Sala numer dwa
AutorWiadomość
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Dorea Potter po badaniu uzdrowicielki została ulokowana w jednej z wolnych sal, by mogła nabrać sił. Po kilkugodzinnym odpoczynku czuła się względnie dobrze, na tyle, by móc przeprowadzić rozmowę z pełną świadomością. Niestety na zezwolenie na opuszczenie szpitalu będzie musiała jeszcze poczekać. Kwestią czasu wydawały się także odwiedziny służb Ministerstwa, wszak niecodziennie odnajduje się czarodziejów zaginionych przed trzema latami.
Kolejność dowolna. Dopóki nie prowadzicie działań wymagających komentarza MG - możecie swobodnie pisać posty zgodnie z ustaloną przez was kolejką.
Kolejność dowolna. Dopóki nie prowadzicie działań wymagających komentarza MG - możecie swobodnie pisać posty zgodnie z ustaloną przez was kolejką.
Po całym badaniu zdążyła się nawet przespać. Kilka godzin wystarczyło, by otworzyła oczy z większą dozą entuzjazmu niż poprzednio. Mięśnie ją bolały, ale zupełnie nie wiedziała, dlaczego. Może od tego łóżka? Było sto raz wygodniejsze niż to w chacie. Albo to od eliksirów, które musiała wypić. Dałaby sobie odciąć rękę, że to nie było kilka opróżnionych fiolek, a kilkanaście. Wciąż czuła smak tych pomieszanych magicznych substancji na języku, więc zamlaskała, żeby się go pozbyć. Dłonią sięgnęła do włosów, żeby sprawdzić ich długość. Nie przyśniło jej się. Były krótkie. Sięgały za uszy. Dzięki temu czuła się o wiele lżejsza. Pukle przestały kręcić się wokół jej rąk i dłoni, przestały też koszmarnie ciągnąć, kiedy próbowała ułożyć się do snu.
Rozejrzała się ostrożnie po sali, jak kot badający swój nowy dom. Nie miała pojęcia, ile spędzi tu czasu, ale chciała stąd wyjść jak najszybciej. Farba olejna złażąca plastrami z parapetów i ten wszędobylski, nieprzyjemny zapach sterylności nie napawał ochotą na picie tutaj herbatki z cytryną i przygryzanie ciasteczek z polewą czekoladową.
Wzdrygnęła się i przewróciła na bok, po czym opatuliła się kocem aż do samej szyi. Chciała przespać to wszystko i obudzić się z uzdrowicielem nad głową, który wręcz wygania ją stąd, bo potrzebują wolnego łóżka.
Może jeszcze nikt nie słyszał o jej powrocie? Miała taką ogromną nadzieję, bo wolała uniknąć stresu związanego z długą listą pytań, która ciągnęła się za nią od tego feralnego dnia porwania.
Rozejrzała się ostrożnie po sali, jak kot badający swój nowy dom. Nie miała pojęcia, ile spędzi tu czasu, ale chciała stąd wyjść jak najszybciej. Farba olejna złażąca plastrami z parapetów i ten wszędobylski, nieprzyjemny zapach sterylności nie napawał ochotą na picie tutaj herbatki z cytryną i przygryzanie ciasteczek z polewą czekoladową.
Wzdrygnęła się i przewróciła na bok, po czym opatuliła się kocem aż do samej szyi. Chciała przespać to wszystko i obudzić się z uzdrowicielem nad głową, który wręcz wygania ją stąd, bo potrzebują wolnego łóżka.
Może jeszcze nikt nie słyszał o jej powrocie? Miała taką ogromną nadzieję, bo wolała uniknąć stresu związanego z długą listą pytań, która ciągnęła się za nią od tego feralnego dnia porwania.
Gość
Gość
Minusy pracy w terenie były ogromne: nadwyrężanie nogi, mijanie kupy ludzi o gównianych poglądach, brak możliwości niezauważalnego pociągania z piersiówki… Katorga, ale przynajmniej nie siedział w ponurym, ciasnym biurze, śmierdzącym stęchlizną i dymem papierosowym. Który przeszkadzał Laurence’owi, o ile nie wydmuchiwały go jego usta bądź nie był przez kogoś do nich wdmuchiwany. Kłaniał się stary hipokryta?
Który jednak dzisiejszego dnia, był całkiem do rzeczy. Wyglądał naprawdę bardzo porządnie, wręcz przyzwoicie. Żadnych worów pod oczami, siniaków na zapadłych policzkach, nawet ręce mu nie drżały i nie zdradzały daleko posuniętego alkoholizmu, którego nawet nie próbował się wypierać. Pewnie dlatego, że nikt go o to nie pytał, ale szczegóły raczej nie były istotne. Wyjście z posterunku nawet mu się uśmiechało i zrobił to nader chętnie – wprost nie mógł usiedzieć na tyłku (piekło, bardzo piekło) po wczorajszym wysiłku. Z ulgą przyjął więc wybawienie i wysłuchał trwającej kwadrans i dwadzieścia dziewięć sekund tyrady swego szefa, żeby zawinąć manatki i razem z uroczą aurorką wbić w progi Munga. Głośno, z hukiem i bynajmniej nie w stylu Johna Dee, elżbietańskiego psa gończego. Marianne była taką kobietką, jakie lubił i jakie by brał – silną, zdecydowaną, a jednocześnie posiadającą ten delikatny typ urody, niezdradzający pikanterii środka. Taka czekoladka z chili, ostra i słodziutka jednocześnie – Laurie aż mlasnął, czując nagle ogromną chęć na… łakocie czy Marianne? Mimo wszystko preferował słodkości – dziewczyna chyba by się nie obraziła – a brak cukru zaczął dawać mu się we znaki, włączając automatycznie tryb starego marudy. I tak sympatyczniejszego od większości podstarzałych pierników, z jakimi czasem miał nieprzyjemność się stykać. W czasie drogi utyskiwał więc na wiele rzeczy, głównie jednak żartobliwie narzekając na zbyt mały wybór jego ulubionych gumek. Do żucia, naturalnie.
Wchodząc do szpitala, O’Donnel miał znikome pojęcie, co właściwie tu robi. Bardzo pobieżnie przejrzał akta sprawy (papiery=nudy) i orientował się tylko, iż odnalazła się kobitka, zaginiona przed trzema laty. Nie rozumiał, po co zatem Ministerstwo wysłało go z tą uroczystą delegacją (poskąpili na kwiaty), zamiast otwierać szampana i świętować jej powrót do żywych. Pani Potter-Szmoter (nigdy nie miał pamięci do nazwisk) zapewne również nie czuła potrzeby rozmowy z ich świętą dwójcą. I po co to wszystko utrudniać?
- Dobry – powiedział niemal od progu, kiwając głową jak zaćpana gwiazda rock&rolla – mam parę pytań, jeśli pani pozwoli – rzekł grzecznie, jak na swoje standardy. Z głęboką nadzieją, że ich zguba okaże się rzeczywiście sobą. Mieliby ambaras, gdyby Dorea okazała się kimś innym. Nie po to latał jak kot z pęcherzem, aby w końcu dowiedzieć się, że nastąpiła pomyłka. A propos pęcherza, nagle zachciało mu się siku. Dyskomfort narastał, ale przecież nie mógł teraz wyjść z sali. Tak samo jak nie wypadało odlać się w towarzystwie kobiet do doniczki z jakąś ohydną roślinką stojącą na parapecie. Choć i tak było to lepszą opcją od zmoczenia gatek.
Który jednak dzisiejszego dnia, był całkiem do rzeczy. Wyglądał naprawdę bardzo porządnie, wręcz przyzwoicie. Żadnych worów pod oczami, siniaków na zapadłych policzkach, nawet ręce mu nie drżały i nie zdradzały daleko posuniętego alkoholizmu, którego nawet nie próbował się wypierać. Pewnie dlatego, że nikt go o to nie pytał, ale szczegóły raczej nie były istotne. Wyjście z posterunku nawet mu się uśmiechało i zrobił to nader chętnie – wprost nie mógł usiedzieć na tyłku (piekło, bardzo piekło) po wczorajszym wysiłku. Z ulgą przyjął więc wybawienie i wysłuchał trwającej kwadrans i dwadzieścia dziewięć sekund tyrady swego szefa, żeby zawinąć manatki i razem z uroczą aurorką wbić w progi Munga. Głośno, z hukiem i bynajmniej nie w stylu Johna Dee, elżbietańskiego psa gończego. Marianne była taką kobietką, jakie lubił i jakie by brał – silną, zdecydowaną, a jednocześnie posiadającą ten delikatny typ urody, niezdradzający pikanterii środka. Taka czekoladka z chili, ostra i słodziutka jednocześnie – Laurie aż mlasnął, czując nagle ogromną chęć na… łakocie czy Marianne? Mimo wszystko preferował słodkości – dziewczyna chyba by się nie obraziła – a brak cukru zaczął dawać mu się we znaki, włączając automatycznie tryb starego marudy. I tak sympatyczniejszego od większości podstarzałych pierników, z jakimi czasem miał nieprzyjemność się stykać. W czasie drogi utyskiwał więc na wiele rzeczy, głównie jednak żartobliwie narzekając na zbyt mały wybór jego ulubionych gumek. Do żucia, naturalnie.
