Pokój wspólny na oddziale zamkniętym
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Pokój wspólny na oddziale zamkniętym
Pomieszczenie służące za salon dla tymczasowych mieszkańców oddziału psychiatrycznego. Brudnobiałe ściany, brzydkie, żółtawe linoleum na podłodze, źle skompletowane meble, kulawe fotele z obiciami w niezbyt gustowne kwiaty roztaczają wrażenie wnętrza sklepu ze starzyzną. Znajduje się tu regał, na którym stoi kilka książek, znanych pensjonariuszom szpitala już niemal na pamięć od wielokrotnego czytania, gramofon wymagający częstych napraw, a także stos sfatygowanych, wytartych płyt. Dla osób zachowujących większą przytomność umysłu, w rogu pokoju ustawiono szachownicę z mugolskim kompletem figur, żeby nie wyzwalać w pacjentach agresji.
Przesunęła gońca wzdłuż całej planszy. Zatrzymała go naprzeciw skoczka o przeciwnym kolorze i obróciła szachownicę. Konieczność własnoręcznego przesuwania figurek, fakt, że nie poruszały się ani nie myślały same był naprawdę irytujący i odbierał grze uroku równie mocno jak to, że zmuszona była grać sama ze sobą, równie mocno jak ciągły chichot jednego z pacjentów siedzącego niedaleko drzwi.
Od jakiegoś czasu nie miała z kim grać. Inni pacjenci albo nie nadawali się do gry, albo nie mieli akurat ochoty, albo prezentowali drastycznie inny poziom niż ona. Stąd też walczyła sama ze sobą, próbując oszukać własny umysł. Nie było to łatwe, ale było to zadanie, przed którym stał każdy z pacjentów tego piętra - pokonać swój własny umysł.
Gra ją nużyła, jak wszystko inne, co działo się wokół. Mogłoby się wydawać to dziwne. Jeden z pacjentów chichotał obłąkańczo kilka metrów za jej plecami, inny pacjent wykłócał się na korytarzu z personelem (biedak, pewnie trafi do izolatki), lecz Isabelle to nudziło. Prawda była taka, że wystarczył ułamek czasu, jaki ona spędziła na trzecim piętrze Św. Munga, by przyzwyczaić się do większości zwyczajnych oraz niezwyczajnych zdarzeń, jakie mogą się na nim wydarzyć.
Myśli jej kierowały się wokół tego, co było poza szpitalem. Coraz częściej zastanawiała się nad tym, co mogłaby zrobić, gdyby była wolna. W związku z tym, że jej myśli dryfowały poza szachownicę, to popełniała mnóstwo błędów podczas gry, których bardziej skupiona nigdy by nie popełniła.
Od jakiegoś czasu nie miała z kim grać. Inni pacjenci albo nie nadawali się do gry, albo nie mieli akurat ochoty, albo prezentowali drastycznie inny poziom niż ona. Stąd też walczyła sama ze sobą, próbując oszukać własny umysł. Nie było to łatwe, ale było to zadanie, przed którym stał każdy z pacjentów tego piętra - pokonać swój własny umysł.
Gra ją nużyła, jak wszystko inne, co działo się wokół. Mogłoby się wydawać to dziwne. Jeden z pacjentów chichotał obłąkańczo kilka metrów za jej plecami, inny pacjent wykłócał się na korytarzu z personelem (biedak, pewnie trafi do izolatki), lecz Isabelle to nudziło. Prawda była taka, że wystarczył ułamek czasu, jaki ona spędziła na trzecim piętrze Św. Munga, by przyzwyczaić się do większości zwyczajnych oraz niezwyczajnych zdarzeń, jakie mogą się na nim wydarzyć.
Myśli jej kierowały się wokół tego, co było poza szpitalem. Coraz częściej zastanawiała się nad tym, co mogłaby zrobić, gdyby była wolna. W związku z tym, że jej myśli dryfowały poza szachownicę, to popełniała mnóstwo błędów podczas gry, których bardziej skupiona nigdy by nie popełniła.
Gość
Gość
To, że bała się tego miejsca to mało powiedziane. Każdy koszmar, który zdążyła wykreować wyobraźnia zawsze wiązał się z tym odziałem. Pewnie dla tego, że kiedy ktoś ją postraszył, że tu wyląduje, jeśli będzie niegrzeczna. Czasy, w których bała się podobnych gróźb już minęły, ale strach pozostał. Mimo to Meg przychodziła tam w miarę możliwości jak najczęściej. Wszystko za sprawą Isabelli, której Meg nie chciała zostać na pastwę tych…nie wiem jak to określić…może po prostu chorych ludzi. Twierdziła, że powinna mieć przy sobie kogoś z rodziny i że to pomoże jej w końcu wydostać się z tego wariatkowa. Może to było naiwne i śmieszne, ale przynajmniej nie zachowywała się tak jakby Isabell nigdy nie istniała.
Spokojnie weszła do windy, która wywiozą ją na odpowiednie piętro. W dłoniach trzymała bukiet świeżych kolorowych kwiatów i książkę, którą miała nadzieję, że kuzynka jeszcze nie czytała. Zawsze starała się przychodzić z małymi prezentami chcąc trochę rozjaśnić szpitalną monotonnie. Weszła do dobrze znanego sobie pokoju wspólnego starając się nie zwracać większej uwagi na pozostałych chorych. Od razu ruszyła do szachownicy, przy której siedziała Isabella. - I tak przegrasz - zażartowała zajmując się opróżnianiem najbliższego wazonu i wsadzeniem do niego przyniesionych kwiatów. Wątpiła, że ktokolwiek zwróciłby jej uwagę. Malfoyowie i tak płacili za dużo na ten przybytek. - Przyniosłam ci mały prezent - Położyła książkę obok szachownicy a sama usiadła naprzeciwko. Mugolskie szachy może mniej spektakularne wydawały się jej trudniejsze od magicznych. Gracz przecież musiał myśleć za siebie i za figury. Przeniosła wzrok z szachownicy na Isabell uśmiechając się z lekkim wymuszeniem. Widać, że wciąż nie przyzwyczaiła się do widoku tak jawnie okazywanych chorób umysłowych. Gdyby miała jakiekolwiek wpływy w rodzinie zrobiłaby wszystko by ją stąd wydostać. Ale była tylko małą Megi, której nikt nie słuchał.
Spokojnie weszła do windy, która wywiozą ją na odpowiednie piętro. W dłoniach trzymała bukiet świeżych kolorowych kwiatów i książkę, którą miała nadzieję, że kuzynka jeszcze nie czytała. Zawsze starała się przychodzić z małymi prezentami chcąc trochę rozjaśnić szpitalną monotonnie. Weszła do dobrze znanego sobie pokoju wspólnego starając się nie zwracać większej uwagi na pozostałych chorych. Od razu ruszyła do szachownicy, przy której siedziała Isabella. - I tak przegrasz - zażartowała zajmując się opróżnianiem najbliższego wazonu i wsadzeniem do niego przyniesionych kwiatów. Wątpiła, że ktokolwiek zwróciłby jej uwagę. Malfoyowie i tak płacili za dużo na ten przybytek. - Przyniosłam ci mały prezent - Położyła książkę obok szachownicy a sama usiadła naprzeciwko. Mugolskie szachy może mniej spektakularne wydawały się jej trudniejsze od magicznych. Gracz przecież musiał myśleć za siebie i za figury. Przeniosła wzrok z szachownicy na Isabell uśmiechając się z lekkim wymuszeniem. Widać, że wciąż nie przyzwyczaiła się do widoku tak jawnie okazywanych chorób umysłowych. Gdyby miała jakiekolwiek wpływy w rodzinie zrobiłaby wszystko by ją stąd wydostać. Ale była tylko małą Megi, której nikt nie słuchał.
Lubiła niespodziewane wizyty Megary. Gdy tylko ujrzała blondynkę z różnobarwnymi kwiatami w jednym ręku oraz niedużym prezentem w drugim jej zastygła w nudzie twarz rozpromieniała uśmiechem. Megara, jako młoda dama, z pewnością miała milion dużo lepszych miejsc do odwiedzenia. Dlatego też Isabell cieszyła się, że specjalnie dla niej, tylko po to, by poczuła się lepiej, kuzynka wizytuje tak nieprzyjemne dla oka odwiedzającego miejsce.
- Ten pojedynek nigdy nie miał sensu - przytaknęła kuzynce i w międzyczasie, gdy ta zajęta była szukaniem wazonu, Isabella zaczęła przestawiać figury tak, by wróciły do pozycji otwarcia nowej partii. Ustawiła czarne pionki po swojej stronie, czekała więc, aż Megara zacznie grę białymi.
Jej uwaga przeniosła się na chwilę na książkę. Oddział urazów magipsychiatrycznych był miejscem, gdzie każda była na wagę złota, co najdobitniej udowadniała biedna biblioteczka na piętrze.
- Niepisana zasada mówi, że nie można ofiarować książki, której samemu by się nie chciało przeczytać - powiedziała i dopiero po tym zerknęła na tytuł, podniosła książkę i przyjrzała się jej okładce. Otworzyła na pierwszej stronie, jakby nie mogła już doczekać się, by zacząć czytać. Nie zanurzyła się jednak w lekturze, lecz odłożyła prezent na bok.
- Miło Cię widzieć, Megaro - zauważyła z opóźnieniem, jakby zapomniała powiedzieć tego w pierwszym momencie ich spotkania.
- Ten pojedynek nigdy nie miał sensu - przytaknęła kuzynce i w międzyczasie, gdy ta zajęta była szukaniem wazonu, Isabella zaczęła przestawiać figury tak, by wróciły do pozycji otwarcia nowej partii. Ustawiła czarne pionki po swojej stronie, czekała więc, aż Megara zacznie grę białymi.
Jej uwaga przeniosła się na chwilę na książkę. Oddział urazów magipsychiatrycznych był miejscem, gdzie każda była na wagę złota, co najdobitniej udowadniała biedna biblioteczka na piętrze.
- Niepisana zasada mówi, że nie można ofiarować książki, której samemu by się nie chciało przeczytać - powiedziała i dopiero po tym zerknęła na tytuł, podniosła książkę i przyjrzała się jej okładce. Otworzyła na pierwszej stronie, jakby nie mogła już doczekać się, by zacząć czytać. Nie zanurzyła się jednak w lekturze, lecz odłożyła prezent na bok.
- Miło Cię widzieć, Megaro - zauważyła z opóźnieniem, jakby zapomniała powiedzieć tego w pierwszym momencie ich spotkania.
Gość
Gość
- Sens może i ma. Ponoć żaden przeciwnik nie nauczy cię tyle, co ty sam [b] - dodała troszkę ciszej.- [b] Tak mi przynajmniej zawsze wmawiała matka. - Meg uśmiechnęła się z nutką ironii. Te słowa miały ją niegdyś powstrzymać od rywalizacji z innymi i zrobić z niej potulnego branka. Wyszło jak wyszło. Widząc, że Isabella ma ochotę zagrać ostrożnie wykonała pierwszy ruch jednym ze swoich pionków. Dawno już nie grała, może rzeczywiście warto było odświeżyć swoje umiejętności. Miejmy nadzieję, że to tak jak z lataniem na miotle, że się tego nie zapomina. Jednym okiem spojrzała w stronę kuzynki z zadowoleniem stwierdzają, że trafiła z prezentem. - Pamiętam - kiwnęła potakująco głową- Nigdy nie uczyniłabym takiego afrontu - zaśmiała się cicho. Te słowa tak dziwnie brzmiały jej w takim miejscu jak to. A może to właśnie tutaj najlepiej pasowały. Drgnęła jakby wyrwana z zamyślenia słysząc słowa kuzynki.
