Sala numer dwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Jesteś w ciąży, Eileen. Niedługo urodzi młody Bartius.
Te kilka myśli z mocą tarana rozkruszyły ściany jej umysłu i przedarły się do środka, jak wiosenne roztopy zalewając wszystko na swojej drodze. Nie było już myśli o tym, że powinna po badaniu wrócić do domu i przynieść Poppy coś ciepłego do zjedzenia, nie było myśli o tym, że mogłaby zaparzyć sobie herbaty z dodatkiem mięty, którą ostatnimi czasy nawet polubiła. Nie było budyniu waniliowego ani uśmiechu plączącego się między słowami. Był tylko nagi fakt, postawiony przed nią jak kaganek ze świecą zapaloną w ciemnościach.
Była przerażona – w pierwszym momencie, tak – była przerażona samą perspektywą posiadania dzieci w tym czasie i w ich sytuacji. Hereward był Gwardzistą, poczucie obowiązku wobec Zakonu Feniksa było o wiele, wiele silniejsze niż wobec swojej rodziny. Rozumiała to – a może raczej chciała to rozumieć – dlatego właśnie była przerażona. Bo mogła zostać sama z dzieckiem. W każdej chwili.
Łzy były nie tylko spowodowane niekontrolowaną obawą przed nieznanym, przed malowaną czernią przyszłością, ale również jakąś dziwną, zupełnie obcą jej wcześniej ochotą, której nie potrafiła powstrzymywać. Jakby ktoś zmuszał ją do płaczu. Albo śmiechu, tak, jak miało to miejsce kilka dni temu. Popłakała się ze śmiechu, kiedy zobaczyła na ulicy przed domem podskakującego przy furtce małego psa mugolskich sąsiadów.
Teraz wcale jej do śmiechu nie było.
Na szczęście tuż obok była Poppy, przyjaciółka i powierniczka tajemnic, zakonniczka i uzdrowicielka. Z ulgą przyjęła jej ramię, które otuliło ją niczym ciepły koc. Uśmiechnęła się lekko, w zamiarze pogodnie, ale efekt nie był tak pozytywny, jak chciała. Otarła najpierw oczy, potem nos. I westchnęła ciężko.
– Chodzi mi o to, że… że to wcale nie będzie takie proste – powiedziała, chociaż zdawało jej się, że Poppy nie trzeba było tego tłumaczyć, że ona wszystko rozumiała. – Mamy wojnę i… ach, Poppy, przecież ty wszystko wiesz – poddała się. – A jeśli to dziecko zostanie bez ojca?
Nagle ta myśl wydała jej się niemal paradoksalnie nierealna, zakłamana, jakby upleciona z myśli pozbawionych ładu i składu. O czym ty mówisz, Eileen? O czym ty w ogóle myślisz?
– Wybiegam za bardzo w przyszłość, prawda? Ja wcale nie chcę, żeby tak było, po prostu… – jej umysł wciąż był rozrzuconymi po podłodze puzzlami. – To trudne. Ale dziękuję, że tu jesteś. – po raz drugi spróbowała się do niej uśmiechnąć, wynik uzyskała niemal lustrzany. – Mogłabyś powiedzieć mi, co mam teraz robić? Wszystko się zmieni, prawda?
Chociaż nie wiedziała, czego powinna oczekiwać, wiedziała, że jej świat po raz kolejny wywróci się do góry nogami.
Te kilka myśli z mocą tarana rozkruszyły ściany jej umysłu i przedarły się do środka, jak wiosenne roztopy zalewając wszystko na swojej drodze. Nie było już myśli o tym, że powinna po badaniu wrócić do domu i przynieść Poppy coś ciepłego do zjedzenia, nie było myśli o tym, że mogłaby zaparzyć sobie herbaty z dodatkiem mięty, którą ostatnimi czasy nawet polubiła. Nie było budyniu waniliowego ani uśmiechu plączącego się między słowami. Był tylko nagi fakt, postawiony przed nią jak kaganek ze świecą zapaloną w ciemnościach.
Była przerażona – w pierwszym momencie, tak – była przerażona samą perspektywą posiadania dzieci w tym czasie i w ich sytuacji. Hereward był Gwardzistą, poczucie obowiązku wobec Zakonu Feniksa było o wiele, wiele silniejsze niż wobec swojej rodziny. Rozumiała to – a może raczej chciała to rozumieć – dlatego właśnie była przerażona. Bo mogła zostać sama z dzieckiem. W każdej chwili.
Łzy były nie tylko spowodowane niekontrolowaną obawą przed nieznanym, przed malowaną czernią przyszłością, ale również jakąś dziwną, zupełnie obcą jej wcześniej ochotą, której nie potrafiła powstrzymywać. Jakby ktoś zmuszał ją do płaczu. Albo śmiechu, tak, jak miało to miejsce kilka dni temu. Popłakała się ze śmiechu, kiedy zobaczyła na ulicy przed domem podskakującego przy furtce małego psa mugolskich sąsiadów.
Teraz wcale jej do śmiechu nie było.
Na szczęście tuż obok była Poppy, przyjaciółka i powierniczka tajemnic, zakonniczka i uzdrowicielka. Z ulgą przyjęła jej ramię, które otuliło ją niczym ciepły koc. Uśmiechnęła się lekko, w zamiarze pogodnie, ale efekt nie był tak pozytywny, jak chciała. Otarła najpierw oczy, potem nos. I westchnęła ciężko.
– Chodzi mi o to, że… że to wcale nie będzie takie proste – powiedziała, chociaż zdawało jej się, że Poppy nie trzeba było tego tłumaczyć, że ona wszystko rozumiała. – Mamy wojnę i… ach, Poppy, przecież ty wszystko wiesz – poddała się. – A jeśli to dziecko zostanie bez ojca?
Nagle ta myśl wydała jej się niemal paradoksalnie nierealna, zakłamana, jakby upleciona z myśli pozbawionych ładu i składu. O czym ty mówisz, Eileen? O czym ty w ogóle myślisz?
– Wybiegam za bardzo w przyszłość, prawda? Ja wcale nie chcę, żeby tak było, po prostu… – jej umysł wciąż był rozrzuconymi po podłodze puzzlami. – To trudne. Ale dziękuję, że tu jesteś. – po raz drugi spróbowała się do niej uśmiechnąć, wynik uzyskała niemal lustrzany. – Mogłabyś powiedzieć mi, co mam teraz robić? Wszystko się zmieni, prawda?
Chociaż nie wiedziała, czego powinna oczekiwać, wiedziała, że jej świat po raz kolejny wywróci się do góry nogami.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- To nie będzie proste - potwierdziła pana Pomfrey, doskonale rozumiejąc, co Eileen ma na myli, a nawet więcej, niż jej się wydawało. - Macierzyństwo jest chyba proste tylko w bajkach - dodała z bladym uśmiechem. Tak, opowieści o posiadaniu dziecka, które rozpościerano przed młodymi dziewczętami były naprawdę baśniowe. Opowieści o małej istocie, którą człowiek zaczyna darzyć bezwarunkową, najsilniejszą miłością, maleńkim, słodkim aniołku, który to uczucie odwzajemnia i potrzebuje mamy jak nikogo innego. W tych opowieściach są rozkoszne uśmiechy, słodko pachnące główki, maleńkie paznokcie, pierwsze uśmiechy, kroki i ząbki. Jest miłość, radość i szczęście. Wszystko wydaje się tak proste. Tyle, że rzeczywistość miała się nieco inaczej: był często wielogodzinny płacz, nieprzespane noce, wiele trosk i często bezsilność. Macierzyństwo nigdy nie było proste i mogło przerażać.
Zwłaszcza, gdy nad głową zebrały się chmury i cienie wojny, a ojciec tego maleńkiego szczęścia przysiągł różdżkę Zakonowi Feniksa i zobowiązał się walczyć bez względu na wszystko. Rozumiała więc strach i obawy Eileen, rozumiała te łzy i smutek. Absolutnie uzasadnione.
- Nie mogę ci obiecać, że tak nie będzie - wyszeptała, a głos Poppy zadrżał od strachu. Nie potrafiła i nie chciała kłamać, a obie wiedziały, że Zakon Feniksa musi mierzyć się z siłami zła, plugawymi i groźnymi, z czarnoksiężnikami, którzy nie zawahają się przed niczym. Dla których odebrać życie to jest nic. - Ale obiecuję ci, że nie zostaniesz sama. Nie zostaniecie sami. Nigdy - powiedziała już pewniejszym głosem, uśmiechem próbując dodać Eileen otuchy; uniosła drugą dłoń i pogładziła zarumieniony policzek czułym, przelotnym gestem. Nie zostanie sama, bo miała nie tylko ją, ale i innych przyjaciół. Rodzinę i wiernych przyjaciół, którzy zawsze jej pomogą i nie pozwolą upaść. - Ale nie wolno ci tak myśleć. Musimy mieć nadzieję, że wszystko... Wszystko będzie lepiej - wyrzekła naiwnie, desperacko chwytając się wiary, że to prawda. Musiały w to wierzyć, bo inaczej nie miałyby by siły, aby wstać rano z łóżka, a teraz Eileen podwójnie miała dla kogo. Albo potrójnie, któż to wie?
- Hareward jest silnym i utalentowanym czarodziejem, poradzi sobie i wróci do was - wyrzekła cicho, poprawiając Eileen kosmyk włosów, wsuwając go za ucho. - A młody Bartius będzie mógłb być dumny z tak dzielnych rodziców - dodała, przekonana, że tak właśnie będzie. - Jestem i będę, jeśli tylko będziesz mnie potrzebować. Zawsze możesz wysłać mi sowę, a pojawię się, gdy tylko będę mogła - zapewniła Eileen przejętym tonem, łapiąc jej dłoń i ściskając lekko Zrobiła się wyraźnie bardziej entuzjastyczna, gdy pani Bartius zapytała co teraz robić.
Ach, radami mogła sypać jak z rękawa.
- Przede wszystkim musisz się wycofać z bardziej... Niebezpiecznych misji. Wiesz co mam na myśli. Stres jest bardzo groźny, a ty potrzebujesz spokoju. Dużo śpij i pij melisę. Jedz dużo warzyw i świeżych owoców. I codziennie spaceruj przez przynajmniej pół godziny, to poród będzie prostszy - zaczęła mówić i mówić, chcąc zająć Eileen nowym planem zadbania o siebie i dziecko - a nie snuciem czarnych scenariuszy. - Jeszcze przez jakiś czas możesz czuć się kiepsko... Ale od drugiego trymestru na pewno będzie lepiej. Zobaczysz!
Zwłaszcza, gdy nad głową zebrały się chmury i cienie wojny, a ojciec tego maleńkiego szczęścia przysiągł różdżkę Zakonowi Feniksa i zobowiązał się walczyć bez względu na wszystko. Rozumiała więc strach i obawy Eileen, rozumiała te łzy i smutek. Absolutnie uzasadnione.