Wchodząc do szpitala, O’Donnel miał znikome pojęcie, co właściwie tu robi. Bardzo pobieżnie przejrzał akta sprawy (papiery=nudy) i orientował się tylko, iż odnalazła się kobitka, zaginiona przed trzema laty. Nie rozumiał, po co zatem Ministerstwo wysłało go z tą uroczystą delegacją (poskąpili na kwiaty), zamiast otwierać szampana i świętować jej powrót do żywych. Pani Potter-Szmoter (nigdy nie miał pamięci do nazwisk) zapewne również nie czuła potrzeby rozmowy z ich świętą dwójcą. I po co to wszystko utrudniać?
- Dobry – powiedział niemal od progu, kiwając głową jak zaćpana gwiazda rock&rolla – mam parę pytań, jeśli pani pozwoli – rzekł grzecznie, jak na swoje standardy. Z głęboką nadzieją, że ich zguba okaże się rzeczywiście sobą. Mieliby ambaras, gdyby Dorea okazała się kimś innym. Nie po to latał jak kot z pęcherzem, aby w końcu dowiedzieć się, że nastąpiła pomyłka. A propos pęcherza, nagle zachciało mu się siku. Dyskomfort narastał, ale przecież nie mógł teraz wyjść z sali. Tak samo jak nie wypadało odlać się w towarzystwie kobiet do doniczki z jakąś ohydną roślinką stojącą na parapecie. Choć i tak było to lepszą opcją od zmoczenia gatek.
Gość
Gość
Szpital to jeden z przybytków, w których bywała naprawdę niechętnie, tylko pod przymusem i tylko wtedy, kiedy było to już naprawdę konieczne. Czyli wcale nie tak rzadko, miała dość niebezpieczny zawód i choć zachowywała ostrożność, tak czasami trudno było ukończyć misję bez żadnego zadrapania. Zadrapanie to niby nic strasznego, ale kiedy zrobi je zwierzę bądź roślina dysponująca trucizną… dobrze było wstąpić na badania do Munga.
Atmosfera szpitala była przygnębiająca, przytłaczająca i całkowicie nieprzyjazna. Dokładnie tak samo prezentowało się jego wnętrze – obskurne i niegościnne. Marie nie wyobrażała sobie, w jaki sposób pacjenci dochodzą tu do zdrowia, ostateczna rekonwalescencja dokonywała się chyba dopiero po powrocie do domu. Oczywiście nie chciała tutaj ujmować pracownikom szpitala, ci zawsze spisywali się świetnie, co jednak nie zmienia faktu, że placówka prezentowała się tragicznie. Albo to ona miała alergię na ponure i sterylne miejsca.
Jej najnowsze zadanie od przełożonego ściśle łączyło się ze świętym Mungiem – z krótkiego listu dowiedziała się, że, razem z towarzyszem, ma pójść wybadać, czy jedna z pacjentek rzeczywiście jest zaginioną przed trzema laty Doreą Potter. Treść polecenia bardzo ją poruszyła, w końcu Dorea nie była jakąś tam aurorką, kimś, kogo znała przelotnie ze wspólnych misji – była przyjaciółką i jej los przez ostatnie trzy lata należał do zmartwień Marie. Co się stało, że tak nagle zniknęła, co się stało, że tak nagle powróciła?
Kroczyła koło Lawrence’a z zamyśloną i dość zatroskaną miną, ale wsłuchiwała się w jego słowa na tyle, by nie móc powstrzymać się od lekkiego uśmiechu, kiedy do jej uszu dotarły narzekania mężczyzny – O’Donnel był sympatycznym towarzystwem, nawet jeśli włączał mu się tryb marudy. Zupełnie jej to nie przeszkadzało, zwłaszcza, że większość utyskiwań miało wyraźnie żartobliwy charakter.
Do szpitala weszła pełna napięcia, dwa kroki za swoim towarzyszem, a do momentu wejścia na salę chyba nawet wstrzymywała oddech, bo po przekroczeniu progu głośno odetchnęła.
– Dorea! – powiedziała trochę zbyt głośno i może z przedwczesną ulgą. Dorea mogła nie być Doreą? – Ścięłaś włosy – stwierdziła, przysiadając na brzegu jej łóżka, jakby to było spotkanie towarzyskie, a nie służbowe zadanie potwierdzenia tożsamości aurora. – Ładnie ci tak.
Atmosfera szpitala była przygnębiająca, przytłaczająca i całkowicie nieprzyjazna. Dokładnie tak samo prezentowało się jego wnętrze – obskurne i niegościnne. Marie nie wyobrażała sobie, w jaki sposób pacjenci dochodzą tu do zdrowia, ostateczna rekonwalescencja dokonywała się chyba dopiero po powrocie do domu. Oczywiście nie chciała tutaj ujmować pracownikom szpitala, ci zawsze spisywali się świetnie, co jednak nie zmienia faktu, że placówka prezentowała się tragicznie. Albo to ona miała alergię na ponure i sterylne miejsca.
Jej najnowsze zadanie od przełożonego ściśle łączyło się ze świętym Mungiem – z krótkiego listu dowiedziała się, że, razem z towarzyszem, ma pójść wybadać, czy jedna z pacjentek rzeczywiście jest zaginioną przed trzema laty Doreą Potter. Treść polecenia bardzo ją poruszyła, w końcu Dorea nie była jakąś tam aurorką, kimś, kogo znała przelotnie ze wspólnych misji – była przyjaciółką i jej los przez ostatnie trzy lata należał do zmartwień Marie. Co się stało, że tak nagle zniknęła, co się stało, że tak nagle powróciła?
Kroczyła koło Lawrence’a z zamyśloną i dość zatroskaną miną, ale wsłuchiwała się w jego słowa na tyle, by nie móc powstrzymać się od lekkiego uśmiechu, kiedy do jej uszu dotarły narzekania mężczyzny – O’Donnel był sympatycznym towarzystwem, nawet jeśli włączał mu się tryb marudy. Zupełnie jej to nie przeszkadzało, zwłaszcza, że większość utyskiwań miało wyraźnie żartobliwy charakter.
Do szpitala weszła pełna napięcia, dwa kroki za swoim towarzyszem, a do momentu wejścia na salę chyba nawet wstrzymywała oddech, bo po przekroczeniu progu głośno odetchnęła.
– Dorea! – powiedziała trochę zbyt głośno i może z przedwczesną ulgą. Dorea mogła nie być Doreą? – Ścięłaś włosy – stwierdziła, przysiadając na brzegu jej łóżka, jakby to było spotkanie towarzyskie, a nie służbowe zadanie potwierdzenia tożsamości aurora. – Ładnie ci tak.
Gość
Gość
Póki miała otwarte oczy i czuwającą świadomość, czas płynął zdecydowanie za wolno. Przyspieszał na krótką chwilę, gdy oddawała się w objęcia Morfeusza, a potem zwalniał razem z budzeniem się z kolejnego koszmaru. To zmuszało jej myśli do ciągłego maratonu wokół jej głowy, a uwierzcie, miała naprawdę sporo do przemyślenia. Na pewno skorzysta z zaproszenia Anthony'ego, bo gdzieś musiała się przecież schronić. Jego dom nad jeziorem wydawał się być dla niej wymarzonym azylem, w którym będzie mogła w końcu zaznać spokoju.
Zerknęła do tyłu przez ramię, kiedy usłyszała kroki, po czym natychmiast podparła się i usiadła prosto na łóżku. Nadal była kosmicznie blada, ale to nie przeszkodziło jej twarzy w pokazaniu, jak bardzo zaskoczona była wizytą aurorów. Marie była nim na pewno (o ile nic się nie zmieniło przez te trzy lata...), ale ten drugi człowiek? Nie kojarzyła go.
Kąciki jej ust zadrżały spazmatycznie, kiedy Marie podbiegła do niej i usiadła na brzegu łóżka. Była zmęczona, bo eliksiry, pomimo swojego szybkiego i leczniczego działania, nie oddadzą jej bezsennych nocy, w których jej ciało trawione było koszmarami.
