Biblioteka
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Biblioteka
Urządzona głównie przez panią Carter biblioteka jest zbiorem przeróżnych dzieł. Można znaleźć mugolskie powieści kryminalne, bajki jak i naukowe opracowania ze świata magii. Przeważające stonowane odcienie zieleni idealnie nastrajają przebywającego do sięgnięcia po jedną z książek, a miękka kanapa staje się wymarzonym miejscem wypoczynku. Pamiątki z podróży państwa Carter rozlokowane są po większości mebli. Stojący pod regałem globus jest pęknięty w jednym miejscu - pamiątka po dziecinnych zabawach Sophii i Raidena. Po lewej znajdują się trzy krzesła, które otaczają mały stolik do herbaty.
Samotność jest wyjątkowo paskudną zmorą. Nie ma w niej przekory, są za to ogromne pokłady cierpliwości i wielka, nieprzebrana siła. Umiała dopaść każdego, choćby uparcie zamykał oczy i wsłuchiwał w szum myśli, przesypiał całe dnie szukając towarzystwa ukochanych w snach. Albo, jak to podejrzewał w przypadku Sophii, zapracowywał się na śmierć.
Kiedy dostał od niej list z wiadomością, że Raiden wyjechał do Ameryki, bezzwłocznie odpisał z obietnicą, że „wpadnie jutro”. Prawdę powiedziawszy, napisał wpadniemy, ale wyszło tak, że stał na progu jej domu sam; nie stawił się też o umówionej godzinie lecz później, już dobrze pod wieczór. Chociaż śnieg zalegał na ulicach i gałęziach drzew, zupełnie letnim sposobem było jeszcze jasno, słońce dopiero chyliło się ku zachodowi. Mała rzecz, ledwie zauważalna, a jednak utwierdzała w krzepiącej świadomości, że planeta w ogólnym rozrachunku nie uległa szaleństwom anomalii trzymających w łapie chyba całą Anglię. Dotarłszy pod dom Sophii, Aldrich trochę pluł sobie w brodę, ale ktoś bardzo mądry (choć może nieco z głową w chmurach) powiedział mu kiedyś, że na spotkanie z przyjaciółmi nie można się spóźnić.
Kiedy wszedł do środka, przywitała go cisza. Mając ostatnio dużo pracy, bywał w domu głównie wieczorami i na kilka godzin zaledwie przed porą, w jaką sen brał całą kamienicę we władanie. Mimo to zgromadził dość obserwacji, by z pewnością stwierdzić – w ich domu nie ma czegoś takiego jak cisza. Obecność pięcioletniego dziecka w mieszkaniu była gwarancją ciągłych, mniej lub bardziej intensywnych hałasów. W zanadrzu mieli jeszcze kilka zdezelowanych sprzętów w kuchni gotowych w każdej chwili zacząć buczeć lub popiskiwać nieregularnie, a gdyby i tych dźwięków zabrakło, mogli jeszcze liczyć na dopływające zza ściany w salonie przytłumione odgłosy życia sąsiadów. W pracy także towarzyszył mu gwar, Aldrich zrozumiał więc dopiero teraz, jak przerażająca może być cisza.
- Sophia? To ja, Al. – zawołał donośnie, a głos niemal poniósł się echem po pustym domu. Wydawał się jeszcze większy, pogrążony w półmroku rozpędzanym przez nieliczne tylko źródła światła. Usłyszał jej odpowiedź z jednego z pomieszczeń niedaleko i ponawiając co chwilę wołanie – na podobieństwo dziecięcej zabawy w Marco Polo – odnalazł ją w bibliotece. Była chyba jedynym miejscem, którego dotąd nie odwiedził w jej domu, będąc przedtem gościem już kilka razy. Wciąż widywali się możliwie często, ale coraz więcej spotkań umawiali na mieście, w biegu, rzadko kiedy dokańczając zaczętą raz rozmowę.
Biblioteka od wejścia zachęcała, by sięgnąć po jedną z książek i – choćby już stojąc w progu – odbyć podróż w krainę fikcji. Tutaj cisza, która straszyła w innych miejscach, pasowała idealnie, dawała wyobraźni miejsce do popisu. Wśród książek nachodziła człowieka skłonność do marzenia, nawet podróże palcem po globusie były obietnicą niezapomnianych wrażeń, lecz Al, zobaczywszy ją tylko skuloną na kanapie, zupełnie stracił ochotę do lektury, chcąc zamiast tego porozmawiać z przyjaciółką.
Zmalała jakby, wsiąkała w obicie kanapy, a gdy podniosła wzrok Al nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie jest całkiem obecna, wkradła się już w nią ta cisza i nie mogłaby się zdobyć na niepowstrzymany uśmiech, który tak dobrze znał lub budzący w nim ostateczny respekt ton, któremu nieznany był sprzeciw.
- Już jestem, przepraszam. – uśmiechnął się niepewnie, przygryzając wargi. – Jak się masz?
Kiedy dostał od niej list z wiadomością, że Raiden wyjechał do Ameryki, bezzwłocznie odpisał z obietnicą, że „wpadnie jutro”. Prawdę powiedziawszy, napisał wpadniemy, ale wyszło tak, że stał na progu jej domu sam; nie stawił się też o umówionej godzinie lecz później, już dobrze pod wieczór. Chociaż śnieg zalegał na ulicach i gałęziach drzew, zupełnie letnim sposobem było jeszcze jasno, słońce dopiero chyliło się ku zachodowi. Mała rzecz, ledwie zauważalna, a jednak utwierdzała w krzepiącej świadomości, że planeta w ogólnym rozrachunku nie uległa szaleństwom anomalii trzymających w łapie chyba całą Anglię. Dotarłszy pod dom Sophii, Aldrich trochę pluł sobie w brodę, ale ktoś bardzo mądry (choć może nieco z głową w chmurach) powiedział mu kiedyś, że na spotkanie z przyjaciółmi nie można się spóźnić.
Kiedy wszedł do środka, przywitała go cisza. Mając ostatnio dużo pracy, bywał w domu głównie wieczorami i na kilka godzin zaledwie przed porą, w jaką sen brał całą kamienicę we władanie. Mimo to zgromadził dość obserwacji, by z pewnością stwierdzić – w ich domu nie ma czegoś takiego jak cisza. Obecność pięcioletniego dziecka w mieszkaniu była gwarancją ciągłych, mniej lub bardziej intensywnych hałasów. W zanadrzu mieli jeszcze kilka zdezelowanych sprzętów w kuchni gotowych w każdej chwili zacząć buczeć lub popiskiwać nieregularnie, a gdyby i tych dźwięków zabrakło, mogli jeszcze liczyć na dopływające zza ściany w salonie przytłumione odgłosy życia sąsiadów. W pracy także towarzyszył mu gwar, Aldrich zrozumiał więc dopiero teraz, jak przerażająca może być cisza.
- Sophia? To ja, Al. – zawołał donośnie, a głos niemal poniósł się echem po pustym domu. Wydawał się jeszcze większy, pogrążony w półmroku rozpędzanym przez nieliczne tylko źródła światła. Usłyszał jej odpowiedź z jednego z pomieszczeń niedaleko i ponawiając co chwilę wołanie – na podobieństwo dziecięcej zabawy w Marco Polo – odnalazł ją w bibliotece. Była chyba jedynym miejscem, którego dotąd nie odwiedził w jej domu, będąc przedtem gościem już kilka razy. Wciąż widywali się możliwie często, ale coraz więcej spotkań umawiali na mieście, w biegu, rzadko kiedy dokańczając zaczętą raz rozmowę.
Biblioteka od wejścia zachęcała, by sięgnąć po jedną z książek i – choćby już stojąc w progu – odbyć podróż w krainę fikcji. Tutaj cisza, która straszyła w innych miejscach, pasowała idealnie, dawała wyobraźni miejsce do popisu. Wśród książek nachodziła człowieka skłonność do marzenia, nawet podróże palcem po globusie były obietnicą niezapomnianych wrażeń, lecz Al, zobaczywszy ją tylko skuloną na kanapie, zupełnie stracił ochotę do lektury, chcąc zamiast tego porozmawiać z przyjaciółką.
Zmalała jakby, wsiąkała w obicie kanapy, a gdy podniosła wzrok Al nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie jest całkiem obecna, wkradła się już w nią ta cisza i nie mogłaby się zdobyć na niepowstrzymany uśmiech, który tak dobrze znał lub budzący w nim ostateczny respekt ton, któremu nieznany był sprzeciw.
- Już jestem, przepraszam. – uśmiechnął się niepewnie, przygryzając wargi. – Jak się masz?
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powinna już przywyknąć. Po śmierci rodziców spędziła długi miesiąc zupełnie sama, ale później, gdy wrócił Raiden, mogli wspólnie zacząć odbudowywać swoje relacje i na nowo tworzyć sobie tę namiastkę rodziny. Raźniej wracało jej się z pracy do domu gdy wiedziała, że nie powita jej cisza, a nawet jeśli, to w domu będzie wyczuwalna obecność innego mieszkańca. Teraz została tego pozbawiona, ale nie mogła dziwić się bratu po tym co przeszedł, po tym, jak prawie zginął. Nie mogła winić go za to, że sytuacja najwyraźniej go przerosła i wolał wrócić do swojej bezpiecznej amerykańskiej rzeczywistości w której spędził niemal całe dorosłe życie. Kto wie, może też by tam wróciła, gdyby nie to, że miała ważne rzeczy do zrobienia tutaj – swoją pracę aurora i Zakon Feniksa. Żegnając brata, czuła, że być może widzą się po raz ostatni, bo biorąc pod uwagę jej pracę i to drugie, podwójne życie, wiedziała że może się znaleźć w niebezpieczeństwie.
Pisała do Aldricha w takim podrygu sfrustrowania samotnością. Chciała z nim porozmawiać, tak po prostu, jak z przyjacielem, z którym w maju widywała się stanowczo zbyt rzadko i kontakt zwykle ograniczał się do szybkich, zdawkowych listów. Oboje mieli dużo pracy, której byli oddani. Ona walczyła z czarną magią, on z magicznymi urazami, także tymi powodowanymi przez wszechobecne anomalie. Nic dziwnego że życie prywatne i towarzyskie zeszło na nieco dalszy plan.
Nie była pewna, kiedy się pojawi; przecież wiedziała, że miał na głowie pracę a także wychowywanie siostrzenicy. Opieka nad pięciolatką także była bardzo czasochłonna, choć przynajmniej nie musiał bać się ciszy i samotności.
Wpatrywała się w rozedrgane plamy czerwonawego światła zwiastującego zachód słońca; padając na dywan, skojarzyły się z plamami krwi, więc szybko przeniosła wzrok na wirujące w powietrzu drobinki kurzu. I wtedy usłyszała jego głos. A więc przyszedł. Znalazł czas i był tu, choć była przekonana, że minie kilka kolejnych dni, zanim znajdzie moment na wizytę. Coś nie potrafili zgrać się czasowo.
Drgnęła i odpowiedziała na wołanie. Dom Carterów nie należał do najmniejszych, ale nie był też na tyle duży, by Aldrich miał problem z jej znalezieniem. Gdy jednak w drzwiach mignęła jego charakterystyczna czupryna, czym prędzej wyprostowała ramiona i opuściła nogi na podłogę, przywołując na twarz jej zwykły wyraz, jaki pokazywała światu. Nawet przy przyjacielu musiała być twarda i dzielna, i pokazywać że znosi swoje nagłe osamotnienie z podniesioną głową. Była aurorem, nie mogła się rozklejać z takiego powodu, kiedy wokół ludzi dotykały poważniejsze tragedie.
Wstała szybko i płynnie niczym kotka, a oczy barwy płynnego złota uważnie przesunęły się po sylwetce Aldricha.
- Dobrze. Wszystko dobrze – powiedziała, przywołując na twarz uśmiech, choć pod jej oczami rysowały się cienie, włosy były potargane, a za duży, wyciągnięty sweter który włożyła po powrocie z pracy sięgał jej prawie do kolan. Nie chciała żeby się niepotrzebnie martwił, nawet po liście który mu wysłała, a którego treści dość szybko zaczęła żałować. – Cieszę się, że jesteś. – Bo się cieszyła. Dobrze było go widzieć. – Żałuję tylko... że ostatnimi czasy tak rzadko mieliśmy okazję ze sobą rozmawiać, ale... liczę, że tego wieczora nadrobimy towarzyskie zaległości – dodała, a kącik jej ust lekko drgnął. Jeszcze nie wiedziała, że jej tajemnica, którą kryła przed światem od pewnego czasu stała się ich wspólną. Cieszyła się po prostu z widoku jednej z osób, które znały ją najlepiej. – Może też napijesz się herbaty? – zerknęła na swój kubek, w którym herbata stała się już nieco letnia, ale nie przejęła się tym. – Odkąd Raiden wyjechał, herbata jest jedną z nielicznych rzeczy których tu nie brakuje. – Sophia nie miała głowy do robienia zakupów, więc nie dbała zbytnio o to, czym się żywi. – Jak w pracy? Anomalie pewnie wciąż dają się wam w kość równie mocno jak nam? – Postanowiła zacząć od bezpieczniejszego tematu, jak jej się wydawało, czyli od pracy, która dla nich obojga była niezwykle ważną częścią życia. I łatwiej było mówić nawet o niej czy anomaliach niż o własnym zagubieniu i samotności, których się wstydziła, bo uważała je za słabość.
Pisała do Aldricha w takim podrygu sfrustrowania samotnością. Chciała z nim porozmawiać, tak po prostu, jak z przyjacielem, z którym w maju widywała się stanowczo zbyt rzadko i kontakt zwykle ograniczał się do szybkich, zdawkowych listów. Oboje mieli dużo pracy, której byli oddani. Ona walczyła z czarną magią, on z magicznymi urazami, także tymi powodowanymi przez wszechobecne anomalie. Nic dziwnego że życie prywatne i towarzyskie zeszło na nieco dalszy plan.
Nie była pewna, kiedy się pojawi; przecież wiedziała, że miał na głowie pracę a także wychowywanie siostrzenicy. Opieka nad pięciolatką także była bardzo czasochłonna, choć przynajmniej nie musiał bać się ciszy i samotności.
Wpatrywała się w rozedrgane plamy czerwonawego światła zwiastującego zachód słońca; padając na dywan, skojarzyły się z plamami krwi, więc szybko przeniosła wzrok na wirujące w powietrzu drobinki kurzu. I wtedy usłyszała jego głos. A więc przyszedł. Znalazł czas i był tu, choć była przekonana, że minie kilka kolejnych dni, zanim znajdzie moment na wizytę. Coś nie potrafili zgrać się czasowo.
Drgnęła i odpowiedziała na wołanie. Dom Carterów nie należał do najmniejszych, ale nie był też na tyle duży, by Aldrich miał problem z jej znalezieniem. Gdy jednak w drzwiach mignęła jego charakterystyczna czupryna, czym prędzej wyprostowała ramiona i opuściła nogi na podłogę, przywołując na twarz jej zwykły wyraz, jaki pokazywała światu. Nawet przy przyjacielu musiała być twarda i dzielna, i pokazywać że znosi swoje nagłe osamotnienie z podniesioną głową. Była aurorem, nie mogła się rozklejać z takiego powodu, kiedy wokół ludzi dotykały poważniejsze tragedie.
Wstała szybko i płynnie niczym kotka, a oczy barwy płynnego złota uważnie przesunęły się po sylwetce Aldricha.
- Dobrze. Wszystko dobrze – powiedziała, przywołując na twarz uśmiech, choć pod jej oczami rysowały się cienie, włosy były potargane, a za duży, wyciągnięty sweter który włożyła po powrocie z pracy sięgał jej prawie do kolan. Nie chciała żeby się niepotrzebnie martwił, nawet po liście który mu wysłała, a którego treści dość szybko zaczęła żałować. – Cieszę się, że jesteś. – Bo się cieszyła. Dobrze było go widzieć. – Żałuję tylko... że ostatnimi czasy tak rzadko mieliśmy okazję ze sobą rozmawiać, ale... liczę, że tego wieczora nadrobimy towarzyskie zaległości – dodała, a kącik jej ust lekko drgnął. Jeszcze nie wiedziała, że jej tajemnica, którą kryła przed światem od pewnego czasu stała się ich wspólną. Cieszyła się po prostu z widoku jednej z osób, które znały ją najlepiej. – Może też napijesz się herbaty? – zerknęła na swój kubek, w którym herbata stała się już nieco letnia, ale nie przejęła się tym. – Odkąd Raiden wyjechał, herbata jest jedną z nielicznych rzeczy których tu nie brakuje. – Sophia nie miała głowy do robienia zakupów, więc nie dbała zbytnio o to, czym się żywi. – Jak w pracy? Anomalie pewnie wciąż dają się wam w kość równie mocno jak nam? – Postanowiła zacząć od bezpieczniejszego tematu, jak jej się wydawało, czyli od pracy, która dla nich obojga była niezwykle ważną częścią życia. I łatwiej było mówić nawet o niej czy anomaliach niż o własnym zagubieniu i samotności, których się wstydziła, bo uważała je za słabość.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
- Herbaty? Może później. – pokręcił głową przecząco. Zdecydował się, by usiąść w jednym z krzeseł akurat w momencie, kiedy ona wstała, także więc poderwał się na nogi i zbliżył do niej w dwóch krokach.