- Nie mogę ci obiecać, że tak nie będzie - wyszeptała, a głos Poppy zadrżał od strachu. Nie potrafiła i nie chciała kłamać, a obie wiedziały, że Zakon Feniksa musi mierzyć się z siłami zła, plugawymi i groźnymi, z czarnoksiężnikami, którzy nie zawahają się przed niczym. Dla których odebrać życie to jest nic. - Ale obiecuję ci, że nie zostaniesz sama. Nie zostaniecie sami. Nigdy - powiedziała już pewniejszym głosem, uśmiechem próbując dodać Eileen otuchy; uniosła drugą dłoń i pogładziła zarumieniony policzek czułym, przelotnym gestem. Nie zostanie sama, bo miała nie tylko ją, ale i innych przyjaciół. Rodzinę i wiernych przyjaciół, którzy zawsze jej pomogą i nie pozwolą upaść. - Ale nie wolno ci tak myśleć. Musimy mieć nadzieję, że wszystko... Wszystko będzie lepiej - wyrzekła naiwnie, desperacko chwytając się wiary, że to prawda. Musiały w to wierzyć, bo inaczej nie miałyby by siły, aby wstać rano z łóżka, a teraz Eileen podwójnie miała dla kogo. Albo potrójnie, któż to wie?
- Hareward jest silnym i utalentowanym czarodziejem, poradzi sobie i wróci do was - wyrzekła cicho, poprawiając Eileen kosmyk włosów, wsuwając go za ucho. - A młody Bartius będzie mógłb być dumny z tak dzielnych rodziców - dodała, przekonana, że tak właśnie będzie. - Jestem i będę, jeśli tylko będziesz mnie potrzebować. Zawsze możesz wysłać mi sowę, a pojawię się, gdy tylko będę mogła - zapewniła Eileen przejętym tonem, łapiąc jej dłoń i ściskając lekko Zrobiła się wyraźnie bardziej entuzjastyczna, gdy pani Bartius zapytała co teraz robić.
Ach, radami mogła sypać jak z rękawa.
- Przede wszystkim musisz się wycofać z bardziej... Niebezpiecznych misji. Wiesz co mam na myśli. Stres jest bardzo groźny, a ty potrzebujesz spokoju. Dużo śpij i pij melisę. Jedz dużo warzyw i świeżych owoców. I codziennie spaceruj przez przynajmniej pół godziny, to poród będzie prostszy - zaczęła mówić i mówić, chcąc zająć Eileen nowym planem zadbania o siebie i dziecko - a nie snuciem czarnych scenariuszy. - Jeszcze przez jakiś czas możesz czuć się kiepsko... Ale od drugiego trymestru na pewno będzie lepiej. Zobaczysz!
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Łagodny, ciepły głos Poppy przywracał ją do stanu używalności. To nie tak, że opuszczał ją strach, nie, po prostu cała otoczka jej stanu błogosławionego stawała się nie aż tak ponura i gorzka, jak sobie wyobrażała. Ciemne chmury wojennego pyłu wciąż wisiały nad miastem, uwalniały z siebie głośne i ponure grzmoty, ale to był właśnie doskonały czas na odnalezienie w swoich sercach tej odrobiny nadziei, która napędzała cały mechanizm do boju. Dzieci były nadzieją, o one stanowiły trzon nowego społeczeństwa, to one były ziarnem, które miało wzrosnąć na zdrowym gruncie, zakwitnąć i zaowocować na przyszłość. Ta myśl pozwoliła jej w końcu ułożyć usta w znajomy, szczery uśmiech, znacznie weselszy niż poprzednie, choć wciąż noszący ślady słonych łez ronionych kilka chwil temu. I choć wciąż ważyła między sobą priorytety, to potrafiła odnaleźć w tym pewien spokój. Wciąż mogła uczestniczyć w życiu Zakonu, chociaż do pewnego momentu – w którymś na pewno maluch tak przybierze na wadze, że będzie jej ciężko podnieść się z krzesła. A może wcale nie?
Odkrywała nowy grunt, nową ziemię i jej kroki wciąż były niepewne.
– Dziękuję, Poppy. Nie wiem, co ja bym bez ciebie zrobiła. – uniosła ramionami, żeby objąć nimi pannę Pomfrey. Długą chwilę nie mogła się od niej oderwać, jakby ten przyjacielski uścisk, tak tęskny, był w tej chwili jedynym lekiem, jakiego potrzebowała. Potrzebowała jej bliskości, potrzebowała zapewnienia o tym, że nie zostanie sama, chociaż sprawy mogły przybrać inny kierunek. Czasy zmuszały do podejmowania takich opcji. W końcu ją puściła i odetchnęła głębiej. – Będę wysyłała do ciebie sowę zawsze, kiedy zobaczę coś niepokojącego. I jedno wiedzieć będę na pewno – podjęła nieco bardziej oficjalny ton, ale nie udało jej się utrzymać go zbyt długo. Uśmiechnęła się po prostu i otarła palcem ostatnie ślady po płaczu. – Młody Bartius będzie miał najlepsze ciocie na świecie.
Gdy Poppy podjęła opowieść o tym, co tak naprawdę powinna teraz robić, żeby nie doprowadzić siebie i dziecko do niepożądanego stanu, pozwoliła sobie na przywrócenie się do pierwotnego stanu i ubrała swoje rzeczy. Teraz czuła się znacznie pewniej. Było po badaniu, obawy oddaliły się od niej na bezpieczną odległość.
- A… moje chęci na niecodzienne połączenia w jedzeniu? Czy to jest normalne? – wolałaby nie sięgać już po marynowane grzybki, bo podświadomie wciąż za nimi nie przepadała. Nowa dieta w postaci owoców i warzyw była jak najbardziej zachęcająca! – Postaram się trzymać twoich rad. Nie wiem, jakie będą skutki, ale naprawdę będę się starała! – jeszcze raz uśmiechnęła się do Poppy i pozwoliła sobie ją przytulić. – Pójdę już. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. I że jesteś, dziękuję.
Chciała odpocząć, przespać się, skoro cały stres powoli odpuszczał. Jednocześnie czuła się lekko i ciężka. Ucałowała Poppy w policzek na pożegnanie i wyszła z sali, swoje kroki kierując od razu do wyjścia.
Zanim jednak zdecydowała się zagrzać miejsce w swoim łóżku, przygotowała niewielką, ciepłą paczuszkę dla panny Pomfrey – Jutrzenka przyniosła ją do Munga niecałą godzinę później. W środku znalazła zapakowany kawałek zapiekanki z makaronem i brokułami, kostkę ciastka marchewkowego i zawiniętego w papierek musa-świstusa.
| zt dla Eileen
Odkrywała nowy grunt, nową ziemię i jej kroki wciąż były niepewne.
– Dziękuję, Poppy. Nie wiem, co ja bym bez ciebie zrobiła. – uniosła ramionami, żeby objąć nimi pannę Pomfrey. Długą chwilę nie mogła się od niej oderwać, jakby ten przyjacielski uścisk, tak tęskny, był w tej chwili jedynym lekiem, jakiego potrzebowała. Potrzebowała jej bliskości, potrzebowała zapewnienia o tym, że nie zostanie sama, chociaż sprawy mogły przybrać inny kierunek. Czasy zmuszały do podejmowania takich opcji. W końcu ją puściła i odetchnęła głębiej. – Będę wysyłała do ciebie sowę zawsze, kiedy zobaczę coś niepokojącego. I jedno wiedzieć będę na pewno – podjęła nieco bardziej oficjalny ton, ale nie udało jej się utrzymać go zbyt długo. Uśmiechnęła się po prostu i otarła palcem ostatnie ślady po płaczu. – Młody Bartius będzie miał najlepsze ciocie na świecie.
Gdy Poppy podjęła opowieść o tym, co tak naprawdę powinna teraz robić, żeby nie doprowadzić siebie i dziecko do niepożądanego stanu, pozwoliła sobie na przywrócenie się do pierwotnego stanu i ubrała swoje rzeczy. Teraz czuła się znacznie pewniej. Było po badaniu, obawy oddaliły się od niej na bezpieczną odległość.
- A… moje chęci na niecodzienne połączenia w jedzeniu? Czy to jest normalne? – wolałaby nie sięgać już po marynowane grzybki, bo podświadomie wciąż za nimi nie przepadała. Nowa dieta w postaci owoców i warzyw była jak najbardziej zachęcająca! – Postaram się trzymać twoich rad. Nie wiem, jakie będą skutki, ale naprawdę będę się starała! – jeszcze raz uśmiechnęła się do Poppy i pozwoliła sobie ją przytulić. – Pójdę już. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. I że jesteś, dziękuję.
Chciała odpocząć, przespać się, skoro cały stres powoli odpuszczał. Jednocześnie czuła się lekko i ciężka. Ucałowała Poppy w policzek na pożegnanie i wyszła z sali, swoje kroki kierując od razu do wyjścia.
Zanim jednak zdecydowała się zagrzać miejsce w swoim łóżku, przygotowała niewielką, ciepłą paczuszkę dla panny Pomfrey – Jutrzenka przyniosła ją do Munga niecałą godzinę później. W środku znalazła zapakowany kawałek zapiekanki z makaronem i brokułami, kostkę ciastka marchewkowego i zawiniętego w papierek musa-świstusa.
| zt dla Eileen
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- No ja myślę, że tak właśnie zrobisz! - żachnęła się uzdrowicielka, lecz spojrzenie wciąż miała pełne ciepła. - Opiekowałam się kilkoma ciężarnymi podczas stażu, może nie mam w tym tak wielkiego doświadczenia, ale poznałam kilka naprawdę znakomitych akuszerek, napiszę ci ich nazwiska, jeśli nie ja, to one na pewno ci pomogą, to wspaniałe kobiety... - mówiła Poppy, dopiero po chwili odsuwając się od przyjaciółki. Posłała jej nieco zdziwione spojrzenie w odpowiedzi na oficjalny ton, lecz prędko ustąpiło wzruszeniu. - Będę zaszczycona mogąc być jego ciocią - westchnęła lekko. Nikt jej tak jeszcze nie nazywał, nie miała bliskiej rodziny, a dla dzieci przyjaciółek zwykle była panią. Słowa Eileen ją rozczuliły.
- Absolutnie normalne - odpowiedziała Poppy z lekkim uśmiechem. Dziwne kulinarne zachcianki, nietypowe połączenia smaków i wyrafinowane (albo zupełnie nie) kaprysy towarzyszyły niemal każdej ciężarnej i to od wieków. Nie było w tym nic ani dziwnego, ani niepokojącego, lecz każda przyszła matka zazwyczaj się tym zamartwiała - bo było to dla niej nowe, obce doświadczenie. - Odradzam popijania śliwek mlekiem, jednakże inne połączenia nie powinny ci zaszkodzić - zaśmiała się cicho. Wierzyła, że takich oczywistości Eileen tłumaczyć nie musi. Śliwki i mleko, albo ciepłe drożdżowe ciasto mogło się źle skończyć dla jej układu pokarmowego, obojętnie, czy była w ciąży, czy też nie.
Odwzajemniła uścisk pani Bartius, przyciągając ją do siebie blisko i kojącym gestem gładząc po plecach. - Och, dajże spokój, niewiele zrobiłam... - żachnęła się po chwili, machając ręką, lecz wbrew temu co mówiła, to czuła ciepło na sercu, rada, że jej słowa i obecność przyniosły Eileen choć trochę otuchy.