- Marie, dobrze cię widzieć. Były w koszmarnym stanie, musiałam je ściąć. Dziękuję. - odpowiedziała jej, po czym przeniosła wzrok na mężczyznę. - Dzień dobry. Tak, proszę pytać. Postaram się odpowiedzieć na wszystkie pytania, ale proszę mi wybaczyć, jeśli zrobię to w bardzo chaotyczny sposób.
Nie była na to gotowa i najchętniej odłożyłaby to "spotkanie" w czasie, ale los chyba postanowił w pierwszeństwie wyrazić swoją opinię na ten temat. Jesteś wyczerpana zarówno fizycznie, jak i psychicznie? Pfff, kogo to obchodzi?
Jeszcze raz przeniosła spojrzenie czekoladowo brązowych, szklących się oczu na Marie i postarała się unieść kąciki ust nieco wyżej, co wyszło jej, ale tylko połowicznie. Zmieniła się? Nie, nie, chyba nie. Te same rysy twarzy, te same oczy i ten sam rozgrzewający serce uśmiech. Miała ochotę ją przytulić, ale czy to wypadało? Najwyraźniej oboje przyszli tu po to, żeby pracować.
Zerknęła do tyłu przez ramię, kiedy usłyszała kroki, po czym natychmiast podparła się i usiadła prosto na łóżku. Nadal była kosmicznie blada, ale to nie przeszkodziło jej twarzy w pokazaniu, jak bardzo zaskoczona była wizytą aurorów. Marie była nim na pewno (o ile nic się nie zmieniło przez te trzy lata...), ale ten drugi człowiek? Nie kojarzyła go.
Kąciki jej ust zadrżały spazmatycznie, kiedy Marie podbiegła do niej i usiadła na brzegu łóżka. Była zmęczona, bo eliksiry, pomimo swojego szybkiego i leczniczego działania, nie oddadzą jej bezsennych nocy, w których jej ciało trawione było koszmarami.
- Marie, dobrze cię widzieć. Były w koszmarnym stanie, musiałam je ściąć. Dziękuję. - odpowiedziała jej, po czym przeniosła wzrok na mężczyznę. - Dzień dobry. Tak, proszę pytać. Postaram się odpowiedzieć na wszystkie pytania, ale proszę mi wybaczyć, jeśli zrobię to w bardzo chaotyczny sposób.
Nie była na to gotowa i najchętniej odłożyłaby to "spotkanie" w czasie, ale los chyba postanowił w pierwszeństwie wyrazić swoją opinię na ten temat. Jesteś wyczerpana zarówno fizycznie, jak i psychicznie? Pfff, kogo to obchodzi?
Jeszcze raz przeniosła spojrzenie czekoladowo brązowych, szklących się oczu na Marie i postarała się unieść kąciki ust nieco wyżej, co wyszło jej, ale tylko połowicznie. Zmieniła się? Nie, nie, chyba nie. Te same rysy twarzy, te same oczy i ten sam rozgrzewający serce uśmiech. Miała ochotę ją przytulić, ale czy to wypadało? Najwyraźniej oboje przyszli tu po to, żeby pracować.
Gość
Gość
Sranie w banie, damskie pogaduchy, a tu trzeba działać, jeśli jeszcze dzisiaj zamierzają mieć to z głowy. Laurie nie zamierzał jednak gromić Marianne – pewnie, gdyby osobiście znał panią Potter-czy-jak-tam-się-naprawdę-nazywała, zareagowałby identycznie. Radością, wybuchającą niczym łajnobomba i udzielająca się wszystkim dookoła. Widząc tę rozczulającą scenkę, miał ochotę usiąść na łóżku ponoćDorei, objąć obie kobiety i rozpłakać się ze wzruszenia. Dobra, wcale nie odczuwał takiego porywu, aczkolwiek nic nie stało na przeszkodzie, aby choć odrobinę zintegrował się z paniami. Przełożony był bez serca, że wysyłał go w teren, bez żadnych mężczyzn, a tym samym, pozbawiając go kuszących widoków. Ha! Pewno go rozgryzł i zrobił to specjalnie, żeby się nie rozpraszał! Skubany, był stanowczo zbyt bystry. O’Donnel jednak szybko wziął się w garść: czas to galeon, jak mawiało stare porzekadło. A galeony można przepuścić na narkotyki. A narkotyki zagwarantują przyjemne odpłynięcie, gdzieś hen, w siną dal. Ku męskiemu przyrodzeniu, pośpiesznie i brutalnie obracającemu jego tyłek. Laurie ostatnimi czasy czuł się zresztą tak wyposzczony (nie licząc zeszłego razu), że był pewny, iż doszedłby od samego pieszczenia sutków…
Ale może nie w szpitalu, choć – uśmiechnął się diabolicznie na samą, niecną myśl – tu tego jeszcze nie robił. Tak bardzo obchodziło go jego zadanie, że zbaczał i zahaczał o fantazje zgoła niemoralne, a dla wielu zapewne nawet nienormalne – głupie ludzie i zaściankowe to i niedouczone. Tak czy inaczej, wciąż nienasycony (a także zwyczajnie głodny – i nadal musiał do toalety), postanowił zająć się domniemaną panią Potter, tj. wybadać sprawę i osądzić, czy to ona, czy nie ona. Jak na złość, zgubił gdzieś karteluszek, na którym spisał sobie pytania, jakie miał jej zadać. W kieszeni znalazł jedynie paragon po ostatnich zakupach w monopolowym, opiewającym się na sporą sumę – Laurence nie miał zielonego pojęcia, skąd wzięło się u niego tyle pieniędzy w żywej gotówce. Abstrahując, poczekał aż ucichną radosne piski i odchrząknął znacząco i poważnie, po czym już mniej serio, wystrzelił serią pytań, jak z karabinu maszynowego.
- Ulubiony kolor? Pierwsze hasło do Pokoju Wspólnego za czasów nauki w Hogwarcie? Rozmiar buta? Ostatnie zwierzątko domowe pańskiej matki? –wyrzucił na jednym wydechu, po czym zadowolony z siebie, puścił oczko do Marie. Bo spisał się dobrze, wręcz wzorowo, jak przystało na funkcjonariusza czarodziejskiej policji.
-Proszę się nie śmiać, jestem przedstawicielem poważnej instytucji – burknął, tym razem zachowując kamienną twarz – wszystkie odpowiedzi zostaną porównane z tymi, udzielonymi przez wiarygodnych świadków – dodał, co już nie było wymysłem jego szalonej (wielkiej?) improwizacji, a szczerą prawdą i stałym elementem dochodzenia.
Ale może nie w szpitalu, choć – uśmiechnął się diabolicznie na samą, niecną myśl – tu tego jeszcze nie robił. Tak bardzo obchodziło go jego zadanie, że zbaczał i zahaczał o fantazje zgoła niemoralne, a dla wielu zapewne nawet nienormalne – głupie ludzie i zaściankowe to i niedouczone. Tak czy inaczej, wciąż nienasycony (a także zwyczajnie głodny – i nadal musiał do toalety), postanowił zająć się domniemaną panią Potter, tj. wybadać sprawę i osądzić, czy to ona, czy nie ona. Jak na złość, zgubił gdzieś karteluszek, na którym spisał sobie pytania, jakie miał jej zadać. W kieszeni znalazł jedynie paragon po ostatnich zakupach w monopolowym, opiewającym się na sporą sumę – Laurence nie miał zielonego pojęcia, skąd wzięło się u niego tyle pieniędzy w żywej gotówce. Abstrahując, poczekał aż ucichną radosne piski i odchrząknął znacząco i poważnie, po czym już mniej serio, wystrzelił serią pytań, jak z karabinu maszynowego.
- Ulubiony kolor? Pierwsze hasło do Pokoju Wspólnego za czasów nauki w Hogwarcie? Rozmiar buta? Ostatnie zwierzątko domowe pańskiej matki? –wyrzucił na jednym wydechu, po czym zadowolony z siebie, puścił oczko do Marie. Bo spisał się dobrze, wręcz wzorowo, jak przystało na funkcjonariusza czarodziejskiej policji.
-Proszę się nie śmiać, jestem przedstawicielem poważnej instytucji – burknął, tym razem zachowując kamienną twarz – wszystkie odpowiedzi zostaną porównane z tymi, udzielonymi przez wiarygodnych świadków – dodał, co już nie było wymysłem jego szalonej (wielkiej?) improwizacji, a szczerą prawdą i stałym elementem dochodzenia.
