Izba przyjęć
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Izba przyjęć
Wezwanie z Munga przyszło do Ciebie nagle, zupełnie niespodziewanie, na dodatek było jeszcze na tyle zawiłe, że miałeś/miałaś problem ze zrozumieniem go, co tylko spotęgowało Twój strach. Czyżby komuś z Twoich bliskich stało się coś złego? Pędem wpadasz na izbę przyjęć, rozglądając się dookoła dzikim wzrokiem dopóty, dopóki nie zauważasz podstarzałej kobiety w niestarannie zrobionym koku, która siedzi za podniszczonym kontuarem z jasnego drewna. Podchodząc do niej pospiesznie, nie spodziewasz się, że odbiegać będzie ona od tak pochwalanego przez Ciebie obrazu miłej starszej pani. Tymczasem jednak kobieta ostentacyjnie Cię ignoruje, choć wyraźnie nie umykasz jej uwadze, a gdy już się odzywa, skrzekliwy głos wdziera Ci się w uszy tak, że z pewnością przez co najmniej tydzień będzie on Twoim towarzyszem niedoli. W sidłach nieprzyjemnego monologu o wyrywaniu sobie żył dla tych niewdzięczników nie widzisz szansy na ratunek. Po chwili pomaga Ci jednak miła stażystka, osobiście wszystko sprawdzając i zabierając Cię z tego domu wariantów... Ostatnim, co widzisz, są jeszcze białe ściany i drewniana podłoga oraz inni, bardziej nieszczęśliwi potrzebujący. Pikanie aparatury miesza się z chaotycznymi wypowiedziami.
Noc 25/26.05
Zielone języki kominka łaskoczą nierealnie, a ciężar bezwładnego ciała Estelle przewieszonego przez moje ramię na powrót staje się bardzo rzeczywisty. Wręcz niczym oparzony wydostaję się z wnętrza komina i nieprzytomnie rozglądam się wokół chcąc odnaleźć jakąkolwiek pomoc oraz informację. Tłumaczę wszystko zaspanej recepcjonistce, ale ona w kółko zadaje pytania i każe czekać, a ja czasu nie mam. Dlatego rzucam się biegiem w korytarz i na schody, chcąc się doczłapać do jakiegokolwiek piętra. Choroby genetyczne, szukam gdzieś tego na rozpisce, ale mylą mi się piętra, bo wszystko robię w strasznym biegu, z niewygodnym balastem, którego nie mogę uszkodzić. To wszystko dlatego.
Na półmetku to aż sapię, prycham i w ogóle ledwie się czołgam, ale czołgam się dzielnie. Dostaję potwornej zadyszki i obawiam się, że zaraz wyzionę ducha. Wtem moje oczy dostrzegają uzdrowiciela stojącego do mnie tyłem. Na początku nie dziwi mnie jego ruda czupryna, ale kiedy klepię go w ramię sapiąc jak Hogwarts Express, a ten się odwraca, jestem trochę przerażony. Tym, że muszę prosić o pomoc Prewetta i że muszę na niego skazywać Estelle. No nic, lepiej, żeby przeżyła.
- Lordzie Prewett, lady Estelle Slughorn potrzebuje twojej pomocy sir. - Ledwo wyduszam tak długą formułkę, ale to wszystko z wysiłku. Łapię jeszcze kilka długich wdechów. - Potrzebuje natychmiastowej pomocy teraz, znaczy się. Odezwała się w niej choroba genetyczna, śmiertelna bladość. Straciła przytomność, niedługo umrze. Trzeba ją jakoś ocucić i podać wywar wzmacniający krew - referuję mocno skrócony opis wydarzeń, nie ma czasu na szczegóły. Rady podaję tylko dlatego, że to choroba podobna do traumy krwi, dlatego wiem co zrobić, ale tak więcej to wiedzy nie mam i liczę na bystrość uzdrowiciela. Chociaż nigdy nie wiadomo, bo chyba dociera do mnie, że pomyliłem piętra. Nie ma już czasu na zamiany.
Zielone języki kominka łaskoczą nierealnie, a ciężar bezwładnego ciała Estelle przewieszonego przez moje ramię na powrót staje się bardzo rzeczywisty. Wręcz niczym oparzony wydostaję się z wnętrza komina i nieprzytomnie rozglądam się wokół chcąc odnaleźć jakąkolwiek pomoc oraz informację. Tłumaczę wszystko zaspanej recepcjonistce, ale ona w kółko zadaje pytania i każe czekać, a ja czasu nie mam. Dlatego rzucam się biegiem w korytarz i na schody, chcąc się doczłapać do jakiegokolwiek piętra. Choroby genetyczne, szukam gdzieś tego na rozpisce, ale mylą mi się piętra, bo wszystko robię w strasznym biegu, z niewygodnym balastem, którego nie mogę uszkodzić. To wszystko dlatego.
Na półmetku to aż sapię, prycham i w ogóle ledwie się czołgam, ale czołgam się dzielnie. Dostaję potwornej zadyszki i obawiam się, że zaraz wyzionę ducha. Wtem moje oczy dostrzegają uzdrowiciela stojącego do mnie tyłem. Na początku nie dziwi mnie jego ruda czupryna, ale kiedy klepię go w ramię sapiąc jak Hogwarts Express, a ten się odwraca, jestem trochę przerażony. Tym, że muszę prosić o pomoc Prewetta i że muszę na niego skazywać Estelle. No nic, lepiej, żeby przeżyła.
- Lordzie Prewett, lady Estelle Slughorn potrzebuje twojej pomocy sir. - Ledwo wyduszam tak długą formułkę, ale to wszystko z wysiłku. Łapię jeszcze kilka długich wdechów. - Potrzebuje natychmiastowej pomocy teraz, znaczy się. Odezwała się w niej choroba genetyczna, śmiertelna bladość. Straciła przytomność, niedługo umrze. Trzeba ją jakoś ocucić i podać wywar wzmacniający krew - referuję mocno skrócony opis wydarzeń, nie ma czasu na szczegóły. Rady podaję tylko dlatego, że to choroba podobna do traumy krwi, dlatego wiem co zrobić, ale tak więcej to wiedzy nie mam i liczę na bystrość uzdrowiciela. Chociaż nigdy nie wiadomo, bo chyba dociera do mnie, że pomyliłem piętra. Nie ma już czasu na zamiany.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
25 listopada
To nie było to samo. To nie mogło równać się ze studiowaniem zaklęć leczniczych i przygotowywaniu mikstur, które potem wypróbowywała na sobie samej lub pochorowanych dwórkach. Może przez to tak zadrżały jej dłonie, kiedy kończyła czytać list od Lorda Shafiqa. Rodzice mogli jej podarować wiele, mogli zgodzić się na jej budzące wątpliwość praktyki, mogli sprowadzić do zamku wielkich mistrzów tej sztuki, ale czymże była teoria lub niewielkie próby praktyczne w obliczu zapachu prawdziwego szpitala i możliwości podejrzenia faktycznej pracy medyków. Widok fruwających fartuchów, niosące się głosy emocji i bólu, przypadki nagłe i wymagające natychmiastowej reakcji – prawdziwe spełnianie się misji uzdrowiciela.
Nie potrafiła wejść do szpitala od razu. Musiała opanować tę niezdrową ekscytację. Nie znała lorda, nie wiedziała, czego mogła się po nim spodziewać i czy jej fascynacja nie wyda się mu niepokojąca. Jeszcze nikt nigdy nie zaproponował jej zbliżenia się tej rzeczywistości. Aż za dobrze wiedziała, że to być może ta pierwsza i jedyna szansa, więc pod żadnym pozorem nie chciała jej zmarnować. Tliły się w niej pasje, którym nie dano prawdziwie zapłonąć. Czy ktokolwiek mógł wiedzieć, co czuje Selwyn, gdy gasi się w nim ten pożar? Jeśli rodzina wkrótce zechce wydać ją za mąż, to być może zakończy się jej medyczna praktyka i będzie musiała skupić się na rzeczach tak nudnych i przyziemnych. Przecież te białe rękawiczki nie mogą przesiąknąć obcą krwią. Żaden lord nie pozwoliłby na to córce – jeśli sam nie był uzdrowicielem. Tymczasem Isabella Selwyn chowała w sobie mnóstwo pasji, nie wiadomo nawet, skąd się w niej wzięły. Lubiła być blisko człowieka, chciała mieć cel bardziej wymagający niż rola żony i matki. Niestety aż za dobrze wiedziała, że nigdy nie zostanie uzdrowicielem.
Wędrując szpitalnymi korytarzami, czuła takie przejmujące uczucie, skrawek wielkości – jakby brała już udział w czymś niezwykłym. Chciała posłuchać opowieści o prawdzie, poznać sekrety tego zawodu. Choćby lord Shafiq miał uraczyć ją jedynie opowieścią, to jednak będą to słowa poparte doświadczeniem i, jak ufała, nasycone zamiłowaniem, które sama odczuwała. Jej nauczyciele to zwykle naukowcy, a książki nie mogły rzucać jej wyznań, zdradzić tajemnic zaskakujących przypadków. Nie tak jak wyraźne zderzenie ze ścianami szpitala, po których teraz przesuwała dłonią. Naprawdę tutaj była. Samo spotkanie z lordem przez wzgląd na niepewne relacje między ich rodzinami, wzbudzało w Isabelli pewną nutę niepokoju, ale serdeczność przemawiała przez słowa jego listu. Mógł odmówić, bo i po co miałby spotykać się z nieprzyjazną rodziną? Zgodził się. Ród Selwynów w ostatnim czasie odnawiał dość zauważalnie kontakty z wieloma rodzinami szlacheckimi. Ojciec oczywiście zmarszczył czoło i popatrzył na nią nieufnie, kiedy opowiedziała mu o swoim pomyśle, ale nie powstrzymał jej. Zupełnie jakby uwierzył, że z tego spotkania może wyniknąć coś dobrego i, co chyba najpewniejsze, po prostu wiedział, jak uparta jest jego córka.
Zostawiła swoją dwórkę gdzieś za sobą i rozejrzała się po izbie. Obejmowała spojrzeniem każdy skrawek miejsca, w którym mogłaby się kiedyś znaleźć. Nie wiedziała, jak wygląda Lord Shafiq, ale wkrótce ktoś z personelu wskazał jej go.
- Lordzie Shafiq – powiedziała ciepło, stając przed nim. Pamiętał, prawda? – Miło mi Cię spotkać – dodała, wierząc, że rozpozna ją. Jej strój dawał jasny sygnał, że niezbyt pasuje do krążących wokół ludzi. Nie bardzo mogła sobie jednak pozwolić na wtopienie się w tłum. Wciąż była córką lorda i nie pozwalano jej o tym zapomnieć.
Miała nadzieję, że przybyła w dobrym momencie i nie będzie zbytnio przeszkadzać mu w pracy. Była bardzo przejęta i słowa lekko się w niej zablokowały. To przecież nie było takie całkiem zwyczajne spotkanie. Na pewno nie dla niej.
Mimo oczywistego pogrążenia w obowiązkach nie mógł zapomnieć o niedawnej korespondencji nadesłanej na Wyspę Man. W pierwszej chwili winien ją spalić bez otwierania, lecz nie kierował się pochopnością ani gorącokrwistym temperamentem swojej rodziny. Chłodna kalkulacja nakazała przełamać woskowy lak, jak czynili to wytrawni, zaangażowani w politykę własnego rodu arystokraci, by z maską obojętności przeczytać to, co nadawca zawarł na skrzętnie dobranym pergaminie. Przed samym sobą nie musiał kryć zaskoczenia, gdy poznał zawartość listu. Minęło tak niewiele czasu, a jednocześnie upłynęło go dostatecznie dużo, aby takowe zdarzenia mogły mieć miejsce i nie musiały być postrzegane jako bezmyślność. Nie zmieniało to jednak tego, że Zachary odczuwał wyraźny dysonans między tym, co wypadało odpowiedzieć w ramach politycznych aspektów wiążących go coraz bardziej z Anglikami, a osobistymi odczuciami nasilającymi się za każdym razem, gdy wspominał wydarzenia ze zgromadzenia w Stonehenge, niemal nagminnie rozważając konsekwencje, jakie ich wszystkich spotkały tuż po oraz te, które jeszcze na nich czekały.
Wszystko to umykało zaskakująco szybko, gdy przekraczał próg szpitala. W murach bezpiecznej ostoi nie było miejsca na polityczne knowania, choć i te powoli dostrzegał także tutaj. Świadomie jednak unikał ich, chcąc chociaż w tym jednym miejscu w Londynie pozostać neutralnym i obojętnym; dokładnie tym kimś, kim zawsze był. Dlatego też odpowiedź posłana do lady Selwyn pozostała twierdząca – paradoksalnie stanowiła drobny fundament politycznego sojuszu, choć miała dziać się z dala od salonów skąpanych w intrygach. Nie zastanawiał się, czy istniał jakikolwiek sposób, aby tego uniknąć. Nawykł do stałego mieszania sfery zawodowej z prywatną, po czasie uznając je jako jedność, odnajdując w tym delikatną równowagę, którą za wszelką cenę pragnął zachować oraz uczynić możliwie najbardziej skuteczną.
Nie wiedział, kiedy lady Selwyn miała przybyć. Nie myślał o tym, raz po raz pokonując oddziałowe korytarze w zielonej szacie narzuconej na drogie ubrania. Jedynie biżuteria zdobiąca nadgarstki oraz dłonie świadczył o jego statusie. Ciemniejsza karnacja z biegiem lat przestała być egzotyką, gdy ignorował przejawy rasistowskiego zachowania, prezentując cały swój profesjonalizm chłodnym spojrzeniem oraz obojętnością. Nabył ochronnego płaszcza, wędrując z jednego miejsca szpitala w drugie, udzielając pierwszej pomocy, konsultacji nad przypadkiem czy pochylając się nad ciężko chorym wymagającym dużo bardziej przemyślanego działania. Nie skrywał się w gabinecie, lecz stronił od nadmiernego towarzystwa innych uzdrowicieli. Zjawiał się tylko wtedy, gdy jego obecność była konieczna, na izbę przyjęć schodził w ostateczności, zajmując się zatruciami poważniejszymi od omyłkowego spożycia niewłaściwej dawki eliksiru.
Z podkładką w ręce omawiał drobne szczegóły związane z zamówieniami na potrzebne antidota, gdy przerwano mu w pół słowa, dość pokracznie anonsując przybycie lady Selwyn. Nie widział jej wcześniej, ale niewątpliwie była to ona. Żadna inna dama bez uprzedzenia – bez potrzeby skorzystania z jego wiedzy i pomocy – nie zjawiłaby się w szpitalu tak po prostu, nagle, niemal niespodziewanie. Istotnie oczekiwał jej wizyty i w mig przerwał dysputę z alchemikiem, odprawiając go krótkim machnięciem, by ostatecznie dumnie, w pełnej arystokratycznej pozie uraczyć damę swoim obliczem. Lekkim skinieniem powitał ją, zerkając jedynie ku tym, którzy raczyli spoglądać na kultywowaną tradycję; ignorował to, zawsze to robił, doskonale wiedząc, że znaczna większość z obecnych tutaj nie miała pojęcia o ciężarze obowiązków spoczywającym na ich barkach.
— Lady Selwyn — odparł cicho. — Witaj — dodał, gestem wskazując nieco luźniejszy korytarz oddziału. Nie zamierzał przyjmować jej w progu izby ani gwarze, który lada moment mógł się tutaj zjawić. — Powiedz mi, lady, skąd w tobie tyle pasji. Uzdrawianie to wyjątkowo trudna ścieżka, wymagająca wielu wyrzeczeń. — Podjął lekko rozmowę, gdy tylko znaleźli się z dala od ciekawskich spojrzeń. — Musisz mieć wiele pytań, wątpliwości. Nie krępuj się. — Zaproponował, rzucając jej wnikliwe spojrzenie, postępując po całkowicie neutralnym gruncie, istotnie chcąc ją poznać, dowiedzieć się czegoś nim sam odsłoni przed nią tajemnice uzdrowicielskiego życia.
Wszystko to umykało zaskakująco szybko, gdy przekraczał próg szpitala. W murach bezpiecznej ostoi nie było miejsca na polityczne knowania, choć i te powoli dostrzegał także tutaj. Świadomie jednak unikał ich, chcąc chociaż w tym jednym miejscu w Londynie pozostać neutralnym i obojętnym; dokładnie tym kimś, kim zawsze był. Dlatego też odpowiedź posłana do lady Selwyn pozostała twierdząca – paradoksalnie stanowiła drobny fundament politycznego sojuszu, choć miała dziać się z dala od salonów skąpanych w intrygach. Nie zastanawiał się, czy istniał jakikolwiek sposób, aby tego uniknąć. Nawykł do stałego mieszania sfery zawodowej z prywatną, po czasie uznając je jako jedność, odnajdując w tym delikatną równowagę, którą za wszelką cenę pragnął zachować oraz uczynić możliwie najbardziej skuteczną.
Nie wiedział, kiedy lady Selwyn miała przybyć. Nie myślał o tym, raz po raz pokonując oddziałowe korytarze w zielonej szacie narzuconej na drogie ubrania. Jedynie biżuteria zdobiąca nadgarstki oraz dłonie świadczył o jego statusie. Ciemniejsza karnacja z biegiem lat przestała być egzotyką, gdy ignorował przejawy rasistowskiego zachowania, prezentując cały swój profesjonalizm chłodnym spojrzeniem oraz obojętnością. Nabył ochronnego płaszcza, wędrując z jednego miejsca szpitala w drugie, udzielając pierwszej pomocy, konsultacji nad przypadkiem czy pochylając się nad ciężko chorym wymagającym dużo bardziej przemyślanego działania. Nie skrywał się w gabinecie, lecz stronił od nadmiernego towarzystwa innych uzdrowicieli. Zjawiał się tylko wtedy, gdy jego obecność była konieczna, na izbę przyjęć schodził w ostateczności, zajmując się zatruciami poważniejszymi od omyłkowego spożycia niewłaściwej dawki eliksiru.
Z podkładką w ręce omawiał drobne szczegóły związane z zamówieniami na potrzebne antidota, gdy przerwano mu w pół słowa, dość pokracznie anonsując przybycie lady Selwyn. Nie widział jej wcześniej, ale niewątpliwie była to ona. Żadna inna dama bez uprzedzenia – bez potrzeby skorzystania z jego wiedzy i pomocy – nie zjawiłaby się w szpitalu tak po prostu, nagle, niemal niespodziewanie. Istotnie oczekiwał jej wizyty i w mig przerwał dysputę z alchemikiem, odprawiając go krótkim machnięciem, by ostatecznie dumnie, w pełnej arystokratycznej pozie uraczyć damę swoim obliczem. Lekkim skinieniem powitał ją, zerkając jedynie ku tym, którzy raczyli spoglądać na kultywowaną tradycję; ignorował to, zawsze to robił, doskonale wiedząc, że znaczna większość z obecnych tutaj nie miała pojęcia o ciężarze obowiązków spoczywającym na ich barkach.
— Lady Selwyn — odparł cicho. — Witaj — dodał, gestem wskazując nieco luźniejszy korytarz oddziału. Nie zamierzał przyjmować jej w progu izby ani gwarze, który lada moment mógł się tutaj zjawić. — Powiedz mi, lady, skąd w tobie tyle pasji. Uzdrawianie to wyjątkowo trudna ścieżka, wymagająca wielu wyrzeczeń. — Podjął lekko rozmowę, gdy tylko znaleźli się z dala od ciekawskich spojrzeń. — Musisz mieć wiele pytań, wątpliwości. Nie krępuj się. — Zaproponował, rzucając jej wnikliwe spojrzenie, postępując po całkowicie neutralnym gruncie, istotnie chcąc ją poznać, dowiedzieć się czegoś nim sam odsłoni przed nią tajemnice uzdrowicielskiego życia.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To miejsce w wyobrażeniu Isabelli istnieć miało jako nieprzemijająca przestrzeń pomocy. W tych ścianach zakleszczał się przeraźliwy wrzask bólu i w nich też zszywano najbardziej rozdrapane serca. Człowiek bombardował sam siebie w nierozsądku, w nagłości lub jako ofiara niedobrego przypadku. Sama dobrze znała obraz takiego wypadku. Nie reprezentowała nigdy tych uległych i cichutkich panienek, których lica błyszczały czerwienią pod ledwie przelotnym, męskim spojrzeniem. Rzucała się ku pragnieniom i lubiła doświadczać nowych rzeczy. Być może taka postawa zasługiwała na naganę, ale próbowała pogodzić powinności ze swymi fantazjami. Gdy była małą dziewczynką, trudno jej było jednak zakryć w domu siniaki po upadku z miotły lub raz na zawsze zmazać tamtą bliznę. Wtedy nie umiała, ale dzisiaj już tak. Podziemne biblioteki ojca skrywały wiele przedziwnych ksiąg, a jej obecność tam raczej nie wprawiała nikogo w oburzenie. Nauczyła się więc dbać o siebie i przestać narzekać na kruchość ciała. Wielu jednak zmagało się z obrażeniami zbyt skomplikowanymi dla prostego zaklęcia lub przygotowanej w cieniu gorącego kotła pasty. Wielu przybywało tutaj z przymkniętymi powiekami i resztkami naiwnego oddech, bo ktoś stanął na ich drodze. Szpital gromadził przypadki rozmaite. Pod słabymi uśmiechami i w smugach spływających łez zawsze kryła się jakaś historia, czyjś dramat, zda się, niepojęty dla tych spoglądających badawczo obcych oczu. O rzeczywistych szpitalnych obrazach nie miała jednak zbyt wielkiej wiedzy. To wszystko jej własne wyobrażenia, co do prawdziwości których mogła się przecież mylić. Dotąd nikt raczej nie pozwolił jej tak bardzo się zbliżyć do murów szpitala. Na pewno nie w tak nieprzystałej młodej lady roli.
Zapragnęła się uczyć i odkrywać, a lord Shafiq podarował jej taką szansę. Nawet jeśli będzie to najzwyklejsza rozmowa, dla niej było to już bardzo wiele – więcej niż mogła się dowiedzieć od swojego nudnego nauczyciela. Dla Belli lord nie wyróżniał się swoimi egzotycznymi rysami. Nie dzieliła ludzi w taki sposób. Mogła co najwyżej podarować więcej uwagi jego postawie, charakterystycznych ruchach i spojrzeniach. Szlachta miała w sobie coś, co pozwalało ją rozpoznać w najbardziej przyziemnych okolicznościach. Gdyby próbował to ukryć, to ona i tak by wiedziała. Miała tak wiele pytań, marzyła, aby móc choćby przez krótką chwilę podejrzeć, jak pracował. Bardzo zastanawiał ją też jeden fakt. W szpitalu nikt nie dzielił czarodziejów na mugolaków i arystokratów, tu przede wszystkim ratowało się życie. Czy jego dłonie badały nieczystych? Jak sobie z tym radził? Jak o tym myślał? Jak… Nie nadążała w swej refleksji, myśl goniła myśl.
Nawet w odosobnieniu cichego korytarzyka na uboczu nie przygasł jej Selwynowy entuzjazm. Wciąż jednak była damą i, odkąd nauczyła się chodzić, wpajano jej, że w każdej sytuacji nie wolno jej było o tym zapominać. Lord Shafiq o tym wiedział, ale wciąż był mężczyzną. Im zawsze było łatwiej. Na krótką chwilę opuściła spojrzenie, ale zaraz znów przemknął przez jej twarz pogodny promień. Mimo to nie była pewna odpowiedzi na jego pytanie.
- Rozkwitła nagle. Zainicjowana najpewniej przez niezwykłą moc roślin, Lordzie Shafiq – zaczęła powolutku, w duchu orientując się, że chyba właśnie tak to wyglądało. Zgłębiając sekrety niezwykłych sadzonek w szkolnej cieplarni, natrafiała na ich przeróżne właściwości. – Lekarstwo, trucizna,opętanie… - wymawiała dźwięcznie bez cienia odrazy, raczej z wyraźnym zafascynowaniem. – Poczułam, że chciałabym dowiedzieć się więcej. Nieść pomoc, koić ból i powstrzymywać krew… - Jak to dobrze, że matka nie mogła jej teraz słyszeć. Z pewnością osłabłaby na wieść o tak śmiałych myślach córki. Białe rękawiczki splamione czerwienią. - Wyjść poza rośliny i spróbować zrozumieć ciało. Nie dane mi jest jednak zgłębiać tej profesji w pełni, jak zapewne się domyślasz – wyjaśniła, nie kryjąc wcale się z tym, że jest, jak jest. Na pewno lord znał jej położenie, chyba nawet wspomniała o tym w liście. Isabelli misja wobec rodu była jasna i nie wiązała się z uzdrawianiem ludzi. – Niczym są opowieści ksiąg i łagodzenie drobnych urazów w domowym zaciszu wobec tej szpitalnej codzienności. Dlatego dziękuję Ci, panie, że zechciałeś mnie tutaj przyjąć. To dla mnie wiele znaczy – powiedziała szczerze, wiedząc, że miał pełne prawo pognieść jej list. Przecież ich rodziny nigdy nie były w przyjaźni, a jej prośbę bez większego wysiłku zrozumieć mógł jako kaprys młodej panienki.
Zapragnęła się uczyć i odkrywać, a lord Shafiq podarował jej taką szansę. Nawet jeśli będzie to najzwyklejsza rozmowa, dla niej było to już bardzo wiele – więcej niż mogła się dowiedzieć od swojego nudnego nauczyciela. Dla Belli lord nie wyróżniał się swoimi egzotycznymi rysami. Nie dzieliła ludzi w taki sposób. Mogła co najwyżej podarować więcej uwagi jego postawie, charakterystycznych ruchach i spojrzeniach. Szlachta miała w sobie coś, co pozwalało ją rozpoznać w najbardziej przyziemnych okolicznościach. Gdyby próbował to ukryć, to ona i tak by wiedziała. Miała tak wiele pytań, marzyła, aby móc choćby przez krótką chwilę podejrzeć, jak pracował. Bardzo zastanawiał ją też jeden fakt. W szpitalu nikt nie dzielił czarodziejów na mugolaków i arystokratów, tu przede wszystkim ratowało się życie. Czy jego dłonie badały nieczystych? Jak sobie z tym radził? Jak o tym myślał? Jak… Nie nadążała w swej refleksji, myśl goniła myśl.
Nawet w odosobnieniu cichego korytarzyka na uboczu nie przygasł jej Selwynowy entuzjazm. Wciąż jednak była damą i, odkąd nauczyła się chodzić, wpajano jej, że w każdej sytuacji nie wolno jej było o tym zapominać. Lord Shafiq o tym wiedział, ale wciąż był mężczyzną. Im zawsze było łatwiej. Na krótką chwilę opuściła spojrzenie, ale zaraz znów przemknął przez jej twarz pogodny promień. Mimo to nie była pewna odpowiedzi na jego pytanie.
- Rozkwitła nagle. Zainicjowana najpewniej przez niezwykłą moc roślin, Lordzie Shafiq – zaczęła powolutku, w duchu orientując się, że chyba właśnie tak to wyglądało. Zgłębiając sekrety niezwykłych sadzonek w szkolnej cieplarni, natrafiała na ich przeróżne właściwości. – Lekarstwo, trucizna,opętanie… - wymawiała dźwięcznie bez cienia odrazy, raczej z wyraźnym zafascynowaniem. – Poczułam, że chciałabym dowiedzieć się więcej. Nieść pomoc, koić ból i powstrzymywać krew… - Jak to dobrze, że matka nie mogła jej teraz słyszeć. Z pewnością osłabłaby na wieść o tak śmiałych myślach córki. Białe rękawiczki splamione czerwienią. - Wyjść poza rośliny i spróbować zrozumieć ciało. Nie dane mi jest jednak zgłębiać tej profesji w pełni, jak zapewne się domyślasz – wyjaśniła, nie kryjąc wcale się z tym, że jest, jak jest. Na pewno lord znał jej położenie, chyba nawet wspomniała o tym w liście. Isabelli misja wobec rodu była jasna i nie wiązała się z uzdrawianiem ludzi. – Niczym są opowieści ksiąg i łagodzenie drobnych urazów w domowym zaciszu wobec tej szpitalnej codzienności. Dlatego dziękuję Ci, panie, że zechciałeś mnie tutaj przyjąć. To dla mnie wiele znaczy – powiedziała szczerze, wiedząc, że miał pełne prawo pognieść jej list. Przecież ich rodziny nigdy nie były w przyjaźni, a jej prośbę bez większego wysiłku zrozumieć mógł jako kaprys młodej panienki.
Uważnie przyglądał się lady Selwyn, niemal gwałtownie dostrzegając kontrast między czystym, pozbawionym wyrazu szpitalnym otoczeniem a jej drogim odzieniem skrywającym ciało przed pogodą szalejącą na zewnątrz. Ten sam kontrast widział także między własną uzdrowicielską szatą, zastanawiając się, czy dama przyzwyczajona do drogich beli materiału oraz biżuterii mogłaby kiedykolwiek nawyknąć do chodzenia w czymś tak prostym. Istotnie Zachary nie pozbywał się sygnetów ani pierścieni zdobiących dłonie; były mu jedyną ostoją arystokratycznego przepychu, który tu zaprowadzał, mogąc pozwolić sobie na ekstrawagancję tego rodzaju. Przestrzegał zasad zgodnych z jego zasadami. Nie był Anglikiem z krwi i kości, by dać odrzeć siebie z resztek godności nierozerwalnie związanej z mianem egipskiego szajcha.
Jednocześnie mełł w myślach słowa młodej lady. Dostrzegał niewielką różnicę wieku, całkowicie adekwatną i zrozumiałą dla nagłej pasji, lecz nieco odstającą od zaangażowania, które słyszał w jej słowach. Nie wiedział, na ile jej odpowiedzi miały być rzetelnie przemyślanymi rozważaniami, a na ile młodzieńczym porywem, który także i jego dopadał w pewnych chwilach. Uzdrowicielska kariera nigdy nie pozwalała mu na zbyt wiele; rozumiał to w każdym calu, akceptował, od dziecka będąc przygotowywanym do wykonywanego dzisiaj zawodu. W kwestii damy parającej się tym zajęciem miał ogromne wątpliwości, czy rzeczywiście była w stanie odrzucić wiele rzeczy, byle tylko spełnić swoje marzenie o uzdrawianiu ludzkich ran, tym samym przynosząc ulgę ich problemom.
— Tak... rośliny posiadają ogromną moc — dodał z wyraźnym uznaniem, nie dając żadnego zewnętrznego wyrazu związanego z tym, co go zastanawiało. — Jeśli pragniesz pielęgnować tę tradycję, trafiłaś w odpowiednie miejsce. To właśnie na tym oddziale sięgamy po pradawną moc płynącą z ziół. Pielęgnujemy o nich wiedzę, by jak najskuteczniej zapobiegać wszelkim zatruciom wynikającym z nieumiejętnego poszanowania sztuk eliksiralnych i zielarskich. Oczywiście pomagamy także wszelkim przejawom głupoty, na jaką tylko uzdrowiciel może trafić — zwieńczył dość enigmatycznym, być może nie do końca zrozumiałym żartem znanym pośród bywalców tego piętra szpitala, lecz nie wątpił w towarzyskie obycie lady. Niemal liczył, że pojmie stwierdzenie to dokładnie tak jak on, gdy usłyszał je pierwszy raz. Wyrażał bezwzględną nadzieję na jej pełne zaangażowanie w ciężką pracę uzdrowicieli.
— Oczywiście tutaj głównie zajmujemy się zatruciami, jednak wciąż poszerzamy naszą wiedzę w pozostałych specjalnościach. Chęć kształcenia się towarzyszy nam przez całe życie. Czy i ty, pani, czujesz ten nieprzenikniony pociąg? — zapytał cicho, gestem zapraszając do podążenia głównym korytarzem oddziału na czwartym piętrze. Nie było zbyt wielu ludzi, którzy mogliby im przeszkadzać. Pomijając wejście, cała pozostała część piętra pozostawała w zaskakującym spokoju. Unormowana sytuacja pozwalała na sprawniejszą organizację działań oraz przygotowanie dodatkowej dokumentacji czy sporządzenie zamówień u alchemików. Pieczę nad pacjentami sprawowali stażyści oraz ci z uzdrowicieli, którzy podjęli się dyżuru nad przewlekłymi przypadkami. Na Zachary'ego spadł obowiązek utrzymania spokoju tak długo, jak było to możliwe, co w istocie sprowadziło się do oprowadzenia lady o tym, czym dzisiaj zajmowali się inni.
— To naprawdę nic wielkiego, lady. Naszą powinnością jest rozjaśnić świat tych, którzy kroczą w mroku — odparł, gdy rzeczywiście pozostali sami, mogąc zapewne rozluźnić ton rozmowy; co nie powinno nastąpić, jeśli wziąć pod uwagę dość chłodne stosunki między ich rodami. — Korzystasz z zaklęć uzdrawiających? — zapytał z wyraźnym zaciekawieniem, skupiając całą swoją uwagę na Isabelli, czyniąc ją na moment centrum otaczającego go świata.
Jednocześnie mełł w myślach słowa młodej lady. Dostrzegał niewielką różnicę wieku, całkowicie adekwatną i zrozumiałą dla nagłej pasji, lecz nieco odstającą od zaangażowania, które słyszał w jej słowach. Nie wiedział, na ile jej odpowiedzi miały być rzetelnie przemyślanymi rozważaniami, a na ile młodzieńczym porywem, który także i jego dopadał w pewnych chwilach. Uzdrowicielska kariera nigdy nie pozwalała mu na zbyt wiele; rozumiał to w każdym calu, akceptował, od dziecka będąc przygotowywanym do wykonywanego dzisiaj zawodu. W kwestii damy parającej się tym zajęciem miał ogromne wątpliwości, czy rzeczywiście była w stanie odrzucić wiele rzeczy, byle tylko spełnić swoje marzenie o uzdrawianiu ludzkich ran, tym samym przynosząc ulgę ich problemom.
— Tak... rośliny posiadają ogromną moc — dodał z wyraźnym uznaniem, nie dając żadnego zewnętrznego wyrazu związanego z tym, co go zastanawiało. — Jeśli pragniesz pielęgnować tę tradycję, trafiłaś w odpowiednie miejsce. To właśnie na tym oddziale sięgamy po pradawną moc płynącą z ziół. Pielęgnujemy o nich wiedzę, by jak najskuteczniej zapobiegać wszelkim zatruciom wynikającym z nieumiejętnego poszanowania sztuk eliksiralnych i zielarskich. Oczywiście pomagamy także wszelkim przejawom głupoty, na jaką tylko uzdrowiciel może trafić — zwieńczył dość enigmatycznym, być może nie do końca zrozumiałym żartem znanym pośród bywalców tego piętra szpitala, lecz nie wątpił w towarzyskie obycie lady. Niemal liczył, że pojmie stwierdzenie to dokładnie tak jak on, gdy usłyszał je pierwszy raz. Wyrażał bezwzględną nadzieję na jej pełne zaangażowanie w ciężką pracę uzdrowicieli.
— Oczywiście tutaj głównie zajmujemy się zatruciami, jednak wciąż poszerzamy naszą wiedzę w pozostałych specjalnościach. Chęć kształcenia się towarzyszy nam przez całe życie. Czy i ty, pani, czujesz ten nieprzenikniony pociąg? — zapytał cicho, gestem zapraszając do podążenia głównym korytarzem oddziału na czwartym piętrze. Nie było zbyt wielu ludzi, którzy mogliby im przeszkadzać. Pomijając wejście, cała pozostała część piętra pozostawała w zaskakującym spokoju. Unormowana sytuacja pozwalała na sprawniejszą organizację działań oraz przygotowanie dodatkowej dokumentacji czy sporządzenie zamówień u alchemików. Pieczę nad pacjentami sprawowali stażyści oraz ci z uzdrowicieli, którzy podjęli się dyżuru nad przewlekłymi przypadkami. Na Zachary'ego spadł obowiązek utrzymania spokoju tak długo, jak było to możliwe, co w istocie sprowadziło się do oprowadzenia lady o tym, czym dzisiaj zajmowali się inni.
— To naprawdę nic wielkiego, lady. Naszą powinnością jest rozjaśnić świat tych, którzy kroczą w mroku — odparł, gdy rzeczywiście pozostali sami, mogąc zapewne rozluźnić ton rozmowy; co nie powinno nastąpić, jeśli wziąć pod uwagę dość chłodne stosunki między ich rodami. — Korzystasz z zaklęć uzdrawiających? — zapytał z wyraźnym zaciekawieniem, skupiając całą swoją uwagę na Isabelli, czyniąc ją na moment centrum otaczającego go świata.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ten młodzieńczy poryw, na który zwrócił uwagę szlachetny uzdrowiciel, istotnie nieco koloryzował w oczach Isabelli ten magiomedyczny świat. Dlatego właśnie poszukiwała okoliczności sprzyjających zdobywaniu wiedzy prawdziwej – a najlepiej praktyki, dzięki której mogłaby sprawdzić się i upewnić, czy poradzi sobie z przypadkiem pilnym i wymajającym przeniesienia wiedzy z ksiąg do faktycznego działania. Nie brakowało jej zaangażowania, nie gasł entuzjazm w obliczu próby pojęcia skomplikowanego działania ludzkiego organizmu. Potrafiła także łączyć wiedzę z innych dziedzin: zajmowała się roślinami i niekiedy również warzyła eliksiry. Kwestia tego żywego zapalenia i łączącej się z tym pewnej fantazji związana była z tym, że nikt dotąd nie dał jej szansy. Cierpiała, gdy ojciec jednego dnia prowadził negocjacje ze znakomitym uzdrowicielem, by jego córka mogła się uczyć pod okiem genialnego naukowca, a drugiego dnia posyłał po medyka, walcząc z bólem kręgosłupa. Nie ufał jej umiejętnościom, choć ciągle czule i z dumą wyrażał się o jej zaangażowaniu. Isabellę niezwykle drażniła ta postawa, ale nie śmiała głośno wyrazić swojego bólu w obawie, że lord Selwyn mógł w każdej chwili zakazać jej tych praktyk. Nie zniosłaby tego. Mimo to nieustannie szukała okazji do rzucenia zaklęcia lub przygotowania odpowiedniej mikstury. Wyleczyła pałacowego ogrodnika, który zbliżył się do jednej z jej egzotycznych roślin i nabawił potwornej wysypki, wyleczyła Balbinę, gdy ta połamała sobie kości na przyjęciu. To jednak zbyt mało, zbyt mało, aby nakarmić jej pragnienia. Powoli gasła nad książkami, na pamięć znała już te wszystkie medyczne ryciny. Jej dłonie pragnęły działać. Szkoda tylko, że rodzice uznawali, że nie do tego były stworzone. Więc po co karmili jej nadzieję?
Nawet jeśli po spotkaniu z lordem uzna, że to nie jest świat dla niej (czego wcale nie dopuszczała do myśli), to będzie mogła powiedzieć, że ujrzała ponurą prawdę lub przynajmniej tej prawdy namiastkę. Jeśli wystraszy ją niedługa wizyta na szpitalnym oddziale, to tym bardziej powinna przemyśleć swoje zainteresowania. Ufała jednak, że nic takiego się nie przydarzy. Liczyła również, iż zdoła pozostawić po sobie miłe wrażenie, a pełen usprawiedliwionego dystansu lord być może odrobinę złagodzi swą wrogość wobec rodu Selwynów. Isabellę wierzyła, że obydwoje mają wiele wspólnego, choć znajdują się w tak odmiennej sytuacji.
- Tym większa ma radość, lordzie – przyznała, gdy uznał, że trafiła w dobre miejsce. Słuchała go bardzo uważnie. Czy ktokolwiek dotąd mógł przekazać jej tyle informacji dotyczących tego zawodu? Dyskretny uśmiech przemknął przez jej wargi, gdy podzielił się z nią ostatnim stwierdzeniem. Istotnie, pojęła je, choć nie do końca mogła sobie wyobrazić ów przejaw głupoty w postaci żywego (prawdopodobnie) przypadku przybywającego prosto z szarej ulicy. – Z jakimi najczęściej zatruciami się spotykasz, panie? – zapytała, mając nagle przed oczami ogrom pojęć. Tak bardzo pragnęła zgłębiać tajemnice podejrzanych przypadków i poszukiwać właściwej drogi leczenia. Nie mogła jednak zmuszać swoich szlachetnie urodzonych przyjaciół lub najwspanialszych członków rodziny, aby zatruwali się dla jej praktyki. Nawet przez myśl nie przemknęłoby jej coś takiego. A jednak wymyślane w głowie nauczyciela przypadki nie wydawały się tak ekscytujące i wymagające faktycznego, szybkiego działania jak te w szpitalu.
– Owszem. Nie lękam się ciągłej nauki i uzupełniania pozyskanej wiedzy. Nieustannie jej poszukuję – odpowiedziała szczerze, podążając u boku lorda wzdłuż korytarza.
Niestety jednak nie miała dostępu do najbardziej zaawansowanej i szczegółowej wiedzy. Niektóre treści i dokumenty przeznaczone były jedynie dla uzdrowicielskich oczu. Choć Bella lubiła mówić o sobie, iż uzdrowicielką jest, to jednak nigdy nie uzyskała prawa do takiego tytułowania się. Mimo to gdyby nagle lord poprosił, by zdjęła biżuterię i przywdziała białą szatę, nie wahałaby się. Może jako dama, w dodatku stojąca przed lordem, powinna, ale znajdowali się w dość określonej sytuacji. Nie przyszła tu, by czarować arystokratę salonowymi rozmówkami. Niemniej nie zapominała, kim jest. – Czy twe dłonie, lordzie Shafiq, leczą również czarodziejów wątpliwego pochodzenia? – zapytała wreszcie o coś, co już od dawna wzbudzało jej ciekawość. Jako dama unikała zbyt wulgarnej dosłowności, ale liczyła, iż lord doskonale wiedział, co miała na myśli. – Tak. Niestety jednak nie miałam ku temu zbyt wielu okazji – wyjaśniła, nie próbując udawać, że jest ich wielką znawczynią. Znała formułki i ich działanie, ale zbyt rzadko wypowiadała je, trzymając w dłoni – wyjątkowo miłującą sobie magię leczniczą - różdżkę. - Czy od zawsze pragnąłeś być uzdrowicielem, lordzie? - zapytała zaciekawiona jego historią. Ona długo nie odnajdywała w sobie tego zamiłowania.
Nawet jeśli po spotkaniu z lordem uzna, że to nie jest świat dla niej (czego wcale nie dopuszczała do myśli), to będzie mogła powiedzieć, że ujrzała ponurą prawdę lub przynajmniej tej prawdy namiastkę. Jeśli wystraszy ją niedługa wizyta na szpitalnym oddziale, to tym bardziej powinna przemyśleć swoje zainteresowania. Ufała jednak, że nic takiego się nie przydarzy. Liczyła również, iż zdoła pozostawić po sobie miłe wrażenie, a pełen usprawiedliwionego dystansu lord być może odrobinę złagodzi swą wrogość wobec rodu Selwynów. Isabellę wierzyła, że obydwoje mają wiele wspólnego, choć znajdują się w tak odmiennej sytuacji.
- Tym większa ma radość, lordzie – przyznała, gdy uznał, że trafiła w dobre miejsce. Słuchała go bardzo uważnie. Czy ktokolwiek dotąd mógł przekazać jej tyle informacji dotyczących tego zawodu? Dyskretny uśmiech przemknął przez jej wargi, gdy podzielił się z nią ostatnim stwierdzeniem. Istotnie, pojęła je, choć nie do końca mogła sobie wyobrazić ów przejaw głupoty w postaci żywego (prawdopodobnie) przypadku przybywającego prosto z szarej ulicy. – Z jakimi najczęściej zatruciami się spotykasz, panie? – zapytała, mając nagle przed oczami ogrom pojęć. Tak bardzo pragnęła zgłębiać tajemnice podejrzanych przypadków i poszukiwać właściwej drogi leczenia. Nie mogła jednak zmuszać swoich szlachetnie urodzonych przyjaciół lub najwspanialszych członków rodziny, aby zatruwali się dla jej praktyki. Nawet przez myśl nie przemknęłoby jej coś takiego. A jednak wymyślane w głowie nauczyciela przypadki nie wydawały się tak ekscytujące i wymagające faktycznego, szybkiego działania jak te w szpitalu.
– Owszem. Nie lękam się ciągłej nauki i uzupełniania pozyskanej wiedzy. Nieustannie jej poszukuję – odpowiedziała szczerze, podążając u boku lorda wzdłuż korytarza.
Niestety jednak nie miała dostępu do najbardziej zaawansowanej i szczegółowej wiedzy. Niektóre treści i dokumenty przeznaczone były jedynie dla uzdrowicielskich oczu. Choć Bella lubiła mówić o sobie, iż uzdrowicielką jest, to jednak nigdy nie uzyskała prawa do takiego tytułowania się. Mimo to gdyby nagle lord poprosił, by zdjęła biżuterię i przywdziała białą szatę, nie wahałaby się. Może jako dama, w dodatku stojąca przed lordem, powinna, ale znajdowali się w dość określonej sytuacji. Nie przyszła tu, by czarować arystokratę salonowymi rozmówkami. Niemniej nie zapominała, kim jest. – Czy twe dłonie, lordzie Shafiq, leczą również czarodziejów wątpliwego pochodzenia? – zapytała wreszcie o coś, co już od dawna wzbudzało jej ciekawość. Jako dama unikała zbyt wulgarnej dosłowności, ale liczyła, iż lord doskonale wiedział, co miała na myśli. – Tak. Niestety jednak nie miałam ku temu zbyt wielu okazji – wyjaśniła, nie próbując udawać, że jest ich wielką znawczynią. Znała formułki i ich działanie, ale zbyt rzadko wypowiadała je, trzymając w dłoni – wyjątkowo miłującą sobie magię leczniczą - różdżkę. - Czy od zawsze pragnąłeś być uzdrowicielem, lordzie? - zapytała zaciekawiona jego historią. Ona długo nie odnajdywała w sobie tego zamiłowania.
Uwaga skoncentrowana na Isabelli Selwyn z wolna rozszerzała się; stawała coraz pojemniejsza w miarę kolejnych kroków stawianych wzdłuż jednego z oddziałowych korytarzy. Mimo tego spotkania oraz wygospodarowania czasu, wciąż pełnił swój dyżur należycie z oddaniem godnym męczennika, poświęcając wszystko dla chwały pośmiertnie przyznanej za zaangażowanie. Istotnie w jego obowiązkach leżało także spotykanie się z interesantami niepowiązanymi z procedurami leczniczymi. Odstające od normy rozmowy nie zaburzały zbytnio harmonogramu dnia; były urozmaiceniem, niemal wywiadem pozwalającym przedstawić pracę uzdrowiciela w sposób jedyny słuszny. Nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek podejmował polemikę w tym zakresie, wierząc bezgranicznie, że zgodziłby się z postawionymi tedy stwierdzeniami.
— Z każdymi. Tędy proszę — odpowiedział, gdy dotarli pod jedne z drzwi, usłużnie otwierając je przed Isabellą, by mogła wejść do środka. Podążając za nią jak na opiekuna w tej chwili przystało, zaprowadził ją ku jednemu z łóżek. — Zatrucia mają tę szczególną cechę bycia niezaraźliwymi. Oczywiście wszystko zależy od indywidualnych predyspozycji organizmu. Jeden z naszych pacjentów — tu zerknął na półprzytomnego czarodzieja w łóżku — dość przewlekle cierpi na zatrucie eliksirem miłosnym domowej receptury. Oczywiście już nie wykrzykuje peanów miłości na widok każdego uzdrowiciela, szczęśliwie ten etap już za nim, jednakże wciąż pozostaje pod jego wpływem. Ustalenie składu eliksiru pozwoliło wdrożyć odpowiednią terapię. Dość długotrwałą jak na tego rodzaju wypadek. — Podszedł bliżej łóżka, sięgnąwszy po kartę. Uważnie prześledził dawkowanie eliksirów, po czym wyciągnął z wewnętrznej poły limonkowej szaty fiolkę z zakraplaczem i przysiadł na łóżku. — Wystaw język — zwrócił się do pacjenta, by finalnie upuścić dwie krople specyfiku; gdy tylko język wrócił na swoje miejsce, Zachary dłonią pomógł mężczyźnie zamknął usta, palcami lekko dociskając szczękę, upewniając się, że okropny eliksir zacznie szybko działać. Resztę fiolki zakręcił; wsunął z powrotem pod szatę na właściwe miejsce i wrócił do Isabelli.
— Zapewne jesteś zaznajomiona z dawkowaniem eliksirów — stwierdził, powracając do przerwanej rozmowy, lekko odprowadzając damę w stronę drzwi. — W drobnych dawkach eliksir oczyszczający z toksyn przynosi oczekiwane efekty. W jego wypadku antidotum doprowadziło jedynie do komplikacji, więc – jak widzisz, lady – rzadko sięgamy po środki nieprzemyślane. Ja nie sięgam po takie terapie — zaznaczył wyraźnie własne zdanie, świadomie, całkowicie szczerze wyrażając myśl, iż uzdrawianie winno być tokiem kroków podjętych odpowiedzialnie oraz proporcjonalnie do odniesionych obrażeń. Owszem, zdarzały się przypadki, gdzie należało działać szybko, niemal pozbawiając samego siebie przemyśleń, jednak i wtedy starał się dynamicznie dostosowywać do zastanych warunków. Nie chciał szkodzić; maksyma ta towarzyszyła mu zawsze i wszędzie, będąc odzwierciedleniem cienia, do którego przyrównywał samego siebie.
Wyprowadziwszy lady Selwyn z powrotem na korytarz, poprowadził ją w drodze powrotnej do miejsce, w którym się spotkali. Pytanie postawione przed nim przez damę pragnął przemilczeć. Wydawało mu się retoryką, oczywistością, na którą nie musiał odpowiadać, choć doskonale zdawał sobie sprawę z oczywistej przeciwności.
— Tak — skinął głową, wprowadzając Isabellę do pustego gabinetu. — Udzielamy pomocy każdemu, nawet tym, którzy w osobistej ocenie na to nie zasłużyli. Wierzę, że poświęcenie to zostanie należycie docenione w swoim czasie. Jesteśmy jednymi z niewielu zdolnych sięgnąć poza barierę niezaprzeczalnie dzielącą nasz świat od ich, Isabello — zwrócił się do czarownicy, gestem wskazując krzesło przy biurku. Samemu skierował się do odrobinę wygodniejszego fotela po drugiej stronie centralnego mebla w pomieszczeniu; zasiadłszy, wyciągnął kilka tek dokumentów, ale nie otworzył żadnej z nich, spoglądając na lady dość osobliwie.
— Oczywiście — odparł, unosząc nieco kąciki ust do góry. — Od dziecka przygotowywano mnie do pracy z ludźmi, bym mógł ukoić ich ból, uśmierzyć cierpienie... przynieść nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Jak było z tobą? — Postawił pytanie, przekładając istotne karty szpitalne ze stosika na blacie do pierwszej szuflady biurka. Teki powędrowały na osobny stos, zajmując nieco więcej miejsca w porządku ustanowionym już w pierwszym dniu, w którym objął ten gabinet. Całe wyposażenie pozostało niemal niezmienione; panował jedynie porządek podług którego mógł bezpiecznie działać, wiedząc doskonale, gdzie, co leżało.
— Z każdymi. Tędy proszę — odpowiedział, gdy dotarli pod jedne z drzwi, usłużnie otwierając je przed Isabellą, by mogła wejść do środka. Podążając za nią jak na opiekuna w tej chwili przystało, zaprowadził ją ku jednemu z łóżek. — Zatrucia mają tę szczególną cechę bycia niezaraźliwymi. Oczywiście wszystko zależy od indywidualnych predyspozycji organizmu. Jeden z naszych pacjentów — tu zerknął na półprzytomnego czarodzieja w łóżku — dość przewlekle cierpi na zatrucie eliksirem miłosnym domowej receptury. Oczywiście już nie wykrzykuje peanów miłości na widok każdego uzdrowiciela, szczęśliwie ten etap już za nim, jednakże wciąż pozostaje pod jego wpływem. Ustalenie składu eliksiru pozwoliło wdrożyć odpowiednią terapię. Dość długotrwałą jak na tego rodzaju wypadek. — Podszedł bliżej łóżka, sięgnąwszy po kartę. Uważnie prześledził dawkowanie eliksirów, po czym wyciągnął z wewnętrznej poły limonkowej szaty fiolkę z zakraplaczem i przysiadł na łóżku. — Wystaw język — zwrócił się do pacjenta, by finalnie upuścić dwie krople specyfiku; gdy tylko język wrócił na swoje miejsce, Zachary dłonią pomógł mężczyźnie zamknął usta, palcami lekko dociskając szczękę, upewniając się, że okropny eliksir zacznie szybko działać. Resztę fiolki zakręcił; wsunął z powrotem pod szatę na właściwe miejsce i wrócił do Isabelli.
— Zapewne jesteś zaznajomiona z dawkowaniem eliksirów — stwierdził, powracając do przerwanej rozmowy, lekko odprowadzając damę w stronę drzwi. — W drobnych dawkach eliksir oczyszczający z toksyn przynosi oczekiwane efekty. W jego wypadku antidotum doprowadziło jedynie do komplikacji, więc – jak widzisz, lady – rzadko sięgamy po środki nieprzemyślane. Ja nie sięgam po takie terapie — zaznaczył wyraźnie własne zdanie, świadomie, całkowicie szczerze wyrażając myśl, iż uzdrawianie winno być tokiem kroków podjętych odpowiedzialnie oraz proporcjonalnie do odniesionych obrażeń. Owszem, zdarzały się przypadki, gdzie należało działać szybko, niemal pozbawiając samego siebie przemyśleń, jednak i wtedy starał się dynamicznie dostosowywać do zastanych warunków. Nie chciał szkodzić; maksyma ta towarzyszyła mu zawsze i wszędzie, będąc odzwierciedleniem cienia, do którego przyrównywał samego siebie.
Wyprowadziwszy lady Selwyn z powrotem na korytarz, poprowadził ją w drodze powrotnej do miejsce, w którym się spotkali. Pytanie postawione przed nim przez damę pragnął przemilczeć. Wydawało mu się retoryką, oczywistością, na którą nie musiał odpowiadać, choć doskonale zdawał sobie sprawę z oczywistej przeciwności.
— Tak — skinął głową, wprowadzając Isabellę do pustego gabinetu. — Udzielamy pomocy każdemu, nawet tym, którzy w osobistej ocenie na to nie zasłużyli. Wierzę, że poświęcenie to zostanie należycie docenione w swoim czasie. Jesteśmy jednymi z niewielu zdolnych sięgnąć poza barierę niezaprzeczalnie dzielącą nasz świat od ich, Isabello — zwrócił się do czarownicy, gestem wskazując krzesło przy biurku. Samemu skierował się do odrobinę wygodniejszego fotela po drugiej stronie centralnego mebla w pomieszczeniu; zasiadłszy, wyciągnął kilka tek dokumentów, ale nie otworzył żadnej z nich, spoglądając na lady dość osobliwie.
— Oczywiście — odparł, unosząc nieco kąciki ust do góry. — Od dziecka przygotowywano mnie do pracy z ludźmi, bym mógł ukoić ich ból, uśmierzyć cierpienie... przynieść nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Jak było z tobą? — Postawił pytanie, przekładając istotne karty szpitalne ze stosika na blacie do pierwszej szuflady biurka. Teki powędrowały na osobny stos, zajmując nieco więcej miejsca w porządku ustanowionym już w pierwszym dniu, w którym objął ten gabinet. Całe wyposażenie pozostało niemal niezmienione; panował jedynie porządek podług którego mógł bezpiecznie działać, wiedząc doskonale, gdzie, co leżało.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przechodząc do sali, w której leżał ów pacjent, Isabella pomyślała, że lord Shafiq, choć był zaledwie kilka lat starszy do niej, posiadał naprawdę imponującą wiedzę. Podejmowane przez niego lecznicze działania charakteryzował spokój i wyraźne przemyślenie. Słuchała, gdy odsłaniał przed nią sekrety zatruć, to była wiedza, jakiej nie mogłaby jej przekazać żadna z najmądrzejszych ksiąg. Ostrożnie stawiała kroki, ale i swym głodnym spojrzeniem pochłaniała każdy podpatrzony szczegół. Spoglądała na tego biedaka, który spoczywał w jednym z łóżek. To pierwszy raz, kiedy znalazła się po tej drugiej stronie. Nie spodziewała się, że lord zechce zabrać ją do swoich pacjentów. Doceniała to, że skreślone przez niego słowa listu nie były jedynie uprzejmą iluzją. Dzielił się z nią nauką, nie śmiała wyobrażać sobie przed tym spotkaniem, że nie będą jedynie uprzejmie rozmawiać.
Robił to z wyraźną wprawą, mógł uczyć ją swym słowem i jednocześnie też dawkować lek. Isabella przenikliwie obserwowała puste, nieobecne oczy pacjenta. Wydawało się, że jego tu tak naprawdę nie ma. I że obecność obcej damy jest zupełnie obojętna dla chorego. Otumaniony nieprzytomnie powiódł wzrokiem za dłonią uzdrowiciela. Biedak, jego zatrute serce zagubiło się w tym świecie pełnym intrygi. Poparta szerokim doświadczeniem mądrość lorda z pewnością okaże się zbawienna dla tego okrutnego przypadku.
– Jak długo ten pacjent przebywa pod twoją opieką, lordzie Shafiq? – zapytała, gdy zamknęły się drzwi do sali szpitalnej. Nie chciała zadawać pytań przy nim. Chociaż wiedziała, że niewiele docierało do zatrutego mężczyzny, to jednak na wszelki wypadek wolała uniknąć tej niepotrzebnej dozy dyskomfortu. Domyślała się, że mikstury spod rąk niedoświadczonych i niepewnych, a w dodatku, o zgrozo, stworzone ze składników wątpliwego pochodzenia bywały bardzo niebezpieczne. – Cóż to za okrutna desperacja popycha ludzi do tak nieprzystępnych praktyk… – powiedziała z nutą pewnej nostalgii w głosie, ale wyraźnie nie pochwalała metody kobiety, która podała mu miksturę. Nie powinna i nawet nie miała prawa komentować, ale nie zdołała w porę zasznurować swych ust.
– Zgadza się – odpowiedziała na jego stwierdzenie, gdy dalej wędrowali korytarzem. Wyłapywała pojedyncze zaintrygowane spojrzenia, ale teraz nie poświęcała im uwagi. Chciała zapamiętać jak najwięcej wiedzy, którą tak skrupulatnie przekazywał jej arystokrata. Uprzedził jej pytanie, objaśniając, jakie leczenie zastosował dla tego przypadku.
– Domyślam się, panie, że twa wieloletnia praktyka pozwoliła ci uniknąć zbyt pochopnego i szablonowego działania, które, jak sądzę, niekiedy nie bywa skuteczne – wyraziła opinię, nie kryjąc swego uznania. – Wyobrażam sobie, że są to pułapki, w które zbyt łatwo można wpaść, kierując się jedynie surową wiedzą… – dodała jeszcze, poniekąd mając tu na myśli siebie samą. Stosy definicji, sztampowych opisów i ostro podkreślonych formułek mogłyby zabić. Dosłownie. Jednocześnie też czuła, że stanowią pewną podstawę, bez której ciężko piąć się w górę. Prawdziwa sztuka uzdrowicielska wymagała pewnej syntezy, dokładnej obserwacji i indywidualnego spojrzenia na pacjenta. Jakże miała się tego nauczyć, skoro nikt nie chciał jej tu wpuścić? Aż do dziś.
Posłusznie wobec jego gestu przekroczyła próg kolejnego pomieszczenia, które okazało się być gabinetem. Bez trudu je zidentyfikowała, choć miała nieco inne wyobrażenie. Podglądanie szpitala od strony medyka stanowiło dla niej doświadczenie wielce ekscytujące, ale nie powinna się z tym aż tak zdradzać. Być może przed zwykłym uzdrowicielem, ale nie przed nim. Nie przed lordem Shafiqiem. Zresztą skrycie ośmieliła się uwierzyć, że i tak mógł się tego domyślić. Jego odpowiedź na to pytanie skomentowała jedynie delikatnym skinieniem głowy, nie chcąc kontynuować tematu. Dodatkowe słowa nie były już potrzebne. Pojęła znaczenie tych zdań. Usiadła na wskazanym krześle i przygładziła materiał sukni otulający jej nogi. Wiele myśli przesuwało się po jej głowie, mnóstwo pytań próbowało przyjąć formę możliwą do usłyszenia. Czuła narastające pragnienie. Pragnienie tego miejsca.
– Od najmłodszych lat czułam w sobie pewną pasję, tajemniczą energię, która nie mogła znaleźć właściwego ujścia. Na którymś roku nauki w Hogwarcie odnalazłam harmonię pośród roślin. Ich lecznicze właściwości stały się początkiem tej drogi. Wkrótce później już wiedziałam, w jakim kierunku chciałabym się rozwijać. Mój ojciec zgodził się sprowadzić do pałacu znakomitego nauczyciela – wyjaśniła, pamiętając tamten dzień, kiedy jako nastolatka oznajmiła, że chciałaby być uzdrowicielką. Zdruzgotana matka usiadła ciężko na pięknej sofie. Ojciec wydał jakiś trudny do zinterpretowania dźwięk. Pozwolili jej. Pozwolili, bo zdaje się, że wreszcie pojęli, że jest w niej ogień. Igrający z losem płomień Selwynów, który szuka swojego ujścia. – Był pewien, że to wystarczy – dodała ciszej. Mówienie o tym okazywało się niełatwe. Podejrzewała jednak, że lord mógł się domyślić brakujących elementów tej historii.
– Kim się stałeś, lordzie, kiedy po raz pierwszy stanąłeś w murach szpitala? – zapytała dość tajemniczo, niezbyt precyzyjnie. Bynajmniej nie chodziło jej o najprostszą odpowiedź. To przecież nie był wyłącznie zawód, szara plakietka przyklejona do piersi. Isabella czuła to w sobie. Nie umiała konkretnie tego nazwać. Po prostu czuła. Dlatego też ciekawiło ją, jak w tym wszystkim odnajdywał się Zachary.
Robił to z wyraźną wprawą, mógł uczyć ją swym słowem i jednocześnie też dawkować lek. Isabella przenikliwie obserwowała puste, nieobecne oczy pacjenta. Wydawało się, że jego tu tak naprawdę nie ma. I że obecność obcej damy jest zupełnie obojętna dla chorego. Otumaniony nieprzytomnie powiódł wzrokiem za dłonią uzdrowiciela. Biedak, jego zatrute serce zagubiło się w tym świecie pełnym intrygi. Poparta szerokim doświadczeniem mądrość lorda z pewnością okaże się zbawienna dla tego okrutnego przypadku.
– Jak długo ten pacjent przebywa pod twoją opieką, lordzie Shafiq? – zapytała, gdy zamknęły się drzwi do sali szpitalnej. Nie chciała zadawać pytań przy nim. Chociaż wiedziała, że niewiele docierało do zatrutego mężczyzny, to jednak na wszelki wypadek wolała uniknąć tej niepotrzebnej dozy dyskomfortu. Domyślała się, że mikstury spod rąk niedoświadczonych i niepewnych, a w dodatku, o zgrozo, stworzone ze składników wątpliwego pochodzenia bywały bardzo niebezpieczne. – Cóż to za okrutna desperacja popycha ludzi do tak nieprzystępnych praktyk… – powiedziała z nutą pewnej nostalgii w głosie, ale wyraźnie nie pochwalała metody kobiety, która podała mu miksturę. Nie powinna i nawet nie miała prawa komentować, ale nie zdołała w porę zasznurować swych ust.
– Zgadza się – odpowiedziała na jego stwierdzenie, gdy dalej wędrowali korytarzem. Wyłapywała pojedyncze zaintrygowane spojrzenia, ale teraz nie poświęcała im uwagi. Chciała zapamiętać jak najwięcej wiedzy, którą tak skrupulatnie przekazywał jej arystokrata. Uprzedził jej pytanie, objaśniając, jakie leczenie zastosował dla tego przypadku.
– Domyślam się, panie, że twa wieloletnia praktyka pozwoliła ci uniknąć zbyt pochopnego i szablonowego działania, które, jak sądzę, niekiedy nie bywa skuteczne – wyraziła opinię, nie kryjąc swego uznania. – Wyobrażam sobie, że są to pułapki, w które zbyt łatwo można wpaść, kierując się jedynie surową wiedzą… – dodała jeszcze, poniekąd mając tu na myśli siebie samą. Stosy definicji, sztampowych opisów i ostro podkreślonych formułek mogłyby zabić. Dosłownie. Jednocześnie też czuła, że stanowią pewną podstawę, bez której ciężko piąć się w górę. Prawdziwa sztuka uzdrowicielska wymagała pewnej syntezy, dokładnej obserwacji i indywidualnego spojrzenia na pacjenta. Jakże miała się tego nauczyć, skoro nikt nie chciał jej tu wpuścić? Aż do dziś.
Posłusznie wobec jego gestu przekroczyła próg kolejnego pomieszczenia, które okazało się być gabinetem. Bez trudu je zidentyfikowała, choć miała nieco inne wyobrażenie. Podglądanie szpitala od strony medyka stanowiło dla niej doświadczenie wielce ekscytujące, ale nie powinna się z tym aż tak zdradzać. Być może przed zwykłym uzdrowicielem, ale nie przed nim. Nie przed lordem Shafiqiem. Zresztą skrycie ośmieliła się uwierzyć, że i tak mógł się tego domyślić. Jego odpowiedź na to pytanie skomentowała jedynie delikatnym skinieniem głowy, nie chcąc kontynuować tematu. Dodatkowe słowa nie były już potrzebne. Pojęła znaczenie tych zdań. Usiadła na wskazanym krześle i przygładziła materiał sukni otulający jej nogi. Wiele myśli przesuwało się po jej głowie, mnóstwo pytań próbowało przyjąć formę możliwą do usłyszenia. Czuła narastające pragnienie. Pragnienie tego miejsca.
– Od najmłodszych lat czułam w sobie pewną pasję, tajemniczą energię, która nie mogła znaleźć właściwego ujścia. Na którymś roku nauki w Hogwarcie odnalazłam harmonię pośród roślin. Ich lecznicze właściwości stały się początkiem tej drogi. Wkrótce później już wiedziałam, w jakim kierunku chciałabym się rozwijać. Mój ojciec zgodził się sprowadzić do pałacu znakomitego nauczyciela – wyjaśniła, pamiętając tamten dzień, kiedy jako nastolatka oznajmiła, że chciałaby być uzdrowicielką. Zdruzgotana matka usiadła ciężko na pięknej sofie. Ojciec wydał jakiś trudny do zinterpretowania dźwięk. Pozwolili jej. Pozwolili, bo zdaje się, że wreszcie pojęli, że jest w niej ogień. Igrający z losem płomień Selwynów, który szuka swojego ujścia. – Był pewien, że to wystarczy – dodała ciszej. Mówienie o tym okazywało się niełatwe. Podejrzewała jednak, że lord mógł się domyślić brakujących elementów tej historii.
– Kim się stałeś, lordzie, kiedy po raz pierwszy stanąłeś w murach szpitala? – zapytała dość tajemniczo, niezbyt precyzyjnie. Bynajmniej nie chodziło jej o najprostszą odpowiedź. To przecież nie był wyłącznie zawód, szara plakietka przyklejona do piersi. Isabella czuła to w sobie. Nie umiała konkretnie tego nazwać. Po prostu czuła. Dlatego też ciekawiło ją, jak w tym wszystkim odnajdywał się Zachary.
— Około dwóch tygodni pod moją opieką. Prawdopodobnie próbowano leczyć go jeszcze w domu, nim trafił na oddział. — Odpowiedział, nie dając po sobie poznać, że pogardzał takową praktyką. Jako dziecko chłonne wiedzy nie rozumiał, dlaczego każda wizyta w egipskiej lecznicy spotykała się z protestem, by mógł spróbować rzucić choć jeden czar uzdrawiający. Dopiero z biegiem lat przyszło zrozumienie, a przede wszystkim szacunek dla szlachetnej sztuki uzdrowicielstwa, wraz z ogromem wiedzy o powikłaniach, możliwych skutkach ubocznych mogących pojawić się, gdy praktyki tej podejmowała się osoba nieposiadająca stosownych kwalifikacji.
— Praktyka powszechnie stosowana, gdy uczucie pozostaje niedostateczne wobec ludzkiego egoizmu — rzekł krótko, nie zagłębiając się w stosowne szczegóły. W ciągu tych dwóch tygodni zebrał odpowiedni wywiad. Wiedział wszystko, znał każdy detal mający usprawnić proces odtruwania oraz całą rekonwalescencję. Nie zastanawiał się nad motywami spożycia. Wprawdzie wciąż pozostawał moralnym nauczycielem, aby do pewnych spraw nie przykładać ręki i wystrzegać się stosowania środków o podobnym przeznaczeniu jak eliksiry miłosne, to nie czuł żadnego zobowiązania wobec wyciągania konsekwencji z cudzego postępowania. Będąc uzdrowicielem mógł zaledwie wskazać kierunek, upomnieć, nauczyć. Nie posiadał władzy nad umysłem, mogąc go kontrolować, co jednocześnie nie świadczyło o jego własnej słabości. Postrzegał siebie jako silnego, czerpiąc siłę z przestrzeganych zasad, surowej wiedzy, którą uciosał wieloletnią praktyką i tak też pokazywał się przed tymi, którzy szukali u niego pomocy. Nie mógł reprezentować niemocy w miejscu niosącym nadzieję – czasami złudną i bolesną; musiał zachować spokojną twarz, emocje uwięzić w klatce i działać.
— Schemat działania stanowi zawsze dobry punkt zaczepienia, jeśli nie wiesz, od czego powinnaś zacząć, pani — odparł, lekko kiwając głową. Widział wiele mądrości w jej wyrazie, używanych słowach. — Tak, nie możesz dać zapędzić się w pułapkę procedury tylko dlatego, że spisano ją w księdze przez innego, doświadczonego uzdrowiciela. Zmieniamy się zbyt szybko, by tkwić w miejscu i opierać się na metodach skutecznych w ubiegłych stuleciach. Adaptujemy stare sposoby, wiekowe schematy do panujących warunków, a to wymaga praktyki. — Zwieńczył, zastanawiając się, jak wiele terapii uległo samoistnym przemianom. Nie zdołał przeczytać każdej księgi ani każdego zwoju, o którym słyszał. Sięgał po literaturę zawsze, kształcąc się nieustannie – nie wnikał jednak w surowe stwierdzenia ani formuły. Wyciągał z nich wnioski, formułował własne przemyślenia, powoli wtłaczając je w otaczającą go rzeczywistość. Zderzenie z oporem, brakiem wiary, nieczystością za każdym razem było łatwiejsze do przejścia. Uzdrowiciele charakteryzowali się wielkim rozumem, niebywałą inteligencją, lecz to kwestia ich czystości krwi zdawała się napędzać chęć tkwienia w metodach nieprzystających do posiadanych przez nich ograniczeń. Tym samym jego odpowiedź, czy leczył brudną krew wydawała się niepełna, niemal kłamliwa, została zaakceptowana. Dla Zachary'ego temat pozostawał otwarty, pełen niedomówień, o których nie zdążył wspomnieć, będąc pewnym, że wokół czystości dało się kształtować niezliczone debaty. Wprawdzie teraz nie było na to szczególnego miejsca i nie chciał zajmować myśli lady Selwyn tego rodzaju rozmyślaniami, to poczuwał się do odpowiedzialności, by nakreślić jej także to, co kształtowało go jeszcze w Kairze.
— Kiedy praktykowałem w egipskich lecznicach, spotykałem się głównie z tymi, których było na to stać — zaczął dość oględnie, rozsiadając się wygodniej w fotelu. — Biedni czarodzieje oraz ci, którzy nie mieli dostatecznych wpływów ani pochodzenia od lat musieli ratować się pomocą ulicznych szarlatanów bądź dobroczyńców skazanych na ostracyzm. Tutaj jest inaczej, choć nie ukrywam, że stykanie się z mugolakami stanowi dość osobliwe doświadczenie. Całe to miejsce jest dość postępowe jak na standardy, którymi my się kierujemy, ale to nam przypada zaszczyt oczyścić to miejsce z brudu, który nie powinien znajdować się w miejscu takim jak to. — Wiedział, że przedstawiał jej własny punkt widzenia w nieszczególnie przystępny sposób, zderzający się nieco z murem konwenansów. Był zbyt świadomy tego, co działo się wokół. Poglądy dyrektora Lowe'a były powszechnie znane, ale jego wsparcie dla czystokrwistych czarodziejów nie zmieniło tego, że szpital stał się elitarnym punktem przyjęć jedynie dla wybranych. Dostrzegał politykę prowadzoną w tym wszystkim. Ba, sam brał w niej udział, lecz nie łudził się, by nagle zostały zaostrzone rygory względem czystości krwi. Święty Mung pozostawał miejscem dość osobliwym wobec polityki prowadzonej przez Ministerstwo i nie sądził, aby polityczne władze chciały położyć ręce na tym miejscu. Byłoby to dla niego wielkim zaskoczeniem, równie wielkim jak to, ile pasji dostrzegał w Isabelli, ile szacunku miała dla trudnej ścieżki uzdrawiania.
— Z pewnością wiele nauczył cię, lady — odparł pogodnie, z wyraźnym uznaniem. — Obawiam się jednak, że tym samym pozbawiono cię szansy długofalowego rozwoju, stykania z nowymi problemami każdego dnia — dodał dość sucho, doskonale rozumiejąc sytuację damy pochodzącej ze szlacheckiego rodu. Ograniczenia, w których tkwiła były wielkie (te, które tkwiły na kobietach w jego rodzie były dla niego jeszcze większe), lecz i tak doceniał fakt, że pozwolono jej kształcić się w sposób, którego chciała.
— Nikim więcej, kim nie byłbym zanim nie przybyłem do Anglii, lady — odpowiedział. Nim sprowadził się na zimne, brytyjskie wyspy, spędził dostatecznie dużo czasu na praktyce. Posiadł wiedzę przodków, uważał się za lepszego od innych. Staż był zaledwie przedłużającą się formalnością wobec posiadanych już zdolności – znakiem, że Shafiqowie umieli odnajdywać się w innych prawach i, mimo własnych, być może absurdalnych uprzedzeń, potrafili do nich dostosowywać, by osiągnąć zamierzony cel.
— Praktyka powszechnie stosowana, gdy uczucie pozostaje niedostateczne wobec ludzkiego egoizmu — rzekł krótko, nie zagłębiając się w stosowne szczegóły. W ciągu tych dwóch tygodni zebrał odpowiedni wywiad. Wiedział wszystko, znał każdy detal mający usprawnić proces odtruwania oraz całą rekonwalescencję. Nie zastanawiał się nad motywami spożycia. Wprawdzie wciąż pozostawał moralnym nauczycielem, aby do pewnych spraw nie przykładać ręki i wystrzegać się stosowania środków o podobnym przeznaczeniu jak eliksiry miłosne, to nie czuł żadnego zobowiązania wobec wyciągania konsekwencji z cudzego postępowania. Będąc uzdrowicielem mógł zaledwie wskazać kierunek, upomnieć, nauczyć. Nie posiadał władzy nad umysłem, mogąc go kontrolować, co jednocześnie nie świadczyło o jego własnej słabości. Postrzegał siebie jako silnego, czerpiąc siłę z przestrzeganych zasad, surowej wiedzy, którą uciosał wieloletnią praktyką i tak też pokazywał się przed tymi, którzy szukali u niego pomocy. Nie mógł reprezentować niemocy w miejscu niosącym nadzieję – czasami złudną i bolesną; musiał zachować spokojną twarz, emocje uwięzić w klatce i działać.
— Schemat działania stanowi zawsze dobry punkt zaczepienia, jeśli nie wiesz, od czego powinnaś zacząć, pani — odparł, lekko kiwając głową. Widział wiele mądrości w jej wyrazie, używanych słowach. — Tak, nie możesz dać zapędzić się w pułapkę procedury tylko dlatego, że spisano ją w księdze przez innego, doświadczonego uzdrowiciela. Zmieniamy się zbyt szybko, by tkwić w miejscu i opierać się na metodach skutecznych w ubiegłych stuleciach. Adaptujemy stare sposoby, wiekowe schematy do panujących warunków, a to wymaga praktyki. — Zwieńczył, zastanawiając się, jak wiele terapii uległo samoistnym przemianom. Nie zdołał przeczytać każdej księgi ani każdego zwoju, o którym słyszał. Sięgał po literaturę zawsze, kształcąc się nieustannie – nie wnikał jednak w surowe stwierdzenia ani formuły. Wyciągał z nich wnioski, formułował własne przemyślenia, powoli wtłaczając je w otaczającą go rzeczywistość. Zderzenie z oporem, brakiem wiary, nieczystością za każdym razem było łatwiejsze do przejścia. Uzdrowiciele charakteryzowali się wielkim rozumem, niebywałą inteligencją, lecz to kwestia ich czystości krwi zdawała się napędzać chęć tkwienia w metodach nieprzystających do posiadanych przez nich ograniczeń. Tym samym jego odpowiedź, czy leczył brudną krew wydawała się niepełna, niemal kłamliwa, została zaakceptowana. Dla Zachary'ego temat pozostawał otwarty, pełen niedomówień, o których nie zdążył wspomnieć, będąc pewnym, że wokół czystości dało się kształtować niezliczone debaty. Wprawdzie teraz nie było na to szczególnego miejsca i nie chciał zajmować myśli lady Selwyn tego rodzaju rozmyślaniami, to poczuwał się do odpowiedzialności, by nakreślić jej także to, co kształtowało go jeszcze w Kairze.
— Kiedy praktykowałem w egipskich lecznicach, spotykałem się głównie z tymi, których było na to stać — zaczął dość oględnie, rozsiadając się wygodniej w fotelu. — Biedni czarodzieje oraz ci, którzy nie mieli dostatecznych wpływów ani pochodzenia od lat musieli ratować się pomocą ulicznych szarlatanów bądź dobroczyńców skazanych na ostracyzm. Tutaj jest inaczej, choć nie ukrywam, że stykanie się z mugolakami stanowi dość osobliwe doświadczenie. Całe to miejsce jest dość postępowe jak na standardy, którymi my się kierujemy, ale to nam przypada zaszczyt oczyścić to miejsce z brudu, który nie powinien znajdować się w miejscu takim jak to. — Wiedział, że przedstawiał jej własny punkt widzenia w nieszczególnie przystępny sposób, zderzający się nieco z murem konwenansów. Był zbyt świadomy tego, co działo się wokół. Poglądy dyrektora Lowe'a były powszechnie znane, ale jego wsparcie dla czystokrwistych czarodziejów nie zmieniło tego, że szpital stał się elitarnym punktem przyjęć jedynie dla wybranych. Dostrzegał politykę prowadzoną w tym wszystkim. Ba, sam brał w niej udział, lecz nie łudził się, by nagle zostały zaostrzone rygory względem czystości krwi. Święty Mung pozostawał miejscem dość osobliwym wobec polityki prowadzonej przez Ministerstwo i nie sądził, aby polityczne władze chciały położyć ręce na tym miejscu. Byłoby to dla niego wielkim zaskoczeniem, równie wielkim jak to, ile pasji dostrzegał w Isabelli, ile szacunku miała dla trudnej ścieżki uzdrawiania.
— Z pewnością wiele nauczył cię, lady — odparł pogodnie, z wyraźnym uznaniem. — Obawiam się jednak, że tym samym pozbawiono cię szansy długofalowego rozwoju, stykania z nowymi problemami każdego dnia — dodał dość sucho, doskonale rozumiejąc sytuację damy pochodzącej ze szlacheckiego rodu. Ograniczenia, w których tkwiła były wielkie (te, które tkwiły na kobietach w jego rodzie były dla niego jeszcze większe), lecz i tak doceniał fakt, że pozwolono jej kształcić się w sposób, którego chciała.
— Nikim więcej, kim nie byłbym zanim nie przybyłem do Anglii, lady — odpowiedział. Nim sprowadził się na zimne, brytyjskie wyspy, spędził dostatecznie dużo czasu na praktyce. Posiadł wiedzę przodków, uważał się za lepszego od innych. Staż był zaledwie przedłużającą się formalnością wobec posiadanych już zdolności – znakiem, że Shafiqowie umieli odnajdywać się w innych prawach i, mimo własnych, być może absurdalnych uprzedzeń, potrafili do nich dostosowywać, by osiągnąć zamierzony cel.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby lord Zachary powiedział głośno o swej niechęci do leczenia pod domowym dachem, to zapewne Bella przygasłaby. Naszłyby ją przemyślenia dotyczące, jak nędznie musiał postrzegać jej naukę i nieśmiałe próby leczenia. Może też zrozumiałaby, że wciąż nie posiadała odpowiedniej wiedzy, pielęgnowała dopiero anatomię i praktykę magiczną w tym zakresie, nie wiedziała, co to znaczy mierzyć się z ginących w oczach przypadkiem, co to znaczy widzieć porozrywane, umierające ciało, którego było się ostatnią, nikłą nadzieją. Może potrzebowała usłyszeć, że troskliwi krewni mają rację, mówiąc, że nie zna się na tym i nie jest odpowiednio przygotowana. A jednak potrafiła uczynić znacznie więcej niż ktokolwiek pomieszkujący w Beaulieu. Znała formuły, które dla ojca czy dwórek brzmiały obco. Znała także typowe objawy wielu trucizn i wydawało jej się, że zdoła w porę przygotować i podać właściwie antidotum. To wszystko wciąż wyobrażenia. Bolały, bo nie mogły stać się kwitnącą rzeczywistością. Nie były jej siłą, nie mogła się sprawdzić.
– Zbyt wielu nie radzi sobie z siłą uczucia – skomentowała jedynie, pozwalając sobie na ciche westchnięcie. Rozumiała, że emocje potrafiły przeobrażać człowieka w bestię, w istotę niepanującą nad swymi działaniami, zdolną do krzywdy drugiej osoby, ale odważenie się do tego typu działań zasługiwało na wszelką naganę. Uczucia powinny być szczere, bo tylko wtedy miały moc i potrafiły prawdziwie uszczęśliwiać. Na to jednak patrzyła wciąż zbyt niewinnie, nie posiadała doświadczenia i nigdy dotąd nie była zakochana. Opierała się na opowieściach, na scenkach teatralnych czy dziełach literackich. Sama miała takie doświadczenia wciąż przed sobą. Czuła jednak, że nie umiałaby uciec się do tego typu manipulacji i wcale nie dlatego, że posiadała wiedzę na temat działania mikstury. Po prostu wyobrażała sobie dwie dusze otoczone kłamstwem i zwyczajnie nieszczęśliwe. Nigdy nie pragnęła dla siebie i dla nikogo innego właśnie takiego losu. To byłoby okrutne! Nie wszyscy jednak umieli przezwyciężyć w sobie te pokusy, lecz gdyby ludzie myśleli rozsądnie i nie ulegali przelotnym pragnieniom, to szpitalne sale byłyby puste.
– Gdy o tym mówisz, lordzie Shafiq, zdaje mi się, że sztuka uzdrawiania nie jest sztuką jedynie w nazwie, że nie zna wyłącznych schematów i norm, że wciąż przyjmuje rozmaite kształty i potrzebuje poszukiwać kolejnych barw, że jej uprawianie jest tak plastyczne… – podzieliła się z nim swoim odczuciem. Czy uzdrowiciel to artysta? Ratował życie, miał przed sobą płótno, które musiał odpowiednio rozszyfrować, jego praca była dziełem. Oczywiście w żaden sposób nie pragnęła równać malarstwa z uzdrawianiem! Jedynie to porównanie pozwoliło jej posunąć rozmyślania o krok dalej, spojrzeć na praktykę leczniczą z zupełniej nowej perspektywy. Nie lekceważyła głównej misji – ratowania życia. Jednak działania wykonywane w tym celu, jak sam lord podkreślił, pozostawały ruchome, ręka medyka kształtowała je na nowo, jego wyobraźnia musiała nieustannie formować dopasowane do przypadku akcje.
Nie sądziła, że lord zechce rozwinąć jeszcze odpowiedź na tamto pytanie. Wyłapała jednak niemal od razu, że mówił my. Stawiał zatem ją u swojego boku jako członkinię rodu, z którym razem kroczył jedną ścieżką. Towarzyszyła mu dzisiaj nie jako obca, ale jako dama wyznająca docelowo poglądy równe jego. Chociaż Bella nie była pewna swoich myśli i odczuć związanych z narzuconą przez nową nestorkę polityką, to jednak ufała na pewno wiedzy i wizji lorda Shafiqa. Była zafascynowana człowiekiem tak wspaniałym, majestatycznym i w pełni oddanym jej ukochanym pasjom. Ta rozmowa miała na nią wpływ. Rozmawiał z nią szczerze, wyjaśniał, czym w jego oczach była mugolska krew panosząca się po korytarzach Munga. Lord działał, chociaż jasno wyraził swą niechęć. Podobało jej się to. Nie chciała unikać udzielania pomocy przez wzgląd na pochodzenie, choć chyba trochę obawiała się tak niepewnej krwi. Teraz tylko odkryła, że być może były ku temu większe powody, niż wcześniej jej się wydawało. Dodatkowo Shafiq dostrzegał nadzieje na przyszłość, która może się różnić od obecnej rzeczywistości.
Zaszczyt…
– Tym większa jest twa szlachetność, panie. Wykonujesz niezwykłą misję – powiedziała jedynie, choć były to słowa szczere. Chociaż umiała rozmawiać swobodnie o kwestiach rozmaitych, to jednak akurat w temacie tak głęboko sięgającym do jej wciąż niezbyt silnie ukształtowanych poglądówi, wolała jednak się zbyt szeroko nie wypowiadać, obawiając się, że lord mógłby okazać niechęć. Jednak wyraźnie poszukiwała na swej drodze osób zdolnych poprowadzić ją za sobą, zafascynować i pomóc odkryć właściwie prawdy. Być może jedną z nich miała przed sobą.
– Tradycja wskazuje mi nieco inną rolę, panie, choć nie ukrywam, że połączenie mej codzienności z tak niezwykłym miejscem jak to byłoby dla mnie najpiękniejszym darem od losu – wyznała śmiało. Chyba poczuła, że mogła mu to powiedzieć. Nie istniało nic, czego w tej chwili pragnęła bardziej od podarowanie jej takiej szansy. Jednocześnie też bardzo dobrze wiedziała, że powinna jak najszybciej zdusić w sobie te miłostki kierowane do tej sztuki.
Jego odpowiedź nie pozwalała jej wyobrażeniom rozpalić się nazbyt mocno, ale jednocześnie wydała się niezwykła, szczera i nasuwająca nadzieję na to, że wstępując w praktykę medyczną można pozostać sobą. Uśmiechnęła się dla jego słów. Brutalność i ból, jakimi malowała się rzeczywistość szpitalnych ścian, nie mogła zatem go pogrążyć. Rozwijała jednak na pewno. Był silny. Tak bardzo mu tego zazdrościła.
– Miło jest słyszeć, że nie zagubiłeś się, lordzie. Domyślam się, że w tym zawodzie łatwo wpaść w pułapkę – odpowiedziała, nie mając wcale na myśli pułapek medycznych. Wiedziała, że widział mnóstwo tragedii, mnóstwo łez i dramatów, z którymi wielu nie umiałoby się zmierzyć. Przy tym nie zapomniał, kim jest, nie zapomniał o swojej szlachetnej roli i o tradycji swego kraju. Nie wyrzekał się jej w imię miejsc i kultury, w której przyszło mu obecnie trwać.
– Zbyt wielu nie radzi sobie z siłą uczucia – skomentowała jedynie, pozwalając sobie na ciche westchnięcie. Rozumiała, że emocje potrafiły przeobrażać człowieka w bestię, w istotę niepanującą nad swymi działaniami, zdolną do krzywdy drugiej osoby, ale odważenie się do tego typu działań zasługiwało na wszelką naganę. Uczucia powinny być szczere, bo tylko wtedy miały moc i potrafiły prawdziwie uszczęśliwiać. Na to jednak patrzyła wciąż zbyt niewinnie, nie posiadała doświadczenia i nigdy dotąd nie była zakochana. Opierała się na opowieściach, na scenkach teatralnych czy dziełach literackich. Sama miała takie doświadczenia wciąż przed sobą. Czuła jednak, że nie umiałaby uciec się do tego typu manipulacji i wcale nie dlatego, że posiadała wiedzę na temat działania mikstury. Po prostu wyobrażała sobie dwie dusze otoczone kłamstwem i zwyczajnie nieszczęśliwe. Nigdy nie pragnęła dla siebie i dla nikogo innego właśnie takiego losu. To byłoby okrutne! Nie wszyscy jednak umieli przezwyciężyć w sobie te pokusy, lecz gdyby ludzie myśleli rozsądnie i nie ulegali przelotnym pragnieniom, to szpitalne sale byłyby puste.
– Gdy o tym mówisz, lordzie Shafiq, zdaje mi się, że sztuka uzdrawiania nie jest sztuką jedynie w nazwie, że nie zna wyłącznych schematów i norm, że wciąż przyjmuje rozmaite kształty i potrzebuje poszukiwać kolejnych barw, że jej uprawianie jest tak plastyczne… – podzieliła się z nim swoim odczuciem. Czy uzdrowiciel to artysta? Ratował życie, miał przed sobą płótno, które musiał odpowiednio rozszyfrować, jego praca była dziełem. Oczywiście w żaden sposób nie pragnęła równać malarstwa z uzdrawianiem! Jedynie to porównanie pozwoliło jej posunąć rozmyślania o krok dalej, spojrzeć na praktykę leczniczą z zupełniej nowej perspektywy. Nie lekceważyła głównej misji – ratowania życia. Jednak działania wykonywane w tym celu, jak sam lord podkreślił, pozostawały ruchome, ręka medyka kształtowała je na nowo, jego wyobraźnia musiała nieustannie formować dopasowane do przypadku akcje.
Nie sądziła, że lord zechce rozwinąć jeszcze odpowiedź na tamto pytanie. Wyłapała jednak niemal od razu, że mówił my. Stawiał zatem ją u swojego boku jako członkinię rodu, z którym razem kroczył jedną ścieżką. Towarzyszyła mu dzisiaj nie jako obca, ale jako dama wyznająca docelowo poglądy równe jego. Chociaż Bella nie była pewna swoich myśli i odczuć związanych z narzuconą przez nową nestorkę polityką, to jednak ufała na pewno wiedzy i wizji lorda Shafiqa. Była zafascynowana człowiekiem tak wspaniałym, majestatycznym i w pełni oddanym jej ukochanym pasjom. Ta rozmowa miała na nią wpływ. Rozmawiał z nią szczerze, wyjaśniał, czym w jego oczach była mugolska krew panosząca się po korytarzach Munga. Lord działał, chociaż jasno wyraził swą niechęć. Podobało jej się to. Nie chciała unikać udzielania pomocy przez wzgląd na pochodzenie, choć chyba trochę obawiała się tak niepewnej krwi. Teraz tylko odkryła, że być może były ku temu większe powody, niż wcześniej jej się wydawało. Dodatkowo Shafiq dostrzegał nadzieje na przyszłość, która może się różnić od obecnej rzeczywistości.
Zaszczyt…
– Tym większa jest twa szlachetność, panie. Wykonujesz niezwykłą misję – powiedziała jedynie, choć były to słowa szczere. Chociaż umiała rozmawiać swobodnie o kwestiach rozmaitych, to jednak akurat w temacie tak głęboko sięgającym do jej wciąż niezbyt silnie ukształtowanych poglądówi, wolała jednak się zbyt szeroko nie wypowiadać, obawiając się, że lord mógłby okazać niechęć. Jednak wyraźnie poszukiwała na swej drodze osób zdolnych poprowadzić ją za sobą, zafascynować i pomóc odkryć właściwie prawdy. Być może jedną z nich miała przed sobą.
– Tradycja wskazuje mi nieco inną rolę, panie, choć nie ukrywam, że połączenie mej codzienności z tak niezwykłym miejscem jak to byłoby dla mnie najpiękniejszym darem od losu – wyznała śmiało. Chyba poczuła, że mogła mu to powiedzieć. Nie istniało nic, czego w tej chwili pragnęła bardziej od podarowanie jej takiej szansy. Jednocześnie też bardzo dobrze wiedziała, że powinna jak najszybciej zdusić w sobie te miłostki kierowane do tej sztuki.
Jego odpowiedź nie pozwalała jej wyobrażeniom rozpalić się nazbyt mocno, ale jednocześnie wydała się niezwykła, szczera i nasuwająca nadzieję na to, że wstępując w praktykę medyczną można pozostać sobą. Uśmiechnęła się dla jego słów. Brutalność i ból, jakimi malowała się rzeczywistość szpitalnych ścian, nie mogła zatem go pogrążyć. Rozwijała jednak na pewno. Był silny. Tak bardzo mu tego zazdrościła.
– Miło jest słyszeć, że nie zagubiłeś się, lordzie. Domyślam się, że w tym zawodzie łatwo wpaść w pułapkę – odpowiedziała, nie mając wcale na myśli pułapek medycznych. Wiedziała, że widział mnóstwo tragedii, mnóstwo łez i dramatów, z którymi wielu nie umiałoby się zmierzyć. Przy tym nie zapomniał, kim jest, nie zapomniał o swojej szlachetnej roli i o tradycji swego kraju. Nie wyrzekał się jej w imię miejsc i kultury, w której przyszło mu obecnie trwać.
Uczucia, choć piękne i potrzebne w swym zamierzeniu, stanowiły niejednokrotnie poważny problem w pracy uzdrowiciela. Wyzbywanie się własnych, jakkolwiek przydatne, dawało złudne poczucie stabilności, któremu Zachary w żaden sposób nie hołdował. Mimo obojętnej i chłodnej maski na twarzy nie zwalczał tkwiących w nim emocji. Trzymał je na wodzy, kontrolował, prowadził tam, gdzie ich potrzebował, nie próbując wpływać na nie za pomocą eliksirów czy zaklęć. Cenił sobie czysty przepływ wynikający z inteligentnego rozumowania, jasno pogardzając tymi, którzy sięgali po środki wzbudzające uczucia. Dlatego też miał niewyobrażalne współczucie dla pacjenta spętanego powikłaniami po eliksirze miłosnym oraz drugie tyle pogardy dla kobiety, która mu to uczyniła. Nic więcej nie mógł stwierdzić w tej kwestii, nie zagłębiając się w motywy czy wszelkie inne argumenty doprowadzające do konsekwencji, bowiem to właśnie z konsekwencjami on, jako uzdrowiciel musiał mierzyć się każdego dnia.
— Prawda to — przytaknął słowem, lekkim ruchem głowy. Nie sięgał głębiej w temat. Dzielenie się znacznie większą ilością informacji nie powinno mieć miejsca. Zdawać się mogło, że już na samym początku przekroczył granice, lecz ani przez moment nie odczuwał tego w ten sposób. Chciał dać Isabelli żywy przykład tego, z czym zmagali się uzdrowiciele tego oddziału, jakie wyzwania czekały na nich każdego dnia; wyzwania niemającego zbyt wiele wspólnego ze składaniem drobnych złamań czy leczeniem równie infantylnych zranień będących efektem czystej bezmyślności. Życie w szpitalu było tak różne od tego, co przedstawiały księgi pełne baśni i historii, ledwie podobne do uzdrowicielskiej wiedzy zapisanej w podręcznikach, najpodobniejszym pozostając do doświadczenia nabytego w pracy. To właśnie ostatni przymiot definiował to, co w sztuce związanej z szeroko pojętą magią leczniczą było najważniejsze. Nie dało przewidzieć się wszystkiego, bardzo często będąc zmuszonym do sięgania po środki nowe, niekiedy całkowicie niezalecane, byle tylko uratować kolejne życie.
— W istocie to sztuka szlachetniejsza od wszystkich innych — stwierdził, niejako popierając komentarz lady. — Wymaga wielu wyrzeczeń, jeśli posiada się w sobie dostatecznie silne przekonanie, by sięgnąć jej doskonałości i tego właśnie ci życzę, lady Selwyn. — Dodał, posyłając czarownicy znaczące spojrzenie, prawdziwie popierając jej pasje i marzenia. Dostrzegał w niej coraz wyraźniej to, czego pragnęła, tym samym obawiał się, czy swoimi planami nie narazi się na ostracyzm bądź zepchnięcie na dno w rodowej jak i arystokratycznej hierarchii. Nie rozważał jeszcze tego, czy mógłby ją wesprzeć. Sięganie w tej chwili do delikatnej polityki, do sojuszy zawiązywanych po tragedii w Stonehenge traktował jako posunięcie nierozważne i głupie. Wszystko należało przemyśleć, rozważyć wszelkie za i przeciw, by finalnie podjąć decyzję co do okazania wsparcia. Będąc krótko w polityce, kierował się rozwagą, lecz przede wszystkim zdawał sobie sprawę z własnej, dość wątłej pozycji pośród angielskich lordów, żeby odważnie sięgać po słowa o mocy równie silnej co najpotężniejsze znane mu czary uzdrawiający. Delikatne, wcześniej wybadane ruchy mogły uczynić o wiele więcej. Wiedział o tym doskonale ze swej uzdrowicielskiej praktyki, wiedział także jako Rycerz, potomek dumnego rodu Shafiqów i aspirujący polityk, gdy wreszcie zdecydował się opuścić cień, godnie reprezentując rodowe wartości przesiąknięte blaskiem egipskiego słońca.
— Spełnianie obowiązków wobec rodu jest najważniejsze — odparł poważnym, niemal nauczycielskim tonem. — Nie zabrania to jednak rozwijać się. Stanie w miejscu, czekanie na kogoś, kto popchnie cię do działania jest najgorszym, na co możesz trafić- — Urwał, gdy pukanie do drzwi zaburzyło ciąg wygłaszanych myśli. Opuścił zajmowany dotychczas fotel w ciszy, by przez szparę wysłuchać kilku słów całkowicie zmieniających przebieg spotkania. Wrócił do biurka. Usiadł, spoglądając na Isabellę jasnymi oczami przez chwilę, po czym sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął kilka teczek opisanych jedynie za pomocą dat i nazwisk. Zlustrował je wzrokiem, decydując się na trzy konkretne egzemplarze; odchrząknął, rzucając damie przepraszające spojrzenie: — Wybacz, Isabello. Chciałbym poświęcić ci znacznie więcej czasu, lecz wzywają mnie obowiązki. Przemyśl na spokojnie to, co dziś zobaczyłaś i czego się dowiedziałaś. Jeśli tylko będziesz chciała wiedzieć więcej, znajdę dla ciebie nieco spokojniejszy czas, byś mogła sięgnąć po praktyczną wiedzę. — Raz jeszcze wstał, lekkim ruchem wskazując na drzwi, wieloletnim zwyczajem zapraszając bądź nakazując, by udała się za nim. Korytarzem poprowadził ją prosto do izby przyjęć, miejsca, w którym spotkanie to zaczęło się i właśnie kończyło. — Miłego dnia, lady Selwyn — zwrócił się do niej dość oficjalnym tonem, kłaniając nieznacznie. Zaczekał chwilę, aż opuściła oddział i odwrócił się na pięcie, raźnym krokiem ruszając korytarzem do jednej z sal, w których wyczekiwano jego obecności.
| z/t x2
— Prawda to — przytaknął słowem, lekkim ruchem głowy. Nie sięgał głębiej w temat. Dzielenie się znacznie większą ilością informacji nie powinno mieć miejsca. Zdawać się mogło, że już na samym początku przekroczył granice, lecz ani przez moment nie odczuwał tego w ten sposób. Chciał dać Isabelli żywy przykład tego, z czym zmagali się uzdrowiciele tego oddziału, jakie wyzwania czekały na nich każdego dnia; wyzwania niemającego zbyt wiele wspólnego ze składaniem drobnych złamań czy leczeniem równie infantylnych zranień będących efektem czystej bezmyślności. Życie w szpitalu było tak różne od tego, co przedstawiały księgi pełne baśni i historii, ledwie podobne do uzdrowicielskiej wiedzy zapisanej w podręcznikach, najpodobniejszym pozostając do doświadczenia nabytego w pracy. To właśnie ostatni przymiot definiował to, co w sztuce związanej z szeroko pojętą magią leczniczą było najważniejsze. Nie dało przewidzieć się wszystkiego, bardzo często będąc zmuszonym do sięgania po środki nowe, niekiedy całkowicie niezalecane, byle tylko uratować kolejne życie.
— W istocie to sztuka szlachetniejsza od wszystkich innych — stwierdził, niejako popierając komentarz lady. — Wymaga wielu wyrzeczeń, jeśli posiada się w sobie dostatecznie silne przekonanie, by sięgnąć jej doskonałości i tego właśnie ci życzę, lady Selwyn. — Dodał, posyłając czarownicy znaczące spojrzenie, prawdziwie popierając jej pasje i marzenia. Dostrzegał w niej coraz wyraźniej to, czego pragnęła, tym samym obawiał się, czy swoimi planami nie narazi się na ostracyzm bądź zepchnięcie na dno w rodowej jak i arystokratycznej hierarchii. Nie rozważał jeszcze tego, czy mógłby ją wesprzeć. Sięganie w tej chwili do delikatnej polityki, do sojuszy zawiązywanych po tragedii w Stonehenge traktował jako posunięcie nierozważne i głupie. Wszystko należało przemyśleć, rozważyć wszelkie za i przeciw, by finalnie podjąć decyzję co do okazania wsparcia. Będąc krótko w polityce, kierował się rozwagą, lecz przede wszystkim zdawał sobie sprawę z własnej, dość wątłej pozycji pośród angielskich lordów, żeby odważnie sięgać po słowa o mocy równie silnej co najpotężniejsze znane mu czary uzdrawiający. Delikatne, wcześniej wybadane ruchy mogły uczynić o wiele więcej. Wiedział o tym doskonale ze swej uzdrowicielskiej praktyki, wiedział także jako Rycerz, potomek dumnego rodu Shafiqów i aspirujący polityk, gdy wreszcie zdecydował się opuścić cień, godnie reprezentując rodowe wartości przesiąknięte blaskiem egipskiego słońca.
— Spełnianie obowiązków wobec rodu jest najważniejsze — odparł poważnym, niemal nauczycielskim tonem. — Nie zabrania to jednak rozwijać się. Stanie w miejscu, czekanie na kogoś, kto popchnie cię do działania jest najgorszym, na co możesz trafić- — Urwał, gdy pukanie do drzwi zaburzyło ciąg wygłaszanych myśli. Opuścił zajmowany dotychczas fotel w ciszy, by przez szparę wysłuchać kilku słów całkowicie zmieniających przebieg spotkania. Wrócił do biurka. Usiadł, spoglądając na Isabellę jasnymi oczami przez chwilę, po czym sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął kilka teczek opisanych jedynie za pomocą dat i nazwisk. Zlustrował je wzrokiem, decydując się na trzy konkretne egzemplarze; odchrząknął, rzucając damie przepraszające spojrzenie: — Wybacz, Isabello. Chciałbym poświęcić ci znacznie więcej czasu, lecz wzywają mnie obowiązki. Przemyśl na spokojnie to, co dziś zobaczyłaś i czego się dowiedziałaś. Jeśli tylko będziesz chciała wiedzieć więcej, znajdę dla ciebie nieco spokojniejszy czas, byś mogła sięgnąć po praktyczną wiedzę. — Raz jeszcze wstał, lekkim ruchem wskazując na drzwi, wieloletnim zwyczajem zapraszając bądź nakazując, by udała się za nim. Korytarzem poprowadził ją prosto do izby przyjęć, miejsca, w którym spotkanie to zaczęło się i właśnie kończyło. — Miłego dnia, lady Selwyn — zwrócił się do niej dość oficjalnym tonem, kłaniając nieznacznie. Zaczekał chwilę, aż opuściła oddział i odwrócił się na pięcie, raźnym krokiem ruszając korytarzem do jednej z sal, w których wyczekiwano jego obecności.
| z/t x2
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To było do przewidzenia, że kiedyś mały Macmillan coś wykombinuje. W końcu, odkąd skończyły się anomalie zrobiło się zbyt spokojnie, prawda? A spokój nie mógł trwać zbyt długo, przynajmniej w dworku Macmillanów. Co wymyślił mały lord? Tak naprawdę nic nadzwyczajnego.
Po rozmowie z Charlene w bibliotece zapomniał na jakiś czas o tym, że eliksiry mogą mieć całkiem fajne efekty. Pech chciał, że sobie o tym wszystkim właśnie przypomniał. Niby wiedział, że nie wolno samemu sobie brać i pić eliksirów, ale hej… fajnie byłoby być na chwilę niewidzialnym, co nie? Na nieszczęście chłopiec nie musiał zbyt długo czekać na okazję dobrania się do eliksirów, któryś z wujków, a może jakaś ciotka zapomnieli zamknąć dokładnie pomieszczenia, w którym je przechowywano, a mały Macmillan szybko wykorzystał sytuację i się do nich dobrał.
To wszystko może i by mu uszło płazem, gdyby nie to, że ciocia Serafina, która posłała już swoich synów do szkoły, doskonale wiedziała, że coś jest nie w porządku, gdy takie żywe srebro jak Heath nagle jest wyjątkowo spokojne, a nawet nieco niemrawe. Pełna podejrzeń obserwowała chłopca uważnie, a wszystko stało się jasne, gdy blondynek zaczął czkać bańkami. Heath sam z siebie nie przyznałby się, że coś mu dolega, bo wiedział, że zrobił coś czego mu nie było wolno robić.
Ciocia Serafina widząc co się dzieje szybko poszła sprawdzić pomieszczenie, w którym trzymali różne mikstury, chcąc dowiedzieć się co takiego wypił. Niestety Heath poszedł na całość i wymieszał kilka różnych eliksirów, co oznaczało, że ogarnięcie antidotum wcale nie będzie takie proste. Czarownica na szybko przejrzała otwarte buteleczki, żeby zorientować się co też wypił chłopiec. Po czym szybko zgarnęła malucha ze sobą i korzystając z siedzi Fiuu zabrała się z nim do Munga. Jego ojciec akurat był zajęty na stadionie, a według oceny kobiety nie działo się nic na tyle poważnego, żeby go niepokoić więc poprosiła tylko żeby, gdyby nie wrócili do domu przed nim, ktoś mu przekazał co się wydarzyło i gdzie są.
Po wylądowaniu w murach szpitala czarownica energicznym krokiem zaprowadziła nieco apatycznego Heatha, który dalej czkał bańkami na czwarte piętro. Gdy już tam byli zaczepiła jakąś pierwszą lepszą kobietę, która wyglądała na pracownicę Munga.
-Przepraszam, czy mogłaby nam Pani pomóc? Maluch dobrał się do eliksirów i niestety wymieszał kilka z nich… - zapytała i pokrótce wyjaśniła sytuację
| 28.01?
Przyszła do pracy rano, szykując się na dzień jak co dzień. Był to kolejny mroźny styczniowy dzień, choć minął już miesiąc od końca anomalii i Munga nie zatłaczały już ich rozmaite ofiary. W poczekalni i na izbach przyjęć znów można było zobaczyć głównie zwykłe przypadki, czyli ofiary różnych złamań, skręceń, zatruć, zaklęć czy nieumiejętnego obchodzenia się ze zwierzętami lub roślinami. Przypominało to czasy sprzed nadejścia anomalii i z pewnością było dla uzdrowicieli łatwiejsze do leczenia niż skutki anomalnej magii, chociaż nie dało się zapomnieć o atmosferze pewnej grozy i niepokoju, która unosiła się w powietrzu, choć wszyscy starali się wykonywać swoje codzienne obowiązki i nie myśleć o tym, że za murami Munga było coraz bardziej niebezpiecznie.
W porze, kiedy Heath z ciotką zjawili się w szpitalu, akurat szła korytarzem na czwartym piętrze, bo dziś pracowała na oddziale zatruć; zamierzała udać się do osoby odpowiedzialnej za zaopatrzenie alchemików w ingrediencje i zamówić składniki, które były na ukończeniu i niedługo mogło ich zabraknąć. Jej myśli obecnie krążyły więc wokół listy kończących się ingrediencji, którą niosła w kieszeni alchemicznego fartuszka, ale czyjś głos wyrwał ją z zadumy i sprowadził z powrotem na ziemię.
Po słowach zaczepiającej ją czarownicy w szacie zdradzającej wysokie pochodzenie spojrzała w dół, na stojącego obok niej blondwłosego brzdąca i zdała sobie sprawę, że go poznaje. Był to ten sam chłopiec, który wpadł na nią na dziecięcej miotełce, gdy po uwarzeniu eliksiru uspokajającego dla Anthony’ego zboczyła przypadkiem w okolice biblioteki Macmillanów. Chłopiec wydawał się jednak dużo bardziej apatyczny niż wtedy, a Charlie mimowolnie się zmartwiła, choć nie przypuszczała jeszcze, że tamto listopadowe spotkanie i krótka rozmowa o eliksirach z młodym Macmillanem przyniosą takie skutki. Dzieci miewały różne pomysły, ale zakładała że chłopiec był pod dobrą opieką i jego ewentualne próby używania mikstur będą przebiegać pod ścisłą kontrolą dorosłych – i to nie teraz, a za jakiś czas.
- Heath? – zdziwiła się, po czym spojrzała na jego opiekunkę, a potem znowu na chłopca, z którego ust wydostały się bańki, i Charlie już wiedziała, co to takiego. Jako córka alchemiczki w dziecięcych latach też miała okazję złapać tę dolegliwość i później bardzo szybko nauczyła się, by nie pić żadnego eliksiru bez wiedzy i zgody mamy. Organizmy dzieci w taki właśnie sposób broniły się przed poważniejszym w skutkach zatruciem. – Oczywiście, pomogę. Wiem, co mu dolega, wygląda to na objawy bańkotrucia, ale najpierw muszę się dowiedzieć, co dokładnie się stało. Co zażył? Jakie to były eliksiry? Ma pani ze sobą jakieś fiolki po nich? – zapytała; nie myślała jeszcze, że to ona sama ponosi winę za to zajście, że Heath sięgnął po eliksiry bo zapamiętał, jak mu mówiła, że niektóre mają ciekawe działanie.
Zaczepiła też przechodzącą akurat obok stażystkę, prosząc ją, by wezwała jakiegoś uzdrowiciela, aby potwierdził domysły Charlie. Poza tym leczenie chłopca musiało przebiegać pod okiem doświadczonego medyka, choć to Charlie będzie mogła uwarzyć dla niego antidotum. Uzdrowicielka, która po chwili przybyła, zaprosiła ich wszystkich na izbę przyjęć, by tam ustalić, co się wydarzyło.
Przyszła do pracy rano, szykując się na dzień jak co dzień. Był to kolejny mroźny styczniowy dzień, choć minął już miesiąc od końca anomalii i Munga nie zatłaczały już ich rozmaite ofiary. W poczekalni i na izbach przyjęć znów można było zobaczyć głównie zwykłe przypadki, czyli ofiary różnych złamań, skręceń, zatruć, zaklęć czy nieumiejętnego obchodzenia się ze zwierzętami lub roślinami. Przypominało to czasy sprzed nadejścia anomalii i z pewnością było dla uzdrowicieli łatwiejsze do leczenia niż skutki anomalnej magii, chociaż nie dało się zapomnieć o atmosferze pewnej grozy i niepokoju, która unosiła się w powietrzu, choć wszyscy starali się wykonywać swoje codzienne obowiązki i nie myśleć o tym, że za murami Munga było coraz bardziej niebezpiecznie.
W porze, kiedy Heath z ciotką zjawili się w szpitalu, akurat szła korytarzem na czwartym piętrze, bo dziś pracowała na oddziale zatruć; zamierzała udać się do osoby odpowiedzialnej za zaopatrzenie alchemików w ingrediencje i zamówić składniki, które były na ukończeniu i niedługo mogło ich zabraknąć. Jej myśli obecnie krążyły więc wokół listy kończących się ingrediencji, którą niosła w kieszeni alchemicznego fartuszka, ale czyjś głos wyrwał ją z zadumy i sprowadził z powrotem na ziemię.
Po słowach zaczepiającej ją czarownicy w szacie zdradzającej wysokie pochodzenie spojrzała w dół, na stojącego obok niej blondwłosego brzdąca i zdała sobie sprawę, że go poznaje. Był to ten sam chłopiec, który wpadł na nią na dziecięcej miotełce, gdy po uwarzeniu eliksiru uspokajającego dla Anthony’ego zboczyła przypadkiem w okolice biblioteki Macmillanów. Chłopiec wydawał się jednak dużo bardziej apatyczny niż wtedy, a Charlie mimowolnie się zmartwiła, choć nie przypuszczała jeszcze, że tamto listopadowe spotkanie i krótka rozmowa o eliksirach z młodym Macmillanem przyniosą takie skutki. Dzieci miewały różne pomysły, ale zakładała że chłopiec był pod dobrą opieką i jego ewentualne próby używania mikstur będą przebiegać pod ścisłą kontrolą dorosłych – i to nie teraz, a za jakiś czas.
- Heath? – zdziwiła się, po czym spojrzała na jego opiekunkę, a potem znowu na chłopca, z którego ust wydostały się bańki, i Charlie już wiedziała, co to takiego. Jako córka alchemiczki w dziecięcych latach też miała okazję złapać tę dolegliwość i później bardzo szybko nauczyła się, by nie pić żadnego eliksiru bez wiedzy i zgody mamy. Organizmy dzieci w taki właśnie sposób broniły się przed poważniejszym w skutkach zatruciem. – Oczywiście, pomogę. Wiem, co mu dolega, wygląda to na objawy bańkotrucia, ale najpierw muszę się dowiedzieć, co dokładnie się stało. Co zażył? Jakie to były eliksiry? Ma pani ze sobą jakieś fiolki po nich? – zapytała; nie myślała jeszcze, że to ona sama ponosi winę za to zajście, że Heath sięgnął po eliksiry bo zapamiętał, jak mu mówiła, że niektóre mają ciekawe działanie.
Zaczepiła też przechodzącą akurat obok stażystkę, prosząc ją, by wezwała jakiegoś uzdrowiciela, aby potwierdził domysły Charlie. Poza tym leczenie chłopca musiało przebiegać pod okiem doświadczonego medyka, choć to Charlie będzie mogła uwarzyć dla niego antidotum. Uzdrowicielka, która po chwili przybyła, zaprosiła ich wszystkich na izbę przyjęć, by tam ustalić, co się wydarzyło.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Och, Heath jako mały lord był pod bardzo dobrą opieką, ale tak jak inne dzieci, nawet on był w stanie na moment zniknąć swoim opiekunom z oczu. A na wypicie różnych eliksirów nie potrzebował zbyt wiele czasu. Wystarczyło, żeby akurat pomieszczenie z miksturami nie było zamknięte. Teoretycznie pewnie mógłby poprosić, któregoś dorosłego, żeby mu dał spróbować jakiegoś „fajnego” eliksiru, ale co by to była za frajda, gdyby wszyscy wiedzieli, że akurat jest niewidzialny? Nuda. No i oczywiście nie można było od razu naiwnie zakładać, że ktoś się tak po prostu zgodzi. Na pewno usłyszałby w odpowiedzi, że jest za mały.
Także Heath postanowił wziąć sprawy w swoje małe łapki i spróbować samemu kilku eliksirów. Nie pomyślał o konsekwencjach jakie mogą go spotkać, bo po pierwsze miał dopiero pięć lat i jeszcze nie potrafił ocenić skutków swoich działań, a po drugie mały Macmillan ewidentnie należał do tych osób, które najpierw robią, a potem myślą.
-Cześć…- Heath mruknął trochę niemrawo w stronę Charlene i w sumie więcej już nic nie mówił, bo przeszkodziły mu bańki. Poza tym nie był zbytnio w nastroju do rozmawiania. Najchętniej to poszedłby spać, gdyby tylko nie ta czkawka.
Ciotka, z którą był spojrzała tylko nieco zdziwiona na malucha, kiedy stało się jasne, że ewidentnie znał pracownicę Munga, ale nic nie odpowiedziała. Wiedziała, że syn Aidena był bardzo towarzyskim chłopcem i zdążyła już się przyzwyczaić do tego, że znał wielu różnych czarodziejów. Nawet jeśli to tylko były przelotne znajomości.
- Spisałam, te które prawdopodobnie wypił. Niestety nie jestem w stanie powiedzieć, który w jakiej ilości, ale tego-- tu wskazała palcem na liście, którą podała Charlene, jedną z pozycji -ubyło najwięcej, pewnie dlatego że miał ciekawy kolor- westchnęła cicho.
Gdy przenieśli się już na izbę przyjęć ciotka Serafina posadziła Heatha na wolnym krzesełku i starała się odpowiedzieć lub zmusić Heatha do odpowiedzi na pytania uzdrowicielki. Nie szło jej najlepiej, bo sama nie była przy tym jak chłopiec dobierał się do mikstur, mogła jedynie wnioskować co się stało po tym, których płynów znacznie ubyło, a sam Heath… nie był zbyt skłonny do współpracy. Ewidentnie wszedł w tryb „nie bo nie” siedział z naburmuszoną miną puszczając od czasu do czasu bańki z buzi i na wszystkie pytania odpowiadał, że „nie wie” albo „nie pamięta”. Niech mu dadzą już spokój i pozwolą wrócić do domu.
Także Heath postanowił wziąć sprawy w swoje małe łapki i spróbować samemu kilku eliksirów. Nie pomyślał o konsekwencjach jakie mogą go spotkać, bo po pierwsze miał dopiero pięć lat i jeszcze nie potrafił ocenić skutków swoich działań, a po drugie mały Macmillan ewidentnie należał do tych osób, które najpierw robią, a potem myślą.
-Cześć…- Heath mruknął trochę niemrawo w stronę Charlene i w sumie więcej już nic nie mówił, bo przeszkodziły mu bańki. Poza tym nie był zbytnio w nastroju do rozmawiania. Najchętniej to poszedłby spać, gdyby tylko nie ta czkawka.
Ciotka, z którą był spojrzała tylko nieco zdziwiona na malucha, kiedy stało się jasne, że ewidentnie znał pracownicę Munga, ale nic nie odpowiedziała. Wiedziała, że syn Aidena był bardzo towarzyskim chłopcem i zdążyła już się przyzwyczaić do tego, że znał wielu różnych czarodziejów. Nawet jeśli to tylko były przelotne znajomości.
- Spisałam, te które prawdopodobnie wypił. Niestety nie jestem w stanie powiedzieć, który w jakiej ilości, ale tego-- tu wskazała palcem na liście, którą podała Charlene, jedną z pozycji -ubyło najwięcej, pewnie dlatego że miał ciekawy kolor- westchnęła cicho.
Gdy przenieśli się już na izbę przyjęć ciotka Serafina posadziła Heatha na wolnym krzesełku i starała się odpowiedzieć lub zmusić Heatha do odpowiedzi na pytania uzdrowicielki. Nie szło jej najlepiej, bo sama nie była przy tym jak chłopiec dobierał się do mikstur, mogła jedynie wnioskować co się stało po tym, których płynów znacznie ubyło, a sam Heath… nie był zbyt skłonny do współpracy. Ewidentnie wszedł w tryb „nie bo nie” siedział z naburmuszoną miną puszczając od czasu do czasu bańki z buzi i na wszystkie pytania odpowiadał, że „nie wie” albo „nie pamięta”. Niech mu dadzą już spokój i pozwolą wrócić do domu.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Izba przyjęć
Szybka odpowiedź