- Nie, żebym cię wyganiała, ale myślę, że powinnaś odpocząć - zarządziła Poppy. Tak ważna wiadomość spadła na barki Eileen w niesprzyjających okolicznościach i trudnym dla świata momencie, potrzebowała czasu, aby się z tym oswoić i świętego spokoju. A ona także musiała wracać na dyżur. Pożegnała się z przyjaciółką i opuściła salę chorych krótko po niej, swoje kroki kierując w stronę dyżurki, aby dopytać, gdzie jest potrzebna.
A jak szeroki na ustach miała uśmiech, gdy godzinę później w okno pokoju socjalnego zaczęła dobijać się Jutrzenka z paczką przywiązaną do nóżki. Domową zapiekankę Poppy zjadła tak zachłannie, jakby nie jadła od tygodnia, a ciasto smakowało po prostu niebiańsko. Nie wiedziała nawet, że była aż tak głodna! Dziękowała Merlinowi, że los obdarzył ją tak dobrymi ludźmi jakich miała wokół siebie.
| zt Poppy
- Absolutnie normalne - odpowiedziała Poppy z lekkim uśmiechem. Dziwne kulinarne zachcianki, nietypowe połączenia smaków i wyrafinowane (albo zupełnie nie) kaprysy towarzyszyły niemal każdej ciężarnej i to od wieków. Nie było w tym nic ani dziwnego, ani niepokojącego, lecz każda przyszła matka zazwyczaj się tym zamartwiała - bo było to dla niej nowe, obce doświadczenie. - Odradzam popijania śliwek mlekiem, jednakże inne połączenia nie powinny ci zaszkodzić - zaśmiała się cicho. Wierzyła, że takich oczywistości Eileen tłumaczyć nie musi. Śliwki i mleko, albo ciepłe drożdżowe ciasto mogło się źle skończyć dla jej układu pokarmowego, obojętnie, czy była w ciąży, czy też nie.
Odwzajemniła uścisk pani Bartius, przyciągając ją do siebie blisko i kojącym gestem gładząc po plecach. - Och, dajże spokój, niewiele zrobiłam... - żachnęła się po chwili, machając ręką, lecz wbrew temu co mówiła, to czuła ciepło na sercu, rada, że jej słowa i obecność przyniosły Eileen choć trochę otuchy.
- Nie, żebym cię wyganiała, ale myślę, że powinnaś odpocząć - zarządziła Poppy. Tak ważna wiadomość spadła na barki Eileen w niesprzyjających okolicznościach i trudnym dla świata momencie, potrzebowała czasu, aby się z tym oswoić i świętego spokoju. A ona także musiała wracać na dyżur. Pożegnała się z przyjaciółką i opuściła salę chorych krótko po niej, swoje kroki kierując w stronę dyżurki, aby dopytać, gdzie jest potrzebna.
A jak szeroki na ustach miała uśmiech, gdy godzinę później w okno pokoju socjalnego zaczęła dobijać się Jutrzenka z paczką przywiązaną do nóżki. Domową zapiekankę Poppy zjadła tak zachłannie, jakby nie jadła od tygodnia, a ciasto smakowało po prostu niebiańsko. Nie wiedziała nawet, że była aż tak głodna! Dziękowała Merlinowi, że los obdarzył ją tak dobrymi ludźmi jakich miała wokół siebie.
| zt Poppy
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
|17 lipca, po pojedynku z Flo
To była jedna z bardziej spektakularnych porażek jaką zdarzyło mu się w tym miesiącu zaliczyć. Niefortunne diminuendo diametralnie zmieniło rozkład sił na arenie zmuszając go do obrony. Tak właściwie jednocześnie jej go pozbawiając - nie był specjalnie biegły, jak na aurora, w magi obronnej więc gdy jego moc i w tym aspekcie osłabła bombarda maxima, a potem późniejsze commotio wystarczyło by stracił przytomność przegrywając tym samym pojedynek z właścicielem...lodziarni. Brwi uniosły się i nachyliły ku sobie w geście politowania nad samym sobą. Biel sufitu naznaczona pęknięciami pogłębiała to uczycie tym mocniej im wyraźniej dochodziło do niego, że w tym momencie leży w łóżku i to nie byle jakim - bo mungowym. Nie pamiętał momentu transportu. Faktycznie musiał zatem odpłynąć. Potem trafił najpewniej w ręce ratowników. Skończył tu. Rozejrzał się na boki. Był jak na razie sam. Zza uchylonych drzwi pokoju dobiegały go głosy z korytarza - najpewniej uzdrowiciel który miał się nim zająć został na krok przed progiem zatrzymany przez innego. Nie próbował domniemywać o czym też toczyli rozmowę. Najpewniej było to jakieś magomedyczne sprawy których nie byłby w stanie nawet pojąć. Było jednak w tym szmerze coś dziwnie znajomego, nostalgicznego. Może powinien zwrócić na to większą uwagę. Być może przygotowałoby go to na to co miało nadejść. On jednak zignorował ten szum zmuszając ciało do tego by podniosło się i usiadło na skraju łóżka. Czuł potłuczone gnaty, a nogi dyndały mu bezwładnie nie dotykając podłogi.
- Ehh... - burkną niezadowolony z tego, że zaklęcie pomniejszające wciąż jest w mocy, a on sam wzrostem nie wybijał się ponad przeciętnego trzynastolatka. Drobne dłonie mocniej zacisnęły się na krawędzi łóżka, gdy do niewielkiej salki weszła uzdrowicielka - dobrze mu znana. Przez chwilę nie wiedział jak powinien zareagować na jej widok. Ogarnęło go dziwne zmieszanie, lecz nie zaskoczenie - przecież to było oczywiste, że po ukończonym kursie Mung był jej dedykowanym miejscem pracy, jej ziemią. Wiec dlaczego zalała go taka bezradna, niekomfortowa pustka myśli?
- Niewiele się zmieniłaś, Rose - zauważył po tym, jak utkwił spojrzenie w brązie jej oczu nie wiedząc, że za tymi samymi tęczówkami co przed laty skrywa się nieco inna kobieta. W końcu czas zmienia wszystko nawet jeżeli pozornie wydawało się być inaczej. Może dostrzegłby głębię zmiany już w tym momencie, gdyby nie zakrzywiona perspektywa widzenia zapewniana przez niefortunnie, po raz drugi tego miesiąca transmutowane ciało.
To była jedna z bardziej spektakularnych porażek jaką zdarzyło mu się w tym miesiącu zaliczyć. Niefortunne diminuendo diametralnie zmieniło rozkład sił na arenie zmuszając go do obrony. Tak właściwie jednocześnie jej go pozbawiając - nie był specjalnie biegły, jak na aurora, w magi obronnej więc gdy jego moc i w tym aspekcie osłabła bombarda maxima, a potem późniejsze commotio wystarczyło by stracił przytomność przegrywając tym samym pojedynek z właścicielem...lodziarni. Brwi uniosły się i nachyliły ku sobie w geście politowania nad samym sobą. Biel sufitu naznaczona pęknięciami pogłębiała to uczycie tym mocniej im wyraźniej dochodziło do niego, że w tym momencie leży w łóżku i to nie byle jakim - bo mungowym. Nie pamiętał momentu transportu. Faktycznie musiał zatem odpłynąć. Potem trafił najpewniej w ręce ratowników. Skończył tu. Rozejrzał się na boki. Był jak na razie sam. Zza uchylonych drzwi pokoju dobiegały go głosy z korytarza - najpewniej uzdrowiciel który miał się nim zająć został na krok przed progiem zatrzymany przez innego. Nie próbował domniemywać o czym też toczyli rozmowę. Najpewniej było to jakieś magomedyczne sprawy których nie byłby w stanie nawet pojąć. Było jednak w tym szmerze coś dziwnie znajomego, nostalgicznego. Może powinien zwrócić na to większą uwagę. Być może przygotowałoby go to na to co miało nadejść. On jednak zignorował ten szum zmuszając ciało do tego by podniosło się i usiadło na skraju łóżka. Czuł potłuczone gnaty, a nogi dyndały mu bezwładnie nie dotykając podłogi.
- Ehh... - burkną niezadowolony z tego, że zaklęcie pomniejszające wciąż jest w mocy, a on sam wzrostem nie wybijał się ponad przeciętnego trzynastolatka. Drobne dłonie mocniej zacisnęły się na krawędzi łóżka, gdy do niewielkiej salki weszła uzdrowicielka - dobrze mu znana. Przez chwilę nie wiedział jak powinien zareagować na jej widok. Ogarnęło go dziwne zmieszanie, lecz nie zaskoczenie - przecież to było oczywiste, że po ukończonym kursie Mung był jej dedykowanym miejscem pracy, jej ziemią. Wiec dlaczego zalała go taka bezradna, niekomfortowa pustka myśli?
- Niewiele się zmieniłaś, Rose - zauważył po tym, jak utkwił spojrzenie w brązie jej oczu nie wiedząc, że za tymi samymi tęczówkami co przed laty skrywa się nieco inna kobieta. W końcu czas zmienia wszystko nawet jeżeli pozornie wydawało się być inaczej. Może dostrzegłby głębię zmiany już w tym momencie, gdyby nie zakrzywiona perspektywa widzenia zapewniana przez niefortunnie, po raz drugi tego miesiąca transmutowane ciało.
Find your wings
Ostatnimi czasy uzdrowiciele w Świętym Mangu mieli pełne ręce roboty. Narastające anomalie, pożar w Ministerstwie Magii. Żyli w niebezpiecznych czasach i Roselyn, widząc ogrom bólu i cierpienia, które przynosili ze sobą jej pacjenci, musiała przestać się oszukiwać i w końcu zaakceptować fakt, że nadchodziła wojna. Jej niedowierzanie spowodowane było najzwyklejszą naiwnością. Bała się tego co miało nadejść i infantylnie wmawiała sobie, że sytuacja w końcu się unormuje. Wszakże społeczeństwo było jak wielki niekoniecznie sprawnie funkcjonujący organizm nie raz cierpiący na swoje osobliwe rozstroje. Potrzeba było czasu, a nieraz pomocy kogoś z zewnątrz by ustabilizować jego stan. Jednak jak większość chorych z czasem dochodziło do siebie, wracał do wcześniejszego stanu równowagi.
Nie była biegła w polityce, ani świadoma wszystkich wydarzeń rozgrywających się wokół niej. Została wychowana w odosobnieniu, z dala od kotłującego się we własnym zepsuciu Londynu. Hogwart był tylko szkołą, a dopiero wkraczając w dorosłość dane było poznać jej prawdziwy świat. Wciąż nie chciała go zaakceptować. Stąd też nieco naiwna wiara, że wcale nie zbliżają się ku niechybnemu upadkowi. Jak bardzo jednak nie chciałaby się okłamywać, nie mogła być ślepą i głuchą, bo o to ona jako jedna z pierwszych ścierała się z tego skutkami.