- Ciebie również Bello. Trochę się już za tobą stęskniłam – uśmiechnęła się przyjaźnie opuszkami palców dotykając następnego pionka.- Bez z ciebie nasz rodzinka jest wyjątkowo nudna - zapewniła szczerzę kuzynkę uśmiechając się przy tym wesoło. Powoli zaczęła odizolowywać ich mały stoliczek od reszty sali. W pewnym momencie konspiracyjnie nachyliła się nad planszą szepcząc cicho. – Mam nadzieję, że… nie masz tu żadnych problemów. Wiesz zawsze mogę dać komuś małą łapówkę - puściła w stronę kuzynki wesoło oczko.
- Ciebie również Bello. Trochę się już za tobą stęskniłam – uśmiechnęła się przyjaźnie opuszkami palców dotykając następnego pionka.- Bez z ciebie nasz rodzinka jest wyjątkowo nudna - zapewniła szczerzę kuzynkę uśmiechając się przy tym wesoło. Powoli zaczęła odizolowywać ich mały stoliczek od reszty sali. W pewnym momencie konspiracyjnie nachyliła się nad planszą szepcząc cicho. – Mam nadzieję, że… nie masz tu żadnych problemów. Wiesz zawsze mogę dać komuś małą łapówkę - puściła w stronę kuzynki wesoło oczko.
- Również żaden inny przeciwnik nie zada ci głębszych ran - stwierdziła w zamyśleniu. Isabelle nachyliła się nad stołem, oparła o niego ramiona. Swój wzrok jak zaczarowany miała utkwiony na Megarze, jakby próbowała w ten sposób wymusić poczucie presji na przeciwniczce. Bez zastanowienia odpowiedziała na rozpoczęcie partii przez Megarę poprzez uruchomienie swojego skoczka.
- Malfoy'owie i nuda? Ciężko mi to sobie wyobrazić - odparła uśmiechając się pod nosem, jednak przez chwilę w myślach pojawiło się rozczarowanie faktem, że kuzynka nie ma żadnej opowieści o nowej, rodzinnej intrydze do przekazania - Jak się miewa Abraxas? Oraz Lucjusz? - dopytała się o swojego brata młodszej blondynki. Wprawdzie Abraxas odwiedzał Isabelle w szpitalu co najmniej równie często co Megara, lecz pacjentka wolała na wszelki wypadek z drugiej ręki upewnić się, czy u kuzyna na pewno wszystko w porządku, tak, jak to zapewniał podczas ostatniej wizyty w Mungu.
- Megaro, nie martw się o mnie. Moim największym problemem jest brak godnych rywali do gry - Uśmiechnęła się szeroko do blondynki - Kup sobie lepiej za to coś ładnego. Przynajmniej nie będą to pieniądze zmarnowane.
- Malfoy'owie i nuda? Ciężko mi to sobie wyobrazić - odparła uśmiechając się pod nosem, jednak przez chwilę w myślach pojawiło się rozczarowanie faktem, że kuzynka nie ma żadnej opowieści o nowej, rodzinnej intrydze do przekazania - Jak się miewa Abraxas? Oraz Lucjusz? - dopytała się o swojego brata młodszej blondynki. Wprawdzie Abraxas odwiedzał Isabelle w szpitalu co najmniej równie często co Megara, lecz pacjentka wolała na wszelki wypadek z drugiej ręki upewnić się, czy u kuzyna na pewno wszystko w porządku, tak, jak to zapewniał podczas ostatniej wizyty w Mungu.
- Megaro, nie martw się o mnie. Moim największym problemem jest brak godnych rywali do gry - Uśmiechnęła się szeroko do blondynki - Kup sobie lepiej za to coś ładnego. Przynajmniej nie będą to pieniądze zmarnowane.
Gość
Gość
Meg uważnie przyglądała się pierwszemu ruchowi kuzynki niemal natychmiast na niego odpowiadając. W między czasie spojrzała na nią kątem oka. Nie mogła się powstrzymać od lekkiego ironicznego uśmiechu słysząc jej słowa.
- Wiesz ciągłe te same intrygi w pewnym momencie robią się już nudne. Potrafię z wyprzedzeniem przewidzieć ruch każdego z naszych krewnych. Po co kryształowa kula skoro oni są tacy przewidywalni? - Może było to troszkę naciągane, ale przecież każdy lubi trochę koloryzować. Jednak jakby się temu przyjrzeć przecież każdy ma jakiś wzór działania, przez co staje się przewidywalny. Na dźwięk imienia brata skrzywiła się nieznacznie, ale starała się to ukryć. Lucjusz rośnie jak na drożdżach. Wszyscy są w niego zapatrzeni jak w obrazek. Wiesz jak to jest z dziećmi. Wszyscy widzą w nich nadzieję na lepsze jutro. – Zasępiła się na chwilę uciekając we własne rozważania. Ciekawiło ją czy rodzice mieli jakiś nadzieję wobec niej i jak bardzo ich zawiodła. – A jego zdradzieckiego ojca od jakiegoś czasu nie widziałam. Mam nadzieję, że tą jego bladą gębę spowijają czyraki - chciała brzmieć poważniej i groźnie, ale sama ta wizja doprowadziła do głośnego parsknięcia śmiechem. Meg nigdy nie wyrażała się w ten sposób o swoim bracie, ale wciąż była na niego zła. Czy to naprawdę takie dziwne? Wciąż przecież była nastolatką a jej hormony szalały. Teraz tylko będzie trzeba wyjaśnić Belli skąd ta całą niechęć. Meg uśmiechnęła się ponownie patrząc na kuzynkę z lekko uniesionymi brwiami. Wiesz, że zabrzmiałaś trochę jak pięćdziesięcioletnia dama? - spytała odpowiadając na kolejny ruch Belli. - Zresztą chętnie nadszarpnęłabym rodzinny majątek. Trzeba tylko wymyśli jak to zrobić! Może założę organizację charytatywną. Najlepiej taką, za, którą wszyscy będą mnie nienawidzić, ale nikt nie będzie mógł mi nic zrobić. - snuła swoje plany na przyszłość dobrze wiedząc, że będzie wyglądać zupełnie inaczej. Odruchowo spojrzała na dłoń, na, której powinien znajdować się pierścionek, który obecnie schowała głęboko do szafy.
- Wiesz ciągłe te same intrygi w pewnym momencie robią się już nudne. Potrafię z wyprzedzeniem przewidzieć ruch każdego z naszych krewnych. Po co kryształowa kula skoro oni są tacy przewidywalni? - Może było to troszkę naciągane, ale przecież każdy lubi trochę koloryzować. Jednak jakby się temu przyjrzeć przecież każdy ma jakiś wzór działania, przez co staje się przewidywalny. Na dźwięk imienia brata skrzywiła się nieznacznie, ale starała się to ukryć. Lucjusz rośnie jak na drożdżach. Wszyscy są w niego zapatrzeni jak w obrazek. Wiesz jak to jest z dziećmi. Wszyscy widzą w nich nadzieję na lepsze jutro. – Zasępiła się na chwilę uciekając we własne rozważania. Ciekawiło ją czy rodzice mieli jakiś nadzieję wobec niej i jak bardzo ich zawiodła. – A jego zdradzieckiego ojca od jakiegoś czasu nie widziałam. Mam nadzieję, że tą jego bladą gębę spowijają czyraki - chciała brzmieć poważniej i groźnie, ale sama ta wizja doprowadziła do głośnego parsknięcia śmiechem. Meg nigdy nie wyrażała się w ten sposób o swoim bracie, ale wciąż była na niego zła. Czy to naprawdę takie dziwne? Wciąż przecież była nastolatką a jej hormony szalały. Teraz tylko będzie trzeba wyjaśnić Belli skąd ta całą niechęć. Meg uśmiechnęła się ponownie patrząc na kuzynkę z lekko uniesionymi brwiami. Wiesz, że zabrzmiałaś trochę jak pięćdziesięcioletnia dama? - spytała odpowiadając na kolejny ruch Belli. - Zresztą chętnie nadszarpnęłabym rodzinny majątek. Trzeba tylko wymyśli jak to zrobić! Może założę organizację charytatywną. Najlepiej taką, za, którą wszyscy będą mnie nienawidzić, ale nikt nie będzie mógł mi nic zrobić. - snuła swoje plany na przyszłość dobrze wiedząc, że będzie wyglądać zupełnie inaczej. Odruchowo spojrzała na dłoń, na, której powinien znajdować się pierścionek, który obecnie schowała głęboko do szafy.
Dynamicznie, mogłoby się wydawać bez zastanowienia przesuwała swoimi figurami po planszy, jakby była zbyt zniecierpliwiona, by pozwolić sobie na przemyślenie swoich ruchów. Jednak gdy wyczuła nieukrywany gniew blondynki skierowany na krewniaka przestała stukać wyczekująco palcami o blat stolika i lekko zdziwiona przymrużyła oczy. Nie pamiętała, kiedy ostatnio Megara wypowiadała się niepochlebnie na temat Abraxasa. Nie przypominała sobie w ogóle, by słyszała z jej ust negatywne słowa o swoim bracie.
- Mam jednak wrażenie, że w kręgu naszej rodziny miała miejsce intryga, która była dla ciebie zaskoczeniem. Więc… Co takiego wymyślił Abraxas, że zasłużył sobie na taki los? - zapytała przyglądając się blondynce. Bella starała się wyglądać w miarę naturalnie i spokojnie, lecz faktem było, że emocje Megary skierowane w kierunku krewniaka zaintrygowały ją.
- Śmiało, możesz powiedzieć mi, starej babci Isabelli – Uśmiechnęła się pokrzepiająco. Tak samo jak u Megary wizja Abraxasa wywoływała śmiech, tak samo u Isabelli myśl o samej sobie jako pięćdziesięcioletniej damie spowodowała chichot.
- Chcesz zostać drugą Ericą Stainwright? - spytała nawiązując do słynnej pani domu, twórczyni felernych środków czystości.
- Mam jednak wrażenie, że w kręgu naszej rodziny miała miejsce intryga, która była dla ciebie zaskoczeniem. Więc… Co takiego wymyślił Abraxas, że zasłużył sobie na taki los? - zapytała przyglądając się blondynce. Bella starała się wyglądać w miarę naturalnie i spokojnie, lecz faktem było, że emocje Megary skierowane w kierunku krewniaka zaintrygowały ją.
- Śmiało, możesz powiedzieć mi, starej babci Isabelli – Uśmiechnęła się pokrzepiająco. Tak samo jak u Megary wizja Abraxasa wywoływała śmiech, tak samo u Isabelli myśl o samej sobie jako pięćdziesięcioletniej damie spowodowała chichot.
- Chcesz zostać drugą Ericą Stainwright? - spytała nawiązując do słynnej pani domu, twórczyni felernych środków czystości.
Gość
Gość
Meg zatrzymała się w połowie ruchu. Podniosła lekko pionek obracając go w palacach. - Po tym co ostatnio ojciec wymyślił to już mnie nic nie zdziwi. [b]- dokończyła ruch zbijając pierwszego pionka swojej towarzyszki. [b]- Wydają mnie za mąż- Lekko podniosłam wzrok na Isabelle. – Abraxas zapomniał o rodzinnej solidarności i żyje z dobrej komitywie z tym błaznem- - burknęła zaciskając coraz mocniej zęby. Nie była wstanie ukrywać swojej niechęci do tego człowieka. Zresztą po co? Od tego będą oficjalne spotkania w grupie uwielbiających plotkować dam i panów. - Jeśli mam być szczera bardzo chętnie wymieniłabym się z tobą na żywoty.- uśmiechnęła się konspiracyjnie. - Co ty na to droga babciu? Ja sobie tu posiedzę a to porzucasz w mojego narzeczonego jakimiś wykwintnymi klątwami - wyszczerzyła rządek białych ząbków cicho się śmiejąc. Oczywiście były to tylko żarty. Czy kiedyś przerodzi się w ciekawą perspektywę to jeszcze zobaczymy. Meg oparła brodę na zaciśniętych miejscach prze dłuższą chwilę wpatrując się w jeden punkty. Nagle ocknęła się wydając siebie przydługi dźwięk przypominający zaprzeczenie. Takie coś jest mało spektakularne. Coś bardziej w stylu Carlotta Pinkstone[/b- Zawahała się na krótką chwilę. [b]- Ale może bez Askabanu. Nie do twarzy mi będzie w łachmanach i czarnym kolorze.- Wizja samej siebie otoczonej przez dementory była zbyt nierealna by choćby się jej przestraszyć. Mg szybko machnęła głową nie chcąc dłużej tego rozważać.
Nie przejęła się utratą pionka. Taka była wojna, straty były konieczne. Zerknęła ukradkiem na otwartą pod wpływem tego manewru drogę, która umożliwi Isabelle zbicie wieży przeciwniczki za pomocą gońca. Musiała poświęcić w tym celu jeszcze jednego pionka, lecz, zamiast poruszyć go w odpowiednie miejsce na planszy, przewróciła go trzęsącymi się dłońmi. W jej głowie pojawiły się wspomnienia z czasów, gdy była dokładnie w takiej samej sytuacji jak Megara, gdy rozczarowana i rozgoryczona decyzjami rodzinnymi miała poślubić mężczyznę, którego nie kochała.
- Co za... - Zacisnęła usta. Trudno było powiedzieć, czy brakowało jej odpowiednich słów, czy też może powstrzymywała się przed powiedzeniem nieodpowiednich. Widać jednak było, że przejęła się niemniej niż Meg.
- Kim on jest? - spytała podnosząc pionek i umieszczając go tam, gdzie chciała go przesunąć - Jest stary? Obleśny? Okrutny? Wszystko na raz? - westchnęła głośno - A może to któryś z Yaxley'ów? Proszę, tylko nie mów mi, że to Yaxley - dodała przyglądając się młodej kuzynce, która, o czym Isabelle była przekonana, nie powinna jeszcze wychodzić za mąż, mimo całej sympatii, jaką ją obdarzała. I nie chodziło tu o brak urody czy niedojrzałość: według Is Megara nie miała w sobie wyrobionych odpowiednich cech, by zapanować nad mężczyzną.
- Kiedyś byłam w bardzo podobnej sytuacji - powiedziała dosyć cicho, konspiracyjnie - I wybrałam drogę Stainwright i Pinkstone. Oto, gdzie przez to wylądowałam - powiedziała wskazując dłonią na otoczenie, machnęła nią, jakby chciała ogarnąć palcami całą salę - Nie ma niczego, czego bardziej bym żałowała.
- Co za... - Zacisnęła usta. Trudno było powiedzieć, czy brakowało jej odpowiednich słów, czy też może powstrzymywała się przed powiedzeniem nieodpowiednich. Widać jednak było, że przejęła się niemniej niż Meg.
- Kim on jest? - spytała podnosząc pionek i umieszczając go tam, gdzie chciała go przesunąć - Jest stary? Obleśny? Okrutny? Wszystko na raz? - westchnęła głośno - A może to któryś z Yaxley'ów? Proszę, tylko nie mów mi, że to Yaxley - dodała przyglądając się młodej kuzynce, która, o czym Isabelle była przekonana, nie powinna jeszcze wychodzić za mąż, mimo całej sympatii, jaką ją obdarzała. I nie chodziło tu o brak urody czy niedojrzałość: według Is Megara nie miała w sobie wyrobionych odpowiednich cech, by zapanować nad mężczyzną.
- Kiedyś byłam w bardzo podobnej sytuacji - powiedziała dosyć cicho, konspiracyjnie - I wybrałam drogę Stainwright i Pinkstone. Oto, gdzie przez to wylądowałam - powiedziała wskazując dłonią na otoczenie, machnęła nią, jakby chciała ogarnąć palcami całą salę - Nie ma niczego, czego bardziej bym żałowała.
Gość
Gość
Megara chciała wyjść na silną i przede wszystkim roześmianą. Chciała, choć jednej osobie udowodnić, że nie widzi w tym małżeństwie końca świata. Nie wyszło po raz kolejny. Meg widziała wszystkie emocje, która wypływały na twarz jej kuzynki. Patrzyła na nią tak samo jak wszyscy inni. Smutek, gorycz, współczucie. Wciąż ta sama mało pomocna śpiewka. Bawiąc się zdobytym pionkiem westchnęła ciężko i zaczęła odpowiadać na pytania kuzynki.
- Jest 12 lat straszy ode mnie, obleśny i to bardzo- - skrzywiła się, gdy te słowa padły z jej ust. - a strasznie nocą poślubną można uznać za pewien rodzaj okrucieństwa - mówiła spokojnie i powoli starając się opanować lekko drżące palce. Zrobiła swój ruch mocno opierając się na krześle. Słysząc nazwisko Yaxley drgnęła lekko. Oh jakby wiele oddała za to żeby było to Yaxley. Chętnie spełniłaby swój obowiązek godząc oba rody. To przynajmniej miałoby jakiś sens. - To jeden z Carrowów - wyjaśniła biorąc głęboko powietrze do płuc a następnie głośno je wypuszczając. Wyszło szydło z worka. Is miała słuszność. Meg nie miała pojęcia o kontaktach damsko męskich, ale to nikomu nie przeszkadzało jej w pchaniu w paszcze lwa. Meg lekko się uśmiechnęła słysząc konspiracyjny ton kuzynki. - Tak już jest zawsze. Żałujemy tej drogi, której nie wybraliśmy. Tyle, że twoje więzienie nie potrwa do końca życia. A ja pewnie nie dożyje pierwszej rocznicy ślubu…o ile oczywiście czegoś nie wymyślę - dodała spokojnie starając się przelać całą swoją uwagę na plansze.
- Jest 12 lat straszy ode mnie, obleśny i to bardzo- - skrzywiła się, gdy te słowa padły z jej ust. - a strasznie nocą poślubną można uznać za pewien rodzaj okrucieństwa - mówiła spokojnie i powoli starając się opanować lekko drżące palce. Zrobiła swój ruch mocno opierając się na krześle. Słysząc nazwisko Yaxley drgnęła lekko. Oh jakby wiele oddała za to żeby było to Yaxley. Chętnie spełniłaby swój obowiązek godząc oba rody. To przynajmniej miałoby jakiś sens. - To jeden z Carrowów - wyjaśniła biorąc głęboko powietrze do płuc a następnie głośno je wypuszczając. Wyszło szydło z worka. Is miała słuszność. Meg nie miała pojęcia o kontaktach damsko męskich, ale to nikomu nie przeszkadzało jej w pchaniu w paszcze lwa. Meg lekko się uśmiechnęła słysząc konspiracyjny ton kuzynki. - Tak już jest zawsze. Żałujemy tej drogi, której nie wybraliśmy. Tyle, że twoje więzienie nie potrwa do końca życia. A ja pewnie nie dożyje pierwszej rocznicy ślubu…o ile oczywiście czegoś nie wymyślę - dodała spokojnie starając się przelać całą swoją uwagę na plansze.
|3 listopada
Dzień dzisiejszy był jednym z tych bardziej zabieganych dla młodego stażysty. Był właściwie pewien swojego przeczucia, że jest to z powodu wyjazdu, o którym poinformował go wczoraj dyrektor szpitala. Selwynowi zaproponowano bowiem kilkunastotygodniowy staż w Nowym Jorku, a Avery'emu nie było to jakoś specjalnie na rękę. Sam Selwyn wiedział, że po powrocie będzie miał pewne pięknie zawoalowane nieprzyjemności w pracy, ale wolał na razie nie wybiegać myślami aż tak daleko w przyszłość, musiał bowiem skupić się na bardzo zapracowanej rzeczywistości. Stawił się w Mungu o bladym świcie, przybywając na pięć minut przed swoim przełożonym. Zdążył w tym czasie przywdziać swój fartuch i zacząć przedzierać się przez kolejny stos dokumentacji zdobiący jego biurko. Nie było mu jednak dane zostać całkowicie pochłoniętym przez swoje zajęcie, bowiem zaraz po przybyciu jego przełożonego zaczęli rutynowy obchód po oddziale. Pacjenci magipsychiatrii byli bardzo zróżnicowani pod względem wieku, statusu społecznego, stanu cywilnego czy też, przede wszystkim - jednostki chorobowej, która została u nich zdiagnozowana. W każdej sali, przy każdym znajdującym się w niej czarodzieju, mistrz i jego uczeń przystawali, a Avery czynił młodemu Selwynowi odpytkę. Było od niego wymagane, aby znał każdego pacjenta, jego najbliższą rodzinę, historię danej osoby, jak doszło do powstania patologii psychologicznych, jak przebiegał rozwój choroby, a także całą charakterystykę danej jednostki chorobowej w psychiatrycznym ujęciu całości, jak też i w tym konkretnym przypadku. Wszystkie szczegóły i szczególiki o które mógł zapytać się Samael były bardzo istotne - mogły bowiem zaważyć na dalszych losach Selwyna, zarówno zawodowych jak i ogólnie ujętej egzystencji młodszego z czarodziejów.
Trwało to czasem dłużej, czasem krócej, w zależności od humoru magipsychiatry. Dzisiaj jednak zależało mu najwyraźniej na tym, by spowodować jak największe opóźnienie w rytmie dnia swojego podwładnego, toteż spytka i rozmowy z pacjentami były nad wyraz drobiazgowe i wyczerpujące możliwą bazę tematów do poruszenia w przyjaznej pogawędce na linii lekarz-biedny i pokrzywdzony przez los człowiek. Nie wspominając, ze bardzo często to czarodzieje byli sami sobie winni za to, co ich spotkało.
Omijając izolatkę szerokim łukiem, Alexander powrócił do gabinetu i ponownie zasiadł do biurka. Gdy już wreszcie mógł oderwać się od tej syzyfowej pracy, zorientował się, że papierzyska i obchód pochłonęły mu prawie połowę dyżuru. Z przerażeniem wymalowanym na twarzy zerwał się na równe nogi i z prędkością światła opuścił pomieszczenie, po drodze łapiąc jeszcze pokaźny plik notatek i wiadomości oddziałowych to rozniesienia wszystkim pracownikom trzeciego piętra szpitala Świętego Munga. Tutaj bowiem niezbyt przepadano za wszędobylskimi samolocikami z papieru - gdy tylko nadarzała się okazja, roznoszenie notek oddziałowych było zadaniem zrzucanym na barki tych naiwniaków, co postanowili dalej kształcić się na oddziale magipsychiatrycznym. Najgorzej jednak było, gdy znajdowały się w tych plikach do rozniesienia notki międzyoddziałowe. Jaki inni uzdrowiciele wysyłali je za pomocą szpitalnej poczty lotniczej, tak Avery, gdy był w odpowiednim humorze, lubił fundować swoim stażystom - na szczęście zdecydowanie częściej Isoldzie niż Lexowi - małe przebieżki po szpitalnych klatkach schodowych wyposażonych w niezliczoną ilość stopni. Wróć. Wcale nie takie małe. Dlatego, najpierw miotając się po całym oddziale jak kurczak z odciętą głową i jak huragan roznosząc wszystko to, co było do rozniesienia, gdy wkroczył na tę diabelną klatkę schodową ręce mu opadły. Trzecie piętro miało to do siebie, że było na środku. Dlatego najpierw musiał zejść parę pięter w dół, po to tylko, by następnie znów wdrapywać się na sam szczyt, a na końcu zwieńczyć ten maraton kolejnym zejściem w dół, z powrotem na swoje piętro. A tego dnia Alexander nawet nie miał co marzyć o chwili wytchnienia. Była już godzina piętnasta, a co za tym szło spędził na oddziale już dziesięć godzin, a co za tym idzie, był totalnie w plecy. Miał jeszcze trzy godziny, które miały być wypełnione ciężką pracą i chłonięciem wiedzy niczym gąbka.
Z racji godziny obiadowej wyłuskał jeszcze parę minut na pochłonięcie tego, co dobroduszne pielęgniarki podstawiły mu pod nos - jednak to nastąpiło dopiero półtorej godziny później, po tym jak przeszli przez cały pokój wspólny i dwie sale, roznosząc posiłki pacjentom, a w międzyczasie wdając się z nimi w krótkie rozmowy. Oczywiście Selwyn musiał zapoznać się z pozostawionymi wszędzie notatkami, które informowały co, jaki i kiedy się dzisiaj działo, oraz co jeszcze zdarzyć się powinno (czyt. co jeszcze Lexowi było dorzucone do zrobienia). Obiad był jednak chwilą wytchnienia, zwłaszcza, że nigdzie w zasięgu wzroku nie miał posępnej figury Samaela, co było co najmniej podnoszące na duchu, jak nie nawet uskrzydlające. Po pospiesznym spożyciu posiłku i uprzejmym podziękowaniu pielęgniarkom za pamięć i dobre serce dla "zwykłego, szarego stażysty" Selwyn szybkim krokiem udał się do łazienki, by załatwić potrzeby fizjologiczne oraz na szybko wypalić papierosa. Ostatnio zaczynał palić zdecydowanie za dużo, ale mogło to być wynikiem prędkości zdarzeń, następujących po sobie w życiu Alexa. Mógł rzucić fajki kiedy tylko będzie chciał, a przynajmniej takie miał przekonanie. Wiadomo, młodzi bogowie i ich niezachwiana wiara w samych siebie i swoją długowieczność.
Gdy kolejny niedopałek dołączył do petowego grona w wywarze słoikowym, Alex opuścił swój azyl i po raz kolejny rzucił się w pęd obowiązków. A właściwie to obowiązki znów rzuciły się na niego. Po raz kolejny zamknięty w izolatce mężczyzna dostał napadu szału. Tym razem jednak nie posłużono się otępiającym działaniem eliksirów nasennych. Samael zadecydował, że Selwyn ma spróbować przemówić do rozumu oszalałemu z alkoholowego głodu czarodziejowi. Było to zadaniem syzyfowym, którego Alexander pewnie sam z własnej woli by się nie podjął, ba, którego nawet sam Samael by nie próbował wykonać. Po takim czasie bez widocznych popraw w stanie pacjenta pozostawało im tylko czekać, aż odejdzie do lepszego świata. Co mogło zając jeszcze naprawdę bardzo długi okres czasu. Ale od tego przecież były staże - robiło się na nich rzeczy często bezcelowe, w celu osiągnięcia jakiejś nauki, dojścia do wniosków i zbliżenie się o krok do upragnionego świstka, który umożliwiał im czynne wykonywanie zawodu. Także Alexander zaczął, odpowiednio wyważonym głosem rozmawiać z Hardym, jednak jedynym, co mógł otrzymać w zamian od rozmówcy były warknięcia lub bluzgi, których nigdy wcześniej nie słyszał na uszy. Parę razy prawie został opluty, musiał jednak zachować pokerową twarz - tego wymagało się w tym zawodzie, a chociaż było to rzeczą trudną do opanowania, po pewnym czasie człowiek się przyzwyczajał. Wchodził w głąb labiryntu świadomości zarówno własnej, jak i siedzącej przed nim osoby, pozostawiając wszelkie naleciałości emocjonalne daleko poza sobą, jakby w innym wcieleniu. Przez ponad czterdzieści minut Selwyn wypruwał sobie flaki, zapamiętując wszelkie szczegóły (złota zasada - nie ignoruj takiego pacjenta chowając się za notatnikiem, tylko go to dodatkowo rozjuszy, a wszelki postęp trafi szlag). Gdy zaczynało już być Lexowi wszystko jedno, czy spędzi tu jeszcze godzinę czy też cały kolejny dzień, Avery łaskawie pozwolił mu opuścić klaustrofobiczną izolatkę, znaczącym spojrzeniem lustrując swojego stażystę. Alexander dokładnie wiedział, co teraz - miał udać się do gabinetu i robić notatki, które następnie razem z Averym dokładnie przeanalizują, wytykając każdy z alexowch błędów i przechodząc cały scenariusz kilkukrotnie, tworząc wizje tego, co by było, gdyby wybrał inny sposób na zareagowanie na zachowanie pacjenta. Tak, na tym dokładnie polegał magipsychiatryczny staż. Po całym takim dniu ludzki umysł był wyprany, istne carte blanche i niezwykły ból przy podejmowaniu jakichkolwiek prób wykonywania czynności umysłowych.
Na odchodnym, gdy grzbiet Alexandra zdobił już jego gruby, skórzany płaszcz, a wszystkie notatki i materiały tkwiły w nesseserze, gotowe do zabrania za wielką wodę, Avery nie omieszkał przypomnieć mu, że nawet w Nowym Jorku ma pamiętać, że ma na niego oko. A mimo to, gdy za Selwynem zamknęły się drzwi, odetchnął pełną piersią, czując się wolnym.
|zt[bylobrzydkobedzieladnie]
Dzień dzisiejszy był jednym z tych bardziej zabieganych dla młodego stażysty. Był właściwie pewien swojego przeczucia, że jest to z powodu wyjazdu, o którym poinformował go wczoraj dyrektor szpitala. Selwynowi zaproponowano bowiem kilkunastotygodniowy staż w Nowym Jorku, a Avery'emu nie było to jakoś specjalnie na rękę. Sam Selwyn wiedział, że po powrocie będzie miał pewne pięknie zawoalowane nieprzyjemności w pracy, ale wolał na razie nie wybiegać myślami aż tak daleko w przyszłość, musiał bowiem skupić się na bardzo zapracowanej rzeczywistości. Stawił się w Mungu o bladym świcie, przybywając na pięć minut przed swoim przełożonym. Zdążył w tym czasie przywdziać swój fartuch i zacząć przedzierać się przez kolejny stos dokumentacji zdobiący jego biurko. Nie było mu jednak dane zostać całkowicie pochłoniętym przez swoje zajęcie, bowiem zaraz po przybyciu jego przełożonego zaczęli rutynowy obchód po oddziale. Pacjenci magipsychiatrii byli bardzo zróżnicowani pod względem wieku, statusu społecznego, stanu cywilnego czy też, przede wszystkim - jednostki chorobowej, która została u nich zdiagnozowana. W każdej sali, przy każdym znajdującym się w niej czarodzieju, mistrz i jego uczeń przystawali, a Avery czynił młodemu Selwynowi odpytkę. Było od niego wymagane, aby znał każdego pacjenta, jego najbliższą rodzinę, historię danej osoby, jak doszło do powstania patologii psychologicznych, jak przebiegał rozwój choroby, a także całą charakterystykę danej jednostki chorobowej w psychiatrycznym ujęciu całości, jak też i w tym konkretnym przypadku. Wszystkie szczegóły i szczególiki o które mógł zapytać się Samael były bardzo istotne - mogły bowiem zaważyć na dalszych losach Selwyna, zarówno zawodowych jak i ogólnie ujętej egzystencji młodszego z czarodziejów.
Trwało to czasem dłużej, czasem krócej, w zależności od humoru magipsychiatry. Dzisiaj jednak zależało mu najwyraźniej na tym, by spowodować jak największe opóźnienie w rytmie dnia swojego podwładnego, toteż spytka i rozmowy z pacjentami były nad wyraz drobiazgowe i wyczerpujące możliwą bazę tematów do poruszenia w przyjaznej pogawędce na linii lekarz-biedny i pokrzywdzony przez los człowiek. Nie wspominając, ze bardzo często to czarodzieje byli sami sobie winni za to, co ich spotkało.
Omijając izolatkę szerokim łukiem, Alexander powrócił do gabinetu i ponownie zasiadł do biurka. Gdy już wreszcie mógł oderwać się od tej syzyfowej pracy, zorientował się, że papierzyska i obchód pochłonęły mu prawie połowę dyżuru. Z przerażeniem wymalowanym na twarzy zerwał się na równe nogi i z prędkością światła opuścił pomieszczenie, po drodze łapiąc jeszcze pokaźny plik notatek i wiadomości oddziałowych to rozniesienia wszystkim pracownikom trzeciego piętra szpitala Świętego Munga. Tutaj bowiem niezbyt przepadano za wszędobylskimi samolocikami z papieru - gdy tylko nadarzała się okazja, roznoszenie notek oddziałowych było zadaniem zrzucanym na barki tych naiwniaków, co postanowili dalej kształcić się na oddziale magipsychiatrycznym. Najgorzej jednak było, gdy znajdowały się w tych plikach do rozniesienia notki międzyoddziałowe. Jaki inni uzdrowiciele wysyłali je za pomocą szpitalnej poczty lotniczej, tak Avery, gdy był w odpowiednim humorze, lubił fundować swoim stażystom - na szczęście zdecydowanie częściej Isoldzie niż Lexowi - małe przebieżki po szpitalnych klatkach schodowych wyposażonych w niezliczoną ilość stopni. Wróć. Wcale nie takie małe. Dlatego, najpierw miotając się po całym oddziale jak kurczak z odciętą głową i jak huragan roznosząc wszystko to, co było do rozniesienia, gdy wkroczył na tę diabelną klatkę schodową ręce mu opadły. Trzecie piętro miało to do siebie, że było na środku. Dlatego najpierw musiał zejść parę pięter w dół, po to tylko, by następnie znów wdrapywać się na sam szczyt, a na końcu zwieńczyć ten maraton kolejnym zejściem w dół, z powrotem na swoje piętro. A tego dnia Alexander nawet nie miał co marzyć o chwili wytchnienia. Była już godzina piętnasta, a co za tym szło spędził na oddziale już dziesięć godzin, a co za tym idzie, był totalnie w plecy. Miał jeszcze trzy godziny, które miały być wypełnione ciężką pracą i chłonięciem wiedzy niczym gąbka.
Z racji godziny obiadowej wyłuskał jeszcze parę minut na pochłonięcie tego, co dobroduszne pielęgniarki podstawiły mu pod nos - jednak to nastąpiło dopiero półtorej godziny później, po tym jak przeszli przez cały pokój wspólny i dwie sale, roznosząc posiłki pacjentom, a w międzyczasie wdając się z nimi w krótkie rozmowy. Oczywiście Selwyn musiał zapoznać się z pozostawionymi wszędzie notatkami, które informowały co, jaki i kiedy się dzisiaj działo, oraz co jeszcze zdarzyć się powinno (czyt. co jeszcze Lexowi było dorzucone do zrobienia). Obiad był jednak chwilą wytchnienia, zwłaszcza, że nigdzie w zasięgu wzroku nie miał posępnej figury Samaela, co było co najmniej podnoszące na duchu, jak nie nawet uskrzydlające. Po pospiesznym spożyciu posiłku i uprzejmym podziękowaniu pielęgniarkom za pamięć i dobre serce dla "zwykłego, szarego stażysty" Selwyn szybkim krokiem udał się do łazienki, by załatwić potrzeby fizjologiczne oraz na szybko wypalić papierosa. Ostatnio zaczynał palić zdecydowanie za dużo, ale mogło to być wynikiem prędkości zdarzeń, następujących po sobie w życiu Alexa. Mógł rzucić fajki kiedy tylko będzie chciał, a przynajmniej takie miał przekonanie. Wiadomo, młodzi bogowie i ich niezachwiana wiara w samych siebie i swoją długowieczność.
Gdy kolejny niedopałek dołączył do petowego grona w wywarze słoikowym, Alex opuścił swój azyl i po raz kolejny rzucił się w pęd obowiązków. A właściwie to obowiązki znów rzuciły się na niego. Po raz kolejny zamknięty w izolatce mężczyzna dostał napadu szału. Tym razem jednak nie posłużono się otępiającym działaniem eliksirów nasennych. Samael zadecydował, że Selwyn ma spróbować przemówić do rozumu oszalałemu z alkoholowego głodu czarodziejowi. Było to zadaniem syzyfowym, którego Alexander pewnie sam z własnej woli by się nie podjął, ba, którego nawet sam Samael by nie próbował wykonać. Po takim czasie bez widocznych popraw w stanie pacjenta pozostawało im tylko czekać, aż odejdzie do lepszego świata. Co mogło zając jeszcze naprawdę bardzo długi okres czasu. Ale od tego przecież były staże - robiło się na nich rzeczy często bezcelowe, w celu osiągnięcia jakiejś nauki, dojścia do wniosków i zbliżenie się o krok do upragnionego świstka, który umożliwiał im czynne wykonywanie zawodu. Także Alexander zaczął, odpowiednio wyważonym głosem rozmawiać z Hardym, jednak jedynym, co mógł otrzymać w zamian od rozmówcy były warknięcia lub bluzgi, których nigdy wcześniej nie słyszał na uszy. Parę razy prawie został opluty, musiał jednak zachować pokerową twarz - tego wymagało się w tym zawodzie, a chociaż było to rzeczą trudną do opanowania, po pewnym czasie człowiek się przyzwyczajał. Wchodził w głąb labiryntu świadomości zarówno własnej, jak i siedzącej przed nim osoby, pozostawiając wszelkie naleciałości emocjonalne daleko poza sobą, jakby w innym wcieleniu. Przez ponad czterdzieści minut Selwyn wypruwał sobie flaki, zapamiętując wszelkie szczegóły (złota zasada - nie ignoruj takiego pacjenta chowając się za notatnikiem, tylko go to dodatkowo rozjuszy, a wszelki postęp trafi szlag). Gdy zaczynało już być Lexowi wszystko jedno, czy spędzi tu jeszcze godzinę czy też cały kolejny dzień, Avery łaskawie pozwolił mu opuścić klaustrofobiczną izolatkę, znaczącym spojrzeniem lustrując swojego stażystę. Alexander dokładnie wiedział, co teraz - miał udać się do gabinetu i robić notatki, które następnie razem z Averym dokładnie przeanalizują, wytykając każdy z alexowch błędów i przechodząc cały scenariusz kilkukrotnie, tworząc wizje tego, co by było, gdyby wybrał inny sposób na zareagowanie na zachowanie pacjenta. Tak, na tym dokładnie polegał magipsychiatryczny staż. Po całym takim dniu ludzki umysł był wyprany, istne carte blanche i niezwykły ból przy podejmowaniu jakichkolwiek prób wykonywania czynności umysłowych.
Na odchodnym, gdy grzbiet Alexandra zdobił już jego gruby, skórzany płaszcz, a wszystkie notatki i materiały tkwiły w nesseserze, gotowe do zabrania za wielką wodę, Avery nie omieszkał przypomnieć mu, że nawet w Nowym Jorku ma pamiętać, że ma na niego oko. A mimo to, gdy za Selwynem zamknęły się drzwi, odetchnął pełną piersią, czując się wolnym.
|zt[bylobrzydkobedzieladnie]
| 8 marca
Rozmowa z Laidan go wychłodziła. Idąc na oddział przypominał trupa: posiniałe usta, skostniałe, lodowate dłonie, dziwnie napięta skóra, cienie pod oczami. Przypominał jednego z pensjonariuszy zakładu psychiatrycznego i chyba tylko limonkowy kitel pozwalał na odróżnienie Avery'ego od pacjenta. Zaczęło się jak zwykle, stosem niepotrzebnej dokumentacji oraz problemem ze stażystami. Najpierw mechanicznie przejrzał tony nieaktualnych akt: nie rozumiał, czemu trzydziestoletnie formularze nadal trzymane są w gabinetach, zamiast trafiać do archiwum; dokładny przegląd pozwolił mu na znalezienie odpowiedzi - pomiędzy starymi, zatęchłymi kartami nader często znajdowały się świeże, nawet niedawno założone akta. Zapewne któryś z tych leniwych stażystów nie wykonywał dokładnie swych zadań, wrzucając dokumenty do szuflad byle jak, bez żadnego pomyślunku. Samael nie miał nawet siły, aby parsknąć gniewnie i dociekać, który z jego przymusowych podopiecznych dokonał tego aktu dewastacji. Poświęcił dwie godziny (bez jednego kwadransa na wzmocnienie się czarną kawą) na uporządkowanie bałaganu, wiedząc, że samemu zrobi to dokładnie i solidnie. Nie potrafił zaufać także i Alexandrowi, który po powrocie z Nowego Jorku wiele stracił w jego oczach - może wiązało się to z ucieczką Allison, ale... Nie, Avery zwyczajnie potrzebował chwili takiego właśnie zajęcia. Bezstresowego. Prostego, niewymagającego myślenia. Banalna czynność: otworzenie karty, sprawdzenie daty, ułożenie dokumentu na jeden z trzech stosów. Pierwszy był przeznaczony do kolejnej selekcji, utworzony dla nowych pacjentów, drugi dla stałych bywalców trzeciego piętra oraz ostatni, na którym lądowały akta mające znaleźć się w archiwum, dostępne dla krewnych, gdyby któryś kiedyś zainteresował się historią choroby swej ciotecznej babci albo szwagra najstarszej siostry. Prawdopodobieństwo było nikłe, jednakowoż istniało, zatem nie było innej rady, niż prowadzić składowisko nikomu niepotrzebnych papierów. Avery podejrzewał, że jedyną osobą, która kiedykolwiek po nie sięgnie, będzie stary archiwista, na tyle znudzony swą pracą, by w akcie najwyższej desperacji, raczyć się historiami chorób szaleńców, pisaną jakże płynnym i dźwięcznym, medycznym językiem. Gdy Samael dokonał już tego karkołomnego zadania, postanowił, że wybierze jednego z żółtodziobów, bawiących u niego dopiero od kilku dni, aby dostarczyli wszystkie pliki do archiwum. Bez użycia magii.
Złośliwość była konieczna: powinni radzić sobie w kryzysowych warunkach i nie wysługiwać się różdżką w każdym przypadku - tyle chociaż mógł ich nauczyć, w ciągu kilku pierwszych dni. Jeśli wytrzymywali, zaczynał dostrzegać w kandydatach nikły potencjał. Był surowy w osądzie i rzadko pozwolił na kontynuację stażu komuś, kto w pełni go nie zadowolił. Ponoć stanowił postrach; nieco mu to pochlebiało, lecz akurat dzisiejszego dnia (czyżby przechodził załamanie?) chętnie pogawędziłby sobie nawet i z tym głąbem, Lewisem. Jednak zamiast edukacyjnej rozmowy z młodym kandydatem na uzdrowiciela, fundował sobie dość depresyjny wywiadzik z dziewczyną, która zapewne jeszcze nie ukończyła Hogwartu - szybkie zerknięcie w świstu z jej danymi osobowymi, potwierdziły przypuszczenia Avery'ego. Helen miała czternaście lat i wyraźny zespół presuicydalny. Samael początkowo nie dowierzał, że nikt wcześniej tego nie dostrzegł, lecz jej rodzice najwyraźniej nie byli zainteresowani stanem swej córki. Mężczyzna odrzucił bolesne skojarzenia, oddychając spokojnie i wypełniając pustą przestrzeń po Laidan profesjonalną wiedzą medyczną. Spokojnie wysłuchał fantazji o śmierci, rozmaitych wizji ukrócenia swych cierpień, zakończenia życia, pozytywnych aspektów wynikających z samobójstwa. Oczami dziewczyny przedstawiało się one jako rozwiązanie - było zaś dramatem, a on musiał jej to udowodnić.
Nie chciała podwinąć rękawów. Zmusił ją do tego, delikatnie manipulując funkcjami umysłowymi. Legilimencja była bezpieczniejsza aniżeli jakiekolwiek zaklęcie: niemożliwa do wykrycia, niepozostawiająca śladów. Dziewczynka była jeszcze młoda, zatem prawdopodobnie nawet nie wiedziała, co się z nią dzieje. Przestała jednak się stawiać i potulnie wypełniła każde polecenie. Odsłoniła skórę. Samaela nie zdziwiły rany, brzydkie cięcia, blizny. Niektóre stare, inne zupełnie świeże - co ciekawe, żadne nie wyglądało na próbę otwarcia sobie żył. Współpracowała. Odpowiadała na pytania, choć niechętnie. Niekiedy musiał jej podpowiadać, naprowadzać, podpowiadać. Dopytywał o przypadki samobójstw wśród bliskiej rodziny. Tak, były dwa. Pamiętasz je? Widziałam, jak wujek zażywa truciznę. Ktoś był wtedy z tobą? Nie. Ktoś z tobą o tym rozmawiał? Nie. Wujek był dla ciebie ważny? Bliższy niż rodzice.
Avery stwierdził, że wysłuchał już dość. Poinformował Helen łagodnie, że zostanie w szpitalu na dłużej. Nie określił czasu, nie miał też ochotę na rozmowę z jej rodzicami. Odesłał ich do diabła, nakazując, by któryś z dyżurujących uzdrowicieli udzielił im stosownych informacji. Nienawidził ludzkich zaniedbań, tak samo, jak nienawidził psychiatrii dziecięcej. Mimowolnie myślał wówczas o swojej córeczce, o niesprawiedliwości, zsyłającej na niewinne istotki tak ciężkie choroby. Trzymał Helen za rękę, prowadząc ją do jej pokoju. Miała zostać umieszczona w tej szczególnej izolatce, ale jednak z klamką po wewnętrznej stronie drzwi, bez budzącego postrach łoża ze skórzanymi pasami. Obiecał jej, że szybko odzyska swoje rzeczy, ulubione książki. Ale najpierw jeszcze trochę mi opowiedz, Helen, zagaił ją, siadając w ciasnym, bo dziecięcym foteliku. Mała klitka ledwie mieściła kilka mebli oraz ich dwoje, a przez najbliższe miesiące miała być dla dziewczynki domem. Oby wyszła jak najszybciej, ale Samael musiał najpierw rozpoznać źródło problemu. Postępująca depresja? Możliwe. Odrzucił od razu uzależnienia od wszelkich używek (badania krwi wykluczyły obecność każdego, ze znanych alchemikom narkotyków) oraz zaburzenia osobowości. Pomijając ponure usposobienie, Helen była najzupełniej normalna. Żadnych nerwowych tików, żadnych charakterystycznych cech wskazujących na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Samel musiał jednak szukać i postanowił pójść za ciosem, póki mała była skłonna do zwierzeń.
Ile czasu minęło od śmierci wujka? Cztery miesiące. Kiedy pierwszy raz się zraniłaś? Cztery miesiące temu. Bardzo tęskniłaś wtedy za wujkiem? Nadal za nim tęsknię. Wiesz, dlaczego odebrał sobie życie? Przeze mnie.
Dwa słowa, wypowiedziane głuchym tonem przez małą dziewczynkę. Avery zagryzł wargi, wpatrując się nieprzytomnie w jej puste, zupełnie obojętne oczy. I wiedział, że już znalazł powód. Altruistyczne samobójstwo, dziewczynka ewidentnie miała poczucie winy. Wmówione jej przez rodziców? Rodzeństwo? Samaela to nie interesowało: istotne było wyłącznie wyleczenie Helen z tej paranoi, uświadomienie jej, że absolutnie nie ponosi odpowiedzialności za przypadek, który spotkał jej wuja. Avery doskonale znał schemat. Poczucie winy, nienawiść do samego siebie, przekierowywanie agresji na własną osobę. Samael przelotnie zerknął na blizny dziewczyny, wiedząc, że jeśli były skutkiem zaklęcia, ich usunięcie okaże się niemożliwe. Spytał o problemy ze snem. Tak, padła odpowiedź, mam koszmary. Nie zdziwiło go to zupełnie, Nie dopytywał o szczegóły, ale poinformował ją, że zażyje eliksir, po którym zaśnie bez problemów. Po którym nie będzie miała snów. Na karcie, którą później wysłał do alchemika, zlecił także przygotowanie mieszanki antydepresyjnej. Na dobry początek, tyle musiało starczyć. Zdawał sobie sprawę, że z Helen czeka go dużo pracy - bał się zostawić ją samą, lecz nie mógł poświęcić dziewczynce całego dnia. Zostawił ją z wyrzutami sumienia - co prawda zastąpił go inny uzdrowiciel, równie wykwalifikowany, lecz Samael nikomu nie ufał tak bardzo, jak sobie. Powrócił do swego gabinetu, gdzie czekało go wyzwanie w postaci przybyłego na rutynową kontrolę Xaviera. Był czysty przez pięć miesięcy. Tym razem testy wykazały pozytywny efekt, a Avery znowu nie miał wyboru. Wcześniej zawarli konkretną umowę, którą mężczyzna złamał. Samael obojętnie nakazał zaaplikowanie mu eliksiru demencji, po czym osobiście pofatygował się, aby oprowadzić go po oddziale. Wiedział, że gdy Xavier znajdzie się na głodzie, będzie trzeba go poskromić... Póki jednak zachowywał się potulnie, nic nie stało na przeszkodzie, by poznał miejsce, w którym spędzi najbliższy czas. Wychodząc z saloniku dla stałych pensjonariuszy oddziału zamkniętego, Avery zaszedł jeszcze na chwileczkę do Helen. Spała. Jej klatka piersiowa unosiła się lekko, dziewczynka była spokojna. Nie rzucała się, nie mówiła przez sen, nie wykazywała żadnych niepokojących oznak. Samael odetchnął z ulgą, po czym wrócił do swego gabinetu, po drodze zostawiając notkę uzdrowicielowi prowadzący przypadek dziewczynki, że od tej pory, on przejmuje pełną pieczę nad jej leczeniem.
|zt
Rozmowa z Laidan go wychłodziła. Idąc na oddział przypominał trupa: posiniałe usta, skostniałe, lodowate dłonie, dziwnie napięta skóra, cienie pod oczami. Przypominał jednego z pensjonariuszy zakładu psychiatrycznego i chyba tylko limonkowy kitel pozwalał na odróżnienie Avery'ego od pacjenta. Zaczęło się jak zwykle, stosem niepotrzebnej dokumentacji oraz problemem ze stażystami. Najpierw mechanicznie przejrzał tony nieaktualnych akt: nie rozumiał, czemu trzydziestoletnie formularze nadal trzymane są w gabinetach, zamiast trafiać do archiwum; dokładny przegląd pozwolił mu na znalezienie odpowiedzi - pomiędzy starymi, zatęchłymi kartami nader często znajdowały się świeże, nawet niedawno założone akta. Zapewne któryś z tych leniwych stażystów nie wykonywał dokładnie swych zadań, wrzucając dokumenty do szuflad byle jak, bez żadnego pomyślunku. Samael nie miał nawet siły, aby parsknąć gniewnie i dociekać, który z jego przymusowych podopiecznych dokonał tego aktu dewastacji. Poświęcił dwie godziny (bez jednego kwadransa na wzmocnienie się czarną kawą) na uporządkowanie bałaganu, wiedząc, że samemu zrobi to dokładnie i solidnie. Nie potrafił zaufać także i Alexandrowi, który po powrocie z Nowego Jorku wiele stracił w jego oczach - może wiązało się to z ucieczką Allison, ale... Nie, Avery zwyczajnie potrzebował chwili takiego właśnie zajęcia. Bezstresowego. Prostego, niewymagającego myślenia. Banalna czynność: otworzenie karty, sprawdzenie daty, ułożenie dokumentu na jeden z trzech stosów. Pierwszy był przeznaczony do kolejnej selekcji, utworzony dla nowych pacjentów, drugi dla stałych bywalców trzeciego piętra oraz ostatni, na którym lądowały akta mające znaleźć się w archiwum, dostępne dla krewnych, gdyby któryś kiedyś zainteresował się historią choroby swej ciotecznej babci albo szwagra najstarszej siostry. Prawdopodobieństwo było nikłe, jednakowoż istniało, zatem nie było innej rady, niż prowadzić składowisko nikomu niepotrzebnych papierów. Avery podejrzewał, że jedyną osobą, która kiedykolwiek po nie sięgnie, będzie stary archiwista, na tyle znudzony swą pracą, by w akcie najwyższej desperacji, raczyć się historiami chorób szaleńców, pisaną jakże płynnym i dźwięcznym, medycznym językiem. Gdy Samael dokonał już tego karkołomnego zadania, postanowił, że wybierze jednego z żółtodziobów, bawiących u niego dopiero od kilku dni, aby dostarczyli wszystkie pliki do archiwum. Bez użycia magii.
Złośliwość była konieczna: powinni radzić sobie w kryzysowych warunkach i nie wysługiwać się różdżką w każdym przypadku - tyle chociaż mógł ich nauczyć, w ciągu kilku pierwszych dni. Jeśli wytrzymywali, zaczynał dostrzegać w kandydatach nikły potencjał. Był surowy w osądzie i rzadko pozwolił na kontynuację stażu komuś, kto w pełni go nie zadowolił. Ponoć stanowił postrach; nieco mu to pochlebiało, lecz akurat dzisiejszego dnia (czyżby przechodził załamanie?) chętnie pogawędziłby sobie nawet i z tym głąbem, Lewisem. Jednak zamiast edukacyjnej rozmowy z młodym kandydatem na uzdrowiciela, fundował sobie dość depresyjny wywiadzik z dziewczyną, która zapewne jeszcze nie ukończyła Hogwartu - szybkie zerknięcie w świstu z jej danymi osobowymi, potwierdziły przypuszczenia Avery'ego. Helen miała czternaście lat i wyraźny zespół presuicydalny. Samael początkowo nie dowierzał, że nikt wcześniej tego nie dostrzegł, lecz jej rodzice najwyraźniej nie byli zainteresowani stanem swej córki. Mężczyzna odrzucił bolesne skojarzenia, oddychając spokojnie i wypełniając pustą przestrzeń po Laidan profesjonalną wiedzą medyczną. Spokojnie wysłuchał fantazji o śmierci, rozmaitych wizji ukrócenia swych cierpień, zakończenia życia, pozytywnych aspektów wynikających z samobójstwa. Oczami dziewczyny przedstawiało się one jako rozwiązanie - było zaś dramatem, a on musiał jej to udowodnić.
Nie chciała podwinąć rękawów. Zmusił ją do tego, delikatnie manipulując funkcjami umysłowymi. Legilimencja była bezpieczniejsza aniżeli jakiekolwiek zaklęcie: niemożliwa do wykrycia, niepozostawiająca śladów. Dziewczynka była jeszcze młoda, zatem prawdopodobnie nawet nie wiedziała, co się z nią dzieje. Przestała jednak się stawiać i potulnie wypełniła każde polecenie. Odsłoniła skórę. Samaela nie zdziwiły rany, brzydkie cięcia, blizny. Niektóre stare, inne zupełnie świeże - co ciekawe, żadne nie wyglądało na próbę otwarcia sobie żył. Współpracowała. Odpowiadała na pytania, choć niechętnie. Niekiedy musiał jej podpowiadać, naprowadzać, podpowiadać. Dopytywał o przypadki samobójstw wśród bliskiej rodziny. Tak, były dwa. Pamiętasz je? Widziałam, jak wujek zażywa truciznę. Ktoś był wtedy z tobą? Nie. Ktoś z tobą o tym rozmawiał? Nie. Wujek był dla ciebie ważny? Bliższy niż rodzice.
Avery stwierdził, że wysłuchał już dość. Poinformował Helen łagodnie, że zostanie w szpitalu na dłużej. Nie określił czasu, nie miał też ochotę na rozmowę z jej rodzicami. Odesłał ich do diabła, nakazując, by któryś z dyżurujących uzdrowicieli udzielił im stosownych informacji. Nienawidził ludzkich zaniedbań, tak samo, jak nienawidził psychiatrii dziecięcej. Mimowolnie myślał wówczas o swojej córeczce, o niesprawiedliwości, zsyłającej na niewinne istotki tak ciężkie choroby. Trzymał Helen za rękę, prowadząc ją do jej pokoju. Miała zostać umieszczona w tej szczególnej izolatce, ale jednak z klamką po wewnętrznej stronie drzwi, bez budzącego postrach łoża ze skórzanymi pasami. Obiecał jej, że szybko odzyska swoje rzeczy, ulubione książki. Ale najpierw jeszcze trochę mi opowiedz, Helen, zagaił ją, siadając w ciasnym, bo dziecięcym foteliku. Mała klitka ledwie mieściła kilka mebli oraz ich dwoje, a przez najbliższe miesiące miała być dla dziewczynki domem. Oby wyszła jak najszybciej, ale Samael musiał najpierw rozpoznać źródło problemu. Postępująca depresja? Możliwe. Odrzucił od razu uzależnienia od wszelkich używek (badania krwi wykluczyły obecność każdego, ze znanych alchemikom narkotyków) oraz zaburzenia osobowości. Pomijając ponure usposobienie, Helen była najzupełniej normalna. Żadnych nerwowych tików, żadnych charakterystycznych cech wskazujących na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Samel musiał jednak szukać i postanowił pójść za ciosem, póki mała była skłonna do zwierzeń.
Ile czasu minęło od śmierci wujka? Cztery miesiące. Kiedy pierwszy raz się zraniłaś? Cztery miesiące temu. Bardzo tęskniłaś wtedy za wujkiem? Nadal za nim tęsknię. Wiesz, dlaczego odebrał sobie życie? Przeze mnie.
Dwa słowa, wypowiedziane głuchym tonem przez małą dziewczynkę. Avery zagryzł wargi, wpatrując się nieprzytomnie w jej puste, zupełnie obojętne oczy. I wiedział, że już znalazł powód. Altruistyczne samobójstwo, dziewczynka ewidentnie miała poczucie winy. Wmówione jej przez rodziców? Rodzeństwo? Samaela to nie interesowało: istotne było wyłącznie wyleczenie Helen z tej paranoi, uświadomienie jej, że absolutnie nie ponosi odpowiedzialności za przypadek, który spotkał jej wuja. Avery doskonale znał schemat. Poczucie winy, nienawiść do samego siebie, przekierowywanie agresji na własną osobę. Samael przelotnie zerknął na blizny dziewczyny, wiedząc, że jeśli były skutkiem zaklęcia, ich usunięcie okaże się niemożliwe. Spytał o problemy ze snem. Tak, padła odpowiedź, mam koszmary. Nie zdziwiło go to zupełnie, Nie dopytywał o szczegóły, ale poinformował ją, że zażyje eliksir, po którym zaśnie bez problemów. Po którym nie będzie miała snów. Na karcie, którą później wysłał do alchemika, zlecił także przygotowanie mieszanki antydepresyjnej. Na dobry początek, tyle musiało starczyć. Zdawał sobie sprawę, że z Helen czeka go dużo pracy - bał się zostawić ją samą, lecz nie mógł poświęcić dziewczynce całego dnia. Zostawił ją z wyrzutami sumienia - co prawda zastąpił go inny uzdrowiciel, równie wykwalifikowany, lecz Samael nikomu nie ufał tak bardzo, jak sobie. Powrócił do swego gabinetu, gdzie czekało go wyzwanie w postaci przybyłego na rutynową kontrolę Xaviera. Był czysty przez pięć miesięcy. Tym razem testy wykazały pozytywny efekt, a Avery znowu nie miał wyboru. Wcześniej zawarli konkretną umowę, którą mężczyzna złamał. Samael obojętnie nakazał zaaplikowanie mu eliksiru demencji, po czym osobiście pofatygował się, aby oprowadzić go po oddziale. Wiedział, że gdy Xavier znajdzie się na głodzie, będzie trzeba go poskromić... Póki jednak zachowywał się potulnie, nic nie stało na przeszkodzie, by poznał miejsce, w którym spędzi najbliższy czas. Wychodząc z saloniku dla stałych pensjonariuszy oddziału zamkniętego, Avery zaszedł jeszcze na chwileczkę do Helen. Spała. Jej klatka piersiowa unosiła się lekko, dziewczynka była spokojna. Nie rzucała się, nie mówiła przez sen, nie wykazywała żadnych niepokojących oznak. Samael odetchnął z ulgą, po czym wrócił do swego gabinetu, po drodze zostawiając notkę uzdrowicielowi prowadzący przypadek dziewczynki, że od tej pory, on przejmuje pełną pieczę nad jej leczeniem.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
13 marca
Mijam kolejne piętra, po drodze imiennie pozdrawiając niemal każdego uzdrowiciela (nie wyłączając woźnego), a każdej napotkanej w uniformie damie kłaniam się w pół już z daleka. W szpitalu czuję się trochę jak w popularnej kawiarence, co oznacza tylko tyle, iż jestem tu zbyt częstym gościem. Czasami mój pobyt ogranicza się do kilku godzin, ale co najmniej raz w roku muszę popisać się lekkomyślnością, która przykuwa mnie do łóżka na dłużej. Tym razem jednak zdaję się być w pełni sił witalnych, choć obecność na trzecim piętrze można by uznać za kontrowersyjną.
Jestem niemal pewien, że cała arystokratyczna socjeta zgodnie stwierdziłaby u mnie silną chorobę psychiczną, bez potrzeby przeprowadzania konkretnej analizy.
Do posłania mnie na oddział zamknięty zapewne wystarczyłoby, gdyby ktoś był świadkiem moich salw śmiechu podczas czytania ostatniego numeru Walczącego Maga.
Jak na szaleńca przystało, uważałem się za okaz całkowicie zdrowy, winę zrzucając na masowe ogłupienie społeczeństwa, które lubiło wierzyć we wszystko, co podsuwały im media i najbliższe towarzystwo. Konformizm dawał poczucie bezpieczeństwa i przynależności, mało kto miał odwagę wyścibić nosa poza sztywne ramy, by skonfrontować swoje poglądy z rzeczywistością.
Ale za bardzo odbiegłem od tematu, zwłaszcza, że moja wizyta w placówce miała charakter służbowy.
W recepcji powiedziano mi, że Ophelia Greengrass pełni dyżur na oddziale zamkniętym. Pytałem tylko o nią, bo wydawała się jedyną osobą będącą w stanie mi pomóc. Sprawa dotyczyła historii choroby Melville'a „Lunatyka” Emyrsona, który był pacjentem jeszcze za czasów, gdy Ophelia odrabiała staż. Stary Warwick kopnął w kalendarz kilka miesięcy temu, a mój nie-zacny kuzyn Avery był ostatnią osoba, którą zamierzałem prosić o przysługę. Z drugiej strony nie byłem do końca przekonany, czy i sama lady zdecyduje się mi pomóc. Nasza relacja opierała się głównie na tym, że za każdym razem, gdy posyłałem jej czarujący uśmiech i pytałem o dzień, oblewała się szkarłatnym rumieńcem, zaś jej oczy przeraźliwie zdawały się szukać bezpiecznego miejsca, w którym najpewniej mogłaby się zapaść na dobre.
Nie miałem innego wyjścia.
Wchodząc do pokoju wspólnego nie wiedziałem, czego się spodziewać. Być może jednego z rzeczonych szaleńców, który zdecyduje się targnąć na moje życie, albo opętanego czarodzieja, któremu zdolności jasnowidzenia do reszty zatarły granice między rzeczywistością a snami. Wewnątrz zastałem jednak całkiem młodego i normalnie wyglądającego mężczyznę pogrążonego w lekturze, a także – zgodnie z zapewnieniami – Ophelię.
- Puk puk? - Oznajmiłem swoją obecność, nie do końca pewny, czy moje wtargnięcie zostało przez kogokolwiek zarejestrowane. - Cześć. - Ekstrawagancko zasalutowałem, w nosie mając wszystkie grzecznościowe zwroty i ogólnie przyjęte zasady zwracania się do kobiety. - Mogę zająć ci chwilę? - Posyłam jej czarujący uśmiech i zaczynam odliczanie, aż Ophelia rozpocznie odwet.
Trzy.
Dwa.
Jeden.
Mijam kolejne piętra, po drodze imiennie pozdrawiając niemal każdego uzdrowiciela (nie wyłączając woźnego), a każdej napotkanej w uniformie damie kłaniam się w pół już z daleka. W szpitalu czuję się trochę jak w popularnej kawiarence, co oznacza tylko tyle, iż jestem tu zbyt częstym gościem. Czasami mój pobyt ogranicza się do kilku godzin, ale co najmniej raz w roku muszę popisać się lekkomyślnością, która przykuwa mnie do łóżka na dłużej. Tym razem jednak zdaję się być w pełni sił witalnych, choć obecność na trzecim piętrze można by uznać za kontrowersyjną.
Jestem niemal pewien, że cała arystokratyczna socjeta zgodnie stwierdziłaby u mnie silną chorobę psychiczną, bez potrzeby przeprowadzania konkretnej analizy.
Do posłania mnie na oddział zamknięty zapewne wystarczyłoby, gdyby ktoś był świadkiem moich salw śmiechu podczas czytania ostatniego numeru Walczącego Maga.
Jak na szaleńca przystało, uważałem się za okaz całkowicie zdrowy, winę zrzucając na masowe ogłupienie społeczeństwa, które lubiło wierzyć we wszystko, co podsuwały im media i najbliższe towarzystwo. Konformizm dawał poczucie bezpieczeństwa i przynależności, mało kto miał odwagę wyścibić nosa poza sztywne ramy, by skonfrontować swoje poglądy z rzeczywistością.
Ale za bardzo odbiegłem od tematu, zwłaszcza, że moja wizyta w placówce miała charakter służbowy.
W recepcji powiedziano mi, że Ophelia Greengrass pełni dyżur na oddziale zamkniętym. Pytałem tylko o nią, bo wydawała się jedyną osobą będącą w stanie mi pomóc. Sprawa dotyczyła historii choroby Melville'a „Lunatyka” Emyrsona, który był pacjentem jeszcze za czasów, gdy Ophelia odrabiała staż. Stary Warwick kopnął w kalendarz kilka miesięcy temu, a mój nie-zacny kuzyn Avery był ostatnią osoba, którą zamierzałem prosić o przysługę. Z drugiej strony nie byłem do końca przekonany, czy i sama lady zdecyduje się mi pomóc. Nasza relacja opierała się głównie na tym, że za każdym razem, gdy posyłałem jej czarujący uśmiech i pytałem o dzień, oblewała się szkarłatnym rumieńcem, zaś jej oczy przeraźliwie zdawały się szukać bezpiecznego miejsca, w którym najpewniej mogłaby się zapaść na dobre.
Nie miałem innego wyjścia.
Wchodząc do pokoju wspólnego nie wiedziałem, czego się spodziewać. Być może jednego z rzeczonych szaleńców, który zdecyduje się targnąć na moje życie, albo opętanego czarodzieja, któremu zdolności jasnowidzenia do reszty zatarły granice między rzeczywistością a snami. Wewnątrz zastałem jednak całkiem młodego i normalnie wyglądającego mężczyznę pogrążonego w lekturze, a także – zgodnie z zapewnieniami – Ophelię.
- Puk puk? - Oznajmiłem swoją obecność, nie do końca pewny, czy moje wtargnięcie zostało przez kogokolwiek zarejestrowane. - Cześć. - Ekstrawagancko zasalutowałem, w nosie mając wszystkie grzecznościowe zwroty i ogólnie przyjęte zasady zwracania się do kobiety. - Mogę zająć ci chwilę? - Posyłam jej czarujący uśmiech i zaczynam odliczanie, aż Ophelia rozpocznie odwet.
Trzy.
Dwa.
Jeden.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Po śmierci Samaela na oddziale magipsychiatrii zapanował chaos. Nagle okazało się bowiem, że wcale nie jest tak, jak mawiają stażyści: że ordynator tylko siedzi i nic nie robi, chowając się w biurze przed brudną robotą. Avery nie dość, że miał niezwykle dużo pacjentów - ocierając się tym samym o przekroczenie dopuszczalnych limitów - to ponad to każdego dnia pojawiała się sterta dokumentacji, którą trzeba było wypełnić i rozdysponować w odpowiedni sposób. Na moje nieszczęście jako najbliższy podwładny Samaela znalazłem się w samym środku ogólnego zamieszania - wiedziałem gdzie co leży, czym się zajmował w ostatnich dniach przed śmiercią, jakie sprawy wymagały najpilniejszego doprowadzenia do końca oraz miałem pojęcie o sposobie, w jaki Avery pracował. Dlatego też zamiast dochodzić do siebie po Odsieczy i pobycie w więzieniu - o którym ostatecznie nikt na oddziale wiedzieć nie mógł, wersją oficjalną były więc bardzo brutalne pierwszomajowe anomalie - ledwie w dwa dni po moim cudownym odnalezieniu zmuszony byłem przywdziać limonkową szatę i zabezpieczony w odpowiednią ilość jedzenia ruszyć na jeden z najbardziej wyczerpujących dyżurów, jakie przyszło mi przeżyć.
Przekręciłem klucz w drzwiach i pchnąłem je, pozwalając by ukazały mi opuszczone wnętrze gabinetu. Wszedłem powoli, jakby z obawą, ze za chwile unicestwię coś samą moją obecnością, albo, że Avery wyskoczy na mnie nagle i w jakiś niewytłumaczalny sposób okaże się, że wcale nie skonał ze sznurem zaciśniętym na szyi.
Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Nerwowe kroki na korytarzu za moimi plecami i odgłos przejętych rozmów kadry uzdrowicielskiej starającej się zapanować nad obecną sytuacją zdawały mi się nie pasować do spokoju, jaki panował w gabinecie. Zamknąłem więc drzwi za sobą, położyłem rzeczy na moim biureczku w kącie i z westchnieniem opadłem na stojące przy nim krzesło. Pozwoliłem upłynąć tak kilku sekundom, zauważając w międzyczasie opłakany stan, w którym podczas mojej nieobecności znalazły się rośliny, które z taką pieczołowitością pielęgnowałem od prawie roku. Tak to wszystko wyglądało przerażająco tak samo: idealny porządek na biurku Samaela wydawał się świadczyć o tym, że uzdrowiciel przekroczy za moment próg i w milczeniu, bez posyłania mi jakiegokolwiek spojrzenia zabierze się do pracy.
Minęły kolejne minuty. Ktoś zapukał energicznie do drzwi.
- Proszę - powiedziałem głośno, jednak jakoś bez przekonania. Wolałbym jeszcze chwilę odwlekać moment, w którym się zacznie, skoro tak czy siak było to nieuniknione. Nie było mi to jednakże dane. Howard wparował do gabinetu niosąc naręcze dokumentów i wyrzucając z siebie tak wiele słów na minutę że od razu poczułem zbliżającą się migrenę. Następne dwie godziny spędziłem na przedzieraniu się wraz z nim przez opasłą teczkę mężczyzny, który był pensjonariuszem Munga od przeszło dwunastu lat, od czterech pod ścisłym nadzorem Avery'ego, a którego pierwszomajowy wybuch zabrał z tego świata we śnie. Musieliśmy sporządzić cały raport ze zdarzenia, a jako że nie było do końca wiadomo dlaczego czarodziej ten zszedł, stanowiło to znaczny problem. A zajęło nam to tak długo, ponieważ w międzyczasie przeszło pięć razy zostaliśmy wezwani do interwencji na parterze - cały czas do szpitala napływali kolejni czarodzieje, którzy odnieśli obrażenia w wyniku działania anomalii. I tak tamowałem dwa krwotoki z nosa, zasklepiałem rany dziobane i cięte, nastawiałem kość po brutalnym ataku zaczarowanej miotły. Nie policzę ile osób tego dnia przewinęło się przez oddział wypadków przedmiotowych. Wracając po raz kolejny do gabinetu mijałem ludzi leżących w łóżkach ustawionych na korytarzach. Po szpitalu unosiła się pieśń utkana z lamentów i jęków cierpiących - nie sięgałem pamięcią do czasów, kiedy ostatnio tu tak było. Najprawdopodobniej dlatego, że miało to miejsce jeszcze przed rozpoczęciem przeze mnie stażu w świętym Mungu.
Nie zostałem w gabinecie, kiedy Howard w końcu się z niego ulotnił. Wyszedłem na korytarz i starałem się pomóc jak najbardziej tylko byłem w stanie. Biegałem po piętrach szukając jakichkolwiek wolnych łóżek, czystej pościeli, misek, zasłon, dosłownie wszystkiego co było podstawowym wyposażeniem szpitala, a czego nieustannie nam ostatnimi dniami brakowało. Sam nie byłem w stanie do końca określić, co tak właściwie działo się w całym budynku. Wszyscy byli postawieni w stan najwyższej gotowości, żadne z pięter nie wyglądało już tak, jak na co dzień. To, że nowy ordynator magipsychiatrii powołany został a zasadzie łapanki utwierdzało mnie dodatkowo w przekonaniu, że to trzecie piętro zasługuje na miano tego najbardziej nie do opanowania. Wśród naszej standardowej gromadki wariatów pojawiły się nowe przypadki: amnestii, paranoi, niepohamowanej agresji. Cały wachlarz osób z uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym, a do tego wszyscy inni pacjenci z najróżniejszymi uszkodzeniami ciała, których tylko dało się u nas upchnąć. Dyżur był dosłownie jednym wielkim diabelskim młynem, a najgorsze miało zacząć się na dwie godziny przed tym, jak miałem w końcu udać się do domu.
Siedziałem w gabinecie, starając się jak najbardziej skupić na uzupełnianiu dokumentacji naszych stałych pacjentów. Mieliśmy z nimi wiele problemów z powodu anomalii, jakby ich kruche umysły były bardziej podatne na działanie zaburzeń w magii. Nocami wśród odrapanych mungowskich ścian niosły się ich krzyki, kiedy pomimo pojenia eliksirami nasennymi nawiedzały ich koszmary. Wszystkie dotychczasowe metody leczenia musiały zostać zweryfikowane przez uzdrowicieli, a każda zmiana jaka została naniesiona zostawała przekazywana stażystom do skrupulatnego wpisania w akta. My w końcu z definicji byliśmy mniej zdolni do niesienia specjalistycznej pomocy, choć w moim przypadku można by się tak właściwie spierać. W końcu zostały mi tylko dwa miesiące na stażu, po których czekały mnie egzaminy - największa zmora każdego młodego adepta sztuki uzdrowicielskiej. Anomalie zdawały mi się jednak okolicznością pozwalającą na najlepsze zweryfikowanie mojego stanu przygotowania do testów: dawno nie mieliśmy takiej mnogości tak zróżnicowanych przypadków na równie niewielkiej przestrzeni czasu. Westchnąłem i pochyliłem się znów nad pergaminem, kiedy usłyszałem nerwowe walenie w drzwi i krótkie, nie znoszące sprzeciwu "Selwyn, wyłaź". Brutalnie wetknąłem pióro do kałamarza i podniosłem się z miejsca, zirytowany i zmęczony psychicznie ciągłym odrywaniem się od jednego, prostego zajęcia, jakim było uzupełnianie akt. Wypełzłem z gabinetu i ruszyłem za uzdrowicielem, który poprowadził mnie do jednej z sal. Tam zaś zastałem widok który sprawił, że otworzyłem szerzej oczy ze zdumienia. Sala była przepełniona, lecz dla delikwenta który właśnie zawitał do Munga udało się zorganizować łóżko osłonięte z każdej strony zasłonami. "Mężczyzna, lat dwadzieścia jeden" - usłyszałem i nie byłem w stanie w to uwierzyć. Ledwie dwadzieścia jeden. Zacisnąłem szczękę i wymieniłem spojrzenia z dwoma pozostałymi uzdrowicielami, a wzrok każdego z nich zdawał się mówić to samo, co mój: był to jeden z najgorszych ataków sinicy, jaki mieliśmy okazję widzieć.
Sprawnie zabraliśmy się do pracy: najpierw należało obniżyć ilość płynów w organizmie mężczyzny, żeby zmniejszyć ryzyko kolejnych wybroczyn na ciele. Nie było to jednak takie proste zadanie, ponieważ ilość utraconej przez niego krwi była znaczna. Musieliśmy więc działać sprawnie: jednocześnie obniżyć poziom płynów, pozbyć się wybroczyn, zatamować krwawienia i uzupełnić krew. Zostało przywołanych do nas dwóch alchemików, którzy na zmianę podawali nam różne fiolki z eliksirami. Pracowaliśmy już prawie godzinę, kiedy nagle ręka pacjenta zwiotczała. Przyłożyłem szybko palce do jego szyi... i nic. Chwyciłem za różdżkę i czym prędzej wypowiedziałem inkantację.
- Palus.
Wciąż trzymając palce na tętnicy czekałem. Ułamki sekund zdawały się trwać wieczność, kiedy w końcu poczułem słabe - ale jednak -pulsowanie. Odetchnąłem i skinąłem głową pozostałym. Udało się.
Po kolejnych piętnastu minutach byłem już na powrót w gabinecie. Opadłem ciężko na krzesło i wbiłem wzrok w leżące na biurku akta.
Tylko godzina. Co takiego może się jeszcze zdarzyć?
| zt
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Pokój wspólny na oddziale zamkniętym
Szybka odpowiedź