Gość
Gość
Słabo kontaktowała. Naprawdę. Starała się nakierować wszystkie swoje neurony na odbieranie bodźców tylko z jednego źródła, ale kiepsko jej to szło. A może im tak powie, żeby przyszli jutro i wtedy to ich nawet poczęstuje zabawnymi dygresjami, nad którymi na pewno pomyśli późniejszym wieczorem?
Spojrzała na mężczyznę nieco zdziwiona jego pytaniem. Nie, nie, wróć. Naprawdę ją to zdziwiło. Kąciki jej ust wykrzywił kwaśny grymas niepewności. Ten człowiek wymagał od niej cofnięcia się do swojej przeszłości, o której zaczynała powoli zapominać - z własnej, nieprzymuszonej woli! Widok zawodu rysująca się na szlachetnych twarzach jej rodziców po tym, jak obwieściła im, że ma zamiar pobrać się z Charlusem Potterem, pogarda otrzymana w ślubnym prezencie od Polluxa i Cassiopei, porwanie...
To były obrazy, których definitywnie chciała wyrzucić ze swojej głowy.
- Ummm... - mruknęła nisko siląc się na podanie prawdziwych informacji. - Beżowy, "na pohybel szlamom", czy coś takiego... nie pamiętam. Moja matka nigdy nie miała zwierzątek, a rozm... - spojrzała na nich mrużąc powieki. - Dałam się wpuścić w maliny, co?
Wypuściła z siebie powietrze i przetarła twarz, chichocząc drętwo pod nosem. Nie przypominała czasem tej schorowanej zjawę z najgorszych dziecięcych koszmarów? Mogła nią być, miała ku temu doskonałe warunki. Spierzchnięte usta, okropne wory pod oczami, z deczka za bardzo zapadnięte policzki, wyraźnie zarysowane obojczyki.
- No? Co chcecie wiedzieć? Gdzie byłam? Nie wiem. - odpowiedziała na pierwsze pytanie, które, jak się domyślała, mogli zadać.
Przegrywała walkę ze sobą. Teraz, kiedy czuła się prawie bezpiecznie, teraz, kiedy była z dala od chaty i legilimencji ojca. Zaczynała podpierać się dłonią o ziemię, na której już dawno klęczała. Chciała upaść, oddać się w objęcia chłodu, poprosić, by włożyli ją na chwilę do jakiejś ciasnej klitki i zostawili ją, ot tak sobie. W takiej sytuacji najchętniej rozryczałaby się jak małe dziecko i rozerwała na strzępy wszystko, co tylko znajdzie się w zasięgu jej dłoni. Z żalu i złości. Ale jak na razie, cóż, musiała grać przed tą parą twardą panią Potter, która hart ducha i odwagę powinna odziedziczyć wraz z otrzymaną na ślubie obrączką, bo przecież Blackowie takich rzeczy swoim dzieciom nie oferowali.
Spojrzała na mężczyznę nieco zdziwiona jego pytaniem. Nie, nie, wróć. Naprawdę ją to zdziwiło. Kąciki jej ust wykrzywił kwaśny grymas niepewności. Ten człowiek wymagał od niej cofnięcia się do swojej przeszłości, o której zaczynała powoli zapominać - z własnej, nieprzymuszonej woli! Widok zawodu rysująca się na szlachetnych twarzach jej rodziców po tym, jak obwieściła im, że ma zamiar pobrać się z Charlusem Potterem, pogarda otrzymana w ślubnym prezencie od Polluxa i Cassiopei, porwanie...
To były obrazy, których definitywnie chciała wyrzucić ze swojej głowy.
- Ummm... - mruknęła nisko siląc się na podanie prawdziwych informacji. - Beżowy, "na pohybel szlamom", czy coś takiego... nie pamiętam. Moja matka nigdy nie miała zwierzątek, a rozm... - spojrzała na nich mrużąc powieki. - Dałam się wpuścić w maliny, co?
Wypuściła z siebie powietrze i przetarła twarz, chichocząc drętwo pod nosem. Nie przypominała czasem tej schorowanej zjawę z najgorszych dziecięcych koszmarów? Mogła nią być, miała ku temu doskonałe warunki. Spierzchnięte usta, okropne wory pod oczami, z deczka za bardzo zapadnięte policzki, wyraźnie zarysowane obojczyki.
- No? Co chcecie wiedzieć? Gdzie byłam? Nie wiem. - odpowiedziała na pierwsze pytanie, które, jak się domyślała, mogli zadać.
Przegrywała walkę ze sobą. Teraz, kiedy czuła się prawie bezpiecznie, teraz, kiedy była z dala od chaty i legilimencji ojca. Zaczynała podpierać się dłonią o ziemię, na której już dawno klęczała. Chciała upaść, oddać się w objęcia chłodu, poprosić, by włożyli ją na chwilę do jakiejś ciasnej klitki i zostawili ją, ot tak sobie. W takiej sytuacji najchętniej rozryczałaby się jak małe dziecko i rozerwała na strzępy wszystko, co tylko znajdzie się w zasięgu jej dłoni. Z żalu i złości. Ale jak na razie, cóż, musiała grać przed tą parą twardą panią Potter, która hart ducha i odwagę powinna odziedziczyć wraz z otrzymaną na ślubie obrączką, bo przecież Blackowie takich rzeczy swoim dzieciom nie oferowali.
Gość
Gość
Nie przybył tutaj żartować i dla wszystkich tu obecnych (Marie, pani Potter(?) i damulki z personelu, którą natychmiast i niezbyt kurtuazyjnie, dosłownie wystawił za drzwi) powinno to być co najmniej oczywiste. Na wszystko przychodzi odpowiednia pora: czas na figle zwykle przypada wieczorem. Co prawda, Laurence z radością zrezygnowałby z pracy, poddając się szeroko rozumianej rozrywce, jednakże jeszcze trzymał się sztywnych zasad. Bardzo ogólnie, bez protokołowania (uzupełni to… kiedyś) i wymyślnych procedur, stworzonych przez małe fiutki, które przez te ustalenie przełomowych toków postępowania, chcieli poczuć się ważni i potrzebni. Zabawne, że właśnie w taki sposób podbudowali swoją pewność siebie, tocząc walkę beznadziejną i wykonując syzyfową pracę. Skoro do teraz im nie urosły, nie mogli już na nic liczyć.
Śmieszne były te m(i)ęskie kompleksy, aczkolwiek mniej bawiło O’Donnela prezentowanie się ofiarą biurokracji. Dlatego też, jako funkcjonariusz, miał to wszystko naprawdę głęboko w dupie, a z racji swojej skuteczności, nikt nie śmiał nachalnie dopominać się o te papierowe pierdoły. Laurie grał szefostwu nafujarce nosie, świadom, iż może pozwolić sobie na więcej i traktując pobieżnie spisane protokoły w charakterze podstawek pod kubek. Przynajmniej na jego biurku, nigdy nie było żadnych smug po kawie.
-Och, jakież to urocze i ładnie powiedziane – skomentował hasło, nawołujące do eksterminacji szlam. W tym również jego, co jakoś szczególnie go nie mierziło. Zwłaszcza, że faktycznie zostało to ujęte dość eufemistycznie. No i miało miejsce x lat temu, sądząc po niezdrowym wyglądzie pani Potter. Przeraźliwe wychudzonej, co zauważył, przenosząc wzrok od jej zapadniętych policzków na szczupłe ramiona.
- Karmią cię tutaj, dziecko? – spytał, ojcowskim tonem, zapominając kompletnie o przesłuchaniu. Starcza demencja? Po chwili jednak znowu spoważniał, nie tając jednak sympatycznego (pedofilskiego?) błysku w zimnych, rybich oczach.
-Nie, te dane są jak najbardziej potrzebne – odparł, kiwając mądrze głową, żeby uwiarygodnić swoje słowa. Prawdę mówiąc, sam dokładnie nie wiedział, aczkolwiek po tych informacjach, coś na pewno da się ustalić. Po nitce do kłębka… tylko czy w tamtym labiryncie przypadkiem nie czekał potwór z głową byka?
-Spokojnie, proszę pani. Jeszcze do tego dojdziemy – zapewnił ją, siadając w końcu na drewnianym (i na maxa niewygodnym) krześle naprzeciwko kobiety – Marie? – rzucił w przestrzeń, sądząc, że potwierdzenie od drugiej kobiety, znajomej, przyjaciółki, czy jakkolwiek określić by zażyłość między nimi (kto się tam łapie w babskich koneksjach), dobrze wpłynie na Doreę. Przynajmniej tak mu się wydawało, wnętrze niewiast pozostawało bowiem dla Laurence’a jedną wielką niewiadomą.