Święty Mung stał się jeszcze bardziej ponurym miejscem, a ogrom obowiązków sprawiał, że na długie godziny porzucała własne zmartwienia, żyjąc tragediami innych. Kiedyś jeden z bardziej doświadczonych uzdrowicieli, a jej przełożony stwierdził, że za bardzo się przejmuje losem swoich pacjentów, że właśnie w taki sposób obiera się najszybszą drogę ku wypaleniu. Być może nie znał Roselyn na tyle, by wiedzieć że była w stanie znieść dużo i troska, która w jego oczach była słabością, według samej Rose wcale tym nie była. Była motorem jej działań. Chociaż być może z lekkomyślnością młodego uzdrowiciela, przekonanego o własnej wyższości nad starymi, otępiałymi głowami, ignorowała dobre rady mentora.
Niemniej jednak ciężko znosiła ostatnie dyżury – fizycznie i psychicznie. Najlepszym lekiem na to był powrót do domu – widok ucieszonej buzi Melanie. Wtedy codzienność zdawała się przybierać jaskrawszych, weselszych barw, jednocześnie przypominając o tym, że Mel z dnia na dzień stawała się coraz starsza i pewnego dnia wyfrunie z gniazda do właśnie tego okrutnego świata, którego Roselyn tak bardzo się bała. Właśnie dla córki nie warto było się już dłużej okłamywać w końcu kto jeśli nie Wright miał ochronić ją przed nadchodzącymi niebezpieczeństwami?
Trochę przez własne rozkojarzenie lub zwykłe zmęczenie przedłużającym się dyżurem dała się wciągnąć w ten przypadek. Nie zastanawiała się wiele, przyjmując od jednego z uzdrowicieli informacje o pacjencie oczekującym za drzwiami. Dopiero słysząc jego nazwisko poczuła się jakby ktoś właśnie zrobił sobie z niej wyjątkowo okrutny i paskudny żart.
Wiedziała, że wrócił. Od momentu otrzymania tej informacji przygotowywała się do tego spotkania, ale ono nie nadchodziło. Anthony nie stanął w jej progu, nie poprosił o spotkanie z córką, nie dał znaku życia od swojego odejścia. W połączeniu z wiedzą o jego aktualnym pobycie w Londynie budziło to w Roselyn niemą furię.
W akcie desperacji próbowała uniknąć leczenia akurat tego pacjenta jednak w wymyślaniu wymówek i kłamstw była równie biegła co w sztuce czarnej magii. Nie miała wyboru.
Po wejściu do pomieszczenia miała wrażenie jakby ktoś wrzucił ją do klatki z lwem. Sala numer dwa przybrała klaustrofobicznie małego kształtu, a wszelkie poczucie komfortu zostało za jej drzwiami.
Poczuła się dziwnie bezbronna. Wszkaże była na swojej ziemi i nie groziło jej tutaj absolutnie żadne niebezpieczeństwo, ale przecież była w swojej twierdzy, nad którą zawisł teraz miecz Damoklesa. Wszelkie osobiste troski zostawały przed gmachem Świętego Munga, nie przynosiła ich ze sobą, pełniąc swoją rolę jak najlepiej potrafiła – tutaj nie było miejsca na jej frustrację. Teraz poczuła się zagrożona, bo zamiast leczyć miała ochotę wyszeptać inkantacje najpaskudniejszej klątwy jaką znała.
Zignorowała jego uwagę, ze wszystkich sił starając się nie otwierać ust, by nie powiedzieć tego o czym rzeczywiście w tym momencie myślała. Przegryzła policzek, starając się panować nad mimiką swojej twarzy. Nie chciała chociaż na chwilę zapomnieć o tym gdzie właśnie była i dlaczego powinna ograniczyć ich konwersacje do absolutnego minimum. Nie było to jednak łatwo, dlatego gdy już podeszła do łóżka, starannie omijając jego spojrzenie, nie mogła się opanować.
Wybuchła krótkim wariackim śmiechem, bo o to siedział przed nią Anthony Skamander, machając śmiesznie krótkimi nogami, a głową sięgając jej zaledwie do ramion. Czy to nie był jakiś żart? Jeśli tak, to proszę bardzo, roześmiała się wyjątkowo nie wesołym śmiechem, który niechybnie mógłby się skończyć zdławionym płaczem.
Nad czym chcesz płakać, głupia dziewucho?
Ta myśl przywróciła jej zdrowy rozsądek, który szybko uciszył śmiech. W końcu spojrzała na niego surowo. - Będę musiała odwrócić zaklęcie, żeby przywrócić cię do normalnych rozmiarów. Myślę, że to powinno wystarczyć - powiedziała, siląc się na rzeczowy, spokojny ton. Być może nie były to najlepsze pierwsze słowa jakie mogła mu powiedzieć po tym całym czasie, ale nie czuła się zobowiązana do zmuszania się do jakichkolwiek grzeczności związanych ze spotkaniem po latach. Nie miała zamiaru mu tego w żaden sposób ułatwiać. To nie był czas, ani miejsce. Zresztą czy sam Anthony czuł się zobowiązany do wytłumaczenia jej czegokolwiek? Wysłania jednego głupiego listu w ciągu trzech lat? Zainteresowania się losem ich dziecka?
Nie.
Także w tym momencie czuła się jakby nie była mu nic winna. Już nie.
Nie była biegła w polityce, ani świadoma wszystkich wydarzeń rozgrywających się wokół niej. Została wychowana w odosobnieniu, z dala od kotłującego się we własnym zepsuciu Londynu. Hogwart był tylko szkołą, a dopiero wkraczając w dorosłość dane było poznać jej prawdziwy świat. Wciąż nie chciała go zaakceptować. Stąd też nieco naiwna wiara, że wcale nie zbliżają się ku niechybnemu upadkowi. Jak bardzo jednak nie chciałaby się okłamywać, nie mogła być ślepą i głuchą, bo o to ona jako jedna z pierwszych ścierała się z tego skutkami.
Święty Mung stał się jeszcze bardziej ponurym miejscem, a ogrom obowiązków sprawiał, że na długie godziny porzucała własne zmartwienia, żyjąc tragediami innych. Kiedyś jeden z bardziej doświadczonych uzdrowicieli, a jej przełożony stwierdził, że za bardzo się przejmuje losem swoich pacjentów, że właśnie w taki sposób obiera się najszybszą drogę ku wypaleniu. Być może nie znał Roselyn na tyle, by wiedzieć że była w stanie znieść dużo i troska, która w jego oczach była słabością, według samej Rose wcale tym nie była. Była motorem jej działań. Chociaż być może z lekkomyślnością młodego uzdrowiciela, przekonanego o własnej wyższości nad starymi, otępiałymi głowami, ignorowała dobre rady mentora.
Niemniej jednak ciężko znosiła ostatnie dyżury – fizycznie i psychicznie. Najlepszym lekiem na to był powrót do domu – widok ucieszonej buzi Melanie. Wtedy codzienność zdawała się przybierać jaskrawszych, weselszych barw, jednocześnie przypominając o tym, że Mel z dnia na dzień stawała się coraz starsza i pewnego dnia wyfrunie z gniazda do właśnie tego okrutnego świata, którego Roselyn tak bardzo się bała. Właśnie dla córki nie warto było się już dłużej okłamywać w końcu kto jeśli nie Wright miał ochronić ją przed nadchodzącymi niebezpieczeństwami?
Trochę przez własne rozkojarzenie lub zwykłe zmęczenie przedłużającym się dyżurem dała się wciągnąć w ten przypadek. Nie zastanawiała się wiele, przyjmując od jednego z uzdrowicieli informacje o pacjencie oczekującym za drzwiami. Dopiero słysząc jego nazwisko poczuła się jakby ktoś właśnie zrobił sobie z niej wyjątkowo okrutny i paskudny żart.
Wiedziała, że wrócił. Od momentu otrzymania tej informacji przygotowywała się do tego spotkania, ale ono nie nadchodziło. Anthony nie stanął w jej progu, nie poprosił o spotkanie z córką, nie dał znaku życia od swojego odejścia. W połączeniu z wiedzą o jego aktualnym pobycie w Londynie budziło to w Roselyn niemą furię.
W akcie desperacji próbowała uniknąć leczenia akurat tego pacjenta jednak w wymyślaniu wymówek i kłamstw była równie biegła co w sztuce czarnej magii. Nie miała wyboru.
Po wejściu do pomieszczenia miała wrażenie jakby ktoś wrzucił ją do klatki z lwem. Sala numer dwa przybrała klaustrofobicznie małego kształtu, a wszelkie poczucie komfortu zostało za jej drzwiami.
Poczuła się dziwnie bezbronna. Wszkaże była na swojej ziemi i nie groziło jej tutaj absolutnie żadne niebezpieczeństwo, ale przecież była w swojej twierdzy, nad którą zawisł teraz miecz Damoklesa. Wszelkie osobiste troski zostawały przed gmachem Świętego Munga, nie przynosiła ich ze sobą, pełniąc swoją rolę jak najlepiej potrafiła – tutaj nie było miejsca na jej frustrację. Teraz poczuła się zagrożona, bo zamiast leczyć miała ochotę wyszeptać inkantacje najpaskudniejszej klątwy jaką znała.
Zignorowała jego uwagę, ze wszystkich sił starając się nie otwierać ust, by nie powiedzieć tego o czym rzeczywiście w tym momencie myślała. Przegryzła policzek, starając się panować nad mimiką swojej twarzy. Nie chciała chociaż na chwilę zapomnieć o tym gdzie właśnie była i dlaczego powinna ograniczyć ich konwersacje do absolutnego minimum. Nie było to jednak łatwo, dlatego gdy już podeszła do łóżka, starannie omijając jego spojrzenie, nie mogła się opanować.
Wybuchła krótkim wariackim śmiechem, bo o to siedział przed nią Anthony Skamander, machając śmiesznie krótkimi nogami, a głową sięgając jej zaledwie do ramion. Czy to nie był jakiś żart? Jeśli tak, to proszę bardzo, roześmiała się wyjątkowo nie wesołym śmiechem, który niechybnie mógłby się skończyć zdławionym płaczem.
Nad czym chcesz płakać, głupia dziewucho?
Ta myśl przywróciła jej zdrowy rozsądek, który szybko uciszył śmiech. W końcu spojrzała na niego surowo. - Będę musiała odwrócić zaklęcie, żeby przywrócić cię do normalnych rozmiarów. Myślę, że to powinno wystarczyć - powiedziała, siląc się na rzeczowy, spokojny ton. Być może nie były to najlepsze pierwsze słowa jakie mogła mu powiedzieć po tym całym czasie, ale nie czuła się zobowiązana do zmuszania się do jakichkolwiek grzeczności związanych ze spotkaniem po latach. Nie miała zamiaru mu tego w żaden sposób ułatwiać. To nie był czas, ani miejsce. Zresztą czy sam Anthony czuł się zobowiązany do wytłumaczenia jej czegokolwiek? Wysłania jednego głupiego listu w ciągu trzech lat? Zainteresowania się losem ich dziecka?
Nie.
