Horizont Alley
Strona 14 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Horizont Alley
Ulicę Pokątną prostopadle przecina Horizont Alley. Można znaleźć tu znacznie mniej sklepów i lokali, a więcej budynków mieszkalnych. Stojące w szeregach kamienice są domem wielu rodzin czarodziejów. Mówi się, że mimo usytuowania nieopodal centrum na Horizont Alley lepiej nie pojawiać się po zmroku. Alejka prowadzi bezpośrednio na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu, wskutek czego w nocy można tu spotkać osobników spod ciemnej gwiazdy. Jednak za dnia panuje tu gwar - na rogu znajduje się popularna dzięki niskim cenom apteka, nieco dalej podupadający sklepik ze słodkościami, a tuż przy ulicy Pokątnej warto odwiedzić herbaciarnię słynącą z serwowania herbat-niespodzianek.
Rzadko zdarzało jej się zapuszczać do Londynu. Jeszcze trzy miesiące temu całkiem łatwo przychodziło jej załatwianie spraw w mieście. Nie miała zarejestrowanej różdżki, a i tak potrafiła przechadzać się korytarzami Ministerstwa Magii by załatwić potrzebne dokumenty. Teraz, gdy wszystko jeszcze bardziej się skomplikowało nie miałaby odwagi narażać siebie i swoich bliskich. W końcu farma była zarejestrowana, mieli wgląd do tego z kim mieszka i do tego jak prosperuje jej biznes. Właściwie… nie prosperuje. Mieli na nią wiele haków, a ona wolała nie kusić losu. Ten w ostatnim czasie był szalenie okrutny. Coraz częściej dochodziła do wniosku, że ktoś z nich kpi, pluje na nich wszystkich z góry widząc w tym jakąś szaloną zabawę.
Dziś nie miała większego wyboru. Żyjąc w Yorkshire nie myśli o tak wielu konsekwencjach. Ci co zostali w Londynie musieli radzić sobie z cholerną propagandą i ciągłymi kontrolami. Mogłaby głośno zapytać co to w ogóle za życie, ale tak naprawdę czy mieli jakikolwiek wybór? Ona nie wyobrażała sobie porzucić farmy chociaż była wolnym duchem. Nienawidziła stagnacji. Dla rodziców była jednak gotowa na wiele poświęceń. Może nawet zbyt wiele.
Po spotkaniu z dawnym przyjacielem jej ojca, stałym klientem ich farmy, udała się na ulicę Pokątną. Tam miała spotkać się z dobrym znajomym, który już dawno obiecał jej paczkę tytoniu. Cała ta wojna przyprawiała ją o zawrót głowy, a papierosy pomagały. Bardziej niż się spodziewała. Teraz, gdy ich dostępność była niepewna musiała łapać się każdego źródła. Już w końcu i tak ryzykowała naprawdę wiele.
Kiedy w końcu udało jej się załatwić wszelkie sprawunki ruszyła w stronę świstoklika. Wiedziała, gdzie ten się znajduje i wiedziała, że musi dotrzeć tam przed północą. Jak pieprzony Kopciuszek. Przeszła jedynie dwie uliczki, gdy drogę przecięli jej policjanci. Bez żadnego ostrzeżenia skierowali różdżki w jej stronę, a ona wiedziała, że nie będzie tak łatwo jak wtedy w Dolinie Godryka. Tamci chcieli rozmawiać, tym szkoda było czasu na słowa. Woleli działać bez względu na to czy mieli ku temu powody czy nie. Niewiele myśląc postanowiła uciekać. Biegła przed siebie ignorując właściwie fakt, że tylko oddala się od świstoklika. – Zatrzymaj się! – krzyknął jeden z mężczyzn i posłał w jej stronę zaklęcie. To chybiło celu, ale prawdopodobnie miało mieć jedynie charakter ostrzegawczy. Postanowiła wykorzystać ten fakt i skręciła w boczną uliczkę. Rozpędzona pośliznęła się na oblodzonej drodze i wpadła na stojącego po lewej stronie mężczyznę. – Prze… - zaczęła wyciągając do mężczyzny rękę, ale obok jej nogi wylądowało opakowanie z pyłem w środku. Była niemal przekonana, że wie czym ów pył jest. Postanowiła tego jednak nie komentować. Nie jej sprawa, nie jej ryzyko, ale jej życie. Lepsi policjanci siedzący jej na ognie czy diler?
Tak naprawdę nie miała zbyt wiele czasu by o tym myśleć. Nie miała nawet chwili by się mu przyjrzeć, bo już kilka sekund później usłyszała głos tego samego policjanta, który skierował w jej stronę zaklęcie. Zaalarmowany tym mężczyzna chwycił ją za dłoń i pociągnął w stronę kolejnej uliczki. To oznaczało, że byli w razem. Co za szaleństwo?
Obróciła się jedynie by spojrzeć jak daleko znajduje się ścigający ich patrol. – Szybciej – zarządziła, ale chyba nawet nie mówiła do niego, a do własnych nóg. – Cholerni służbiści – mruknęła pod nosem szukając w okolicy jakiegoś punktu, w którym mogliby się schronić. – Nie obraziłabym się gdybyś miał pomysł jak ich zgubić… - dodała tym razem patrząc na mężczyznę. Jak wiele miał za uszami, iż wolał uciekać niż zwyczajnie się wylegitymować?
Dziś nie miała większego wyboru. Żyjąc w Yorkshire nie myśli o tak wielu konsekwencjach. Ci co zostali w Londynie musieli radzić sobie z cholerną propagandą i ciągłymi kontrolami. Mogłaby głośno zapytać co to w ogóle za życie, ale tak naprawdę czy mieli jakikolwiek wybór? Ona nie wyobrażała sobie porzucić farmy chociaż była wolnym duchem. Nienawidziła stagnacji. Dla rodziców była jednak gotowa na wiele poświęceń. Może nawet zbyt wiele.
Po spotkaniu z dawnym przyjacielem jej ojca, stałym klientem ich farmy, udała się na ulicę Pokątną. Tam miała spotkać się z dobrym znajomym, który już dawno obiecał jej paczkę tytoniu. Cała ta wojna przyprawiała ją o zawrót głowy, a papierosy pomagały. Bardziej niż się spodziewała. Teraz, gdy ich dostępność była niepewna musiała łapać się każdego źródła. Już w końcu i tak ryzykowała naprawdę wiele.
Kiedy w końcu udało jej się załatwić wszelkie sprawunki ruszyła w stronę świstoklika. Wiedziała, gdzie ten się znajduje i wiedziała, że musi dotrzeć tam przed północą. Jak pieprzony Kopciuszek. Przeszła jedynie dwie uliczki, gdy drogę przecięli jej policjanci. Bez żadnego ostrzeżenia skierowali różdżki w jej stronę, a ona wiedziała, że nie będzie tak łatwo jak wtedy w Dolinie Godryka. Tamci chcieli rozmawiać, tym szkoda było czasu na słowa. Woleli działać bez względu na to czy mieli ku temu powody czy nie. Niewiele myśląc postanowiła uciekać. Biegła przed siebie ignorując właściwie fakt, że tylko oddala się od świstoklika. – Zatrzymaj się! – krzyknął jeden z mężczyzn i posłał w jej stronę zaklęcie. To chybiło celu, ale prawdopodobnie miało mieć jedynie charakter ostrzegawczy. Postanowiła wykorzystać ten fakt i skręciła w boczną uliczkę. Rozpędzona pośliznęła się na oblodzonej drodze i wpadła na stojącego po lewej stronie mężczyznę. – Prze… - zaczęła wyciągając do mężczyzny rękę, ale obok jej nogi wylądowało opakowanie z pyłem w środku. Była niemal przekonana, że wie czym ów pył jest. Postanowiła tego jednak nie komentować. Nie jej sprawa, nie jej ryzyko, ale jej życie. Lepsi policjanci siedzący jej na ognie czy diler?
Tak naprawdę nie miała zbyt wiele czasu by o tym myśleć. Nie miała nawet chwili by się mu przyjrzeć, bo już kilka sekund później usłyszała głos tego samego policjanta, który skierował w jej stronę zaklęcie. Zaalarmowany tym mężczyzna chwycił ją za dłoń i pociągnął w stronę kolejnej uliczki. To oznaczało, że byli w razem. Co za szaleństwo?
Obróciła się jedynie by spojrzeć jak daleko znajduje się ścigający ich patrol. – Szybciej – zarządziła, ale chyba nawet nie mówiła do niego, a do własnych nóg. – Cholerni służbiści – mruknęła pod nosem szukając w okolicy jakiegoś punktu, w którym mogliby się schronić. – Nie obraziłabym się gdybyś miał pomysł jak ich zgubić… - dodała tym razem patrząc na mężczyznę. Jak wiele miał za uszami, iż wolał uciekać niż zwyczajnie się wylegitymować?
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Wszystko działało się tak szybko, że nie zdążył nawet odrobinę przeanalizować zaistniałej sytuacji. W jednej chwili wracał spokojnie do domu, a w drugiej zaciągał w alejkę jakąś uciekinierkę? Nagle doszedł do wniosku, że niepotrzebnie się w całe te bagno wpakował - gdyby w ogóle jej nie pomógł, to policjanci pewnie skupiliby się tylko i wyłącznie na niej, Connora zostawiając samemu sobie. No ale na zmiany było już za późno! Wraz z zaoferowaniem pomocy przestępczyni sam poniekąd jednym z nich się stał (chociaż tak właściwie to był nim na codzień, ale kto by tam o to dbał?) - musiał więc uciekać, uciekać jak najdalej, bo na karku czuł już groźbę zamknięcia w Tower. Cholera jasna.