- Aha, właśnie widzę, że wszystko dobrze. – zawsze było wszystko dobrze, oboje wzbraniali się przed obarczaniem tego drugiego swoimi zmartwieniami, koronowali się wzajemnie na władców krainy „wszystko w porządku”. Aldrich położył ręce na ramionach Sophii i spojrzał jej w twarz z bliska, by żaden szczegół zdradzający, co dokładnie jest, mimo jej zapewnień, nie tak nie mógł mu umknąć. Dostrzegł wszystkie oznaki zmęczenia, a plamy szarości pod jej oczami bezlitośnie potwierdzały podejrzenia, że płakała. Ale jak mogłaby nie płakać? Została w rodzinnym domu zupełnie sama, od żadnego z krewnych nie mogła już oczekiwać wsparcia w stopniu, w jakim było potrzebne. Na głowie zaś miała coraz więcej, im dalej brnęła w dorosłe życie, tym bardziej nie powinna zostać sama. Czasy były ciężkie, ludzie robili się podatni na słabości, którym łatwo można zapobiec w innych okolicznościach. – Nie wygłupiaj się, Sophia. Widzę przecież, co się z tobą dzieje. Możesz mi wszystko powiedzieć.
Nim się spostrzegł, znów wszedł w rolę starszego brata, choć mogłoby się zdawać, że przez lata minione od śmierci Millie już zapomniał swoje kwestie. Z początku odpowiedzialność za Sophię, do której zaczął w końcu się poczuwać miała wiele znamion braterskiego uczucia właśnie. I chociaż z czasem dynamika ich relacji zmieniła się niejednokrotnie, wciąż zapewniał ją, że może być z nim szczera i zniesie wszystko, co tylko mogłaby mu powiedzieć. Był już przy niej, gdy odeszli jej rodzice, kiedy wspominała zmarłego ukochanego, znał ją od trochę innej strony niż ludzie, przed którymi mogłaby się wstydzić. Była to zresztą obietnica działająca w obie strony, Aldrich często powierzał Sophii sprawy, których nie opowiadałby w pracy nigdy i nikomu. Sophia należała wraz z kilkoma najbliższymi przyjaciółmi Ala do ścisłego grona powierników jego tajemnic. Nie lubił mieć przed nią sekretów, nigdy nie był nawet dobry w ich ukrywaniu, naiwnie żywił jednak nadzieję, że ten jeden będzie mógł zatrzymać. Łudził się krótko, chyba nie minął nawet tydzień, nim ktoś zasugerował mu: o tym lepiej porozmawiaj z Sophią Carter.
Do Zakonu należał bardzo krótko, dopiero dwa tygodnie, poznawał jeszcze mechanizmy i hierarchię w organizacji, a jego zapał i ciekawość – zamiast opadać, gdy zwiększała się świadomość niebezpieczeństwa – jeszcze wzrastały. Odkrył w międzyczasie, że poza Floreanem, który umożliwił mu dołączenie, w ruchu oporu działa jeszcze kilkoro z jego znajomych, w zasadzie całkiem spora grupka. Nie zamierzał bez potrzeby poruszać tego tematu, gdyby nie ta braterska (czy na pewno wciąż taka była, czy tylko w pierwszej chwili tak mu się zdawało?) odpowiedzialność szarpała uparcie za struny sumienia, rozstrajając układ myśli.
Do grobu mnie doprowadzi, przemknęło mu przez głowę, kiedy tak się jej przypatrywał. W głowie powstawały już setki nierealnych planów, w myślach zaczął na wyczucie dopisywać do własnej listy zakupów wszystko, czego Sophii mogło zabraknąć. Zawsze się o nią martwił, nawet listy, które zupełnie nie powinny go niepokoić i które czytał zwykle w przerwie podczas pracy czasem nie pozwalały mu się skupić. Zamiast słów kierowanych do pacjenta, głowił się nad tymi, które zamieści w odpowiedzi.
- Mniejsza teraz z moją pracą. – uśmiechnął się słabo. Nadal próbowała zmienić temat, skupić na nim uwagę, chociaż Aldrich nie chciał ani słowem wspominać o tym, co dzisiaj spotkało go w szpitalu. Przez cholerne anomalie nie wychodziły mu najprostsze zaklęcia, akurat gdy na oddział trafiło kilkoro pacjentów po pocałunku kuguchara i musiał uporać się z ich pomiaukiwaniem, o wielkiej ochocie do wspinania się na stojące w gabinecie szafy nie wspominając. Był to jednak, w porównaniu do tego, co mogło się wydarzyć i co pamiętał z bardzo niedalekiej przeszłości, jedynie irytujący szczegół, nie należało się na nim skupiać.
- Wiem, że nie tylko praca przysparza ci teraz zmartwień i zmęczenia.
Im szybciej oboje wszystkiego się dowiedzą, tym dla nich lepiej.
- Aha, właśnie widzę, że wszystko dobrze. – zawsze było wszystko dobrze, oboje wzbraniali się przed obarczaniem tego drugiego swoimi zmartwieniami, koronowali się wzajemnie na władców krainy „wszystko w porządku”. Aldrich położył ręce na ramionach Sophii i spojrzał jej w twarz z bliska, by żaden szczegół zdradzający, co dokładnie jest, mimo jej zapewnień, nie tak nie mógł mu umknąć. Dostrzegł wszystkie oznaki zmęczenia, a plamy szarości pod jej oczami bezlitośnie potwierdzały podejrzenia, że płakała. Ale jak mogłaby nie płakać? Została w rodzinnym domu zupełnie sama, od żadnego z krewnych nie mogła już oczekiwać wsparcia w stopniu, w jakim było potrzebne. Na głowie zaś miała coraz więcej, im dalej brnęła w dorosłe życie, tym bardziej nie powinna zostać sama. Czasy były ciężkie, ludzie robili się podatni na słabości, którym łatwo można zapobiec w innych okolicznościach. – Nie wygłupiaj się, Sophia. Widzę przecież, co się z tobą dzieje. Możesz mi wszystko powiedzieć.
Nim się spostrzegł, znów wszedł w rolę starszego brata, choć mogłoby się zdawać, że przez lata minione od śmierci Millie już zapomniał swoje kwestie. Z początku odpowiedzialność za Sophię, do której zaczął w końcu się poczuwać miała wiele znamion braterskiego uczucia właśnie. I chociaż z czasem dynamika ich relacji zmieniła się niejednokrotnie, wciąż zapewniał ją, że może być z nim szczera i zniesie wszystko, co tylko mogłaby mu powiedzieć. Był już przy niej, gdy odeszli jej rodzice, kiedy wspominała zmarłego ukochanego, znał ją od trochę innej strony niż ludzie, przed którymi mogłaby się wstydzić. Była to zresztą obietnica działająca w obie strony, Aldrich często powierzał Sophii sprawy, których nie opowiadałby w pracy nigdy i nikomu. Sophia należała wraz z kilkoma najbliższymi przyjaciółmi Ala do ścisłego grona powierników jego tajemnic. Nie lubił mieć przed nią sekretów, nigdy nie był nawet dobry w ich ukrywaniu, naiwnie żywił jednak nadzieję, że ten jeden będzie mógł zatrzymać. Łudził się krótko, chyba nie minął nawet tydzień, nim ktoś zasugerował mu: o tym lepiej porozmawiaj z Sophią Carter.
Do Zakonu należał bardzo krótko, dopiero dwa tygodnie, poznawał jeszcze mechanizmy i hierarchię w organizacji, a jego zapał i ciekawość – zamiast opadać, gdy zwiększała się świadomość niebezpieczeństwa – jeszcze wzrastały. Odkrył w międzyczasie, że poza Floreanem, który umożliwił mu dołączenie, w ruchu oporu działa jeszcze kilkoro z jego znajomych, w zasadzie całkiem spora grupka. Nie zamierzał bez potrzeby poruszać tego tematu, gdyby nie ta braterska (czy na pewno wciąż taka była, czy tylko w pierwszej chwili tak mu się zdawało?) odpowiedzialność szarpała uparcie za struny sumienia, rozstrajając układ myśli.
Do grobu mnie doprowadzi, przemknęło mu przez głowę, kiedy tak się jej przypatrywał. W głowie powstawały już setki nierealnych planów, w myślach zaczął na wyczucie dopisywać do własnej listy zakupów wszystko, czego Sophii mogło zabraknąć. Zawsze się o nią martwił, nawet listy, które zupełnie nie powinny go niepokoić i które czytał zwykle w przerwie podczas pracy czasem nie pozwalały mu się skupić. Zamiast słów kierowanych do pacjenta, głowił się nad tymi, które zamieści w odpowiedzi.
- Mniejsza teraz z moją pracą. – uśmiechnął się słabo. Nadal próbowała zmienić temat, skupić na nim uwagę, chociaż Aldrich nie chciał ani słowem wspominać o tym, co dzisiaj spotkało go w szpitalu. Przez cholerne anomalie nie wychodziły mu najprostsze zaklęcia, akurat gdy na oddział trafiło kilkoro pacjentów po pocałunku kuguchara i musiał uporać się z ich pomiaukiwaniem, o wielkiej ochocie do wspinania się na stojące w gabinecie szafy nie wspominając. Był to jednak, w porównaniu do tego, co mogło się wydarzyć i co pamiętał z bardzo niedalekiej przeszłości, jedynie irytujący szczegół, nie należało się na nim skupiać.
- Wiem, że nie tylko praca przysparza ci teraz zmartwień i zmęczenia.
Im szybciej oboje wszystkiego się dowiedzą, tym dla nich lepiej.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Życie Sophii od momentu utraty rodziców zaczęło wywracać się do góry nogami. Nic już nie było takie samo jak przedtem, a przecież wciąż była młodą osobą, która bardzo wcześnie została doświadczona stratą trzech z czterech najbliższych sobie osób na świecie: rodziców i Jamesa. Jakby było mało tych osobistych tragedii, które starała się po prostu przepracować i skupić się na byciu aurorem, w świecie też nie działo się dobrze, anomalie były tego najlepszym dowodem, a także wcześniejsze wydarzenia z marca i kwietnia. Nie było dobrze. Nawet jeśli starała się wmawiać sobie i innym, że jest, że doskonale sobie ze wszystkim radzi. Bo sobie radziła, wielu ludzi nie byłoby w stanie udźwignąć ciężaru, jaki spadł na jej ramiona przez ostatnie pół roku. Aldrich po prostu zastał ją w niefortunnym momencie, był świadkiem tej chwili odrętwienia i apatii, w jakie popadła po powrocie z pracy i zaszyciu się w bibliotece pełnej wspomnień po rodzicach, mając ulotne wrażenie, że tutaj będzie się czuć nieco mniej samotnie, otoczona pamiątkami z tej lepszej przeszłości.
Aldrich jednak znał ją na tyle dobrze, że potrafił wychwycić w jej twarzy i głosie szczegóły, na które większość ludzi nie zwracała uwagi. Może dlatego, że sam też lubił ukrywać problemy przed światem, a Sophia również potrafiła rozpoznać, kiedy coś go dręczyło.
Pozwoliła, by podszedł do niej i położył ręce na jej ramionach. Milczała przez dłuższą chwilę, podczas której mierzyli się wzrokiem. Ale był jedną z nielicznych osób, którym naprawdę ufała i wiedziała, że może mu powiedzieć o wszystkim. Prawie wszystkim; Zakon Feniksa musiał w końcu pozostać tajemnicą, przynajmniej dopóki nie otrzymałaby zgody na wprowadzenie go do organizacji. Jeszcze nie wiedziała, że on już wiedział.
- To tylko przejściowa chwila słabości. Tylko w domu mogę sobie na to pozwolić – powiedziała w końcu. Dom był jedynym miejscem, gdy mogła na chwilę zdjąć maskę i rozluźnić napięte mięśnie, w którym mogła pogrążać się w zadumie, na jaką w pracy nie mogła sobie pozwolić, musząc być zawsze zwarta, gotowa i czujna. – Roztkliwiający się, sentymentalny auror to zły auror. Dlatego to co czuję nie jest zbyt właściwe ani profesjonalne, ale cóż... to trudny czas dla wszystkich – dodała jeszcze. Kiedy rano wstanie i stawi się w Biurze po sentymentalności nie będzie ani śladu, pojawi się za to skupienie i konkretność. Prywatne problemy nadejdą falą dopiero w domowym zaciszu, tak jak dzisiaj i w ciągu wielu innych poprzednich dni. – Sporo się wydarzyło. A kiedy wracam z pracy do domu i dzień zaczyna chylić się ku końcowi, a pomieszczenia wypełnia gęsta cisza... wtedy to wszystko staje się jeszcze bardziej intensywne. – Podejrzewała, że mimo wszystko wiedział co czuła, sam stracił siostrę i został sam, choć pozostał mu ktoś, kim musiał się zaopiekować, więc musiał być silny i dobrze poradził sobie z wyzwaniem. A Sophii pozostał tylko brat, praca i Zakon. Teraz już tylko praca i Zakon.
- Chodź, usiądźmy – powiedziała po chwili, proponując mu, by usiedli na kanapie, którą wcześniej opuściła. Skoro już przyjaciel do niej przyszedł i zastał ją tak, mogli wykorzystać ten czas razem, nieliczny moment kiedy oboje mieli czas i nie tkwili po uszy w zawodowych obowiązkach. Zdziwiła się nieco gdy zbył jej pytanie; ale ostatecznie pewnie czasem miał dość swojej pracy, kiedy był w niej świadkiem tylu tragedii. Sophia też tak czasem czuła, ilekroć patrzyła na skutki czarnej magii lub anomalii.
Gdy jednak znów się odezwał, drgnęła nieznacznie i zerknęła na niego kątem oka, czując ukłucie niepokoju może tylko przez ułamek sekundy, bo przecież nie mógł o niczym wiedzieć. Ale owszem, nie tylko praca przysparzała jej zmartwień. Nie był to też tylko wyjazd brata. Nie była pewna, co w tym momencie Aldrich miał dokładniej na myśli, o Zakonie przecież nie mógł (jak myślała) wiedzieć, ale mimo to najwyraźniej się domyślił, że powodów jej zmartwień było więcej i że nie mówiła mu o wszystkim. Ale z drugiej strony, kto teraz się nie martwił? Chyba tylko zupełnie nieodpowiedzialni, oderwani od rzeczywistości ludzie.
- Może... to tęsknota za rodzicami i Raidenem. Martwię się o niego, wiesz? Ale mimo to wierzę, że tam będzie bezpieczniejszy niż tutaj po tym, co spotkało go ostatniego kwietnia – powiedziała, dochodząc do wniosku, że to najbezpieczniejsza odpowiedź, tym bardziej, że nie była kłamstwem. I pewnie właśnie o to mu chodziło, i może taka odpowiedź rozwieje jego wątpliwości. – A może to po prostu te wszystkie... zmiany – zerknęła w okno, za którym leżał śnieg. W czerwcu. – Jestem pewna, że wszyscy mamy teraz sporo powodów do zmartwień i zastanawiania się, co przyniesie przyszłość. Z pewnością nie jestem w tym odosobniona.
Aldrich jednak znał ją na tyle dobrze, że potrafił wychwycić w jej twarzy i głosie szczegóły, na które większość ludzi nie zwracała uwagi. Może dlatego, że sam też lubił ukrywać problemy przed światem, a Sophia również potrafiła rozpoznać, kiedy coś go dręczyło.
Pozwoliła, by podszedł do niej i położył ręce na jej ramionach. Milczała przez dłuższą chwilę, podczas której mierzyli się wzrokiem. Ale był jedną z nielicznych osób, którym naprawdę ufała i wiedziała, że może mu powiedzieć o wszystkim. Prawie wszystkim; Zakon Feniksa musiał w końcu pozostać tajemnicą, przynajmniej dopóki nie otrzymałaby zgody na wprowadzenie go do organizacji. Jeszcze nie wiedziała, że on już wiedział.
- To tylko przejściowa chwila słabości. Tylko w domu mogę sobie na to pozwolić – powiedziała w końcu. Dom był jedynym miejscem, gdy mogła na chwilę zdjąć maskę i rozluźnić napięte mięśnie, w którym mogła pogrążać się w zadumie, na jaką w pracy nie mogła sobie pozwolić, musząc być zawsze zwarta, gotowa i czujna. – Roztkliwiający się, sentymentalny auror to zły auror. Dlatego to co czuję nie jest zbyt właściwe ani profesjonalne, ale cóż... to trudny czas dla wszystkich – dodała jeszcze. Kiedy rano wstanie i stawi się w Biurze po sentymentalności nie będzie ani śladu, pojawi się za to skupienie i konkretność. Prywatne problemy nadejdą falą dopiero w domowym zaciszu, tak jak dzisiaj i w ciągu wielu innych poprzednich dni. – Sporo się wydarzyło. A kiedy wracam z pracy do domu i dzień zaczyna chylić się ku końcowi, a pomieszczenia wypełnia gęsta cisza... wtedy to wszystko staje się jeszcze bardziej intensywne. – Podejrzewała, że mimo wszystko wiedział co czuła, sam stracił siostrę i został sam, choć pozostał mu ktoś, kim musiał się zaopiekować, więc musiał być silny i dobrze poradził sobie z wyzwaniem. A Sophii pozostał tylko brat, praca i Zakon. Teraz już tylko praca i Zakon.
- Chodź, usiądźmy – powiedziała po chwili, proponując mu, by usiedli na kanapie, którą wcześniej opuściła. Skoro już przyjaciel do niej przyszedł i zastał ją tak, mogli wykorzystać ten czas razem, nieliczny moment kiedy oboje mieli czas i nie tkwili po uszy w zawodowych obowiązkach. Zdziwiła się nieco gdy zbył jej pytanie; ale ostatecznie pewnie czasem miał dość swojej pracy, kiedy był w niej świadkiem tylu tragedii. Sophia też tak czasem czuła, ilekroć patrzyła na skutki czarnej magii lub anomalii.
Gdy jednak znów się odezwał, drgnęła nieznacznie i zerknęła na niego kątem oka, czując ukłucie niepokoju może tylko przez ułamek sekundy, bo przecież nie mógł o niczym wiedzieć. Ale owszem, nie tylko praca przysparzała jej zmartwień. Nie był to też tylko wyjazd brata. Nie była pewna, co w tym momencie Aldrich miał dokładniej na myśli, o Zakonie przecież nie mógł (jak myślała) wiedzieć, ale mimo to najwyraźniej się domyślił, że powodów jej zmartwień było więcej i że nie mówiła mu o wszystkim. Ale z drugiej strony, kto teraz się nie martwił? Chyba tylko zupełnie nieodpowiedzialni, oderwani od rzeczywistości ludzie.
- Może... to tęsknota za rodzicami i Raidenem. Martwię się o niego, wiesz? Ale mimo to wierzę, że tam będzie bezpieczniejszy niż tutaj po tym, co spotkało go ostatniego kwietnia – powiedziała, dochodząc do wniosku, że to najbezpieczniejsza odpowiedź, tym bardziej, że nie była kłamstwem. I pewnie właśnie o to mu chodziło, i może taka odpowiedź rozwieje jego wątpliwości. – A może to po prostu te wszystkie... zmiany – zerknęła w okno, za którym leżał śnieg. W czerwcu. – Jestem pewna, że wszyscy mamy teraz sporo powodów do zmartwień i zastanawiania się, co przyniesie przyszłość. Z pewnością nie jestem w tym odosobniona.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Łatwo ulec wrażeniu, że nikogo się już nie potrzebuje kiedy się człowiek usamodzielni po raz pierwszy. Mówiąc to, nikt nigdy nie ma na myśli wyjazdu do Hogwartu po jedenastych urodzinach, znaczna większość czarodziejskiej młodzieży została w tym celu odseparowana od domu i chociaż tęsknota pierwszych lat nauki rzadko miała sobie równe, nie była to prawdziwa samotność. O to uczucie bardzo zresztą trudno, Aldrich, choć sam był już od lat, nie miał nigdy nauczyć się tęsknić za rodziną tak kategorycznie, jak odczuwała to Sophia. Jej rodzice oboje zmarli w tym samym czasie; jego ojciec zaś odszedł, kiedy Al miał zaledwie trzy lata i do dziś nie pozostały mu niemal wspomnienia o nim. Mógł posiłkować się tylko kilkoma książkami autorstwa ojca, jakie ostały się po przeprowadzce w jego londyńskim mieszkaniu; zachowane z czasów jego życia fotografie można było policzyć na palcach jednej ręki, nie został też żaden list. Nadal natomiast przechowywał korespondencję od matki – w końcu ona żyła nadal, nie była nawet bardzo stara, mimo to na synowskie listy odpisywała niezmiernie rzadko, zgadzając się na spotkanie z nim i swoją własną wnuczką zaledwie raz lub dwa do roku. Był to układ daleki od ideału, ba, Aldrich w przeszłości miał matce za złe, że wróciła do Szkocji, by tam zamieszkać w odosobnieniu i szukać ukojenia dla serca złamanego przez stratę bliskich, ale koniec końców – zawsze mógł mieć nadzieję, że jego list nie wróci bez odpowiedzi, a coraz częściej przekonywał się, że to jednak wystarczy.
Musieli oboje w pewnym momencie wyjść poza kurczące się ramy rodzinnego życia, zaufać komuś innemu, to, że w jej przypadku padło na niego, a w jego – na nią, równie dobrze mogło być dziełem przypadku. Aldrich nie chciał rościć sobie prawa do wyłączności w trosce o nią, ale przez lata znajomości nauczyli się już bardzo dobrze siebie nawzajem i nie wystarczyło po prostu czegoś nie powiedzieć żeby nie zwrócić na to uwagi rozmówcy.
- Nie odmawiam ci prawa do niej. Nawet najlepszy auror jest zawsze tylko człowiekiem, Soph. Nie powinnaś być dla siebie taka surowa.
Wykonywała bardzo trudny zawód. Okropne rzeczy, które ją spotykały w pracy wykształciły w niej dość hartu ducha, by zawsze obecna, konieczna wręcz w życiu człowieka słabość była u niej tylko chwilowa, możliwa do pokonania nawet po najcięższych tragediach. Aldrich bardzo doceniał jej siłę i nieraz musiał zapewnić ją, że inni aurorzy też na pewno ją dostrzegają i nie musi na każdym kroku im wszystkiego udowadniać. Może nie udzielono jej w biurze aż tak wielkiego kredytu zaufania, jaki nazbierała sobie u niego, ale był pewien, że jej przełożeni w razie potrzeby wiele potrafią zrozumieć.
- Wiesz… – zaczął wpatrzony w globus, gdy w końcu odwrócił się od niej. Szybko domyślił się, jak może jej przeszkadzać ogarniająca dom pustka i nie widział bardziej naturalnego rozwiązania, jak zapewnić jej miejsce, gdzie życie wciąż toczy się pięcioma różnymi torami naraz, a na każdym w tempie tylko niewiele spokojniejszym niż wyścigowe. – Gdyby ta cisza… i w ogóle, gdyby zaczęła ci przeszkadzać tak nie do zniesienia, to wiesz, że nasze drzwi zawsze stoją dla ciebie otworem?
Pożegnali już wielu ludzi, bliskich i kochanych, ale życie toczyło się dalej. Albumy ze zdjęciami tak ubogie we wspomnienia wypełniali teraźniejszością, kiedy zabrakło im rodziny musieli wśród przyjaciół szukać kolejnych elementów ich domowej układanki. Jak dotąd szło całkiem nieźle. Ogromną zaletą układania życia z takich puzzli był zaś fakt, że każdy pasował do nich w dowolnie wybranej proporcji, gdyby nagle obecność Sophii w ich domu miała stać się powszedniejszą rzeczą, wszystko nadal byłoby w idealnym (nie)porządku.
Westchnął ciężko. Kiwnął tylko głową, Sophia z pewnością miała rację – Raiden miał większe szanse, by znaleźć cokolwiek dobrego dla siebie z dala od Anglii, nawet kosztem pozostawienia siostry samej. Nieraz i jemu doradzano, by znalazł dla siebie i siostrzenicy nowy dom, a on zamiast posłuchać mądrych brnął coraz dalej w psującą się na wyspach sytuację i ani myślał teraz stchórzyć.
A może powinien. Może oboje powinni.
- Wokół nas jest coraz mniej rzeczy, do których warto by się przyzwyczajać. – w końcu dołączył do Zakonu, żeby wszystko zmienić. Począwszy od nieznośnego śniegu zalegającego na ulicach w środku lata, aż do towarzyszącego ludziom lęku. – Ale jakoś zawsze wiedzieliśmy, że jest o co walczyć i powinnaś wiedzieć, Sophia, że od jakiegoś czasu jestem w tym razem z tobą, razem z wami. I martwię się o ciebie, czy nie ryzykujesz za dużo.
Może wychodził na hipokrytę, ale nie mógł przestać myśleć o tym odkąd dowiedział się, że Sophia działa w Zakonie. Owszem, była świetną aurorką i z pewnością zupełnie jak on wiedziała co robi. Mimo to dokuczała mu myśl, czy nie wystawia się na zbyt wiele niebezpieczeństw, krótkie wolne chwile poświęcając jeszcze na walkę w ruchu oporu.
Musieli oboje w pewnym momencie wyjść poza kurczące się ramy rodzinnego życia, zaufać komuś innemu, to, że w jej przypadku padło na niego, a w jego – na nią, równie dobrze mogło być dziełem przypadku. Aldrich nie chciał rościć sobie prawa do wyłączności w trosce o nią, ale przez lata znajomości nauczyli się już bardzo dobrze siebie nawzajem i nie wystarczyło po prostu czegoś nie powiedzieć żeby nie zwrócić na to uwagi rozmówcy.
- Nie odmawiam ci prawa do niej. Nawet najlepszy auror jest zawsze tylko człowiekiem, Soph. Nie powinnaś być dla siebie taka surowa.
Wykonywała bardzo trudny zawód. Okropne rzeczy, które ją spotykały w pracy wykształciły w niej dość hartu ducha, by zawsze obecna, konieczna wręcz w życiu człowieka słabość była u niej tylko chwilowa, możliwa do pokonania nawet po najcięższych tragediach. Aldrich bardzo doceniał jej siłę i nieraz musiał zapewnić ją, że inni aurorzy też na pewno ją dostrzegają i nie musi na każdym kroku im wszystkiego udowadniać. Może nie udzielono jej w biurze aż tak wielkiego kredytu zaufania, jaki nazbierała sobie u niego, ale był pewien, że jej przełożeni w razie potrzeby wiele potrafią zrozumieć.
- Wiesz… – zaczął wpatrzony w globus, gdy w końcu odwrócił się od niej. Szybko domyślił się, jak może jej przeszkadzać ogarniająca dom pustka i nie widział bardziej naturalnego rozwiązania, jak zapewnić jej miejsce, gdzie życie wciąż toczy się pięcioma różnymi torami naraz, a na każdym w tempie tylko niewiele spokojniejszym niż wyścigowe. – Gdyby ta cisza… i w ogóle, gdyby zaczęła ci przeszkadzać tak nie do zniesienia, to wiesz, że nasze drzwi zawsze stoją dla ciebie otworem?
Pożegnali już wielu ludzi, bliskich i kochanych, ale życie toczyło się dalej. Albumy ze zdjęciami tak ubogie we wspomnienia wypełniali teraźniejszością, kiedy zabrakło im rodziny musieli wśród przyjaciół szukać kolejnych elementów ich domowej układanki. Jak dotąd szło całkiem nieźle. Ogromną zaletą układania życia z takich puzzli był zaś fakt, że każdy pasował do nich w dowolnie wybranej proporcji, gdyby nagle obecność Sophii w ich domu miała stać się powszedniejszą rzeczą, wszystko nadal byłoby w idealnym (nie)porządku.
Westchnął ciężko. Kiwnął tylko głową, Sophia z pewnością miała rację – Raiden miał większe szanse, by znaleźć cokolwiek dobrego dla siebie z dala od Anglii, nawet kosztem pozostawienia siostry samej. Nieraz i jemu doradzano, by znalazł dla siebie i siostrzenicy nowy dom, a on zamiast posłuchać mądrych brnął coraz dalej w psującą się na wyspach sytuację i ani myślał teraz stchórzyć.
A może powinien. Może oboje powinni.
- Wokół nas jest coraz mniej rzeczy, do których warto by się przyzwyczajać. – w końcu dołączył do Zakonu, żeby wszystko zmienić. Począwszy od nieznośnego śniegu zalegającego na ulicach w środku lata, aż do towarzyszącego ludziom lęku. – Ale jakoś zawsze wiedzieliśmy, że jest o co walczyć i powinnaś wiedzieć, Sophia, że od jakiegoś czasu jestem w tym razem z tobą, razem z wami. I martwię się o ciebie, czy nie ryzykujesz za dużo.
Może wychodził na hipokrytę, ale nie mógł przestać myśleć o tym odkąd dowiedział się, że Sophia działa w Zakonie. Owszem, była świetną aurorką i z pewnością zupełnie jak on wiedziała co robi. Mimo to dokuczała mu myśl, czy nie wystawia się na zbyt wiele niebezpieczeństw, krótkie wolne chwile poświęcając jeszcze na walkę w ruchu oporu.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sophia usamodzielniła się bardzo szybko. Podczas gdy wiele kobiet do czasu zamążpójścia pozostawało pod pieczą rodziców, Sophia w wieku osiemnastu lat wyjechała do Ameryki. Co prawda mieszkała tam ze starszym bratem, ale był to zupełnie inny świat, a od rodziców dzieliły ją tysiące kilometrów. Zawsze uczono ją jednak zaradności, nigdy nie była łzawą, eteryczną panienką która bała się własnego cienia. Jej rodzice byli postępowymi czarodziejami, szczególnie ojciec, który zawsze uczył ją odpowiedniej postawy wobec życia i mówił, że warto walczyć o swoje marzenia oraz przekonania. Sam wierzył w nie do tego stopnia, że poświęcił dla nich życie; Sophia wiedziała już, że ich wypadek nie był tylko wypadkiem, i do tej pory zastanawiała się czasem, dla kogo William Carter stał się niewygodny, i czy było to w jakiś sposób powiązane z wydarzeniami ostatnich miesięcy. Ostatecznie William pracował w ministerstwie, to pewnie miał okazję by dowiedzieć się różnych rzeczy... Ale już ich nie było. Z tej gałęzi rodziny Carter pozostali tylko Raiden i Sophia.
Aldrich prawdopodobnie nie pamiętał zbyt dobrze ojca, a z matką widywał się rzadko – ale wciąż ją miał. Jego rodzina też została zbyt wcześnie pokiereszowana, nic dziwnego, że oboje potrafili nawzajem zrozumieć swoje położenie w ostatnich miesiącach. Sophia potrzebowała komuś, komu można ufać – nawet dzielni aurorzy nie byli przecież samotnymi wyspami. Aldrich był kimś, komu ufała i wiedziała, że miał serce po właściwej stronie.
- Zawsze musiałam starać się jeszcze bardziej niż inni, robić więcej, żeby dojść do tego do czego doszłam. Bo po prostu jestem kobietą i zdaniem niektórych zatwardziałych konserw nie zasługuję na bycie pełnoprawnym aurorem – odezwała się. W takim świecie żyli, że kobietom było trudniej, zwłaszcza tym które podejmowały się zawodów uznawanych za męskie. Sophia musiała postarać się jeszcze bardziej niż jej koledzy, żeby udowodnić swą wartość podczas aurorskiego kursu. Kiedy upadała, zaciskała zęby i podnosiła się szybko, wiedząc, że musi być twarda i silna, jeśli chce spełnić marzenie o zostaniu aurorem. Kurs przechodzili tylko najlepsi, i wielu odpadało – nie tylko kobiet, ale też mężczyzn, którzy nie podołali presji. Jak każdy popełniała błędy, nikt nie był nieomylny, a młody wiek i wciąż nieduże doświadczenie zawodowe czasem działały na jej niekorzyść. Jednak grunt to umieć się na swoich potknięciach uczyć, by unikać ich w przyszłości. Ostatnimi czasy i tak coś powoli się zmieniało, kobiet w szeregach aurorów było coraz więcej, więc była nadzieja, że kolejne takie Sophie będą miały łatwiej.
- Ale może masz rację. Może czasem wciąż zbyt wiele od siebie wymagam i narzucam sobie zbyt szybkie tempo. Znasz mnie, wiesz, że nie przepadam za bezczynnością, gdy wokół tyle się dzieje – powiedziała tak jak wtedy, gdy rozmawiali na początku maja w Mungu, gdy Aldrich odwiedził ją, kiedy dochodziła do siebie po anomaliowym wybuchu i nieoczekiwanej aportacji. Ale nic od tamtego czasu się nie zmieniło, Sophia szybko wróciła do pracy, w międzyczasie interesując się sprawami zakonu i starając się angażować w jego zadania. Prowadziła podwójne życie.
- Wiem, Al. I dziękuję za dobre chęci. Ale nie chcę ci się narzucać, wiem, że masz na głowie małą. Poza tym... nie chciałabym was narażać. – Nie zniosłaby myśli, gdyby Aldrichowi i jego siostrzenicy coś się stało przez to jej podwójne życie. Już wolała mierzyć się z samotnością. Nie chciała by ktoś przez nią ucierpiał. Żyli w niebezpiecznych czasach, a aurorzy łatwo wpadali w tarapaty przez swoją pracę. Wielu zginęło młodo i gwałtownie, niektórych członków Zakonu też spotkał już taki los, choć organizacja nie istniała jeszcze nawet rok. Sophia liczyła się z ryzykiem, ale nie zamierzała uciec. Została sama, ale zamierzała walczyć o lepsze jutro dla tych, którzy uciec nie mogli i byli bezbronni wobec potęgi czarnej magii.
Przeniosła na niego wzrok.
- Tak... Otacza nas coraz mniej rzeczy stałych. Rzeczywistość się zmienia, świat się zmienia. Ludzie się zmieniają. Nie wiemy, co przyniosą kolejne dni – odezwała się, nagle jednak stając się czujniejszą, gdy z jego ust padły kolejne słowa. I po chwili jej złote oczy napotkały jego zielone, kiedy zastanawiała się, co miał na myśli i czy było to to samo, co natychmiast pojawiło się w jej myślach. Zakon. Bo przecież na pewno nie nawiązywał teraz do ich pracy, choć oboje na swój sposób pomagali innym i walczyli z nieszczęściami spotykającymi czarodziejów.
- Aldrich? Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała go, zastanawiając się, czy wiedział. I jeśli tak, to skąd. – Czy ty...? Od kiedy? – zapytała tylko, nie wypowiadając jednak nazwy organizacji, gdyby się okazało, że nadinterpretowała jego słowa. Ale jeśli Aldrich wiedział już o Zakonie... Musiała się tego upewnić.
Aldrich prawdopodobnie nie pamiętał zbyt dobrze ojca, a z matką widywał się rzadko – ale wciąż ją miał. Jego rodzina też została zbyt wcześnie pokiereszowana, nic dziwnego, że oboje potrafili nawzajem zrozumieć swoje położenie w ostatnich miesiącach. Sophia potrzebowała komuś, komu można ufać – nawet dzielni aurorzy nie byli przecież samotnymi wyspami. Aldrich był kimś, komu ufała i wiedziała, że miał serce po właściwej stronie.
- Zawsze musiałam starać się jeszcze bardziej niż inni, robić więcej, żeby dojść do tego do czego doszłam. Bo po prostu jestem kobietą i zdaniem niektórych zatwardziałych konserw nie zasługuję na bycie pełnoprawnym aurorem – odezwała się. W takim świecie żyli, że kobietom było trudniej, zwłaszcza tym które podejmowały się zawodów uznawanych za męskie. Sophia musiała postarać się jeszcze bardziej niż jej koledzy, żeby udowodnić swą wartość podczas aurorskiego kursu. Kiedy upadała, zaciskała zęby i podnosiła się szybko, wiedząc, że musi być twarda i silna, jeśli chce spełnić marzenie o zostaniu aurorem. Kurs przechodzili tylko najlepsi, i wielu odpadało – nie tylko kobiet, ale też mężczyzn, którzy nie podołali presji. Jak każdy popełniała błędy, nikt nie był nieomylny, a młody wiek i wciąż nieduże doświadczenie zawodowe czasem działały na jej niekorzyść. Jednak grunt to umieć się na swoich potknięciach uczyć, by unikać ich w przyszłości. Ostatnimi czasy i tak coś powoli się zmieniało, kobiet w szeregach aurorów było coraz więcej, więc była nadzieja, że kolejne takie Sophie będą miały łatwiej.
- Ale może masz rację. Może czasem wciąż zbyt wiele od siebie wymagam i narzucam sobie zbyt szybkie tempo. Znasz mnie, wiesz, że nie przepadam za bezczynnością, gdy wokół tyle się dzieje – powiedziała tak jak wtedy, gdy rozmawiali na początku maja w Mungu, gdy Aldrich odwiedził ją, kiedy dochodziła do siebie po anomaliowym wybuchu i nieoczekiwanej aportacji. Ale nic od tamtego czasu się nie zmieniło, Sophia szybko wróciła do pracy, w międzyczasie interesując się sprawami zakonu i starając się angażować w jego zadania. Prowadziła podwójne życie.
- Wiem, Al. I dziękuję za dobre chęci. Ale nie chcę ci się narzucać, wiem, że masz na głowie małą. Poza tym... nie chciałabym was narażać. – Nie zniosłaby myśli, gdyby Aldrichowi i jego siostrzenicy coś się stało przez to jej podwójne życie. Już wolała mierzyć się z samotnością. Nie chciała by ktoś przez nią ucierpiał. Żyli w niebezpiecznych czasach, a aurorzy łatwo wpadali w tarapaty przez swoją pracę. Wielu zginęło młodo i gwałtownie, niektórych członków Zakonu też spotkał już taki los, choć organizacja nie istniała jeszcze nawet rok. Sophia liczyła się z ryzykiem, ale nie zamierzała uciec. Została sama, ale zamierzała walczyć o lepsze jutro dla tych, którzy uciec nie mogli i byli bezbronni wobec potęgi czarnej magii.
Przeniosła na niego wzrok.
- Tak... Otacza nas coraz mniej rzeczy stałych. Rzeczywistość się zmienia, świat się zmienia. Ludzie się zmieniają. Nie wiemy, co przyniosą kolejne dni – odezwała się, nagle jednak stając się czujniejszą, gdy z jego ust padły kolejne słowa. I po chwili jej złote oczy napotkały jego zielone, kiedy zastanawiała się, co miał na myśli i czy było to to samo, co natychmiast pojawiło się w jej myślach. Zakon. Bo przecież na pewno nie nawiązywał teraz do ich pracy, choć oboje na swój sposób pomagali innym i walczyli z nieszczęściami spotykającymi czarodziejów.
- Aldrich? Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała go, zastanawiając się, czy wiedział. I jeśli tak, to skąd. – Czy ty...? Od kiedy? – zapytała tylko, nie wypowiadając jednak nazwy organizacji, gdyby się okazało, że nadinterpretowała jego słowa. Ale jeśli Aldrich wiedział już o Zakonie... Musiała się tego upewnić.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Chociaż doprowadziło do tego wiele nieszczęść i kto wie, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby nie spotkała ich tak dotkliwa strata, Aldrich cieszył się, że potrafi zrozumieć Sophię niemal w zupełności i nie chciałby zawieść jej zaufania. Przeciwnie, od jakiegoś czasu nachodziły go ambicje, by… sam jeszcze nie wiedział, w jaki kształt ostatecznie zamkną się jego (po części nieświadome) poczucia i powinności, ale nie zmieniało to faktu, że nie mógł zawieść, nie chciał, by kiedykolwiek przestała o nim myśleć tak jak teraz. W końcu czasami serce po właściwej stronie nie miało nic wspólnego z anatomią.
Mógł podzielić się z nią wspomnieniami o stracie, podpowiedzieć, jak radzić sobie, gdy opuszcza ją bliski członek rodziny, na którym kiedyś polegała i za którym będzie zwyczajnie tęsknić, ale nie wszystkie trudności jakim musiała sprostać Sophia były dla Aldricha równie jasne. Nie spotkał się nigdy ze stosowaniem wobec niego podwójnych standardów, nikt nie wątpił, czy sobie poradzi z powierzonym zadaniem wyłącznie ze względu na płeć. Sophia zaś zdecydowała się na pracę w zawodzie zdominowanym przez mężczyzn, w umysłach całych pokoleń było wręcz nie do pomyślenia, by kobieta dołączyła do brygady aurorskiej. Dopóki Aldrich sam nie poznał kilku brygadzistek (i nie wzbudziły w nim one najprawdziwszego podszytego lękiem respektu) też nie wyobrażał sobie zbyt barwnie, jak kobieta mogłaby sobie poradzić. I szybko za ten pogląd odpokutował, nabrał pewności – także dzięki przyjaźni z Sophią – że wszelkie zastrzeżenia wobec kobiet ubiegających się o stanowisko wśród stróżów prawa i łowców czarnoksiężników są zupełnie bezpodstawne, jeśli kandydatkom uda się przejść szkolenie, a ono, jak słusznie można spostrzec, okazuje się i dla wielu mężczyzn zbyt wymagające.
- To potwornie niesprawiedliwe, ale przynajmniej możesz czerpać teraz z pracy tym większą satysfakcję. Pomyśl tylko, ilu z nich utarłaś już nosa.
We własnym środowisku pracy również miał styczność głównie z mężczyznami. Chociaż stażystek i uzdrowicielek ostatnio pojawiało się więcej, dyrektorem szpitala i ordynatorem każdego z oddziałów był mężczyzna. Aldrich nie zabierał się do walki o równouprawnienie, nie pracowało mu się źle pod zwierzchnictwem starszych uzdrowicieli, ponadto z domu też nie wyniósł ciągot do uznania emancypacji kobiet. Jego matka, po dziś dzień niekwestionowany autorytet, nie pracowała przecież. Udawało jej się zarabiać na swoim malarstwie, były to nawet niezłe pieniądze, zapewniła sobie też poprawę mikrego dotąd statusu nieudzielającej się w towarzystwie młodej wdowy, ale nie było to nic, co mogłoby przypominać zajęcia większości kobiet, które znał w Londynie. W kręgu jego rówieśników coraz mniej ludzi decydowało się też na wczesne łączenie w pary i zakładanie rodzin, a macierzyństwo podobnie długo (w wielu środowiskach nawet nadal) było w zbiorowej świadomości jedynym przeznaczeniem kobiety. Nikt nie wyobrażał sobie, że kobieta mogłaby umrzeć gdzieś na polu walki, stawiając czoła zagrożeniom, przed którymi obronę miasta i świata pozostawiano dotąd mężczyznom. Tymczasem było to ryzyko boleśnie realne i, ku przerażeniu Aldricha, wciąż zdawało się rosnąć.
Chciałby uczynić ze swojego domu taką enklawę spokoju, gdzie i ona mogłaby odpocząć. Nie musiałaby tam wnosić swoich obowiązków, zadań przyjętych od Zakonu, mierzyć się z niebezpieczeństwem. Z podwójnego życia zrobiłoby się potrójnym, przeznaczonym jeszcze na obserwacje, jak powstają dziecięce rysunki, odpakowywanie urodzinowych prezentów zaplątanych w serpentyny, na odrobinę szczęścia, które dziecięca niefrasobliwość wnosi do życia niezależnie od tego, co dzieje się na zewnątrz. Aldrich jednak zawsze był niepoprawnym marzycielem i dlatego uchowały mu się takie wizje – piękne, lecz jakże nierealne. Nawet gdyby zaczęła częściej ich odwiedzać, byłoby to tylko na chwilę, on wciąż miałby tak mało czasu jak teraz, a żadna z tych obrazkowych chwil nie byłaby w stu procentach prawdziwa. W końcu i on musiał teraz nauczyć się żyć podwójnie, miał więcej do ukrycia, a odgrywanie przed chrześnicą spokojnego opiekuna, który ma wszystko pod kontrolą i żadnych zmartwień prócz niedoboru czasu i przypalonego makaronu z serem zrobi się znacznie trudniejsze.
- To nie jest tak, że mam ją na głowie. Raczej dzięki niej jeszcze zupełnie jej nie straciłem od tego całego… wariactwa.
Pozostawało mu tylko mieć nadzieję, że da sobie radę. Wcielił się do Zakonu ze szczerymi chęciami, a pozytywnym zaskoczeniem było, jak jego wielu znajomych, którym udawało się wieść pozornie normalne życie także działa w organizacji. Nie był na tyle zuchwały, by zakładać, że mimo zagrożeń, którymi przyjdzie mu się otaczać, skończy żyjąc długo i szczęśliwie, ale Aldrich to wciąż ten sam niepoprawny optymista.
- Tak. – wytrzymał jej spojrzenie, choć obawiał się, że za jego spokojem czai się niepowstrzymana burza. – Tak, dołączyłem do Zakonu. Będzie ze dwa, trzy tygodnie temu? Wprowadził mnie przyjaciel.
Mógł podzielić się z nią wspomnieniami o stracie, podpowiedzieć, jak radzić sobie, gdy opuszcza ją bliski członek rodziny, na którym kiedyś polegała i za którym będzie zwyczajnie tęsknić, ale nie wszystkie trudności jakim musiała sprostać Sophia były dla Aldricha równie jasne. Nie spotkał się nigdy ze stosowaniem wobec niego podwójnych standardów, nikt nie wątpił, czy sobie poradzi z powierzonym zadaniem wyłącznie ze względu na płeć. Sophia zaś zdecydowała się na pracę w zawodzie zdominowanym przez mężczyzn, w umysłach całych pokoleń było wręcz nie do pomyślenia, by kobieta dołączyła do brygady aurorskiej. Dopóki Aldrich sam nie poznał kilku brygadzistek (i nie wzbudziły w nim one najprawdziwszego podszytego lękiem respektu) też nie wyobrażał sobie zbyt barwnie, jak kobieta mogłaby sobie poradzić. I szybko za ten pogląd odpokutował, nabrał pewności – także dzięki przyjaźni z Sophią – że wszelkie zastrzeżenia wobec kobiet ubiegających się o stanowisko wśród stróżów prawa i łowców czarnoksiężników są zupełnie bezpodstawne, jeśli kandydatkom uda się przejść szkolenie, a ono, jak słusznie można spostrzec, okazuje się i dla wielu mężczyzn zbyt wymagające.
- To potwornie niesprawiedliwe, ale przynajmniej możesz czerpać teraz z pracy tym większą satysfakcję. Pomyśl tylko, ilu z nich utarłaś już nosa.
We własnym środowisku pracy również miał styczność głównie z mężczyznami. Chociaż stażystek i uzdrowicielek ostatnio pojawiało się więcej, dyrektorem szpitala i ordynatorem każdego z oddziałów był mężczyzna. Aldrich nie zabierał się do walki o równouprawnienie, nie pracowało mu się źle pod zwierzchnictwem starszych uzdrowicieli, ponadto z domu też nie wyniósł ciągot do uznania emancypacji kobiet. Jego matka, po dziś dzień niekwestionowany autorytet, nie pracowała przecież. Udawało jej się zarabiać na swoim malarstwie, były to nawet niezłe pieniądze, zapewniła sobie też poprawę mikrego dotąd statusu nieudzielającej się w towarzystwie młodej wdowy, ale nie było to nic, co mogłoby przypominać zajęcia większości kobiet, które znał w Londynie. W kręgu jego rówieśników coraz mniej ludzi decydowało się też na wczesne łączenie w pary i zakładanie rodzin, a macierzyństwo podobnie długo (w wielu środowiskach nawet nadal) było w zbiorowej świadomości jedynym przeznaczeniem kobiety. Nikt nie wyobrażał sobie, że kobieta mogłaby umrzeć gdzieś na polu walki, stawiając czoła zagrożeniom, przed którymi obronę miasta i świata pozostawiano dotąd mężczyznom. Tymczasem było to ryzyko boleśnie realne i, ku przerażeniu Aldricha, wciąż zdawało się rosnąć.
Chciałby uczynić ze swojego domu taką enklawę spokoju, gdzie i ona mogłaby odpocząć. Nie musiałaby tam wnosić swoich obowiązków, zadań przyjętych od Zakonu, mierzyć się z niebezpieczeństwem. Z podwójnego życia zrobiłoby się potrójnym, przeznaczonym jeszcze na obserwacje, jak powstają dziecięce rysunki, odpakowywanie urodzinowych prezentów zaplątanych w serpentyny, na odrobinę szczęścia, które dziecięca niefrasobliwość wnosi do życia niezależnie od tego, co dzieje się na zewnątrz. Aldrich jednak zawsze był niepoprawnym marzycielem i dlatego uchowały mu się takie wizje – piękne, lecz jakże nierealne. Nawet gdyby zaczęła częściej ich odwiedzać, byłoby to tylko na chwilę, on wciąż miałby tak mało czasu jak teraz, a żadna z tych obrazkowych chwil nie byłaby w stu procentach prawdziwa. W końcu i on musiał teraz nauczyć się żyć podwójnie, miał więcej do ukrycia, a odgrywanie przed chrześnicą spokojnego opiekuna, który ma wszystko pod kontrolą i żadnych zmartwień prócz niedoboru czasu i przypalonego makaronu z serem zrobi się znacznie trudniejsze.
- To nie jest tak, że mam ją na głowie. Raczej dzięki niej jeszcze zupełnie jej nie straciłem od tego całego… wariactwa.
Pozostawało mu tylko mieć nadzieję, że da sobie radę. Wcielił się do Zakonu ze szczerymi chęciami, a pozytywnym zaskoczeniem było, jak jego wielu znajomych, którym udawało się wieść pozornie normalne życie także działa w organizacji. Nie był na tyle zuchwały, by zakładać, że mimo zagrożeń, którymi przyjdzie mu się otaczać, skończy żyjąc długo i szczęśliwie, ale Aldrich to wciąż ten sam niepoprawny optymista.
- Tak. – wytrzymał jej spojrzenie, choć obawiał się, że za jego spokojem czai się niepowstrzymana burza. – Tak, dołączyłem do Zakonu. Będzie ze dwa, trzy tygodnie temu? Wprowadził mnie przyjaciel.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może tak po prostu miało być. Może to ich osobiste tragedie przyczyniły się do zacieśnienia ich relacji, a może były to podobieństwa między nimi, jak to, że oboje zmagali się z licznymi obowiązkami i wymagającą pracą, często dusząc problemy w sobie dla dobra tych nielicznych bliskich którzy im pozostali oraz dla dobra swoich zawodowych obowiązków.
W wielu zawodach i grupach społecznych wciąż obowiązywały podwójne standardy. Wielu ludzi nadal wierzyło że miejsce kobiet jest w domu w charakterze żon i matek, choć było też coraz więcej myślących inaczej. Świat się zmieniał, także w tym względzie, choć powoli. Możliwe jednak że dla kolejnych pokoleń będzie to już coś normalnego, nawet jeśli konserwatywne kręgi pewnie jeszcze długo będą uparcie trwać przy swoich poglądach. Na szczęście Sophia urodziła się w takiej a nie innej rodzinie i nikt nie zabraniał jej kursu aurorskiego i pracy. Mogła podejmować własne wybory i popełniać własne błędy. Była wolna. Czasami jednak wrodzona ambicja podsycała w niej pragnienie udowodnienia wszystkim tym, którzy w nią nie wierzyli, że ocenili ją mylnie. Wbrew temu co mówiły niektóre konserwy przetrwała kurs i dostała się do pracy, i uśmiechała się z satysfakcją na myśl o ich rzedniejących minach. Wierzyła w swoją wartość i w to, że zasłużyła na bycie tu gdzie jest, i wciąż doskonaliła swoje umiejętności w magii obronnej i zaklęciach, oraz innych zdolnościach potrzebnych do pracy. Nie wyobrażała sobie siebie w roli i matki. Może kiedyś, kiedy na świecie wreszcie zapanuje pokój? Póki co nawet o tym nie myślała, grzebiąc swoje uczucia wraz ze zmarłym Jamesem i skupiając się na bardziej przyziemnych sprawach, jak kurs i praca.
- I czerpię. To może brzydkie uczucie, ale tak bardzo satysfakcjonujące! – powiedziała, a na bladej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Tak samo jak to, że jest nas coraz więcej. Kobiet, które wychodzą poza schemat żon i matek i realizują się w rozmaitych zadaniach, nie tylko tych bardziej niebezpiecznych jak aurorstwo.
Jej własna matka była właśnie taką kobietą która realizowała się jako żona i matka i nie pracowała, bo narodziła się jeszcze w poprzednim pokoleniu, ale nigdy nie wymagała od Sophii pójścia w jej ślady i utknięcia w domu, wspierając ją podczas całego kursu. Więc Sophia, podobnie jak duża część Carterów, zaczęła się spełniać w roli stróża prawa i nie myślała o małżeństwie ani dzieciach, mogącymi stać się osobami, które ucierpiałyby z jej powodu.
- To bardzo ważne. Dla ciebie, ale też na pewno dla niej. Zbyt wcześnie straciła rodziców, ale za to ma wspaniałego opiekuna – rzekła, wiedząc, że Al cudownie sprawdzał się w roli przyszywanego ojca, nawet jeśli dużo pracował. Miał szansę wychować siostrzenicę na mądrą i bystrą pannę, z której pewnego dnia będzie mógł być dumny. Sophia także polubiła dziewczynkę, ale była zdania że trzeba ją trzymać daleko od tragedii, których i tak doświadczyła zbyt wiele. I choć z jednej strony lubiła być u nich gościem, trudno byłoby jej sobie wyobrazić zamieszkanie z nimi na dłużej, zwłaszcza w tych czasach. Nie chciała też wyjść na tchórza, który boi się zostać samotnie w pustym domu – nie bała się, a ciężar emocjonalny tej ciszy musiała jakoś wytrzymać.
I po chwili powiedział to. Przyznał, że dołączył do Zakonu. Sophia przez moment wpatrywała się w niego ze zdumieniem, po czym nagle uśmiechnęła się lekko, choć z troską.
- Och, Al. Więc już wiesz. Tylko dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? – zapytała, zastanawiając się nad tym. – Przepraszam, że sama ci nie powiedziałam. Wiem, że powinnam, ale... nie mogłam. Nakazano mi dochowanie tajemnicy, choć wiedziałam, że kto jak kto, ale ty świetnie nadawałbyś się do Zakonu. Organizacja bardzo potrzebuje uzdrowicieli i wszystkich dobrych dusz, które widzą że źle się dzieje.
Sama należała do organizacji od niedawna i początkowo traktowała pewne kwestie z lekką dozą dystansu, ale od czasu maja i anomalii podchodziła do tego dużo poważniej i starała się angażować. Była na spotkaniu, zgłosiła się też do pomocy przy odbudowie zniszczonej kwatery.
- Mam tylko nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z ryzyka. Sama nie miałam jeszcze okazji uczestniczyć w poważniejszej akcji, ale słyszałam opowieści innych. To niebezpieczne zadanie, ale potrzeba takich ludzi, którzy gotowi są zaryzykować dla lepszego jutra – dodała. Martwiła się o niego, bo o ile był wspaniałym uzdrowicielem, tak nie był zbyt uzdolniony w walce, pracując w Mungu nie musiał ryzykować oberwania czarnomagiczną klątwą. Chociaż to też nie było takie pewne, James też przecież był uzdrowicielem a zginął od czarnomagicznego zaklęcia. Ale na pewno nie próbowałaby mu zabronić członkostwa w Zakonie, wierzyła że wiedział na co się pisał.
W wielu zawodach i grupach społecznych wciąż obowiązywały podwójne standardy. Wielu ludzi nadal wierzyło że miejsce kobiet jest w domu w charakterze żon i matek, choć było też coraz więcej myślących inaczej. Świat się zmieniał, także w tym względzie, choć powoli. Możliwe jednak że dla kolejnych pokoleń będzie to już coś normalnego, nawet jeśli konserwatywne kręgi pewnie jeszcze długo będą uparcie trwać przy swoich poglądach. Na szczęście Sophia urodziła się w takiej a nie innej rodzinie i nikt nie zabraniał jej kursu aurorskiego i pracy. Mogła podejmować własne wybory i popełniać własne błędy. Była wolna. Czasami jednak wrodzona ambicja podsycała w niej pragnienie udowodnienia wszystkim tym, którzy w nią nie wierzyli, że ocenili ją mylnie. Wbrew temu co mówiły niektóre konserwy przetrwała kurs i dostała się do pracy, i uśmiechała się z satysfakcją na myśl o ich rzedniejących minach. Wierzyła w swoją wartość i w to, że zasłużyła na bycie tu gdzie jest, i wciąż doskonaliła swoje umiejętności w magii obronnej i zaklęciach, oraz innych zdolnościach potrzebnych do pracy. Nie wyobrażała sobie siebie w roli i matki. Może kiedyś, kiedy na świecie wreszcie zapanuje pokój? Póki co nawet o tym nie myślała, grzebiąc swoje uczucia wraz ze zmarłym Jamesem i skupiając się na bardziej przyziemnych sprawach, jak kurs i praca.
- I czerpię. To może brzydkie uczucie, ale tak bardzo satysfakcjonujące! – powiedziała, a na bladej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Tak samo jak to, że jest nas coraz więcej. Kobiet, które wychodzą poza schemat żon i matek i realizują się w rozmaitych zadaniach, nie tylko tych bardziej niebezpiecznych jak aurorstwo.
Jej własna matka była właśnie taką kobietą która realizowała się jako żona i matka i nie pracowała, bo narodziła się jeszcze w poprzednim pokoleniu, ale nigdy nie wymagała od Sophii pójścia w jej ślady i utknięcia w domu, wspierając ją podczas całego kursu. Więc Sophia, podobnie jak duża część Carterów, zaczęła się spełniać w roli stróża prawa i nie myślała o małżeństwie ani dzieciach, mogącymi stać się osobami, które ucierpiałyby z jej powodu.
- To bardzo ważne. Dla ciebie, ale też na pewno dla niej. Zbyt wcześnie straciła rodziców, ale za to ma wspaniałego opiekuna – rzekła, wiedząc, że Al cudownie sprawdzał się w roli przyszywanego ojca, nawet jeśli dużo pracował. Miał szansę wychować siostrzenicę na mądrą i bystrą pannę, z której pewnego dnia będzie mógł być dumny. Sophia także polubiła dziewczynkę, ale była zdania że trzeba ją trzymać daleko od tragedii, których i tak doświadczyła zbyt wiele. I choć z jednej strony lubiła być u nich gościem, trudno byłoby jej sobie wyobrazić zamieszkanie z nimi na dłużej, zwłaszcza w tych czasach. Nie chciała też wyjść na tchórza, który boi się zostać samotnie w pustym domu – nie bała się, a ciężar emocjonalny tej ciszy musiała jakoś wytrzymać.
I po chwili powiedział to. Przyznał, że dołączył do Zakonu. Sophia przez moment wpatrywała się w niego ze zdumieniem, po czym nagle uśmiechnęła się lekko, choć z troską.
- Och, Al. Więc już wiesz. Tylko dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? – zapytała, zastanawiając się nad tym. – Przepraszam, że sama ci nie powiedziałam. Wiem, że powinnam, ale... nie mogłam. Nakazano mi dochowanie tajemnicy, choć wiedziałam, że kto jak kto, ale ty świetnie nadawałbyś się do Zakonu. Organizacja bardzo potrzebuje uzdrowicieli i wszystkich dobrych dusz, które widzą że źle się dzieje.
Sama należała do organizacji od niedawna i początkowo traktowała pewne kwestie z lekką dozą dystansu, ale od czasu maja i anomalii podchodziła do tego dużo poważniej i starała się angażować. Była na spotkaniu, zgłosiła się też do pomocy przy odbudowie zniszczonej kwatery.
- Mam tylko nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z ryzyka. Sama nie miałam jeszcze okazji uczestniczyć w poważniejszej akcji, ale słyszałam opowieści innych. To niebezpieczne zadanie, ale potrzeba takich ludzi, którzy gotowi są zaryzykować dla lepszego jutra – dodała. Martwiła się o niego, bo o ile był wspaniałym uzdrowicielem, tak nie był zbyt uzdolniony w walce, pracując w Mungu nie musiał ryzykować oberwania czarnomagiczną klątwą. Chociaż to też nie było takie pewne, James też przecież był uzdrowicielem a zginął od czarnomagicznego zaklęcia. Ale na pewno nie próbowałaby mu zabronić członkostwa w Zakonie, wierzyła że wiedział na co się pisał.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Liczył się z ryzykiem, nie wątpił też, że nieraz – kiedy będzie musiał być może trafić w sam środek rozgardiaszu, w którym wokół jego głowy świszczeć będą paskudne zaklęcia – będzie musiał zwalczyć strach ogromnym wysiłkiem. On też musiał w pracy stawiać czoła swoim słabościom, rzadko kiedy był to jednak strach o swoje własne zdrowie i życie. Miał raczej do czynienia z kwestiami dręczącymi jego sumienie, dźwigał odpowiedzialność, której ciężar nawarstwiał się powoli, z każdą decyzją, jaką podejmował w sprawie pacjenta. Być może przynależność do Zakonu postawi przed nim jeszcze trudniejsze dylematy, ale był przekonany, że nie zawaha się położyć na szali własnego zdrowia i życia, jeśli zajdzie taka potrzeba. Coraz częściej zastanawiał się także nad podarowaniem swojej wiedzy dla badaczy działających w Zakonie, nie zamierzał żegnać się ze światem lada chwila, ale nawet nie czuł się najgorzej ze świadomością, że wzrasta w nim taka gotowość.
Rozpatrując swoje życie i bilans osiągnięć z zupełnie innej strony najszczęśliwszy byłby mogąc obserwować, jak siostrzenica (choć z dnia na dzień coraz bardziej stawała się w jego świadomości córką) dorośnie i przyniesie mu wiele powodów do dumy. Był świadom, jak jest w tym samolubny, przyłapywał się jednak mimo to na wypatrywaniu u dziewczątka niewielkich manieryzmów, które mogła podchwycić od niego, szukał w niej podobieństw do siebie. Tym samym chciał zatem, by i ona mogła być dumna z niego. Gdyby, kiedy będzie już dorosła, odnajdzie się w świecie sama i zacznie żyć na własną rękę, mógł spojrzeć na nią i wiedzieć, czuć w sercu po prostu, że nie musiała nigdy się go wstydzić, cóż więcej na świecie będzie mu potrzebne? Jak każdemu z ludzi szarych i zwyczajnych doskwierały mu potrzeby materialne i musiał zajmować się finansami, zakupami i całą resztą spraw powszednich, ale ostatnie ważne rozmowy zwróciły jego uwagę także na to, co w ogólnym rozrachunku liczy się naprawdę.
- Jestem ci wdzięczny za te słowa. – w końcu mała dziewczynka nie mając porównania sama mu nie powie, że sprawdza się w roli opiekuna, potrzebował zawierzyć osądom przyjaciół, którzy obserwowali go w tej roli. Odgrywał ojca dziwacznie i nieporadnie, ale najwyraźniej wszystko jakoś działało, dla pewności lepiej chyba nic nie zmieniać, nawet gdyby miała być to zmiana na bardziej normalny układ.
Sophia zaczęła mówić tak, jakby dał jej powód do płaczu, jakby ostrzegł ją, że czas im się skończył i za chwilę musi już wychodzić, a powiedział przecież rzecz zupełnie przeciwną – nie rozumiejąc jeszcze, w jaki sposób, ale był w końcu od niedawna jeszcze bardziej, można nawet powiedzieć, że w formalny wręcz sposób, połączony z nią i innymi zakonnikami jakąś ideą. Mimo ekscytacji i zapału do działania, instynktownie rozumiał też, dlaczego mogłaby się zatroskać na tę wiadomość i poczuł się tym niezręcznie wzruszony.
- Nie chciałem cię… – martwić? narażać? zmuszać do niczego? Wszystkie trzy były prawdziwe. Aldrich nie wiedział tylko, które najbardziej pasowało do sytuacji, urwał więc swoje zdanie w połowie, zostawiając je niedokończonym, ale licząc jednocześnie, że Sophia i tak zrozumie, co miał na myśli. – Nie ma o czym mówić, rozumiem, dlaczego. Nie mam do ciebie żalu, teraz ja też muszę trzymać to w sekrecie.
Chociaż fakt, że Florean uznał go za godnego wcielenia do organizacji był w pewnym sensie zaszczytem, nie była to nobilitacja, za której brak – dowiedziawszy się po latach o istnieniu Zakonu, jeśli uda im się doczekać czasów pokoju – gotów byłby obrazić się, czy coś podobnego. Sam wciąż nie był pewien, czy do czegoś się im przyda, obawiał się, że będzie kulą u nogi, ale zachował tę niepewność dla siebie. Ostrzegano go przed ewentualnością stawania do otwartej walki, do czego z pewnością się nie urodził, ale oboje zdążyli już wspomnieć, że umiejętności uzdrowiciela są na tyle specyficzne i konkretne, że przydadzą się zawsze i wszędzie. Musi znaleźć się ktoś, kto po walce będzie składał tych odważniejszych.
- Staram się być w pełni świadom tego, co się dzieje, a rzeczy, które jeszcze mogą się zdarzyć nikt nie potrafi przewidzieć. Jakkolwiek by się to miało dla mnie nie skończyć, wiem tylko, że nie mogłem już siedzieć i tak po prostu czekać, nie wiedząc nawet, czy czekam na coś dobrego.
Nie byli już dziećmi. Lęki, które kiedyś mroziły mu krew w żyłach stały się irracjonalne, nabrał dość odwagi, by w oczach siostrzenicy stawać się bohaterem, gdy tłumaczył, że żaden z sennych koszmarów nie grozi jej naprawdę. Na miejsce dziecięcych strachów przychodziły jednak inne, te dorosłe, czekające na jawie, których świadomość nie zawsze pomagała w uporaniu się z nimi.
Rozpatrując swoje życie i bilans osiągnięć z zupełnie innej strony najszczęśliwszy byłby mogąc obserwować, jak siostrzenica (choć z dnia na dzień coraz bardziej stawała się w jego świadomości córką) dorośnie i przyniesie mu wiele powodów do dumy. Był świadom, jak jest w tym samolubny, przyłapywał się jednak mimo to na wypatrywaniu u dziewczątka niewielkich manieryzmów, które mogła podchwycić od niego, szukał w niej podobieństw do siebie. Tym samym chciał zatem, by i ona mogła być dumna z niego. Gdyby, kiedy będzie już dorosła, odnajdzie się w świecie sama i zacznie żyć na własną rękę, mógł spojrzeć na nią i wiedzieć, czuć w sercu po prostu, że nie musiała nigdy się go wstydzić, cóż więcej na świecie będzie mu potrzebne? Jak każdemu z ludzi szarych i zwyczajnych doskwierały mu potrzeby materialne i musiał zajmować się finansami, zakupami i całą resztą spraw powszednich, ale ostatnie ważne rozmowy zwróciły jego uwagę także na to, co w ogólnym rozrachunku liczy się naprawdę.
- Jestem ci wdzięczny za te słowa. – w końcu mała dziewczynka nie mając porównania sama mu nie powie, że sprawdza się w roli opiekuna, potrzebował zawierzyć osądom przyjaciół, którzy obserwowali go w tej roli. Odgrywał ojca dziwacznie i nieporadnie, ale najwyraźniej wszystko jakoś działało, dla pewności lepiej chyba nic nie zmieniać, nawet gdyby miała być to zmiana na bardziej normalny układ.
Sophia zaczęła mówić tak, jakby dał jej powód do płaczu, jakby ostrzegł ją, że czas im się skończył i za chwilę musi już wychodzić, a powiedział przecież rzecz zupełnie przeciwną – nie rozumiejąc jeszcze, w jaki sposób, ale był w końcu od niedawna jeszcze bardziej, można nawet powiedzieć, że w formalny wręcz sposób, połączony z nią i innymi zakonnikami jakąś ideą. Mimo ekscytacji i zapału do działania, instynktownie rozumiał też, dlaczego mogłaby się zatroskać na tę wiadomość i poczuł się tym niezręcznie wzruszony.
- Nie chciałem cię… – martwić? narażać? zmuszać do niczego? Wszystkie trzy były prawdziwe. Aldrich nie wiedział tylko, które najbardziej pasowało do sytuacji, urwał więc swoje zdanie w połowie, zostawiając je niedokończonym, ale licząc jednocześnie, że Sophia i tak zrozumie, co miał na myśli. – Nie ma o czym mówić, rozumiem, dlaczego. Nie mam do ciebie żalu, teraz ja też muszę trzymać to w sekrecie.
Chociaż fakt, że Florean uznał go za godnego wcielenia do organizacji był w pewnym sensie zaszczytem, nie była to nobilitacja, za której brak – dowiedziawszy się po latach o istnieniu Zakonu, jeśli uda im się doczekać czasów pokoju – gotów byłby obrazić się, czy coś podobnego. Sam wciąż nie był pewien, czy do czegoś się im przyda, obawiał się, że będzie kulą u nogi, ale zachował tę niepewność dla siebie. Ostrzegano go przed ewentualnością stawania do otwartej walki, do czego z pewnością się nie urodził, ale oboje zdążyli już wspomnieć, że umiejętności uzdrowiciela są na tyle specyficzne i konkretne, że przydadzą się zawsze i wszędzie. Musi znaleźć się ktoś, kto po walce będzie składał tych odważniejszych.
- Staram się być w pełni świadom tego, co się dzieje, a rzeczy, które jeszcze mogą się zdarzyć nikt nie potrafi przewidzieć. Jakkolwiek by się to miało dla mnie nie skończyć, wiem tylko, że nie mogłem już siedzieć i tak po prostu czekać, nie wiedząc nawet, czy czekam na coś dobrego.
Nie byli już dziećmi. Lęki, które kiedyś mroziły mu krew w żyłach stały się irracjonalne, nabrał dość odwagi, by w oczach siostrzenicy stawać się bohaterem, gdy tłumaczył, że żaden z sennych koszmarów nie grozi jej naprawdę. Na miejsce dziecięcych strachów przychodziły jednak inne, te dorosłe, czekające na jawie, których świadomość nie zawsze pomagała w uporaniu się z nimi.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sophia nigdy nie wątpiła w zdolności i dobre serce Aldricha. Może nie posiadał wysokich umiejętności bitewnych, bo jako uzdrowiciel był tym, który działał z boku i leczył poszkodowanych już po fakcie, ale nie wątpiła, że to też będzie bardzo przydatne dla Zakonu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, co słyszała o wcześniejszych miesiącach działalności organizacji sprzed jej dołączenia, i o tym jak czasem kończyły się działania. Nawet na spotkaniu była mowa o tym, jak bardzo Zakon potrzebuje uzdrowicieli, alchemików i innych zdolnych czarodziejów. Cudownie było mieć po tej samej stronie kolejnego zdolnego uzdrowiciela o wielkim sercu, czym nadrabiał inne braki. Dlatego Sophia nie potrafiła się na niego złościć ani nie zamierzała mu mówić, że to jest zły pomysł, bo gdyby tylko mogła, sama wprowadziłaby go do organizacji, wiedząc, że świetnie by się do niej nadawał. Nie zrobiłaby tego jednak bez pewnego smutku; to oczywiste, że się o niego martwiła, wiedziała też że on, w przeciwieństwie do niej, miał więcej do stracenia, bo miał dla kogo żyć. Miał siostrzenicę, która była pod jego opieką i bardzo go potrzebowała, skoro własnych rodziców już straciła. Teraz była jeszcze zbyt mała, by zrozumieć, w co wplątał się Aldrich, nawet gdyby nie obowiązywała ich tajemnica. Nie była zresztą za tym, by odbierać jej dzieciństwo i uświadamiać ją, co się dzieje, to byłoby zbyt bezwzględne. Ciężar walki o lepsze jutro miał spocząć na barkach dorosłych, by siostrzenica Aldricha i inne jej podobne dzieci mogły dorastać w bezpieczniejszym świecie. Czuła, że Aldrich zgodził się dołączyć do Zakonu także przez wzgląd na nią. Gdyby to Sophia miała kogoś pod opieką też chciałaby walczyć o jego lepsze i bezpieczniejsze życie.
- Teraz jesteśmy w tym razem, niezależnie od tego, jak i kiedy dowiedzieliśmy się, że Zakon istnieje – powiedziała. Bo to było najważniejsze. – Sama też początkowo czułam żal, że nikt nie powiedział mi wcześniej, choć wielu moich znajomych i współpracowników, a nawet krewnych, wiedziało. Ale teraz wiem, że lepiej późno niż wcale. Nadal możemy wiele zrobić.
Na początku nie rozumiała, dlaczego Samuel i inni to przed nią zataili. Zastanawiała się, czy jej nie ufali, czy może próbowali ją trzymać od tego z dala? Tego nie wiedziała, ale pozostawało faktem że pod koniec kwietnia dowiedziała się prawdy i niezwłocznie zrobiła z niej użytek, przyłączając się do Zakonu.
- Mi też czasem było trudno milczeć, zwłaszcza przy Raidenie i tobie. Ale teraz już go nie ma, a ty o wszystkim wiesz. Przynajmniej nie będziemy musieli się wzajemnie okłamywać – powiedziała; to było dla niej ulgą, bo nie lubiła kłamać w żywe oczy osobom dla niej bliskim i ważnym. Szczególnie trudne było okłamywanie brata, który był spostrzegawczy i dociekliwy, więc obawiała się, że szybko domyśli się że było w jej życiu coś jeszcze poza pracą. Ale teraz już nie musiała, bo był daleko stąd, więc ciężar emocjonalny okłamywania najbliższego członka rodziny także znikł.
- Czułam dokładnie to samo. I niezależnie od tego co ma być, nie żałuję obietnicy złożonej tamtego dnia. Mam wrażenie, że w pewnym sensie na to czekałam, choć wcześniej nie wiedziałam na co czekam – zapewniła go. – Ktoś musi działać, żeby ci, którzy są bezbronni, mogli spać spokojniej.
Zamyśliła się na moment. Kto by pomyślał, że będą tak swobodnie rozmawiać o Zakonie, choć przed jego przyjściem zastanawiała się, jak długo da radę przed nim ukrywać prawdę. Już nie musiała, co przyniosło jej na tyle dużą ulgę, że mogła być z nim zupełnie szczera.
- A jeśli już mowa o Zakonie i o zrobieniu czegoś... Na początek możemy zacząć od czegoś, co może wyda ci się niezbyt podniosłe i nieszczególnie istotne dla dobra świata, ale w wyniku anomalii została zniszczona pierwotna kwatera Zakonu i potrzebują ludzi, którzy zdobędą materiały do odbudowy. Zakon potrzebuje swojego bezpiecznego miejsca spotkań – zaczęła, zastanawiając się, jak Aldrich zareaguje na to, co mu zaraz powie. – Może chciałbyś udać się wraz ze mną do jednego z wytypowanych miejsc? To, co ci teraz powiem, pewnie cię mocno zdziwi, ale musielibyśmy tam ściąć kilka drzew. Do nowej kwatery potrzeba dużo drewna. Tak, wiem, że to nie ma nic wspólnego z leczeniem ani z aurorowaniem, ale każda pomoc, nawet tak bardzo amatorska, jest teraz bardzo potrzebna. Wszyscy starają się jakoś zaangażować w odbudowę, ja także zaoferowałam swoją pomoc. Możemy to zrobić razem.
Mimowolnie miała ochotę się roześmiać na wyobrażenie siebie i Aldricha biegających po lesie z siekierami, ale zadanie było jak najbardziej na poważnie, więc liczyła, że Al się zgodzi.
- Teraz jesteśmy w tym razem, niezależnie od tego, jak i kiedy dowiedzieliśmy się, że Zakon istnieje – powiedziała. Bo to było najważniejsze. – Sama też początkowo czułam żal, że nikt nie powiedział mi wcześniej, choć wielu moich znajomych i współpracowników, a nawet krewnych, wiedziało. Ale teraz wiem, że lepiej późno niż wcale. Nadal możemy wiele zrobić.
Na początku nie rozumiała, dlaczego Samuel i inni to przed nią zataili. Zastanawiała się, czy jej nie ufali, czy może próbowali ją trzymać od tego z dala? Tego nie wiedziała, ale pozostawało faktem że pod koniec kwietnia dowiedziała się prawdy i niezwłocznie zrobiła z niej użytek, przyłączając się do Zakonu.
- Mi też czasem było trudno milczeć, zwłaszcza przy Raidenie i tobie. Ale teraz już go nie ma, a ty o wszystkim wiesz. Przynajmniej nie będziemy musieli się wzajemnie okłamywać – powiedziała; to było dla niej ulgą, bo nie lubiła kłamać w żywe oczy osobom dla niej bliskim i ważnym. Szczególnie trudne było okłamywanie brata, który był spostrzegawczy i dociekliwy, więc obawiała się, że szybko domyśli się że było w jej życiu coś jeszcze poza pracą. Ale teraz już nie musiała, bo był daleko stąd, więc ciężar emocjonalny okłamywania najbliższego członka rodziny także znikł.
- Czułam dokładnie to samo. I niezależnie od tego co ma być, nie żałuję obietnicy złożonej tamtego dnia. Mam wrażenie, że w pewnym sensie na to czekałam, choć wcześniej nie wiedziałam na co czekam – zapewniła go. – Ktoś musi działać, żeby ci, którzy są bezbronni, mogli spać spokojniej.
Zamyśliła się na moment. Kto by pomyślał, że będą tak swobodnie rozmawiać o Zakonie, choć przed jego przyjściem zastanawiała się, jak długo da radę przed nim ukrywać prawdę. Już nie musiała, co przyniosło jej na tyle dużą ulgę, że mogła być z nim zupełnie szczera.
- A jeśli już mowa o Zakonie i o zrobieniu czegoś... Na początek możemy zacząć od czegoś, co może wyda ci się niezbyt podniosłe i nieszczególnie istotne dla dobra świata, ale w wyniku anomalii została zniszczona pierwotna kwatera Zakonu i potrzebują ludzi, którzy zdobędą materiały do odbudowy. Zakon potrzebuje swojego bezpiecznego miejsca spotkań – zaczęła, zastanawiając się, jak Aldrich zareaguje na to, co mu zaraz powie. – Może chciałbyś udać się wraz ze mną do jednego z wytypowanych miejsc? To, co ci teraz powiem, pewnie cię mocno zdziwi, ale musielibyśmy tam ściąć kilka drzew. Do nowej kwatery potrzeba dużo drewna. Tak, wiem, że to nie ma nic wspólnego z leczeniem ani z aurorowaniem, ale każda pomoc, nawet tak bardzo amatorska, jest teraz bardzo potrzebna. Wszyscy starają się jakoś zaangażować w odbudowę, ja także zaoferowałam swoją pomoc. Możemy to zrobić razem.
Mimowolnie miała ochotę się roześmiać na wyobrażenie siebie i Aldricha biegających po lesie z siekierami, ale zadanie było jak najbardziej na poważnie, więc liczyła, że Al się zgodzi.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Świadomość słuszności swoich czynów potrafi uskrzydlać. Przez ostatnie egzaminy w Hogwarcie prowadzące do dwuletniego stażu w szpitalu przeprowadziło go chyba tylko silne przekonanie, że tak trzeba. Być może poprzeczka spadła już tak nisko, że stawiano znak równości pomiędzy bohaterstwem, a byciem po prostu człowiekiem przyzwoitym i uczciwym. Aldrich nie szafował zbyt hojnie takimi epitetami wobec siebie samego, ale każdemu, kto pytał o jego poglądy społeczno-polityczne bąkał tylko, że chyba najważniejsze jest bycie w zgodzie z samym sobą i nie przystawać na cokolwiek poniżej standardów ludzkiej godności, jakie się obierze. Nie chcąc brać pod uwagę troski o przyszłość własną i swojej chrześnicy, niewygód codzienności, jaka przypadła na jego dorosłość, wystarczy uznać, że to właśnie w myśl swojej – prostej, jakby nie patrzeć – zasady dołączył do Zakonu. W szpitalu nie brakowało mu zajęcia, lecz uzdrowicielstwo ujęte w ramy neutralnej instytucji nie dawało miejsca na jakikolwiek sprzeciw. W szpitalnych salach nie istniała polityka, liczyła się grupa krwi, a nie jej czystość, nikt nie pytał, czy i za co represjonowano pacjentów, albo z kim się spotykają po pracy. Aldrich przyłapywał się czasem na myśleniu, czy właśnie tak nie powinno być wszędzie? Z radością i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku oferował dla sprawy swoje umiejętności w lecznictwie, ale naprawdę cudownie byłoby, gdyby nie był do niczego potrzebny - gdyby ludzie tacy jak on i Sophia nie musieli zrzeszać się w tajnych organizacjach, by w ich szeregach walczyć o to, co każdemu człowiekowi się należy. Tymczasem, kilkakrotnie zdarzyło się już, że Aldrich, padłszy choćby po trosze ofiarą antagonizmów zarysowanych w społeczeństwie, dowiedział się, kim był leczony przez niego pacjent i niemal żałował, że przeprowadził terapię. W ostatnich miesiącach dylematy moralne zdarzały się częściej, nie pozwalały odpocząć. Jakby się od nich starzał, jakby to od trudnych decyzji w prostej linii pochodziła mądrość. Pozostaje mu mieć tylko nadzieję, że rzeczywiście tak jest i, jeśli dożyje sędziwego wieku, będzie posiwiałą i kościstą skarbnicą wiedzy, drogowskazem sumienia. Od spokoju światłego wieku dzieliło go jednak jeszcze wiele lat i jeszcze więcej wewnętrznych potyczek zakończonych nieustępliwym „tak trzeba”.
- Tak. – kiwnął głową, wciąż nie mogąc w pełni ogarnąć umysłem, co tak naprawdę oznaczało przyłączenie się do ruchu oporu. Nie umiał przecież się bić w żadnym znaczeniu tego wyrażenia, nawet słowne potyczki nie szły mu zbyt dobrze (był zdeklarowanym zwolennikiem pokojowej debaty), w szkole nie był nawet członkiem Klubu Pojedynków, a teraz kiedy tylko zgodzi się uczestniczyć w którejś z akcji Zakonu ryzyko bycia ugodzonym przez klątwę wzrastało niebagatelnie. Nie tylko jednak nie mógł się wycofać, by nie wyjść na tchórza. Chociaż pierwsze spotkanie było jeszcze przed nim, nie widział nawet jeszcze kwatery Zakonu, chciał podjąć to ryzyko i wreszcie poczuć, że naprawdę o coś walczy. – Nie spodziewałem się, że jest – tu urwał na krótką chwilę, jakby wahał się przed wypowiedzeniem słowa – nas tak dużo.
Florean, opowiadając mu o organizacji, nie odmalował ich liczebności w tak jasnych barwach, jakimi były w rzeczywistości. Aldrich nie zdziwił się dowiadując, że wielu ze wspaniałych ludzi, których przyjacielem miał zaszczyt być także byli już w Zakonie, co znacznie podbudowało jego przeczucia.
- Cóż, Sophia, oczywiście, że pomogę jak będę umiał, ale chyba powinienem cię ostrzec: w życiu nie miałem w ręku siekiery. Chyba nawet nie tasaka. – Adele McKinnon była wzorową panią domu, ale jej kuchnia była w zupełności wolna od wielgachnych noży, więc Aldrich od najmłodszych lat nie rwał się do ścinania czegokolwiek. Nawet na wizyty u fryzjera zgadzał się opornie. Uśmiechnął się lekko, istotnie z trudem wyobrażając sobie, jak macha siekierą. Praca uzdrowiciela, nawet w dziedzinie tak bliskiej siłom natury jak urazy i choroby odzwierzęce, wymagała w przeważającej części precyzyjnych robót. – Mam w końcu dwie ręce zdolne do pracy, a skoro jest ich potrzeba jak najwięcej, to równie dobrze możemy spróbować razem.
Nie miał w zanadrzu wiedzy i doświadczenia, ale sztuka improwizacji nie była mu obca. Kiedy wychowuje się pięciolatkę, trzeba bardzo szybko opanować tę umiejętność i posługiwać się nią na wysokim poziomie. Wyprawa do lasu nie brzmiała zresztą szczególnie uciążliwie czy niebezpiecznie. Przeciwnie, w pierwszej chwili wydała się Aldrichowi wcale miłą odmianą od pospiesznego życia w środku wielkiego miasta.
- Tak. – kiwnął głową, wciąż nie mogąc w pełni ogarnąć umysłem, co tak naprawdę oznaczało przyłączenie się do ruchu oporu. Nie umiał przecież się bić w żadnym znaczeniu tego wyrażenia, nawet słowne potyczki nie szły mu zbyt dobrze (był zdeklarowanym zwolennikiem pokojowej debaty), w szkole nie był nawet członkiem Klubu Pojedynków, a teraz kiedy tylko zgodzi się uczestniczyć w którejś z akcji Zakonu ryzyko bycia ugodzonym przez klątwę wzrastało niebagatelnie. Nie tylko jednak nie mógł się wycofać, by nie wyjść na tchórza. Chociaż pierwsze spotkanie było jeszcze przed nim, nie widział nawet jeszcze kwatery Zakonu, chciał podjąć to ryzyko i wreszcie poczuć, że naprawdę o coś walczy. – Nie spodziewałem się, że jest – tu urwał na krótką chwilę, jakby wahał się przed wypowiedzeniem słowa – nas tak dużo.
Florean, opowiadając mu o organizacji, nie odmalował ich liczebności w tak jasnych barwach, jakimi były w rzeczywistości. Aldrich nie zdziwił się dowiadując, że wielu ze wspaniałych ludzi, których przyjacielem miał zaszczyt być także byli już w Zakonie, co znacznie podbudowało jego przeczucia.
- Cóż, Sophia, oczywiście, że pomogę jak będę umiał, ale chyba powinienem cię ostrzec: w życiu nie miałem w ręku siekiery. Chyba nawet nie tasaka. – Adele McKinnon była wzorową panią domu, ale jej kuchnia była w zupełności wolna od wielgachnych noży, więc Aldrich od najmłodszych lat nie rwał się do ścinania czegokolwiek. Nawet na wizyty u fryzjera zgadzał się opornie. Uśmiechnął się lekko, istotnie z trudem wyobrażając sobie, jak macha siekierą. Praca uzdrowiciela, nawet w dziedzinie tak bliskiej siłom natury jak urazy i choroby odzwierzęce, wymagała w przeważającej części precyzyjnych robót. – Mam w końcu dwie ręce zdolne do pracy, a skoro jest ich potrzeba jak najwięcej, to równie dobrze możemy spróbować razem.
Nie miał w zanadrzu wiedzy i doświadczenia, ale sztuka improwizacji nie była mu obca. Kiedy wychowuje się pięciolatkę, trzeba bardzo szybko opanować tę umiejętność i posługiwać się nią na wysokim poziomie. Wyprawa do lasu nie brzmiała zresztą szczególnie uciążliwie czy niebezpiecznie. Przeciwnie, w pierwszej chwili wydała się Aldrichowi wcale miłą odmianą od pospiesznego życia w środku wielkiego miasta.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sophia zdawała sobie sprawę, że w obecnych czasach kwestie światopoglądowe były bardzo grząskim gruntem. I choć nigdy nie wstydziła się tego kim jest ani tego, w co wierzy ani nie udawała, że jest inaczej, wolała nie obnosić się z tym prawo i lewo podczas pracy. Jej ojca, który zbyt dużo mówił zaprowadziło to do grobu, ona chciała jeszcze trochę pożyć i coś zrobić, więc rozsądniej było nie kusić losu i nie drażnić ludzi, nawet jeśli czasami świerzbił ją język by coś powiedzieć, gdy ktoś demonstrował krzywdzące poglądy, a w bardziej skrajnych przypadkach wręcz zaciskała dłonie, czując pokusę by zetrzeć komuś z twarzy złośliwy, lekceważący uśmieszek. Ale to już nie były początkowe lata Hogwartu, gdzie za coś takiego groziłby co najwyżej szlaban. To nie były czasy, gdy wdawała się w bójki ze Ślizgonami po tym, jak nazwali jej koleżankę szlamą. Tutaj otwarte buntowanie się mogłoby się w przyszłości skończyć czymś gorszym od zwolnienia z pracy, bo wśród tych ludzi mogli kryć się potencjalni wrogowie. Sophia wiedziała, że oni mogą być wszędzie, więc czasem lepiej było nie zwracać na siebie uwagi w murach ministerstwa, a w terenie, podczas akcji, z zaufanymi współpracownikami robić swoje. Nie ufała ministerstwu, coraz częściej próbowała dopatrywać się wśród urzędników kogoś, kto potencjalnie mógł być przeciwko nim, na kogo trzeba było uważać. Nigdy nie lubiła jednak bierności i robiła to co do niej należy, jako aurorka starając się być prawą i uczciwą osobą, pomagającą każdemu bez względu na jego krew. Od tego była. I nie musiała się tym szczycić, to było oczywiste, od czego są aurorzy. Starała się być osobą rozsądną, uczącą się na błędach – także bliskich.
Zastanawiała się też, czy i Aldrich wkrótce zacznie przyglądać się swoim współpracownikom, zastanawiając się, który z nich może popierać przeciwną stronę, stronę pragnącą dominacji czystej krwi i zniszczenia tego co uważali za gorsze. Nie łudziła się, że Mung, mimo swoich założeń, nadal jest całkowicie neutralny – bo skoro byli tam członkowie Zakonu Feniksa, mogli być i ci, którzy pragnęli zburzyć dotychczasowy porządek.
W przeciwieństwie do niego już w szkole przygotowywała się do tego, kim była teraz – i to jeszcze zanim zrodziła się w jej głowie myśl o zostaniu aurorem. Przykładała się do zaklęć i obrony przed czarną magią, aktywnie udzielała się w szkolnym klubie pojedynków (a po skończeniu szkoły – w tym prawdziwym), dostawała szlabany za niedozwolone pojedynki i bójki na korytarzach. Teraz miała za sobą trzy lata aurorskiego szkolenia, jej umiejętności były wysokie – i dołoży starań, by jeszcze wzrosły, bo teraz mogły okazać się bardzo potrzebne nie tylko w pracy aurora.
- Tak, jest nas sporo. Też się zdziwiłam, kiedy usłyszałam o Zakonie, a potem poznałam jego członków. Podczas spotkania na początku maja w tymczasowym lokum ledwo się tam pomieściliśmy – powiedziała, wspominając zarówno spotkanie z Margo w drugiej połowie kwietnia, jak i majowe spotkanie Zakonu. – Ale to dobrze, im więcej ludzi oddanych słusznej idei tym lepiej. Ale pewnie wiesz już też... że Zakon już ma za sobą pierwsze ofiary? Jako że wszystko musi mieć swoją przeciwwagę, i Zakon doczekał się już przeciwników, którzy mogą stanowić zagrożenie i którym z pewnością jest nie w smak walka o równość – spojrzała na niego, zastanawiając się, czy mu o tym powiedziano, że część członków organizacji już pożegnała się z życiem. Jej powiedziano, ale nie odstraszyło jej to, jako auror była przyzwyczajona do ryzyka i to niewiele zmieniało, bo i tak każdego dnia nadstawiała karku. Ale uzdrowiciel? – Jeśli tylko będziesz chciał... Pomogę ci podszkolić się w pojedynkach. Uważam że musisz umieć się dobrze bronić, gdyby tak kiedyś okazało się to konieczne.
Zdawała sobie sprawę że jej przyjaciel skupiał się na innych umiejętnościach, a czułaby się spokojniejsza, wiedząc, że zna najważniejsze zaklęcia obronne i potrafi ich użyć w kryzysowej sytuacji.
- Nie martw się, ja też nigdy nie ścięłam żadnego drzewa – zapewniła go. – Ale to chyba nie może być jakieś bardzo trudne, prawda? Jak chcesz to możemy zejść do piwnicy i poćwiczyć na pniakach do kominka. Teraz, gdy nie ma taty ani Raidena, będę musiała sama je sobie ciąć, uważając by sobie czegoś nie obciąć – dodała, mimowolnie chichocząc pod nosem. Lubiła jednak uczyć się nowych umiejętności, była zaradna i samodzielna. Teraz wręcz musiała, skoro mieszkała sama i wszystko w domu spadło na jej głowę.
- Cieszę się, że chcesz spróbować. Możemy udać się tam w najbliższych dniach, udało mi się zdobyć mapę z oznaczonymi drzewami od Zakonników, którzy odkryli to miejsce. Weź sobie dzień wolny, bo obawiam się, że będziemy musieli tam tkwić od rana do wieczora – rzekła, wiedząc, że sama też musi wziąć wolne.
Zastanawiała się też, czy i Aldrich wkrótce zacznie przyglądać się swoim współpracownikom, zastanawiając się, który z nich może popierać przeciwną stronę, stronę pragnącą dominacji czystej krwi i zniszczenia tego co uważali za gorsze. Nie łudziła się, że Mung, mimo swoich założeń, nadal jest całkowicie neutralny – bo skoro byli tam członkowie Zakonu Feniksa, mogli być i ci, którzy pragnęli zburzyć dotychczasowy porządek.
W przeciwieństwie do niego już w szkole przygotowywała się do tego, kim była teraz – i to jeszcze zanim zrodziła się w jej głowie myśl o zostaniu aurorem. Przykładała się do zaklęć i obrony przed czarną magią, aktywnie udzielała się w szkolnym klubie pojedynków (a po skończeniu szkoły – w tym prawdziwym), dostawała szlabany za niedozwolone pojedynki i bójki na korytarzach. Teraz miała za sobą trzy lata aurorskiego szkolenia, jej umiejętności były wysokie – i dołoży starań, by jeszcze wzrosły, bo teraz mogły okazać się bardzo potrzebne nie tylko w pracy aurora.
- Tak, jest nas sporo. Też się zdziwiłam, kiedy usłyszałam o Zakonie, a potem poznałam jego członków. Podczas spotkania na początku maja w tymczasowym lokum ledwo się tam pomieściliśmy – powiedziała, wspominając zarówno spotkanie z Margo w drugiej połowie kwietnia, jak i majowe spotkanie Zakonu. – Ale to dobrze, im więcej ludzi oddanych słusznej idei tym lepiej. Ale pewnie wiesz już też... że Zakon już ma za sobą pierwsze ofiary? Jako że wszystko musi mieć swoją przeciwwagę, i Zakon doczekał się już przeciwników, którzy mogą stanowić zagrożenie i którym z pewnością jest nie w smak walka o równość – spojrzała na niego, zastanawiając się, czy mu o tym powiedziano, że część członków organizacji już pożegnała się z życiem. Jej powiedziano, ale nie odstraszyło jej to, jako auror była przyzwyczajona do ryzyka i to niewiele zmieniało, bo i tak każdego dnia nadstawiała karku. Ale uzdrowiciel? – Jeśli tylko będziesz chciał... Pomogę ci podszkolić się w pojedynkach. Uważam że musisz umieć się dobrze bronić, gdyby tak kiedyś okazało się to konieczne.
Zdawała sobie sprawę że jej przyjaciel skupiał się na innych umiejętnościach, a czułaby się spokojniejsza, wiedząc, że zna najważniejsze zaklęcia obronne i potrafi ich użyć w kryzysowej sytuacji.
- Nie martw się, ja też nigdy nie ścięłam żadnego drzewa – zapewniła go. – Ale to chyba nie może być jakieś bardzo trudne, prawda? Jak chcesz to możemy zejść do piwnicy i poćwiczyć na pniakach do kominka. Teraz, gdy nie ma taty ani Raidena, będę musiała sama je sobie ciąć, uważając by sobie czegoś nie obciąć – dodała, mimowolnie chichocząc pod nosem. Lubiła jednak uczyć się nowych umiejętności, była zaradna i samodzielna. Teraz wręcz musiała, skoro mieszkała sama i wszystko w domu spadło na jej głowę.
- Cieszę się, że chcesz spróbować. Możemy udać się tam w najbliższych dniach, udało mi się zdobyć mapę z oznaczonymi drzewami od Zakonników, którzy odkryli to miejsce. Weź sobie dzień wolny, bo obawiam się, że będziemy musieli tam tkwić od rana do wieczora – rzekła, wiedząc, że sama też musi wziąć wolne.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Aldrich nie pamiętał wojny, która wstrząsnęła światem mugoli, lecz pilnie śledził wydarzenia tej, która czarodziejów dotknęła bezpośrednio. W szkolnych latach nie brakowało mu ufności i optymizmu graniczącego z naiwnością, nie spodziewał się nigdy, że przyjdzie mu w przyszłości roztrząsać najtrudniejsze z moralnych dylematów. Przyszłość i dorosłość przyszły niepostrzeżenie, z dnia na dzień, nie dając mu szans na rozgraniczenie ich od beztroskich dni dorastania; teraz Aldrich musiał liczyć na to, że ze zbytniej ufności w dobro ludzkie zostało na tyle niewiele, by w połączeniu ze świadomością tego co słuszne móc hojnie nazwać ją idealizmem. Wojny w międzyczasie dobiegły końca, zarówno w świecie magicznym jak i po mugolskiej stronie. Spragnieni spokoju obywatele oddychali z ulgą, jednak doświadczenie uczy ostrożności. Rzeczywistość nie wróciła do kształtów, w jakich mieściła się w najszczęśliwszych ze wspomnień Aldricha, beztroska zginęła bez śladu. Odpowiedzialność za siostrzenicę nie miała być jedyną w jego życiu i wcale nie najtrudniejszą, choć przecież wymagała od niego, by nadzorował wykształcenie się niemal od zera osobowości dziewczynki. Wziął na siebie także los pacjentów, a dołączając do Zakonu Feniksa – swoich przyjaciół, którzy także zasilali jego szeregi, a można nawet powiedzieć, że przyszłych pokoleń. Czy nie chciał wszak walczyć o trwałą zmianę na lepsze? Będąc przez znakomitą większość swego życia neutralnym wobec konfliktów, miał to szczęście, że na trudne tematy rozmawiał albo z zaufanymi bliskimi albo w ogóle nie, trzymając się spraw zawodowych lub drobiazgów wypełniających codzienność ludzi pracujących i utrzymujących dom. Nie musiał nigdy przyznawać się do niczego, nie miał odwagi samemu wystąpić w obronie swoich przekonań, wreszcie – dopóki nie zechciał, nie musiał opowiadać się po żadnej ze stron. Świadomość zagrożenia, choć zawsze obecna, do niedawna nie wystarczała, by podjął jakieś kroki w kierunku jego zwalczenia. Przyłączenie się do Zakonu było natomiast jak zdjęcie klapek z oczu, które wcześniej ograniczały jego pole widzenia. Każdy musiał prędzej czy później stanąć po którejś stronie, nawet w szpitalnym środowisku z założenia wolnym od polityki. Najpodlejszym był los konformisty, bierność była może nie ostatecznym wyrazem porażki w trudnych czasach, lecz z pewnością nie należało już kierować się w życiu wygodą. Aldrich nie poznał jeszcze większości członków organizacji, podejrzewał, że nigdy nie będzie to możliwe, co w pewnym sensie napawało go nadzieją, lecz dowiedział się już, że kilku z jego bliskich współpracowników także do niej należy. O ile jednak cieszył się wiedząc, że mają w swojej walce sojuszników, wciąż z trudnością zmuszał się do wypatrywania w tłumie wrogów. Niejednokrotnie ostrzegano go przed otwartą walką i nie tyle przerażała go w nich własna nieznajomość zbyt wielu zaklęć ofensywnych i obronnych, co moment, w którym zda sobie sprawę, że naprzeciw stoi człowiek dokładnie taki sam jak on.
- Z pewnością by mi się to przydało. Nigdy nie ciągnęło mnie do Klubu Pojedynków. – nie był w szkole kompletną nogą z obrony przed czarną magią, ale przez lata nieużywania tych zaklęć jego wiedza zgnuśniała, co niestety można powiedzieć także o refleksie. W razie potrzeby umiał działać szybko w szpitalu, tam jednak dzięki wieloletniemu doświadczeniu lepiej wiedział, czego się spodziewać i znał schematy reakcji na dane obrażenia.
- Wiem, że nie będzie łatwo. – starał się utrzymać spokojny, neutralny ton głosu, ale pobladł nieco. Nie znał prawie żadnej historii opisującej, jak wyglądały w przeszłości akcje Zakonu, nie był jeszcze na oficjalnym spotkaniu, ani nie znał planów na kolejne tygodnie i miesiące. Był trochę jak błądzący we mgle, ufając słowom przyjaciół, którzy działają w ruchu oporu dłużej i z czasem wtajemniczają go w kolejne sprawy. – I domyślam się, że nie wszyscy dożyjemy spokojnych czasów w jednym kawałku. – dreszcz przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa, gdy zaliczył się do grona ryzykantów. – Wszyscy jednak działamy w imię wyższego dobra, prawda?
Ileż to razy powtarzał, chociażby stażystom pomagającym na jego oddziale, że nie ma wyższej wartości nad ludzkie życie? Nie umiałby zliczyć. A jednak teraz zrewidował ten pogląd, zrozumiawszy, że życie pełne upokorzeń, nieustannie zagrożone i pozbawione nadziei nie jest warte, by strzec je za wszelką cenę, nawet kosztem realnej wizji lepszego świata. I jeśli pierwszym, co zrobi, by pomóc w jego budowie ma być ścięcie drzewa, Aldrich był gotów bez marudzenia chwycić za siekierę.
- Czemu nie? Może nawet pójdzie nam lepiej, niż gdybyśmy posłużyli się różdżkami. Ostatnio nigdy nie wiadomo, kiedy magia zawiedzie. Ale z pracy uda mi się wyrwać dopiero pojutrze. – anomalie przeszkadzały każdemu, nawet w szpitalu musieli rezygnować z kilku udogodnień na rzecz pewniejszej pracy rąk. Co to ma znaczyć, że magia od początku obecna w życiu czarodzieja jako jego integralna część, teraz płatała wszystkim nieznośne figle?
- Z pewnością by mi się to przydało. Nigdy nie ciągnęło mnie do Klubu Pojedynków. – nie był w szkole kompletną nogą z obrony przed czarną magią, ale przez lata nieużywania tych zaklęć jego wiedza zgnuśniała, co niestety można powiedzieć także o refleksie. W razie potrzeby umiał działać szybko w szpitalu, tam jednak dzięki wieloletniemu doświadczeniu lepiej wiedział, czego się spodziewać i znał schematy reakcji na dane obrażenia.
- Wiem, że nie będzie łatwo. – starał się utrzymać spokojny, neutralny ton głosu, ale pobladł nieco. Nie znał prawie żadnej historii opisującej, jak wyglądały w przeszłości akcje Zakonu, nie był jeszcze na oficjalnym spotkaniu, ani nie znał planów na kolejne tygodnie i miesiące. Był trochę jak błądzący we mgle, ufając słowom przyjaciół, którzy działają w ruchu oporu dłużej i z czasem wtajemniczają go w kolejne sprawy. – I domyślam się, że nie wszyscy dożyjemy spokojnych czasów w jednym kawałku. – dreszcz przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa, gdy zaliczył się do grona ryzykantów. – Wszyscy jednak działamy w imię wyższego dobra, prawda?
Ileż to razy powtarzał, chociażby stażystom pomagającym na jego oddziale, że nie ma wyższej wartości nad ludzkie życie? Nie umiałby zliczyć. A jednak teraz zrewidował ten pogląd, zrozumiawszy, że życie pełne upokorzeń, nieustannie zagrożone i pozbawione nadziei nie jest warte, by strzec je za wszelką cenę, nawet kosztem realnej wizji lepszego świata. I jeśli pierwszym, co zrobi, by pomóc w jego budowie ma być ścięcie drzewa, Aldrich był gotów bez marudzenia chwycić za siekierę.
- Czemu nie? Może nawet pójdzie nam lepiej, niż gdybyśmy posłużyli się różdżkami. Ostatnio nigdy nie wiadomo, kiedy magia zawiedzie. Ale z pracy uda mi się wyrwać dopiero pojutrze. – anomalie przeszkadzały każdemu, nawet w szpitalu musieli rezygnować z kilku udogodnień na rzecz pewniejszej pracy rąk. Co to ma znaczyć, że magia od początku obecna w życiu czarodzieja jako jego integralna część, teraz płatała wszystkim nieznośne figle?
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z pewnością nadchodziły czasy wielu dylematów i trudnych wyborów. Ludzie będą musieli wybierać między tym co dobre, a tym co łatwe. Sophia wierzyła, że wybrała dobrze, ale czas pokaże, jakie będą jej kolejne posunięcia i do czego doprowadzą. Póki co czekała cierpliwie i w gotowości, by być do dyspozycji, gdyby organizacja potrzebowała jej zdolności aurorskich. Może nie miała jeszcze tak długiego doświadczenia w zawodzie jak niektórzy starsi od niej aurorzy Zakonnicy, ale radziła sobie naprawdę dobrze z magią obronną i z zaklęciami, a to było jej największym atutem.
Czas beztroski niewątpliwie się skończył, szczególnie dla tych spośród nich, którzy tak jak Sophia i Aldrich zdecydowali się na przyłączenie do walki o lepsze jutro. I nawet jeśli mieliby tego lepszego jutra nie doczekać, Sophia była pełna idealizmu i wiary w to, że może kiedyś życie następnych pokoleń będzie łatwiejsze dzięki takim jak oni, którzy odważyli się, by zaryzykować i nie być biernymi.
Sophia nie była jak wiele innych kobiet, które chowały się w cieniu i biernie płynęły z prądem życia, bojąc się łamać utarte normy i zwyczaje. Nawet jeśli przez lata panowało przekonanie że walka jest domeną mężczyzn, nie zgadzała się z tym, a rosnąca ilość aurorek i zakonniczek też mówiły same za siebie. Sophia już jako dziecko ochoczo łamała schematy i utarte role, nie poczuwając się do bycia cichą, spokojną i uległą. To nie była jej bajka.
- Pomogę ci w tym. Gdy już anomalie zelżeją i przestaną stanowić zagrożenie dla nas samych i naszego otoczenia, to wybierzemy się gdzieś na odludzie i poćwiczymy zaklęcia i czary obronne, dobrze? Nie wiemy, kiedy dojdzie do walki i czy w ogóle będzie musiało do niej dojść, ale kiedykolwiek to nastąpi, nie możesz stanąć do niej nieprzygotowany – powiedziała, mając jednak przeczucie, że do walki dojdzie, i to pewnie szybciej niż oboje sądzili. Niewykluczone też że zetkną się z magią, która wykraczała nawet poza pojęcie aurorów szkolonych do walki z czarnomagicznymi praktykami. Niestety obawiała się też, że Aldrich, choć był bardzo dobrym uzdrowicielem, nie miałby wielkich szans w starciu z czarną magią. A Sophia była gotowa osobiście zadbać o to, by przyjaciel podciągnął umiejętności; wolałaby żeby nie musiały mu się przydawać, ale skoro nadeszły takie czasy, nie zostawi go bez pomocy.
- Nie będzie łatwo. I nie zamierzam oszukiwać ani siebie, ani ciebie: to będzie niebezpieczne i ryzykowne. Pozostaje mieć nadzieję, że mimo wszystko to będzie mieć jakieś znaczenie. Każde istnienie, któremu możemy pomóc jest warte tego ryzyka – powiedziała cicho. – Bo działamy w imię wyższego dobra – powtórzyła jego słowa. – Także w naszej pracy, Al.
Uśmiechnęła się, rozmyślając o czekającym ich pierwszym wspólnym zadaniu.
- Musimy zrobić to własnoręcznie, by nie ryzykować uszkodzenia drewna i przy okazji siebie przez anomalie – powiedziała. – Więc spotkajmy się pojutrze, dobrze? Też wezmę sobie wolne i możemy zacząć pracę z samego rana, bo nie wiadomo, jak długo nam zejdzie z każdym drzewem, a wypadałoby ściąć więcej niż jedno.
Zadowolona z tego, że doszli do porozumienia, na chwilę umilkła. Cieszyła się, że obok jest przyjaciel; mając kogoś takiego łatwiej było z optymizmem i nadzieją patrzeć w przyszłość, wiedząc, że nie jest zupełnie sama, nawet jeśli straciła już kilka ważnych dla siebie osób. Jego przyjście i rozmowa z nim poprawiły jej humor, i choć czuła pewne obawy, to też ulgę, że nie będą musieli się okłamywać, bo byli po tej samej stronie i oboje zaczynali być coraz bardziej świadomi tego, co się dzieje.
| zt?
Czas beztroski niewątpliwie się skończył, szczególnie dla tych spośród nich, którzy tak jak Sophia i Aldrich zdecydowali się na przyłączenie do walki o lepsze jutro. I nawet jeśli mieliby tego lepszego jutra nie doczekać, Sophia była pełna idealizmu i wiary w to, że może kiedyś życie następnych pokoleń będzie łatwiejsze dzięki takim jak oni, którzy odważyli się, by zaryzykować i nie być biernymi.
Sophia nie była jak wiele innych kobiet, które chowały się w cieniu i biernie płynęły z prądem życia, bojąc się łamać utarte normy i zwyczaje. Nawet jeśli przez lata panowało przekonanie że walka jest domeną mężczyzn, nie zgadzała się z tym, a rosnąca ilość aurorek i zakonniczek też mówiły same za siebie. Sophia już jako dziecko ochoczo łamała schematy i utarte role, nie poczuwając się do bycia cichą, spokojną i uległą. To nie była jej bajka.
- Pomogę ci w tym. Gdy już anomalie zelżeją i przestaną stanowić zagrożenie dla nas samych i naszego otoczenia, to wybierzemy się gdzieś na odludzie i poćwiczymy zaklęcia i czary obronne, dobrze? Nie wiemy, kiedy dojdzie do walki i czy w ogóle będzie musiało do niej dojść, ale kiedykolwiek to nastąpi, nie możesz stanąć do niej nieprzygotowany – powiedziała, mając jednak przeczucie, że do walki dojdzie, i to pewnie szybciej niż oboje sądzili. Niewykluczone też że zetkną się z magią, która wykraczała nawet poza pojęcie aurorów szkolonych do walki z czarnomagicznymi praktykami. Niestety obawiała się też, że Aldrich, choć był bardzo dobrym uzdrowicielem, nie miałby wielkich szans w starciu z czarną magią. A Sophia była gotowa osobiście zadbać o to, by przyjaciel podciągnął umiejętności; wolałaby żeby nie musiały mu się przydawać, ale skoro nadeszły takie czasy, nie zostawi go bez pomocy.
- Nie będzie łatwo. I nie zamierzam oszukiwać ani siebie, ani ciebie: to będzie niebezpieczne i ryzykowne. Pozostaje mieć nadzieję, że mimo wszystko to będzie mieć jakieś znaczenie. Każde istnienie, któremu możemy pomóc jest warte tego ryzyka – powiedziała cicho. – Bo działamy w imię wyższego dobra – powtórzyła jego słowa. – Także w naszej pracy, Al.
Uśmiechnęła się, rozmyślając o czekającym ich pierwszym wspólnym zadaniu.
- Musimy zrobić to własnoręcznie, by nie ryzykować uszkodzenia drewna i przy okazji siebie przez anomalie – powiedziała. – Więc spotkajmy się pojutrze, dobrze? Też wezmę sobie wolne i możemy zacząć pracę z samego rana, bo nie wiadomo, jak długo nam zejdzie z każdym drzewem, a wypadałoby ściąć więcej niż jedno.
Zadowolona z tego, że doszli do porozumienia, na chwilę umilkła. Cieszyła się, że obok jest przyjaciel; mając kogoś takiego łatwiej było z optymizmem i nadzieją patrzeć w przyszłość, wiedząc, że nie jest zupełnie sama, nawet jeśli straciła już kilka ważnych dla siebie osób. Jego przyjście i rozmowa z nim poprawiły jej humor, i choć czuła pewne obawy, to też ulgę, że nie będą musieli się okłamywać, bo byli po tej samej stronie i oboje zaczynali być coraz bardziej świadomi tego, co się dzieje.
| zt?
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Oboje musieli wierzyć. Musieli wierzyć wszyscy, których w pewnym momencie zjednoczyła idea Zakonu, ponieważ patrząc na to, co działo się wokół bez wiary nie zabrnęliby za daleko. Wiedział, niestety, poznawszy już złośliwość czasu, przypadku i choroby, że czasem trzeba się poddać, że walka jest z góry przegrana. Nie chciałby jednak, by takie zdarzenia zdominowały jego życie, nie chciał wciąż i wciąż rezygnować ze starań czekając na kolejną szansę od losu. Na niektóre rzeczy, rzeczy być może najważniejsze, czas jest teraz. W odniesieniu do kilku takich spraw był już tego świadom. O innych, nie wiadomo, czy na swoje szczęście czy nieszczęście nie miał jeszcze wystarczającego pojęcia. Świat jednak wyposażył już Aldricha w cierpliwość, ten był więc gotów zająć się w pierwszej kolejności zadaniami, które powierzono mu ostatnio, nie wykraczając poza ramy rzeczywistości w obszar niepotrzebnych dywagacji. I tak były już wystarczająco trudne.
- Dobrze. – skłamałby mówiąc, że i tak chciał poprosić Sophię o pomoc w poprawieniu swoich umiejętności pojedynkowania. Nie miał w swym codziennym życiu takiej potrzeby, zwłaszcza wiedząc, że w konfrontacji, nawet dla zabawy, z aurorką niechybnie by się zbłaźnił. A nie chciał nigdy, nawet w niefortunnym okresie dorastania, kiedy w każdym chłopaku buzują hormony, być najlepszy we wszystkim. Może nawet mógłby być z siebie dumny z tego powodu, gdyby tylko miał czas na rozpamiętywanie swoich szkolnych perypetii, skoro od tamtych czasów wszystko zdążyło już się zmienić. Jednak czy na pewno? Czy nie był wciąż otoczony tymi samymi przyjaciółmi, z którymi biegał po szkolnych korytarzach i ślęczał nad książkami? Jego przyjaźń z Sophią zaczęła się przecież w Hogwarcie i, za co był losowi niewypowiedzianie wdzięczny, nic nie zapowiadało, by miała się skończyć. Pamiętał ją jako rezolutną pierwszoroczną, młodszą nawet od jego siostry, która przez długi czas była w jego świadomości najmniejszym z dzieciaków, a teraz nie tylko różnica wieku, ale i poglądów zatarła się między nimi. Kiedy jej słuchał, był niemal wzruszony tym, że udało jej się wśród codziennych starć z ciemnością zachować wrażliwość, którą teraz okazywała.
Nie wiedząc, co powiedzieć, uśmiechnął się ciepło i dotknął ramienia przyjaciółki. Nawet gdyby straciła wszystkich krewnych i bliskich przyjaciół, nie czuł się teraz w dobrym miejscu, by powiedzieć jej, że jest z niej dumny, czy coś w tym rodzaju. Nigdy nie radził sobie zbyt dobrze ze słowami.
- To co, może spotkajmy się tutaj, a potem udamy się tam razem? – wolał nie ryzykować, że siostrzenica zobaczy go udającego się gdzieś z Sophią z ich własnego domu, by uniknąć pytań, na które trudno byłoby mu potem odpowiedzieć. – Przygotuję co trzeba.
- Lepiej już pójdę. – podjął po chwili, wstając z sofy. – Robi się późno, a obawiam się, że odnalezienie siekiery gdzieś w piwnicy nie zajmie mi tylko chwili. Widzimy się pojutrze.
Pożegnał Sophię i skierował się do wyjścia, przypominając jej jeszcze na odchodnym, że zawsze jest mile widziana w jego domu, kiedy znowu przytłoczy ją pustka jeszcze bardziej opustoszałego ostatnio domostwa Carterów.
zt
- Dobrze. – skłamałby mówiąc, że i tak chciał poprosić Sophię o pomoc w poprawieniu swoich umiejętności pojedynkowania. Nie miał w swym codziennym życiu takiej potrzeby, zwłaszcza wiedząc, że w konfrontacji, nawet dla zabawy, z aurorką niechybnie by się zbłaźnił. A nie chciał nigdy, nawet w niefortunnym okresie dorastania, kiedy w każdym chłopaku buzują hormony, być najlepszy we wszystkim. Może nawet mógłby być z siebie dumny z tego powodu, gdyby tylko miał czas na rozpamiętywanie swoich szkolnych perypetii, skoro od tamtych czasów wszystko zdążyło już się zmienić. Jednak czy na pewno? Czy nie był wciąż otoczony tymi samymi przyjaciółmi, z którymi biegał po szkolnych korytarzach i ślęczał nad książkami? Jego przyjaźń z Sophią zaczęła się przecież w Hogwarcie i, za co był losowi niewypowiedzianie wdzięczny, nic nie zapowiadało, by miała się skończyć. Pamiętał ją jako rezolutną pierwszoroczną, młodszą nawet od jego siostry, która przez długi czas była w jego świadomości najmniejszym z dzieciaków, a teraz nie tylko różnica wieku, ale i poglądów zatarła się między nimi. Kiedy jej słuchał, był niemal wzruszony tym, że udało jej się wśród codziennych starć z ciemnością zachować wrażliwość, którą teraz okazywała.
Nie wiedząc, co powiedzieć, uśmiechnął się ciepło i dotknął ramienia przyjaciółki. Nawet gdyby straciła wszystkich krewnych i bliskich przyjaciół, nie czuł się teraz w dobrym miejscu, by powiedzieć jej, że jest z niej dumny, czy coś w tym rodzaju. Nigdy nie radził sobie zbyt dobrze ze słowami.
- To co, może spotkajmy się tutaj, a potem udamy się tam razem? – wolał nie ryzykować, że siostrzenica zobaczy go udającego się gdzieś z Sophią z ich własnego domu, by uniknąć pytań, na które trudno byłoby mu potem odpowiedzieć. – Przygotuję co trzeba.
- Lepiej już pójdę. – podjął po chwili, wstając z sofy. – Robi się późno, a obawiam się, że odnalezienie siekiery gdzieś w piwnicy nie zajmie mi tylko chwili. Widzimy się pojutrze.
Pożegnał Sophię i skierował się do wyjścia, przypominając jej jeszcze na odchodnym, że zawsze jest mile widziana w jego domu, kiedy znowu przytłoczy ją pustka jeszcze bardziej opustoszałego ostatnio domostwa Carterów.
zt
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Biblioteka
Szybka odpowiedź