Także w tym momencie czuła się jakby nie była mu nic winna. Już nie.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
19 października
wykonywanie zawodu
Chociaż do pełnego wschodu słońca brakowało pełnej godziny, to londyńskie ulice powoli rozjaśniały się nikłym światłem rysującej się na horyzoncie gwiazdy. Bogata infrastruktura miasta uniemożliwiała dostrzeżenie tego zjawiska, jednak rozjaśniające się powoli niebo wskazywało na to, że noc powoli się kończy. Dyżur rozpoczęty dnia wczorajszego minął tak szybko jak gdyby ktoś wyrwał te kilkanaście godzin z jej życiorysu. Wspomnienie zameldowania się w sali, w której zbierali się uzdrowiciele wydawało się być tak odległe, jakby zrobiła to kilka dni temu. Chociaż była przyzwyczajona do ciężkiej, wielogodzinnej pracy, to czuła się skrajnie zmęczona. Bolały ją nogi, ręce, kręgosłup, a najbardziej głowa, która zdawała się pulsować tępym bólem w rytm bicia jej serca.
“Dzisiaj jest dziwnie pusto” - powiedział jeden z młodszych stażem uzdrowicieli, a Vernon ten najdłużej pracujących na oddziale łypnął surowo na niedoświadczonego chłopaczka. Ów wiekowy medyk znany był z wiary we wszelkie przesądy i ludowe wierzenia. Pokręcił głową ze zniesmaczeniem, jakby młodzik pominął w swej edukacji medycznej jakiś arcyważny dział. Roselyn osobiście nie wierzyła w magię złych słów rzuconych o nieodpowiedniej porze, a jednak kilka minut później na oddziale urazów pozaklęciowych rozpętało się istne piekło. Według Vernona nigdy nie powinno mówić o tym, że oddział jest zbyt pusty czy dyżur jest zbyt spokojny, a wypowiadający ów straszne słowa w jego oczach był równie winny każdemu następującemu przyjęciu co ci, którzy faktycznie się do tego przyczynili.
Sala wypełniała się z prędkością, która przerażała nawet przyzwyczajonego do rytmu pracy w Świętym Mungu uzdrowiciela.
Nie miała czasu wyczekiwać końca dyżuru. Jej myśli zajęte były licznymi obrażeniami, wypadkami, cierpieniami na które skarżyli się jej pacjenci, a na które ona musiała znaleźć lek. Jedni przychodzili z urazami spowodowanymi własną głupotą, inni w z takimi, które powstały w wyniku potyczek lub niechlujnie rzuconych zaklęć, które w zamyśle miały nie przynieść szkody. W swojej niezbyt długiej karierze widziała już najdziwniejsze urazy - efekty pomocnych zaklęć, które w splocie z anomalia zmieniały swoją naturę czy ohydne, budzące jej obrzydzenie rezultaty czarnomagicznych klątw. Niezmiennie jednak jej zadaniem było leczyć, ratować życie i to był właśnie kamień milowy potrzeby bycia uzdrowicielką. I to co czasami sprawiało, że ciężko jej było wykonywać ten zawód. Nie wszystkich dało się uratować, niektórzy na oddział przybywali zbyt późno, niektórzy byli zbyt słabi by wygrać walkę o życie. Rose nienawidziła tracić pacjentów. Jak chyba każdy medyk. Niemniej jednak młoda uzdrowicielka wciąż nie nauczyła się radzić sobie ze śmiercią, która przecież była stałą w wykonywanej przez nią profesji.
Na chwilę zapanował względny sposób. Chociaż wielu uzdrowicieli wciąż krzątało się po sali, poziom szaleństwa opadł. Roselyn również do nich należała i skrupulatnie sprawdzała stan każdego przydzielonego jej pacjenta. Minuty powoli mijały, a Rose wyczuwała, że jeszcze trochę, a w końcu będzie mogła zrzucić ciążący jej uniform.
Wzięła kilka powolnych oddechów, wpatrując się w widok za oknem. Zapach medykamentów, ludzkiego ciała i wszystkich drażniących je przypadłości drażnił jej nozdrza. Pragnęła już stąd wyjść odetchnąć zanieczyszczonym londyńskim powietrze, paradoksalnie bardziej świeżym niż te tutaj.
Z krótkiej chwili zamyślenia wyrwał ją ferwor, który zapanował w drzwiach sali. O to stało w nich dwóch mężczyzn, jeden z nich trzymał tego drugiego, aby ten nie upadł. Gołym okiem widać było, że ledwie trzyma się na nogach, a nawet że trzymający go mężczyzna utrzymuje cały jego ciężar.
- Obaj napruci jak świnie - krzyknął do niej stażysta, który jako pierwszy dotarł do dwóch czarodziei.
Zaiste. Silny zapach anyżu, ziół i alkoholu rozlał się po pomieszczeniu. Musieli spożywać dzisiejszej nocy Zieloną Wróżkę w dużych ilościach. - Z takimi urazami to nie tutaj - rzekł ze zniesmaczeniem początkujący uzdrowiciel, widocznie zgorszony stanem nowych pacjentów. I znów miał rację. Niemniej jednak Roselyn zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Śmierdzieli jakby przed chwilą wyszli z jakiejś nokturnowskiej dziury, a jednak ubranie ledwie trzymającego się na nogach czarodzieja było naznaczone licznymi dziurami, przypaleniami, zniszczone, przybrudzone śladami krwi.
Szybko nakazała ułożyć go na łóżku. - Co się stało? - zapytała drugiego mężczyznę, wpatrując się w niego ponaglającym wzrokiem.
Ten chociaż pijany spojrzał na nią zadziwiająco bystrym wzrokiem, widocznie rozważając odpowiedź. - Ano droga pani uzdrowicielko, rzucaliśmy sobie zaklęcia... Zupełnie niegroźne, gdy… anomalia. Tak. Anomalia to zrobiła… I wtedy to się wszystko stało… To było jakby… - wybełkotał, a Roselyn przerwała mu krótkim parsknięciem, które świadczyło o jej irytacji. Dawno nie słyszała głupszej wymówki, ale oszczędziła sobie uwagi dotyczącego tego, że nie była ani aurorem czy policjantką. Była tutaj, aby leczyć nie prowadzić śledztwa na temat ich niecnych czynów. Mogła się domyślać tylko czy może pojedynkował się z kimś po pijaku, czy może stał się ofiarą własnego pijaństwa. Widocznie jednak kompan poszkodowanego nie chciał powiedzieć jej co się stało.
Schorowany mężczyzna był chorobliwie blady, obficie zalany potem, a przez dziury jego ubrania dostrzec było można liczne oparzenia. Jakby spętał go rozpalony do czerwoności łańcuch. Nakazała swoim pomocnikom rozebrać mężczyznę, a drugiego odprawiła wraz ze stażystą, by doprowadził go do porządku.
Pacjent był ledwo przytomny. Bełkotał jakieś niewyraźne słowa, jak gdyby kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego gdzie się znajduje. Widać było, że bardzo cierpiał.
- Diagno Coro- przyłożyła różdżkę do piersi mężczyzny. Jego serce biło szybko, za szybko. Oparzenia nie wydawały się być tak silne, aby wywołać podobny stan. Brzuch czarodzieja był mocno wydęty, dziwnie siny. - Diagno Haemo.
I wtedy to wyczuła. Mężczyzna nie miał nerek, a w miejsce nich, niemalże wciśnięta tam na siłę znajdowała się wątroba. Zapewne efekt sprawnie rzuconego zaklęcia Aquila.
Bełkot pacjenta przerodził się w coraz wolniejsze, jeszcze bardziej niewyraźne mruczenie. Widocznie słabł, podobnie jak jego tętno. Traciła go.
Puściła jego nadgarstek. Należało jak najszybciej przywrócić transmutowany organ. Najpierw jednak musiała upewnić się czy pacjent jest w stanie przeżyć zaklęcie. - Immunitaris - wymówiła słowa inkantacji i ponownie sprawdziła ilość uderzeń serca, a te znów zaczęło bić szybciej, Pojękiwania mężczyzny stały się wyraźniejsze.
- Subsisto Dolorem. - wyszeptała, aby złagodzić jego ból, co sprawiło, że mięśnie mężczyzny widocznie się rozluźniły. Obawiała się użyć Paxo Maxima, świadoma że w okoliczności urazów wewnętrznych dodatkowe spowolnienie ciśnienia może doprowadzić do zgonu pacjenta. Musiała go jednak uspokoić, unikając przy tym wprowadzania go w stan śpiączki. Zaklęcie zadziałało i wtedy gotowa była, aby odwrócić transmutacje narządu - Pyrexia! - Brzuch mężczyzny zafalował w przedziwny sposób, a on sam otworzył oczy i odszukał wzrok uzdrowicielki, jakby zaskoczony tym co się właśnie stało. Po chwili znów je zamknął, a Roselyn ponownie sprawdziła bicie jego serca oraz stan jego jamy brzusznej. Czuła działanie własnego zaklęcia. Wątroba wydawała się być na miejscu, chociaż była powiększona, zapewne na skutek spożywania alkoholu w dużych ilościach.
Czuła się jakby dopiero teraz mogła złapać powietrze. Dopiero gdy wyczuła, że liczba uderzeń serca mężczyzny powoli wraca do normy. Nie skończyła jednak pracy. Nakazała swoim pomocnikom, aby jak najszybciej dostarczyli jej eliksiry odtruwające, wzmacniające i łagodzące ból. W tym czasie sama zajęła się licznymi poparzeniami i stłuczeniami, które pod wpływem jej zaklęć powoli znikały, zabliźniały się, aby w końcu zniknąć na przestrzeni następnych tygodni. Po zaaplikowaniu eliksirów i zakończeniu leczenia, opadła na siedzenie obok jego łóżka.
Poranne słońce rozświetlało już pomieszczenie. Klatka piersiowa mężczyzny unosiła się powoli, a jego twarz powoli nabierała kolorów. Nie był jeszcze całkiem zdrowy, właściwie sporo mu brakowało do tego stanu. Jego organizm był wyczerpany walką, osłabiony. Zrobiła co mogła, jednak za resztę odpowiedzialny był już czas.
Wypełniła niezbędne papiery i poinstruowała uzdrowiciela, który miał dzisiaj dyżur. Skończyła zmianę ponad godzinę później niż powinna. Gdy dwa dni później wróciła na oddział jej pacjent wciąż tam był, a gdy wróciła do pracy kolejny raz już go nie było. Widząc puste łóżko sprawdziła czy wypisano go w dobrym zdrowiu. Mimo, że już nie był jej pacjentem, pragnęła to wiedzieć. Dla samej siebie.
/zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Obietnica to obietnica, więc przybyła. Chociaż nigdy później ani nigdy wcześniej nie miała żadnych objawów choroby, musiała się tutaj pojawić, żeby chociaż się upewnić. Jej zawód zobowiązywał, sinica to w końcu choroba niemal przypisywana do Departamentu Przestrzegania Prawa. Marcella wprawdzie w samej pracy nie miała tak często styczności z czarną magią, raczej zajmowała się kradzieżami czy występkami rzezimieszków niżeli łapaniem czarnoksiężników. To robota aurorów. Ostatnie sprawy jednak mocno pchały ją w ramiona tej okropnej sztuki magicznej. Odnalazła przecież zwłoki, które w teorii wyglądały na przemienione w inferiusa, przynajmniej tak mówił znawca tematu. Później naprawy anomalii... Czy chciała czy nie, wiązały się one z obcowaniem z czarną magią. Wprawdzie podczas pierwszej z nich wszystko poszło po myśli, jednak z drugim przypadkiem nie było już wiadomo. Bertie od razu rozpoznał objawy choroby, na którą sam cierpiał. Ostrożności w takich tematach nigdy za wiele... I tak zwlekała z wizytą niemal tydzień, wiedząc, że Mung i tak jest oblegany przez ostatnie wydarzenia. Anomalie przybrały na sile, wszyscy to zauważyli, w dodatku stały się naprawdę spektakularne - silne, przepełnione elektyzującą wręcz magią. Można by było powiedzieć, że przyjście tutaj właśnie w tym terminie było nieco strzałem w kolano. Ale była to też wymówka, żeby choć na chwilę wyrwać się z denerwującej pracy - miejsca przepełnionego niezręczną ciszą i uważaniem na każde słowo, które się wypowiada. Teraz, gdy zabrakło protekcji Longbottoma każdy znak poglądów podobnym tym, które prezentowała Figg mogło wiązać się z utratą stanowiska. Dlatego ograniczała się wszędzie do rozmów o smaku czarnej, gorzkiej kawy, a swoje słowa zostawiała głęboko w kieszeni wyłącznie dla wybranych ludzi.
Gdy usiadła na łóżku i stażystka poprosiła ją, żeby poczekała na uzdrowiciela nie wiedziała z kim może mieć styczność. Gdy zaś przez próg sali weszła Roselyn, Figg aż uśmiechnęła się pod nosem, łagodnie i jakby z ulgą. Nie musiały rozmawiać o niczym specjalnym, ale sam fakt, że ma styczność z osobą, przed którą nie musi ukrywać swoich prawdziwych myśli już był całkiem pocieszający. Nie była na tyle głupia, by w miejscu publicznym opowiadać o wszystkim co uważała o przebiegu tej wojny. - Dzień dobry. - Przywitała się grzecznie z kobietą. Jej pojawienie się było ulgą, nawet jeśli ich relacje nie były bardzo zażyłe.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
4 listopada
W okresie przewrotów, konfliktów, rozszalałych anomalii oraz rozlewającego się po ulicach Londynu bezprawia nie mogła narzekać na brak pracy. Począwszy od majowego wybuchu sale czarodziejskiego szpitala niemal pękały w szwach. Było wielu poszkodowanych i równie wiele ofiar, których nie dało się uratować. Patrzyła na to każdego dnia, czując że powoli jej serce zaczyna zatapiać się w mroku. Było jej na to ciężko patrzeć, zarówno jako uzdrowicielowi jak i postronnej osobie, która każdego dnia miała bezpośredni kontakt z reperkusjami tych tragedii. Nie raz i nie dwa, w gorszych chwilach zastanawiała się nad tym czy może nie warto wrócić do rodzinnego domu, odnowić lecznicę, którą prowadziła niegdyś jej matka. Pomagać potrzebującej tego okolicznej ludności, oderwać się od tego całego nieszczęścia. Ucieczka jednak nie leżała w jej naturze, a zawód ten traktowała jak swojego rodzaju misję. Była tu potrzebna. Czasami brakowało rąk do pracy, tych wprawionych w swoje obowiązki i wystarczająco wyuczonych w profesji. Być może łatwiej byłoby zobojętnieć, jednak tego nie potrafiła zrobić, bo to również nie leżało w jej naturze.
Dzisiejszy dzień był pracowity jak każdy poprzedni. Od razu wciągnięta została w wir nagłych przypadków, wymagających natychmiastowej interwencji. Było to zadanie nad wyraz stresujące oraz wymagające wyjątkowego skupienia. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego jak szybko mijał czas. Dopiero jeden ze starszych uzdrowicieli, widząc jej zmęczenie oddelegował ją do spokojniejszej części oddziału, gdzie zajęła się konsultacjami medycznymi. Po drodze zmuszona była zmienić uniform, który pokryty był krwią i innymi plamami, o których pochodzenie lepiej było nie pytać. Dlatego w sali pojawiła się już w czystej, starannie wyprasowanej uzdrowicielskiej szacie. W pośpiechu nie zdążyła zerknąć w kartę kolejnego pacjenta. Do sali weszła, próbując jednocześnie poprawić kok i nie upuścić papierów ściśniętych pod jej pachą. - Dzień dobry - rzekła w odpowiedzi niemalże machinalnie, zanim obdarzyła swoje pacjentkę spojrzeniem.
Dopiero po chwili odnalazła jej spojrzenie, uśmiechając się do niej ciepło. - Oh, witaj, Marcello - powiedziała serdecznym tonem. - Co cię dzisiaj do nas sprowadza? - zapytała, wpatrując się w jej twarz i poszukując jakichkolwiek objawów choroby, efektów klątwy. W końcu nikt nie przychodził tu dla przyjemności. Spoglądała na nią troskliwie, bo chociaż nie znała czarownicy dobrze, obie wiedziały że łączy je pewna idea. Stąd też dziwne poczucie więzi z nie tak dobrze znaną jej kobietą.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nie była specjalnie zestresowana tą wizytą. W końcu od dawna już nie miała żadnych objawów sinicy, to było tylko jednorazowe, ale cóż, obietnica to obietnica. Nie lubiła się specjalnie nad sobą użalać. Jasne, jeśli czuła się chora i wiedziała, że jest, nie broniła się przed wyjściem do lekarza, ale teraz nie czuła aż tak ogromnej potrzeby. Wszystko wyłącznie z przezorności. Z resztą dawno już się nie badała. Była w końcu okazem zdrowia! Zdrowo jadła, dużo ćwiczyła, prawie w ogóle nie chorowała. Katar ostatnim razem złapał ją może jakieś pięć lat temu, o ile nie dawniej.
Posłała cieplutki uśmiech Roselyn. Dawno się nie widziały w końcu. Cieszyła się, że trafiła na znajomą i przyjazną twarz, zawsze to trochę raźniej, kiedy mówi się o rzeczach takich jak choroby. Jakoś ją to zawsze peszyło.
Roselyn nie była jedyną, która miała więcej pracy z powodu tego wypadku sprzed kilku dni. W policji też było urwanie głowy - a to coś się stało, a to jakaś anomalia spowodowała magiczny zator, a to kolejne uderzenie pioruna. I biegnij, zabezpieczaj miejsce, zaraz ktoś zaczynał się kłócić... Jeszcze w dodatku mieli problem z tym, że coraz częściej zgłaszano czyjeś zaginięcia, czasami kończące się naprawdę tragiczne. Miała wczoraj z resztą sprawę, w której mężczyzna został znaleziony przygnieciony przez drzewo, które wichura na niego przerzuciła. Nim go znaleźli, stracił już życie.
- Roselyn, miło Cię widzieć. - powiedziała, przechylając delikatnie głowę w bok. Jej nogi ledwo dotykały ziemi gdy siedziała głęboko na kozetce. - Zacznę od początku... - chrząknęła pod nosem. Nie mogła w tym miejscu za bardzo wspominać o naprawie anomalii i że stało się to kiedy próbowała jedną właśnie naprawić wraz z Bertiem. Ale wydawało jej się, że wybrnie. - Rzucałam zaklęcie i leciała mi krew z nosa... I chyba z dziąseł, nie jestem pewna, było tego bardzo mało. - przyznała. Wiedziała, że nie musiała nawet mówić więcej, Roselyn połączy dwa do dwóch. Te symptomy, jej zawód, a jeszcze Zakon i ich obcowanie z czarną magią. Odpowiedź była bardzo prosta.
Posłała cieplutki uśmiech Roselyn. Dawno się nie widziały w końcu. Cieszyła się, że trafiła na znajomą i przyjazną twarz, zawsze to trochę raźniej, kiedy mówi się o rzeczach takich jak choroby. Jakoś ją to zawsze peszyło.
Roselyn nie była jedyną, która miała więcej pracy z powodu tego wypadku sprzed kilku dni. W policji też było urwanie głowy - a to coś się stało, a to jakaś anomalia spowodowała magiczny zator, a to kolejne uderzenie pioruna. I biegnij, zabezpieczaj miejsce, zaraz ktoś zaczynał się kłócić... Jeszcze w dodatku mieli problem z tym, że coraz częściej zgłaszano czyjeś zaginięcia, czasami kończące się naprawdę tragiczne. Miała wczoraj z resztą sprawę, w której mężczyzna został znaleziony przygnieciony przez drzewo, które wichura na niego przerzuciła. Nim go znaleźli, stracił już życie.
- Roselyn, miło Cię widzieć. - powiedziała, przechylając delikatnie głowę w bok. Jej nogi ledwo dotykały ziemi gdy siedziała głęboko na kozetce. - Zacznę od początku... - chrząknęła pod nosem. Nie mogła w tym miejscu za bardzo wspominać o naprawie anomalii i że stało się to kiedy próbowała jedną właśnie naprawić wraz z Bertiem. Ale wydawało jej się, że wybrnie. - Rzucałam zaklęcie i leciała mi krew z nosa... I chyba z dziąseł, nie jestem pewna, było tego bardzo mało. - przyznała. Wiedziała, że nie musiała nawet mówić więcej, Roselyn połączy dwa do dwóch. Te symptomy, jej zawód, a jeszcze Zakon i ich obcowanie z czarną magią. Odpowiedź była bardzo prosta.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Słuchała słów Marcelli w skupieniu, nie spuszczając z niej wzroku. Nie zamierzała pytać o to w jakich konkretnie okolicznościach doszło do krwawienia, gdyż zdawała sobie sprawę że Marcella nie tylko w pracy mogła być potencjalnie narażona na działanie czarnej magii czy też innych szkodliwych uroków. Zdecydowała więc nie dopytywać o dokładne okoliczności, gdyż lepiej było zachować ostrożność. Szczególnie w takim miejscu jak Św. Mung. - Czy podczas tego krwawienia byłaś narażona na czarną magię czy też jakikolwiek inny destrukcyjny jej wpływ? - zapytała, unosząc wysoko brwi. Starała się ostrożnie dobierać słowa. Musiała jednak wiedzieć co mogło spowodować krwotok, na który uskarżała się Marcella. Bez tej informacji mogła rzucać diagnozami w ciemno.
Oczywiście. W przypadku pracowników magicznych służb porządkowych zawsze pierwszą myślą jaka pojawiała się w głowie była możliwość zachorowania na sinicę. Panna Figg była jednak jeszcze bardzo młoda. Rose chciała mieć względną pewność, że zanim zasugeruje jej możliwość zagrożenia chorobą nie pominie objawów sugerujących zupełnie inne schorzenie. Marcella wyglądała na silną, młodą kobietą, ale zdaniem Roselyn nie należało bagatelizować ich dolegliwości. Nawet jeśli to było tylko niewinne krwawienie z nosa. Mimo wszystko czuła się zobowiązana poinstruować ją na temat zagrożenia sinicą. Jak podejrzewała sama Figg była tego w pełni świadoma, gdyż nierozerwalnie wiązało się to z jej zawodem. Niemniej jednak nigdy nie szkodziło tego powtórzyć, szczególnie jeśli być może pojawiły się jej pierwsze objawy.
- Jak dużo czasu minęło od tego incydentu? Czy od tamtej pory miałaś kolejne krwotoki? Bolały cię stawy albo mięśnie? Miałaś obrzęki? Może pojawiły ci się na ciele siniaki nieznanego pochodzenia? - wbiła spokojny, łagodny wzrok w twarzyczkę młodej policjantki. Uśmiechnęła się przy tym nieco pokrzepiająco, jakby chciała jej delikatnie zasugerować że nie ma się czym stresować. Marcella wykonywała ciężki zawód, przez który narażona była na sinicę. Jak to mówią lepiej zapobiegać niż leczyć, aczkolwiek panienka Figg nie miała na to zbytniego wpływu. W jej wypadku zapobieganie równać się mogło z porzuceniem zawodu, a jak podejrzewała Roselyn to nie wchodziło w grę.
Oczywiście. W przypadku pracowników magicznych służb porządkowych zawsze pierwszą myślą jaka pojawiała się w głowie była możliwość zachorowania na sinicę. Panna Figg była jednak jeszcze bardzo młoda. Rose chciała mieć względną pewność, że zanim zasugeruje jej możliwość zagrożenia chorobą nie pominie objawów sugerujących zupełnie inne schorzenie. Marcella wyglądała na silną, młodą kobietą, ale zdaniem Roselyn nie należało bagatelizować ich dolegliwości. Nawet jeśli to było tylko niewinne krwawienie z nosa. Mimo wszystko czuła się zobowiązana poinstruować ją na temat zagrożenia sinicą. Jak podejrzewała sama Figg była tego w pełni świadoma, gdyż nierozerwalnie wiązało się to z jej zawodem. Niemniej jednak nigdy nie szkodziło tego powtórzyć, szczególnie jeśli być może pojawiły się jej pierwsze objawy.
- Jak dużo czasu minęło od tego incydentu? Czy od tamtej pory miałaś kolejne krwotoki? Bolały cię stawy albo mięśnie? Miałaś obrzęki? Może pojawiły ci się na ciele siniaki nieznanego pochodzenia? - wbiła spokojny, łagodny wzrok w twarzyczkę młodej policjantki. Uśmiechnęła się przy tym nieco pokrzepiająco, jakby chciała jej delikatnie zasugerować że nie ma się czym stresować. Marcella wykonywała ciężki zawód, przez który narażona była na sinicę. Jak to mówią lepiej zapobiegać niż leczyć, aczkolwiek panienka Figg nie miała na to zbytniego wpływu. W jej wypadku zapobieganie równać się mogło z porzuceniem zawodu, a jak podejrzewała Roselyn to nie wchodziło w grę.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Wiedziała, że akurat Roselyn zrozumie, że lepiej, żeby nie podawała jej szczegółów w takim miejscu. Nie miała żadnego problemu z tym, żeby powiedzieć to Wright. Po prostu naprawiała anomalię, dla Zakonnika zupełnie normalna sprawa, jednak jeśli usłyszy to tutaj ktoś niepowołany może się to naprawdę źle skończyć. Dzisiaj wolała być ostrożna. Spojrzała na brunetkę porozumiewawczo. - Tak trochę. - przyznała tylko, jednak już ze spojrzenia Marcelli powinna wyczytać, co dokładnie zaszło. - To było zaraz po rzuceniu zaklęcia. - Przyznała od razu. Wiedziała, że anomalie były z tym powiązane - z magią. Wprawdzie nie znała dokładnych szczegółów tego dlaczego tak się dzieje i podejrzewała, że teraz nikt nie wiedział, ale Rosie mogła dodać dwa do dwóch.
Marcella wiedziała, że nawet młodsi od niej chorowali na sinicę, więc wiek nie grał tutaj tak dużej roli. Na pewno zetknięcie z czarną magią mogło na to podziałać, jednak jako policjatnka nie miała z nią styczności tak często jak aurorzy. A znała ich kilku i nie zauważyła, by żaden z nich, nawet z bardzo dużym stażem, chorował na sinicę. Wprawdzie jej znajomy zapewniał ją, że tworzy się już lekarstwo na tę chorobę, to jednak wolałaby nie chorować w ogóle niż zachorować i się wyleczyć nawet skutecznie.
Ostatnio jednak miała kontakt z zaklętym człowiekiem, co trochę wywoływało ciarki na plecach. Może rzeczywiście mogła zostać zakażona?
- Trochę więcej niż tydzień. - przyznała się. No nie miała więcej czasu na to, by wstąpić do Munga, naprawdę ostatni czas był bardzo intensywny zwłaszcza z powodu nadchodzącej nad Brytanię burzy. - Nie miałam już później żadnych krwawień poza tymi z ran, wiadomo... - Przyznała się. Z resztą na połowie twarzy miała nową, podłużną bliznę, ciągnącą się od dolnej powieki aż do kącika ust. Była nie do przeoczenia - nadal delikatnie czerwona. - Miałam bóle mięśni i stawów, ale były raczej zupełnie normalne... Zakwasy albo siniaki, zupełnie zwyczajna sprawa.
Marcella wiedziała, że nawet młodsi od niej chorowali na sinicę, więc wiek nie grał tutaj tak dużej roli. Na pewno zetknięcie z czarną magią mogło na to podziałać, jednak jako policjatnka nie miała z nią styczności tak często jak aurorzy. A znała ich kilku i nie zauważyła, by żaden z nich, nawet z bardzo dużym stażem, chorował na sinicę. Wprawdzie jej znajomy zapewniał ją, że tworzy się już lekarstwo na tę chorobę, to jednak wolałaby nie chorować w ogóle niż zachorować i się wyleczyć nawet skutecznie.
Ostatnio jednak miała kontakt z zaklętym człowiekiem, co trochę wywoływało ciarki na plecach. Może rzeczywiście mogła zostać zakażona?
- Trochę więcej niż tydzień. - przyznała się. No nie miała więcej czasu na to, by wstąpić do Munga, naprawdę ostatni czas był bardzo intensywny zwłaszcza z powodu nadchodzącej nad Brytanię burzy. - Nie miałam już później żadnych krwawień poza tymi z ran, wiadomo... - Przyznała się. Z resztą na połowie twarzy miała nową, podłużną bliznę, ciągnącą się od dolnej powieki aż do kącika ust. Była nie do przeoczenia - nadal delikatnie czerwona. - Miałam bóle mięśni i stawów, ale były raczej zupełnie normalne... Zakwasy albo siniaki, zupełnie zwyczajna sprawa.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Pokiwała głową ze zrozumieniem. - Rozumiem - stwierdziła i uśmiechnęła się do niej w nieco wymuszony sposób. Tak jakby ktoś miał je zaraz przyłapać na tej z pozoru niewinnej i czysto służbowej wymianie zdań. Nie mogła naciskać bardziej i nie miała zamiaru tego robić. Po części domyślała się w jakich okolicznościach mogło dojść do krwawienia. Tyle musiało jej wystarczyć.
Z pewnością nie chciała jej niczym straszyć. Nikt w młodym wieku nie powinien przejmować się chorobami, które miały przyjść dopiero na starość. Było to jednak powikłanie, które pojawiało się często. Szczególnie u osób, które poprzez pracę narażone były na wpływ czarnej magii. Czy też tych, którzy obcowali z nią w celach naukowych. Aktualnie jednak zasady zmieniły się. Ogniska anomalii, które pojawiały się raz za razem na terenie Wielkiej Brytanii z nasileniem prowokowały kolejne objawy, wywołując coraz częstsze zachorowania. Nie wystarczyło już tylko uważać na siebie; zagrożenia nadciągały zewsząd.
Spojrzała badawczo na twarzy panienki Figg i przez chwilę pozostała w ciszy. - Jeśli krwawienie było tylko jednorazowe sądzę, że mogła to być reakcja twoja ciała na nieprzyjazne środowisko magiczne.
- Krwawienia z nosa i dziąseł są często pierwszymi objawami sinicy. Podobnie jak bóle mięśni i stawów. Niemniej jednak jeśli był to pierwszy objaw, nie oznacza to że zachorowałaś. Być może była to reakcja twojego ciała na tą konkretną sytuację i nie ma czym się martwić. - kontynuowała, siadając przy łóżku Marcelli. - W świetle ostatnich wydarzeń i zagrożeń ważne jest, żebyś zwracała uwagę na to czy pojawiają się inne objawy. Obserwowała swoje ciało i swój stan. I przede wszystkim dbała o swoje zdrowie. Nawadniaj swój organizm, staraj się wysypiać. Wiem, że być może brzmi to nieco frywolnie, ale to bardzo ważne. Jeśli będziesz osłabiona, będziesz bardziej podatna. Najważniejsze jest, żebyś od tej pory zwracała uwagę na jakiekolwiek objawy i jeśli znów się pojawią, nie zwlekaj z przyjściem tutaj. To bardzo ważne, aby na bieżąco leczyć wszystkie objawy i nie pozwalać na ich rozprzestrzenienie - wytłumaczyła jej rzeczowym tonem. - Mogę się jeszcze dokładniej ci przyjrzeć?
Z pewnością nie chciała jej niczym straszyć. Nikt w młodym wieku nie powinien przejmować się chorobami, które miały przyjść dopiero na starość. Było to jednak powikłanie, które pojawiało się często. Szczególnie u osób, które poprzez pracę narażone były na wpływ czarnej magii. Czy też tych, którzy obcowali z nią w celach naukowych. Aktualnie jednak zasady zmieniły się. Ogniska anomalii, które pojawiały się raz za razem na terenie Wielkiej Brytanii z nasileniem prowokowały kolejne objawy, wywołując coraz częstsze zachorowania. Nie wystarczyło już tylko uważać na siebie; zagrożenia nadciągały zewsząd.
Spojrzała badawczo na twarzy panienki Figg i przez chwilę pozostała w ciszy. - Jeśli krwawienie było tylko jednorazowe sądzę, że mogła to być reakcja twoja ciała na nieprzyjazne środowisko magiczne.
- Krwawienia z nosa i dziąseł są często pierwszymi objawami sinicy. Podobnie jak bóle mięśni i stawów. Niemniej jednak jeśli był to pierwszy objaw, nie oznacza to że zachorowałaś. Być może była to reakcja twojego ciała na tą konkretną sytuację i nie ma czym się martwić. - kontynuowała, siadając przy łóżku Marcelli. - W świetle ostatnich wydarzeń i zagrożeń ważne jest, żebyś zwracała uwagę na to czy pojawiają się inne objawy. Obserwowała swoje ciało i swój stan. I przede wszystkim dbała o swoje zdrowie. Nawadniaj swój organizm, staraj się wysypiać. Wiem, że być może brzmi to nieco frywolnie, ale to bardzo ważne. Jeśli będziesz osłabiona, będziesz bardziej podatna. Najważniejsze jest, żebyś od tej pory zwracała uwagę na jakiekolwiek objawy i jeśli znów się pojawią, nie zwlekaj z przyjściem tutaj. To bardzo ważne, aby na bieżąco leczyć wszystkie objawy i nie pozwalać na ich rozprzestrzenienie - wytłumaczyła jej rzeczowym tonem. - Mogę się jeszcze dokładniej ci przyjrzeć?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
To prawda, nikt w młodym wieku nie powinien przejmować się chorobami, które powinny wyjść dopiero na starość. Aczkolwiek osobą, która poleciła jej się zbadać był chłopak jeszcze młodszy od niej, dodatkowo dużo, dużo bardziej dziecinny. Głupio byłoby się przyznać, że właśnie z tego powodu stała się dla niego delikatnie łagodniejsza, choć zdecydowanie nie powinna nawet o tym myśleć! Figg była bardzo pamiętliwą istotką i przewinienia najczęściej zapamiętywała na tak długo jak tylko mogła. I tak, obrażalska też z niej istotka, więc niezadowolenie z czyjegoś postępowania naprawdę długo siedziało w niej. Zwłaszcza, że ten chłopak, Bertie Bott, był doprawdy bezczelny, pozwalając sobie na to, by dać jej złoto leprikonów w zapłacie za mandat. Gdy zauważyła, ze galeony zniknęły z sakiewki, musiała uregulować wszystko sama. I nie wybaczyła mu tego.
I wybaczyć nie ma zamiaru! Nawet jeśli udawało im się współpracować i nawet podczas wyścigu na miotłach całkiem nieźle się bawiła, rozwalając Botta na łopatki...
Słuchała kobiety, a przynajmniej się starała, bo większość formułek trochę wpadało jej jednym uchem, a drugim wypadało. Może dlatego, że były to takie oczywistości, że nie trzeba było jej tego mówić, chociaż w momencie w którym teraz była, gdy świat po prostu szalał, a do biura Patrolu Egzekucyjnego przychodziło jakieś dwanaście sów na minutę z wezwaniem dbanie o nawadnianie i sen było jakąś dziwną abstrakcją. Przez ostatnie dwa dni Marcella działała na trybie kawa z cukrem, a zjem później. Ale już mówić tego uzdrowicielce nie miała zamiaru. Jeszcze dostanie po uszach.
- Jasne, rozumiem. - Nie rozumiała. Stawiała w tej chwili opiekę nad społeczeństwem ponad swoje własne zdrowie.
Nie wiedziała, kiedy jej podejście do życia aż tak bardzo się zmieniło. Parę lat temu, gdy jej podwórkiem było boisko do Quidditcha nie zdarzało jej się myśleć tak wiele o kimś więcej niż ona sama. Liczyły się jej sukcesy. Oczywiście, nadal przyjaciele i rodzina zajmowały w jej sercu szczególne miejsce, nieraz się o nich martwiła i okazywała zainteresowanie ich życiem, ale to ona była w centrum wszechświata. Dzisiaj zaś odstawiła na bok myślenie o własnym zdrowiu by więcej czasu poświęcić na kolejne z rzędu zawiadomienie... - Możesz, oczywiście. Ufam Ci, Rosie. - powiedziała spokojnie. Poza oznakami lekkiego przemęczenia zapewne i tak nie znajdzie nic podejrzanego. Nawet nie spytała o jej niedawno nabytą, jeszcze świeżą bliznę na twarzy, którą miała po spotkaniu ze zbirem z Nokturnu.
I wybaczyć nie ma zamiaru! Nawet jeśli udawało im się współpracować i nawet podczas wyścigu na miotłach całkiem nieźle się bawiła, rozwalając Botta na łopatki...
Słuchała kobiety, a przynajmniej się starała, bo większość formułek trochę wpadało jej jednym uchem, a drugim wypadało. Może dlatego, że były to takie oczywistości, że nie trzeba było jej tego mówić, chociaż w momencie w którym teraz była, gdy świat po prostu szalał, a do biura Patrolu Egzekucyjnego przychodziło jakieś dwanaście sów na minutę z wezwaniem dbanie o nawadnianie i sen było jakąś dziwną abstrakcją. Przez ostatnie dwa dni Marcella działała na trybie kawa z cukrem, a zjem później. Ale już mówić tego uzdrowicielce nie miała zamiaru. Jeszcze dostanie po uszach.
- Jasne, rozumiem. - Nie rozumiała. Stawiała w tej chwili opiekę nad społeczeństwem ponad swoje własne zdrowie.
Nie wiedziała, kiedy jej podejście do życia aż tak bardzo się zmieniło. Parę lat temu, gdy jej podwórkiem było boisko do Quidditcha nie zdarzało jej się myśleć tak wiele o kimś więcej niż ona sama. Liczyły się jej sukcesy. Oczywiście, nadal przyjaciele i rodzina zajmowały w jej sercu szczególne miejsce, nieraz się o nich martwiła i okazywała zainteresowanie ich życiem, ale to ona była w centrum wszechświata. Dzisiaj zaś odstawiła na bok myślenie o własnym zdrowiu by więcej czasu poświęcić na kolejne z rzędu zawiadomienie... - Możesz, oczywiście. Ufam Ci, Rosie. - powiedziała spokojnie. Poza oznakami lekkiego przemęczenia zapewne i tak nie znajdzie nic podejrzanego. Nawet nie spytała o jej niedawno nabytą, jeszcze świeżą bliznę na twarzy, którą miała po spotkaniu ze zbirem z Nokturnu.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
W świetle ostatnich wydarzeń zarówno służby porządkowe jak i ratownicze miały ręce pełne roboty. Sale Świętego Munga pękały w szwach. Nie raz i nie dwa zmuszona była zostać dłużej w pracy. Dostawała dodatkowe zmiany, a wzięcie urlopu było praktycznie niemożliwe. Na dodatek w domu nie czekała ją słodka bezczynność. Czasami miała ochotę zaprotestować, powiedzieć że ona również potrzebuje przerwy, odpoczynku, czasu dla własnej córki. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że jest tutaj najzwyczajniej potrzebna. Chociaż pracowali w pełnym składzie, ruch jaki panował w Mungu od kilku miesięcy był naprawdę ciężki do opanowania, nawet dla grupy wykwalifikowanych uzdrowicieli. Nie miała więc wyboru. Musiała dawać z siebie tyle ile była w stanie, nawet jeśli bywały dni, gdy wracała do domu skrajnie wyczerpana, nie mając sił aby poświęcić Melanie chociaż odrobinę czasu i energii.
Tak też doskonale zdawała sobie sprawy, że brak dbania o samego siebie nigdzie nie doprowadzi, bo było to krótkowzroczne działanie. W końcu nikt nie był niezniszczalny. Każdy w końcu opadał z sił i wiedziała, że jako uzdrowicielka powinna o tym przypominać na każdym kroku. W końcu lepiej zapobiegać niż leczyć. Co pacjenci robili z jej słowami, nie było już pod jej kontrolą, Jej obowiązek kończył się na pouczeniach i nie mogła zrobić z tym nic więcej, bo decyzja leżała w rękach pacjenta. Frustrującym było jednak brak posłuchu, który ostatecznie obracał się przeciwko takiej osobie. W takich wypadkach nienawidziła mieć racji. Ale ponownie nie mogła nic z tym zrobić, jedynie wykonać swój obowiązek, uleczyć i jeszcze raz poinformować daną osobę o zagrożeniach, zaleceniach… Czasami miała wrażenie, że była to swojego rodzaju syzyfowa praca. Jeśli jednak chociaż jedna osoba była w stanie wziąć słowa uzdrowicielki na poważnie, warto było to robić.
Krótko pokiwała głową w odpowiedzi na słowa Marcelli. Nie miała zamiaru więcej suszyć jej głowy.
Zamiast tego zbliżyła się do niej, aby lepiej przyjrzeć się jej skórze i odnaleźć ewentualne przebarwienia, zasinienia. Obejrzała jej przedramiona, dłonie, w końcu przechodząc do twarzy. Świeża blizna zdawała się goić dobrze, a sińce pod oczami były efektem niczego więcej poza zmęczeniem. Kolor białek ocznych także nie wychodził poza normę. Poprosiła ją jeszcze o otworzenie ust. W końcu odsunęła się od pacjentki, racząc ją krótkim, pogodnym uśmiechem. - Zdaje się, że wszystko jest w normie. Wyglądasz jednak na przemęczoną. - odezwała się w końcu. - Zalecam ci picie wywaru wzmacniającego. - dodała - A gdy wiesz, że będziesz miała styczność z ogniskami anomalii - eliksiru wzmacniającego krew - tu spojrzała na nią znacząco, bo oczywiście, miała na myśli sytuację, gdy Marcella zaplanuje to zrobić w ramach swoich dodatkowych obowiązków. - Uodparnia organizm na działanie anomalii.
Tak też doskonale zdawała sobie sprawy, że brak dbania o samego siebie nigdzie nie doprowadzi, bo było to krótkowzroczne działanie. W końcu nikt nie był niezniszczalny. Każdy w końcu opadał z sił i wiedziała, że jako uzdrowicielka powinna o tym przypominać na każdym kroku. W końcu lepiej zapobiegać niż leczyć. Co pacjenci robili z jej słowami, nie było już pod jej kontrolą, Jej obowiązek kończył się na pouczeniach i nie mogła zrobić z tym nic więcej, bo decyzja leżała w rękach pacjenta. Frustrującym było jednak brak posłuchu, który ostatecznie obracał się przeciwko takiej osobie. W takich wypadkach nienawidziła mieć racji. Ale ponownie nie mogła nic z tym zrobić, jedynie wykonać swój obowiązek, uleczyć i jeszcze raz poinformować daną osobę o zagrożeniach, zaleceniach… Czasami miała wrażenie, że była to swojego rodzaju syzyfowa praca. Jeśli jednak chociaż jedna osoba była w stanie wziąć słowa uzdrowicielki na poważnie, warto było to robić.
Krótko pokiwała głową w odpowiedzi na słowa Marcelli. Nie miała zamiaru więcej suszyć jej głowy.
Zamiast tego zbliżyła się do niej, aby lepiej przyjrzeć się jej skórze i odnaleźć ewentualne przebarwienia, zasinienia. Obejrzała jej przedramiona, dłonie, w końcu przechodząc do twarzy. Świeża blizna zdawała się goić dobrze, a sińce pod oczami były efektem niczego więcej poza zmęczeniem. Kolor białek ocznych także nie wychodził poza normę. Poprosiła ją jeszcze o otworzenie ust. W końcu odsunęła się od pacjentki, racząc ją krótkim, pogodnym uśmiechem. - Zdaje się, że wszystko jest w normie. Wyglądasz jednak na przemęczoną. - odezwała się w końcu. - Zalecam ci picie wywaru wzmacniającego. - dodała - A gdy wiesz, że będziesz miała styczność z ogniskami anomalii - eliksiru wzmacniającego krew - tu spojrzała na nią znacząco, bo oczywiście, miała na myśli sytuację, gdy Marcella zaplanuje to zrobić w ramach swoich dodatkowych obowiązków. - Uodparnia organizm na działanie anomalii.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź