Przejście
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przejście
Jeżeli tuż za sklepem Ollivanderów skręci się w lewo, trafi się prosto na przejście pomiędzy ulicą Pokątną a jedną z sąsiednich alejek. Gdy sprzyja pogoda, można spotkać tu starszego, brodatego czarodzieja, który z wiecznym uśmiechem oferuje malowanie karykatur wszystkim przechodniom... niezależnie od ich pochodzenia. Czasem wykonuje portrety nawet bez ostrzeżenia, a przedstawione na nich postaci często mają wielkie nosy i wystające zęby. Jego dzieła są zaczarowane - wykrzykują bardzo trafne, choć nieco złośliwe i wulgarne uwagi.
Przejście jest dobrze oświetlone nawet w nocy, a nieopodal mieszka wielu czarodziejów. Dzięki temu jest tu bardzo bezpiecznie i nie trzeba obawiać się niespodziewanego ataku ani kieszonkowców.
Przejście jest dobrze oświetlone nawet w nocy, a nieopodal mieszka wielu czarodziejów. Dzięki temu jest tu bardzo bezpiecznie i nie trzeba obawiać się niespodziewanego ataku ani kieszonkowców.
| 15 kwietnia, przed południem
Miał być fajny post, ale będzie to, bo cały tekst mi się skasował, wybacz.
To był zwykły dzień, nikt nie spodziewał się, że coś przeszkodzi Edenowi w jego planach. Właśnie wracał do domu ze składnikami na ciastka, które miał przygotować dla Cece. Było to już dla nich małą tradycją, ponieważ tej najczęściej nie było w domu, albo przesiadywała w pracy, albo trenowała te swoje balety. Z resztą on też nie należał do osób, które miały nadmiar wolnego czasu, jednak teraz umówili się na to spotkanie, a on zamierzał przynieść jej coś do jedzenia. Co prawda ciastka nie były jakimś super posiłkiem, jednak wiedział, że siostra na pewno się ucieszy się na ich widok. W zasadzie to nie wiedział jeszcze, gdzie dziś będzie siostra, ale w międzyczasie zamierzał jeszcze napisać do niej list, aby wiedzieć, gdzie ma się udać. Bardzo nie chciał, aby coś przeszkodziło mu w tym wszystkim, ponieważ takie spotkania z siostrą były dla niego ważne. On sam prawie codziennie wybierał się do portu, tak więc bywało, że przez jakiś czas się mijali. Niestety, nie był to dla niego szczęśliwy poranek, najpierw złodziej postanowił zabrać mu torbę i zamienić w chwasta plującego glutami, a potem ten oto glut postanowił trafić w oko nieznajomej kobiety, która akurat przechodziła obok. Potem jeszcze pojawiła się policja, która zniknęła tak szybko jak się pojawiła, w pogoni za niedoszłym złodziejem. Natomiast jego pozostawiono w dość kłopotliwej sytuacji. Został z kobietą, której musiał pomóc i z wściekłą zieleniną, którą oczywiście chciał naprawić, aby wróciła do swojego poprzedniego kształtu, najlepiej z zawartością. Póki co nie zwracając uwagi na to drugie (na tyle na ile się dało, bo przy okazji gluty śmierdziały niemiłosiernie, nie żeby był jakiś wrażliwy, no ale kwiatkami to one nie pachniały). Tylko niby jak miałby udzielić jej pomocy? Pierwsze co przyszło mu do głowy to zwykłe polanie wodą, jednak nie miał pewności czy to zadziała. Podszedł do niej od razu dzieląc się z nią swoimi wątpliwościami - Wiesz może co to była za roślina? Chciałbym ci pomóc, ale nie wiem czy nie pogorszę tylko sytuacji - nawet nie zaprzątał sobie teraz głowy przedstawianiem się, uznając, że teraz zdecydowanie ważniejsze jest, aby poradzić sobie z jej okiem. Czekając na odpowiedź rozejrzał się, po czym zauważył, że podczas szarpaniny ze złodziejem z jego torby wypadła butelka z wodą - Poleję ci to wodą, mam nadzieję, że to choć trochę pomoże, bo niestety nie bardzo znam się na tego typu sprawach - powiedział w przypływie pewności siebie, tak czy inaczej dzieląc się z nią tym, że był raczej słaby w pierwszej pomocy, czy jakkolwiek to zwał. Po krótkim czasie zdał sobie również sprawę z tego, że nawet informacja o nazwie rośliny nie bardzo by mu coś dała. W międzyczasie zgarnął butelkę i wrócił do nieznajomej - Uwaga, leję - uprzedził o tym co chwilę później zrobił, otóż najzwyczajniej w świecie polał jej oko. Czy powinien już wołać Cece? Ona na pewno wiedziałaby co teraz zrobić i fachowo zajęłaby by się sprawą.
Miał być fajny post, ale będzie to, bo cały tekst mi się skasował, wybacz.
To był zwykły dzień, nikt nie spodziewał się, że coś przeszkodzi Edenowi w jego planach. Właśnie wracał do domu ze składnikami na ciastka, które miał przygotować dla Cece. Było to już dla nich małą tradycją, ponieważ tej najczęściej nie było w domu, albo przesiadywała w pracy, albo trenowała te swoje balety. Z resztą on też nie należał do osób, które miały nadmiar wolnego czasu, jednak teraz umówili się na to spotkanie, a on zamierzał przynieść jej coś do jedzenia. Co prawda ciastka nie były jakimś super posiłkiem, jednak wiedział, że siostra na pewno się ucieszy się na ich widok. W zasadzie to nie wiedział jeszcze, gdzie dziś będzie siostra, ale w międzyczasie zamierzał jeszcze napisać do niej list, aby wiedzieć, gdzie ma się udać. Bardzo nie chciał, aby coś przeszkodziło mu w tym wszystkim, ponieważ takie spotkania z siostrą były dla niego ważne. On sam prawie codziennie wybierał się do portu, tak więc bywało, że przez jakiś czas się mijali. Niestety, nie był to dla niego szczęśliwy poranek, najpierw złodziej postanowił zabrać mu torbę i zamienić w chwasta plującego glutami, a potem ten oto glut postanowił trafić w oko nieznajomej kobiety, która akurat przechodziła obok. Potem jeszcze pojawiła się policja, która zniknęła tak szybko jak się pojawiła, w pogoni za niedoszłym złodziejem. Natomiast jego pozostawiono w dość kłopotliwej sytuacji. Został z kobietą, której musiał pomóc i z wściekłą zieleniną, którą oczywiście chciał naprawić, aby wróciła do swojego poprzedniego kształtu, najlepiej z zawartością. Póki co nie zwracając uwagi na to drugie (na tyle na ile się dało, bo przy okazji gluty śmierdziały niemiłosiernie, nie żeby był jakiś wrażliwy, no ale kwiatkami to one nie pachniały). Tylko niby jak miałby udzielić jej pomocy? Pierwsze co przyszło mu do głowy to zwykłe polanie wodą, jednak nie miał pewności czy to zadziała. Podszedł do niej od razu dzieląc się z nią swoimi wątpliwościami - Wiesz może co to była za roślina? Chciałbym ci pomóc, ale nie wiem czy nie pogorszę tylko sytuacji - nawet nie zaprzątał sobie teraz głowy przedstawianiem się, uznając, że teraz zdecydowanie ważniejsze jest, aby poradzić sobie z jej okiem. Czekając na odpowiedź rozejrzał się, po czym zauważył, że podczas szarpaniny ze złodziejem z jego torby wypadła butelka z wodą - Poleję ci to wodą, mam nadzieję, że to choć trochę pomoże, bo niestety nie bardzo znam się na tego typu sprawach - powiedział w przypływie pewności siebie, tak czy inaczej dzieląc się z nią tym, że był raczej słaby w pierwszej pomocy, czy jakkolwiek to zwał. Po krótkim czasie zdał sobie również sprawę z tego, że nawet informacja o nazwie rośliny nie bardzo by mu coś dała. W międzyczasie zgarnął butelkę i wrócił do nieznajomej - Uwaga, leję - uprzedził o tym co chwilę później zrobił, otóż najzwyczajniej w świecie polał jej oko. Czy powinien już wołać Cece? Ona na pewno wiedziałaby co teraz zrobić i fachowo zajęłaby by się sprawą.
Gość
Gość
The member 'Eden Sykes' has done the following action : rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
nie przejmuj się, post fajniuchny!!
Od czasu, gdy Ministerstwo ogłosiło wprowadzenie w życie zmian, które wciągnęły za sobą również Policje Antymugolską, Eileen próbowała unikać ulicy Pokątnej i wszystkich przynależących do niej korytarzy, żeby… nie dać nabić sobie guza? Nie bała się o swoje życie, była czysta, a jej matka, która mogła mieć problemy, wyjechała do swojego rodzinnego domu razem z ojcem, gdzie oboje powinni być bezpieczni. Nic więc nie wskazywało na to, że powinna mieć problemy z tytułu swojego pochodzenia.
Od Pokątnej odpychał ja ten obecny na niej terror, który wprowadzała niedawno utworzona policja antymugolska. Odpychały ją cienie snujące się po bruku, odpychały ją ciemniejące sklepy i sylwetki równym krokiem tłoczące się między budynkami. Miała aż ciarki na samą myśl, że za chwilę ktoś mógłby zostać złapany, a ona… nic by na to nie poradziła. Bała się o Louisa, bo doskonale wiedziała, że miałby ogromne kłopoty, gdyby kręcił się teraz w tych okolicach.
Jednak nieważne, jak bardzo nie chciała tu być, i tak w końcu los musiał dać jej do zrozumienia, że jeśli chce unikać tej ulicy, będzie musiała z nim bardziej powalczyć. Doszło do tego, że potrzebowała specjalistycznego nawozu do mandragor, bo całkiem niedawno zaczęły dojrzewać i od razu więdnąć w zastraszającym tempie. Spodziewała się, że to „zasługa” nieodpowiednio dobieranej ziemi i zbyt małego nawodnienia, ale z drugiej strony nie wierzyła, że Pomona mogłaby tak zaniedbać swoje rośliny na zajęciach. Może uczniowie jej w tym pomogli?
W momencie, gdy zbliżała się do sklepu zielarskiej, coś przykuło jej uwagę. Zatrzymała się przy rogu uliczki i wyjrzała na plac, gdzie... Merlinie, co się tam działo?
Dojrzała jak młody chłopak wyrywa z rąk mężczyzny torbę i nagle zamienia ją w roślinę, której ostatnio tak poszukiwała. Jej ostatni okaz Mimbulusa nie przeżył spotkania z diabelskimi sidłami i prędko umarł, obryzgując całym swoim odorosokiem jej starą szklarnię. Nie kupiła nowej doniczki z tym specyficznym kaktusem, bo nie miała pieniędzy, a potem… a potem Wielka Brytania opuściła MKCz i już była musztarda po obiedzie.
Zachłysnęła się niemal powietrzem, kiedy drogi okaz tej dość egzotycznej rośliny wylądował na bruku i poturlał się wprost pod nogi przechodniom.
- Nie, nie, nie, proszę poczekać! – zaczęła biec w stronę zgromadzenia, machając dłonią, by zwrócić na siebie uwagę i zatrzymać tę karuzelę szaleństwa. – Nie, nie, niech pan tego nie depcze! To Mimbulus mimbletonia, ja go mogę uratować!
Oh, naiwna panno Wilde, naprawdę sądziłaś, że to zrobisz?
Sądziła.
Ale nie spodziewała się, że gdy padnie na bruku z chęcią przygarnięcia Mimbulusa w swoje opiekuńcze dłonie, dostanie od niego w twarz… odorosokiem.
Najpierw cholernie zapiekło, co zmusiło ją do wypuszczenia z rąk doniczki i podniesienia palców do oczu w bezwarunkowym odruchu. Syknęła z bólu, krzywiąc się okrutnie.
- Przepraszam… przepr… praszam, ja potrzebuję chyba, Merliniejaktoboli, chusteczki! – zawołała na oślep, w ciemność i hałas, które otoczyły ją wyjątkowo grubymi pętami. Za chwilę ktoś się odezwał. Obróciła głowę w prawo i lewo, szukając źródła głosu. Mężczyzna? - To Mimbulus mimbletonia - odpowiedziała natychmiast, jakby był środek nocy (oh, dla niej był), a ją ktoś właśnie obudził z zamiarem powtórnego przepytania jej z na owutemy z zielarstwa. - Woda powinna pomóc...
Odruchowo zacisnęła usta i oczy, kiedy pierwsze strugi wody pomknęły po jej piekącej od odorosoku skórze. To trwało chwilę, może trochę dłużej. Gdy przestało piec, podniosła do oczu rękaw płaszcza, by móc wytrzeć nim pozostałości po całej akcji. Uchyliła powieki dość niepewnie. Promienie słoneczne od razu ją poraziły, ale mogła zobaczyć twarz swojego ratownika.
- Dziękuję - uśmiechnęła się do niego z ulgą. - Nie spodziewałam się w tym czasie kogoś chętnego do pomocy... oh, gdzie moje maniery. Eileen Wilde, miło mi cię poznać, chociaż... w dość niefortunnych nastąpiło to okolicznościach.
Wyciągnęła w jego kierunku dłoń.
Od czasu, gdy Ministerstwo ogłosiło wprowadzenie w życie zmian, które wciągnęły za sobą również Policje Antymugolską, Eileen próbowała unikać ulicy Pokątnej i wszystkich przynależących do niej korytarzy, żeby… nie dać nabić sobie guza? Nie bała się o swoje życie, była czysta, a jej matka, która mogła mieć problemy, wyjechała do swojego rodzinnego domu razem z ojcem, gdzie oboje powinni być bezpieczni. Nic więc nie wskazywało na to, że powinna mieć problemy z tytułu swojego pochodzenia.
Od Pokątnej odpychał ja ten obecny na niej terror, który wprowadzała niedawno utworzona policja antymugolska. Odpychały ją cienie snujące się po bruku, odpychały ją ciemniejące sklepy i sylwetki równym krokiem tłoczące się między budynkami. Miała aż ciarki na samą myśl, że za chwilę ktoś mógłby zostać złapany, a ona… nic by na to nie poradziła. Bała się o Louisa, bo doskonale wiedziała, że miałby ogromne kłopoty, gdyby kręcił się teraz w tych okolicach.
Jednak nieważne, jak bardzo nie chciała tu być, i tak w końcu los musiał dać jej do zrozumienia, że jeśli chce unikać tej ulicy, będzie musiała z nim bardziej powalczyć. Doszło do tego, że potrzebowała specjalistycznego nawozu do mandragor, bo całkiem niedawno zaczęły dojrzewać i od razu więdnąć w zastraszającym tempie. Spodziewała się, że to „zasługa” nieodpowiednio dobieranej ziemi i zbyt małego nawodnienia, ale z drugiej strony nie wierzyła, że Pomona mogłaby tak zaniedbać swoje rośliny na zajęciach. Może uczniowie jej w tym pomogli?
W momencie, gdy zbliżała się do sklepu zielarskiej, coś przykuło jej uwagę. Zatrzymała się przy rogu uliczki i wyjrzała na plac, gdzie... Merlinie, co się tam działo?
Dojrzała jak młody chłopak wyrywa z rąk mężczyzny torbę i nagle zamienia ją w roślinę, której ostatnio tak poszukiwała. Jej ostatni okaz Mimbulusa nie przeżył spotkania z diabelskimi sidłami i prędko umarł, obryzgując całym swoim odorosokiem jej starą szklarnię. Nie kupiła nowej doniczki z tym specyficznym kaktusem, bo nie miała pieniędzy, a potem… a potem Wielka Brytania opuściła MKCz i już była musztarda po obiedzie.
Zachłysnęła się niemal powietrzem, kiedy drogi okaz tej dość egzotycznej rośliny wylądował na bruku i poturlał się wprost pod nogi przechodniom.
- Nie, nie, nie, proszę poczekać! – zaczęła biec w stronę zgromadzenia, machając dłonią, by zwrócić na siebie uwagę i zatrzymać tę karuzelę szaleństwa. – Nie, nie, niech pan tego nie depcze! To Mimbulus mimbletonia, ja go mogę uratować!
Oh, naiwna panno Wilde, naprawdę sądziłaś, że to zrobisz?
Sądziła.
Ale nie spodziewała się, że gdy padnie na bruku z chęcią przygarnięcia Mimbulusa w swoje opiekuńcze dłonie, dostanie od niego w twarz… odorosokiem.
Najpierw cholernie zapiekło, co zmusiło ją do wypuszczenia z rąk doniczki i podniesienia palców do oczu w bezwarunkowym odruchu. Syknęła z bólu, krzywiąc się okrutnie.
- Przepraszam… przepr… praszam, ja potrzebuję chyba, Merliniejaktoboli, chusteczki! – zawołała na oślep, w ciemność i hałas, które otoczyły ją wyjątkowo grubymi pętami. Za chwilę ktoś się odezwał. Obróciła głowę w prawo i lewo, szukając źródła głosu. Mężczyzna? - To Mimbulus mimbletonia - odpowiedziała natychmiast, jakby był środek nocy (oh, dla niej był), a ją ktoś właśnie obudził z zamiarem powtórnego przepytania jej z na owutemy z zielarstwa. - Woda powinna pomóc...
Odruchowo zacisnęła usta i oczy, kiedy pierwsze strugi wody pomknęły po jej piekącej od odorosoku skórze. To trwało chwilę, może trochę dłużej. Gdy przestało piec, podniosła do oczu rękaw płaszcza, by móc wytrzeć nim pozostałości po całej akcji. Uchyliła powieki dość niepewnie. Promienie słoneczne od razu ją poraziły, ale mogła zobaczyć twarz swojego ratownika.
- Dziękuję - uśmiechnęła się do niego z ulgą. - Nie spodziewałam się w tym czasie kogoś chętnego do pomocy... oh, gdzie moje maniery. Eileen Wilde, miło mi cię poznać, chociaż... w dość niefortunnych nastąpiło to okolicznościach.
Wyciągnęła w jego kierunku dłoń.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
| 17.04
Trzynaście minut po godzinie pierwszej, gdy bruk Pokątnej skąpany był w południowym świetle, Deirdre Tsagairt traciła zimną krew. Trzepotanie skrzydełek, nieznośne brzęczenie tuż obok ucha, świst przecinanego najpierw dłonią, potem zaklęciami, powietrza - nie sądziła, że coś tak nieistotnego, jak uprzykrzające życie mucha, może doprowadzić ją do furii, ale w stanie dość nadwyrężonej psychiki widocznie nawet drobiazg wywoływał dziką wściekłość. Dziwne, że bardziej wpłynęły na nią dylematy wolności i zależności od męskiego wpływu, niż brutalne morderstwo szlachcianki, ale na szczęście nie musiała zastanawiać się nad żadną z tych kwestii, pochłonięta bestialskimi planami wytępienia przeklętego owada. Zaczarowana mucha brzęczała jej nad głową od rana, z drobnej niedogodności urastając do rangi poważnego problemu. Żadne z zaklęć nie okazało się celne, nie pomogło nawet przemieszczenie się z biblioteki, w której spędziła poranek, na zewnątrz - owad uparcie podążał za nią, zdając się odporny na wszelkie próby pozbawienia go skrzydełek. Prawdopodobnie wyczuł nienawiść do wszelkich stworzeń i rozchwiany nastrój Deirdre, która i tak zachowywała trupi spokój. Nie mogła ignorować problemu w nieskończoność - posiadała merlińską cierpliwość i znosiła irytujące towarzystwo przez prawie trzy godziny załatwiania niezbędnych sprawunków, lecz z każdą sekundą zbliżała się niebezpiecznie do granicy szaleństwa.
Z zaciśniętymi szczękami wyszła z apteki i ruszyła wśród tłumu ludzi Pokątną, zgrabnie omijając zawalidrogów, przewrócone beczułki i zagubione dzieci, śmigające między nogami. Tłum denerwował ją niemożebnie; czuła, że wściekłość napływa jej do gardła dzikim wrzaskiem a lewa powieka drga przy każdym przelocie uroczej muszki tuż obok skroni. Gwałtownie skręciła w bok, w przejście pomiędzy alejkami, także nieco zatłoczone. Przecisnęła się obok muru i...właśnie w tej sekundzie straciła cierpliwość. Potrafiła mordować z zimną krwią, odcinać najsilniejsze emocje, zrywać okowy podległości, a nie mogła poradzić sobie z irytującym owadem? Działa odruchowo i instynktownie: zacisnęła szczupłą palce w pięść, aż paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni, i machnęła nią w bok, z całej dostępnej siły, na oślep, licząc na zabójczy refleks.
Dosłownie zabójczy, bowiem zamiast świstu powietrza usłyszała nieprzyjemny chrobot, trzask, cichy jęk, a sekundę potem jej rękę przeszył ból - czyżby zderzyła się z wyjątkowo krzywą ścianą nisko sklepionego przejścia? Zatrzymała się gwałtownie, zdezorientowana i zszokowana, stając twarzą w twarz, a raczej twarzą w tors jakiegoś spływającego krwią jegomościa, trzymającego się za nos.
Trzynaście minut po godzinie pierwszej, gdy bruk Pokątnej skąpany był w południowym świetle, Deirdre Tsagairt traciła zimną krew. Trzepotanie skrzydełek, nieznośne brzęczenie tuż obok ucha, świst przecinanego najpierw dłonią, potem zaklęciami, powietrza - nie sądziła, że coś tak nieistotnego, jak uprzykrzające życie mucha, może doprowadzić ją do furii, ale w stanie dość nadwyrężonej psychiki widocznie nawet drobiazg wywoływał dziką wściekłość. Dziwne, że bardziej wpłynęły na nią dylematy wolności i zależności od męskiego wpływu, niż brutalne morderstwo szlachcianki, ale na szczęście nie musiała zastanawiać się nad żadną z tych kwestii, pochłonięta bestialskimi planami wytępienia przeklętego owada. Zaczarowana mucha brzęczała jej nad głową od rana, z drobnej niedogodności urastając do rangi poważnego problemu. Żadne z zaklęć nie okazało się celne, nie pomogło nawet przemieszczenie się z biblioteki, w której spędziła poranek, na zewnątrz - owad uparcie podążał za nią, zdając się odporny na wszelkie próby pozbawienia go skrzydełek. Prawdopodobnie wyczuł nienawiść do wszelkich stworzeń i rozchwiany nastrój Deirdre, która i tak zachowywała trupi spokój. Nie mogła ignorować problemu w nieskończoność - posiadała merlińską cierpliwość i znosiła irytujące towarzystwo przez prawie trzy godziny załatwiania niezbędnych sprawunków, lecz z każdą sekundą zbliżała się niebezpiecznie do granicy szaleństwa.
Z zaciśniętymi szczękami wyszła z apteki i ruszyła wśród tłumu ludzi Pokątną, zgrabnie omijając zawalidrogów, przewrócone beczułki i zagubione dzieci, śmigające między nogami. Tłum denerwował ją niemożebnie; czuła, że wściekłość napływa jej do gardła dzikim wrzaskiem a lewa powieka drga przy każdym przelocie uroczej muszki tuż obok skroni. Gwałtownie skręciła w bok, w przejście pomiędzy alejkami, także nieco zatłoczone. Przecisnęła się obok muru i...właśnie w tej sekundzie straciła cierpliwość. Potrafiła mordować z zimną krwią, odcinać najsilniejsze emocje, zrywać okowy podległości, a nie mogła poradzić sobie z irytującym owadem? Działa odruchowo i instynktownie: zacisnęła szczupłą palce w pięść, aż paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni, i machnęła nią w bok, z całej dostępnej siły, na oślep, licząc na zabójczy refleks.
Dosłownie zabójczy, bowiem zamiast świstu powietrza usłyszała nieprzyjemny chrobot, trzask, cichy jęk, a sekundę potem jej rękę przeszył ból - czyżby zderzyła się z wyjątkowo krzywą ścianą nisko sklepionego przejścia? Zatrzymała się gwałtownie, zdezorientowana i zszokowana, stając twarzą w twarz, a raczej twarzą w tors jakiegoś spływającego krwią jegomościa, trzymającego się za nos.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Byłem nieco nieobecny. Ciągle myślałem o tej rozmowie z Edgarem i o tym, jak po raz kolejny nic nie wspomniałem o tym, że mam ochotę zabrać swoją dupę z dalej od jego sklepu w sposób bardziej formalny. Może jednak dobrze się stało. W końcu nie od parady było to przysłowie mówiące, że od Burke'a odchodzi się jedynie w trumnie. Lepiej jednak zrobić to po cichu, nagle, ot tak przepaść sobie zaraz po ostatniej wypłacie. To będzie dużo wygodniejsze. Co prawda potrzebowałem pieniędzy lecz na szczęście zbliżało się lato więc dużo łatwiej będzie zarobić na niezobowiązujących zleceniach mając przy tym zdecydowanie więcej swobody. Obowiązek codziennej pracy nie był dla mnie. Nic nie mogłem jednak poradzić na to, że w tamtym momencie, zimą, po prostu musiałem skorzystać z oferty stabilnej wypłaty. Wzruszyłem ramionami i westchnąłem odrzucając niedopałek gdzieś w bok uznając swoje myśli za postanowienie. Czas pokaże czy to będzie kolejna decyzja podjęta w moim życiu walcząca o miano najgłupszej.
Kiedy znalazłem się na tętniącej życiem pokątnej. Przechodząc zatrzymałem się koło straganu z magicznymi jabłkami. Po zaopatrzeniu w pól tuzina ruszyłem dalej przed siebie kierując się wolnym krokiem w stronę przejścia do mugolskiej części miasta. Nie śpieszyłem się. Wgryzłem się owoc który z pozoru normalny posiadał ciepły, cierpko-słodki miąższ zupełnie taki sam, jaki posiadają jabłka pieczone nad ogniskiem, obsypane mieszanką cukru i cynamonu. I właściwie dzień byłby udany...gdyby ktoś nagle nie trzepnął mnie po twarzy. Mój już dwukrotnie składany w tym miesiącu nos nie widział żadnych przeciwwskazań przed wydaniem po raz kolejny niepokojącego, znienawidzonego przeze mnie dźwięku. Nieprzyjemny ból za świdrował wgłąb twarzy, a krew załaskotała mnie pod nosem. Będąc ciągle zamroczony wydałem z siebie bolesne:
- Cholerszlagbytojegokurwaagrrr... - jabłka, wszystko posypało się na ziemie, ja będąc nieco zamroczony, trzymając się za nos szukałem sprawcy w tłumie. Wzrokiem przebiegłem po przechodniach którzy z zainteresowaniem gapili się, jak gdyby oglądali darmowe przedstawienie. Poza Chinką -
ta stała niemalże na przeciwko mnie. Zmarszczyłem gniewnie czoło - Czy ty....czy ty dobrze się czujesz?! Co ci takiego zrobiłem?! - oburzyłem się bo jakoś tak nie przywykłem do obrywania od obcych za nic i właściwie po raz pierwszy od bardzo dawna poczułem się jak rasowy poszkodowany.
Kiedy znalazłem się na tętniącej życiem pokątnej. Przechodząc zatrzymałem się koło straganu z magicznymi jabłkami. Po zaopatrzeniu w pól tuzina ruszyłem dalej przed siebie kierując się wolnym krokiem w stronę przejścia do mugolskiej części miasta. Nie śpieszyłem się. Wgryzłem się owoc który z pozoru normalny posiadał ciepły, cierpko-słodki miąższ zupełnie taki sam, jaki posiadają jabłka pieczone nad ogniskiem, obsypane mieszanką cukru i cynamonu. I właściwie dzień byłby udany...gdyby ktoś nagle nie trzepnął mnie po twarzy. Mój już dwukrotnie składany w tym miesiącu nos nie widział żadnych przeciwwskazań przed wydaniem po raz kolejny niepokojącego, znienawidzonego przeze mnie dźwięku. Nieprzyjemny ból za świdrował wgłąb twarzy, a krew załaskotała mnie pod nosem. Będąc ciągle zamroczony wydałem z siebie bolesne:
- Cholerszlagbytojegokurwaagrrr... - jabłka, wszystko posypało się na ziemie, ja będąc nieco zamroczony, trzymając się za nos szukałem sprawcy w tłumie. Wzrokiem przebiegłem po przechodniach którzy z zainteresowaniem gapili się, jak gdyby oglądali darmowe przedstawienie. Poza Chinką -
ta stała niemalże na przeciwko mnie. Zmarszczyłem gniewnie czoło - Czy ty....czy ty dobrze się czujesz?! Co ci takiego zrobiłem?! - oburzyłem się bo jakoś tak nie przywykłem do obrywania od obcych za nic i właściwie po raz pierwszy od bardzo dawna poczułem się jak rasowy poszkodowany.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Rozkołysana wściekłością i rozstrojona żywymi wspomnieniami Deirdre posiadała więcej fizycznej siły, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Wątła kibić skrywała sekretną moc, kumulującą się w szczupłej ręce, wymierzające ostateczny cios natrętnej muszce. Fluorescencyjne skrzydełka owada zatrzepotały po raz ostatni, zgrabnie umykając przed pięścią - tym razem na dobre. Błoga cisza, w końcu niewypełniona doprowadzającym do białej gorączki brzęczeniem, była pierwszym, co rzuciło się Dei w uszy. Wokół panował gwar, ktoś przeklinał, ktoś nawoływał dzieci, ktoś warczał coś o napaści w biały dzień i wezwaniu policji, ale czarnowłosa mogła jedynie odetchnąć z ulgą. Szybko przesunęła wzrokiem po zakrwawionym licu nieznajomego, zerkając w bok, by upewnić się, że nigdzie nie czai się ohydne muszysko: powrót irytującego potwora wydawał się jej poważniejszym problemem od rozkwaszenia nosa przypadkowemu przechodniowi. Dopiero głośne, parszywe przekleństwo, wyrywające się z męskich ust, nieco otrzeźwiło sfiksowaną na nasłuchiwaniu brzęczenia Deirdre.
Odruchowo strzępnęła nadwyrężoną dłoń - palce piekły ją od uderzenia a część krwi z przetrąconego nosa skapywała z paznokci, na razie jednak nie wycierała ich o szatę, przezornie skupiona na reakcji ofiary. Barczystej, o złowrogim spojrzeniu, zmierzwionym włosiu i gabarytach zagrażających nietykalności cielesnej.
- Och - padło jedynie z jej ust, gdy w końcu poukładała rozsypane przed kilkoma sekundami puzzle. Niefortunny przypadek posłał jej pięść prosto w twarz napakowanego męta, używającego okropnego języka i nie mającego nic przeciwko wywołaniu ogólnej sensacji. Jakby po prostu nie mógł zwinąć się w kłębek pod ścianą i sczeznąć w milczeniu. Deirdre z trudem powstrzymała chęć sięgnięcia po różdżkę. W innych okolicznościach przywołałaby na twarzy wyraz zakłopotania, ba, może nawet rozpłakałaby się rzewnie, płynnie wchodząc w rolę ofiary - zdradzonej kochanki, wymierzającej brutalną sprawiedliwość celnym ciosem - ale dziś była zbyt sfrustrowana i zmęczona na utrzymywanie pozornej maski i zabawę w odgrywanie ról. - Mógłbyś powstrzymać rynsztokowy język - poradziła sucho, ocierając wierzch dłoni o bok czarnej szaty, ciągle wpatrując się - dość skołowana - w nieznajomego. Nie wyglądał na lorda, tak samo jak nie wyglądał na kogoś, kto po raz pierwszy dostępuje wątpliwej przyjemności przetrąconego nosa - chociaż, co zauważyła z zawodową drobiazgowością, poobtłukiwane szczegóły tylko podkreślały samczy, prosty urok- Nic ci nie będzie, nie umiera się od złamanego nosa - dodała, wspinając się na wyżyny nieudawanego pocieszania. Nie odpowiedziała na oczywiste pytanie, nieszczególnie chcąc, by zebrany wokół tłumek był świadkiem pasjonującej opowieści o nawiedzonej muszce, która wywołała w niej niesamowitą agresję. Słabo świadczyłoby to o jej zdrowych zmysłach a nie zamierzała zostać zamknięta w Mungu.
Odruchowo strzępnęła nadwyrężoną dłoń - palce piekły ją od uderzenia a część krwi z przetrąconego nosa skapywała z paznokci, na razie jednak nie wycierała ich o szatę, przezornie skupiona na reakcji ofiary. Barczystej, o złowrogim spojrzeniu, zmierzwionym włosiu i gabarytach zagrażających nietykalności cielesnej.
- Och - padło jedynie z jej ust, gdy w końcu poukładała rozsypane przed kilkoma sekundami puzzle. Niefortunny przypadek posłał jej pięść prosto w twarz napakowanego męta, używającego okropnego języka i nie mającego nic przeciwko wywołaniu ogólnej sensacji. Jakby po prostu nie mógł zwinąć się w kłębek pod ścianą i sczeznąć w milczeniu. Deirdre z trudem powstrzymała chęć sięgnięcia po różdżkę. W innych okolicznościach przywołałaby na twarzy wyraz zakłopotania, ba, może nawet rozpłakałaby się rzewnie, płynnie wchodząc w rolę ofiary - zdradzonej kochanki, wymierzającej brutalną sprawiedliwość celnym ciosem - ale dziś była zbyt sfrustrowana i zmęczona na utrzymywanie pozornej maski i zabawę w odgrywanie ról. - Mógłbyś powstrzymać rynsztokowy język - poradziła sucho, ocierając wierzch dłoni o bok czarnej szaty, ciągle wpatrując się - dość skołowana - w nieznajomego. Nie wyglądał na lorda, tak samo jak nie wyglądał na kogoś, kto po raz pierwszy dostępuje wątpliwej przyjemności przetrąconego nosa - chociaż, co zauważyła z zawodową drobiazgowością, poobtłukiwane szczegóły tylko podkreślały samczy, prosty urok- Nic ci nie będzie, nie umiera się od złamanego nosa - dodała, wspinając się na wyżyny nieudawanego pocieszania. Nie odpowiedziała na oczywiste pytanie, nieszczególnie chcąc, by zebrany wokół tłumek był świadkiem pasjonującej opowieści o nawiedzonej muszce, która wywołała w niej niesamowitą agresję. Słabo świadczyłoby to o jej zdrowych zmysłach a nie zamierzała zostać zamknięta w Mungu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Och. Skierowałem swoje spojrzenie w stronę tego nieśpiesznego,odkrywczego och i dostrzegłem drobną kobietę o dziwnych ciemnych oczach, które zdawały się zajmować całą dostępną przestrzeń na jej twarzy. Oczywiście natychmiastowo zyskała status sprawcy od którego się nie wymigiwała. Tym bardziej dałem sobie przyzwolenie na wyładowanie na niej zrodzonej frustracji i bólu. Gdy pierwsza fala tego minęła wyprostowałem się i początkowo niepewnie przetarłem palcami skórę pod nosem by potwierdzić to, że mi go znów rozbito.
- Szlag... - burknąłem kwaśno już pewniej przyciskając do miejsca zranienia wierzch dłoni, na który naciągnąłem rękaw - jeszcze zanim pomyślałem co robię. Przecież miałem wstąpić do Lily i ogarnąć czy się przypadkiem nie zghuliła się bardziej niż powinna. Ostro sobie wkręciła całą to całe przesłuchanie, świrowała i wątpiłem by ochlapana krwią koszula i rozbita twarz wprawi ją w spokój. Tak więc tak...będę musiał się wrócić. Co prawda istniały zaklęcia służące do tak prozaicznych czynności jednak biorąc pod uwagę moje umiejętności obawiałbym się, że chcąc wywabić plamę skończyłbym w piżamie. Nie wspominając że potrzebowałem uzdrowiciela który by mnie przypudrował.
Skrzywiłem się bardziej. Cisnęło mi się na usta kolejne przekleństwo mające być wyrazem tym razem mojego zrezygnowania, gdy sprawczyni całego zamieszania rzuciła upomnienie ponownie skupiając na sobie moją uwagę.
- Mogłabyś robić użytek ze swoich oczu? - odbiłem piłeczkę niczym dziesięciolatek, lecz z oburzeniem godnym osiemdziesięciolatka - Na Merlina, jak można mieć tak porozciągane po twarzy oczy i nie widzieć gdzie się wymachuje łapami - ciągnąłem i kategoryzując Skośną Kobietę jako po prostu fajtłapowatą. Na kolejną uwagę zacisnąłem usta w wąską kreskę. Może wyolbrzymiałem. Ba robiłem to. W końcu nie raz kończyłem w gorszej sytuacji, a mimo to umiałem się nawet śmiać w głos. Trochę to jednak przestawało być śmieszne jak się zdarzało ciągle, a tym bardziej ponownie po tym, jak ledwie się wyleczyłem.
Wywróciłem oczami, mając zamiar zabrać się za zbieranie co moje.
- Szlag... - burknąłem kwaśno już pewniej przyciskając do miejsca zranienia wierzch dłoni, na który naciągnąłem rękaw - jeszcze zanim pomyślałem co robię. Przecież miałem wstąpić do Lily i ogarnąć czy się przypadkiem nie zghuliła się bardziej niż powinna. Ostro sobie wkręciła całą to całe przesłuchanie, świrowała i wątpiłem by ochlapana krwią koszula i rozbita twarz wprawi ją w spokój. Tak więc tak...będę musiał się wrócić. Co prawda istniały zaklęcia służące do tak prozaicznych czynności jednak biorąc pod uwagę moje umiejętności obawiałbym się, że chcąc wywabić plamę skończyłbym w piżamie. Nie wspominając że potrzebowałem uzdrowiciela który by mnie przypudrował.
Skrzywiłem się bardziej. Cisnęło mi się na usta kolejne przekleństwo mające być wyrazem tym razem mojego zrezygnowania, gdy sprawczyni całego zamieszania rzuciła upomnienie ponownie skupiając na sobie moją uwagę.
- Mogłabyś robić użytek ze swoich oczu? - odbiłem piłeczkę niczym dziesięciolatek, lecz z oburzeniem godnym osiemdziesięciolatka - Na Merlina, jak można mieć tak porozciągane po twarzy oczy i nie widzieć gdzie się wymachuje łapami - ciągnąłem i kategoryzując Skośną Kobietę jako po prostu fajtłapowatą. Na kolejną uwagę zacisnąłem usta w wąską kreskę. Może wyolbrzymiałem. Ba robiłem to. W końcu nie raz kończyłem w gorszej sytuacji, a mimo to umiałem się nawet śmiać w głos. Trochę to jednak przestawało być śmieszne jak się zdarzało ciągle, a tym bardziej ponownie po tym, jak ledwie się wyleczyłem.
Wywróciłem oczami, mając zamiar zabrać się za zbieranie co moje.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Wzbudzanie sensacji na środku ulicy - cóż z tego, że bocznej, skoro w okolicach obleganej mimo ostatnich dekretów Pokątnej - było ostatnią rzeczą, na jaką Deirdre miała w obecnym stanie ochotę. Potrzebowała ciszy, spokoju i truchła muchy: musiała upewnić się, że przeklęty owad nie powróci, niczym potworne widmo, prześladujące ją do końca dni. Pozostawała czujna, ale każda sekunda spędzona w względnie błogim spokoju, nie licząc gapiów i wściekłego nieznajomego, ciągle ociekającego krwią, dawała nadzieję na pomyślne pozbycie się irytującego stworzonka. Prastare prawo natury, mówiące o równowadze, działało jednak wyjątkowo skutecznie, stawiając na drodze Tsagairt kreaturę innego rodzaju. Równie denerwującą, równie obrzydliwą - lecz nie z powodu lepkich nóżek i skrzydełek, a rynsztokowego słownictwa i żałosnych docinków, wypadających spomiędzy zabarwionych na czerwono ust niczym resztki niestrawionego posiłku.
Deirdre skrzywiła się. Tak, naprawdę, skrzywiła się, nie tyle nie panując nad mimiką, co nie widząc powodu, by ukrywać niezadowolenie. Właśnie prawie znokautowała człowieka, na litość Merlina - miała prawo być zła, dotknięta i urażona, zwłaszcza po tym, jak ją obraził. Nie, żeby po raz pierwszy otrzymała werbalny cios, uderzający w jej oczywiste, egzotyczne pochodzenie. Żyła w Anglii prawie od ćwierćwiecza i gdyby za każdy podobny przytyk, nierzadko bardziej wulgarny, otrzymywała choć knuta, nie musiałaby wypruwać sobie żył w Wenus, żyjąc dostatnio dzięki rasizmowi. Chamski tekst jeszcze dziesięć lat temu doprowadziłby do furii, dziś - jedynie do wzruszenia ramion i uniesienia brwi w grymasie lekkiej pogardy. Pyskaty męt, chociażby i najpiękniej prezentujący się w zakrwawionej koszuli, nie zasługiwał na jej gniew. I chociaż perspektywa zmiażdżenia czaszki, wyłupienia gałek ocznych i przebicia niewidzialnym mieczem byłaby słodkim finiszem przypadkowego nieporozumienia, to myśli Deirdre nawet nie pomknęły w tym kierunku - tego dnia była zbyt przyziemna, by śnić na jawie o zachwycających morderstwach zabłąkanych kundli, i tak ociekających już czerwoną cieczą.
Nie mogła jednak od razu odejść; coś trzymało ją w centrum marnego przedstawienia. Drobna muszka wyprowadziła ją z równowagi na dobre, nieco rozluźniając sztywne obyczaje. Przez chwilę rozważała kopnięcie jabłka, po które schylał się mężczyzna, ewentualnie umiejętne umiejscowienie obcasa buta na jego paliczkach - głuchy gruchot kości, ustępujących pod jej ciężarem, zagłuszyłby fantomowe brzęczenie skrzydełek. Nie chciała wzbudzać sensacji, nie chciała, by ktoś uważny - a nie wątpiła, że wśród gapiów znajduje się chociaż jedna osoba niekoniecznie przypadkowa, pilnująca porządku w okolicach Pokątnej - skojarzył wojującą skośnooką kobietę, miażdżącą ludziom nosy i ręce, pełną agresji i furii. Przezorna zawsze ubezpieczona. Wykreowanie obrazu wrażliwej kobiety mogło się kiedyś opłacić, zresztą: odegranie smutku kosztowało ją znacznie mniej od ewentualnej fizycznej konfrontacji z niewychowanym dryblasem. Nie mogli używać magii a wolała nie skończyć z przetrąconą szczęką - Cassandra miała wystarczająco dużo na głowie. - Dlaczego mnie obraziłeś? Jak...jak możesz tak mówić - spytała cicho, z umiejętnie budowanym smutkiem, urażeniem i dziewczęcym niezrozumieniem. Kąciki zaciśniętych ust opadły a oczy, które wzbudzały tak skrajne emocje, zalśniły od łez. Czasami najprostsze pytania i okazanie słabości wytrącały oręż z ręki i chociaż jeszcze nie zanosiła się płaczem, to już słyszała zaniepokojone szepty obserwatorów. Doskonale, powinna zapaść im w pamięć jako skrzywdzona niewiasta a nie jako ktoś, kto rozorał gardło przypadkowego przechodnia czarnomagiczną klątwą - Przecież nie chciałam - dodała jeszcze słabszym tonem, już balansując na granicy łez spływających po policzkach.
Deirdre skrzywiła się. Tak, naprawdę, skrzywiła się, nie tyle nie panując nad mimiką, co nie widząc powodu, by ukrywać niezadowolenie. Właśnie prawie znokautowała człowieka, na litość Merlina - miała prawo być zła, dotknięta i urażona, zwłaszcza po tym, jak ją obraził. Nie, żeby po raz pierwszy otrzymała werbalny cios, uderzający w jej oczywiste, egzotyczne pochodzenie. Żyła w Anglii prawie od ćwierćwiecza i gdyby za każdy podobny przytyk, nierzadko bardziej wulgarny, otrzymywała choć knuta, nie musiałaby wypruwać sobie żył w Wenus, żyjąc dostatnio dzięki rasizmowi. Chamski tekst jeszcze dziesięć lat temu doprowadziłby do furii, dziś - jedynie do wzruszenia ramion i uniesienia brwi w grymasie lekkiej pogardy. Pyskaty męt, chociażby i najpiękniej prezentujący się w zakrwawionej koszuli, nie zasługiwał na jej gniew. I chociaż perspektywa zmiażdżenia czaszki, wyłupienia gałek ocznych i przebicia niewidzialnym mieczem byłaby słodkim finiszem przypadkowego nieporozumienia, to myśli Deirdre nawet nie pomknęły w tym kierunku - tego dnia była zbyt przyziemna, by śnić na jawie o zachwycających morderstwach zabłąkanych kundli, i tak ociekających już czerwoną cieczą.
Nie mogła jednak od razu odejść; coś trzymało ją w centrum marnego przedstawienia. Drobna muszka wyprowadziła ją z równowagi na dobre, nieco rozluźniając sztywne obyczaje. Przez chwilę rozważała kopnięcie jabłka, po które schylał się mężczyzna, ewentualnie umiejętne umiejscowienie obcasa buta na jego paliczkach - głuchy gruchot kości, ustępujących pod jej ciężarem, zagłuszyłby fantomowe brzęczenie skrzydełek. Nie chciała wzbudzać sensacji, nie chciała, by ktoś uważny - a nie wątpiła, że wśród gapiów znajduje się chociaż jedna osoba niekoniecznie przypadkowa, pilnująca porządku w okolicach Pokątnej - skojarzył wojującą skośnooką kobietę, miażdżącą ludziom nosy i ręce, pełną agresji i furii. Przezorna zawsze ubezpieczona. Wykreowanie obrazu wrażliwej kobiety mogło się kiedyś opłacić, zresztą: odegranie smutku kosztowało ją znacznie mniej od ewentualnej fizycznej konfrontacji z niewychowanym dryblasem. Nie mogli używać magii a wolała nie skończyć z przetrąconą szczęką - Cassandra miała wystarczająco dużo na głowie. - Dlaczego mnie obraziłeś? Jak...jak możesz tak mówić - spytała cicho, z umiejętnie budowanym smutkiem, urażeniem i dziewczęcym niezrozumieniem. Kąciki zaciśniętych ust opadły a oczy, które wzbudzały tak skrajne emocje, zalśniły od łez. Czasami najprostsze pytania i okazanie słabości wytrącały oręż z ręki i chociaż jeszcze nie zanosiła się płaczem, to już słyszała zaniepokojone szepty obserwatorów. Doskonale, powinna zapaść im w pamięć jako skrzywdzona niewiasta a nie jako ktoś, kto rozorał gardło przypadkowego przechodnia czarnomagiczną klątwą - Przecież nie chciałam - dodała jeszcze słabszym tonem, już balansując na granicy łez spływających po policzkach.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Podniosłem owoc który potoczył się po bruku przecierając go o tors i przez chwilę zastanawiałem się co dalej. Rozejrzałem się za papierową torbą która...kąpała się w kałuży stając się bezużyteczną. No tak, w końcu kwiecień. Oblizałem usta czując na nich sączącą się z nosa wilgoć. Prostując się i jeszcze raz przetarłem rękawem skórę pod nosem. Zmarszczyłem go z bólu. Jeszcze raz przypomniałem sobie całą historię i po prostu...ech. Pokręciłem z niedowierzaniem głową mamrocząc sobie coś do siebie samego, gdy...gdy zdałem sobie sprawę, że tak właściwie jest dziwnie wokół dziwnie cicho. No może nie tyle co w okół bo mimo wszystko była to Pokątna, lecz w tym konkretnym miejscu, punkcie. Przez chwilę myślałem, że ta Chinka to sobie już poszła, lecz coś oburzającego oraz pouczającego w spojrzeniu mijającego mnie starszego człowieka kazało mi odwrócić się i upewnić. Głupi ja to też uczynił i cóż...
- CO - tyle bąknąłem w odpowiedzi, gdy ledwie zrozumiałem jej ciche mamrotanie. Nie można powiedzieć, że brzmiało to mądrze bo czułem się całą sytuacją nieprzyjemnie przytłoczony, zaskoczony - tak, to bardzo dobre określenie mojego obecnego stanu. Nie rozumiałem w którym momencie to się tak wszystko niefortunnie potoczyło, że pomimo iż byłem ofiarą, która tak właściwie nie żądała niczego w zadość uczynieniu to nagle stałem się oprawcą nad którym wisiała presja kajania się przed skośnooką. Nigdy specjalnie nie interesowałem się zdaniem innych, lecz wcale nie miałem zamiaru ryzykować linczu ze strony bandy idiotów. Westchnąłem ciężko.
- Słuchaj no... - zacząłem ostrożnie robiąc krok w przód, gdy ta załkała po raz kolejny, a jej oczy bardzo niebezpiecznie zabłyszczały. - O nie, nie, nie, nie - nie. - wyrwałem naprędce mówiąc to na bezdechu skrupulatnie niwelując przy tym dzielący nas dystans - Nie. Nie rób tego, po prostu NIE - nie płacz do cholery - Jeszcze nauczysz się chodzić nikogo nie krzywdząc. To nie takie trudne, jesteś jeszcze młoda - mówię, ją i przekonuję bardziej polubownie, lecz ona zupełnie jak gdyby była na to wszystko głucha...robi to. Jej oczy szkliły się już tak mocno - Shhh.... - Dodałem, słysząc nieprzychylny szept za plecami. Zależało mi bardzo na tym by nikt nie wzywał żadnych funkcjonariuszy. Miałem dość tłumaczenia się mundurowym ze wszystkiego. Nie naruszałem jeszcze specjalnie jej przestrzeni nie mając pojęcia czy toby nie wywołało jakiegoś innego ataku histerii. Nadwrażliwi, obcy ludzie...ugh. Miałem nadzieję, że się uspokoi i nie zacznie szlochać.
- CO - tyle bąknąłem w odpowiedzi, gdy ledwie zrozumiałem jej ciche mamrotanie. Nie można powiedzieć, że brzmiało to mądrze bo czułem się całą sytuacją nieprzyjemnie przytłoczony, zaskoczony - tak, to bardzo dobre określenie mojego obecnego stanu. Nie rozumiałem w którym momencie to się tak wszystko niefortunnie potoczyło, że pomimo iż byłem ofiarą, która tak właściwie nie żądała niczego w zadość uczynieniu to nagle stałem się oprawcą nad którym wisiała presja kajania się przed skośnooką. Nigdy specjalnie nie interesowałem się zdaniem innych, lecz wcale nie miałem zamiaru ryzykować linczu ze strony bandy idiotów. Westchnąłem ciężko.
- Słuchaj no... - zacząłem ostrożnie robiąc krok w przód, gdy ta załkała po raz kolejny, a jej oczy bardzo niebezpiecznie zabłyszczały. - O nie, nie, nie, nie - nie. - wyrwałem naprędce mówiąc to na bezdechu skrupulatnie niwelując przy tym dzielący nas dystans - Nie. Nie rób tego, po prostu NIE - nie płacz do cholery - Jeszcze nauczysz się chodzić nikogo nie krzywdząc. To nie takie trudne, jesteś jeszcze młoda - mówię, ją i przekonuję bardziej polubownie, lecz ona zupełnie jak gdyby była na to wszystko głucha...robi to. Jej oczy szkliły się już tak mocno - Shhh.... - Dodałem, słysząc nieprzychylny szept za plecami. Zależało mi bardzo na tym by nikt nie wzywał żadnych funkcjonariuszy. Miałem dość tłumaczenia się mundurowym ze wszystkiego. Nie naruszałem jeszcze specjalnie jej przestrzeni nie mając pojęcia czy toby nie wywołało jakiegoś innego ataku histerii. Nadwrażliwi, obcy ludzie...ugh. Miałem nadzieję, że się uspokoi i nie zacznie szlochać.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Dawno nie płakała.
Opanowanie tej umiejętności zajęło jej najwięcej czasu, lecz finalnie i potok łez, spływających z kącików oczu, porywał serca gości Wenus, lubujących się w kreowaniu złudnego spektaklu przerażonej uległości. Początkowo gardziła takimi zagrywkami, alergicznie reagując na mężczyzn, którzy oczekiwali od niej złożenia się na stosie ofiarnym razem ze swoją kobiecą słabością, ale z czasem i w tej roli nauczyła się odkrywać pewną władzę. Udawany płacz, wywołany wcale nie tak dotkliwym uderzeniem, gwarantował jej utrzymanie wątpliwej pieszczoty na tym samym akceptowalnym poziomie, czasem chroniąc ją w ogóle od niechcianej bliskości. Wrażliwość płci pięknej stanowiła jej oręż, odsuwała podejrzenia, a docelowo słaba płeć od razu skrywana była pod płaszczem ochrony. Pomimo niebagatelnych zalet, Deirdre rzadko rosiła policzki łzami: nie lubiła słonej cieczy drażniącej usta, nie lubiła spuchniętych oczu i nie lubiła wyczerpania, jakie zawsze przychodziło po zapierającym dech w piersiach spektaklu. Wyważonym, dalekim od dramatycznej histerii, wzbudzającym jedynie smutek i poruszenie. Utrzymanie go na odpowiednim tonie wymagało dodatkowej energii, ale cóż zrobić - traktowała pechową sytuację na Pokątnej jako laboratorium do ćwiczeń.
Gwałtowne zaprzeczenie mężczyzny tylko pomogło w wywołaniu łez - już nie szkliły się w kącikach skośnych oczu a spłynęły strumieniem po niezdrowo bladych policzkach. Deirdre gwałtownie pokręciła głową a czarne kosmyki przykleiły się do szyi i ust, nadając jej jeszcze smutniejszego wyglądu. - To-to było przykre - wychrypiała mokrym od płaczu głosem... - Nie mam porozciąganych oczu - załamującym się finalnie w tym miejscu. Zgarbiła się, skuliła i zaczęła po prostu płakać, rzewnie i z pewną nieśmiałością, wskazującą na fakt, że sytuacja jest jej niezmiernie zawstydzająca, ale cóż zrobić, gdy emocje, wywołane bestialskim chamstwem, przejmują kontrolę. Na szczęście krew, spływająca z nosa jegomościa zaczęła zasychać i budziła już mniejsze zainteresowanie niż łkające, ciemnowłose dziewczątko, chwiejące się pod sklepieniem przejścia.
Zręczne odwrócenie sytuacji, w której to ona - biedna, wychudzona, młoda kobieta, atakowana werbalnie przez nieokrzesanego zakapiora, gotowego ukręcić swymi umięśnionymi łapami jej smukłą szyję - staje się ofiarą, przyszło jej z łatwością. Po raz kolejny nieoczywiste umiejętności nabyte w Wenus zaprocentowały, chroniąc ją od odpowiedzialności za agresywny atak na środku ulicy. Tłumaczenie się przed czarodziejską policją nie widniało na dzisiejszym harmonogramie, tak samo jak sprawienie, by ktoś zapamiętał jej twarz i połączył z rozlewem krwi. Kolejny spazm szlochu wydarł się z jej gardła, uniosła więc do góry ręce, ukrywając twarz w dłoniach. Traciła mniej energii na utrzymywanie zrozpaczonej mimiki - i mogła skupić się na nasłuchiwaniu prawdziwego zagrożenia w postaci powracającej muchy - a poza tym umykała wzburzonym spojrzeniom tłumu, zapamiętującego lico zakapiora, wyżywającego się na wrażliwym dziewczęciu. Musieli zapisać w pamięci twarz niebezpieczeństwa, by ostrzec przed nim dzieci i sąsiadów.
- Obelżywe i niesprawiedliwe - chlipała cichutko a chude ramiona, skryte pod czarną szatą, drżały. Wyczuwała, że mężczyzna zmniejszył dystans, starając się załagodzić sytuację: zbliży się jeszcze bardziej, by mogła wtulić się w szeroką klatkę piersiową (albo rozpaczliwie krzyczeć o ratunek przed paskudnym, niemoralnym obłapiaczem), czy zostawi ją samotnie, rozpaczającą na środku ulicy, godząc się na wrogą reakcję otaczającej ich grupki gapiów? Sama była ciekawa reakcji, na razie jednak chwiała się na słabych nogach i płakała, z największym smutkiem, bezsilnością i urażeniem, na jakie było ją stać.
Opanowanie tej umiejętności zajęło jej najwięcej czasu, lecz finalnie i potok łez, spływających z kącików oczu, porywał serca gości Wenus, lubujących się w kreowaniu złudnego spektaklu przerażonej uległości. Początkowo gardziła takimi zagrywkami, alergicznie reagując na mężczyzn, którzy oczekiwali od niej złożenia się na stosie ofiarnym razem ze swoją kobiecą słabością, ale z czasem i w tej roli nauczyła się odkrywać pewną władzę. Udawany płacz, wywołany wcale nie tak dotkliwym uderzeniem, gwarantował jej utrzymanie wątpliwej pieszczoty na tym samym akceptowalnym poziomie, czasem chroniąc ją w ogóle od niechcianej bliskości. Wrażliwość płci pięknej stanowiła jej oręż, odsuwała podejrzenia, a docelowo słaba płeć od razu skrywana była pod płaszczem ochrony. Pomimo niebagatelnych zalet, Deirdre rzadko rosiła policzki łzami: nie lubiła słonej cieczy drażniącej usta, nie lubiła spuchniętych oczu i nie lubiła wyczerpania, jakie zawsze przychodziło po zapierającym dech w piersiach spektaklu. Wyważonym, dalekim od dramatycznej histerii, wzbudzającym jedynie smutek i poruszenie. Utrzymanie go na odpowiednim tonie wymagało dodatkowej energii, ale cóż zrobić - traktowała pechową sytuację na Pokątnej jako laboratorium do ćwiczeń.
Gwałtowne zaprzeczenie mężczyzny tylko pomogło w wywołaniu łez - już nie szkliły się w kącikach skośnych oczu a spłynęły strumieniem po niezdrowo bladych policzkach. Deirdre gwałtownie pokręciła głową a czarne kosmyki przykleiły się do szyi i ust, nadając jej jeszcze smutniejszego wyglądu. - To-to było przykre - wychrypiała mokrym od płaczu głosem... - Nie mam porozciąganych oczu - załamującym się finalnie w tym miejscu. Zgarbiła się, skuliła i zaczęła po prostu płakać, rzewnie i z pewną nieśmiałością, wskazującą na fakt, że sytuacja jest jej niezmiernie zawstydzająca, ale cóż zrobić, gdy emocje, wywołane bestialskim chamstwem, przejmują kontrolę. Na szczęście krew, spływająca z nosa jegomościa zaczęła zasychać i budziła już mniejsze zainteresowanie niż łkające, ciemnowłose dziewczątko, chwiejące się pod sklepieniem przejścia.
Zręczne odwrócenie sytuacji, w której to ona - biedna, wychudzona, młoda kobieta, atakowana werbalnie przez nieokrzesanego zakapiora, gotowego ukręcić swymi umięśnionymi łapami jej smukłą szyję - staje się ofiarą, przyszło jej z łatwością. Po raz kolejny nieoczywiste umiejętności nabyte w Wenus zaprocentowały, chroniąc ją od odpowiedzialności za agresywny atak na środku ulicy. Tłumaczenie się przed czarodziejską policją nie widniało na dzisiejszym harmonogramie, tak samo jak sprawienie, by ktoś zapamiętał jej twarz i połączył z rozlewem krwi. Kolejny spazm szlochu wydarł się z jej gardła, uniosła więc do góry ręce, ukrywając twarz w dłoniach. Traciła mniej energii na utrzymywanie zrozpaczonej mimiki - i mogła skupić się na nasłuchiwaniu prawdziwego zagrożenia w postaci powracającej muchy - a poza tym umykała wzburzonym spojrzeniom tłumu, zapamiętującego lico zakapiora, wyżywającego się na wrażliwym dziewczęciu. Musieli zapisać w pamięci twarz niebezpieczeństwa, by ostrzec przed nim dzieci i sąsiadów.
- Obelżywe i niesprawiedliwe - chlipała cichutko a chude ramiona, skryte pod czarną szatą, drżały. Wyczuwała, że mężczyzna zmniejszył dystans, starając się załagodzić sytuację: zbliży się jeszcze bardziej, by mogła wtulić się w szeroką klatkę piersiową (albo rozpaczliwie krzyczeć o ratunek przed paskudnym, niemoralnym obłapiaczem), czy zostawi ją samotnie, rozpaczającą na środku ulicy, godząc się na wrogą reakcję otaczającej ich grupki gapiów? Sama była ciekawa reakcji, na razie jednak chwiała się na słabych nogach i płakała, z największym smutkiem, bezsilnością i urażeniem, na jakie było ją stać.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie. To zdecydowanie nie było przykre tylko...niesprawiedliwe i okropnie kłopotliwe. Dla mnie. Jakoś już pod skórą przeczuwałem, że na nic się zdadzą te moje prośby, a gdy dostałem tego dowód pod postacią przeciekającej Chinki to...ugh. Zmarszczka zirytowania na moim czole zyskała na wyrazistości, a ja nie byłem w stanie udawać że jej nie ma. Drażniła mnie ta sytuacja o tyle, że wywoływała coraz to więcej sztyletujących spojrzeń wśród przypadkowych przechodniów, którzy nieustannie przewijali się przez pokątną. Pół biedy, gdyby to byli ci sami, którzy widzieli początek zamieszania - ci jednak już dawno wrócili do swojej rutynie. Pojawiły się jednak nowe pary ciekawskich oczu dla których scena jawiła się jednoznacznie - narzucałem się kobiecie lub ta też została w jakiś sposób przeze mnie poszkodowana. Tylko czekać, aż pojawi się jakiś rycerz na krnąbrnym, białym rumaku chcący zaprowadzać sprawiedliwość. Denerwowało mnie to, to że musiałem wpasowywać się w narzucaną mi rolę winnego jeśli chciałem wykaraskać się z tego całego absurdu bez większych obrażeń i kłopotów - a na tym mi bardzo zależało. Nie była to co prawda jakaś nowość jednak istniała znacząca różnica między moim świadomym wyborem, a jego brakiem. Bo takiego nie miałem - ona już się kurczyła i garbiła wydając z siebie przy tym rozpaczliwe dźwięki. Ja sam czułem się w tym momencie jak bohater jednej z wielu powieści akcji, kiedy to staje przed zadaniem rozbrojenia bomby - czas leciał, a ja nie miałem pojęcia gdzie położyć łapy by nie skończyć na ścianie budynku obok.
ostatecznie zdecydowałem się podejść bo to w sumie pierwszy krok do zrobienia czegokolwiek - mieć te cholerne kabelki na wyciągnięcie dłoni. Zrobiłem krok, drugi i nie widząc żadnej gwałtowniejszej reakcji z jej strony zdecydowałem się położyć swoją dłoń ja jej ramieniu
- Żebyś tylko wiedziała, jak bardzo niesprawiedliwe... - przyznałem jej, zsuwając dłoń nieco na jej plecy by móc zacząć na nie napierać w geście przygarnięcia do siebie - uspokój się, przecież nikt cie tu żywcem nie zarzyna... - pocieszałem, mając nadzieję, że nie nastąpi eksplozja...
ostatecznie zdecydowałem się podejść bo to w sumie pierwszy krok do zrobienia czegokolwiek - mieć te cholerne kabelki na wyciągnięcie dłoni. Zrobiłem krok, drugi i nie widząc żadnej gwałtowniejszej reakcji z jej strony zdecydowałem się położyć swoją dłoń ja jej ramieniu
- Żebyś tylko wiedziała, jak bardzo niesprawiedliwe... - przyznałem jej, zsuwając dłoń nieco na jej plecy by móc zacząć na nie napierać w geście przygarnięcia do siebie - uspokój się, przecież nikt cie tu żywcem nie zarzyna... - pocieszałem, mając nadzieję, że nie nastąpi eksplozja...
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Prawdziwy płacz nie pochodził z wygiętych w podkówkę ust, z wilgotnych oczu sączących się gorzkimi łzami czy płuc szarpanych nieregularnym oddechem - odgrywanie go w ten sposób od razu zdradzało fałsz, chwiejąc całą sylwetką, okraszoną blaskiem reflektorów, lśniących niczym latarnie w pustych oczodołach zaciekawionych gapiów. Wyzbyta emocji Deirdre doskonale znała ich pochodzenie, wyrwała je przecież z korzeniami ze splotu słonecznego, z napiętego karku, z bijącego zbyt szybko serca, z lepkich od zdenerwowania dłoni i drżących warg, wyczekujących pierwszego pocałunku; wszędzie tam, gdzie rodził się smutek, żal, tęsknota i oddanie, pozostały po nich jedynie zdrewniałe, zabliźnione tkanki. Stanowiące wytrzymały, reżyserski budulec dowolnego spektaklu.
Niezbyt wymagającego, nie znajdowała się w towarzystwie wyczulonego na niuanse śledczego ani skupionego na niej szlachcica o przeszywającym spojrzeniu; odpowiedzialność rozmyła się w zaciekawionym tłumie, wbijającym w nich oceniające spojrzenia, a sam przeciwnik - czy raczej podwójna ofiara niefortunnego zbiegu wydarzeń - wydawał się niezbyt rozgarnięty. Wybity z równowagi, postawiony w sytuacji, która nie miała mieć miejsca: cóż, mogłaby mu jedynie współczuć, ale jedyne, co zajmowało jej umysł, to jak najszybszy powrót do mieszkania i upewnienie się, że czarodziejska mucha zniknęła na dobre. Nie wytrzymałaby kolejnej godziny brzęczenia, skrzydełek muskających policzki i rosnącego zirytowania na tak drobną niedogodność, urastającą do rangi szarżującego na nią buchorożca. Nieznajomy mężczyzna powinien winić nieznośnego pecha, nie ją samą - Deirdre po prostu wyślizgiwała się z duszących objęć nieprzychylnego tłumu, odwracając sytuację na swoją korzyść. Tak zarabiała na życie, to robiła najlepiej i tak właśnie porywała tłum, stając się anonimową dzierlatką, zelżoną przez niewychowanego łajdaka. Nikt już nie pamiętał o pochodzeniu krwi, zasychającej przy jego wąskich ustach - widziała je coraz wyraźniej: jednak podchodził blisko, bardzo blisko, a po chwili czuła na plecach ciepłą dłoń. Powstrzymała wzdrygnięcie, ciągle zalewając się łzami, moczącymi już nie tylko jej szatę ale i przód męskiej koszuli. A więc usłuchał, zdając sobie sprawę z niewesołego położenia. Wychowawczy trud się opłacił, należało się więc wycofać - nie zamierzała wtulać się w niezbyt świeżego agresora, wyglądał na takiego, który lubuje się w kąpielach w ognistej whisky i nokturnowym rynsztoku. Nie uciekła jednak od razu; gdy pochylił się nad nią, nieporadnie próbując uspokoić, rozchyliła wilgotne od łez usta. Mogła solennie obiecać mu poderżnięcie gardła przy najbliższym, dyskretniejszym spotkaniu, ale byłoby to dziecinną zagrywką, pyskówką niepasującą do i tak niedorzecznej sytuacji. Wzięła więc tylko cichy, bezgłośny oddech i zerknęła w górę, by wyraźnie zapamiętać twarz mężczyzny. Tak na wszelki wypadek.
- Zostaw mnie - pisnęła w końcu, zrozpaczona i przerażona, odsuwając się od niego gwałtownie. Zachwiała się, prawie potykając się na rozrzuconych zakupach jegomościa, ale szybko złapała pion, łkając już trochę ciszej. - To...to niebezpieczny człowiek, zagrożenie dla publicznego porządku - rzuciła nieskładnie słabym tonem, znów kryjąc twarz w dłoniach. Zza szczupłych palców wyrwał się kolejny odgłos płaczu, niknący jednak, gdy czarnowłosa kobieta znikała w następnym przejściu, zostawiając za sobą grupkę gapiów i zakrwawionego nieszczęśnika. Pewna, że znów słyszy nieznośne brzęczenie muchy - ale może to tylko rosnąca paranoja, czyniąca ten dzień jeszcze gorszym, niż początkowo zakładała.
Niezbyt wymagającego, nie znajdowała się w towarzystwie wyczulonego na niuanse śledczego ani skupionego na niej szlachcica o przeszywającym spojrzeniu; odpowiedzialność rozmyła się w zaciekawionym tłumie, wbijającym w nich oceniające spojrzenia, a sam przeciwnik - czy raczej podwójna ofiara niefortunnego zbiegu wydarzeń - wydawał się niezbyt rozgarnięty. Wybity z równowagi, postawiony w sytuacji, która nie miała mieć miejsca: cóż, mogłaby mu jedynie współczuć, ale jedyne, co zajmowało jej umysł, to jak najszybszy powrót do mieszkania i upewnienie się, że czarodziejska mucha zniknęła na dobre. Nie wytrzymałaby kolejnej godziny brzęczenia, skrzydełek muskających policzki i rosnącego zirytowania na tak drobną niedogodność, urastającą do rangi szarżującego na nią buchorożca. Nieznajomy mężczyzna powinien winić nieznośnego pecha, nie ją samą - Deirdre po prostu wyślizgiwała się z duszących objęć nieprzychylnego tłumu, odwracając sytuację na swoją korzyść. Tak zarabiała na życie, to robiła najlepiej i tak właśnie porywała tłum, stając się anonimową dzierlatką, zelżoną przez niewychowanego łajdaka. Nikt już nie pamiętał o pochodzeniu krwi, zasychającej przy jego wąskich ustach - widziała je coraz wyraźniej: jednak podchodził blisko, bardzo blisko, a po chwili czuła na plecach ciepłą dłoń. Powstrzymała wzdrygnięcie, ciągle zalewając się łzami, moczącymi już nie tylko jej szatę ale i przód męskiej koszuli. A więc usłuchał, zdając sobie sprawę z niewesołego położenia. Wychowawczy trud się opłacił, należało się więc wycofać - nie zamierzała wtulać się w niezbyt świeżego agresora, wyglądał na takiego, który lubuje się w kąpielach w ognistej whisky i nokturnowym rynsztoku. Nie uciekła jednak od razu; gdy pochylił się nad nią, nieporadnie próbując uspokoić, rozchyliła wilgotne od łez usta. Mogła solennie obiecać mu poderżnięcie gardła przy najbliższym, dyskretniejszym spotkaniu, ale byłoby to dziecinną zagrywką, pyskówką niepasującą do i tak niedorzecznej sytuacji. Wzięła więc tylko cichy, bezgłośny oddech i zerknęła w górę, by wyraźnie zapamiętać twarz mężczyzny. Tak na wszelki wypadek.
- Zostaw mnie - pisnęła w końcu, zrozpaczona i przerażona, odsuwając się od niego gwałtownie. Zachwiała się, prawie potykając się na rozrzuconych zakupach jegomościa, ale szybko złapała pion, łkając już trochę ciszej. - To...to niebezpieczny człowiek, zagrożenie dla publicznego porządku - rzuciła nieskładnie słabym tonem, znów kryjąc twarz w dłoniach. Zza szczupłych palców wyrwał się kolejny odgłos płaczu, niknący jednak, gdy czarnowłosa kobieta znikała w następnym przejściu, zostawiając za sobą grupkę gapiów i zakrwawionego nieszczęśnika. Pewna, że znów słyszy nieznośne brzęczenie muchy - ale może to tylko rosnąca paranoja, czyniąca ten dzień jeszcze gorszym, niż początkowo zakładała.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie miałem dziś szczęścia. Co prawda na co dzień miałem do czynienia z jedną, taka tam rudą histeryczkę, lecz to wcale nie oznaczało że w tej sytuacji czułem się pewniej. Wiedziałem co mógłbym powiedzieć, jak się zachować gdyby to właśnie była Lily którą znałem bardzo dobrze, a co za tym idzie - umiałem w jej obsługę. Specjalnie by mnie to nawet nie zaskoczyło gdyby rozkleiła się na środku Pokątnej, lecz skośnooka kobieta nią nie była. Była kimś innym i nie miałem pojęcia co ją uspokajało. Jak na razie byłem pewny co do tego że brała wszystko jakoś przewrażliwiona na punkcie swojego wyglądu. Na końcu języka czaiła mi się chęć zasugerowania, że przecież na to są na pewno jakieś eliksiry. Szurający po czaszce rozsądek będący w nie lichej rozsypce od pewnego już czasu, jednak odwiódł mnie od takiego typu zapewnienia mającego służyć poprawienia jej humoru. Ratując nieświadomego mnie przed postrzeleniem się w drugie kolano zasugerował coś naturalniejszego, coś co w oczach innych będzie mile widziane i co załagodzi to niezdrowe zainteresowanie. W normalnych okolicznościach znalazłbym dobre strony tej sytuacji, jak na przykład...cóż, bliskość takiej kobiety nie była zła. Czułem jednak drażniącą presję wszystkich wokół i jakąś niewidzialną dłoń biorącą mnie pod włos co tylko podjudzało mnie do buty. Nie chcąc jednak kłopotów uległem, i zrobiłem krok na przód uważnie obserwując reakcję kobiety. Wcale nie przestałem postrzegać ją jak bombę. Miałem jakąś tam wyobraźnie i wizja jak zaczyna wybuchać jakąś dodatkową kaskadą emocji z powodu strachu bądź złości nie była taka trudna do przewidzenia. Zrobiłem więc ostrożnie krok, drugi - nic się złego nie stało. Zachęcony tym położyłem jej w uspokajającym geście dłoń na ramieniu i zacząłem ją przyganiać i...dalej nic się złego nie działo. Odetchnąłem z ulgą, a patrząc przez jej ramię srogo w tłum sugerowałem, że nie ma czemu się tu przyglądać. Małe zwycięstwo przynajmniej tak uważałem dopóki nie usłyszałem jej wysokiego tonu. Znów się zmieszałem uznając że mam jakieś omamy słuchowe. Potem jednak widząc jej zachowanie...
- Poważnie...? - Zapytałem jednego wielkiego nikogo wywracając oczami i teatralnie rozkładając ramiona w geście jakiejś bezradnosci czy też niedowierzania. Dajcie mi żyć... Potem jednak było mało kolorowo, ktoś krzyknął chcąc przywołać stróżów porządku, kiedy biegłem jedną z dobrze mi znanych uliczek prowadzących na spokojny Nokturn.
|zt x2
- Poważnie...? - Zapytałem jednego wielkiego nikogo wywracając oczami i teatralnie rozkładając ramiona w geście jakiejś bezradnosci czy też niedowierzania. Dajcie mi żyć... Potem jednak było mało kolorowo, ktoś krzyknął chcąc przywołać stróżów porządku, kiedy biegłem jedną z dobrze mi znanych uliczek prowadzących na spokojny Nokturn.
|zt x2
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
|04.05.1956r
Spokój.
Kiedy nad ranem przeczytałem gazetę - czy raczej jeden, konkretny artykuł, w pierwszej chwili po prostu zacząłem się śmiać. Miałem pustkę w głowie, ale było to na swój sposób przyjemne. Nie pojmuję już co się dzieje. Już chyba tyle razy wyzywałem Los, Merlina i wszystko, co się tylko da, żeby to wszystko okazało się bzdurą, że któreś w końcu posłuchało. Tak, czy inaczej wygląda na to, że niebawem będę musiał wrócić do szkoły.
Przy okazji wyjaśniło się dziwne wydarzenie, które pomogło mi w ucieczce. Tak, czy inaczej dziś cały dzień mam wrażenie, że wszystko jest snem. Jest dziwnie. Nierealnie. Ale dobrze.
Zaraz usiłowałem wyjaśnić wszystko dziadkom - którzy rzecz jasna myślą, że zmyślam, po matce masz tę wyobraźnię - na nowo teraz, kiedy już w miarę dali wiarę, że trzeba na jeden dzień gdzieś uciec. W końcu jednak machnąłem ręką. Już wszystko jest w porządku. Nie muszą wierzyć.
Tak, czy inaczej ledwo zjadłem, a zabrałem Orloka na spacer. Zdążyłem już zatęsknić za tą wielką, kudłatą bestią. Orlok włowiem sięga mi do pasa, jest wielki i jeśli zaweźmie się, żeby gdzieś biec, nawet Leo trudno go czasem utrzymać. Teraz szedł całkiem spokojnie, a jego kudłaty ogon latał jak szalony. Mam plan kupić mu jakieś magiczne smakołyki, jeszcze nie wiem dokładnie, ale na pewno jest tu coś śmiesznego dla psów.
Wychodziłem właśnie na Pokątną, kiedy znowu zaczęło mu odbijać. Orlok to bardzo mądry pies. Wie, że jeśli po prostu zacznie ciągnąć, prawdopodobnie go zatrzymam, ale jeśli się uspokoi i nagle szarpnie z zaskoczenia, moje szane są co najmniej małe. Tak, czy inaczej minęła zaledwie sekunda, a smycz wymknęła się z mojej ręki, a czarny kundel biegł w stronę dziewczyny z jakimś pakunkiem w ręce, który mój genialny pies najwidoczniej uznał za świetną zabawkę.
- Orlok, stój!
Od razu ruszyłem za nim, próbowałem chociaż przydepnąć smycz, albo jakkolwiek go złapać, jednak pies zdążył już skoczyć na dziewczynę swoim cielskiem i przebierając łapami w pełni radości związanej z zabawą trącać nosem jej pakunek i obwąchiwać ją całą.
- Rany, przepraszam, nic ci nie jest?
Bestia jeszcze podskakuje, ale złapałem już za smycz i usiłuję odciągnąć go na tyle, żeby ofiara mojego drogiego przyjaciela była w stanie wstać. Smycz jest mocno napięta, a Orlok rzecz jasna cały w skowronkach, bo udało mu się zdobyć punkt w zabawie w Wywal Człowieka.
Dopiero po chwili zauważam, że jej twarz wygląda znajomo.
- Neala? Hej. Orlok chyba cię polubił.
Na mojej twarzy pojawia się uśmiech, bo co mogę zrobić, no?
mój pierwszy post w pierwszej osobie, wyrozumiałości proszę c:
Spokój.
Kiedy nad ranem przeczytałem gazetę - czy raczej jeden, konkretny artykuł, w pierwszej chwili po prostu zacząłem się śmiać. Miałem pustkę w głowie, ale było to na swój sposób przyjemne. Nie pojmuję już co się dzieje. Już chyba tyle razy wyzywałem Los, Merlina i wszystko, co się tylko da, żeby to wszystko okazało się bzdurą, że któreś w końcu posłuchało. Tak, czy inaczej wygląda na to, że niebawem będę musiał wrócić do szkoły.
Przy okazji wyjaśniło się dziwne wydarzenie, które pomogło mi w ucieczce. Tak, czy inaczej dziś cały dzień mam wrażenie, że wszystko jest snem. Jest dziwnie. Nierealnie. Ale dobrze.
Zaraz usiłowałem wyjaśnić wszystko dziadkom - którzy rzecz jasna myślą, że zmyślam, po matce masz tę wyobraźnię - na nowo teraz, kiedy już w miarę dali wiarę, że trzeba na jeden dzień gdzieś uciec. W końcu jednak machnąłem ręką. Już wszystko jest w porządku. Nie muszą wierzyć.
Tak, czy inaczej ledwo zjadłem, a zabrałem Orloka na spacer. Zdążyłem już zatęsknić za tą wielką, kudłatą bestią. Orlok włowiem sięga mi do pasa, jest wielki i jeśli zaweźmie się, żeby gdzieś biec, nawet Leo trudno go czasem utrzymać. Teraz szedł całkiem spokojnie, a jego kudłaty ogon latał jak szalony. Mam plan kupić mu jakieś magiczne smakołyki, jeszcze nie wiem dokładnie, ale na pewno jest tu coś śmiesznego dla psów.
Wychodziłem właśnie na Pokątną, kiedy znowu zaczęło mu odbijać. Orlok to bardzo mądry pies. Wie, że jeśli po prostu zacznie ciągnąć, prawdopodobnie go zatrzymam, ale jeśli się uspokoi i nagle szarpnie z zaskoczenia, moje szane są co najmniej małe. Tak, czy inaczej minęła zaledwie sekunda, a smycz wymknęła się z mojej ręki, a czarny kundel biegł w stronę dziewczyny z jakimś pakunkiem w ręce, który mój genialny pies najwidoczniej uznał za świetną zabawkę.
- Orlok, stój!
Od razu ruszyłem za nim, próbowałem chociaż przydepnąć smycz, albo jakkolwiek go złapać, jednak pies zdążył już skoczyć na dziewczynę swoim cielskiem i przebierając łapami w pełni radości związanej z zabawą trącać nosem jej pakunek i obwąchiwać ją całą.
- Rany, przepraszam, nic ci nie jest?
Bestia jeszcze podskakuje, ale złapałem już za smycz i usiłuję odciągnąć go na tyle, żeby ofiara mojego drogiego przyjaciela była w stanie wstać. Smycz jest mocno napięta, a Orlok rzecz jasna cały w skowronkach, bo udało mu się zdobyć punkt w zabawie w Wywal Człowieka.
Dopiero po chwili zauważam, że jej twarz wygląda znajomo.
- Neala? Hej. Orlok chyba cię polubił.
Na mojej twarzy pojawia się uśmiech, bo co mogę zrobić, no?
mój pierwszy post w pierwszej osobie, wyrozumiałości proszę c:
No jakoś wróciłam z tej wyprawy w którą zabrała mnie magia. I w sumie narzekać nie mogłam, bo w całym kawałku byłam. Brendan trochę gorzej miał, bo dość niefortunnie i całkiem niefajnie, te problemy z magią mu rękę zabrały i to prawą. Ale to nic. Znaczy, to jednak trochę coś. Ale to nic, dlatego, że żyje. I też nic, bo bez jednej ręki nadal żyć się da. Bez serca, to już na przykład nie. Więc smutno mi było, że tą rękę stracił. I choć starałam się za mocno nie przejmować i mówiłam, że nie przejmuję się AŻ tak, to jednak właśnie a tak się przejmowałam.
I w sumie to nie chciałam opuszczać go na krok, ale też Brendan nosem kręcił jak się za niego za dużo robiło i wokół niego za mocno skakało – i w sumie to to rozumiałam, bo sama nie przepadałam jak mnie ludzie w czymś wyręczali. Ups, trochę niefortunny zwrot, zwłaszcza patrząc na sytuacje o której mowa. Czasem mnie też smuciło to, że właśnie nie do końca panowałam nad tym co mówię i mówiłam tak jak mi serce podpowiadało i nie do końca do odpowiednie było. Ale Brendan mówił, żeby się nie przejmować co inni mówią i że ci, co ważni są, to gniewać się nie będą za prawdę, bo prawda zawsze lepsza jest niż kłamstwo, czy tej prawdy pół.
Więc wyszłam po zakupy, żeby obiad mu zrobić jakiś dobry, taki jaki lubi, żeby choć odrobinę mu ten humor poprawić i właściwie to już do domu szłam zastanawiając się nad tym wszystkim i trochę myśląc też o pani Cassandrze i o jej Lysie, miałam nadzieję, że dobrze im się powodzi, bo w sumie to ją polubiłam – miła dla mnie była. I nim zorientowałam się, co tak dokładnie się dzieje, to już na ziemi leżałam. Pakunek z dłoni wyleciał i dopiero po chwili zrozumiałam, że mnie pies przewrócił. Chociaż w pierwszej chwili to się trochę bałam, że to ponurak jest. No ale nie był. Więc spojrzała na psisko, a potem wyciągnęłam w jego stronę dłoń, by obwąchać ją mógł i jak już to zrobił, to za głaskanie się go wzięłam.
-No dzień dobry panie psie. – powiedziałam do niego spokojnie, będąc pewną, że doskonale rozumie każde moje słowo i pewnie pogadałabym sobie z nim jeszcze, gdyby ni głos, który wymówił moje imię. Spojrzałam więc w tamtą stroną dostrzegając znajomą sylwetkę i złość mnie trochę nagła wzięła i trudno było mi powiedzieć w sumie skąd się ona we mnie zebrała. Ale to już nie ważne było, bo wstałam i w tej złości i znią otrzepałam sukienkę zamaszystymi ruchami.
- Wiesz co Oscar? Ty to niespełna rozumu jesteś. – powiedziałam mu burcząc trochę jak Brendan wtedy, co mu kawę zabrałam i wyrzuciłam nie spoglądając na niego. Niespełna, to w sumie fajnie słowo jest, prawda? Brzmi mądrze i ładnie, postanowiłam, że używać je będę. No, ale zamiast spojrzeć na chłopaka, to zaczęłam zbierać te rzeczy co mi powypadały z papierowej torby, gdzieś w połowie się uniosłam i spojrzałam na niego. – Jak własnego psa na smyczy utrzymać nie umiesz, to może następnym razem obwiąż sobie ją wokół siebie. – poradziłam spokojnie, zadzierając nosa ku górze i marszcząc czoło w złości. – przynajmniej ciebie też na ziemie pociągnie. – burknęłam jeszcze schylając się po pęczek marchewek i wsadzając je do torby.
I w sumie to nie chciałam opuszczać go na krok, ale też Brendan nosem kręcił jak się za niego za dużo robiło i wokół niego za mocno skakało – i w sumie to to rozumiałam, bo sama nie przepadałam jak mnie ludzie w czymś wyręczali. Ups, trochę niefortunny zwrot, zwłaszcza patrząc na sytuacje o której mowa. Czasem mnie też smuciło to, że właśnie nie do końca panowałam nad tym co mówię i mówiłam tak jak mi serce podpowiadało i nie do końca do odpowiednie było. Ale Brendan mówił, żeby się nie przejmować co inni mówią i że ci, co ważni są, to gniewać się nie będą za prawdę, bo prawda zawsze lepsza jest niż kłamstwo, czy tej prawdy pół.
Więc wyszłam po zakupy, żeby obiad mu zrobić jakiś dobry, taki jaki lubi, żeby choć odrobinę mu ten humor poprawić i właściwie to już do domu szłam zastanawiając się nad tym wszystkim i trochę myśląc też o pani Cassandrze i o jej Lysie, miałam nadzieję, że dobrze im się powodzi, bo w sumie to ją polubiłam – miła dla mnie była. I nim zorientowałam się, co tak dokładnie się dzieje, to już na ziemi leżałam. Pakunek z dłoni wyleciał i dopiero po chwili zrozumiałam, że mnie pies przewrócił. Chociaż w pierwszej chwili to się trochę bałam, że to ponurak jest. No ale nie był. Więc spojrzała na psisko, a potem wyciągnęłam w jego stronę dłoń, by obwąchać ją mógł i jak już to zrobił, to za głaskanie się go wzięłam.
-No dzień dobry panie psie. – powiedziałam do niego spokojnie, będąc pewną, że doskonale rozumie każde moje słowo i pewnie pogadałabym sobie z nim jeszcze, gdyby ni głos, który wymówił moje imię. Spojrzałam więc w tamtą stroną dostrzegając znajomą sylwetkę i złość mnie trochę nagła wzięła i trudno było mi powiedzieć w sumie skąd się ona we mnie zebrała. Ale to już nie ważne było, bo wstałam i w tej złości i znią otrzepałam sukienkę zamaszystymi ruchami.
- Wiesz co Oscar? Ty to niespełna rozumu jesteś. – powiedziałam mu burcząc trochę jak Brendan wtedy, co mu kawę zabrałam i wyrzuciłam nie spoglądając na niego. Niespełna, to w sumie fajnie słowo jest, prawda? Brzmi mądrze i ładnie, postanowiłam, że używać je będę. No, ale zamiast spojrzeć na chłopaka, to zaczęłam zbierać te rzeczy co mi powypadały z papierowej torby, gdzieś w połowie się uniosłam i spojrzałam na niego. – Jak własnego psa na smyczy utrzymać nie umiesz, to może następnym razem obwiąż sobie ją wokół siebie. – poradziłam spokojnie, zadzierając nosa ku górze i marszcząc czoło w złości. – przynajmniej ciebie też na ziemie pociągnie. – burknęłam jeszcze schylając się po pęczek marchewek i wsadzając je do torby.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przejście
Szybka odpowiedź