Mówiła szybciej, a on - trochę zdezorientowany, bo wciąż nie do końca pojmował w co się wpakował - wykonał posłusznie polecenie, natychmiast puszczając się biegiem w sobie tylko znanym kierunku. Odwrócił się raz czy dwa - wszystko po to, żeby zobaczyć jak daleko znajduje się dziewczyna, choć tak naprawdę nie wiedział z jakiego powodu w ogóle się o nią martwił? Nawet się jej dokładnie nie przyjrzał - nie znał jej, była jedną z wielu losowych twarzy, które mógł spotkać na Pokątnej. A jednak byli w tym razem! A jednak uciekali!
Zatrzymał się dosłownie na chwilę - dopiero wtedy mógł przyjrzeć się jej nieco lepiej, choć nie na tyle, żeby skojarzyć jej twarz z dziewczyną z Hogwartu. Mówiła o służbistach, o ucieczce... Kurwa. Gdzie mogli uciec? Czuł, że serce bije mu kilka razy szybciej, a chociaż w głowie próbował przypomnieć sobie wszystkie najlepsze kryjówki, to żadna nie wydawała się dostatecznie dobra.
- Do chuja Merlina! Zabiłaś kogoś czy jak? - zapytał, gdy gdzieś w tle usłyszał kolejny wrzask, gdy ktoś wydał kolejne polecenie, gdy odgłos butów uderzających o bruk nabrał na sile. Nie mieli czasu na rozmowy. Musieli uciekać.
Zastanowił się raz jeszcze, być może irytując tym samym nową towarzyszkę, bo naprawdę nie mieli dużo czasu, ale... ale w głowie pojawiło się już kilka nowych planów. I kiedy głosy służbistów słyszeli już wręcz doskonale, to twarz Connora wykrzywił pełen satysfakcji uśmiech. No, może trochę mu tej adrenaliny brakowało - ostatnio jedyne, co robił to latał z towarem po ulicach. Być może był co najmniej głupi, ale możliwość ucieczki napawała go jakąś chorą satysfakcją. No i lękiem, oczywiście.
- Za mną, słodziutka. Tylko szybko. - powiedział w końcu, przy tym lekko uderzając ją w ramię, a potem ruszając biegiem hen do przodu. I dobrze zrobili, bo służbiści chyba odnaleźli już alejkę, w którą wciągnął Lunę - przy wejściu słyszał kolejne wrzaski i odgłosy rzucanych zaklęć.
Póki co prowadził ją w stronę głównej ulicy - stamtąd mogliby z łatwością wkroczyć do miejsca, w którym z łatwością by ich zgubili. Rozważał też udawanie jednego z bezdomnych, ewentualnie wrobienie któregoś z żebraków, ale na razie - tylko na razie - biegł, ile sił w nogach. I dalej upewniał się, że Luna mimo wszystko mu towarzyszy. Skoro byli w tym razem, to razem musieli z tego wyjść.
Mówiła szybciej, a on - trochę zdezorientowany, bo wciąż nie do końca pojmował w co się wpakował - wykonał posłusznie polecenie, natychmiast puszczając się biegiem w sobie tylko znanym kierunku. Odwrócił się raz czy dwa - wszystko po to, żeby zobaczyć jak daleko znajduje się dziewczyna, choć tak naprawdę nie wiedział z jakiego powodu w ogóle się o nią martwił? Nawet się jej dokładnie nie przyjrzał - nie znał jej, była jedną z wielu losowych twarzy, które mógł spotkać na Pokątnej. A jednak byli w tym razem! A jednak uciekali!
Zatrzymał się dosłownie na chwilę - dopiero wtedy mógł przyjrzeć się jej nieco lepiej, choć nie na tyle, żeby skojarzyć jej twarz z dziewczyną z Hogwartu. Mówiła o służbistach, o ucieczce... Kurwa. Gdzie mogli uciec? Czuł, że serce bije mu kilka razy szybciej, a chociaż w głowie próbował przypomnieć sobie wszystkie najlepsze kryjówki, to żadna nie wydawała się dostatecznie dobra.
- Do chuja Merlina! Zabiłaś kogoś czy jak? - zapytał, gdy gdzieś w tle usłyszał kolejny wrzask, gdy ktoś wydał kolejne polecenie, gdy odgłos butów uderzających o bruk nabrał na sile. Nie mieli czasu na rozmowy. Musieli uciekać.
Zastanowił się raz jeszcze, być może irytując tym samym nową towarzyszkę, bo naprawdę nie mieli dużo czasu, ale... ale w głowie pojawiło się już kilka nowych planów. I kiedy głosy służbistów słyszeli już wręcz doskonale, to twarz Connora wykrzywił pełen satysfakcji uśmiech. No, może trochę mu tej adrenaliny brakowało - ostatnio jedyne, co robił to latał z towarem po ulicach. Być może był co najmniej głupi, ale możliwość ucieczki napawała go jakąś chorą satysfakcją. No i lękiem, oczywiście.
- Za mną, słodziutka. Tylko szybko. - powiedział w końcu, przy tym lekko uderzając ją w ramię, a potem ruszając biegiem hen do przodu. I dobrze zrobili, bo służbiści chyba odnaleźli już alejkę, w którą wciągnął Lunę - przy wejściu słyszał kolejne wrzaski i odgłosy rzucanych zaklęć.
Póki co prowadził ją w stronę głównej ulicy - stamtąd mogliby z łatwością wkroczyć do miejsca, w którym z łatwością by ich zgubili. Rozważał też udawanie jednego z bezdomnych, ewentualnie wrobienie któregoś z żebraków, ale na razie - tylko na razie - biegł, ile sił w nogach. I dalej upewniał się, że Luna mimo wszystko mu towarzyszy. Skoro byli w tym razem, to razem musieli z tego wyjść.
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podobne rozważania pojawiły się w głowie kobiety. Czemu mężczyzna właściwie uciekał? Właściwie wiedziała dlaczego. Gdyby nie miał nic za uszami prawdopodobnie usunąłby się jej z drogi, a w przypływie dobroci wskazał odpowiedni kierunek. Tak czy inaczej nikt nie wybiera ucieczki, bo zawsze może skończyć się złapaniem. Ona nie chciała trafić do Tower i miała zamiar zrobić wszystko by zgubić bandę przygłupów. Czemu właściwie ją gonili? Czy jej twarz wydawała im się znajoma? Czy służba dłużyła im się i postanowili urozmaicić sobie trochę czas? Nie miała pojęcia, właściwie teraz pluła sobie w brodę, że nie zarejestrowała tej pieprzonej różdżki, gdy Lyall jej kazał. Teraz biegła ile sił w nogach ciągnąc za sobą jakiegoś Bogu ducha winnego. Diler, a może ćpun? Nic jej do tego. Martwić musiała się o własny tyłek. Wdech i wydech. Jeszcze chwila i albo serce wyrwie jej się z piersi, albo zwymiotuje, bo nogi odmawiały jej już posłuszeństwa.
Gdy zapytał czy kogoś zabiła jedynie przewróciła oczami. Chciałaby. Chciałaby wiedzieć za co jest ścigana, mieć krew na rękach i unikać kary. Teraz starała się przetrwać, bo za co mogą ją skazać skoro nic, kompletnie nic nie zrobiła? – Bo w dzisiejszych czasach Tower jest przepełnione mordercami – skomentowała z ironią, ale to chyba nie był najlepszy pomysł. Nie znała mężczyzny, który biegł parę kroków przed nią. Przynajmniej na tę chwilę tak jej się wydawało. Wolała ugryźć się w język niż wpakować w jeszcze większe gówno. Nie oszukujmy się, to nie byłoby wcale takie trudne.
Padały kolejne zaklęcia, a mijani na ulicach ludzie skrywali się w cieniu nie chcąc być zamieszani w pościg. Podejrzewała, że jej towarzysz już teraz też pluł sobie w brodę za to, że rzucił się biegiem za nią zamiast po prostu zostać bohaterem i oddać ją w ręce szalonych stróżów chorego prawa. Luna jednak nie miała zamiaru dać się im złapać. Nigdy nie należała do osób, które lubują się w tego typu pościgach. Nie była rebeliantem, nie wyobrażała sobie nawet swojego życia w okopach i walki na froncie. Unikała tego typu rzeczy, bo nawet nie potrafiła stwierdzić, która stronę konfliktu należało wspierać. A tu proszę, wszystko spadło na nią jak grom z jasnego nieba.
Słysząc słowa mężczyzny przyśpieszyła kroku. Mogło jej się też tylko tak wydawać, bo chociaż była sprawna fizycznie, to jednak nie należało z tym przesadzać. Mogła tańczyć na scenie, czy zaganiać stado do zagrody, ale uciekanie ciemnymi uliczkami wychodziło poza jej możliwości i fizyczne i poznawcze. Luna dostrzegła w oczach mężczyzny błysk i satysfakcję. Tak jakby właśnie wpadł na genialny pomysł i dziwił się, że nikt mu nie bije braw.