Śmieszne były te m(i)ęskie kompleksy, aczkolwiek mniej bawiło O’Donnela prezentowanie się ofiarą biurokracji. Dlatego też, jako funkcjonariusz, miał to wszystko naprawdę głęboko w dupie, a z racji swojej skuteczności, nikt nie śmiał nachalnie dopominać się o te papierowe pierdoły. Laurie grał szefostwu na
-Och, jakież to urocze i ładnie powiedziane – skomentował hasło, nawołujące do eksterminacji szlam. W tym również jego, co jakoś szczególnie go nie mierziło. Zwłaszcza, że faktycznie zostało to ujęte dość eufemistycznie. No i miało miejsce x lat temu, sądząc po niezdrowym wyglądzie pani Potter. Przeraźliwe wychudzonej, co zauważył, przenosząc wzrok od jej zapadniętych policzków na szczupłe ramiona.
- Karmią cię tutaj, dziecko? – spytał, ojcowskim tonem, zapominając kompletnie o przesłuchaniu. Starcza demencja? Po chwili jednak znowu spoważniał, nie tając jednak sympatycznego (pedofilskiego?) błysku w zimnych, rybich oczach.
-Nie, te dane są jak najbardziej potrzebne – odparł, kiwając mądrze głową, żeby uwiarygodnić swoje słowa. Prawdę mówiąc, sam dokładnie nie wiedział, aczkolwiek po tych informacjach, coś na pewno da się ustalić. Po nitce do kłębka… tylko czy w tamtym labiryncie przypadkiem nie czekał potwór z głową byka?
-Spokojnie, proszę pani. Jeszcze do tego dojdziemy – zapewnił ją, siadając w końcu na drewnianym (i na maxa niewygodnym) krześle naprzeciwko kobiety – Marie? – rzucił w przestrzeń, sądząc, że potwierdzenie od drugiej kobiety, znajomej, przyjaciółki, czy jakkolwiek określić by zażyłość między nimi (kto się tam łapie w babskich koneksjach), dobrze wpłynie na Doreę. Przynajmniej tak mu się wydawało, wnętrze niewiast pozostawało bowiem dla Laurence’a jedną wielką niewiadomą.
Gość
Gość
Dorea prezentowała się tragicznie. Ogólnie, bo oprócz ładnie ściętych włosów, była też wychudzona, blada, o poszarzałej cerze i z wyjątkowo mocno podkrążonymi oczami. Tak nie przedstawiała się nawet po obowiązkowych ćwiczeniach fizycznych na kursie czy zarywaniu nocek przez tydzień. Wyglądała jak siedem nieszczęść, jakby nie spała przez sto lat. Nie była pewna, czy kobieta życzyłaby sobie rzucania się na szyję (czy miała na to siłę?), dlatego Burroughs jedynie zamknęła jej dłoń w swoich, mocniej ją ściskając. W oczach można było dostrzec współczucie, dość przytłumione przez niepewność, ale jednak widoczne.
Pytania Laurence’a sprawiły, że w spojrzeniu Marie przez chwilę zamigotało rozbawienie. Improwizacja pierwsza klasa, Laurie, brawo! Była pewna, że wskazówki od przełożonego brzmiały nieco inaczej, ale te też dawały radę… poniekąd. Z tłumionym śmiechem spojrzała na O’Donnela akurat wtedy, kiedy puszczał jej oczko – odpowiedziała tym samym.
– Spokojnie, Dorea. Musimy zadać te pytania, żeby się formalnie upewnić, że ty to ty. Odgórne wymagania, rozumiesz – westchnęła głośno, by potwierdzić swoją bezradność w tej kwestii. Potter nie mogła jednak zaprzeczyć, że motywacje przełożonego w tej sprawie były w pełni umotywowane, w końcu nie co dzień doskonale wykwalifikowani aurorzy bez słowa znikają i równie niespodziewanie się pojawiają po trzech latach. – Jeśli mi powiesz, na szlabanie z jakiego powodu wyrwałaś mi kosmyk włosów i na jakiej lekcji wrzuciłam ci żabiego skrzeku za koszulkę – Laurie, nie słuchaj, takie tam dziewczyńskie szkolne wojny – przestaniemy cię męczyć pytaniami o tożsamość, słowo – powiedziała Marie, kładąc dłoń na sercu i szeroko się uśmiechając. Chwilę później jednak spoważniała, bez skrępowania mierząc Doreę wzrokiem. – Popieram pytanie, karmią cię tutaj? Chyba zgłoszę twojemu uzdrowicielowi, że potrzebujesz podwójnych porcji. I poważnie rozpatrzę twoją prośbę o dostawę słodyczy – dodała zaraz, również poważnie, ale z łobuzerskim błyskiem w oku.
Ścisnęła mocniej dłoń kobiety, chcąc jej dodać tym dotykiem otuchy. Milczała przez dłuższą chwilę, wyraźnie mocno się nad czymś zastanawiając.
– Dorea… naprawdę nic nie pamiętasz? Co się z tobą działo przez te trzy lata? – zapytała ostrożnie, najbardziej uspokajającym tonem głosu, na jaki było ją stać.
Pytania Laurence’a sprawiły, że w spojrzeniu Marie przez chwilę zamigotało rozbawienie. Improwizacja pierwsza klasa, Laurie, brawo! Była pewna, że wskazówki od przełożonego brzmiały nieco inaczej, ale te też dawały radę… poniekąd. Z tłumionym śmiechem spojrzała na O’Donnela akurat wtedy, kiedy puszczał jej oczko – odpowiedziała tym samym.
– Spokojnie, Dorea. Musimy zadać te pytania, żeby się formalnie upewnić, że ty to ty. Odgórne wymagania, rozumiesz – westchnęła głośno, by potwierdzić swoją bezradność w tej kwestii. Potter nie mogła jednak zaprzeczyć, że motywacje przełożonego w tej sprawie były w pełni umotywowane, w końcu nie co dzień doskonale wykwalifikowani aurorzy bez słowa znikają i równie niespodziewanie się pojawiają po trzech latach. – Jeśli mi powiesz, na szlabanie z jakiego powodu wyrwałaś mi kosmyk włosów i na jakiej lekcji wrzuciłam ci żabiego skrzeku za koszulkę – Laurie, nie słuchaj, takie tam dziewczyńskie szkolne wojny – przestaniemy cię męczyć pytaniami o tożsamość, słowo – powiedziała Marie, kładąc dłoń na sercu i szeroko się uśmiechając. Chwilę później jednak spoważniała, bez skrępowania mierząc Doreę wzrokiem. – Popieram pytanie, karmią cię tutaj? Chyba zgłoszę twojemu uzdrowicielowi, że potrzebujesz podwójnych porcji. I poważnie rozpatrzę twoją prośbę o dostawę słodyczy – dodała zaraz, również poważnie, ale z łobuzerskim błyskiem w oku.
Ścisnęła mocniej dłoń kobiety, chcąc jej dodać tym dotykiem otuchy. Milczała przez dłuższą chwilę, wyraźnie mocno się nad czymś zastanawiając.
– Dorea… naprawdę nic nie pamiętasz? Co się z tobą działo przez te trzy lata? – zapytała ostrożnie, najbardziej uspokajającym tonem głosu, na jaki było ją stać.
Gość
Gość
Biegała wzrokiem od jednej twarzy do drugiej, słuchając ich i w ciszy analizując ich słowa. No tak. Zapomniała, że mogli wziąć ją za osobę, którą tak naprawdę nie była. O ile Dorea Potter jest tylko jedna, o tyle kobiet do niej podobnych może być wiele. W dodatku jej stan nie ułatwiał rozpoznania.
Uśmiechnęła się do Marie, a jej palce poruszyły się słabo, gdy objęła jej dłoń. Dobrze, że Rogers (bo chyba to on był jeszcze przełożonym aurorów!) posłał do niej akurat tę dwójkę. Nie zdzierżyłaby, gdyby trafiła jej się para jakichś sztywnych, cynicznych służbistów.
- Chyba jeszcze nie zdążyli mnie nakarmić. Niedawno miałam badania. Ledwo usnęłam na kilka godzin. Słodycze? Na brodę Merlina... zjadłabym czekoladową żabę... - odparła patrząc na dawną przyjaciółkę, jakby chciała ją przeprosić za te wszystkie miesiące utrzymywania jej w ciągłej niepewności. - Wybaczcie... całkiem zapomniałam o obowiązkach przesłuchującego aurora. Zwracam honor.
Chciała być uległa, żeby skończyć to jak najszybciej, a tymczasem sama sobie wykręciła numer. Zamiast odpowiadać na pytania, unikała ich. Wzięła głęboki wdech, a na jej usta wpełzł łagodny, chociaż nieco bolesny uśmiech.
- Podłożyłaś mi nogę przed zaklęciami, upadłam i zdarłam sobie kolano, a potem rzuciłam się na ciebie jak wściekły kot. - powiedziała rozbawiona. - A żabi skrzek dostał mi się za kołnierz na eliksirach. Na samo wspomnienie dostałam dreszczy!
W jej skroniach zadudniła niepokojąca myśl - pamiętasz takie banalne rzeczy, ale nie potrafisz przypomnieć sobie, co działo się w dniu, w którym porwał cię ojciec?
Mina jej zrzedła, cała jej twarz przysłoniły ciemne chmury. Nadszedł w końcu moment, którego najbardziej się obawiała. Na pewno mogła powiedzieć im wszystko to, co pamiętała? Próbowała złożyć do kupy urywki wspomnień, jakie plątały się po jej głowie.
- Więc... to dość skomplikowana sprawa. - mruknęła powoli, ważąc słowa. - Zostałam porwana... przez mojego ojca. Nie pamiętam dokładnie dnia, w którym to się stało. Nie pamiętam też większości wspomnień z... kilku lat wstecz. Nie wiem, gdzie mnie przetrzymywał. To znaczy... nie znam dokładnej lokalizacji. To była stara chata stojąca na jakimś wzgórzu. Wszędzie dookoła były jodły i sosny.
Zatrzymała się na dłuższą chwilę, żeby wyszukać w pamięci jeszcze to, co mogłoby być ważnym elementem wartym opowiedzienia. Rozumiała ich obowiązki, przecież sama (nie)dawno je wypełniała.
- Nie mogłam się stamtąd wydostać, bo teren chroniony był silnymi zaklęciami ograniczającymi teleportację. I nie tylko. Kilka razy popatrzyłam się dotykając bariery. - przygryzła lekko dolną wargę, żeby się uspokoić i zapanować nad drżącymi dłońmi. - Męczył mnie legilimencją, a w oklumencji nie jestem mistrzem, więc... więc to chyba cała historia. Tak wyglądały moje trzy lata. Rzadko przynosił mi coś do jedzenia, zamykał mnie w chacie na całe dnie. Nie należał do głupich ojców. Męczył mnie, żebym nie miała siły od niego uciekać.
Wzruszyła lekko ramionami. Czuła się upodlona, podeptana, połknięta i wypluta z obrzydzeniem rysującym się na twarzy swojego oprawcy. Marie na pewno poczuła, jak Dorea zaciska swoje palce na jej dłoni.
Uśmiechnęła się do Marie, a jej palce poruszyły się słabo, gdy objęła jej dłoń. Dobrze, że Rogers (bo chyba to on był jeszcze przełożonym aurorów!) posłał do niej akurat tę dwójkę. Nie zdzierżyłaby, gdyby trafiła jej się para jakichś sztywnych, cynicznych służbistów.
- Chyba jeszcze nie zdążyli mnie nakarmić. Niedawno miałam badania. Ledwo usnęłam na kilka godzin. Słodycze? Na brodę Merlina... zjadłabym czekoladową żabę... - odparła patrząc na dawną przyjaciółkę, jakby chciała ją przeprosić za te wszystkie miesiące utrzymywania jej w ciągłej niepewności. - Wybaczcie... całkiem zapomniałam o obowiązkach przesłuchującego aurora. Zwracam honor.
Chciała być uległa, żeby skończyć to jak najszybciej, a tymczasem sama sobie wykręciła numer. Zamiast odpowiadać na pytania, unikała ich. Wzięła głęboki wdech, a na jej usta wpełzł łagodny, chociaż nieco bolesny uśmiech.
- Podłożyłaś mi nogę przed zaklęciami, upadłam i zdarłam sobie kolano, a potem rzuciłam się na ciebie jak wściekły kot. - powiedziała rozbawiona. - A żabi skrzek dostał mi się za kołnierz na eliksirach. Na samo wspomnienie dostałam dreszczy!
W jej skroniach zadudniła niepokojąca myśl - pamiętasz takie banalne rzeczy, ale nie potrafisz przypomnieć sobie, co działo się w dniu, w którym porwał cię ojciec?
Mina jej zrzedła, cała jej twarz przysłoniły ciemne chmury. Nadszedł w końcu moment, którego najbardziej się obawiała. Na pewno mogła powiedzieć im wszystko to, co pamiętała? Próbowała złożyć do kupy urywki wspomnień, jakie plątały się po jej głowie.
- Więc... to dość skomplikowana sprawa. - mruknęła powoli, ważąc słowa. - Zostałam porwana... przez mojego ojca. Nie pamiętam dokładnie dnia, w którym to się stało. Nie pamiętam też większości wspomnień z... kilku lat wstecz. Nie wiem, gdzie mnie przetrzymywał. To znaczy... nie znam dokładnej lokalizacji. To była stara chata stojąca na jakimś wzgórzu. Wszędzie dookoła były jodły i sosny.
Zatrzymała się na dłuższą chwilę, żeby wyszukać w pamięci jeszcze to, co mogłoby być ważnym elementem wartym opowiedzienia. Rozumiała ich obowiązki, przecież sama (nie)dawno je wypełniała.
- Nie mogłam się stamtąd wydostać, bo teren chroniony był silnymi zaklęciami ograniczającymi teleportację. I nie tylko. Kilka razy popatrzyłam się dotykając bariery. - przygryzła lekko dolną wargę, żeby się uspokoić i zapanować nad drżącymi dłońmi. - Męczył mnie legilimencją, a w oklumencji nie jestem mistrzem, więc... więc to chyba cała historia. Tak wyglądały moje trzy lata. Rzadko przynosił mi coś do jedzenia, zamykał mnie w chacie na całe dnie. Nie należał do głupich ojców. Męczył mnie, żebym nie miała siły od niego uciekać.
Wzruszyła lekko ramionami. Czuła się upodlona, podeptana, połknięta i wypluta z obrzydzeniem rysującym się na twarzy swojego oprawcy. Marie na pewno poczuła, jak Dorea zaciska swoje palce na jej dłoni.
Gość
Gość
Przebywanie w zamkniętej sali z dwiema kobietami zapewne nastręczało pytajników części personelu, co też dzieje się za drzwiami. Zwłaszcza, że Laurence’a dopadł nagle napad astmy (na którą nigdy nie chorował) i musiał bardzo głośno i dynamicznie wciągać powietrze. Uśmiechając się szeroko do obu pań i kompletnie nie przejmując się swoim co najmniej nieprzyzwoitym zachowaniem. Etykietą to on sobie tyłek podcierał, kiedy w sraczu niespodziewanie zabrakło papieru. Teraz zaś miał wrażenie, że Dorea, bo to chyba jednak była ona, nie potrzebowała niczego, ponad dobrej rozrywki. Niestety oferującej również w pakiecie beznadziejne pytania, nasuwające okropne skojarzenie z przesłuchaniem… Prowadzonym przez jej koleżankę z sielskich i anielskich lat dzieciństwa oraz niewyżytego ornitologa.
Najważniejsza była jednak kwestia wyżywienia. A przynajmniej na tyle istotna, że zwrócił na to uwagę. Może dlatego, że sam do niedawna przypominał chodzący szkielet, nie tyle z niechęci do pokarmów, co z powodu ustawicznego ich zwracania. Potrafił pół nocy spędzić nachylony nad sedesem w pozycji pikującego samolotu i pozbywać się z organizmu resztek obiadu. Cóż… nie udało mu się z tym skończyć, czy raczej alkohol jeszcze nie skończył z nim. Nie podejrzewał co prawda Dorei o problem (nie, on takowego nie miał, lubił pić), aczkolwiek, liczyła się ogólna prezencja, a ta wyglądała fatalnie.
- To miało być moje drugie śniadanie, ale możesz się poczęstować – powiedział, wyjmując z kieszeni spodni czekoladę z Miodowego Królestwa i rzucając ją w kierunku Dorei. Lubił słodycze, ale biorąc pod uwagę libację planowaną na ten wieczór… Przynajmniej wymioty nie będą mieć koloru sraczki.
Kiedy dziewczęta zaczęły panieńskie pitolenie, nadstawił ucha, zaciekawiony smaczkami tej rozmowy. Laurie zawsze burzył się, kiedy sugerowano, iż to chłopcy są największymi łobuziakami – akurat, tutaj miał doskonały przykład damskich ananasów, aczkolwiek nieco spóźnił się z wyłapywaniem winnych, a wizyta na dywaniku dyrektora Hogwartu w obecnej sytuacji nie zdawała mu się zachęcającą perspektywą. W miarę zaś jak słuchał opowieści Dorei, jego mina przybierała coraz bardziej zdegustowany wyraz. Co rusz krzywił się i mało brakowało, aby zaczął prychać niczym jakiś wściekły kot. Okropieństwa, które spotkały dziewczynę nie robiły na nim większego wrażenia (powinien dostać medal cynika), ale doznawanie krzywd z ręki rodzica spotykało się z silnym wewnętrznym sprzeciwem O’Donnela. Szczerym i pochodzącym z głębi, zupełnie jak jego... no.
-Bardzo nam pani pomogła – rzekł łagodnie, co chyba zabrzmiało jakby zachrypnięty niedźwiedź zamiast basowo ryczeć, próbował śpiewać falsetem – szczegóły ustalimy, kiedy nabierze pani sił. Na razie proszę zjeść czekoladę – niemalże rozkazał, gdyż wróciła mu żołnierska maniera. Której jednak próżno było szukać w stęsknionym spojrzeniu, jakim obdarzył smakołyk leżący na kolanach Dorei.
Najważniejsza była jednak kwestia wyżywienia. A przynajmniej na tyle istotna, że zwrócił na to uwagę. Może dlatego, że sam do niedawna przypominał chodzący szkielet, nie tyle z niechęci do pokarmów, co z powodu ustawicznego ich zwracania. Potrafił pół nocy spędzić nachylony nad sedesem w pozycji pikującego samolotu i pozbywać się z organizmu resztek obiadu. Cóż… nie udało mu się z tym skończyć, czy raczej alkohol jeszcze nie skończył z nim. Nie podejrzewał co prawda Dorei o problem (nie, on takowego nie miał, lubił pić), aczkolwiek, liczyła się ogólna prezencja, a ta wyglądała fatalnie.
- To miało być moje drugie śniadanie, ale możesz się poczęstować – powiedział, wyjmując z kieszeni spodni czekoladę z Miodowego Królestwa i rzucając ją w kierunku Dorei. Lubił słodycze, ale biorąc pod uwagę libację planowaną na ten wieczór… Przynajmniej wymioty nie będą mieć koloru sraczki.
Kiedy dziewczęta zaczęły panieńskie pitolenie, nadstawił ucha, zaciekawiony smaczkami tej rozmowy. Laurie zawsze burzył się, kiedy sugerowano, iż to chłopcy są największymi łobuziakami – akurat, tutaj miał doskonały przykład damskich ananasów, aczkolwiek nieco spóźnił się z wyłapywaniem winnych, a wizyta na dywaniku dyrektora Hogwartu w obecnej sytuacji nie zdawała mu się zachęcającą perspektywą. W miarę zaś jak słuchał opowieści Dorei, jego mina przybierała coraz bardziej zdegustowany wyraz. Co rusz krzywił się i mało brakowało, aby zaczął prychać niczym jakiś wściekły kot. Okropieństwa, które spotkały dziewczynę nie robiły na nim większego wrażenia (powinien dostać medal cynika), ale doznawanie krzywd z ręki rodzica spotykało się z silnym wewnętrznym sprzeciwem O’Donnela. Szczerym i pochodzącym z głębi, zupełnie jak jego... no.
-Bardzo nam pani pomogła – rzekł łagodnie, co chyba zabrzmiało jakby zachrypnięty niedźwiedź zamiast basowo ryczeć, próbował śpiewać falsetem – szczegóły ustalimy, kiedy nabierze pani sił. Na razie proszę zjeść czekoladę – niemalże rozkazał, gdyż wróciła mu żołnierska maniera. Której jednak próżno było szukać w stęsknionym spojrzeniu, jakim obdarzył smakołyk leżący na kolanach Dorei.
Gość
Gość
Przesłuchanie Dorei Potter, która wydaje się, że przekonała aurorów do prawdziwości swojej tożsamości, zostało przerwane przez pielęgniarkę, która głośno wyraziła swoją dezaprobatę na widok pracowników Ministerwstwa, zamęczających pacjentkę. Marianne i Laurence nie mieli innego wyjścia jak opuścić salę, na szczęście zebrane przez nich informacje wydawały się na tyle wartościowe, by przekazać obszerny raport szefowi biura aurorów. Lecz czy ktoś da wiarę w historię porwania i przetrzymywania przez własnego ojca? Ta historia wydawała się zbyt irracjonalna, by ktokolwiek uwierzył w winę szanowanego członka arystokratycznego rodu Blacków. Szybciej to właśnie pani Potter może zostać posądzona przez szlachetną część społeczeństwa o zawiść na rodzinie, od której odsunęła się z własnej woli, przyjmując tylko czystokrwiste nazwisko. Z mieszanymi odczuciami, chcąc nie chcąc auorzy opuścili salę.
Za przesłuchanie pacjentki otrzymujecie:
- Marianne - 10 punktów doświadczenia
- Laurence - 20 punktów doświadczenia
| zt dla Marianne i Laurenca
Dorea Potter została pozostawiona sama sobie w całkowicie pustej sali. Ani jednego z łóżek nie zajmował żaden, choćby nieprzytomny pacjent, co stanowiłoby pewien rodzaj otuchy, przez co kobieta jeszcze bardziej mogła odczuć samotność, z którą musiała nauczyć się żyć przez ostatnie kilka lat. Dzisiaj całe piętro wydawało się jakby wymarłe, zapomniane, niczym chata, w której była przetrzymywana. Pani Potter wydawała się czuć dobrze, jej ciało nie nosiło żadnych urazów... Fizycznych. Psychika pozostawała innym tematem, który na pewno zostanie oddany pod intensywny nadzór doświadczonych magipsychiatrów. Jedynym towarzyszem Dorei wydawały się długie cienie, rzucane przez płomień świecy, która zapłonęła samoistnie, w momencie zapadnięcia zmroku. Pacjentka raz po raz zapadała w krótkie drzemki - brakowało tutaj zajęcia, niczym w jednej z azkabanowych celi. Tylko na szafce ktoś zostawił najnowszy numer Proroka Codziennego, prawdopodobnie sądząc, że kobiecie brakowało świeżych informacji ze świata czarodziejów, a może po prostu chciał pomóc zabić wszechobecną nudę?
W końcu, zdaje się, że po trwającym wieczność oczekiwaniu, do sali weszła uzdrowicielka, która wcześniej zajmowała się przebadaniem pacjentki. Być może miała do przekazania jakieś informacje na temat stanu zdrowia, może przyniosła kolejną dawkę eliksirów, a może po prostu chciała umilić czas swoim towarzystwem?
Kolejka: Cynthia, Dorea. Jeśli prowadzicie niezobowiązującą rozmowę, niewymagającą asysty MG - możecie kontynuować wątek.
***
Za przesłuchanie pacjentki otrzymujecie:
- Marianne - 10 punktów doświadczenia
- Laurence - 20 punktów doświadczenia
| zt dla Marianne i Laurenca
***
Dorea Potter została pozostawiona sama sobie w całkowicie pustej sali. Ani jednego z łóżek nie zajmował żaden, choćby nieprzytomny pacjent, co stanowiłoby pewien rodzaj otuchy, przez co kobieta jeszcze bardziej mogła odczuć samotność, z którą musiała nauczyć się żyć przez ostatnie kilka lat. Dzisiaj całe piętro wydawało się jakby wymarłe, zapomniane, niczym chata, w której była przetrzymywana. Pani Potter wydawała się czuć dobrze, jej ciało nie nosiło żadnych urazów... Fizycznych. Psychika pozostawała innym tematem, który na pewno zostanie oddany pod intensywny nadzór doświadczonych magipsychiatrów. Jedynym towarzyszem Dorei wydawały się długie cienie, rzucane przez płomień świecy, która zapłonęła samoistnie, w momencie zapadnięcia zmroku. Pacjentka raz po raz zapadała w krótkie drzemki - brakowało tutaj zajęcia, niczym w jednej z azkabanowych celi. Tylko na szafce ktoś zostawił najnowszy numer Proroka Codziennego, prawdopodobnie sądząc, że kobiecie brakowało świeżych informacji ze świata czarodziejów, a może po prostu chciał pomóc zabić wszechobecną nudę?
W końcu, zdaje się, że po trwającym wieczność oczekiwaniu, do sali weszła uzdrowicielka, która wcześniej zajmowała się przebadaniem pacjentki. Być może miała do przekazania jakieś informacje na temat stanu zdrowia, może przyniosła kolejną dawkę eliksirów, a może po prostu chciała umilić czas swoim towarzystwem?
Kolejka: Cynthia, Dorea. Jeśli prowadzicie niezobowiązującą rozmowę, niewymagającą asysty MG - możecie kontynuować wątek.
|witam ponownie <3
Wpadłam niczym strzała do sali numer dwa i przystanęłam gwałtownie za drzwiami, ze świstem wydychając powietrze. Rzadko widywałam podobny widok w tych czasach. Niemal pusta sala...
