Laboratorium
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Laboratorium
Okrągłe pomieszczenie, do którego wejście znajduje się naprzeciw zejścia z Białej Wywerny. Zamknięte zostało ciężkimi, drewnianymi drzwiami – i nikt niepowołany nie powinien ważyć się minąć jego progu. Wewnątrz znajdują się różnego rodzaju czarnomagiczne artefakty oraz alchemiczne komponenty niezbędne do przygotowywania różnego rodzaju mrocznych rytuałów – krew jednorożca, ludzkie kości, czasem całe ciała lub tylko jego części. Ściany wsparte są na półkach uginających się pod ciężarem ksiąg, słoiczków i zestawów fiolek, a pośrodku znajduje się okrągły stół służący przeprowadzaniu eksperymentów.
Czarny Pan nie musiał podnosić głosu, by przyciągnąć całkowitą uwagę zebranych, by wywołać szacunek i strach. Nawet zadowolenie, które malowało się na jego twarzy, wyostrzając przystojne rysy, wcale nie wywoływało ulgi ani wewnętrznej dumy ze swoich osiągnięć. Owszem, Deirdre wiedziała, na co się zdobyła, wypełniając rozkazy, prowadzące ją prosto do tego pomieszczenia, dopuszczające do kręgów wybranych, zaufanych, godnych noszenia miana sługi Lorda Voldemorta, lecz nie umniejszało to w żadnym stopniu pokory, z jaką przyjmowała jego kolejne słowa. Zmieniające rzeczywistość, zmieniające bezpowrotnie ich przyszłość, którą mógł wypełnić szaleńczym szczęściem albo wiecznym cierpieniem. Zamierzała spełniać się tak, by zasłużyć na to pierwsze, jednocześnie pogodzona z możliwością otrzymania najgorszej kary. Gorszej od wiecznego przekleństwa? Tego nie wiedziała; nie wybiegała też myślami gdzieś dalej, skupiona na kolejnych dyspozycjach Czarnego Pana. Pewnymi dłońmi wyjęła z kieszeni szaty dwie pieczołowicie zamknięte fiolki. Bordowa krew czarodzieja i ta lśniąca, należąca do jednorożca, błysnęły w półmroku, tak samo jak srebrny kielich, unoszący się tuż przed Deirdre. Dym, unoszący się znad wypełniającej go substancji - czarnej, kleistej, gęstej - niepokoił, czyniąc z napoju ostatnią rzecz, jaką chciałaby kiedykolwiek spróbować. Przez jej głowę nie przebiegła jednak żadna sprzeciwiająca się myśl. Ostrożnie odkorkowała fiolki, dolewając krew do kielicha - kropla po kropli - zafascynowana i przerażona tym, co właśnie stwarzała. Zawsze podziwiała alchemików, zamykających w płynach radość, zaspokojenie i zwierzęcy strach, i choć sama bardziej ufała różdżkom, to nie wątpiła w siłę eliksiru. Ujęła srebrny kielich w dłoń, zaciskając białe palce na ozdobnej nóżce, by po chwili unieść go do ust. Wypiła jego zawartość od razu, nie odrywając bladych warg od chłodnych brzegów pucharu, będąc zadziwiająco spokojną. Niezależnie, co miało stać się za chwilę- bolesnego, okropnego, przerażającego - zamierzała przyjąć całe doświadczenie z wdzięcznością.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie odejmując dłoni od zdobionej maski, bez ruchu wpatrywał się w przestrzeń przed sobą, gdzie kłębiły się czarne dymy, na nóżkę srebrnego kielicha, na jego czarną zawartość. Choć nigdy w życiu nie popisał się talentem warzenia eliksirów, choć to, co nieznane, zawsze mogło wywoływać jedynie lęk i nieufność, wiedział, że nie mógł ich okazać. Że winien był mu posłuszeństwo, że czymkolwiek był ten eliksir, że cokolwiek miało być celem jego wypicia, miało się mu przysłużyć. A oni obiecali mu służyć - aż po grób, życiem lub śmiercią.
Nie jako pierwszy, sięgnął dłonią po kielich, chwytając między palce nóżkę kielicha - jak potężna była ta mikstura, skoro o recepturę musieli stoczyć tak trudny bój, przeprowadzić tak długie poszukiwania, wzdłuż i wszerz całej Anglii? Sięgnął do lnianego worka, z którego wyjął dwie fiolki, kciukiem wolnej dłoni zrzucając z jednej z nich korek; krew niewinnej ofiary. Prostytutka z Wenus, znów - niebieskooka blondynka, bardzo ładna, młoda. Dodał ją - kropla po kropli - powoli i ostrożnie, dokładnie tak jak kazał Czarny Pan. Wsłuchiwał się w jego wskazówki uważnie - wiedział, że przy eliksirze z łatwością mógł popełnić głupi błąd - a przecież wymagał od niego kompetencji. Pokornie, odłożył pustą fiolkę i powtarzając gest dodał kolejną - srebrzystą krew jednorożca. Skutków jego zamordowania wolał się nawet nie domyśleć - i wolał o nich nie myśleć. Obserwował, jak skrzące srebro znika w otchłani przejmującej czerni. Przytknął kielich do ust, czując jego chłód - dopiero po chwili przechylając go na tyle, by zacząć pić upiorną miksturę, do samego dna. Po śmierć lub po chwałę - dla niego, z wiarą, że nie pozostawi po sobie jednodniowej wdowy. Ufał mu, jeśli istniał na świecie ktokolwiek godny posłuszeństwa na taką skalę - był nim właśnie Czarny Pan. Do czegokolwiek zmierzał - z pewnością było to konieczne. I czymkolwiek to było, było też potrzebne.
Nie jako pierwszy, sięgnął dłonią po kielich, chwytając między palce nóżkę kielicha - jak potężna była ta mikstura, skoro o recepturę musieli stoczyć tak trudny bój, przeprowadzić tak długie poszukiwania, wzdłuż i wszerz całej Anglii? Sięgnął do lnianego worka, z którego wyjął dwie fiolki, kciukiem wolnej dłoni zrzucając z jednej z nich korek; krew niewinnej ofiary. Prostytutka z Wenus, znów - niebieskooka blondynka, bardzo ładna, młoda. Dodał ją - kropla po kropli - powoli i ostrożnie, dokładnie tak jak kazał Czarny Pan. Wsłuchiwał się w jego wskazówki uważnie - wiedział, że przy eliksirze z łatwością mógł popełnić głupi błąd - a przecież wymagał od niego kompetencji. Pokornie, odłożył pustą fiolkę i powtarzając gest dodał kolejną - srebrzystą krew jednorożca. Skutków jego zamordowania wolał się nawet nie domyśleć - i wolał o nich nie myśleć. Obserwował, jak skrzące srebro znika w otchłani przejmującej czerni. Przytknął kielich do ust, czując jego chłód - dopiero po chwili przechylając go na tyle, by zacząć pić upiorną miksturę, do samego dna. Po śmierć lub po chwałę - dla niego, z wiarą, że nie pozostawi po sobie jednodniowej wdowy. Ufał mu, jeśli istniał na świecie ktokolwiek godny posłuszeństwa na taką skalę - był nim właśnie Czarny Pan. Do czegokolwiek zmierzał - z pewnością było to konieczne. I czymkolwiek to było, było też potrzebne.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ostatnie szlify, ostatnie zdobienia, maski zyskały swoje końcowe formy, pobłyskując przerażającym blaskiem obojętności i czystości, ukończone zadanie szybko zeszło jednak na dalszy plan, gdy ciszę ponownie przerwał Czarny Pan, paroma, krótkimi słowami przypominając o dwóch pozostałych zdobytych przez nich komponentach, które teraz miały doczekać się czegoś więcej. Realizowany przez Rycerzy plan Riddle’a był całkowicie owiany tajemnicą, lecz Avery’emu nawet przez myśl nie przeszło zadawać niepożądane pytania i dawać upust wątpliwościom, które były mu obce - niezależnie od tego kiedy, o ile kiedykolwiek, będzie im dane poznać sekrety tego, który zrzeszał ich swoją potęgą, szlachcic wierzył w jego osąd i szerszą perspektywę - na razie wciąż dla nich niewidoczną. Wbił spojrzenie w srebrne kielichy, nieme zaproszenie do wzniesienia toastu za wszystko, co przysięgli i za wszystko, co mieli osiągnąć i słuchał, obserwując czarne kłęby dymu unoszącego się nad naczyniem i otulającym jego zewnętrzne ścianki, po których spełzał w dół. Perseus dobył obie fiolki i odkorkował je pewnym ruchem, by zgodnie z instrukcjami wkraplać po kolei szkarłat z żył czystokrwistej czarownicy i srebrzystą krew jednorożca. Ostrożnie, niespiesznie, uważnie, odpychając od siebie wspomnienie cichnącego rżenia stworzenia. Wiedział doskonale, że nawet w przypadku najzwyklejszych eliksirów nierozwaga i jeden błąd mogły kosztować wiele, nie wspominając już o woltyżerce w przypadku potężnych mikstur o tajemniczych recepturach, Avery wciąż pamiętał zapisy pergaminu wydobytego z jednej ze skrzyń. Puste fiolki zadźwięczały odkładane na pobliski stół, gdy ujął w dłonie chłodny kielich, by w ciemnej zawartości, pochłaniającej bezpowrotnie srebrzysty blask, dojrzeć swoje odbicie. Odbicie, z którego był dumny. Uniósł kielich do ust równocześnie z innymi, by wychylić jego zawartość aż do lśniącego dna. Cokolwiek by go nie czekało, ufał Czarnemu Panu. Cokolwiek miało nastąpić, był gotów.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Niemalże alchemiczna przemiana białej, trupiej kości w błyszczący metal; Avery z autentycznym zachwytem patrzył na dzieło swych rąk, dzieło jego rąk, minimalistyczne, hipnotyzujące pozornym brakiem szczegółów, ujmujące prostotą formy. Oszczędność uczyniła maskę uniwersalną, wyrażającą wszystkie emocje lub przeżartą ich brakiem. W zależności od interpretacji, od rozdzielenia symboliki na części pierwsze. Należała do niego - gdy patrzył na nią, pustą, wydrążoną, czekającą, aż ją wdzieje, przymierzy (choć wiedział, że pasowała idealnie), to czuł przechodzący przez organizm drażniący prąd. Identyczną więź miał ze swoją różdżką, a ta maska była przedmiotem równie osobistym, równie ważnym. Przypuszczał, że dla każdego z tu obecnych Rycerzy, wyniesionych jednak poza zwykłych sług Czarnego Pana.
Związani z nim Wieczystą Przysięgą, przeklęci, zobligowani i gotowi do wykonania każdego rozkazu. Mógł potraktować ich gorzej, aniżeli Samael postąpił ze zdobytym mięsem, testując ich wierność oraz sprawdzając, jak bardzo chcą się dla niego poświęcić. Zamiast tego nauczał. Pokazywał. Wprowadzał w tajniki magii, o jakiej nie mieli pojęcia, choć przecież arkana złowrogich, nieludzkich czarów dla nikogo tutaj nie stanowiły tajemnicy, tabu nie do przekroczenia. Zimny głos beznamiętnie podkreślający wagę specjalnych ingrediencji, które zdobyli specjalnie dla niego (dla siebie?) wywołał w Averym lekkie drżenie. Podekscytowanie sprzężone z napięciem, nieznacznym strachem pętającym jego członki, pozwalającym jednak na zaciśnięcie dłoni na nóżce srebrnego kielicha. Ozdobne ornamenty lśniły, chłód metalu otrzeźwiał, czarne kłęby dymu wznoszące się z pucharu kusiły, by spróbować je uchwycić. Czarna, lejąca się, jakby kleista ciecz sprowadzała głęboką rozpacz, prowadziła do utraty zmysłów. Czym lord Voldemort pragnął ich poczęstować? Czy już teraz chciał ich wszystkich wynagrodzić, a może ukarać, gwoli przypomnienia swej bezdyskusyjnej władzy? W warzeniu eliksirów niezbędna była precyzja i właśnie ją ponownie sobie przypominał, postępując zgodnie ze wskazówkami Czarnego Pana. Zalśniły kryształowe fiolki; odjął korek i najpierw kroplami odmierzał krew, utoczoną z tętnic i żył niegodnej miana czarownicy kobiety. Kleisty burgund rozmywał się w pochłaniającej go czerni, buteleczka wkrótce zrobiła się pusta. Jeszcze druga: wypełniona srebrzystą, połyskującą cieczą, świadectwem najokrutniejszej zbrodni. Krew skapywała powoli, miarowo, aż w końcu zalśniła na powierzchni eliksiru, by również wtopić się w jego barwę. Avery uniósł kielich do ust i bez wahania wypił zawartość. Nie miał już czego się bać.
Związani z nim Wieczystą Przysięgą, przeklęci, zobligowani i gotowi do wykonania każdego rozkazu. Mógł potraktować ich gorzej, aniżeli Samael postąpił ze zdobytym mięsem, testując ich wierność oraz sprawdzając, jak bardzo chcą się dla niego poświęcić. Zamiast tego nauczał. Pokazywał. Wprowadzał w tajniki magii, o jakiej nie mieli pojęcia, choć przecież arkana złowrogich, nieludzkich czarów dla nikogo tutaj nie stanowiły tajemnicy, tabu nie do przekroczenia. Zimny głos beznamiętnie podkreślający wagę specjalnych ingrediencji, które zdobyli specjalnie dla niego (dla siebie?) wywołał w Averym lekkie drżenie. Podekscytowanie sprzężone z napięciem, nieznacznym strachem pętającym jego członki, pozwalającym jednak na zaciśnięcie dłoni na nóżce srebrnego kielicha. Ozdobne ornamenty lśniły, chłód metalu otrzeźwiał, czarne kłęby dymu wznoszące się z pucharu kusiły, by spróbować je uchwycić. Czarna, lejąca się, jakby kleista ciecz sprowadzała głęboką rozpacz, prowadziła do utraty zmysłów. Czym lord Voldemort pragnął ich poczęstować? Czy już teraz chciał ich wszystkich wynagrodzić, a może ukarać, gwoli przypomnienia swej bezdyskusyjnej władzy? W warzeniu eliksirów niezbędna była precyzja i właśnie ją ponownie sobie przypominał, postępując zgodnie ze wskazówkami Czarnego Pana. Zalśniły kryształowe fiolki; odjął korek i najpierw kroplami odmierzał krew, utoczoną z tętnic i żył niegodnej miana czarownicy kobiety. Kleisty burgund rozmywał się w pochłaniającej go czerni, buteleczka wkrótce zrobiła się pusta. Jeszcze druga: wypełniona srebrzystą, połyskującą cieczą, świadectwem najokrutniejszej zbrodni. Krew skapywała powoli, miarowo, aż w końcu zalśniła na powierzchni eliksiru, by również wtopić się w jego barwę. Avery uniósł kielich do ust i bez wahania wypił zawartość. Nie miał już czego się bać.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obserwował w ciszy swoich towarzyszy, jednak przez krótki moment. Jego umysł jak i zmysły były skupione na masce, która patrzyła na niego jakby czekała jedynie, aż ją założy. Kiedy miało to nadejść, jeszcze nie wiedział. Ale skoro wszystko nabrało takiego obrotu, oznaczało tylko jedno - ich czas nadchodził. Czy reszta magicznego świata nie zdawała sobie z tego sprawy? Że gonili marne kłamstwa, które były im wpajane przez tych szerzących tolerancję? Wykręcało mu żołądek na samą myśl. Musieli jednak stawić czoła upływowi czasu i walczyć o to w co wierzyli, bo najwidoczniej nie miało być ich zbyt wielu. Prócz mieszkańców swojego domu nie miał nikogo do kogo mógłby się zwrócić - został jedynie on, ale żadne z jego poświęceń nie poszło na marne.
Krew niewinnej ofiary... Wiedział, co się działo w życiu czarodzieja, którego unieszkodliwił, a potem spalił i nie mógł powiedzieć, żeby był niewinny. Razem z chwilą w której go sobie przypomniał, przez twarz Morgotha przemknęło zadowolenie. Nikłe i nie do dostrzeżenia przez ludzi, którzy nie potrafili dostrzec takich niuansów. Ludzi, którzy nie byli Yaxley'ami. Bo mimo wszystko to, co działo się z powodu, dla którego Tom Riddle rzucił im to wyzwanie, a zarazem stanowiące próbę, nie było pozbawione sensu. Krew jednorożca. Coś ściągnęło go mocno ku ziemi, ale wytrzymał, wiedząc, że każda ofiara była tego warta. Wiedział o tym, gdy podjął decyzję o zdobyciu trzech rzeczy, które chciał mieć Riddle. I zrobił to. Każde z nich to zrobiło i tylko osiem z grona Rycerzy się tego podjęło. Spojrzał na to, co działo się przed nim, zapamiętując najdrobniejszy gest. Nie odzywając się, podążył za instrukcjami, które podał im Czarny Pan. Byłby głupi, gdyby sądził, że to przyjdzie mu łatwo - bez posłuszeństwa, bez poświęceń, bez ryzykowania... Wiedział jaki i co potrafił ich przywódca, dlatego nie zwątpił w jego decyzję. Chwilę później zawartość kielicha znalazła się w jego gardle.
Krew niewinnej ofiary... Wiedział, co się działo w życiu czarodzieja, którego unieszkodliwił, a potem spalił i nie mógł powiedzieć, żeby był niewinny. Razem z chwilą w której go sobie przypomniał, przez twarz Morgotha przemknęło zadowolenie. Nikłe i nie do dostrzeżenia przez ludzi, którzy nie potrafili dostrzec takich niuansów. Ludzi, którzy nie byli Yaxley'ami. Bo mimo wszystko to, co działo się z powodu, dla którego Tom Riddle rzucił im to wyzwanie, a zarazem stanowiące próbę, nie było pozbawione sensu. Krew jednorożca. Coś ściągnęło go mocno ku ziemi, ale wytrzymał, wiedząc, że każda ofiara była tego warta. Wiedział o tym, gdy podjął decyzję o zdobyciu trzech rzeczy, które chciał mieć Riddle. I zrobił to. Każde z nich to zrobiło i tylko osiem z grona Rycerzy się tego podjęło. Spojrzał na to, co działo się przed nim, zapamiętując najdrobniejszy gest. Nie odzywając się, podążył za instrukcjami, które podał im Czarny Pan. Byłby głupi, gdyby sądził, że to przyjdzie mu łatwo - bez posłuszeństwa, bez poświęceń, bez ryzykowania... Wiedział jaki i co potrafił ich przywódca, dlatego nie zwątpił w jego decyzję. Chwilę później zawartość kielicha znalazła się w jego gardle.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Craig nigdy nie był specjalnie uzdolniony w pracach manualnych, nie był typem artysty - znał się jednak na sztuce, i to znał się bardzo dobrze. Wymagała tego od niego praca. I gdyby ktoś go teraz zapytał, bez wahania odpowiedziałby, że maski, które dzisiejszego wieczoru stworzyli wszyscy rycerze, były swego rodzaju dziełami sztuki właśnie. Oblicza, na które wkrótce świat miał zwrócić swoją uwagę - i nikt nie zostanie na nie obojętny. Podobała mu się ta myśl.
Jego uwaga jednak bardzo szybko skupiła się na kielichu, który pojawił się tuż przed nim. Nie rozpoznał tej mieszaniny, ha, możliwe że nie rozpoznałby jej nawet gdyby był to jakiś pospolity eliksir, ot chociażby ten pieprzowy. Nigdy nie był w tym dobry. Ale gdy tylko z ust lorda Voldemorta padła nazwa tego, jeszcze niedokończonego, wywaru... po jego plecach przebiegł lekki dreszcz. Aż do dzisiejszego dnia, tylko słyszał o tym eliksirze. Nie mógł nie słyszeć, będąc przecież zatopionym aż po same uszy w świecie handlu artefaktami skażonymi najczarniejszą magią. A plotki o tym wywarze były czasem naprawdę przerażające. Nie było pewności, ile w tych opowieściach prawdy, a co należy jedynie do wymysłów. Poczuł zaraz napływającą falę dumy. Chwilowo nie liczył się ten maleńki ognik niepokoju, co do efektów działania wywaru. Czarny Pan powierzył im tak cenne informacje. Receptura eliksiru wyryła się w umyśle Burke'a głębokimi literami, tak by już nigdy nie zostać zapomnianą.
Fiolki, do tej pory znajdujące się w jego szkatule, odbiły nikłe światło obecne w pomieszczeniu. Ciecze znajdujące się w ich wnętrzu zawirowały lekko. W głowie miał mnóstwo pytań, to jednak nie był czas by zadać którekolwiek z nich. Potrząsnął więc jeszcze raz każdą z fiolek i bardzo starannie odmierzając krople, dodał obu juch do srebrnego kielicha z czarną, dymiącą zawartością. Tak już działał ten przeklęty świat. Krew najczystszej istoty na ziemi musiała zostać użyta do przyrządzenia wywaru przeżartego czarną magią. Zaś oni musieli zebrać siły, by oczyścić krew i świat czarodziejów z brudu mugoli i szlam.
Za Voldemorta, za Rycerzy Walpurgii i za ród Burke.
Pozwoliwszy sobie w myślach na cichy toast, uniósł puchar i wypił całą jego zawartość.
Jego uwaga jednak bardzo szybko skupiła się na kielichu, który pojawił się tuż przed nim. Nie rozpoznał tej mieszaniny, ha, możliwe że nie rozpoznałby jej nawet gdyby był to jakiś pospolity eliksir, ot chociażby ten pieprzowy. Nigdy nie był w tym dobry. Ale gdy tylko z ust lorda Voldemorta padła nazwa tego, jeszcze niedokończonego, wywaru... po jego plecach przebiegł lekki dreszcz. Aż do dzisiejszego dnia, tylko słyszał o tym eliksirze. Nie mógł nie słyszeć, będąc przecież zatopionym aż po same uszy w świecie handlu artefaktami skażonymi najczarniejszą magią. A plotki o tym wywarze były czasem naprawdę przerażające. Nie było pewności, ile w tych opowieściach prawdy, a co należy jedynie do wymysłów. Poczuł zaraz napływającą falę dumy. Chwilowo nie liczył się ten maleńki ognik niepokoju, co do efektów działania wywaru. Czarny Pan powierzył im tak cenne informacje. Receptura eliksiru wyryła się w umyśle Burke'a głębokimi literami, tak by już nigdy nie zostać zapomnianą.
Fiolki, do tej pory znajdujące się w jego szkatule, odbiły nikłe światło obecne w pomieszczeniu. Ciecze znajdujące się w ich wnętrzu zawirowały lekko. W głowie miał mnóstwo pytań, to jednak nie był czas by zadać którekolwiek z nich. Potrząsnął więc jeszcze raz każdą z fiolek i bardzo starannie odmierzając krople, dodał obu juch do srebrnego kielicha z czarną, dymiącą zawartością. Tak już działał ten przeklęty świat. Krew najczystszej istoty na ziemi musiała zostać użyta do przyrządzenia wywaru przeżartego czarną magią. Zaś oni musieli zebrać siły, by oczyścić krew i świat czarodziejów z brudu mugoli i szlam.
Za Voldemorta, za Rycerzy Walpurgii i za ród Burke.
Pozwoliwszy sobie w myślach na cichy toast, uniósł puchar i wypił całą jego zawartość.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czarna mikstura smakowała ohydnie - smakowała śmiercią - naciągając was na wymioty. Żadne z was jednak się nie sprzeciwiło i wszyscy przechyliliście puchary do samego dna. Patrząc na siebie nawzajem - widzieliście, jak wasze twarze zaczynały blednąć i wpierw ból poczuliście w żołądku, kiedy żrący eliksir przenikał przez jego ściany do krwi - ból był przeraźliwy, zmuszał was do krzyku, ale jeśli zacisnęliście zęby wystarczająco mocno, mogliście go powstrzymać. A krew - krew jęła zachodzić czernią, wybrzuszając żyły na waszych ciałach, na twarzach, szyjach i odsłoniętych dłoniach. Czerń ta jęła jednak zdawała się płynąc ku konkretnemu miejscu - na wasze lewe przedramiona.
Vitalij, Ramsey, Deirdre, Tristan, Perseus, Samael, Morgoth, Craig:
Poczuliście palący ból w lewym przedramieniu. Jeśli któreś z was zdecydowało się unieść rękaw szaty, dostrzegło czerń, która początkowo płynąc z krwią przez żyły, z wolna zaczynała układać się w coraz wyraźniejszy wzór: wzór czaszki, spomiędzy której szczęk wysuwał się wąż. Czarna substancja boleśnie przesiąkła przez skórę, zostając na niej - zapewne już na zawsze - w formie rozległego tatuażu. Od tatuażu biła dziwna moc - dziwna magia, tak potężna, z jaką nigdy dotąd nie mieliście do czynienia. I czuliście ją - skumulowaną w makabrycznym wzorze, który po kres waszych dni będzie przypominał wam o wszystkim, co wydarzyło się dzisiaj. Wasze przekrwione oczy zaczęły zachodzić mgłą - obraz wokół stawał się coraz mniej wyraźny, aż otuliła was całkowita ciemność. Opadaliście z sił, mogliście kurczowo szukać ratunku, wspierać się o pobliskie meble, stół, półki - jeśli nie chcieliście upaść, nie pamiętając, kiedy ostatnim razem wasze ciała były tak ciężkie.
W tym stanie nawiedziła was wizja: otulającą was ciemność rozjaśniło szmaragdowe światło. Podnieśliście wzrok wyżej, dostrzegając widmo dokładnie tego samego znaku, które pojawiło się na waszych przedramionach, znajdujące się o wiele wyżej, niż winien znajdować się sufit piwnicy, nie widzieliście zresztą wokół siebie ani wyposażenia laboratorium, ani Czarnego Pana, ani nawet innych rycerzy, o których - wiedzieliście to - stali tutaj; trwaliście w kolejnej wizji, świadomym półśnie. Czaszka złożona była z drobniutkich szmaragdowych gwiazd - to one były źródłem zielonego światła. Wąż wynurzał się spomiędzy szczęk tak samo złowieszczo, jak na tatuażach, a całość przypominała złowrogą konstelację odbitą na odległym, atramentowym niebie. Zapowiedź przyszłych dni, wróżba? Być może.
W wasze uszy wdarł się pisk, wrzask, obrzydliwy hałas przypominający zawodzenie upiora wyjętego z najstraszliwszych koszmarów. Był niezrozumiały, choć wyraźnie wypowiadał konkretne słowa, z których zapamiętaliście jedynie jedno, ostatnie: Morsmordre. Instynktownie pojęliście jego sens, że była to czarnomagiczna inkantacja przywołująca na niebo owe widmo, złowieszczy, wkrótce niewątpliwie wywołujący lęk i siejący terror symbol chwały tego, któremu dobrowolnie zobowiązaliście się służyć.
Dźwięki milknęły, przeszywający ból zelżał. Wciąż słanialiście się z nóg, a kiedy otworzyliście oczy, wasze spojrzenia wciąż były mgliste. Nigdzie nie majaczyła sylwetka waszego pana, zniknął - ale wiedzieliście, że tatuaż połączył was z jego wolą bezpowrotnie. Otrzymaliście potężną moc, za którą musieliście zapłacić równie potężną cenę. Słaniając się, bez sił i wciąż chwiejnie - mogliście już odejść. Wezwie was, kiedy będzie was potrzebował.
Byliście pierwszymi - pierwszymi śmierciożercami, którzy stanęli u boku Czarnego Pana w jego drodze ku świetności. Niebawem z pewnością dołączą do was kolejni, a wówczas to wy pomożecie im wykonać maskę, podacie miksturę i nauczycie zaklęcia, którym znakować będziecie ofiary.
Otrzymujecie +3 do czarnej magii, +2 punkty biegłości rycerzy, +100 PD. Nie jesteście w stanie się teleportować, jest późny wieczór. Tatuaż pulsuje bólem, a skóra wokół niego jest zaczerwieniona, wasze twarze są blade, a oczy przekrwione. Kręci wam się w głowach, widzicie niewyraźnie, macie nudności. Wasze kroki są chwiejne, jesteście słabi. Potrzebujecie odpoczynku.
Przysięga złożona Czarnemu Panu w trakcie próby nie uprawnia do zgłoszenia się po osiągnięcie przysługujące za przysięgę wieczystą.
Vitalij, Ramsey, Deirdre, Tristan, Perseus, Samael, Morgoth, Craig:
Poczuliście palący ból w lewym przedramieniu. Jeśli któreś z was zdecydowało się unieść rękaw szaty, dostrzegło czerń, która początkowo płynąc z krwią przez żyły, z wolna zaczynała układać się w coraz wyraźniejszy wzór: wzór czaszki, spomiędzy której szczęk wysuwał się wąż. Czarna substancja boleśnie przesiąkła przez skórę, zostając na niej - zapewne już na zawsze - w formie rozległego tatuażu. Od tatuażu biła dziwna moc - dziwna magia, tak potężna, z jaką nigdy dotąd nie mieliście do czynienia. I czuliście ją - skumulowaną w makabrycznym wzorze, który po kres waszych dni będzie przypominał wam o wszystkim, co wydarzyło się dzisiaj. Wasze przekrwione oczy zaczęły zachodzić mgłą - obraz wokół stawał się coraz mniej wyraźny, aż otuliła was całkowita ciemność. Opadaliście z sił, mogliście kurczowo szukać ratunku, wspierać się o pobliskie meble, stół, półki - jeśli nie chcieliście upaść, nie pamiętając, kiedy ostatnim razem wasze ciała były tak ciężkie.
W tym stanie nawiedziła was wizja: otulającą was ciemność rozjaśniło szmaragdowe światło. Podnieśliście wzrok wyżej, dostrzegając widmo dokładnie tego samego znaku, które pojawiło się na waszych przedramionach, znajdujące się o wiele wyżej, niż winien znajdować się sufit piwnicy, nie widzieliście zresztą wokół siebie ani wyposażenia laboratorium, ani Czarnego Pana, ani nawet innych rycerzy, o których - wiedzieliście to - stali tutaj; trwaliście w kolejnej wizji, świadomym półśnie. Czaszka złożona była z drobniutkich szmaragdowych gwiazd - to one były źródłem zielonego światła. Wąż wynurzał się spomiędzy szczęk tak samo złowieszczo, jak na tatuażach, a całość przypominała złowrogą konstelację odbitą na odległym, atramentowym niebie. Zapowiedź przyszłych dni, wróżba? Być może.
W wasze uszy wdarł się pisk, wrzask, obrzydliwy hałas przypominający zawodzenie upiora wyjętego z najstraszliwszych koszmarów. Był niezrozumiały, choć wyraźnie wypowiadał konkretne słowa, z których zapamiętaliście jedynie jedno, ostatnie: Morsmordre. Instynktownie pojęliście jego sens, że była to czarnomagiczna inkantacja przywołująca na niebo owe widmo, złowieszczy, wkrótce niewątpliwie wywołujący lęk i siejący terror symbol chwały tego, któremu dobrowolnie zobowiązaliście się służyć.
Dźwięki milknęły, przeszywający ból zelżał. Wciąż słanialiście się z nóg, a kiedy otworzyliście oczy, wasze spojrzenia wciąż były mgliste. Nigdzie nie majaczyła sylwetka waszego pana, zniknął - ale wiedzieliście, że tatuaż połączył was z jego wolą bezpowrotnie. Otrzymaliście potężną moc, za którą musieliście zapłacić równie potężną cenę. Słaniając się, bez sił i wciąż chwiejnie - mogliście już odejść. Wezwie was, kiedy będzie was potrzebował.
Byliście pierwszymi - pierwszymi śmierciożercami, którzy stanęli u boku Czarnego Pana w jego drodze ku świetności. Niebawem z pewnością dołączą do was kolejni, a wówczas to wy pomożecie im wykonać maskę, podacie miksturę i nauczycie zaklęcia, którym znakować będziecie ofiary.
Otrzymujecie +3 do czarnej magii, +2 punkty biegłości rycerzy, +100 PD. Nie jesteście w stanie się teleportować, jest późny wieczór. Tatuaż pulsuje bólem, a skóra wokół niego jest zaczerwieniona, wasze twarze są blade, a oczy przekrwione. Kręci wam się w głowach, widzicie niewyraźnie, macie nudności. Wasze kroki są chwiejne, jesteście słabi. Potrzebujecie odpoczynku.
Przysięga złożona Czarnemu Panu w trakcie próby nie uprawnia do zgłoszenia się po osiągnięcie przysługujące za przysięgę wieczystą.
Czarny Pan
Zawód : Czarnoksiężnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja, który zaszedłem dalej niż ktokolwiek inny na drodze do nieśmiertelności...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Konta specjalne
Ciemność. Otaczała go. Chłonęła. Połykała. Zdawało się, że nigdy nie wypuści raz schwytanej ofiary spod dusznych skrzydeł, a niemal namacalna cisza zionęła ze wszystkich stron, wolno zalewając jego umysł. Czas zagubił się gdzieś w tej pustce – nie wiadomo czy minęła cała wieczność czy tylko długa minuta. Świat dokoła zdawał się koszmarnie nierealny, a zarazem istniał tylko on. Nicość. Nie wiedział czy zasnął czy otworzył oczy, bo wciąż wdłubywała się w nie ciemność – jego jedyna rzeczywistość. Zajmowała nawet jego myśli. Raz zdawało mu się, że tuż przed oczyma przemyka jasna twarz. Była znajoma. Kobieca. Jednak istniała dla niego tylko realna pustka, a wszystko inne było jakby dawnym wspaniałym snem i kłamstwem. Nie pamiętał życia przed ciemnością – o ile takowe było – znał tylko bezkresne mroki niebytu. Nicość połączona razem z bólem. Powoli, acz nieubłaganie stawała się jego obsesją. Starał się być, myśleć i widzieć tylko ją; gdy zwracał wspomnieniami jakże zamglonymi ku zjawom, nawiedzających go, ciemność natychmiast zaczynała chłostać go ciszą i obojętnością tę samą nieprzerwaną i ciągłą. Ta samotność – choć nie wiedział co, to – znał tylko stan pochłaniającej wszystko pustki w ciemnościach, gdzie zacierały się kontury świata i zwątpienia, które uprzytamniało nagle własną nicość w rosnącym przeraźliwie ogromie ciemności. Czekał bezustannie, wiedząc, że tylko to mu pozostało. Nagle zaczęło się coś dziać. Jasne, początkowo w ogóle niewidoczne światło gdzieś z wnętrza niebytu. Początkowo wydawało mu się, że to jego myśli, jednak narastający blask, wręcz bolesny, wśród nierealnej nicości. Zdawało mu się, że zaczynał tworzyć się jakiś znak. Rozświetlony symbol, który widział na własnym przedramieniu, gdy wąż dosłownie rozrywał mu ciało. Blask wciąż natężał się, aż w końcu jasność stała się nie do zniesienia i nagle całkowicie oślepł. Długie rozgrzane do białości pręty zostały mu wepchnięte przez nos, aż po sam mózg. Chciał walczyć, wyrwać się, odwrócić chociaż twarz. Nie mógł. Chciał wrócić do swej słodkiej, znajomej ciemności. Nie chciał tego światła! Nienawidził go! Kopał je, oczekując aż zbroczy ją jego nicość. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Ból pojawił się tak nagle ponownie w ciemności, że niemal krzyknął, zdając sobie sprawę z własnej cielesności, o której zapomniał ogarnięty przez ciemność. Wtedy bytował tylko jego umysł – podświadomość w czystym, niezbruzganym bezkresie. I nagle odezwał się ból we wszystkich jego członkach. Ciało rodziło się na nowo. Przybył z krainy zmarłych, by umrzeć ponownie.
Morsmordre.
Cały czas otaczała go nieprzenikniona ciemność, a ręce starały się podtrzymywać jego bezwładne ciało, starając się przywrócić mu dawną zapomnianą siłę. Wszystko doszło do granic wytrzymałości, gdy uderzyło go coś w ramiona i z dwóch stron jednocześnie jak gdyby ktoś nim potrząsał. Wszystko ucichło. Wraz ze zdaniem sobie sprawy z własnej materialności, doszły go zapomniane uczucia głodu, pragnienia, bólu – usta miał spierzchnięte i nic nie pomagało, bo gardło wyschło mu jak studnia na pustyni. Ciągnięty w głąb nicości, słyszał wytłumione głosy gdzieś w tle, ale mimo tego i szelestu unosiła się nad nimi królująca cisza. Z każdym następnym brzękiem zdawał sobie sprawę, że znajduje się w laboratorium, siedząc na ziemi i opierając się o szafę z tyłu. Czuł w koniuszkach palców bolesne mrowienie, gdy pewien opór zaczynał z nich uchodzić. Jednak to czucie wiązało się z przeogromnym bólem, który przy najmniejszym muśnięciu promieniował aż po szyję. Wydawało mu się, że wciąż znajduje się w Białej Wywernie, ale mroczki przed oczami były koszmarne. Z każdym momentem jednak coś zaczęło pojawiać się w tej nicości. Monotonna czerń ustępowała szarości, aż w końcu zobaczył znajome sylwetki rycerzy. Z wykręconym żołądkiem, bólem na całym ciele podniósł się i chwiejnym krokiem wyszedł z laboratorium, by udać się na górne piętro lokalu, znaleźć kominek i przenieść się do domu. Musiał odpocząć i to teraz...
|zt
Morsmordre.
Cały czas otaczała go nieprzenikniona ciemność, a ręce starały się podtrzymywać jego bezwładne ciało, starając się przywrócić mu dawną zapomnianą siłę. Wszystko doszło do granic wytrzymałości, gdy uderzyło go coś w ramiona i z dwóch stron jednocześnie jak gdyby ktoś nim potrząsał. Wszystko ucichło. Wraz ze zdaniem sobie sprawy z własnej materialności, doszły go zapomniane uczucia głodu, pragnienia, bólu – usta miał spierzchnięte i nic nie pomagało, bo gardło wyschło mu jak studnia na pustyni. Ciągnięty w głąb nicości, słyszał wytłumione głosy gdzieś w tle, ale mimo tego i szelestu unosiła się nad nimi królująca cisza. Z każdym następnym brzękiem zdawał sobie sprawę, że znajduje się w laboratorium, siedząc na ziemi i opierając się o szafę z tyłu. Czuł w koniuszkach palców bolesne mrowienie, gdy pewien opór zaczynał z nich uchodzić. Jednak to czucie wiązało się z przeogromnym bólem, który przy najmniejszym muśnięciu promieniował aż po szyję. Wydawało mu się, że wciąż znajduje się w Białej Wywernie, ale mroczki przed oczami były koszmarne. Z każdym momentem jednak coś zaczęło pojawiać się w tej nicości. Monotonna czerń ustępowała szarości, aż w końcu zobaczył znajome sylwetki rycerzy. Z wykręconym żołądkiem, bólem na całym ciele podniósł się i chwiejnym krokiem wyszedł z laboratorium, by udać się na górne piętro lokalu, znaleźć kominek i przenieść się do domu. Musiał odpocząć i to teraz...
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chłodny, czarny napój wypełniał usta i spływał w dół przełyku, od razu rażąc wrażliwy język okropnym smakiem. Zgnilizny, przemijania, bólu; Deirdre połykała jednak wszystko, każdą kroplę, świadoma, że właśnie jej zęby barwi krew. Krew innego człowieka, symbolizującego dziecięcy strach, widmo niepokoju, kogoś, kto miał chronić niewinne istoty od popełniania najgorszych wykroczeń i...krew jednorożca, najniewinniejszego stworzenia, żywcem wyjętego z radosnych, wspaniałych opowieści o dobrych czarodziejach, sprowadzających na ten świat radość i sprawiedliwość. Zamordowała ich, pozbawiła życia; dwie ważne, wspaniałe istoty, niegdyś przebywające poza zasięgiem młodego umysłu, teraz martwe, podległe jej woli, sile zaklęć i morderczych postanowień. Przełykając kolejne mililitry ohydnego napoju, dokładnie widziała puste oczy Tabbersa - potwora z tajemniczej chaty; podobno seryjnego zabójcy, porywacza dzieci i szaleńca, gotowego na wszytko - i wielkie, czarne źrenice oczu jednorożca. Czy spijała jednocześnie skrajną degenerację i nieosiągalną niewinność? Czy to połączenie miało wypalić jej wnętrzności i pokazać nowe przestrzenie okrucieństwa, po których miała się poruszać w imię Czarnego Pana? Palce kurczowo zacisnęły się na srebrnej nóżce kielicha, przechylając go jeszcze mocniej, aż wysączyła miksturę aż do dna. Zmuszała się do tego, już po sekundzie czując potworny, piekący ból, promieniujący od przełyku i żołądka na wszystkie tkanki i narządy tuż obok. Jęknęła cicho a skrzący się, opróżniony puchar wypadł z jej bladej dłoni; nie zauważała tego, prawie zginając się w pół. Zagryzła wargi aż do krwi, by żałosny, cierpiętniczy jęk nie wydobył się spomiędzy jej bladych warg ponownie. Nie czuła jednak piekącego bólu zakrwawionych ust - skupiała się jedynie na tym, płynącym z krwi, z żył; coś obcego, coś mrocznego buzowało w nich coraz mocniej, przesuwając się najpierw do serca, a potem spływając w dół lewego ramienia. Ból nasilał się, pęczniał, rysował głęboką czernią poszczególne galaktyki żył, ale Deirdre nie podciągała rękawa szaty. Była na to zbyt słaba; cierpienie przepalało jej zmysły, odcinając je w końcu prawie zbawiennym zemdleniem. Kurczowo przytrzymywała się kamiennego stołu, lecz w końcu - czyż nie była jedyną kobietą, słabszą płcią wśród mężczyzn? - po prostu osunęła się na ziemię, wyjątkowo zgrabnie, lekko, jakby zobaczyła pająka a nie umierała z bólu. Nie czuła uderzenia o chłodny kamień podłogi; znajdowała się dalej, dużo dalej, wpatrując się w złowieszczy, przerażający symbol czaszki, z wplecionym przez niego odwłokiem węża. Szmaragdowe gwiazdy błyszczały niepokojąco, chłodno, a Deirdre wpatrywała się w puste oczodoły z dumą. To ona wyczarowała znak, Mroczny Znak? To ona została nim naznaczona? Wzięła głęboki oddech, wciągając do płuc lodowate powietrze, a gdy wypuściła je powoli, w postaci białej, ulotnej mgiełki, ból powrócił ze zdwojoną siłą. Powoli orientowała się w rzeczywistości: już nie stała na szkockim wzgórzu, wpatrzona w znak morderstwa wiszący tuż nad swoim domem. Znów znajdowała się w laboratorium, z spierzchniętymi, pokrwawionymi ustami przyciśniętymi do podłogi, cała drżąca i obolała. Wzięła jeden, głęboki, głośny wdech, po czym z trudem usiadła, chowając jednak głowę między kolanami. Nie dbała o to, kto ją widzi, nie sprawdzała, kto ustał na własnych nogach a kto podzielił jej los. Musiała zebrać myśli, powstrzymać mdłości, uspokoić głośno bijące serce. Wdychała zapach jaśminu z szorstkiej szaty, chowając się w zwojach ciężkiego materiału dopiero po dłużej chwili, pewna reakcji swego rozchwianego organizmu, wyprostowała się na tyle, by sięgnąć wzrokiem nieco dalej. Na białą twarz Ramseya, stojącego nieopodal...i na Tristana. Stał blisko, wyciągając ku niej dłoń. Przymknęła oczy raz jeszcze; nie chciała patrzeć na lśniącą złotem obrączkę, błyszczącą w półmroku laboratorium. Kolejny, urywany, szarpany oddech i ponownie otworzyła oczy, wpatrując się w jego, ciemne, rozszerzone źrenice. Złapała jego rękę i podniosła się z ziemi zadziwiająco zgrabnie, choć gdy już stanęła pewniej, zachwiała się gwałtownie, opierając na jego ramieniu. Najchętniej wtuliłaby twarz w materiał jego szaty, przesunęła spierzchniętymi, zabarwionymi na czerwono ustami po skórze jego szyi, wsłuchała się w przyśpieszony puls, ale...nie mogła okazać słabości. A on należał już do innej. Wyprostowała się więc szybko, nagle, choć nie puściła jego dłoni, potrzebując jeszcze kilku chwil, by upewnić się, że nie osunie się na podłogę ponownie. - Muszę się napić - wychrypiała krótko, rzeczowo; żadnych słabości, żadnych dramatycznych słów o szczęściu i przysiędze. Lewe ramię piekło żywym bólem, ale jeszcze nie odsłaniała rękawa szaty, starając się powstrzymać mdłości i pulsujący ból głowy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wielu rzeczy mógł się spodziewać, kiedy jego usta wypełnił oleisty, dymiący eliksir. Wyobraźnia podsuwała mu przeróżne obrazy, jeden bardziej makabryczny od drugiego. I na nic zdawały się w tej chwili racjonalne myśli, którymi usilnie starał się uspokoić - przecież Czarny Pan ich potrzebował, a zatem nie wyrządziłby im krzywdy... przynajmniej zbyt dużej. Ale bólu Craig się spodziewał. Jednakże, "spodziewanie się" praktycznie nigdy nie oddaje tego, co ma miejsce w rzeczywistości. Tak naprawdę ta krótka, wewnętrzna walka jego wyobraźni i zdrowego rozsądku prawie natychmiast została przerwana. Wywar wlał się w jego gardło, wypełniając je smakiem tak ohydnym, że chyba jedynie silna wola sprawiła, że mężczyzna nie uronił nawet kropli. Zacisnął powieki, przyjmując do swojego wnętrza czarną magię w, o ironio, najczystszej postaci.
Srebrny puchar z głośnym brzdękiem został odstawiony na stół, tuż obok jego szkatułki.
A potem, tak jak się spodziewał, pojawił się ból. Chociaż to słowo zdecydowanie nie oddawało stanu w jakim się znalazł. Bliżej pasowało temu raczej określenie "agonia". Gdy nagle żołądek zaczyna cię palić żywym ogniem a przed oczami gwałtownie ciemnieje - i jedyne o czym jesteś w stanie myśleć, to jak bardzo ból rozprzestrzenia się coraz bardziej. Z początku jedynie promieniował na tors, wkrótce jednak przenosząc się żyłami na całe ciało. Szczególny rodzaj katuszy czekał oczywiście głównie lewą rękę - to ku niej Craig chciał zwrócić swój pełen napięcia i udręczenia wzrok. Mógł zdobyć się jedynie na złapanie się prawą ręką za lewy nadgarstek. Jego mięśnie napięły się gwałtownie a niewidzący wzrok wbił w sufit. W momencie w którym myślał, że ból zaraz rozsadzi mu głowę, z jego gardła wydarł się krótki, urwany krzyk.
Kiedy pochłonęła go ciemność, całe jego jestestwo skupiło się tylko na jednym - na bólu. Wszechogarniającym. Obezwładniającym, ogłuszającym. Odbierającym każdy z dostępnych zmysłów, odbierającym zdolność racjonalnego myślenia. Na bólu, który zostawiał człowieka samego, nagiego pośród pustki. Nawet on odczuł lęk wobec takiej sytuacji. Choć był głuchy i ślepy w otaczającym go mroku, miał wrażenie, że coś kryje się w ciemności. Czyhało na samym końcu jego świadomości, w ciszy wżerając się w jego jestestwo. Jego uwaga skupiła się jednak po chwili na gwieździe, która rozbłysnęła na niebie. Najpierw pojawiła się jedna. Potem zalśniły kolejne, układając się w znak, który od tej pory miał wywoływać strach i popłoch w magicznym świecie. Czaszka migotała złowieszczo na niebie, a Craig chłonął jej widok całym sobą. Na kilka chwil nawet pulsujący głucho ból nie był w stanie odwrócić jego uwagi od tej cudownej i przerażającej konstelacji zarazem. Zaklęcie, które nagle rozbrzmiało wrzaskiem w jego mózgu, zmusiło go jednak do ponownego, stłumionego jęku.
Morsmordre.
Zapowiedź ich przyszłej chwały. Symbol Czarnego pana, inkantacja wzywająca jego znak na niebo. Tak by mogli je podziwiać wszyscy, by wszyscy mogli pogodzić się z faktem, że nadeszły nowe czasy. Czasy Voldemorta.
Gdy ból zaczął gasnąć, a ciemność powoli spadała z jego oczy, Craig odkrył, że klęczy na podłodze, tuż przy stole. A więc nie utrzymał się na nogach. Ale, jak zdążył zauważyć, nie on jeden. Oddychał ciężko, próbując się uspokoić i opanować rozszalałe serce. Był pewien, że jego ciało jeszcze kilka chwil było pewne, że właśnie dokonuje swojego żywota - słyszał jak krew szumi mu w uszach, przez kilka chwil zagłuszając wszystko inne. Płynęła żyłami, tętnicami... roznosząc po jego ciele resztki czarnej magii zawarte w wypitym przez niego eliksirze. Jękną, kiedy spróbował się poruszyć. Dobrze chociaż, że nie wyrżnął czołem o blat stołu. Bardzo powoli spróbował się podnieść. Towarzyszyły temu głuche syknięcia - całe ciało pulsowało mu jeszcze echami bólu. Najmocniej bolała oczywiście lewa ręka, a konkretniej przedramię. Zdołał jednak jakimś sposobem podnieś się, wspierając się o blat stołu. Przytknął rękę do skroni. Głowa również łupała, zupełnie jakby miał migrenę. Powiódł nieco rozchwianym spojrzeniem po reszcie. Jak widać, eliksir wszystkim dał łupnia.
Mężczyzna oparł się biodrem o stół - nogi miał nadal nieco słabe, wolał się na czymś wesprzeć. Przygryzając wargę uniósł lewą rękę i odciągając rękaw, obejrzał znak, który wymalował się na jego skórze. Wpatrywał się w czarny rysunek długo, z pełną napięcia ciszą i fascynacją. A więc zostali naznaczeni. W jego czarnym już sercu wezbrała duma.
Niechętnie oderwał wzrok od symbolu. Spojrzał na Deidre. Jej słowa były kuszące, ale nie czuł się na siłach. Musiał odpocząć w zaciszu, prawdopodobnie przy swoim własnym, ulubionym winie a nie taniej whisky, smakującej jak szczyny. Pokręcił więc jedynie głową. Nie dziś. Potrzebował się skryć w murach mrocznej rezydencji w Durham, świętować rozpoczęcie nowego życia w samotności.
Skinął więc im tylko głową na pożegnanie i ruszył do wyjścia.
zt
Srebrny puchar z głośnym brzdękiem został odstawiony na stół, tuż obok jego szkatułki.
A potem, tak jak się spodziewał, pojawił się ból. Chociaż to słowo zdecydowanie nie oddawało stanu w jakim się znalazł. Bliżej pasowało temu raczej określenie "agonia". Gdy nagle żołądek zaczyna cię palić żywym ogniem a przed oczami gwałtownie ciemnieje - i jedyne o czym jesteś w stanie myśleć, to jak bardzo ból rozprzestrzenia się coraz bardziej. Z początku jedynie promieniował na tors, wkrótce jednak przenosząc się żyłami na całe ciało. Szczególny rodzaj katuszy czekał oczywiście głównie lewą rękę - to ku niej Craig chciał zwrócić swój pełen napięcia i udręczenia wzrok. Mógł zdobyć się jedynie na złapanie się prawą ręką za lewy nadgarstek. Jego mięśnie napięły się gwałtownie a niewidzący wzrok wbił w sufit. W momencie w którym myślał, że ból zaraz rozsadzi mu głowę, z jego gardła wydarł się krótki, urwany krzyk.
Kiedy pochłonęła go ciemność, całe jego jestestwo skupiło się tylko na jednym - na bólu. Wszechogarniającym. Obezwładniającym, ogłuszającym. Odbierającym każdy z dostępnych zmysłów, odbierającym zdolność racjonalnego myślenia. Na bólu, który zostawiał człowieka samego, nagiego pośród pustki. Nawet on odczuł lęk wobec takiej sytuacji. Choć był głuchy i ślepy w otaczającym go mroku, miał wrażenie, że coś kryje się w ciemności. Czyhało na samym końcu jego świadomości, w ciszy wżerając się w jego jestestwo. Jego uwaga skupiła się jednak po chwili na gwieździe, która rozbłysnęła na niebie. Najpierw pojawiła się jedna. Potem zalśniły kolejne, układając się w znak, który od tej pory miał wywoływać strach i popłoch w magicznym świecie. Czaszka migotała złowieszczo na niebie, a Craig chłonął jej widok całym sobą. Na kilka chwil nawet pulsujący głucho ból nie był w stanie odwrócić jego uwagi od tej cudownej i przerażającej konstelacji zarazem. Zaklęcie, które nagle rozbrzmiało wrzaskiem w jego mózgu, zmusiło go jednak do ponownego, stłumionego jęku.
Morsmordre.
Zapowiedź ich przyszłej chwały. Symbol Czarnego pana, inkantacja wzywająca jego znak na niebo. Tak by mogli je podziwiać wszyscy, by wszyscy mogli pogodzić się z faktem, że nadeszły nowe czasy. Czasy Voldemorta.
Gdy ból zaczął gasnąć, a ciemność powoli spadała z jego oczy, Craig odkrył, że klęczy na podłodze, tuż przy stole. A więc nie utrzymał się na nogach. Ale, jak zdążył zauważyć, nie on jeden. Oddychał ciężko, próbując się uspokoić i opanować rozszalałe serce. Był pewien, że jego ciało jeszcze kilka chwil było pewne, że właśnie dokonuje swojego żywota - słyszał jak krew szumi mu w uszach, przez kilka chwil zagłuszając wszystko inne. Płynęła żyłami, tętnicami... roznosząc po jego ciele resztki czarnej magii zawarte w wypitym przez niego eliksirze. Jękną, kiedy spróbował się poruszyć. Dobrze chociaż, że nie wyrżnął czołem o blat stołu. Bardzo powoli spróbował się podnieść. Towarzyszyły temu głuche syknięcia - całe ciało pulsowało mu jeszcze echami bólu. Najmocniej bolała oczywiście lewa ręka, a konkretniej przedramię. Zdołał jednak jakimś sposobem podnieś się, wspierając się o blat stołu. Przytknął rękę do skroni. Głowa również łupała, zupełnie jakby miał migrenę. Powiódł nieco rozchwianym spojrzeniem po reszcie. Jak widać, eliksir wszystkim dał łupnia.
Mężczyzna oparł się biodrem o stół - nogi miał nadal nieco słabe, wolał się na czymś wesprzeć. Przygryzając wargę uniósł lewą rękę i odciągając rękaw, obejrzał znak, który wymalował się na jego skórze. Wpatrywał się w czarny rysunek długo, z pełną napięcia ciszą i fascynacją. A więc zostali naznaczeni. W jego czarnym już sercu wezbrała duma.
Niechętnie oderwał wzrok od symbolu. Spojrzał na Deidre. Jej słowa były kuszące, ale nie czuł się na siłach. Musiał odpocząć w zaciszu, prawdopodobnie przy swoim własnym, ulubionym winie a nie taniej whisky, smakującej jak szczyny. Pokręcił więc jedynie głową. Nie dziś. Potrzebował się skryć w murach mrocznej rezydencji w Durham, świętować rozpoczęcie nowego życia w samotności.
Skinął więc im tylko głową na pożegnanie i ruszył do wyjścia.
zt
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Ostatnio zmieniony przez Craig Burke dnia 30.12.16 14:09, w całości zmieniany 1 raz
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z każdym łykiem miał intensywniejsze wrażenie, że jego trzewia rozpuszczają się przez kwas, który zalewał przełyk i żołądek. Wżerał się w błonę śluzową, wypalał we wnętrznościach dziury, a towarzyszący temu ból był potworny. Puścił kielich, gdy go opróżnił i zbierając się w sobie spojrzał na swojego ojca, chcąc się upewnić, że on sam padł ofiarą przeklętego żartu. Nie mógł uwierzyć, że ich wszystkich zżerała trucizna. Przedostała się do krwiobiegu jakimś cudem. Wypełniała jego żyły, wypierając krew. Napęczniały jak rozgotowany makaron w zbyt tłustej zupie, wypychając pod samą skórę, która naznaczyła się gęstą siatką czarnych jak smoła pajęczyn. Zdawało mu się że żyły. Ruszały się. Pulsowały, jak robaki. To coś, co wniknęło w głąb niego, szukało swojej drogi w jego ciele, spływało w jedną, lewą stronę. Ból przeszywał go na wskroś, przenikał przez tkanki, wnikał do kości i skręcał go od środka. Zbierało mu się na wymioty, ale miał świadomość, że zwrócenie tego wcale mu nie pomoże. Wydawało mu się, że żołądek zmienił mu się w buchający czarnym dymem, pęknięty wrzód, który zionął ogniem i kłębami pary, docierającymi aż do samego nosa.
Ktoś podpalił go z lewej strony. Nie. Gdy spojrzał na swoją rękę nie ujrzał płomieni, ani magicznego ognia, a jednak czuł jak przedramię topi się pod wpływem temperatury; lada chwila zamieni się w bezkształtną masę, breję w kolorze ludzkiego mięsa. Odruchowo pociągnął za rękaw koszuli, wyrywając czarny guzik przy mankiecie. Całe to zło, które w niego wsiąknęło jak w gąbkę schodziło się do tego jednego, konkretnego miejsca. Widział czaszkę. Lecz czy to był tylko sen? Trupia głowa wydawała się żywa, ruchoma. To te robaki. To one łaziły mu pod skórą. Gryzy go, żżerały żywcem. Czacha rozwierała swoją szczękę, a z niej zamiast płaskiego pasma wymiocin, które krążyły mu od dłużej chwili po głowie wylał się wąż. Wypłynął z niego, jak tłuszcz spod zbyt wiotkiej skóry. Czarna magia wypalała komórki w jego ciele. Odbijała na nim swoje piętno. Nie miał sił, by dłużej z tym walczyć.
Ogarnął go chłód, po plecach przebiegły dreszcze. Odpływał powoli, tracąc najpierw wzrok, później słuch, a w końcu czucie i cały kontakt z rzeczywistością. Chciał, by to było zbawianne. Pragnął by wizja uwolniła go od koszmaru, w którym się znalazł. Szybko jednak zrozumiał, że to nie był jego dar, to nie jego przypadłość wciągnęła go w tę otchłań, a wielka moc, która znów zaczęła pulsować z jego ciała. Nad głową dostrzegł niebo, a na granatowym płótnie ten sam znak. Przyzwanie. Przyzwanie Czarnego Pana. Mroczny Znak na niebie.
Pisk wypełnił mu głowę, jak wcześniej ból trzewia. Nieznane słowo odbijało się echem w uszach. Morsmordre. Morsmordre. Morsmordre… powtarzał jak mantrę. Znał to jakimś cudem, choć nie wiedział skąd. Nauczył się, zapamiętał. Będzie miał koszmary. Będzie to powtarzał o każdej porze dnia i nocy.
Zapach go przywiódł z powrotem do wywerny. Chciał chwycić się czegoś, lecz wtedy zrozumiał, że siedział na zimnej ziemi. Opierał się plecami o regał z tomiszczami, które przyglądał przed przybyciem lorda. Siedział i oddychał głęboko, łapczywie nabierając powietrza w płuca, jak topielec walczący o życie. Voldemorta nigdzie nie było. Byli inni. Z tym samym znakiem co on — symbolem Czarnego Pana. Symbolem, którego nie mogli się pozbyć. Umrą razem z nim, poświęcając się dla swojego przywódcy lub niechlubnie ginąc z jego ręki.
Podniósł się z ziemi, chwycił Ignotusa, próbując pomóc mu wstać, choć sam ledwie trzymał się na nogach. Spojrzał na Dei. Jej twarz stężała, ścięła się jak białko na patelni. Widział w niej to samo, co sam odczuwał w środku. I zemdliło go raz jeszcze. Musiał się wycofać, opuścić laboratorium, by dać upust agonii własnego ciała, żołądka przyklejonego do kręgosłupa, pustego, wypełnionego jedynie wodą i żółcią.
Pozostawił wszystkich za sobą, zatrzymując się na schodach. U ich podnóża przykleił się do ściany, wbijając w nią palce, lecz ich przyczepność była marna. Pochylił się w przód, by uwolnić demona z żołądka. Kilka razy nim szarpnął, boleśnie naciągając wszystkie wewnętrzne mięśnie. Nic jednak z niego nie uszło, brak treści skazywał go na katusze. Całym ciężarem naparł na ścianę, dotknął skronią chłodnego muru. Trudno stwierdzić, czy jego czoło było bardziej wilgotne, czy powierzchnia, która stanowiła dla niego oparcie. Musiał się napić, wypełnić czymś żołądek, rozluźnić go. Był jednak pewien, że tam nie wróci. Poczeka na wszystkich, aż wydobrzeją. A i on będzie miał czas by dojść do siebie w samotności, doprowadzić się do porządku.
Ktoś podpalił go z lewej strony. Nie. Gdy spojrzał na swoją rękę nie ujrzał płomieni, ani magicznego ognia, a jednak czuł jak przedramię topi się pod wpływem temperatury; lada chwila zamieni się w bezkształtną masę, breję w kolorze ludzkiego mięsa. Odruchowo pociągnął za rękaw koszuli, wyrywając czarny guzik przy mankiecie. Całe to zło, które w niego wsiąknęło jak w gąbkę schodziło się do tego jednego, konkretnego miejsca. Widział czaszkę. Lecz czy to był tylko sen? Trupia głowa wydawała się żywa, ruchoma. To te robaki. To one łaziły mu pod skórą. Gryzy go, żżerały żywcem. Czacha rozwierała swoją szczękę, a z niej zamiast płaskiego pasma wymiocin, które krążyły mu od dłużej chwili po głowie wylał się wąż. Wypłynął z niego, jak tłuszcz spod zbyt wiotkiej skóry. Czarna magia wypalała komórki w jego ciele. Odbijała na nim swoje piętno. Nie miał sił, by dłużej z tym walczyć.
Ogarnął go chłód, po plecach przebiegły dreszcze. Odpływał powoli, tracąc najpierw wzrok, później słuch, a w końcu czucie i cały kontakt z rzeczywistością. Chciał, by to było zbawianne. Pragnął by wizja uwolniła go od koszmaru, w którym się znalazł. Szybko jednak zrozumiał, że to nie był jego dar, to nie jego przypadłość wciągnęła go w tę otchłań, a wielka moc, która znów zaczęła pulsować z jego ciała. Nad głową dostrzegł niebo, a na granatowym płótnie ten sam znak. Przyzwanie. Przyzwanie Czarnego Pana. Mroczny Znak na niebie.
Pisk wypełnił mu głowę, jak wcześniej ból trzewia. Nieznane słowo odbijało się echem w uszach. Morsmordre. Morsmordre. Morsmordre… powtarzał jak mantrę. Znał to jakimś cudem, choć nie wiedział skąd. Nauczył się, zapamiętał. Będzie miał koszmary. Będzie to powtarzał o każdej porze dnia i nocy.
Zapach go przywiódł z powrotem do wywerny. Chciał chwycić się czegoś, lecz wtedy zrozumiał, że siedział na zimnej ziemi. Opierał się plecami o regał z tomiszczami, które przyglądał przed przybyciem lorda. Siedział i oddychał głęboko, łapczywie nabierając powietrza w płuca, jak topielec walczący o życie. Voldemorta nigdzie nie było. Byli inni. Z tym samym znakiem co on — symbolem Czarnego Pana. Symbolem, którego nie mogli się pozbyć. Umrą razem z nim, poświęcając się dla swojego przywódcy lub niechlubnie ginąc z jego ręki.
Podniósł się z ziemi, chwycił Ignotusa, próbując pomóc mu wstać, choć sam ledwie trzymał się na nogach. Spojrzał na Dei. Jej twarz stężała, ścięła się jak białko na patelni. Widział w niej to samo, co sam odczuwał w środku. I zemdliło go raz jeszcze. Musiał się wycofać, opuścić laboratorium, by dać upust agonii własnego ciała, żołądka przyklejonego do kręgosłupa, pustego, wypełnionego jedynie wodą i żółcią.
Pozostawił wszystkich za sobą, zatrzymując się na schodach. U ich podnóża przykleił się do ściany, wbijając w nią palce, lecz ich przyczepność była marna. Pochylił się w przód, by uwolnić demona z żołądka. Kilka razy nim szarpnął, boleśnie naciągając wszystkie wewnętrzne mięśnie. Nic jednak z niego nie uszło, brak treści skazywał go na katusze. Całym ciężarem naparł na ścianę, dotknął skronią chłodnego muru. Trudno stwierdzić, czy jego czoło było bardziej wilgotne, czy powierzchnia, która stanowiła dla niego oparcie. Musiał się napić, wypełnić czymś żołądek, rozluźnić go. Był jednak pewien, że tam nie wróci. Poczeka na wszystkich, aż wydobrzeją. A i on będzie miał czas by dojść do siebie w samotności, doprowadzić się do porządku.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Lepiąca się, kleista maź eliksiru przywierała do języka, stając w gardle i utrudniając przełknięcie kolejnych porcji czarnego wywaru. Cuchnącego, smakującego śmiercią, ranami, cierpieniem, brutalną fizycznością. Dwa niewinne życia utopione w srebrnym kielichu, podczas gdy wcale nie przepijali do siebie na zdrowie, a dopełniali złowrogiego rytuału, palącego wnętrzności czarnym ogniem. Avery masochistycznie przełykał gęste krople eliksiru, czując, jak trzewia wykręcają się trawione okropnym bólem, jak szczęki zaciskają się w obronie przed wtłoczeniem do gardła następnej dawki toksycznej substancji. Przywoływał obrazy - zmasakrowanego ciała wiedźmy, rażącej brzydotą, spuchniętego zewłoku otoczonego zewsząd przez niebieskie larwy (jak wyglądało jej ciało, po tygodniach gnicia w cuchnącym bagnie?), składające w niej jaja, czując ten gorzki, obmierzły smak na swoim języku. Przełamany dziwną, mdłą słodyczą: krew najniewinniejszego stworzenia łagodziła truciznę, czyniąc ją jednocześnie jeszcze ostrzejszą. Zderzenie brudu i czystości; pił do dna, krzywiąc się okropnie i rozsmakowując w śmierci, którą sprowadził, w śmierci, którą zadał, w śmierci, której to on sam był panem. Tym samym napa zaczął wydawać się znośniejszy, przepyszny i choć przejmował go obrzydzeniem i z każdym kolejnym łykiem Avery czuł potrzebę wydalenia z żołądka całej jego treści, przyjmował eliksir chętnie, łapczywie, dopóki w srebrnej czarze nie zajaśniało dno.
I nagle dosięgnął go przejmujący ból, inny, niż miał go okazję doświadczyć. Ponownie z ręki Czarnego Pana, lecz teraz buzował bezpośrednio w nim, kłębił się w mięśniach, tkankach, żyłach, poszukując ujścia. Zgiął się w pół, zagryzając popękane wargi do krwi, by powstrzymać drgający już na strunach głosowych jęk; katusze nie przypominały żadnej klątwy, żadnego zaklęcia, wydobywały się wprost z niego, płynąc po ciele wraz z krwią i docierając w każde miejsce zmaltretowanego ciała. Tępy ból tętnił, pulsował, aż wreszcie stawał się nie do zniesienia, nie do wytrzymania. Lewe ramię Avery'ego drgało dziwnie, potwornie napuchnięte, kumulując w sobie tę magię, jaką zapragnął odkryć. Rozerwał rękaw szaty, ze zdziwieniem i lękiem obserwując, jak z nabrzmiałych, grubych żył lewego przedramienia zaczyna sączyć się czarna maź, wsiąkająca w skórę. Przeżerająca ją; to było jak wbijanie w ciało noża nasączonego czarnym tuszem, ale dosadniej, głębiej, operując brzeszczotem pod warstwą skóry. Skomplikowane wzory początkowo jedynie kłębiły się i rozwarstwiały na bladej ręce, lecz wkrótce zaczęły przybierać realny kształt. Zacisnął dłoń na oparciu krzesła, wbijając paznokcie w drewno, nie bacząc, że się kaleczy; trawiący go ból i tak był większy, znieczulający inne bodźce. Nie czuł już niczego, prócz dzikich wibracji pod skórą, skurczów, ognia dewastującego ciała, wybrzuszających się żył, nagle rosnących i odbijających się na zimnym przedramieniu straszliwym tatuażem. Piętnem. Najpierw spomiędzy skłębionych linii wyłoniła się czaszka upiorna, naga, o pustym, przerażającym spojrzeniu, czarnomagiczny symbol o szeroko rozsuniętych szczękach, ze środka których wysuwał się wąż. Zwinięty, o rozwartej paszczy, przypuszczający atak, groźny. Wciąż bolało, lewe ramię nadal dygotało, on sam dyszał ciężko i ledwo widział na oczy, utkwione w jednym punkcie: w tatuażu wyrytym krwią na jego skórze.
Nagle zwiotczał, opadł z sił, prawie padając na kamienną podłogę, gdyby nie oparcie krzesła, którego pochwycił się jeszcze mocniej, histerycznie, byle tylko nie upaść, byle nie dać świadectwa słabości. Zdrętwiałe kończyny odmawiały posłuszeństwa, ołowiane nogi dygotały pod ciężarem ciała. Pozostawionego samotnie: niespodziewanie przeniósł się w inne miejsce, odległe, którego nie rozpoznawał - jedynie nocne niebo pozostawało znajome, jak i symbol lśniący w górze, jarzący się setką szmaragdowych diamentów. Ponury, mroczny, dokładnie odwzorowany na niebie: idealna kalka czarnej magii, niezdrowo błyszczącej na jego przedramieniu. Widzenie przerwało koszmar, lecz Avery czuł, że to nie koniec, że nastąpi coś jeszcze i... jego uszy rozdarł złowieszczy dźwięk, wysoki, nieprzyjemny, zgrzytliwy pisk, okropny skowyt przecinający ciszę. I wśród gąszczu niezrozumiałych słów, jedna inkantacja - morsmordre. Pojął, iż tym zaklęciem może go przyzwać, iż tym czarem może go stworzyć, iż tym urokiem wkrótce będzie oznaczać kolejne śmierci. Zuchwały podpis, sygnatura, znak, symbol, od teraz kojarzony wyłącznie z Nim.
I nagle ból zelżał, ustał, podobnie jak wypełniający głowę rzężący dźwięk i Avery ocknął się z transu. Wciąż był słaby, wciąż czuł ból głowy i nie mógł się ruszać; chwiejne kroki, jakie poczynił w kierunku drzwi musiał natychmiast zakończyć, oparciem się o wielką szafę wypełnioną szklanymi fiolkami. Widział jak przez mgłę, czuł, że żołądek się buntuje, ale zacisnął zęby i przez kilka chwil głęboko oddychał, mimowolnie dotykając wypalony na ramieniu znak. Nie patrzył na innych, całkowicie pochłonięty podziwianiem na tatuażu, nieodwracalnie czyniącym z niego sługę Lorda Voldemorta.
I nagle dosięgnął go przejmujący ból, inny, niż miał go okazję doświadczyć. Ponownie z ręki Czarnego Pana, lecz teraz buzował bezpośrednio w nim, kłębił się w mięśniach, tkankach, żyłach, poszukując ujścia. Zgiął się w pół, zagryzając popękane wargi do krwi, by powstrzymać drgający już na strunach głosowych jęk; katusze nie przypominały żadnej klątwy, żadnego zaklęcia, wydobywały się wprost z niego, płynąc po ciele wraz z krwią i docierając w każde miejsce zmaltretowanego ciała. Tępy ból tętnił, pulsował, aż wreszcie stawał się nie do zniesienia, nie do wytrzymania. Lewe ramię Avery'ego drgało dziwnie, potwornie napuchnięte, kumulując w sobie tę magię, jaką zapragnął odkryć. Rozerwał rękaw szaty, ze zdziwieniem i lękiem obserwując, jak z nabrzmiałych, grubych żył lewego przedramienia zaczyna sączyć się czarna maź, wsiąkająca w skórę. Przeżerająca ją; to było jak wbijanie w ciało noża nasączonego czarnym tuszem, ale dosadniej, głębiej, operując brzeszczotem pod warstwą skóry. Skomplikowane wzory początkowo jedynie kłębiły się i rozwarstwiały na bladej ręce, lecz wkrótce zaczęły przybierać realny kształt. Zacisnął dłoń na oparciu krzesła, wbijając paznokcie w drewno, nie bacząc, że się kaleczy; trawiący go ból i tak był większy, znieczulający inne bodźce. Nie czuł już niczego, prócz dzikich wibracji pod skórą, skurczów, ognia dewastującego ciała, wybrzuszających się żył, nagle rosnących i odbijających się na zimnym przedramieniu straszliwym tatuażem. Piętnem. Najpierw spomiędzy skłębionych linii wyłoniła się czaszka upiorna, naga, o pustym, przerażającym spojrzeniu, czarnomagiczny symbol o szeroko rozsuniętych szczękach, ze środka których wysuwał się wąż. Zwinięty, o rozwartej paszczy, przypuszczający atak, groźny. Wciąż bolało, lewe ramię nadal dygotało, on sam dyszał ciężko i ledwo widział na oczy, utkwione w jednym punkcie: w tatuażu wyrytym krwią na jego skórze.
Nagle zwiotczał, opadł z sił, prawie padając na kamienną podłogę, gdyby nie oparcie krzesła, którego pochwycił się jeszcze mocniej, histerycznie, byle tylko nie upaść, byle nie dać świadectwa słabości. Zdrętwiałe kończyny odmawiały posłuszeństwa, ołowiane nogi dygotały pod ciężarem ciała. Pozostawionego samotnie: niespodziewanie przeniósł się w inne miejsce, odległe, którego nie rozpoznawał - jedynie nocne niebo pozostawało znajome, jak i symbol lśniący w górze, jarzący się setką szmaragdowych diamentów. Ponury, mroczny, dokładnie odwzorowany na niebie: idealna kalka czarnej magii, niezdrowo błyszczącej na jego przedramieniu. Widzenie przerwało koszmar, lecz Avery czuł, że to nie koniec, że nastąpi coś jeszcze i... jego uszy rozdarł złowieszczy dźwięk, wysoki, nieprzyjemny, zgrzytliwy pisk, okropny skowyt przecinający ciszę. I wśród gąszczu niezrozumiałych słów, jedna inkantacja - morsmordre. Pojął, iż tym zaklęciem może go przyzwać, iż tym czarem może go stworzyć, iż tym urokiem wkrótce będzie oznaczać kolejne śmierci. Zuchwały podpis, sygnatura, znak, symbol, od teraz kojarzony wyłącznie z Nim.
I nagle ból zelżał, ustał, podobnie jak wypełniający głowę rzężący dźwięk i Avery ocknął się z transu. Wciąż był słaby, wciąż czuł ból głowy i nie mógł się ruszać; chwiejne kroki, jakie poczynił w kierunku drzwi musiał natychmiast zakończyć, oparciem się o wielką szafę wypełnioną szklanymi fiolkami. Widział jak przez mgłę, czuł, że żołądek się buntuje, ale zacisnął zęby i przez kilka chwil głęboko oddychał, mimowolnie dotykając wypalony na ramieniu znak. Nie patrzył na innych, całkowicie pochłonięty podziwianiem na tatuażu, nieodwracalnie czyniącym z niego sługę Lorda Voldemorta.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pił, choć nie wiedział co robił, pił, czując po kościach, że z tej drogi nie będzie już odwrotu. Pił - substancję, która boleśnie wdarła się w jego wnętrzności, rozlała się pomiędzy nimi płynnym ogniem i wypaliła bolesne rany; z ostatnią kroplą kielich wypadł z jego ręki, z brzdękiem uderzając o posadzkę i potoczył się poza zasięg jego i tak mętnego już wzroku. Zgiął się - z bólu - zaciskając zęby i dłonie na krańcu bliskiego stołu, zgiął się, jakby od tego ból miał zelżeć. Nawet się nie zorientował, kiedy zamiast na dłoniach, wspierał się na łokciach. Osunięty rękaw czarodziejskiej szaty dał mu widok na tę potworną metamorfozę, kiedy z przerażeniem śledził czarną krew płynącą pod jego skórą. Zacisnął zęby mocniej, zacisnął też powieki, kiedy przeszywający ból uderzył w przedramię, instynktownie rozejrzał się wokół, poszukując wzrokiem pozostałych rycerzy - poszukując u nich tych samych oznak skutku wypicia mikstury. Odezwały się w nim obawy - że coś poszło nie tak, że okazał się zbyt słaby, by przyjąć łaskę Czarnego Pana. Ale już ich nie widział, mglista zasłona odgrodziła go od rzeczywistości, a serce biło szaleńczo spłoszonym tempem. Opadł całkiem na łokcie, pochylając między nimi głowę z wykrzywionym, przepełnionym bólem grymasem.
Wtem - wizja - sen czy jawa? Szmaragdowe światło w czarodziejskim świecie było znacząco symboliczne; dziedzictwo Salazara Slytherina, promień Avady Kedavry. I to: zaklęcie Morsmordre, którego przeznaczenia już mógł się domyślać... a którego skutków w najśmielszych snach nie potrafił przewidzieć. Uniósł głowę, dostrzegając złowróżebny znak; czyżby przyszły symbol chwały tego, którego imienia nie powinno się już wymawiać? Symbol ich chwały, wszak stali u jego boku. Symbol ich zniszczenia, symbol chaosu i śmierci. Zapowiedź jutra. Jego głowa znów opadła bezwładnie, gdy usłyszał pisk, wrzask, czymkolwiek to było - przeszywało go na wskroś i doprowadzało na granicę wytrzymałości pomiędzy bólem a szaleństwem. Jeszcze moment i gotów byłby zacząć krzyczeć, błagać, by pan dał kres temu bólowi, miast tego zaciskał zęby, pieści i powieki.
Ale pana już przy nich nie było, wkrótce nastała cisza, a on, wyczerpany, z wolna zaczynał odzyskiwać nad sobą władzę. Powoli otworzył oczy, oczekując, aż obraz stanie się wyraźniejszy. Niechętnie wyprostował ramiona, odpychając się od stołu - odsunął się od niego chwiejnym krokiem, zbyt pochopnie, nie miał siły stanąć. Jego dłoń na oślep chwyciła się jednej z pobliskich półek, strącając przy tym szklaną fiolkę, która roztrzaskała się przy zetknięciu z zimnym kamieniem posadzki, a druga równie bezwiednie powędrowała ku Deirdre - brutalnie zrzuconej na kolana. Był zamroczony, otumaniony, lecz kiedy poczuł jej dotyk, uścisnął jej dłoń mocno, mocniej, kiedy się zachwiała - i nie puścił, mocniej zaciskając palce również na półce, której wciąż się trzymał, by móc dać jej oparcie swoim ramieniem. Skóra wciąż okrutnie paliła, a jego mdliło od wypitego napoju, dopiero po chwili dostrzegł, że rękaw jego szaty osunął się z uniesionej do góry ręki, odsłaniając czarny tatuaż, symbol identyczny z tym, który został mu - im wszystkim? - przedstawiony w wizji. Teraz jednak - skupiał się na bólu, tępym pulsowaniu głowy, miksturze wciąż podchodzącej do gardła i osłabionym ciele, nad którym wciąż z trudem panował. Rozmazany obraz nie pozwalał mu dostrzegać twarzy, ale poznawał ich po głosie - przytaknięcie Craiga, jęki Ramseya. Zamknął powieki, ciemność była kojąca. Słyszał żądanie Deirdre, jednocześnie wiedząc, że nikt nie odważy się zejść tutaj z jakimkolwiek napojem, a oni - musieli dojść do siebie.
- Chodźmy... na górę - wydusił w końcu, choć sam początkowo nie drgnął, wspierając się o pobliską ścianę. I tak nie mieli się stąd jak wydostać, Nokturn nocą nie był bezpieczny, a on nie miał pewności, czy zdołałby utrzymać w dłoni różdżkę, gdyby zaszła taka konieczność. Oddech miał wolny, puls szybki, skórę bladą jak kreda. Wyglądało na to, że wszyscy przeżyli - teraz musieli jeszcze dożyć jutra. Wylizać się, nabrać sił. Odpocząć. Przeniósł nieznacznie przytomniejszy wzrok na Deirdre, po czym zrobił krok ku schodom - jeden, chwiejny, na dobry początek - lecz chwilę później zatoczył się na bok i został zmuszony do podparcia się o pobliską ścianę. Wciąż się jej trzymając - ruszył ku schodom, uważnie obserwując również pierwsze kroki pozostałych.
/ Co robimy? Może skończę tutaj wątek dla wszystkich chętnych w piwnicy i napijemy się gdzieś (w takim stanie to chyba soku marchewkowego) na górze? W tym wolnym pokoju? Przy stolikach? Napisze tam ktoś gdzieś?
Edit: Wychodzimy i idziemy tutaj -> hop.
Wtem - wizja - sen czy jawa? Szmaragdowe światło w czarodziejskim świecie było znacząco symboliczne; dziedzictwo Salazara Slytherina, promień Avady Kedavry. I to: zaklęcie Morsmordre, którego przeznaczenia już mógł się domyślać... a którego skutków w najśmielszych snach nie potrafił przewidzieć. Uniósł głowę, dostrzegając złowróżebny znak; czyżby przyszły symbol chwały tego, którego imienia nie powinno się już wymawiać? Symbol ich chwały, wszak stali u jego boku. Symbol ich zniszczenia, symbol chaosu i śmierci. Zapowiedź jutra. Jego głowa znów opadła bezwładnie, gdy usłyszał pisk, wrzask, czymkolwiek to było - przeszywało go na wskroś i doprowadzało na granicę wytrzymałości pomiędzy bólem a szaleństwem. Jeszcze moment i gotów byłby zacząć krzyczeć, błagać, by pan dał kres temu bólowi, miast tego zaciskał zęby, pieści i powieki.
Ale pana już przy nich nie było, wkrótce nastała cisza, a on, wyczerpany, z wolna zaczynał odzyskiwać nad sobą władzę. Powoli otworzył oczy, oczekując, aż obraz stanie się wyraźniejszy. Niechętnie wyprostował ramiona, odpychając się od stołu - odsunął się od niego chwiejnym krokiem, zbyt pochopnie, nie miał siły stanąć. Jego dłoń na oślep chwyciła się jednej z pobliskich półek, strącając przy tym szklaną fiolkę, która roztrzaskała się przy zetknięciu z zimnym kamieniem posadzki, a druga równie bezwiednie powędrowała ku Deirdre - brutalnie zrzuconej na kolana. Był zamroczony, otumaniony, lecz kiedy poczuł jej dotyk, uścisnął jej dłoń mocno, mocniej, kiedy się zachwiała - i nie puścił, mocniej zaciskając palce również na półce, której wciąż się trzymał, by móc dać jej oparcie swoim ramieniem. Skóra wciąż okrutnie paliła, a jego mdliło od wypitego napoju, dopiero po chwili dostrzegł, że rękaw jego szaty osunął się z uniesionej do góry ręki, odsłaniając czarny tatuaż, symbol identyczny z tym, który został mu - im wszystkim? - przedstawiony w wizji. Teraz jednak - skupiał się na bólu, tępym pulsowaniu głowy, miksturze wciąż podchodzącej do gardła i osłabionym ciele, nad którym wciąż z trudem panował. Rozmazany obraz nie pozwalał mu dostrzegać twarzy, ale poznawał ich po głosie - przytaknięcie Craiga, jęki Ramseya. Zamknął powieki, ciemność była kojąca. Słyszał żądanie Deirdre, jednocześnie wiedząc, że nikt nie odważy się zejść tutaj z jakimkolwiek napojem, a oni - musieli dojść do siebie.
- Chodźmy... na górę - wydusił w końcu, choć sam początkowo nie drgnął, wspierając się o pobliską ścianę. I tak nie mieli się stąd jak wydostać, Nokturn nocą nie był bezpieczny, a on nie miał pewności, czy zdołałby utrzymać w dłoni różdżkę, gdyby zaszła taka konieczność. Oddech miał wolny, puls szybki, skórę bladą jak kreda. Wyglądało na to, że wszyscy przeżyli - teraz musieli jeszcze dożyć jutra. Wylizać się, nabrać sił. Odpocząć. Przeniósł nieznacznie przytomniejszy wzrok na Deirdre, po czym zrobił krok ku schodom - jeden, chwiejny, na dobry początek - lecz chwilę później zatoczył się na bok i został zmuszony do podparcia się o pobliską ścianę. Wciąż się jej trzymając - ruszył ku schodom, uważnie obserwując również pierwsze kroki pozostałych.
/ Co robimy? Może skończę tutaj wątek dla wszystkich chętnych w piwnicy i napijemy się gdzieś (w takim stanie to chyba soku marchewkowego) na górze? W tym wolnym pokoju? Przy stolikach? Napisze tam ktoś gdzieś?
Edit: Wychodzimy i idziemy tutaj -> hop.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Choć porządki poczynione dwa dni wcześniej przyniosły oczekiwane efekty, a wejście do najważniejszych sal Wywerny zostało odnalezione i oczyszczone z gruzu, wciąż czekało na nich jeszcze jedno zadanie. Sprawdzenie podziemi pod kątem przyniesienia zwoju traktującego o czarnej magii wydawało się być banalnym obowiązkiem, którego się podjęli, lecz tylko z pozoru, bowiem piwnice Wywerny pełne były czarnomagicznych przedmiotów, wśród których kryły się te mniej ważne, których nie musieli potrzebować właśnie teraz. Odnalezienie tego właściwego stanowiło zatem wielkie wyzwanie i dobrze było mieć przy sobie kogoś, kto lepiej orientował się w zbiorach zgromadzonych przez Czarnego Pana.
Czekając w umówionym miejscu, dwie uliczki przed wejściem na ulicę Śmiertelnego Nokturnu, Cassius otaczał się cieniem pobliskiego muru oraz obszerną peleryną i powoli, raz po raz zaciągał się papierosowym dymem, wypuszczając spomiędzy warg cienkie, szarawe obłoki. Zjawił się chwilę wcześniej, wszak lubił wyczekiwać na swoich gości, ćwicząc własną cierpliwość oraz wynajdując sobie coraz to ciekawsze zajęcia. Niestety, w miejscu takim jak to nie było nic, czym mógłby się zająć pod nieobecność Mulcibera. Z drugiej strony, miał jeszcze chwilę na dopalenie papierosa, którego zgasił, przydeptując podeszwą buta moment przed tym, kiedy dostrzegł cień sylwetki Ignotusa.
— Przepiękna noc się zapowiada — zagaił, podejmując marsz dwa kroki za nim, by to on prowadził na miejsce, do którego on sam utracił przywileje. Nie oczekiwał, że odzyska je samym wyrazem dobrej woli. Podejmował się każdego czynu, dzięki któremu mógł przyspieszyć działania zakrojone na dużo szerszą skalę. Mimo bycia poza łaską Czarnego Pana, nadal pragnął tego samego: brać udział we wszystkim, co miało obwieścić światu prawdziwą potęgę i wskazać jedyną słuszną drogę tym, którzy błąkali się niczym we mgle.
— Potrzebujemy jednego ze zwojów przechowywanych w piwnicy. Nie jestem jednak przekonany, czy odnajdziemy je w stanie, w którym będą zdatne do użytku. — Ponowił nieudaną próbę rozmowy, przypominając sobie, że Mulcibera interesowały konkrety. — Zniszczenie Wywerny i te anomalie, o których raczył napisać Prorok musiały naruszyć nałożone wcześniej zaklęcia. Oczywiście nikomu w Ministerstwie niewiele wiadomo na ten temat, jakby mieli do czynienia z tym po raz pierwszy. — Uciął, mnąc w ustach słowa, których nie chciał już wypowiadać. Zbędnym było tłoczenie bezcelowych dywagacji, kiedy nie miało się pewności, czego oczekiwać na miejscu, które własnoręcznie odkopali, które było im znane. Cassius nie miał pojęcia, jak coś takiego mogło zaistnieć naprawdę, ale jak najszybciej zamierzał poznać odpowiedź na to pytanie.
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ostatnia wycieczka do piwnicy obfitowała w ciekawe przeżycia. Magia powodująca krwawienie z nosa, zęby wyrastające z sufitu, dziwne zachowanie magii przy czarowaniu lumosa. Ale udało nam się zarówno odnaleźć wejście jak i upewnić się, że nie wyjdzie stamtąd nic, co powinno pozostać pod ziemią. Mniej martwiło mnie bezpieczeństwo przechodniów, barierek to, że Czarny Pan mógłby być niezadowolony z wypuszczenia czegoś ważnego. Krążące po Nokturnie inferiusy raczej by go nie ucieszyły, a kto wie, co jeszcze moglibyśmy tam znaleźć. Mieliśmy się okazję przekonać. Wysłani zostaliśmy po zwój z czarnomagicznymi zaklęciami. Normalnie przeszukanie piwnicy nie byłoby zajęciem ani niebezpiecznym, ani skomplikowanym. Wszystko zmieniło się odkąd Wywerna przestała istnieć. Trzeba było stąpać po niej ostrożnie, żeby gruzy niegdyś stanowiące sufit i ściany nie zawaliły się nam na głowy. No i oczywiście te wszystkie uprzejme bardziej lub mniej twory czające się za zamkniętymi drzwiami. Nawet chodzenie do biblioteki może być emocjonującą przygodą.
Cassius czekał w umówionym miejscu rozsądnie unikając wchodzenia na Nokturn samemu. Tu nie było zbyt bezpiecznie nawet dla arystokratów. A może szczególnie dla nich, jeśli nie mieli nad sobą rozciągniętej odpowiedniej protekcji.
- Słyszałeś o nadchodzącej misji Rycerzy? - Zagaiłem zamiast powitania ignorując pięknie zapowiadającą się noc. - Myślę, że mogliby być wdzięczni za dodatkową parę rąk do pomocy.
Już poprzednio Nott udowodnił, że potrafi być użyteczny. I co więcej, chętny by ponownie wkupić się w łaski Czarnego Pana.
- Miejmy nadzieję, że ochronne zaklęcia Czarnego Pana sobie z anomaliami poradzą - w końcu wymyślił też sposób na ich ujarzmienie. Materialnie ministerstwo nie dorastało Lordowi Voldemortowi do pięt. Nic tedy dziwnego, że nie potrafili poradzić sobie z nagłym wypadkiem.
- Ministerstwo jest nieudolne - podsumowałem krótko swoje rozważania. - Tak to jest, gdy władzę oddaje się szlamom i zdrajcom krwi.
Obrzydliwe, kto nami rządził.
W czasie krótkiej pogawędki dotarliśmy wreszcie do zgliszczy, jakie zostały po niegdyś sporym budynku Wywerny. Znane nam całkiem nieźle odkąd przeszukaliśmy je, by odnaleźć wejście do piwnicy.
- Tym razem spróbujmy bez zębów nad wejściem - mruknąłem zanim otworzyłem cudem ocalałe drzwi i ruszyłem w dół znanym korytarzem, tym razem jednak po naszej ostatniej wizycie przyozdobionym w piękne siekacze zwisające z sufitu
Cassius czekał w umówionym miejscu rozsądnie unikając wchodzenia na Nokturn samemu. Tu nie było zbyt bezpiecznie nawet dla arystokratów. A może szczególnie dla nich, jeśli nie mieli nad sobą rozciągniętej odpowiedniej protekcji.
- Słyszałeś o nadchodzącej misji Rycerzy? - Zagaiłem zamiast powitania ignorując pięknie zapowiadającą się noc. - Myślę, że mogliby być wdzięczni za dodatkową parę rąk do pomocy.
Już poprzednio Nott udowodnił, że potrafi być użyteczny. I co więcej, chętny by ponownie wkupić się w łaski Czarnego Pana.
- Miejmy nadzieję, że ochronne zaklęcia Czarnego Pana sobie z anomaliami poradzą - w końcu wymyślił też sposób na ich ujarzmienie. Materialnie ministerstwo nie dorastało Lordowi Voldemortowi do pięt. Nic tedy dziwnego, że nie potrafili poradzić sobie z nagłym wypadkiem.
- Ministerstwo jest nieudolne - podsumowałem krótko swoje rozważania. - Tak to jest, gdy władzę oddaje się szlamom i zdrajcom krwi.
Obrzydliwe, kto nami rządził.
W czasie krótkiej pogawędki dotarliśmy wreszcie do zgliszczy, jakie zostały po niegdyś sporym budynku Wywerny. Znane nam całkiem nieźle odkąd przeszukaliśmy je, by odnaleźć wejście do piwnicy.
- Tym razem spróbujmy bez zębów nad wejściem - mruknąłem zanim otworzyłem cudem ocalałe drzwi i ruszyłem w dół znanym korytarzem, tym razem jednak po naszej ostatniej wizycie przyozdobionym w piękne siekacze zwisające z sufitu
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Laboratorium
Szybka odpowiedź