Dobiegli do końca uliczki i czarownica czuła, że to koniec ich wędrówki. – Ślepa uliczka? – zapytała podniesionym głosem i zaczęła rozglądać się na wszystkie strony. Mimowolnie w dłoni ścisnęła różdżkę gotowa do obrony. Tylko jakiej obrony właściwie? Mężczyzna jednak miał plan, a ona zaskoczona jego skutecznością odetchnęła z ulgą.
Gdy zapytał czy kogoś zabiła jedynie przewróciła oczami. Chciałaby. Chciałaby wiedzieć za co jest ścigana, mieć krew na rękach i unikać kary. Teraz starała się przetrwać, bo za co mogą ją skazać skoro nic, kompletnie nic nie zrobiła? – Bo w dzisiejszych czasach Tower jest przepełnione mordercami – skomentowała z ironią, ale to chyba nie był najlepszy pomysł. Nie znała mężczyzny, który biegł parę kroków przed nią. Przynajmniej na tę chwilę tak jej się wydawało. Wolała ugryźć się w język niż wpakować w jeszcze większe gówno. Nie oszukujmy się, to nie byłoby wcale takie trudne.
Padały kolejne zaklęcia, a mijani na ulicach ludzie skrywali się w cieniu nie chcąc być zamieszani w pościg. Podejrzewała, że jej towarzysz już teraz też pluł sobie w brodę za to, że rzucił się biegiem za nią zamiast po prostu zostać bohaterem i oddać ją w ręce szalonych stróżów chorego prawa. Luna jednak nie miała zamiaru dać się im złapać. Nigdy nie należała do osób, które lubują się w tego typu pościgach. Nie była rebeliantem, nie wyobrażała sobie nawet swojego życia w okopach i walki na froncie. Unikała tego typu rzeczy, bo nawet nie potrafiła stwierdzić, która stronę konfliktu należało wspierać. A tu proszę, wszystko spadło na nią jak grom z jasnego nieba.
Słysząc słowa mężczyzny przyśpieszyła kroku. Mogło jej się też tylko tak wydawać, bo chociaż była sprawna fizycznie, to jednak nie należało z tym przesadzać. Mogła tańczyć na scenie, czy zaganiać stado do zagrody, ale uciekanie ciemnymi uliczkami wychodziło poza jej możliwości i fizyczne i poznawcze. Luna dostrzegła w oczach mężczyzny błysk i satysfakcję. Tak jakby właśnie wpadł na genialny pomysł i dziwił się, że nikt mu nie bije braw.
Dobiegli do końca uliczki i czarownica czuła, że to koniec ich wędrówki. – Ślepa uliczka? – zapytała podniesionym głosem i zaczęła rozglądać się na wszystkie strony. Mimowolnie w dłoni ścisnęła różdżkę gotowa do obrony. Tylko jakiej obrony właściwie? Mężczyzna jednak miał plan, a ona zaskoczona jego skutecznością odetchnęła z ulgą.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Kurde.
W co on się wpakował? Początkowo nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, dopiero teraz - gdy obok jego ucha przemknął pierwszy promień - ogarnęło go prawdziwe przerażenie. Co on odpierdalał? Co oni odpierdalali? I co najważniejsze - co odpierdoliła ciemnowłosa niewiasta, której postanowił pomóc?
Zaczynał żałować, że postanowił ofiarować jej pomocną dłoń. Co przeskrobała? Wyglądała dość niewinnie, ale może właśnie w tej niewinności tkwił jej sekret? Może była złodziejką albo poszukiwaną morderczynią, co uwodziła mężczyzn, a potem - gdy tracili już czuność - dolewała im do kawy jakiejś niebezpiecznej trucizny, ewentualnie zabierała ostatnią działkę najlepszej jakości wróżkowego pyłu? Tak. Coś w tym było. Co z tego, że kiedy posądził ją o morderstwo, to wywróciła oczyma? Może grała? Udawała? Tak. Teraz wszyscy mogli okazać się mordercami, a jeśli on w istocie pomagał uciec jednej z nich, to... to miał przejebane.
Kurwa.
Wystarczyło być jednym z tych szarych ludzi, co unikali wszelkich niepożądanych akcji! Mógł wstać i przejść dalej, mógł zostawić Lunę samej sobie... Bo przecież nie wydałby jej policjantom. Nawet jeśli dłonie umoczyła w krwi niewinnych, to gdzieś w głowie Connora kotłowały się wszelkie niepisane prawa, których nauczył się od kolegów z półświatka. Nie można konfidencić, no nie? Sam nie chciałby trafić na takiego społeczniaka, co za dwa bochenki chleba wylizałby buty każdemu sierżantowi w Londynie. A tfu! Ta myśl zmotywowała go na tyle mocno, że przestał pluć sobie w brodę i skupił się wyłącznie na biegu, na uratowaniu siebie i tej nieszczęsnej femme fatale. Zresztą - nie miał zbyt wielu opcji. Teraz musieli trzymać się razem. Jeśli uciekną to wspólnie, jeśli nie uciekną to może przydzielą im tę samą celę w Tower? Co prawda nie zdążył się dziewczęciu dobrze przyjrzeć, ale wydawała się całkiem ładna, idealna do rozmowy.
Utwierdził się w swoim przekonaniu zaledwie kilka chwil później, gdy trafili już na - jak słusznie zauważyła tajemnicza ciemnowłosa - ślepą uliczkę.
Luna Lupin nie była jedną z wielu długonogich blondynek, które jako małolat widywał na okładkach czytywanej przez matkę "Czarownicy", a mimo to od razu go oczarowała. Słuszny wzrost, przeszywające spojrzenie niebieskich oczu i bardzo ładne wyraziste rysy twarzy. Co więcej, wyglądała całkiem świeżo, co - biorąc pod uwagę wojenną zawieruchę i okoliczności w jakich się poznali - trochę go zdziwiło. Powoli przestawał żałować, że ofiarował jej swoją pomoc.
Dopiero po chgwili zdał sobie sprawę, że przygląda się jej trochę zbyt długo, że towarzyszka wciąż nie czuje się bezpieczna, a przybierające na sile wrzaski służbistów zmotywowały ją nawet do wyciągnięcia różdżki.
Connor zaś - teraz już dość rozluźniony - rozejrzał się dookoła, jakby nawet nie pomyślał, że zaraz mogą ich złapać. Bo nie mogli, prawda? Jego genialny plan schowania się w jednej z ślepych uliczek nie mógł ich zawieść, nie mógł.
- Eee... - zastanowił się więc na głos, wskazując przy tym palcem na spoczywające w dłoniach dziewczęcia drewno. - Po co ci to? - dodał głupio, kompletnie nieświadomy, że pewnie przemawiał przez nią strach!
Naprawdę tego nie zauważył, bo zaraz po tym machnął dłonią i wypiął dumnie pierś do przodu, patrząc na nią z góry tak jakby oczekiwał tej upragnionej pochwały. Trochę oczekiwał! Może adresu zamieszkania? Buziaka w policzek? Dziękuję?
- Spokojnie, tylko nie mdlej mi tutaj z wrażenia! - rzucił i wyszczerzył ząbki w promiennym uśmiechu. - Wiem, co chodzi ci po głowie. Jak ma na imię ten nieziemski przystojniak, który właśnie uratował mnie z rąk narwanych służbistów? Spieszę z wytłumaczeniami. Jestem Connor, ale wystarczy wspaniały panie wybawco. - zarzucił, nie spuszczając z niej wzroku, choć z pewną niepewnością spoglądając na uniesioną różdżkę. - A ty? Bo wyglądasz jak moja przyszła randka, hehe. - dodał jeszcze, nie mogąc powstrzymać się od dodania jakiegoś głupiego tekstu na podryw - za bardzo go śmieszyły.
W co on się wpakował? Początkowo nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, dopiero teraz - gdy obok jego ucha przemknął pierwszy promień - ogarnęło go prawdziwe przerażenie. Co on odpierdalał? Co oni odpierdalali? I co najważniejsze - co odpierdoliła ciemnowłosa niewiasta, której postanowił pomóc?
Zaczynał żałować, że postanowił ofiarować jej pomocną dłoń. Co przeskrobała? Wyglądała dość niewinnie, ale może właśnie w tej niewinności tkwił jej sekret? Może była złodziejką albo poszukiwaną morderczynią, co uwodziła mężczyzn, a potem - gdy tracili już czuność - dolewała im do kawy jakiejś niebezpiecznej trucizny, ewentualnie zabierała ostatnią działkę najlepszej jakości wróżkowego pyłu? Tak. Coś w tym było. Co z tego, że kiedy posądził ją o morderstwo, to wywróciła oczyma? Może grała? Udawała? Tak. Teraz wszyscy mogli okazać się mordercami, a jeśli on w istocie pomagał uciec jednej z nich, to... to miał przejebane.
Kurwa.
Wystarczyło być jednym z tych szarych ludzi, co unikali wszelkich niepożądanych akcji! Mógł wstać i przejść dalej, mógł zostawić Lunę samej sobie... Bo przecież nie wydałby jej policjantom. Nawet jeśli dłonie umoczyła w krwi niewinnych, to gdzieś w głowie Connora kotłowały się wszelkie niepisane prawa, których nauczył się od kolegów z półświatka. Nie można konfidencić, no nie? Sam nie chciałby trafić na takiego społeczniaka, co za dwa bochenki chleba wylizałby buty każdemu sierżantowi w Londynie. A tfu! Ta myśl zmotywowała go na tyle mocno, że przestał pluć sobie w brodę i skupił się wyłącznie na biegu, na uratowaniu siebie i tej nieszczęsnej femme fatale. Zresztą - nie miał zbyt wielu opcji. Teraz musieli trzymać się razem. Jeśli uciekną to wspólnie, jeśli nie uciekną to może przydzielą im tę samą celę w Tower? Co prawda nie zdążył się dziewczęciu dobrze przyjrzeć, ale wydawała się całkiem ładna, idealna do rozmowy.
Utwierdził się w swoim przekonaniu zaledwie kilka chwil później, gdy trafili już na - jak słusznie zauważyła tajemnicza ciemnowłosa - ślepą uliczkę.
Luna Lupin nie była jedną z wielu długonogich blondynek, które jako małolat widywał na okładkach czytywanej przez matkę "Czarownicy", a mimo to od razu go oczarowała. Słuszny wzrost, przeszywające spojrzenie niebieskich oczu i bardzo ładne wyraziste rysy twarzy. Co więcej, wyglądała całkiem świeżo, co - biorąc pod uwagę wojenną zawieruchę i okoliczności w jakich się poznali - trochę go zdziwiło. Powoli przestawał żałować, że ofiarował jej swoją pomoc.
Dopiero po chgwili zdał sobie sprawę, że przygląda się jej trochę zbyt długo, że towarzyszka wciąż nie czuje się bezpieczna, a przybierające na sile wrzaski służbistów zmotywowały ją nawet do wyciągnięcia różdżki.
Connor zaś - teraz już dość rozluźniony - rozejrzał się dookoła, jakby nawet nie pomyślał, że zaraz mogą ich złapać. Bo nie mogli, prawda? Jego genialny plan schowania się w jednej z ślepych uliczek nie mógł ich zawieść, nie mógł.
- Eee... - zastanowił się więc na głos, wskazując przy tym palcem na spoczywające w dłoniach dziewczęcia drewno. - Po co ci to? - dodał głupio, kompletnie nieświadomy, że pewnie przemawiał przez nią strach!
Naprawdę tego nie zauważył, bo zaraz po tym machnął dłonią i wypiął dumnie pierś do przodu, patrząc na nią z góry tak jakby oczekiwał tej upragnionej pochwały. Trochę oczekiwał! Może adresu zamieszkania? Buziaka w policzek? Dziękuję?
- Spokojnie, tylko nie mdlej mi tutaj z wrażenia! - rzucił i wyszczerzył ząbki w promiennym uśmiechu. - Wiem, co chodzi ci po głowie. Jak ma na imię ten nieziemski przystojniak, który właśnie uratował mnie z rąk narwanych służbistów? Spieszę z wytłumaczeniami. Jestem Connor, ale wystarczy wspaniały panie wybawco. - zarzucił, nie spuszczając z niej wzroku, choć z pewną niepewnością spoglądając na uniesioną różdżkę. - A ty? Bo wyglądasz jak moja przyszła randka, hehe. - dodał jeszcze, nie mogąc powstrzymać się od dodania jakiegoś głupiego tekstu na podryw - za bardzo go śmieszyły.
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 5 kwietnia?
Wiedziała, że była spóźniona. Wystarczyło jedno spojrzenie rzucone w kierunku zegara zdobiącego ścianę lewitującej ponad Tamizą wieży Big Bena (dreszcz przechodził ją za każdym razem, kiedy widziała nierówny kształt przechylonego budynku odcinający się od szarego nieba; było w nim coś fascynującego – i niepokojącego zarazem, w tym ułamku sekundy zamrożonym w czasie, katastrofie wiecznie czekającej, żeby się wydarzyć; czasami czuła się tak samo, gdy próbowała rozwikłać znaczenie nawiedzających ją we śnie wizji); duża wskazówka nie zaczekała, aż bezpiecznie zamknie za sobą drzwi mieszkania – nie robiąc sobie nic z jej milczących błagań, zdążyła minąć już dwunastkę, sygnalizując, że było parę minut po dziesiątej. Godzina policyjna spowiła Londyn zasłoną bezruchu, ciemnym woalem poruszanym wyłącznie szmerem zostawionej za plecami Tamizy i trzepotem skrzydeł gromadzących się wokół ulicznych latarni nocnych motyli; a ona wciąż musiała dostać się na Pokątną – i przejść kilkaset metrów dzielących jej kamienicę od najbliższego z ukrytych przejść.
Przełknęła ślinę, przesuwając się wzdłuż ceglanego muru i wchodząc na brukowaną uliczkę, mając wrażenie, że jej kroki roznoszą się w przestrzeni niemożliwie głośno, odbijając się echem od ciągnących się po obu stronach budynków; zupełnie jakby wraz z nastaniem zmroku na Londyn rzucono zaklęcie, mające na celu zaalarmować każdy pobliski policyjny patrol. Chciała się zatrzymać, schować w jednym z głębokich cieni, ale zmusiła się do szybszego marszu, lewą dłoń zaciskając na pasku skórzanej torby, prawą – na połach okrywającej ramiona pelerynki. Rozejrzała się, w mdłym, żółtawym świetle dostrzegając nieregularny kształt przygotowującego się do skoku kota przycupniętego na metalowym szyldzie: zwierzyniec pani Pickle, a więc była już niedaleko, parę kamienic; prawie się udało.
Sekundowa ulga wyparowała natychmiast, gdy tuż przed sobą usłyszała najpierw szelest – a później do odgłosu jej kroków dołączyły kolejne, cięższe, choć bardziej odległe; uświadamiając ją, że zawiesiła spojrzenie na stalowym kocie odrobinę za długo.
Zatrzymała się od razu, gwałtownie, nieruchomiejąc w miejscu jak przestraszone zwierzę, oślepione niezapowiedzianym lumos maxima; przycisnęła zaciśniętą w pięść dłoń mocniej do klatki piersiowej – i z rosnącym lękiem wpatrywała się w ciemność spowijającą koniec ulicy, po paru głośnych uderzeniach serca rozpoznając poruszające się wśród niej, dwie męskie sylwetki. Patrol? Nie była pewna, półmrok nie pozwalał jej na wypatrzenie szczegółów, a galopujące myśli powstrzymywały instynkty przed natychmiastową reakcją. Powinna się schować? Wycofać? Pójść w odwrotnym kierunku? Iść dalej i udawać, że nie zauważyła upływającego czasu? Mogłaby wymyślić jakąś wymówkę, wyssaną z palca historię o nagłym przypadku w szpitalu, ważnym polityku, któremu trzeba było udzielić pomocy – problem polegał na tym, że w głowie miała absolutną pustkę.
Decyzja o skręceniu w prostopadłą uliczkę zapadła o ułamek sekundy za późno, serce zamarło jej w klatce piersiowej, gdy mijając załamanie wysokiego budynku usłyszała za sobą zaalarmowane hej!; tym razem nie zatrzymała się jednak, zamiast tego przyspieszając kroku, mijając zabitą deskami witrynę, parę stolików złożonych na noc i bramę kamienicy, w którą skręciła ostro, chowając się za ceglanym murem i przyciskając do niego plecy. Był zimny i wilgotny, lecąca z nieba mżawka sprawiała, że wszystko zdawało się połyskiwać. Wejdą za nią, czy pójdą dalej Pokątną? Bała się wyjrzeć z ukrycia, przez chwilę stojąc jeszcze w zupełnym bezruchu i starając się uspokoić dudniące w uszach serce, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi wyjścia – i właśnie wtedy uderzyła w nią kolejna realizacja: alejką, w którą w pośpiechu weszła, było Horizont Alley – a więc podczas gdy droga w tył oznaczała wyjście naprzeciw patrolowi (czy to na pewno był patrol? Nie chciała o tym myśleć, ale pobudzona ciemnościami wyobraźnia niemal natychmiast podsunęła jej obraz mężczyzn w ciemnych płaszczach, od czego ogarnęły ją mdłości – czy to możliwe, że wreszcie po nią przyszli?), to ta prowadząca w przód kończyła się dopiero na alei Śmiertelnego Nokturnu.
Przymknęła powieki, przez jedno absurdalne uderzenie serca myśląc tylko o tym, że nawet jeśli wyjdzie z tego cało, to zabije ją własna matka.
Wypuściła powietrze z płuc, tak powoli, jakby się bała, że ktoś usłyszy jej oddech, po czym – wciąż z plecami przywartymi płasko do muru – przesunęła się do jego krawędzi, najostrożniej jak tylko potrafiła wyglądając na ulicę. Byli tam, stali w prześwicie pomiędzy budynkami, spoglądając dokładnie w jej kierunku. Cofnęła się gwałtownie, tak, że kaptur pelerynki zsunął się jej z zaplecionych w warkocz włosów; wzrok otwartych szeroko oczu znów wbiła w ciemność przed sobą. Teraz już sobie tego nie wyobrażała – coś tam się poruszyło; a ona, mimo całego zamiłowania do historii, nie chciała zastanawiać się, co mogło wypełznąć nocą z mroków Nokturnu. Takie opowieści były fascynujące tylko wtedy, gdy czytało się je siedząc w wygodnym fotelu przed płonącym kominkiem.
Tam właśnie powinna być – w mieszkaniu, w maleńkim salonie; zamiast tego była tu – w potrzasku.
Wiedziała, że była spóźniona. Wystarczyło jedno spojrzenie rzucone w kierunku zegara zdobiącego ścianę lewitującej ponad Tamizą wieży Big Bena (dreszcz przechodził ją za każdym razem, kiedy widziała nierówny kształt przechylonego budynku odcinający się od szarego nieba; było w nim coś fascynującego – i niepokojącego zarazem, w tym ułamku sekundy zamrożonym w czasie, katastrofie wiecznie czekającej, żeby się wydarzyć; czasami czuła się tak samo, gdy próbowała rozwikłać znaczenie nawiedzających ją we śnie wizji); duża wskazówka nie zaczekała, aż bezpiecznie zamknie za sobą drzwi mieszkania – nie robiąc sobie nic z jej milczących błagań, zdążyła minąć już dwunastkę, sygnalizując, że było parę minut po dziesiątej. Godzina policyjna spowiła Londyn zasłoną bezruchu, ciemnym woalem poruszanym wyłącznie szmerem zostawionej za plecami Tamizy i trzepotem skrzydeł gromadzących się wokół ulicznych latarni nocnych motyli; a ona wciąż musiała dostać się na Pokątną – i przejść kilkaset metrów dzielących jej kamienicę od najbliższego z ukrytych przejść.
Przełknęła ślinę, przesuwając się wzdłuż ceglanego muru i wchodząc na brukowaną uliczkę, mając wrażenie, że jej kroki roznoszą się w przestrzeni niemożliwie głośno, odbijając się echem od ciągnących się po obu stronach budynków; zupełnie jakby wraz z nastaniem zmroku na Londyn rzucono zaklęcie, mające na celu zaalarmować każdy pobliski policyjny patrol. Chciała się zatrzymać, schować w jednym z głębokich cieni, ale zmusiła się do szybszego marszu, lewą dłoń zaciskając na pasku skórzanej torby, prawą – na połach okrywającej ramiona pelerynki. Rozejrzała się, w mdłym, żółtawym świetle dostrzegając nieregularny kształt przygotowującego się do skoku kota przycupniętego na metalowym szyldzie: zwierzyniec pani Pickle, a więc była już niedaleko, parę kamienic; prawie się udało.
Sekundowa ulga wyparowała natychmiast, gdy tuż przed sobą usłyszała najpierw szelest – a później do odgłosu jej kroków dołączyły kolejne, cięższe, choć bardziej odległe; uświadamiając ją, że zawiesiła spojrzenie na stalowym kocie odrobinę za długo.
Zatrzymała się od razu, gwałtownie, nieruchomiejąc w miejscu jak przestraszone zwierzę, oślepione niezapowiedzianym lumos maxima; przycisnęła zaciśniętą w pięść dłoń mocniej do klatki piersiowej – i z rosnącym lękiem wpatrywała się w ciemność spowijającą koniec ulicy, po paru głośnych uderzeniach serca rozpoznając poruszające się wśród niej, dwie męskie sylwetki. Patrol? Nie była pewna, półmrok nie pozwalał jej na wypatrzenie szczegółów, a galopujące myśli powstrzymywały instynkty przed natychmiastową reakcją. Powinna się schować? Wycofać? Pójść w odwrotnym kierunku? Iść dalej i udawać, że nie zauważyła upływającego czasu? Mogłaby wymyślić jakąś wymówkę, wyssaną z palca historię o nagłym przypadku w szpitalu, ważnym polityku, któremu trzeba było udzielić pomocy – problem polegał na tym, że w głowie miała absolutną pustkę.
Decyzja o skręceniu w prostopadłą uliczkę zapadła o ułamek sekundy za późno, serce zamarło jej w klatce piersiowej, gdy mijając załamanie wysokiego budynku usłyszała za sobą zaalarmowane hej!; tym razem nie zatrzymała się jednak, zamiast tego przyspieszając kroku, mijając zabitą deskami witrynę, parę stolików złożonych na noc i bramę kamienicy, w którą skręciła ostro, chowając się za ceglanym murem i przyciskając do niego plecy. Był zimny i wilgotny, lecąca z nieba mżawka sprawiała, że wszystko zdawało się połyskiwać. Wejdą za nią, czy pójdą dalej Pokątną? Bała się wyjrzeć z ukrycia, przez chwilę stojąc jeszcze w zupełnym bezruchu i starając się uspokoić dudniące w uszach serce, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi wyjścia – i właśnie wtedy uderzyła w nią kolejna realizacja: alejką, w którą w pośpiechu weszła, było Horizont Alley – a więc podczas gdy droga w tył oznaczała wyjście naprzeciw patrolowi (czy to na pewno był patrol? Nie chciała o tym myśleć, ale pobudzona ciemnościami wyobraźnia niemal natychmiast podsunęła jej obraz mężczyzn w ciemnych płaszczach, od czego ogarnęły ją mdłości – czy to możliwe, że wreszcie po nią przyszli?), to ta prowadząca w przód kończyła się dopiero na alei Śmiertelnego Nokturnu.
Przymknęła powieki, przez jedno absurdalne uderzenie serca myśląc tylko o tym, że nawet jeśli wyjdzie z tego cało, to zabije ją własna matka.
Wypuściła powietrze z płuc, tak powoli, jakby się bała, że ktoś usłyszy jej oddech, po czym – wciąż z plecami przywartymi płasko do muru – przesunęła się do jego krawędzi, najostrożniej jak tylko potrafiła wyglądając na ulicę. Byli tam, stali w prześwicie pomiędzy budynkami, spoglądając dokładnie w jej kierunku. Cofnęła się gwałtownie, tak, że kaptur pelerynki zsunął się jej z zaplecionych w warkocz włosów; wzrok otwartych szeroko oczu znów wbiła w ciemność przed sobą. Teraz już sobie tego nie wyobrażała – coś tam się poruszyło; a ona, mimo całego zamiłowania do historii, nie chciała zastanawiać się, co mogło wypełznąć nocą z mroków Nokturnu. Takie opowieści były fascynujące tylko wtedy, gdy czytało się je siedząc w wygodnym fotelu przed płonącym kominkiem.
Tam właśnie powinna być – w mieszkaniu, w maleńkim salonie; zamiast tego była tu – w potrzasku.
i nie wiem o czym myśleć mam
żeby mi się przyśnił taki świat
żeby mi się przyśnił taki świat
w którym się nie boję spać
Leonie Wilde
Zawód : kursantka uzdrowicielstwa
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
tańcz ze mną
sekundy pędzą
no tańcz
potem powróci mój
szary świat
sekundy pędzą
no tańcz
potem powróci mój
szary świat
OPCM : 2 +1
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 3
UZDRAWIANIE : 11
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Najlepszą porą na przemyt była ta tuż przed zapadnięciem godziny policyjnej; czarodzieje w pośpiechu zmierzali do swoich domów i sylwetka w pośpiechu i ze zmartwieniem oddalająca się od miasta przykuwała najmniej uwagi. Starsza pani Wickledone ostatnie miesiące spędziła opiekując się wnuczką, która przez wzgląd na czystą krew została zawłaszczona przez dalszą rodziną jej ojca. Dziewczynka miała trafić w łagodniejsze ręce matki, a razem z nią wyjechać z kraju. Podziwiał starszą czarownicę za jej odwagę, wiele ryzykowała, kiedy wykradała dziewczynkę: on przejął od niej małą kilka alei dalej, tunelami opuszczonego podziemnego metra przeprowadzając ją poza mury miasta, gdzie spotkali się z jej wujem. Doskonale wiedział, że nie będzie miał szans wrócić na Arenę przed czasem, ale pochwycenie go po wyznaczonej godzinie było ryzykiem nieporównywalnie mniejszym od tego, które ponosił, kiedy dziewczynka była jeszcze z nim - przynajmniej tak długo, jak długo nie powiązaliby jednego z drugim.
Z duszą na ramieniu, plecami przypartymi do muru, omijając nocny blask ulicznych latarni, powoli poruszał się do przodu, przyśpieszone bicie serca utrudniało wytężenie słuchu, lecz co parę kroków wstrzymywał i oddech, by jego szum nie przeszkadzał mu dosłyszeć nadciągających kroków. Te w końcu nadeszły, krzyk, poderwał głowę w górę, nie był kierowany do niego. Więc do kogo? Przywarł bliżej muru, w cieniu, ukrywając sylwetkę za wysokim szyldem nieznanego mu sklepiku, wysunął tylko kawałek twarzy, by dostrzec, co działo się przed nim; wpierw dostrzegł dziewczynę, przemykającą prosto na Horizont Alley. Droga donikąd, ślepy zaułek, nie wyglądała na taką, która z premedytacją kierowałaby się na Nokturn. Krótko za nią podążał... ktoś, czy to był patrol? Niech to szlag, przeklął w duchu, wycofując się do równoległej uliczki. Znał miasto bardzo dobrze, zwłaszcza jej centralną część. Uciekał tędy przed policją już tyle razy, że i oni powinni zdążyć się czegoś o Londynie dowiedzieć - jego zakątki były jak pulsujący żywy organizm, który wcale nie chciał tak łatwo wybrać śmierci zamiast życia. Podziurawili jego serce, lecz powstałe szczeliny zarastały życiem jak ziemia, przez którą przed laty przeszła pożoga. To pozostawione przez nich cmentarzyska stanowiły najprostszą drogę ucieczki.
Przed siebie pomknął przyśpieszonym krokiem, na tyle, na ile mógł sobie pozwolić, by nie został usłyszany, ale i na tyle, by wyprzedzić czarodziejów poruszających się po równoległej ulicy. Errol Street kończyła się ścięciem w prawo, lecz na jej końcu znajdował się mało stabilny pustostan, w którym szukał swojej szansy. Najbliższe mu okno okazało się zamknięte, to na piętrze - wybite - wspiął się na parapet, z którego wyskoczył, chwytając się gzymsu wyższego piętra, na który z zapartym w piersi tchem wdrapał się jeszcze z tym samym impetem. Sięgając dłonią przez uszkodzoną szybę otworzył okno, wpadając do środka i, zeskoczywszy na poplamioną krwią posadzkę, która nie pozostawiała wątpliwości co do losu dawnych właścicieli posesji, jak wicher przebiegł na schody prowadzące w dół, a potem na drugą stronę budynku. Jeśli się nie mylił, przed nim powinien rozciągnąć się widok na skrytą w mroku końcówkę Horizont Alley. Szarpnął ramę okna w górę, wyglądając na zewnątrz - choć sam pozostał w cieniu, dostrzegł jej oświetloną, wynurzoną spod kaptura płaszczyku twarz, a bezwiednie rozchylone usta na krótki moment zastygły w niemym zaskoczeniu niecodziennym spotkaniem. Wyglądało na to, że kłopoty trzymały się jej jak mało kogo. Ci goście z kolei nie wyglądali wcale na oddział policji, który, jeśli czarodzieje akurat mieliby akurat dobry humor, może odstawiłby ją pod dom. Jeśli, bandyci od stróżów niewiele się dzisiaj różnili.
Nie było czasu do stracenia, wyskoczył na zewnątrz lekko, na miękkie nogi, bez zastanowienia wyciągając po nią rękę i ciągnąc ją w mrok ku sobie. Gdy tylko przywarła do niego plecami zasunął jej usta dłonią, szepcząc błagalnie drżącym i ledwie dosłyszalnym w nocnej ciszy głosem:
- To ja, cicho - Nie myśląc wcale o tym, że kilkakrotnie spotkana czarownica może mieć problemy ze skojarzeniem jego głosu. - Tędy - Wypchnął ją w okno niedelikatnie, zamierzając wskoczyć do środka zaraz z nią. - Głowa nisko - polecił tym samym ściszonym szeptem.
Z duszą na ramieniu, plecami przypartymi do muru, omijając nocny blask ulicznych latarni, powoli poruszał się do przodu, przyśpieszone bicie serca utrudniało wytężenie słuchu, lecz co parę kroków wstrzymywał i oddech, by jego szum nie przeszkadzał mu dosłyszeć nadciągających kroków. Te w końcu nadeszły, krzyk, poderwał głowę w górę, nie był kierowany do niego. Więc do kogo? Przywarł bliżej muru, w cieniu, ukrywając sylwetkę za wysokim szyldem nieznanego mu sklepiku, wysunął tylko kawałek twarzy, by dostrzec, co działo się przed nim; wpierw dostrzegł dziewczynę, przemykającą prosto na Horizont Alley. Droga donikąd, ślepy zaułek, nie wyglądała na taką, która z premedytacją kierowałaby się na Nokturn. Krótko za nią podążał... ktoś, czy to był patrol? Niech to szlag, przeklął w duchu, wycofując się do równoległej uliczki. Znał miasto bardzo dobrze, zwłaszcza jej centralną część. Uciekał tędy przed policją już tyle razy, że i oni powinni zdążyć się czegoś o Londynie dowiedzieć - jego zakątki były jak pulsujący żywy organizm, który wcale nie chciał tak łatwo wybrać śmierci zamiast życia. Podziurawili jego serce, lecz powstałe szczeliny zarastały życiem jak ziemia, przez którą przed laty przeszła pożoga. To pozostawione przez nich cmentarzyska stanowiły najprostszą drogę ucieczki.
Przed siebie pomknął przyśpieszonym krokiem, na tyle, na ile mógł sobie pozwolić, by nie został usłyszany, ale i na tyle, by wyprzedzić czarodziejów poruszających się po równoległej ulicy. Errol Street kończyła się ścięciem w prawo, lecz na jej końcu znajdował się mało stabilny pustostan, w którym szukał swojej szansy. Najbliższe mu okno okazało się zamknięte, to na piętrze - wybite - wspiął się na parapet, z którego wyskoczył, chwytając się gzymsu wyższego piętra, na który z zapartym w piersi tchem wdrapał się jeszcze z tym samym impetem. Sięgając dłonią przez uszkodzoną szybę otworzył okno, wpadając do środka i, zeskoczywszy na poplamioną krwią posadzkę, która nie pozostawiała wątpliwości co do losu dawnych właścicieli posesji, jak wicher przebiegł na schody prowadzące w dół, a potem na drugą stronę budynku. Jeśli się nie mylił, przed nim powinien rozciągnąć się widok na skrytą w mroku końcówkę Horizont Alley. Szarpnął ramę okna w górę, wyglądając na zewnątrz - choć sam pozostał w cieniu, dostrzegł jej oświetloną, wynurzoną spod kaptura płaszczyku twarz, a bezwiednie rozchylone usta na krótki moment zastygły w niemym zaskoczeniu niecodziennym spotkaniem. Wyglądało na to, że kłopoty trzymały się jej jak mało kogo. Ci goście z kolei nie wyglądali wcale na oddział policji, który, jeśli czarodzieje akurat mieliby akurat dobry humor, może odstawiłby ją pod dom. Jeśli, bandyci od stróżów niewiele się dzisiaj różnili.
Nie było czasu do stracenia, wyskoczył na zewnątrz lekko, na miękkie nogi, bez zastanowienia wyciągając po nią rękę i ciągnąc ją w mrok ku sobie. Gdy tylko przywarła do niego plecami zasunął jej usta dłonią, szepcząc błagalnie drżącym i ledwie dosłyszalnym w nocnej ciszy głosem:
- To ja, cicho - Nie myśląc wcale o tym, że kilkakrotnie spotkana czarownica może mieć problemy ze skojarzeniem jego głosu. - Tędy - Wypchnął ją w okno niedelikatnie, zamierzając wskoczyć do środka zaraz z nią. - Głowa nisko - polecił tym samym ściszonym szeptem.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie znosiła ciemności.
To nie tak, że sam mrok ją przerażał; kiedy była młodsza, uwielbiała bawić się z braćmi w chowanego, odnajdując najlepsze kryjówki w wypełniających zamkniętą dla klientów księgarnię półcieniach, a latem – spędzając wakacje u rodziny w Dolinie Godryka – niejednokrotnie zostawała z przyjaciółmi do późna, wracając do domu na długo po tym, jak na oddalonych od głównego placu ulicach zapadł zmrok. Noc miała w sobie coś magicznego, co ożywiało przysypiającą w ciągu dnia wyobraźnię, ale jednocześnie: budziła uciekające przed światłem strachy. Złoczyńcy i duchy, stwory i czarnoksiężnicy, w dzień zamknięci na kartach czytanych przez nią książek, po zmroku wypełzali z długich cieni, migając w przypadkowo mijanych lustrach, wykrzywiając czarne sylwetki mebli i sprawiając, że sterta ubrań przewieszona przez oparcie krzesła wyglądała jak stara, zgarbiona wiedźma. Tych momentów nienawidziła, nie raz i nie dwa przez kilka dobrych minut nasłuchując skrzypienia starych desek, zanim z łomoczącym sercem ośmieliła się wstać i sięgnąć po różdżkę. Wiedziała, że to było niemądre, że dom był bezpieczny, że na ulicach czarodziejskiej wioski nic jej nie groziło, i dlatego w przeszłości niemal zawsze udawało jej się w końcu uspokoić przyspieszony oddech i odróżnić własny, drący w poświecie lumosa cień od tego należącego do podążającego za nią (nieistniejącego) złodzieja; uświadomić sobie, że nie groziło jej nic złego.
A później wybuchła wojna – i wszystkie stwierdzenia, którymi zwykła się uspokajać, stały się fałszywe, a potwory, niegdyś stanowiące jedynie wytwór wyobraźni, nabrały realnych kształtów, rozpełzając się po wszystkich zakamarkach Anglii.
Nie próbowała już tłumaczyć sobie, że wszystko było w porządku. Wspomnienie stukających o tory kół pociągu było zbyt świeże; gdy zamykała oczy, wciąż czuła na ramieniu fantomowy uścisk palców nieznajomego mężczyzny, od słabej woni drogiej wody kolońskiej ogarniały ją mdłości. Gdy więc dostrzegła cień – ulotny, zbyt szybki, by zdołała dłużej mu się przyjrzeć; mignięcie ciemności na tle ciemności, równie dobrze mogło jej się przywidzieć – nawet nie pomyślała o tym, że mógłby być przyjazny. Szarpnęła głową, odrywając spojrzenie od wylotu uliczki, starając się dostrzec, zrozumieć, czym było to nowe niebezpieczeństwo; oddech zamarł jej w gardle, gdy coś (nie – ktoś) pociągnął ją w tył, wycofała się chwiejnie, starając się nie stracić równowagi. Krzyk zamarł jej na ustach, zasłoniętych czyjąś dłonią, chciał ją tu zabić? Ledwie słyszalne to ja rozległo się gdzieś przy jej uchu, i gdyby potrafiła trzeźwo myśleć – gdyby jej wyobraźnia nie popchnęła tej sytuacji już o kilkanaście minut do przodu, podsuwając najgorsze i najbardziej makabryczne scenariusze – być może poświęciłaby sekundę na próbę zrozumienia, co właściwie oznaczały te słowa. Głos był znajomy, ale szept zmienił jego barwę, a szalejące emocje i szumiąca w uszach krew nie pozwoliły jej dopasować go do właściwej twarzy. Szarpnęła się – niemal w tym samym momencie, w którym ręce nieznajomego popchnęły ją w stronę okna, pozwalając jej na błędną interpretację tego gestu: nie pomagał jej, to ona się oswobodziła, jakimś cudem, na chwilę. Nie słuchała go, nie analizowała racjonalnie tego, co się działo – poddając się instynktowi, który podpowiadał jej tylko jedno: uciekać na oślep. – Zostaw mnie! – wydyszała, głosem ściśniętym ze strachu, odwracając się na sekundę, żeby odepchnąć od siebie tego człowieka; w jednej ręce trzymała różdżkę, drugą zamachnęła się bezładnie, nie panując za bardzo nad tym, gdzie uderzy.
Nie czekała na jego reakcję, znów ruszyła w stronę okna, święcie przekonana, że ucieczka przez nie była jej własnym pomysłem; wspięła się na parapet niezgrabnie, był trochę za wysoko, spódnica plątała się między nogami, listonoszka zahaczyła o framugę. Dłonie oparte poniżej talii miały jej pomóc, umysł podpowiedział jej jednak coś innego – więc, przekonana, że silne ręce za sekundę ściągną ją z powrotem na ziemię, szarpnęła się do przodu, gubiąc w panice ostrzeżenie – i uderzając czołem o okienną ramę. Jęknęła, jęknęło też stare drewno, pulsujący ból przytłumiła jednak adrenalina; przeskoczyła przez parapet, lądując na zakurzonej podłodze niezgrabnie, rękami opartymi o ziemię ratując się przed całkowitą utratą równowagi. Różdżka wypadła jej z dłoni i potoczyła się w ciemność, ale tuż za sobą wciąż słyszała tego mężczyznę, gonił ją? Nie odwracając się przez ramię, ruszyła przed siebie, po ciemku; nie znalazła drzwi, ale jej palce natrafiły na przewrócony stolik, przykucnęła więc szybko, żeby się za nim schować – plecy przyciskając do twardego blatu. Usta łapczywie łapały powietrze, wstrzymała jednak oddech, nasłuchując; zacisnęła powieki, zaklinając rzeczywistość; może nikogo tam nie było, tak samo jak nigdy nie natknęła się na mordercę czającego się w prowadzącym do łazienki korytarzu; może to też była tylko jej wyobraźnia.
| rzucam k100 na lekki cios, i k3, bo nie wiem, w co uderzam:
1 - w nos Marcela,
2 - w nic,
3 - w ścianę...
To nie tak, że sam mrok ją przerażał; kiedy była młodsza, uwielbiała bawić się z braćmi w chowanego, odnajdując najlepsze kryjówki w wypełniających zamkniętą dla klientów księgarnię półcieniach, a latem – spędzając wakacje u rodziny w Dolinie Godryka – niejednokrotnie zostawała z przyjaciółmi do późna, wracając do domu na długo po tym, jak na oddalonych od głównego placu ulicach zapadł zmrok. Noc miała w sobie coś magicznego, co ożywiało przysypiającą w ciągu dnia wyobraźnię, ale jednocześnie: budziła uciekające przed światłem strachy. Złoczyńcy i duchy, stwory i czarnoksiężnicy, w dzień zamknięci na kartach czytanych przez nią książek, po zmroku wypełzali z długich cieni, migając w przypadkowo mijanych lustrach, wykrzywiając czarne sylwetki mebli i sprawiając, że sterta ubrań przewieszona przez oparcie krzesła wyglądała jak stara, zgarbiona wiedźma. Tych momentów nienawidziła, nie raz i nie dwa przez kilka dobrych minut nasłuchując skrzypienia starych desek, zanim z łomoczącym sercem ośmieliła się wstać i sięgnąć po różdżkę. Wiedziała, że to było niemądre, że dom był bezpieczny, że na ulicach czarodziejskiej wioski nic jej nie groziło, i dlatego w przeszłości niemal zawsze udawało jej się w końcu uspokoić przyspieszony oddech i odróżnić własny, drący w poświecie lumosa cień od tego należącego do podążającego za nią (nieistniejącego) złodzieja; uświadomić sobie, że nie groziło jej nic złego.
A później wybuchła wojna – i wszystkie stwierdzenia, którymi zwykła się uspokajać, stały się fałszywe, a potwory, niegdyś stanowiące jedynie wytwór wyobraźni, nabrały realnych kształtów, rozpełzając się po wszystkich zakamarkach Anglii.
Nie próbowała już tłumaczyć sobie, że wszystko było w porządku. Wspomnienie stukających o tory kół pociągu było zbyt świeże; gdy zamykała oczy, wciąż czuła na ramieniu fantomowy uścisk palców nieznajomego mężczyzny, od słabej woni drogiej wody kolońskiej ogarniały ją mdłości. Gdy więc dostrzegła cień – ulotny, zbyt szybki, by zdołała dłużej mu się przyjrzeć; mignięcie ciemności na tle ciemności, równie dobrze mogło jej się przywidzieć – nawet nie pomyślała o tym, że mógłby być przyjazny. Szarpnęła głową, odrywając spojrzenie od wylotu uliczki, starając się dostrzec, zrozumieć, czym było to nowe niebezpieczeństwo; oddech zamarł jej w gardle, gdy coś (nie – ktoś) pociągnął ją w tył, wycofała się chwiejnie, starając się nie stracić równowagi. Krzyk zamarł jej na ustach, zasłoniętych czyjąś dłonią, chciał ją tu zabić? Ledwie słyszalne to ja rozległo się gdzieś przy jej uchu, i gdyby potrafiła trzeźwo myśleć – gdyby jej wyobraźnia nie popchnęła tej sytuacji już o kilkanaście minut do przodu, podsuwając najgorsze i najbardziej makabryczne scenariusze – być może poświęciłaby sekundę na próbę zrozumienia, co właściwie oznaczały te słowa. Głos był znajomy, ale szept zmienił jego barwę, a szalejące emocje i szumiąca w uszach krew nie pozwoliły jej dopasować go do właściwej twarzy. Szarpnęła się – niemal w tym samym momencie, w którym ręce nieznajomego popchnęły ją w stronę okna, pozwalając jej na błędną interpretację tego gestu: nie pomagał jej, to ona się oswobodziła, jakimś cudem, na chwilę. Nie słuchała go, nie analizowała racjonalnie tego, co się działo – poddając się instynktowi, który podpowiadał jej tylko jedno: uciekać na oślep. – Zostaw mnie! – wydyszała, głosem ściśniętym ze strachu, odwracając się na sekundę, żeby odepchnąć od siebie tego człowieka; w jednej ręce trzymała różdżkę, drugą zamachnęła się bezładnie, nie panując za bardzo nad tym, gdzie uderzy.
Nie czekała na jego reakcję, znów ruszyła w stronę okna, święcie przekonana, że ucieczka przez nie była jej własnym pomysłem; wspięła się na parapet niezgrabnie, był trochę za wysoko, spódnica plątała się między nogami, listonoszka zahaczyła o framugę. Dłonie oparte poniżej talii miały jej pomóc, umysł podpowiedział jej jednak coś innego – więc, przekonana, że silne ręce za sekundę ściągną ją z powrotem na ziemię, szarpnęła się do przodu, gubiąc w panice ostrzeżenie – i uderzając czołem o okienną ramę. Jęknęła, jęknęło też stare drewno, pulsujący ból przytłumiła jednak adrenalina; przeskoczyła przez parapet, lądując na zakurzonej podłodze niezgrabnie, rękami opartymi o ziemię ratując się przed całkowitą utratą równowagi. Różdżka wypadła jej z dłoni i potoczyła się w ciemność, ale tuż za sobą wciąż słyszała tego mężczyznę, gonił ją? Nie odwracając się przez ramię, ruszyła przed siebie, po ciemku; nie znalazła drzwi, ale jej palce natrafiły na przewrócony stolik, przykucnęła więc szybko, żeby się za nim schować – plecy przyciskając do twardego blatu. Usta łapczywie łapały powietrze, wstrzymała jednak oddech, nasłuchując; zacisnęła powieki, zaklinając rzeczywistość; może nikogo tam nie było, tak samo jak nigdy nie natknęła się na mordercę czającego się w prowadzącym do łazienki korytarzu; może to też była tylko jej wyobraźnia.
| rzucam k100 na lekki cios, i k3, bo nie wiem, w co uderzam:
1 - w nos Marcela,
2 - w nic,
3 - w ścianę...
i nie wiem o czym myśleć mam
żeby mi się przyśnił taki świat
żeby mi się przyśnił taki świat
w którym się nie boję spać
Leonie Wilde
Zawód : kursantka uzdrowicielstwa
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
tańcz ze mną
sekundy pędzą
no tańcz
potem powróci mój
szary świat
sekundy pędzą
no tańcz
potem powróci mój
szary świat
OPCM : 2 +1
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 3
UZDRAWIANIE : 11
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Leonie Wilde' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k3' : 2
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k3' : 2
Otworzył oczy szerzej, choć w ciemności i tak niewiele widziały, gdy Leonie zażądała, aby ją zostawił; zawahał się, nie wiedział, co zrobić, choć wyraźnie widział przecież, że kierowała te słowa do niego, nikogo innego i z pewnością nie do drabów z końca ulicy. Otoczeni ciemnością mogli zniknąć im z oczu, lecz hałasy, jej głos, jasno odsłaniał ich pozycję. Chciał syknąć, odpowiedzieć, nie poznała go przecież?, ale milczał, wiedząc, że jakikolwiek hałas mógł stanowić śmiertelne zagrożenie i ściągnąć bandytów bliżej. Mógł pomóc jej zniknąć, lecz jeśli dojdzie do starcia, wątpił, by oni dwoje zdolni byli sobie poradzić z tymi ludźmi, kimkolwiek oni byli. Serce łopotało aż przy krtani, spłycony oddech wyczuwał adrenalinę uwalnianą do wrzących krwią żył, działał szybko i działał impulsywnie, gdy obok jego twarzy przemknęła zaciśnięta pięść, zapewne wymierzona, by zadać mu śmiertelny - może trochę przesadzał - cios. Wyciągnął własną dłoń, chcąc ją uspokoić, lecz nie spostrzegła już tego gestu, finalnie docierając do okna; to było ciężkie, westchnął w duchu, bez zawahania podążając za nią.
- Ciii! - syknął, kiedy uderzyła głową o okienną ramę; nie zastanawiał się nad tym, dokąd pomknęły jego dłonie, gdy priorytetem było ukryć ją przed czarodziejami na zewnątrz. Wydawało się, że to jednak - wreszcie - miało szansę się udać, Leonie zniknęła wewnątrz, on wskoczył do środka, zaraz za nią, zgrabnie lądując na ugiętych kolanach i, zamierzając bezszelestnie ukryć się przy oknie, by upewnić się, że prawdziwi bandyci za nimi nie podążali, gdy kucnął, rąbnął tyłem prosto w wysoki szklany wazon, który przewrócił się i rozbił z łoskotem, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do jego obecności. Marcel przeklął szpetnie na głos, dopełniając przełamanej ciszy, w sposób, który kląć przy dziewczynie wcale nie powinien: lecz rozsądek umknął daleko, przepędzony przez rosnące nerwy i zbierającą się adrenalinę. Obrzucił wnętrze pomieszczenia wzrokiem, nie widział Leonie, czy mógł ją usłyszeć? Przezornie wstrzymany oddech utrudniał, bezruch sprawiał, że była bezpieczna. To dobrze, jeśli podążą za nimi, będzie mógł skupić ich uwagę na sobie.
- Ciszej - rzucił szeptem, nic nie robiąc sobie z tego, że ona skryta siedziała bezszelestnie, a on przed momentem zbudził połowę miasta rozbitym wazonem. Zacisnął palce na parapecie mocno, aż pobielały, po nim wspinając się wyżej, by wychylić się tylko tyle, ile potrzebował, by spojrzeć na drogę.
- Pobiegła dalej. Idziemy? - Usłyszał głos jednego z nich, szybko wracając do niższej pozycji. Dźwięk głosu niosącego się po pustej ulicy wystarczał, by oszacować nieprzerwanie dzielącą ich odległość.
- Na Nokturn? Lepiej się nie mieszać, spadamy. Ktoś tam jest - Usłyszał odpowiedź, która przyniosła ulgę; przeszedł kawałek, omijając rozbite fragmenty wazonu, by przylgnąć tyłem do ściany tuż obok okna i, już po chwili, powoli przechylić głowę, dostrzegając rzeczywiście oddalające się sylwetki. Stał tak dłuższą chwilę, póki nie zniknęli całkiem w londyńskiej mgle. Z duszą na ramieniu, z ciężkim oddechem, w milczeniu czekał, gdy subtelne tchnienie ulgi otuliło go jak miękki puch. Lecz czy z sąsiedniej ulicy, ze złowieszczego Nokturnu, rzeczywiście lada moment nie mogło nadejść kolejne? Powinni odejść stąd jak najszybciej - Marcel w odruchu uniósł dłoń, chcąc opuścić okiennice, lecz zaraz doszedł do wniosku, że podobny gest szybko zdradzi ich pozycję i, być może, zdradzi nieporozumienie. Powoli odszedł od okna, wycofując się w głąb mieszkania.
Nie wyciągnął własnej różdżki, oświetlenie tego pomieszczenia mogło przynieść im zgubę - zachował też równowagę, gdy jego stopa natrafiła na coś, co różdżkę przypominało, kucnął, pochwyciwszy ją w dłoń. Czy należała do Leonie? Nie zatrzymywał się, choć szum w uszach był głośny, zdołał w końcu usłyszeć oddech dziewczyny, skąd pochodził? Odwrócił przyzwyczajone już do ciemności oczy w kąt pomieszczenia, przewrócony stół był jedyną możliwą kryjówką. Wyprostował się, powoli kierując się w jej stronę; choć starał się stawiać kroki ostrożnie, drewniana podłoga skrzypiała złowieszczo z każdym, który wykonywał. Zatrzymał się tuż obok niej, powoli i trochę na ślepo kucając, by zrównać się z nią wysokością; palce dłoni lewej ręki zaciskały się wokół rękojeści jej różdżki.
- Nie możemy tu zostać - oznajmił szeptem, szukając w ciemnościach jej oczu.
skradanie przed leonie - 9
spostrzegawczość na szukanie leonie - 72
- Ciii! - syknął, kiedy uderzyła głową o okienną ramę; nie zastanawiał się nad tym, dokąd pomknęły jego dłonie, gdy priorytetem było ukryć ją przed czarodziejami na zewnątrz. Wydawało się, że to jednak - wreszcie - miało szansę się udać, Leonie zniknęła wewnątrz, on wskoczył do środka, zaraz za nią, zgrabnie lądując na ugiętych kolanach i, zamierzając bezszelestnie ukryć się przy oknie, by upewnić się, że prawdziwi bandyci za nimi nie podążali, gdy kucnął, rąbnął tyłem prosto w wysoki szklany wazon, który przewrócił się i rozbił z łoskotem, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do jego obecności. Marcel przeklął szpetnie na głos, dopełniając przełamanej ciszy, w sposób, który kląć przy dziewczynie wcale nie powinien: lecz rozsądek umknął daleko, przepędzony przez rosnące nerwy i zbierającą się adrenalinę. Obrzucił wnętrze pomieszczenia wzrokiem, nie widział Leonie, czy mógł ją usłyszeć? Przezornie wstrzymany oddech utrudniał, bezruch sprawiał, że była bezpieczna. To dobrze, jeśli podążą za nimi, będzie mógł skupić ich uwagę na sobie.
- Ciszej - rzucił szeptem, nic nie robiąc sobie z tego, że ona skryta siedziała bezszelestnie, a on przed momentem zbudził połowę miasta rozbitym wazonem. Zacisnął palce na parapecie mocno, aż pobielały, po nim wspinając się wyżej, by wychylić się tylko tyle, ile potrzebował, by spojrzeć na drogę.
- Pobiegła dalej. Idziemy? - Usłyszał głos jednego z nich, szybko wracając do niższej pozycji. Dźwięk głosu niosącego się po pustej ulicy wystarczał, by oszacować nieprzerwanie dzielącą ich odległość.
- Na Nokturn? Lepiej się nie mieszać, spadamy. Ktoś tam jest - Usłyszał odpowiedź, która przyniosła ulgę; przeszedł kawałek, omijając rozbite fragmenty wazonu, by przylgnąć tyłem do ściany tuż obok okna i, już po chwili, powoli przechylić głowę, dostrzegając rzeczywiście oddalające się sylwetki. Stał tak dłuższą chwilę, póki nie zniknęli całkiem w londyńskiej mgle. Z duszą na ramieniu, z ciężkim oddechem, w milczeniu czekał, gdy subtelne tchnienie ulgi otuliło go jak miękki puch. Lecz czy z sąsiedniej ulicy, ze złowieszczego Nokturnu, rzeczywiście lada moment nie mogło nadejść kolejne? Powinni odejść stąd jak najszybciej - Marcel w odruchu uniósł dłoń, chcąc opuścić okiennice, lecz zaraz doszedł do wniosku, że podobny gest szybko zdradzi ich pozycję i, być może, zdradzi nieporozumienie. Powoli odszedł od okna, wycofując się w głąb mieszkania.
Nie wyciągnął własnej różdżki, oświetlenie tego pomieszczenia mogło przynieść im zgubę - zachował też równowagę, gdy jego stopa natrafiła na coś, co różdżkę przypominało, kucnął, pochwyciwszy ją w dłoń. Czy należała do Leonie? Nie zatrzymywał się, choć szum w uszach był głośny, zdołał w końcu usłyszeć oddech dziewczyny, skąd pochodził? Odwrócił przyzwyczajone już do ciemności oczy w kąt pomieszczenia, przewrócony stół był jedyną możliwą kryjówką. Wyprostował się, powoli kierując się w jej stronę; choć starał się stawiać kroki ostrożnie, drewniana podłoga skrzypiała złowieszczo z każdym, który wykonywał. Zatrzymał się tuż obok niej, powoli i trochę na ślepo kucając, by zrównać się z nią wysokością; palce dłoni lewej ręki zaciskały się wokół rękojeści jej różdżki.
- Nie możemy tu zostać - oznajmił szeptem, szukając w ciemnościach jej oczu.
skradanie przed leonie - 9
spostrzegawczość na szukanie leonie - 72
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 14 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
Horizont Alley
Szybka odpowiedź