Wzruszyłam ramionami, mimo zajętych dłoni i ruszyłam dalej, w kierunku pani Potter.
– Dzień dobry! – przywitałam się, emanując jak zwykle radością. Gdybym mogła sobie pozwolić na drobne zmiany na salach, szpital wyglądałby kompletnie inaczej – pomyślałam, patrząc na odpadający tynk. Nic nie biorą się za remont, a przecież nie była to polówka! – Wystraszyła pani innych pacjentów? – zapytałam, gdy już stanęłam nad jej łóżkiem. Powiedziałabym, że na pierwszy rzut oka wygląda dobrze. Niestety, nie wyglądała dobrze. Brakowało rozświetlającego urodę i przeganiającego wszelkie troski uśmiechu. Bardzo brakowało.
– Jak się czujesz, Doreo? Potrzebujesz może czegoś? Przyniosłam ci kawałek. ciasta czekoladowego i szklankę świeżej wody. Mam nadzieję, że lubisz. Znaczy ciasto, nie wodę – odparłam zagubiona we własnych słowach. Zaśmiałam się z powodu tego zakołowania, kładąc swą dłoń na jej bladym policzku. Zrobiłam to powoli, by się nie przeraziła. Oczywiście wcześniej odstawiłam tacę na szafkę.
– Przyniosłam również gorącą herbatkę... Dwie gorące herbatki, jeśli potrzebujesz towarzystwa. Może chciałabyś, bym do kogoś ci bliskiego napisała i go tu ściągnęła? – przyznałam i zaraz też zapytałam, nie chcąc się jej narzucać. Jeśli wolała zostać sama, pozostawiłam jej otwarte okno, przez które mogła mnie wyrzucić. Hehe. Ale aż żal mi się jej zrobiło, gdy zobaczyłam tę pustą salę. Jeszcze bardziej, kiedy ujrzałam te smutne spojrzenie. Wiedziałam jednak, że niektórzy w takich sytuacjach mają mnie za intruza.
Wpadłam niczym strzała do sali numer dwa i przystanęłam gwałtownie za drzwiami, ze świstem wydychając powietrze. Rzadko widywałam podobny widok w tych czasach. Niemal pusta sala...
Wzruszyłam ramionami, mimo zajętych dłoni i ruszyłam dalej, w kierunku pani Potter.
– Dzień dobry! – przywitałam się, emanując jak zwykle radością. Gdybym mogła sobie pozwolić na drobne zmiany na salach, szpital wyglądałby kompletnie inaczej – pomyślałam, patrząc na odpadający tynk. Nic nie biorą się za remont, a przecież nie była to polówka! – Wystraszyła pani innych pacjentów? – zapytałam, gdy już stanęłam nad jej łóżkiem. Powiedziałabym, że na pierwszy rzut oka wygląda dobrze. Niestety, nie wyglądała dobrze. Brakowało rozświetlającego urodę i przeganiającego wszelkie troski uśmiechu. Bardzo brakowało.
– Jak się czujesz, Doreo? Potrzebujesz może czegoś? Przyniosłam ci kawałek. ciasta czekoladowego i szklankę świeżej wody. Mam nadzieję, że lubisz. Znaczy ciasto, nie wodę – odparłam zagubiona we własnych słowach. Zaśmiałam się z powodu tego zakołowania, kładąc swą dłoń na jej bladym policzku. Zrobiłam to powoli, by się nie przeraziła. Oczywiście wcześniej odstawiłam tacę na szafkę.
– Przyniosłam również gorącą herbatkę... Dwie gorące herbatki, jeśli potrzebujesz towarzystwa. Może chciałabyś, bym do kogoś ci bliskiego napisała i go tu ściągnęła? – przyznałam i zaraz też zapytałam, nie chcąc się jej narzucać. Jeśli wolała zostać sama, pozostawiłam jej otwarte okno, przez które mogła mnie wyrzucić. Hehe. Ale aż żal mi się jej zrobiło, gdy zobaczyłam tę pustą salę. Jeszcze bardziej, kiedy ujrzałam te smutne spojrzenie. Wiedziałam jednak, że niektórzy w takich sytuacjach mają mnie za intruza.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie czuła się dobrze. Samotnoś obecna w sali osaczała ją, nie pozwalała skupić myśli, nie pozwalała spokojnie zasnąć. Było tak cicho, ż każde kroki, która brutalnie tę ciszę przerywały, wywoływały przyspieszenie pracy jej serca, oddech na chwilę zamierał jej w płucach. Od momentu, w którym aurorzy opuścili salę, była postawiona sama sobie. Włączył jej się tryb ciągłego czuwania.
Wzdrygnęła się słysząc entuzjastyczne powitanie. Może i by się nim ucieszyła, gdyby nie ta obciążona psychika. Po krótkiej chwili w kącikach jej ust zatańczył ponury uśmiech. Pani Vanity była chyba jedyną osobą w tym miejscu, która potrafiła poprawiać swoim pacjentom humor.
- Dzień dobry - przywitała się. - Ja... to znaczy... nie wiem, chyba tak.
Patrzyła na nią zmęczonym, ciężkim wzrokiem. Nie miała zamiaru buntować się, bo wiedziała, że to w niczym jej nie pomoże, bardziej zaszkodzi.
- Mogłabym poprosić o eliksir uspokajający na noc? Znowu nie przespałam ani godziny - powiedziała nieco pewniej, zachęcona słowami uzdrowicielki. Koszmary stanowiły jej najwikszy problem. - Ciasto czekoladowe? Naprawdę? Nie pamiętam, kiedy ostatnio je jadłam...
Spojrzała na talerzyk z kawałkiem wspomnianego ciasta. Wyglądało tak... pysznie. Wzrok padł na dłoń, która wylądowała na jej policzku. Tak delikatny, ludzki gest był jej obcy. Dobrze, że to akurat na panią Vanity udało jej się trafić. Nie chciała myśleć o tym, co by się stało, gdyby przyjął ją jakiś staruch bez grama delikatności.
- Dziękuję za herbatę - na jej ustach pojawił się łagodny, pełen wdzięczności uśmiech, który niestety szybko zgasł. - Nie, nie, ja... nie, proszę nikogo nie informować o tym, że tu jestem. Byłabym wdzięczna.
Wdzięczność. Czy ty w ogóle jeszcze znasz znaczenie tego słowa, Doreo?
- Jak długo będę musiała tu jeszcze leżeć? - spytała w końcu. - Towarzystwem również nie pogardzę. Im jest tu ciszej, tym bardziej zwalnia czas i gorzej przeżywa się pobyt.
Wzdrygnęła się słysząc entuzjastyczne powitanie. Może i by się nim ucieszyła, gdyby nie ta obciążona psychika. Po krótkiej chwili w kącikach jej ust zatańczył ponury uśmiech. Pani Vanity była chyba jedyną osobą w tym miejscu, która potrafiła poprawiać swoim pacjentom humor.
- Dzień dobry - przywitała się. - Ja... to znaczy... nie wiem, chyba tak.
Patrzyła na nią zmęczonym, ciężkim wzrokiem. Nie miała zamiaru buntować się, bo wiedziała, że to w niczym jej nie pomoże, bardziej zaszkodzi.
- Mogłabym poprosić o eliksir uspokajający na noc? Znowu nie przespałam ani godziny - powiedziała nieco pewniej, zachęcona słowami uzdrowicielki. Koszmary stanowiły jej najwikszy problem. - Ciasto czekoladowe? Naprawdę? Nie pamiętam, kiedy ostatnio je jadłam...
Spojrzała na talerzyk z kawałkiem wspomnianego ciasta. Wyglądało tak... pysznie. Wzrok padł na dłoń, która wylądowała na jej policzku. Tak delikatny, ludzki gest był jej obcy. Dobrze, że to akurat na panią Vanity udało jej się trafić. Nie chciała myśleć o tym, co by się stało, gdyby przyjął ją jakiś staruch bez grama delikatności.
- Dziękuję za herbatę - na jej ustach pojawił się łagodny, pełen wdzięczności uśmiech, który niestety szybko zgasł. - Nie, nie, ja... nie, proszę nikogo nie informować o tym, że tu jestem. Byłabym wdzięczna.
Wdzięczność. Czy ty w ogóle jeszcze znasz znaczenie tego słowa, Doreo?
- Jak długo będę musiała tu jeszcze leżeć? - spytała w końcu. - Towarzystwem również nie pogardzę. Im jest tu ciszej, tym bardziej zwalnia czas i gorzej przeżywa się pobyt.
Gość
Gość
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź