy drgnęła, odwracając głowę w jego stronę, rozchylając wargi ni to do powiedzenia czegoś ni to do pocałunku. Raz jeszcze przytrzymały ją niewidzialne ręce, nie pozwalając pochylić się do przodu. Jej całe ciało protestowało.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Obserwator, właśnie tę rolę przyjął na siebie przed laty, sam właściwie nie wiedząc dlaczego. Mowa jest srebrem, milczenie złotem - nigdy nie lubił tego tandetnego frazesu, a jednak z jakiś powodów wysoce cenił sobie nieprzerywanie ciszy zbędnym hałasem pustych słów, ponad generowanie bodźców stawiając ich odbieranie. Niemal bezustannie oddychał informacjami, absorbując je z powietrza nabieranego do płuc, skąd odpowiednio przetworzone trafiały do prywatnego archiwum jego pamięci, by wydech był już niczym innym, jak obłokiem mieszaniny azotu, tlenu i dwutlenku węgla. Nie lubił się dzielić bez ograniczeń, zdecydowanie bardziej wolał wydzielać niewielkie części posiadanej wiedzy, obracając w palcach samozwańczą władzę w kwestii zatajania pewnych odkładanych na dogodniejszy termin faktów.
- Czy mordercze treningi quidditcha nie nauczyły cię odcinania od siebie zmęczenia, bólu mięśni i stawów? Skąd pomysł, że można tak postąpić tylko z czysto fizycznymi impulsami? - drążył dalej temat, rzucając w próżnię obrazoburczą możliwość, że rzeczywistość mogła odbiegać od wizji Seliny. A może po prostu nie chciał przyjąć do wiadomości tego, że swoje przekonania opierał na błędnych podstawach? Wolał swoją wersję - wersję, w której stan absolutnego zobojętnienia na bezsensowne chemiczne substancje domagające się reakcji organizmu był stanem idealnym. Stosował się do zasady kierującej tą wersją tak często, jak tylko to było możliwe i wychodziło mu to coraz lepiej. Zabójczą praktyką były wydarzenia minionych czterdziestu ośmiu godzin. Nic już nigdy nie będzie takie samo jak przedtem.
Pełne usta Avery’ego wykrzywiły się w dziwnym grymasie, wyrażającym ni to rozbawienie, ni rozczarowanie. Pierwszy z tematów, który prawdziwie przykuł jego uwagę do tego stopnia, że aż dźwignął z miejsca swoje dziwnie ociężałe, niemalże skamieniałe ciało, został spacyfikowany równie szybko, jak wypłynął, lecz wbrew pozorom i wbrew temu, co najwyraźniej sądziła Lovegood, uniknięcie odpowiedzi mówiło równie wiele, co jej udzielenie - lub nawet jeszcze więcej. Dziwny błysk mignął w stalowoszarych tęczówkach, zupełnie jakby w myślach dopasowywał siedzącą tuż obok kobietę do swojej miarki i zadziwiał się wynikami pomiarów, gdy Selina na przemian rosła i malała w jego oczach.
- Czyli jednak słabość - stwierdził lekkim tonem, zapijając tę myśl kolejnym łykiem trunku. - Jesteś zbyt dumna, by nie przyznać się do swojej siły - wyklarował z niezbitą pewnością swój tok rozumowania, przez parę chwil kołysząc butelką na boki, by przyglądać się resztkom bursztynowej zawartości omywającej miękko szklane ścianki. Chwilowo ta właśnie czynność wydawała się być bardziej interesującym studium obserwacji niż cienie przemykające przez twarz jego towarzyszki, toczącej wewnętrzną walkę, której nie mogła wygrać, skoro walczyła sama ze sobą. W oderwaniu od wszelkich stereotypowych przypuszczeń, jej odpowiedź wcale nie zetknęłaby się z oceną czy krytyką, nie ze strony tego, którego priorytety były zupełnie przewrócone w porównaniu do ogółu społeczeństwa. Nie miał interesu w udowadnianiu za wszelką cenę, że to, co było uważane za mocną stronę, było mocne tylko pozornie, a domniemana integralność była dziurawa niczym sito.
Chociaż brak reakcji bił z jego spojrzenia, bierność nie znalazła odwzorowania w jego czynach. Czy Selina nie zauważyła tej różnicy? Czy nie potrafiła rozgraniczyć emocjonalności od fizyczności? Szkoda, wielka szkoda. Przez chwilę się zawahał, tkwiąc w miejscu w bezruchu, jakby próbował znaleźć logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, co graniczyło z cudem, gdy w jego głowie coraz bardziej ochoczo panoszyła się błoga pustka. Drgnął gwałtownie, pchnięty przez nią zaskakująco silnie. Było w niej coś, coś, co go przyciągało może nie w oczywisty, magnetyczny sposób, lecz wciąż sprawiało, że zwrócił twarz w jej stronę i mimowolnie prześlizgując się spojrzeniem po jej wygiętych w złości ustach, nieznacznie się pochylił w jej kierunku. To wciąż jednak było za mało, by zmniejszyć dzielący ich dystans ponownie do zera. Uśmiechnął się krótko, może wręcz odrobinę kwaśno. Sam już nie wiedział, czego oczekiwał. Czy oczekiwał czegokolwiek. Kolejny cios, który ledwie czuł, spadł na jego tors, lecz tym razem pochwycił nadgarstek atakującej go dłoni i stanowczo zacisnął dookoła niego palce, przerywając moment ekspresji. Zmarszczył brwi w konsternacji, jakby dopiero teraz pojął, że zmienność Lovegood dotyczy czegoś więcej niż tylko tego spotkania i wybiega poza granice tego wieczoru. A może po prostu ambitnie deliberował nad tym, czy powinni domówić kolejną butelkę Ognistej, kto wie.
- To w zasadzie całkiem proste - odrobina znieczulenia i rozczarowania, odrobina wypracowanych mechanizmów obronnych i twardej skóry i wisienka w postaci przekonania, że tak jest lepiej. Wbił spojrzenie w jej profil, pomimo ogólnego zamroczenia, po raz pierwszy dostrzegając w jej ostrych rysach jakieś nieoczywiste piękno. Może wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej w odmiennych okolicznościach, może faktycznie jasnowłosa byłaby w stanie od niechcenia rozbudzić w nim coś innego niż odrętwienie pozostałe po dopalającej się stopniowo złości, która bezkompromisowo objęła każdą komórkę jego ciała. W chwili obecnej jednak nie mógł jej zaproponować niczego ponad pustkę, która w jego myślach była podzielna. Wyciągnął rękę przed siebie, by dziwnie delikatnie, acz zdecydowanie ująć w palce jej podbródek i zwrócić jej twarz ku sobie. - Mogę ci pokazać - oznajmił ostatecznie przyciszonym głosem, a propozycja pokazania wyraźnej granicy pomiędzy ciałem i uczuciem, pomiędzy pasją i oddaniem, pomiędzy sacrum i profanum brzmiała logicznie chyba tylko w jego uszach. Nie cofnął dłoni, zamiast tego przesuwając kciukiem po jej zarumienionym od frustracji policzku w oczekiwaniu na odpowiedź. Werbalną czy nie, kwestia interpretacji.
- Czy mordercze treningi quidditcha nie nauczyły cię odcinania od siebie zmęczenia, bólu mięśni i stawów? Skąd pomysł, że można tak postąpić tylko z czysto fizycznymi impulsami? - drążył dalej temat, rzucając w próżnię obrazoburczą możliwość, że rzeczywistość mogła odbiegać od wizji Seliny. A może po prostu nie chciał przyjąć do wiadomości tego, że swoje przekonania opierał na błędnych podstawach? Wolał swoją wersję - wersję, w której stan absolutnego zobojętnienia na bezsensowne chemiczne substancje domagające się reakcji organizmu był stanem idealnym. Stosował się do zasady kierującej tą wersją tak często, jak tylko to było możliwe i wychodziło mu to coraz lepiej. Zabójczą praktyką były wydarzenia minionych czterdziestu ośmiu godzin. Nic już nigdy nie będzie takie samo jak przedtem.
Pełne usta Avery’ego wykrzywiły się w dziwnym grymasie, wyrażającym ni to rozbawienie, ni rozczarowanie. Pierwszy z tematów, który prawdziwie przykuł jego uwagę do tego stopnia, że aż dźwignął z miejsca swoje dziwnie ociężałe, niemalże skamieniałe ciało, został spacyfikowany równie szybko, jak wypłynął, lecz wbrew pozorom i wbrew temu, co najwyraźniej sądziła Lovegood, uniknięcie odpowiedzi mówiło równie wiele, co jej udzielenie - lub nawet jeszcze więcej. Dziwny błysk mignął w stalowoszarych tęczówkach, zupełnie jakby w myślach dopasowywał siedzącą tuż obok kobietę do swojej miarki i zadziwiał się wynikami pomiarów, gdy Selina na przemian rosła i malała w jego oczach.
- Czyli jednak słabość - stwierdził lekkim tonem, zapijając tę myśl kolejnym łykiem trunku. - Jesteś zbyt dumna, by nie przyznać się do swojej siły - wyklarował z niezbitą pewnością swój tok rozumowania, przez parę chwil kołysząc butelką na boki, by przyglądać się resztkom bursztynowej zawartości omywającej miękko szklane ścianki. Chwilowo ta właśnie czynność wydawała się być bardziej interesującym studium obserwacji niż cienie przemykające przez twarz jego towarzyszki, toczącej wewnętrzną walkę, której nie mogła wygrać, skoro walczyła sama ze sobą. W oderwaniu od wszelkich stereotypowych przypuszczeń, jej odpowiedź wcale nie zetknęłaby się z oceną czy krytyką, nie ze strony tego, którego priorytety były zupełnie przewrócone w porównaniu do ogółu społeczeństwa. Nie miał interesu w udowadnianiu za wszelką cenę, że to, co było uważane za mocną stronę, było mocne tylko pozornie, a domniemana integralność była dziurawa niczym sito.
Chociaż brak reakcji bił z jego spojrzenia, bierność nie znalazła odwzorowania w jego czynach. Czy Selina nie zauważyła tej różnicy? Czy nie potrafiła rozgraniczyć emocjonalności od fizyczności? Szkoda, wielka szkoda. Przez chwilę się zawahał, tkwiąc w miejscu w bezruchu, jakby próbował znaleźć logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, co graniczyło z cudem, gdy w jego głowie coraz bardziej ochoczo panoszyła się błoga pustka. Drgnął gwałtownie, pchnięty przez nią zaskakująco silnie. Było w niej coś, coś, co go przyciągało może nie w oczywisty, magnetyczny sposób, lecz wciąż sprawiało, że zwrócił twarz w jej stronę i mimowolnie prześlizgując się spojrzeniem po jej wygiętych w złości ustach, nieznacznie się pochylił w jej kierunku. To wciąż jednak było za mało, by zmniejszyć dzielący ich dystans ponownie do zera. Uśmiechnął się krótko, może wręcz odrobinę kwaśno. Sam już nie wiedział, czego oczekiwał. Czy oczekiwał czegokolwiek. Kolejny cios, który ledwie czuł, spadł na jego tors, lecz tym razem pochwycił nadgarstek atakującej go dłoni i stanowczo zacisnął dookoła niego palce, przerywając moment ekspresji. Zmarszczył brwi w konsternacji, jakby dopiero teraz pojął, że zmienność Lovegood dotyczy czegoś więcej niż tylko tego spotkania i wybiega poza granice tego wieczoru. A może po prostu ambitnie deliberował nad tym, czy powinni domówić kolejną butelkę Ognistej, kto wie.
- To w zasadzie całkiem proste - odrobina znieczulenia i rozczarowania, odrobina wypracowanych mechanizmów obronnych i twardej skóry i wisienka w postaci przekonania, że tak jest lepiej. Wbił spojrzenie w jej profil, pomimo ogólnego zamroczenia, po raz pierwszy dostrzegając w jej ostrych rysach jakieś nieoczywiste piękno. Może wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej w odmiennych okolicznościach, może faktycznie jasnowłosa byłaby w stanie od niechcenia rozbudzić w nim coś innego niż odrętwienie pozostałe po dopalającej się stopniowo złości, która bezkompromisowo objęła każdą komórkę jego ciała. W chwili obecnej jednak nie mógł jej zaproponować niczego ponad pustkę, która w jego myślach była podzielna. Wyciągnął rękę przed siebie, by dziwnie delikatnie, acz zdecydowanie ująć w palce jej podbródek i zwrócić jej twarz ku sobie. - Mogę ci pokazać - oznajmił ostatecznie przyciszonym głosem, a propozycja pokazania wyraźnej granicy pomiędzy ciałem i uczuciem, pomiędzy pasją i oddaniem, pomiędzy sacrum i profanum brzmiała logicznie chyba tylko w jego uszach. Nie cofnął dłoni, zamiast tego przesuwając kciukiem po jej zarumienionym od frustracji policzku w oczekiwaniu na odpowiedź. Werbalną czy nie, kwestia interpretacji.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Zamglony umysł nigdy nie podpowiadał niczego, co kończyło się dobrze. Na pewno nie w jego przypadku. Był nalanym mężczyzną o nieproporcjonalnej posturze i spojrzeniu, które - nawet pijane - potrafiło przyciągnąć kłopoty. A dziś chciał przecież tylko się upić i zapomnieć o kolejnej porażce...tylko po to, by sięgnąć po kolejną. Karty mu nie sprzyjały i nawet doczepiona do wytartego paska - królicza łapka - zdawał się tylko kpić z jego poczynań. Przynajmniej do czasu, gdy kątem oka dostrzegł (albo przez pijańskie lustro niedowierzania), że jego pokerowy przeciwnik od dłuższego czasu...oszukiwał. I zdawało się, że tylko on - stary Olgierd poznał powód ciągłego (dzisiejszego) nieszczęścia. Na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia i gruba zmarszczka, goszcząca na spoconym czole, niby granica. A otępiony alkoholem umysł - uznał, że oto nadeszła chwila zapłaty, kumulując cała nagromadzoną złość na kanciarzu. I zanim, jakakolwiek racjonalna myśl dotarła do przepalonych komórek nerwowych i zasnutych alkoholową mgłą myśli - podniósł nieco zbyt gwałtownie rękę, trzymaną do tej pory nisko na kolanie. ta - z impetem trafiła w brzeg stolika, by całkiem spektakularnie zachwiać, potem (przeciążonego grawitacją) przewrócić na podłogę.
I w ciągu kilku sekund nastąpiła fala postępujących po sobie zdarzeń, tworzących ogólny, rozprzestrzeniający się chaos. Mężczyźni przy stoliku, do tej pory zajęci grą, nagle otrzeźwieni, w pierwszym, instynktownym odruchu szukali zagrożenia. Jeden z młodszych, wychylił się ostro do tyłu, chcąc uniknąć zgniecenia i ramieniem, zamaszystym ciosem uderzył jednego z gości za sobą. Impuls wystarczający, by poszkodowany odwrócił się i z sierpowym rzucić się na kolejnego, wylewając przy okazji alkohol z okolicznego stołka. Fala kolejnych pchnięć, uderzeń i coraz większych przekleństw, dotarła także i do trwającej w oddaleniu pary - Perseusa i Seliny. Jeden z kufli, który stał się bronią ręczną jednego z rozjuszonych graczy, niesymetrycznym łukiem powędrował w stronę quidditchowej gwiazdy, uderzając ją w plecy, rozchlapując przy okazji część naczyniowej zawartości. Robiło się zdecydowanie za głośno i tłoczno, podnosząc do pionu kolejnych walczących. kanciarz tymczasem, wystarczająco zwinnie umykając pierwszy ciosom, przesuwał się w stronę wyjścia. Zatrzymał się dopiero przy szlachcicu, który akuratnie tarasował mu ścieżkę ucieczki - Zejdź pan szybciej z drogi - warknął niechlujnie, nie zwracając absolutnie uwagi na stojącą i poszkodowaną własnie - Selinę.
I w ciągu kilku sekund nastąpiła fala postępujących po sobie zdarzeń, tworzących ogólny, rozprzestrzeniający się chaos. Mężczyźni przy stoliku, do tej pory zajęci grą, nagle otrzeźwieni, w pierwszym, instynktownym odruchu szukali zagrożenia. Jeden z młodszych, wychylił się ostro do tyłu, chcąc uniknąć zgniecenia i ramieniem, zamaszystym ciosem uderzył jednego z gości za sobą. Impuls wystarczający, by poszkodowany odwrócił się i z sierpowym rzucić się na kolejnego, wylewając przy okazji alkohol z okolicznego stołka. Fala kolejnych pchnięć, uderzeń i coraz większych przekleństw, dotarła także i do trwającej w oddaleniu pary - Perseusa i Seliny. Jeden z kufli, który stał się bronią ręczną jednego z rozjuszonych graczy, niesymetrycznym łukiem powędrował w stronę quidditchowej gwiazdy, uderzając ją w plecy, rozchlapując przy okazji część naczyniowej zawartości. Robiło się zdecydowanie za głośno i tłoczno, podnosząc do pionu kolejnych walczących. kanciarz tymczasem, wystarczająco zwinnie umykając pierwszy ciosom, przesuwał się w stronę wyjścia. Zatrzymał się dopiero przy szlachcicu, który akuratnie tarasował mu ścieżkę ucieczki - Zejdź pan szybciej z drogi - warknął niechlujnie, nie zwracając absolutnie uwagi na stojącą i poszkodowaną własnie - Selinę.
I show not your face but your heart's desire
Nie zwracajcie na nas uwagi, my tu tylko podkładamy fajerwerki!
Święto błaznów. 01.04.1956r, godzina 05.20
Trzeba się spieszyć, noc się kończy, już właściwie wstał poranek. Tu się zaczęło i tu się skończy. Część roboty była gotowa, część fajerwerków ukryli kiedy byli tu na piwie kilka godzin temu, wtedy jednak robotę zostawili na do skończenia później, żeby nie wyglądać dziwnie tak krzątając się dookoła. Ale teraz mogli wrócić, już tylko pijaki śpiące na stołach, czy inne zniszczone jednostki były widoczne dookoła, a i ci pewnie niebawem zostaną wyproszeni, bo toć pub trzeba wysprzątać, pracownicy muszą się zmienić.
Tak więc teraz, korzystając z ogarniającej to miejsce porannej blazy weszli cicho, jeden zamówił piwo obiecując, że piją jedno i wychodzą, choć podająca je pracownica i tak nie wyglądała na zachwyconą, potem weszli wgłąb sali. Nikt uwagi na nich nie zwracał, więc Bertie stuknął swoim kuflem w Titusowy i wziął kilka łyków, zanim wrócił do rozprowadzania towaru. Raz on, raz Titus, w różne miejsca, czasem przy pomocy zaklęć. Upychać i chować tak, żeby nikt ich przed czasem nie znalazł.
I kiedy było gotowe, punkt szósta dopili swoje kufle i zmęczeni, ale usatysfakcjonowani wykonanym obowiązkiem opuścili to miejsce z szerokimi uśmiechami. Titus za dwie godziny zacznie pracę, dla Bertiego dzień ten będzie za to cudownie długi!
A tutaj? Cóż tutaj dokładnie o północy fajerwerki dyskretnie zapalone przez jednego z nich, lub podstawioną osobę zaczną się ruszać, wypełnią pomieszczenie kolorowym światłem, pewnie kilka osób porządnie nastraszą, po czym wylecą za okno, by oświetlić niebo pięknym napisem "Wesołego święta błaznów!".
To będzie wspaniała kulminacja tego dnia. Tak, Bertie na pewno tu wtedy będzie.
Święto błaznów. 01.04.1956r, godzina 05.20
Trzeba się spieszyć, noc się kończy, już właściwie wstał poranek. Tu się zaczęło i tu się skończy. Część roboty była gotowa, część fajerwerków ukryli kiedy byli tu na piwie kilka godzin temu, wtedy jednak robotę zostawili na do skończenia później, żeby nie wyglądać dziwnie tak krzątając się dookoła. Ale teraz mogli wrócić, już tylko pijaki śpiące na stołach, czy inne zniszczone jednostki były widoczne dookoła, a i ci pewnie niebawem zostaną wyproszeni, bo toć pub trzeba wysprzątać, pracownicy muszą się zmienić.
Tak więc teraz, korzystając z ogarniającej to miejsce porannej blazy weszli cicho, jeden zamówił piwo obiecując, że piją jedno i wychodzą, choć podająca je pracownica i tak nie wyglądała na zachwyconą, potem weszli wgłąb sali. Nikt uwagi na nich nie zwracał, więc Bertie stuknął swoim kuflem w Titusowy i wziął kilka łyków, zanim wrócił do rozprowadzania towaru. Raz on, raz Titus, w różne miejsca, czasem przy pomocy zaklęć. Upychać i chować tak, żeby nikt ich przed czasem nie znalazł.
I kiedy było gotowe, punkt szósta dopili swoje kufle i zmęczeni, ale usatysfakcjonowani wykonanym obowiązkiem opuścili to miejsce z szerokimi uśmiechami. Titus za dwie godziny zacznie pracę, dla Bertiego dzień ten będzie za to cudownie długi!
A tutaj? Cóż tutaj dokładnie o północy fajerwerki dyskretnie zapalone przez jednego z nich, lub podstawioną osobę zaczną się ruszać, wypełnią pomieszczenie kolorowym światłem, pewnie kilka osób porządnie nastraszą, po czym wylecą za okno, by oświetlić niebo pięknym napisem "Wesołego święta błaznów!".
To będzie wspaniała kulminacja tego dnia. Tak, Bertie na pewno tu wtedy będzie.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pokaz sztucznych ogni w Wypatroszonym Zającu miał być zwieńczeniem całego dzisiejszego dnia i choć to tam zaczęli, końcówka miała nastąpić wraz z wybiciem północy, choć oczywiście przygotowywali się do tego najdłużej! Titus już kilka dni temu zakupił świeży zestaw doktora Filibustera (jak zawsze niezawodny!) i cieszył się niesamowicie, że będzie mógł z niego skorzystać.
Było już po piątej kiedy wrócili do pubu i choć kelnerka nie była zbyt zadowolona kiedy poprosili o piwo, to ostatecznie udało się ją przekonać. Mogli wypić za tę ciężką noc, choć nie czas jeszcze spocząć na laurach. Titus trochę się włóczył po głównej izbie - a to szukał odpowiedniego stolika, a to szukał toalety, a to znowuż się włóczył trochę bez celu... W każdym razie poszło całkiem sprawnie i wszystkie fajerwerki wkrótce zostały upchane w najróżniejszych kątach przybytku. Stuknął się z Bottem kuflem, spijając ostatniego łyka i wreszcie wybiła szósta, a oni opuścili pub. W pracy to on będzie nieżywy!
/ztx2
Było już po piątej kiedy wrócili do pubu i choć kelnerka nie była zbyt zadowolona kiedy poprosili o piwo, to ostatecznie udało się ją przekonać. Mogli wypić za tę ciężką noc, choć nie czas jeszcze spocząć na laurach. Titus trochę się włóczył po głównej izbie - a to szukał odpowiedniego stolika, a to szukał toalety, a to znowuż się włóczył trochę bez celu... W każdym razie poszło całkiem sprawnie i wszystkie fajerwerki wkrótce zostały upchane w najróżniejszych kątach przybytku. Stuknął się z Bottem kuflem, spijając ostatniego łyka i wreszcie wybiła szósta, a oni opuścili pub. W pracy to on będzie nieżywy!
/ztx2
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
|2 marzec (no nic nie poradzę, wstawić muszę )
Nie miał jako tako określonej godziny otwarcia pubu. zależało to od tego, o której się tu zjawiał. Czasem siedział w "Zajączku" od rana, czasem przychodził późnym popołudniem, ale tak czy tak wieczorem zawsze można było uświadczyć otarte drzwi, palące się światło i podniesione głosy w tym dość sporym przytułku. Nie było to raczej miejsce przeznaczone dla przyjemniaczków. Od początku kiedy jeszcze John był klientem pubu, ten słynął z raczej nie krystalicznej renomy. To jednak nigdy mu nie przeszkadzało.Wręcz przeciwnie. Tworzyło to całkiem niezły klimat.
Dziś nie miał zbyt wielu spraw na głowie , więc praktycznie od przedpołudnia pub był czynny, choć za dnia klientów tam uświadczyć było dość trudno. Mężczyźnie nie pozostało nic innego jak przez ten czas trochę się poplątać i poudawać, że jednak jakąś pracę wykonuje. Przetarł stoliki, wymył kufle, zrobił sobie obiad w małej kuchni umiejscowionej na zapleczu, a później pojawiły się szumowiny. "Zając" to nieliczne, o ile nie jedyne miejsce poza Nokturnem gdzie takie typki spod ciemnej gwiazdy mogą znaleźć swój kąt. Pamiętał jeszcze czasy gdy on sam był dość nieciekawym gościem tego lokalu. To właśnie dzięki temu, że wymykał się po nocach z domu, by móc tu przyjść mógł teraz być jego właścicielem. Jego rozmyślenia przerwał dźwięk otwierających się drzwi, cichy pomruk witającego się gościa i chłodny podmuch wiatru. No to koniec przerwy. Lubił pracę barmana, choć bardziej do tego zawodu przypisałby słowo "terapeuta". Miał już trochę lat na karku, więc i niemałe doświadczenie. Plusem było też to, że barmanom z natury się ufa, a w szczególności po kilku głębszych. Tak więc już nie raz z tego powodu, a nawet pokusiłby się o stwierdzenie, że codziennie wysłuchiwał tych bardziej, bądź mniej ckliwych historyjek. Jedne były ciekawsze, za to słuchając tych drugich miał ochotę kogoś poważnie uszkodzić. Większość jego gości to mężczyźni, kobiety raczej powinny unikać tego typu miejsc, choć znajdą się i odważniejsze, które nie boją się bandy napalonych półgłówków. Na początku odbywało się to schematowo. Jakaś osobniczka płci pięknej przekraczała jego skromne progi, zaczynało się pogwizdywanie, następnie dwuznaczne uwagi, a na końcu nieraz dochodziło i do rękoczynów. A na to pozwolić nie mógł. W jego pubie kobiety traktuje się z szacunkiem w innym zaś wypadku dostaje się po mordzie i wylatuje się na zbity pysk. Zasada była prosta i już kilku jego byłych gości miało okazję się o tym gorzko przekonać. To nie było też tak, że traktował swoich klientów źle. Wręcz przeciwnie! Niektórzy byli nawet znośni, inni stali się tacy, bo mieli powody, a jeszcze inni byli jego dobrymi znajomymi. Ale nie może też sobie dać wejść na głowę i jego goście dobrze wiedzą gdzie postawione są granice.
Taki stan rzeczy odpowiadał i jemu i im. Oni są dobrzy dla niego, więc i on odpłaca im się tym samym. Proste.
Uniósł głowę zaciekawiony słysząc skrzypienie otwierających się drzwi. Imprezę czas zacząć. I faktycznie zaczęło się. Jego praca przepełniona była rutyną. Polewanie i roznoszenie alkoholu, polerowanie kufli, a nawet gotowanie, bo każdy stały klient "Zajączka" dobrze zdawał sobie sprawę, że wystarczy jedynie brodatego Johnnego poprosić, aby ten prócz serwowania drinków zapewnił komuś również i ciepły posiłek. Zawsze to samo i równie zawsze wykonywanie przez niego z cichą nutą satysfakcji. Lubił swoją pracę. Nigdy tego faktu nie ukrywał. I choć czasem rzeczywiście ta rutyna była uciążliwa, to nie zamieniłby ją na nic innego. Ale nawet ta rutyna musiała być od czasu do czasu przełamana. Tak też miało być dzisiaj. Od samego początku ta trójka mężczyzn siedzących w rogu zwróciła jego uwagę. zachowywali się głośno, byli wręcz denerwujący i uciążliwi, przez co zdecydowanie odznaczali się na tle raczej cichej dzisiejszego dnia klienteli. Dlatego też z lekkim niezadowoleniem zostawił na pastwę losu salę przepełnioną gośćmi musząc udać się na zaplecze po beczkę piwa. Gdyby jednak wiedział co miało się wydarzyć za moment nawet na sekundę nie odstąpiłby baru. Ale najwidoczniej nie wszystko dało się przewidzieć.
Wracając z zaplecza na sale początkowo nie zauważył niczego szczególnego. Zdążył wymienić beczki, a nawet tą pustą odnieść tam gdzie było jej miejsce by dopiero po dłuższej chwili zauważyć dość groteskowy widok. Zdarzało się dość często, że jego sowa zamiast do jego mieszkania przynosiła mu listy właśnie do pubu, gdyż to właśnie tu można było go nie rzadko uświadczyć.
Dlatego też jedno z okien było zawsze dla niej szeroko otwarte, ale jak widać jego sówka w pubie pełnym pijaczków nie miała być za dobrym pomysłem. Trójka dość głośno zachowujących się typków, którzy zwrócili wcześniej jego uwagę siedziało właśnie przy tym oknie wpatrując się idiotycznie w jakąś małą kulkę leżącą na parapecie. Sówkę, jego sówkę. Podszedł bliżej aby się upewnić się, czy na pewno wzrok go nie myli i stanął w półkroku przy stoliku znienawidzonych od dziś przez niego gości. Sówka ewidentnie nie oddychała, a stojący obok niej kieliszek pozwolił mu połączyć fakty.
-Czyście całkiem poszaleli kretyni?! -Wydarł się na całe gardło zwracając tym samym uwagę wszystkich gości na swojej osobie, co aktualnie mało go obchodziło. -Ta wóda całkiem wam mózgi wyprała?! - Zapytał retorycznie, bo raczej odpowiedz była jasna.
-Chciała pić...- Przez głos Johna przebił się ten należący do jednego z winowajców całego wydarzenia. Cały czerwony na twarzy złapał go za przód brudnej, starej koszuli, którą miał na sobie i przyciągnął jego bezwładne aktualnie ciało jak najbliżej siebie. -Swoją sowę też byś napoił takimi trunkami kretynie? -Zapytał nad wyraz spokojnie, choć każdy gość w pubie mógł bez dwóch zdań stwierdzić, że na tą chwilę Johnemu dość sporo brakowało do bycia spokojnym człowiekiem. A już szczególnie mógł zauważyć to klient, na którego koszuli coraz mocniej zaciskały się pięści właściciela pubu. Ostatecznie rozumiejąc, że z tymi pijaczkami i tak niczego nie wskóra nie przejmując się niczym odepchnął trzymanego mężczyznę, który nie mając już swojej podpory uległ sile grawitacji i z donośnym łoskotem upadł na podłogę. Z mordem w oczach spojrzał na jego towarzyszy wskazując im wszystkim ręką drzwi. Miał nadzieję, że ci szybko zrozumieją swoją sytuację i jeszcze szybciej się stąd ulotnią zanim Carter całkiem zostanie wyprowadzony z równowagi i poobija im te "śliczne" mordki. -Spieprzać mi stąd! Jeszcze raz się tu pojawicie, a dopilnuje byście tego gorzko pożałowali! - Krzyknął po raz ostatni błagając w myślach Merlina, by ci idioci posłużyli się tymi swoimi ostatnimi szarymi komórkami w głowie i już nigdy więcej się tu nie pojawili. Kumple pana z podłogi po dość długim jak na gust Johnego czasie otrząśli się i chwiejnym krokiem podeszli do swojego zmarnowanego kolegi pomagając mu podnieść się i stanąć na dwóch nogach, co do łatwych zadań w jego stanie nie należało. Zaraz później też całej trójki w pubie już nie było, a całe pomieszczenie ogarnęła głucha cisza. Przez chwilę wpatrywał się w drzwi, przez które jeszcze przed chwilą wyszli mordercy, aby następnie przenieść swój wzrok na małą sówkę leżącą na parapecie. Pokręcił zrezygnowany głową i udał się na zaplecze znajdując tam pusty karton, który ze sobą zabrał i ponownie wrócił na salę. Ostrożnie umieścił w nim biedne zwierze, a sam karton położył pod barem, aby gdy już będzie wychodził z pracy o nim nie zapomniał. Gdy tylko zwłoki sowy zniknęły z oczu jego klienteli ponownie w pubie rozbrzmiały odgłosy szkła i rozmów, a on sam jak nigdy nic znów wrócił do swoich obowiązków.
Na szczęście po tym incydencie reszta gości również dość szybko ulotniła się z pubu, a on zrezygnowany mógł zabrać się za sprzątanie tego całego bajzlu. Teraz będzie musiał znowu wydać dość sporo galeonów na sowę, ale tu nawet nie chodziło o pieniądze. Ta staruszka towarzyszyła mu już od dłuższego czasu i był święcie przekonany, że ta zakończy swój żywot spokojnie, śmiercią wywołaną wiekiem, a nie z powodu głupoty jego pijanych klientów, którzy nie odróżniają alkoholu od wody. Przynajmniej miała wesoło...
Westchnął ciężko zamykając drzwi wyjściowe "Zajączka" i poprawiając jednocześnie małe pudełko znajdujące się pod jego pachą. Na szczęście ten dzień już się skończył, a on może w spokoju wrócić do domu. Pozostaje jednak pytanie: Jak wytłumaczyć piętnastolatce, że banda obszczymurów zapiła na śmierć jego sowę?
Nie miał jako tako określonej godziny otwarcia pubu. zależało to od tego, o której się tu zjawiał. Czasem siedział w "Zajączku" od rana, czasem przychodził późnym popołudniem, ale tak czy tak wieczorem zawsze można było uświadczyć otarte drzwi, palące się światło i podniesione głosy w tym dość sporym przytułku. Nie było to raczej miejsce przeznaczone dla przyjemniaczków. Od początku kiedy jeszcze John był klientem pubu, ten słynął z raczej nie krystalicznej renomy. To jednak nigdy mu nie przeszkadzało.Wręcz przeciwnie. Tworzyło to całkiem niezły klimat.
Dziś nie miał zbyt wielu spraw na głowie , więc praktycznie od przedpołudnia pub był czynny, choć za dnia klientów tam uświadczyć było dość trudno. Mężczyźnie nie pozostało nic innego jak przez ten czas trochę się poplątać i poudawać, że jednak jakąś pracę wykonuje. Przetarł stoliki, wymył kufle, zrobił sobie obiad w małej kuchni umiejscowionej na zapleczu, a później pojawiły się szumowiny. "Zając" to nieliczne, o ile nie jedyne miejsce poza Nokturnem gdzie takie typki spod ciemnej gwiazdy mogą znaleźć swój kąt. Pamiętał jeszcze czasy gdy on sam był dość nieciekawym gościem tego lokalu. To właśnie dzięki temu, że wymykał się po nocach z domu, by móc tu przyjść mógł teraz być jego właścicielem. Jego rozmyślenia przerwał dźwięk otwierających się drzwi, cichy pomruk witającego się gościa i chłodny podmuch wiatru. No to koniec przerwy. Lubił pracę barmana, choć bardziej do tego zawodu przypisałby słowo "terapeuta". Miał już trochę lat na karku, więc i niemałe doświadczenie. Plusem było też to, że barmanom z natury się ufa, a w szczególności po kilku głębszych. Tak więc już nie raz z tego powodu, a nawet pokusiłby się o stwierdzenie, że codziennie wysłuchiwał tych bardziej, bądź mniej ckliwych historyjek. Jedne były ciekawsze, za to słuchając tych drugich miał ochotę kogoś poważnie uszkodzić. Większość jego gości to mężczyźni, kobiety raczej powinny unikać tego typu miejsc, choć znajdą się i odważniejsze, które nie boją się bandy napalonych półgłówków. Na początku odbywało się to schematowo. Jakaś osobniczka płci pięknej przekraczała jego skromne progi, zaczynało się pogwizdywanie, następnie dwuznaczne uwagi, a na końcu nieraz dochodziło i do rękoczynów. A na to pozwolić nie mógł. W jego pubie kobiety traktuje się z szacunkiem w innym zaś wypadku dostaje się po mordzie i wylatuje się na zbity pysk. Zasada była prosta i już kilku jego byłych gości miało okazję się o tym gorzko przekonać. To nie było też tak, że traktował swoich klientów źle. Wręcz przeciwnie! Niektórzy byli nawet znośni, inni stali się tacy, bo mieli powody, a jeszcze inni byli jego dobrymi znajomymi. Ale nie może też sobie dać wejść na głowę i jego goście dobrze wiedzą gdzie postawione są granice.
Taki stan rzeczy odpowiadał i jemu i im. Oni są dobrzy dla niego, więc i on odpłaca im się tym samym. Proste.
Uniósł głowę zaciekawiony słysząc skrzypienie otwierających się drzwi. Imprezę czas zacząć. I faktycznie zaczęło się. Jego praca przepełniona była rutyną. Polewanie i roznoszenie alkoholu, polerowanie kufli, a nawet gotowanie, bo każdy stały klient "Zajączka" dobrze zdawał sobie sprawę, że wystarczy jedynie brodatego Johnnego poprosić, aby ten prócz serwowania drinków zapewnił komuś również i ciepły posiłek. Zawsze to samo i równie zawsze wykonywanie przez niego z cichą nutą satysfakcji. Lubił swoją pracę. Nigdy tego faktu nie ukrywał. I choć czasem rzeczywiście ta rutyna była uciążliwa, to nie zamieniłby ją na nic innego. Ale nawet ta rutyna musiała być od czasu do czasu przełamana. Tak też miało być dzisiaj. Od samego początku ta trójka mężczyzn siedzących w rogu zwróciła jego uwagę. zachowywali się głośno, byli wręcz denerwujący i uciążliwi, przez co zdecydowanie odznaczali się na tle raczej cichej dzisiejszego dnia klienteli. Dlatego też z lekkim niezadowoleniem zostawił na pastwę losu salę przepełnioną gośćmi musząc udać się na zaplecze po beczkę piwa. Gdyby jednak wiedział co miało się wydarzyć za moment nawet na sekundę nie odstąpiłby baru. Ale najwidoczniej nie wszystko dało się przewidzieć.
Wracając z zaplecza na sale początkowo nie zauważył niczego szczególnego. Zdążył wymienić beczki, a nawet tą pustą odnieść tam gdzie było jej miejsce by dopiero po dłuższej chwili zauważyć dość groteskowy widok. Zdarzało się dość często, że jego sowa zamiast do jego mieszkania przynosiła mu listy właśnie do pubu, gdyż to właśnie tu można było go nie rzadko uświadczyć.
Dlatego też jedno z okien było zawsze dla niej szeroko otwarte, ale jak widać jego sówka w pubie pełnym pijaczków nie miała być za dobrym pomysłem. Trójka dość głośno zachowujących się typków, którzy zwrócili wcześniej jego uwagę siedziało właśnie przy tym oknie wpatrując się idiotycznie w jakąś małą kulkę leżącą na parapecie. Sówkę, jego sówkę. Podszedł bliżej aby się upewnić się, czy na pewno wzrok go nie myli i stanął w półkroku przy stoliku znienawidzonych od dziś przez niego gości. Sówka ewidentnie nie oddychała, a stojący obok niej kieliszek pozwolił mu połączyć fakty.
-Czyście całkiem poszaleli kretyni?! -Wydarł się na całe gardło zwracając tym samym uwagę wszystkich gości na swojej osobie, co aktualnie mało go obchodziło. -Ta wóda całkiem wam mózgi wyprała?! - Zapytał retorycznie, bo raczej odpowiedz była jasna.
-Chciała pić...- Przez głos Johna przebił się ten należący do jednego z winowajców całego wydarzenia. Cały czerwony na twarzy złapał go za przód brudnej, starej koszuli, którą miał na sobie i przyciągnął jego bezwładne aktualnie ciało jak najbliżej siebie. -Swoją sowę też byś napoił takimi trunkami kretynie? -Zapytał nad wyraz spokojnie, choć każdy gość w pubie mógł bez dwóch zdań stwierdzić, że na tą chwilę Johnemu dość sporo brakowało do bycia spokojnym człowiekiem. A już szczególnie mógł zauważyć to klient, na którego koszuli coraz mocniej zaciskały się pięści właściciela pubu. Ostatecznie rozumiejąc, że z tymi pijaczkami i tak niczego nie wskóra nie przejmując się niczym odepchnął trzymanego mężczyznę, który nie mając już swojej podpory uległ sile grawitacji i z donośnym łoskotem upadł na podłogę. Z mordem w oczach spojrzał na jego towarzyszy wskazując im wszystkim ręką drzwi. Miał nadzieję, że ci szybko zrozumieją swoją sytuację i jeszcze szybciej się stąd ulotnią zanim Carter całkiem zostanie wyprowadzony z równowagi i poobija im te "śliczne" mordki. -Spieprzać mi stąd! Jeszcze raz się tu pojawicie, a dopilnuje byście tego gorzko pożałowali! - Krzyknął po raz ostatni błagając w myślach Merlina, by ci idioci posłużyli się tymi swoimi ostatnimi szarymi komórkami w głowie i już nigdy więcej się tu nie pojawili. Kumple pana z podłogi po dość długim jak na gust Johnego czasie otrząśli się i chwiejnym krokiem podeszli do swojego zmarnowanego kolegi pomagając mu podnieść się i stanąć na dwóch nogach, co do łatwych zadań w jego stanie nie należało. Zaraz później też całej trójki w pubie już nie było, a całe pomieszczenie ogarnęła głucha cisza. Przez chwilę wpatrywał się w drzwi, przez które jeszcze przed chwilą wyszli mordercy, aby następnie przenieść swój wzrok na małą sówkę leżącą na parapecie. Pokręcił zrezygnowany głową i udał się na zaplecze znajdując tam pusty karton, który ze sobą zabrał i ponownie wrócił na salę. Ostrożnie umieścił w nim biedne zwierze, a sam karton położył pod barem, aby gdy już będzie wychodził z pracy o nim nie zapomniał. Gdy tylko zwłoki sowy zniknęły z oczu jego klienteli ponownie w pubie rozbrzmiały odgłosy szkła i rozmów, a on sam jak nigdy nic znów wrócił do swoich obowiązków.
Na szczęście po tym incydencie reszta gości również dość szybko ulotniła się z pubu, a on zrezygnowany mógł zabrać się za sprzątanie tego całego bajzlu. Teraz będzie musiał znowu wydać dość sporo galeonów na sowę, ale tu nawet nie chodziło o pieniądze. Ta staruszka towarzyszyła mu już od dłuższego czasu i był święcie przekonany, że ta zakończy swój żywot spokojnie, śmiercią wywołaną wiekiem, a nie z powodu głupoty jego pijanych klientów, którzy nie odróżniają alkoholu od wody. Przynajmniej miała wesoło...
Westchnął ciężko zamykając drzwi wyjściowe "Zajączka" i poprawiając jednocześnie małe pudełko znajdujące się pod jego pachą. Na szczęście ten dzień już się skończył, a on może w spokoju wrócić do domu. Pozostaje jednak pytanie: Jak wytłumaczyć piętnastolatce, że banda obszczymurów zapiła na śmierć jego sowę?
Gość
Gość
Pochłonięty sobie tylko wiadomymi sprawami - nietypowym zachowaniem Seliny, kuszącymi wizjami wspólnie spędzonego wieczoru przesuwania granic czy też własnymi rozmyślaniami? - początkowo nawet nie zauważył narastającego stopniowo zamieszania we wnętrzu pubu. Nic dziwnego, siedzieli w głębi obskurnego lokalu, oddzieleni od niegodnych gości gęstą zasłoną niezainteresowania i ignorancji, nie szukali interakcji ani z klubikiem hazardowym popijającym piwo z brudnych kufli, ani z szemranymi jegomościami cztery stoliki dalej. Alkohol czule mamił ich zmysły, trzymając ich w objęciach obojętności na otoczenie zewnętrzne tak długo, jak to tylko było możliwe - tak długo, aż zamieszanie nie dotarło bezpośrednio do nich. Perseus zamrugał gwałtownie, nie kryjąc konsternacji odmalowującej się coraz bogaciej na jego twarzy, gdy jeden ze stołów przewrócił się niczym kostka domina, grad czyichś ciosów rozmazał się w jego oczach do postaci cielistych, niewyraźnych smug, a całość, zamiast napawać go czymś na kształt niepokoju, wywoływała najzwyczajniejsze na świecie obrzydzenie. Oto jego plany były krzyżowane po raz kolejny, gdy atmosfera nie z jego winy dosłownie się psuła.
- Powinniśmy wyjść. Wypatroszony zając czy nie, nie jest zbyt przyjazny - odezwał się do Seliny mniej więcej rzeczowo nim apokalipsa rozpętała się na dobre, jednak nim doczekał się jakiejkolwiek reakcji, potwierdzenia czy negacji z jej strony, wydarzenia potoczyły się dalej, kaskadowo. Ciśnięty kufel uderzył prosto w plecy Lovegood, a jego zawartość ochlapała sowicie nie tylko jej plecy, ale i siedzącego naprzeciwko niej Avery’ego, który skrzywił się z obrzydzeniem - nienawidził piwa, najbardziej plebejskiego ze wszystkich możliwych trunków. Momentalnie podniósł się z miejsca, może nieznacznie chwiejąc się przy tym na nogach, lecz to nie miało znaczenia. Począł strzepywać z siebie śmierdzące krople chmielowego trunku, jakby naiwnie liczył na to, że zdąży nim te wsiąkną w szlachetny materiał jego szaty, lecz wtem tuż przed jego nosem zatrzymał się wyjątkowo spretensjonowany osobnik, niechybnie prowodyr całej jatki. - Przez pana moja towarzyszka została poszkodowana, ani myślę pana przepuszczać, dopóki jej pan nie przeprosi - burknął w odpowiedzi, groźnie łypiąc na niego okiem. Obudził się w nim prawdziwy rycerz, walczący o honor zalanej piwem Seliny - a może po prostu w pijanym widzie odkrył w sobie duszę awanturnika, który nie miał zamiaru nikomu ustępować. Wszystko możliwe.
- Powinniśmy wyjść. Wypatroszony zając czy nie, nie jest zbyt przyjazny - odezwał się do Seliny mniej więcej rzeczowo nim apokalipsa rozpętała się na dobre, jednak nim doczekał się jakiejkolwiek reakcji, potwierdzenia czy negacji z jej strony, wydarzenia potoczyły się dalej, kaskadowo. Ciśnięty kufel uderzył prosto w plecy Lovegood, a jego zawartość ochlapała sowicie nie tylko jej plecy, ale i siedzącego naprzeciwko niej Avery’ego, który skrzywił się z obrzydzeniem - nienawidził piwa, najbardziej plebejskiego ze wszystkich możliwych trunków. Momentalnie podniósł się z miejsca, może nieznacznie chwiejąc się przy tym na nogach, lecz to nie miało znaczenia. Począł strzepywać z siebie śmierdzące krople chmielowego trunku, jakby naiwnie liczył na to, że zdąży nim te wsiąkną w szlachetny materiał jego szaty, lecz wtem tuż przed jego nosem zatrzymał się wyjątkowo spretensjonowany osobnik, niechybnie prowodyr całej jatki. - Przez pana moja towarzyszka została poszkodowana, ani myślę pana przepuszczać, dopóki jej pan nie przeprosi - burknął w odpowiedzi, groźnie łypiąc na niego okiem. Obudził się w nim prawdziwy rycerz, walczący o honor zalanej piwem Seliny - a może po prostu w pijanym widzie odkrył w sobie duszę awanturnika, który nie miał zamiaru nikomu ustępować. Wszystko możliwe.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Sztuka manipulacji i wybiórczości nie była dziedziną, która znana była tylko i wyłącznie Perseusowi Averemu, ale także innym istotom na tej planecie - oczywiście wprawa, umiejętność i talent poświęcany tym szczególnym atrybutom różniły się zależnie od osobnika, ale sama zainteresowana zawsze uważała się za osobę, której te dwie rzeczy wychodzą nienagannie. A przynajmniej tak długo, jak nie pomyli się w ocenie przeciwnika.
Zbliżyła się do niego, zmniejszając odległość, jakby chciała dodać sobie dodatkowego autorytetu przez jego poczucie dyskomfortu, że wchodzi w jego strefę osobistą.-Bo pozwala na to tylko poczucie adrenaliny, a nie zimna kalkulacja i racjonalna decyzja ze strony mózgu, że tak byłoby najlepiej postąpić w tym momencie.-odezwała się, wybuchając śmiechem, że jej towarzysz mógł być taki niedomyślny, pomijając najważniejszy element. Nawet najczystsze impulsy były wykonywane przez skomplikowane mechanizmy miast naszych świadomych decyzji. Wszystko miało swoje źródło w strefie, do której nie mieliśmy nawet świadomego dostępu. I nawet Selina, przekonana o swojej doskonałości i nieomylności, ta perfekcja stąpająca po tej brudnej ziemi, nawet ona miała przebłyski myśli, że nie nad wszystkim ma kontrolę. Bo mimo jej silnej woli, mimo nagminnego wmawiania sobie kłamstw i powtarzania ich po stokroć, mimo najszczerszej chęci wyzbycia się pewnych emocji, było to zupełnie niemożliwe. Mogła tylko zarzucić na nie warstwę innych i mieć nadzieję, że to wystarczy.-To cię w końcu dopadnie, Avery. Nie unikniesz tego. I mam nadzieję, że będzie boleć, bo wkurwiasz mnie ze swoim przekonaniem o tym, że wszystko wiesz najlepiej.-zaczęła spokojnym tonem, patrząc na niego z jakąś nieprzeniknioną mądrością, jakby w jednej sekundzie była starsza o 10 lat i w końcu dojrzała do swojego wieku, by w końcu przekuć to wszystko na syk i emancypację złości, kładąc mu dłoń na klatce piersiowej i odpychając, by ponownie zanurzył się w swoim oparciu.
-Nie.-zaprzeczyła od razu, podnosząc głos, nie patrząc na niego, tylko w martwy punkt, a kąciki ust uniosły się w jakimś szaleńczym wyrazie.-Nie.-powtórzyła ciszej, spoglądając w końcu na niego, jakby zawstydzona swoją gwałtowną reakcją.-To jest siła.-potwierdziła spokojnie, wpatrując się w stalowe tęczówki bez choćby pojedynczego tknięcia.-Po prostu nie jestem z niej dumna.-dokończyła, mrużąc lekko oczy. To nie miało za wiele sensu.-Nie w tym momencie.-wymamrotała niewyraźnie, rzucając zdania, które bardziej zdawały się układać coś w jej głowie, a nie w jego - jakby na głos dochodziła do pewnych wniosków, nie wypowiadając ich jednak wszystkich na forum. Zmarszczyła lekko czoło, zastanawiając się.-Ale bez tego byłabym słaba, rozumiesz?-zmrużyła oczy, patrząc na niego uważnie.-I nie potrafię inaczej.-dodała, wzruszając ramionami, odkrywając przed nim każdą z kart, jakby to oskarżenie o słabość sprowokowało ją na tyle, że na siłę musiała udowodnić, że jest inaczej, przy okazji podając argument, dla którego wcześniej wypowiedziała się tak nieprecyzyjnie na ten temat.
Starcie dwóch tytanów, a może raczej doszłych-niedoszłych kochanków zajęło ją na tyle, że nie zwracała uwagi na otoczenie. Tańczyła w niej irytacja i poczucie bezsilności, a także swego rodzaju rozczarowanie i wstyd - poszukiwała tego, czego szukała w złej osobie i wystawiła się na tak wielkie rozczarowanie, własnoręcznie pchając się w objęcia zawodu. Kwaśny uśmiech tylko mocniej wykrzywił jej własną twarz, na której krzyżowała się już chyba każda istniejąca emocja. Usta zacisnęły się wąsko, kiedy jej dłoń została unieruchomiona, choć nie podejmowała już dalej walki, poddając się na moment temu zawieszeniu broni. Prychnęła z niezadowoleniem, odwracając się do niego profilem, kiedy uraczył ją tak prozaiczną odpowiedzią, by chwilę potem wstrzymać oddech, gdy jej podbródek tknął delikatny dotyk, a uszy rozpieściła niemalże czuła, choć tak kompletnie pozbawiona uczucia propozycja.
Była w tym momencie tak zdesperowana, a jednocześnie absolutnie przekonana o tym, że nie odnajdzie w nim tego, czego szukała, że jej naiwność na zasadzie możliwości balansowania na obiecanej granicy walczyła z bolesnym, bezlitosnym rozsądkiem. Zanim jednak szala zdołała się przechylić na którąkolwiek ze stron, dech odebrała jej kompletnie inna, niespodziewana sensacja. Otworzyła usta, poszukując wyrwanego z płuc oddechu pod wpływem uderzenia, a ciało przejął szok, niezdolny do dokładnego zlokalizowania źródła bólu i rejestracji faktu, o kompletnym przemoczeniu drogocennego płaszcza. Wstała, zanim zdołała o tym pomyśleć. W głowie jej buzowało, a w uszach słyszała otumaniający pisk, niezdolna do percepcji otoczenia w jakiejkolwiek krasie. Musiało minąć kilka, może kilkanaście sekund zanim poruszyła zdrętwiałymi mięśniami i wzięła bolesny wdech.
Wściekłość zalała ją w całości, a różdżka znalazła się w jej dłoni zanim zdołała pomyśleć.
-Aeris.-wypowiedziała inkantację przez zaciśnięte zęby, ignorując efekty, jakie mogło wywołać to zaklęcie w zamkniętym pomieszczeniu. Oby jej pijany umysł i oszołomienie nie przeszkodziły jej w małej zemście.-Wychodzimy.-zgodziła się, niezależnie od wyniku rzuconego czaru, gotowa do teleportacji na zewnątrz.
edit: A kiedy ludzie już poznali siłę gniewu Seliny Lovegood, aportowała się z cichym trzaskiem, licząc na to, że Avery nie będzie głupi i zrobi to samo.
/zt x2
Zbliżyła się do niego, zmniejszając odległość, jakby chciała dodać sobie dodatkowego autorytetu przez jego poczucie dyskomfortu, że wchodzi w jego strefę osobistą.-Bo pozwala na to tylko poczucie adrenaliny, a nie zimna kalkulacja i racjonalna decyzja ze strony mózgu, że tak byłoby najlepiej postąpić w tym momencie.-odezwała się, wybuchając śmiechem, że jej towarzysz mógł być taki niedomyślny, pomijając najważniejszy element. Nawet najczystsze impulsy były wykonywane przez skomplikowane mechanizmy miast naszych świadomych decyzji. Wszystko miało swoje źródło w strefie, do której nie mieliśmy nawet świadomego dostępu. I nawet Selina, przekonana o swojej doskonałości i nieomylności, ta perfekcja stąpająca po tej brudnej ziemi, nawet ona miała przebłyski myśli, że nie nad wszystkim ma kontrolę. Bo mimo jej silnej woli, mimo nagminnego wmawiania sobie kłamstw i powtarzania ich po stokroć, mimo najszczerszej chęci wyzbycia się pewnych emocji, było to zupełnie niemożliwe. Mogła tylko zarzucić na nie warstwę innych i mieć nadzieję, że to wystarczy.-To cię w końcu dopadnie, Avery. Nie unikniesz tego. I mam nadzieję, że będzie boleć, bo wkurwiasz mnie ze swoim przekonaniem o tym, że wszystko wiesz najlepiej.-zaczęła spokojnym tonem, patrząc na niego z jakąś nieprzeniknioną mądrością, jakby w jednej sekundzie była starsza o 10 lat i w końcu dojrzała do swojego wieku, by w końcu przekuć to wszystko na syk i emancypację złości, kładąc mu dłoń na klatce piersiowej i odpychając, by ponownie zanurzył się w swoim oparciu.
-Nie.-zaprzeczyła od razu, podnosząc głos, nie patrząc na niego, tylko w martwy punkt, a kąciki ust uniosły się w jakimś szaleńczym wyrazie.-Nie.-powtórzyła ciszej, spoglądając w końcu na niego, jakby zawstydzona swoją gwałtowną reakcją.-To jest siła.-potwierdziła spokojnie, wpatrując się w stalowe tęczówki bez choćby pojedynczego tknięcia.-Po prostu nie jestem z niej dumna.-dokończyła, mrużąc lekko oczy. To nie miało za wiele sensu.-Nie w tym momencie.-wymamrotała niewyraźnie, rzucając zdania, które bardziej zdawały się układać coś w jej głowie, a nie w jego - jakby na głos dochodziła do pewnych wniosków, nie wypowiadając ich jednak wszystkich na forum. Zmarszczyła lekko czoło, zastanawiając się.-Ale bez tego byłabym słaba, rozumiesz?-zmrużyła oczy, patrząc na niego uważnie.-I nie potrafię inaczej.-dodała, wzruszając ramionami, odkrywając przed nim każdą z kart, jakby to oskarżenie o słabość sprowokowało ją na tyle, że na siłę musiała udowodnić, że jest inaczej, przy okazji podając argument, dla którego wcześniej wypowiedziała się tak nieprecyzyjnie na ten temat.
Starcie dwóch tytanów, a może raczej doszłych-niedoszłych kochanków zajęło ją na tyle, że nie zwracała uwagi na otoczenie. Tańczyła w niej irytacja i poczucie bezsilności, a także swego rodzaju rozczarowanie i wstyd - poszukiwała tego, czego szukała w złej osobie i wystawiła się na tak wielkie rozczarowanie, własnoręcznie pchając się w objęcia zawodu. Kwaśny uśmiech tylko mocniej wykrzywił jej własną twarz, na której krzyżowała się już chyba każda istniejąca emocja. Usta zacisnęły się wąsko, kiedy jej dłoń została unieruchomiona, choć nie podejmowała już dalej walki, poddając się na moment temu zawieszeniu broni. Prychnęła z niezadowoleniem, odwracając się do niego profilem, kiedy uraczył ją tak prozaiczną odpowiedzią, by chwilę potem wstrzymać oddech, gdy jej podbródek tknął delikatny dotyk, a uszy rozpieściła niemalże czuła, choć tak kompletnie pozbawiona uczucia propozycja.
Była w tym momencie tak zdesperowana, a jednocześnie absolutnie przekonana o tym, że nie odnajdzie w nim tego, czego szukała, że jej naiwność na zasadzie możliwości balansowania na obiecanej granicy walczyła z bolesnym, bezlitosnym rozsądkiem. Zanim jednak szala zdołała się przechylić na którąkolwiek ze stron, dech odebrała jej kompletnie inna, niespodziewana sensacja. Otworzyła usta, poszukując wyrwanego z płuc oddechu pod wpływem uderzenia, a ciało przejął szok, niezdolny do dokładnego zlokalizowania źródła bólu i rejestracji faktu, o kompletnym przemoczeniu drogocennego płaszcza. Wstała, zanim zdołała o tym pomyśleć. W głowie jej buzowało, a w uszach słyszała otumaniający pisk, niezdolna do percepcji otoczenia w jakiejkolwiek krasie. Musiało minąć kilka, może kilkanaście sekund zanim poruszyła zdrętwiałymi mięśniami i wzięła bolesny wdech.
Wściekłość zalała ją w całości, a różdżka znalazła się w jej dłoni zanim zdołała pomyśleć.
-Aeris.-wypowiedziała inkantację przez zaciśnięte zęby, ignorując efekty, jakie mogło wywołać to zaklęcie w zamkniętym pomieszczeniu. Oby jej pijany umysł i oszołomienie nie przeszkodziły jej w małej zemście.-Wychodzimy.-zgodziła się, niezależnie od wyniku rzuconego czaru, gotowa do teleportacji na zewnątrz.
edit: A kiedy ludzie już poznali siłę gniewu Seliny Lovegood, aportowała się z cichym trzaskiem, licząc na to, że Avery nie będzie głupi i zrobi to samo.
/zt x2
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Ostatnio zmieniony przez Selina Lovegood dnia 05.01.17 21:33, w całości zmieniany 1 raz
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wnętrze
Szybka odpowiedź