Wydarzenia


Ekipa forum
Teren przed domem
AutorWiadomość
Teren przed domem [odnośnik]03.08.16 1:11
First topic message reminder :

Dom w głębi lasu

Rudera - bo i ta nazwa przylgnęła już raczej na stałe do domu pod numerem 24 w Dolinie Godryka znajduje się na samym końcu drogi, czy jeszcze trochę za nią, chowana niezbyt głęboko w lesie. Od około stu lat stała całkowicie pusta, dostarczając plotek i legend o duchach swojej okolicy i będąc miejscem zabaw nastolatków rządnych dreszczyka emocji.
W listopadzie 1955 roku rozeszły się plotki, że ktoś ten dom zamierza kupić i odremontować. I bardzo szybko okazało się, że to nie są plotki! Choć do domu nie prowadzi żadna konkretna dróżka, wydeptana w trawie ścieżka jest już całkiem wyraźna. Podobnie, jak światło niewielkiej latarenki, które co noc świeci się przy drzwiach wejściowych, żeby każdy mógł bez problemu trafić do tego domu.
Widoczny jest właściwie tylko dwuspadowy dach z wmurowanymi drzwiami i kilkoma oknami. Cała reszta domu znajduje się pod ziemią. Całość otacza typowa dla starych miejsc atmosfera i niewątpliwie magiczna aura. Dom nie wzbudza już niechęci, czy podejrzeń, nie grozi już zawaleniem i z dnia na dzień nabiera coraz więcej życia za sprawą piątki lokatorów.



Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Teren przed domem - Page 9 Giphy
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3352-bertie-bott https://www.morsmordre.net/t3460-jerry#60106 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f304-west-country-dolina-godryka-24 https://www.morsmordre.net/t3537-skrytka-bankowa-nr-844 https://www.morsmordre.net/t3389-bertie-bott

Re: Teren przed domem [odnośnik]02.03.21 19:27
Na jego komplement zareagowała maleńką falą uśmiechu. Zabawne to było, bo widywał ją w czerwieni od kiedy tylko się poznali, ale w tym kolorze coś było. Grał z jej czekoladowymi oczami jak mała symfonia, jednak w łagodnych nutach. Jak Lato z czterech pór roku. Niemal nie rozstawała się ze swoimi ubraniami z motywem czarnych kropek na czerwonym tle. W szkole przecież chodziła w szatach Gryffindoru. Kiedyś zabrała całą grupę znajomych na zakupy. W ciepłe lato na skąpanej w słońcu ulicy Pokątnej grupa młodziaków dziarskim krokiem przemierzała brukowany chodnik. W dłoniach po lodzie z Fortescue, na twarzach ciepłe uśmiechy, dziewczęta pod rękę, a panowie lekko z tyłu, zaczynając mruczeć o tym, ile to baby mogą chodzić po sklepach. Kupiła wtedy całą masę ubrań czerwonych, w czarne kropki. Pamiętała, że Keat tamtego dnia nosił kaszkiet... Od dawna już go nie nosił. Może się zużył... A może został zgubiony?
Szkoda, to był ładny kaszkiet.
W Oazie było oczywiście inaczej. Nie mieli nawet przywileju wybrania sobie w co się ubierać. Listopad przyszedł, a z nim zimne wiatry od południa wyspy, a niektórzy spali na choćby kawałku drewnianej podłogi. Liz przygarnęła do domu kobietę, która opiekowała się osieroconą dziewczynką - Felicią. I z nią Lizzie spała w jednym łóżku pod swoją ciepłą pierzyną, pozwalając reszcie rozłożyć się na swojej podłodze. Oddała im co mogła - koce, swetry, sobie zostawiając dwa zestawy skarpetek, dwie spódniczki i dwa swetry. Mogła w każdej chwili spakować się w jedną niemagiczną torbę i odejść. Jednak to jak niewiele miała, nie przeszkadzało jej, by wieczorem otulać śpiącego na tarasie chłopaka swoim jedynym płaszczem. Poprawiała mu też czapkę, a że dobrze grała na subtelności swoich ruchów, najczęściej nawet się nie budził. Po jego ciężkim przejściu zapalenia płuc we wrześniu martwiła się wciąż, że ponownie zachoruje i jak tylko mogła próbowała to utrudnić. Nigdy nie usłyszała z tego powodu żadnego narzekania. Jedynie znajdowała swój płaszcz na parapecie tuż obok pustej doniczki, w której kiedyś rósł aloes. Ale niestety niedawno obumarł.
Na szczęście nie musiał się martwić. Spojrzała na niego jedynie trochę zaskoczona, że nie znał groszopryszczki. To była całkiem powszechna choroba i lepiej ją znać, żeby się przed nią chronić... - To choroba, która sprawia, że ma się na całym ciele wypryski i wysypkę... Nie jest bardzo groźna, ale potrafi trwać długo i być nieprzyjemna. Ale najgorsze w niej jest to, że jest okropnie zaraźliwa, choć jeśli ktoś już raz ją przechodził, jest mniejsze prawdopodobieństwo, że będzie przechodził ją znowu. - Nie chciała mu robić teraz wykładu. Odwołanie ślubu to był jedyny dobry ruch, panna Lupin w końcu była madimedykiem i pewnie rozpoznała ją samodzielnie. Będą wiedzieli jak postąpić. Nawet krótki kontakt mógł spowodować rozprzestrzenienie się nie tylko po osobie, która miała styczność, ale również po wszystkich innych. Lizzie teoretycznie mogłaby nawet podawać Idzie jedzenie, bo przechodziła groszopryszczkę w dzieciństwie. Od tamtego czasu nie miała jej już ani razu. Nie można jednak się narażać. Zwłaszcza, że w tym krótkim opisie ominęła aspekt tego, jak źle ta choroba oddziałuje na samopoczucie człowieka.
Doskonale wiedziała dlaczego dygotała, ale wiedziała również, że niewiele może z tym zrobić. Zakupy, które udało się zrobić Cedricowi były bardzo skromne, ale ludzie mieszkający w jej chatce mieli jeszcze mniej od niej, więc gdy przygotowywała jedzenie - robiła je dla wszystkich. Zupa rybna była rozwodniona, kawałek chleba marny. Kiedy ostatnio przeglądała się w lustrze zaczynała widzieć żebra, ale jej rozłożyste swetry nie pokazywały różnicy. Marzła okropnie każdej nocy, wybudowana w pośpiechu chatka czasami przepuszczała chłód, a kominka w niej nawet nie było. Siadywała wtedy przy piecu w kuchni, bardzo blisko...
A zima jeszcze się nawet nie zaczęła. - Dziękuję. Ale sam nie zmarzniesz? - Przyjęła od niego pomoc, w końcu odmówić byłoby niegrzecznie. Złapała za materiał, którym otuliła lekko ramiona nieco jak ponczo, okrywając się od szyi aż po łokcie. Uderzyła ją od razu woń morskiej bryzy i taniego tytoniu, zmieszane w idealnie równej proporcji. Zabawne, ale nawet krótkie obcowanie od razu przyciągnęło do jej myśli właśnie Keata...
I może trochę Jonathana.
Pachnieli dosyć podobnie tak właściwie. Tylko Bojczuk miał też na ubraniu małą nutkę terpentyny.
- Rudera? - Spytała zaskoczona. Od września prawie nie opuszczała Oazy, ale znała bardzo dobrze Dolinę Godryka. I znała też Bertiego Botta, nawet jeśli tylko z widzenia. - Tutaj jest szpital? Tutaj była policyjna interwencja... To na pewno bezpieczne? - spytała niepewnie. Wiedziała, że każde miejsce należy wykorzystać, a teraz sytuacja się zaostrzyła i policja pewnie już nie zagląda do Doliny tak chętnie... Może w sprawdzonych już budynkach nie będą chcieli szukać?
Uderzała niewysokimi obcasami o brukowany chodnik, obserwując ramię Keata, bo szła dosłownie dwa kroki za nim. Musiała przeboleć swój odlatujący entuzjazm nim znów będzie wesołą sobą. Ciągle krzyżowała swoje ramiona. - A Ty... Jak się czujesz? - Spytała, choć czuła, że to nie będzie spodziewane pytanie. Zauważała od jakiegoś czasu, że Burroughs jest nieco bardziej przybity niż zwykle, a przynajmniej nie tak jak powinien być jeśli jedyną kwestią byłoby spanie na twardych deskach ganku. Wiedziała jaki jest. Uderzenia go utwardzały, a nie robiły z niego przygnębionego człowieka, który smutno patrzył w przyszłość. Oboje tacy nie byli. To nie jest lwia postawa.
Kiedy dotarli do domu, pierwsza położyła dłoń na klamce i weszła do środka. Od razu uderzył ją charakterystyczny zapach. Zapach szpitala, w którym brakuje rąk do pracy. Już na wejściu dostrzegła, że w każdym wolnym kącie leży koc, rozłożony tak, by chory mógł znaleźć na nim miejsce, a między nimi tylko wąskie ścieżki. W czekoladowych oczach zagrało współczucie. Nie miała pojęcia czy ilość jedzenia, którą mieli starczy dla nich... Zapytała pierwszą lepszą osobę, którą tutaj spotkała gdzie jest ktoś, kto jest medykiem. Musieli wejść w głąb domu, aż na poziom niżej. - Chodź, Keat. - Odwróciła się do chłopaka, by wsunąć dwa palce za rękaw jego marynarki, tak, by nie zgubił jej przez przypadek, gdy będą przechodzić w okolicy chorych. Widziała, że w czasami w wąskich przejściach osób było więcej. Lub tam, gdzie wydawano eliksiry. W dodatku nie czułą się zbyt pewnie, gdy miałby po prostu zmienić kierunek, gdy Dearborn nie będzie patrzeć. Palce lekko tylko musnęły nadgarstek. Zeszli na dół, a tam w jednej dużej sypialni chorych przyjmowała drobna blondynka, na oko po trzydziestce, ale blisko czterdziestki. Na przewieszonym na spódnicy fartuchu miała ślady krwi i medykamentów. Uchodził od niej zapach jodyny i kamfory. - Alice? - Spytała Elizabeth, kiedy tylko zbliżyła się nieco. Medyczka od razu odwróciła się zaskoczona.
- Liz?
Jak widać właśnie odnalazła dawną znajomą. Kobiety rzuciły się sobie na szyję z ciepłym uśmiechem. Oczywiście nim przystąpiły do działania brunetka musiała wyjaśnić sytuację. Choćby to dlaczego są tak elegancko ubrani.


If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Teren przed domem [odnośnik]06.03.21 21:28
Czerwień i czerń splecione w jednym wzorze, tym konkretnym, przywodziły mu na myśl wszystkie letnie chwile, o których myślała i ona; drobne kropki jak lata, nieskończoność, a może tylko sekundy bądź minuty - odmierzały czas czyjegoś szczęścia, podług miary przysługującej poszczególnej osobie. Niektórzy mieli go tylko tyle, ile rozsianych po pancerzu punktów, sumujących się w godziny; inni całe długie lata. Niezmiennie jednak biedronki kojarzyły się ze szczęściem, schwyconym w dłoń, bądź dryfującym gdzieś nieopodal; ona również przynosiła szczęście - nie tylko osobom jej bliskim, miała w sobie ten rodzaj wewnętrznego ciepła, który otulał i osoby spotkane ledwie na chwilę.
Mówią jednak, że uwięziona biedronka, zatrzymana na dłużej, nie przyniesie niczego dobrego; lecz co, gdy pozwala na zniewolenie? Gdy wybiera je sama? Gdy decyduje się pozostać w miejscu, które pozbawia ją skrzydeł? I mimo tego niesie wciąż dobro; choć nie był wcale pewien, czy nie powinna opuścić Oazy, gdy tylko pojawi się taka możliwość; mogła ukrywać się pod szerokim swetrem, lecz widział po kościach policzkowych przecinających ostrzej skórę jej twarzy, jak bardzo schudła w ostatnich miesiącach, wręcz niezdrowo. Racje żywnościowe, już i tak okrojone, dzieliła między siebie i innych, usłyszał od kogoś, że gdy tylko się ją poprosi, zawsze znajdzie coś do jedzenia - i nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, skąd tę żywność brała. Nie ingerował w to, znając ją na tyle, by wiedzieć, że nie jest w stanie odmówić pomocy osobie potrzebującej.
Lecz otaczali ją sami potrzebujący.
Dłużej tak nie pociągnie - i może to był ten moment, w którym powinien spróbować przemówić jej do rozumu? Wyciszyć jej emocje, zrywy serca, którymi podejmowała decyzje?
Zadbaj o siebie - by móc dbać o innych; osłabiona, podupadła na zdrowiu nikomu nie pomoże. Przemknęło mu przez myśl, że dopilnuje, by dzisiaj, przy nim, zjadła normalny posiłek; bez wątpienia jakieś potrawy zostaną - nikt też nie mówił, że mają rozejść się do domu, gdy tylko dostarczą żywność dla potrzebujących.
- No nie patrz tak na mnie - nie umknęło mu zaskoczenie na jej twarzy, które pojawiło się, gdy tylko zapytał o chorobę - kojarzę nazwę, to nie tak, że nigdy o tym nie słyszałem - acz objawów nie byłby w stanie wymienić z niezachwianą pewnością, że nie plecie bzdur. - Współczuję im, tyle przygotowań, bez wątpienia sporo wyrzeczeń, żeby to jakoś pogodzić z obowiązkami zakonnymi i lecznicą, a na sam koniec coś takiego... - co prawda nic z przygotowanych rzeczy się nie zmarnuje, lecz sam ślub trzeba będzie zorganizować raz jeszcze. A w tych czasach urządzenie jednego mogło przerosnąć.
- Ten garnitur jest ocieplany, wiatro i zimnoodporny, nie ma opcji - sięgnął po jakże wiarygodne kłamstwo, z lekkim uśmiechem na ustach; lecz po prawdzie w samej marynarce nie było mu wcale zimno.
- Byłaś tam kiedyś? - zerknął na nią, zaskoczony; może znała też Bertiego? - Trudno powiedzieć, nie nazwałbym tego najbezpieczniejszym miejscem i dobrze byłoby znaleźć jakieś inne, pytanie tylko, gdzie - z lekka wzruszył ramionami, poprawiając nieco chwyt na rączce koszyka - najwidoczniej jest z tym jakiś problem, bo Rudera miała zastępować szpital tylko przez chwilę, zdecydowano o tym miesiąc temu, kiedy trzeba było pospiesznie ewakuować ludzi z innej kryjówki - położony na uboczu dom, obłożony zaklęciami ochronnymi, nie był najgorszym wyborem w momencie, gdy brakowało jakiejkolwiek innej alternatywy. Minął jednak miesiąc, i czas chyba faktycznie pomyśleć o tym, gdzie indziej ulokować zgromadzonych w Ruderze ludzi.
- To mocno ryzykowne, chyba na tyle, że nikt z Ministerstwa nie pomyślałby, że po nalocie ktokolwiek mógłby się tam ukrywać, nie wspominając już o zorganizowaniu tam szpitala polowego - bliźniacy opowiadali mu o tym, co się stało - nie miał pojęcia, jak czułby się na ich miejscu, gdyby pewnego dnia przyszło mu tak, jak stoi, uciekać ze swojego domu, wiedząc, że nie będzie już mógł tam wrócić.
- Dobrze...? Znośnie? To nie jest mój dzień, tydzień, miesiąc też chyba nie... ale naprawdę liczyłem na to, że będziemy się dzisiaj dobrze bawić, tak... nie wiem, normalnie, po prostu... przynajmniej do momentu, w którym ty byś przestała, bo podeptałbym ci w tańcu palce - kąciki ust zadrżały nieznacznie, ostatecznie unosząc się ku górze; była na to skazana - myślisz, że jest szansa, że Alex nas nie przegoni? Że będziemy mogli zostać choć na godzinę, skoro już wszyscy się tu zebraliśmy? - nie miał pojęcia, po co; a sam Lex najpewniej ma ochotę, żeby ten dzień już się skończył... - Chyba że Alex nie będzie w nastroju, wtedy moglibyśmy zgarnąć kilka osób i pójść nad jezioro, nie wiem, gdziekolwiek, żeby nie wracać jeszcze... - wiedziała gdzie. Oaza była jego domem, ale ostatnimi czasy, gdy tylko w niej przebywał, nie potrafił nie dostrzegać tego, jak wyglądało tam teraz życie uchodźców. A świadomość, że nie jest w stanie nic z tym zrobić - ani on, ani cały Zakon - bywała przytłaczająca. Nie zdążył zrewanżować się pytaniem o to, jak czuje się ona - dotarli już przed dom; przepuścił ją w drzwiach i wszedł do środka tuż za Elizabeth.
Opuszkiem palców dotknął tkaniny marynarki, upewniając się, że wyczuwa w kieszeni rączkę różdżki; gdyby coś było nie tak, gdyby trzeba było zareagować szybko.
Prowadzony przez Liz przeciskał się przez zagraconą przestrzeń, ostrożnie stawiając kroki, by nie nadepnąć na żaden z rozłożonych na podłodze koców; w drugiej ręce wciąż trzymał koszyk - choć pełny jedzenia, może okazać się, że nie każdy z tu obecnych naje się do syta.
Zatrzymał wzrok na kobiecie, na widok której Elizabeth się rozpromieniła; stanął nieco z boku, tylko przez chwilę przyglądając się, jak rzucają się sobie w ramiona. Posłał uśmiech blademu chłopcu, który też obserwował tę scenę nieco zdezorientowany - ale przede wszystkim zaciekawiony.
- Keaton, miło mi poznać - odparł, gdy przedstawiono mu uzdrowicielkę. - Jedzenie, o którym wspomniała Lizzie, trzeba jakoś podzielić, to spory kawał mięsa, pieczona cielęcina, zaprowadzi nas pani do... kuchni? - czegoś, co ma służyć za kuchnię? Nie był pewien, czy kuchnia nie została przerobiona na jakieś funkcjonalne pomieszczenie. Ale przecież gdzieś musieli przygotowywać choć skromne posiłki dla tych wszystkich ludzi.



from underneath the rubble,
sing the rebel song
Keat Burroughs
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
I will survive, somehow I always do
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7770-keaton-burroughs https://www.morsmordre.net/t7784-sterta-nieprzeczytanych-listow#217101 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f128-oaza-chata-nr-69 https://www.morsmordre.net/t7785-skrytka-bankowa-nr-1866#217105 https://www.morsmordre.net/t7787-keaton-burroughs#217189
Re: Teren przed domem [odnośnik]07.03.21 10:50
Wszyscy wokół mogli to kwestionować, ale ona wiedziała, że poza Oazą wcale nie będzie jej się żyło dużo lepiej. Wciąż nie miała stałej pracy, a jej jedyne większe źródło dochodu zostało zatrzymane dosyć szybko. Teraz Londyn był dla niej jeszcze mniej bezpieczny i spodziewała się, że czujne oko jej brata w końcu zacznie coś podejrzewać. Ostatnio niezbyt przychylnie patrzył na nią, gdy chciała opuścić Oazę, jako wymówki używając pójścia do schroniska, a na koniec obiecała, że przenocuje u Isabelli (a raczej właśnie u Alexandra). Nie robiła własnych zakupów, nie widziała niemal świata poza wyspą. Ale gdzie indziej mogłaby znaleźć swoje miejsce? Może gdzieś niedaleko? W opuszczonym ogrodzie otoczonym krzewem bzu, którym pachniał przez cały maj. A w czerwcu - jaśminem. Tęskniła za tym, za stabilnym domem. W Oazie na początku było dobrze... Ale dzisiaj wojna doskwierała już im wszystkim. Nie było miejsc, nie było jedzenia. Ciągle widziała zmarniałe, smutne twarze i nie potrafiła się od nich odwrócić. Nie była tak głupia, by zaniedbywać siebie zupełnie i przestać jeść, by tylko nakarmić kolejnego potrzebującego... Ale była w stanie uszczuplić swoją porcję, by ktoś inny nie odszedł głodny. Nawet gdyby chciał powiedzieć jej prawdę, przestrzec ją... Ona to wiedziała. Ona to rozumiała. Nie potrafiła odwracać się plecami od cudzej tragedii. - Przecież nic nie mówię. - Mruknęła, kiedy zarzucił jej jakieś nieodpowiednie spojrzenie. - Ja też. Miałam nadzieję, że chociaż ten jeden dzień trochę nas wszystkich podniesie na duchu, a jest mniej wesoło niż sądziłam. - Naprawdę było jej przykro z powodu Alexandra, a tym bardziej Idy. Biedaczka, musiała czuć się przez tę sytuację okropnie winna.
Spojrzała na niego podejrzliwie. Garnitur nie wyglądał jakby był wykonany z bardzo ciepłej wełny lub innego materiału tego typu. Spodziewała się jakiejś mieszanki lnu z bawełną, a one wcale nie były takie ciepłe. Po jej czerwieniejących policzkach pewnie już mógł dostrzec, że ledwo się powstrzymywała, by nie dogadać mu przez to. Musiał o siebie dbać... Nawet nie spał pod ciepłą pierzyną przecież.
Spoglądając na Keata z zaskoczeniem nie do końca wiedziała jak mu odpowiedzieć... Naprawdę nie pamiętał? Właściwie na pewno nigdy nie zaprosiła go do swojego domu przed Oazą, ale... czy naprawdę nie mówiła? - Mieszkałam w domu na sąsiedniej ulicy przez dwadzieścia cztery lata. Mijaliśmy go nawet. Ma ogród otoczony krzakami bzu. Doskonale znam tę okolicę. Kiedyś z Cedriciem zbieraliśmy żurawinę za Ruderą, kiedy jeszcze Bott tutaj nie mieszkał. - Znała Bertiego, dlatego tym bardziej czuła się niezręcznie, że ten dom został wykorzystany w taki sposób. Z drugiej strony - każde miejsce pod dachem było dobre, gdy zbliżała się zima, a ludzie chorzy nie mieli gdzie się zgłaszać.
Na jego żart, oczywiście wygięła usta równie szybko co on, spojrzenie też miała pełne rozbawienia. - Przecież wiesz, że to ja bym prowadziła. - Przesunęła dłonią po karku lekko. - Wiesz, nadal możemy zatańczyć nieco później. Nawet jeśli nas wygonią, znam tu jedno miejsce lub dwa... Zawiniemy jakąś butelkę i dam Ci lekcję tańca. Mogę nawet zanucić Ci piosenkę. Pamiętasz tę szantę o Szkocie? - Zaczęła strzelać palcami, wybijając nimi rytm piosenki. - Ring-ding-did-a-little-la-di-oh, ring-di-diddly-eye-oh! He stumbled off into the grass asleep beside the street... - zanuciła szybko - To właściwe o Tobie! - Powiedziała to z rozbawionym przytykiem i na koniec jeszcze szturchnęła przyjaciela w ramię łokciem. Chciała go wesprzeć, pomóc mu, dać mu znowu powód do uśmiechu. Robił to ostatnio tak rzadko. - Nie musimy wracać od razu, jeśli tylko nie chcesz...
Wejście do Rudery zupełnie zmieniło jej humor. Liz stała się poważna, spokojna, rozglądała się badawczo i uzewnętrzniała całą sobą chłód oraz szacunek do sytuacji, w której się znalazła. Po zapytaniu o kuchnię Alice widocznie się speszyła, ponieważ takowej za bardzo tutaj nie było. Zabrała ich do miejsca, które kiedyś za kuchnię służyło, ale w praktyce siedzieli tutaj ludzie śpiący na podłodze. Akurat tutaj ci mniej chorzy, którzy dochodzili do siebie i przynosili całej reszcie ciepłe napary oraz pomagali gotować z tego, co akurat było. Misek i talerzy nie było tak dużo, by każdy mógł dostać jedzenie na swoim w tym samym czasie, ale uzdrowicielka udostępniła im wszystkie jakie były. Do reszty musiały im wystarczyć serwetki. - Keat, mogłabym Cię poprosić, żebyś się tym zajął? - Liz zwróciła się do niego spokojnie. - Chciałabym chociaż przez chwilę pomóc w leczeniu. W ten sposób będziemy skuteczniejsi...


If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Teren przed domem [odnośnik]09.03.21 9:52
Wciąż pamiętał marzec, opustoszałą Oazę, domki zbite z desek, czekające na przybycie pierwszych osób, które skryją się pośród wody, ogników białej magii i zapachu zroszonych bryzą drzew; ekscytację, która kotłowała się w jego ciele, gdy przekroczył próg małej chaty, nazwanej dopiero później Jamą - stracił dom wiele lat temu, wraz z odejściem ojca, później pomieszkiwali w nieswoim mieszkaniu, w końcu sypiał też w wolnych pokojach w Pasażerze, jeszcze wcześniej w starym zamczysku - jednak w żadnym z tych miejsc nie czuł się tak, jak w swojej chatce; miał wrażenie, że odnalazł w niej to uczucie, które określa się słowami jestem w domu. Kiedyś było nim nie samo mieszkanie w dokach, lecz port - teraz Oaza; błąkając się w lato po pustostanach czekał na moment, gdy będzie mu dane tam powrócić.
Wrócił - ale z tym, co to tam zastał, trudno było przejść do porządku dziennego.
Czasem zastanawiał się, jak byłoby zamieszkać na jednym z walijskich wzgórz, a może gdzieś pośród gór - tam, gdzie, jak dowiedział się niedawno, sięgają jego korzenie. Perspektywa mieszkania w pojedynkę w ogromnym domu byłaby chyba jednak mniej komfortowa niż zagarnięcie dla siebie skrawka podłogi w Oazie - otoczony ludźmi czuł się się chyba najlepiej.
Posłał jej zdziwione spojrzenie, gdy zaczęła wyjaśniać mu, że mieszkała nieopodal, dopiero po chwili orientując się, skąd to nieporozumienie. Chyba powinien był to ująć w inne słowa?
- Nie znałem Bertiego zbyt dobrze, nie mam pojęcia, od kiedy tu mieszkał, z opowieści bliźniaków kojarzę tylko, że oni wprowadzili się tam nie tak dawno temu... on też się tu wychowywał? Razem z tobą? - dopytał, ze zwykłej ciekawości. Mało kto przez całe życie mieszkał w jednym miejscu w kraju targanym najpierw mugolską, a teraz czarodziejską wojną. - Rudera od zawsze była Ruderą? Czy nazwał ją tak dopiero Bert? - zapytał jeszcze, rzucając jej przy okazji uważniejsze spojrzenie, jakby chciał upewnić się, czy rozmowa o zamordowanym Zakonniku jej nie przytłacza.
- Nie mów tego na głos, jeszcze ktoś usłyszy - mruknął odgrywając zatrwożenie, jakby była to tajemnica wagi zakonnej - pytasz gościa z portu, czy pamięta najpopularniejszą szantę? - uniósł zaczepnie jedną brew - mogę ci ją zaśpiewać we wszystkich akcentach świata, nie tylko siląc się brzmieć jak Irlandczyk... bardziej mnie zastanawia... skąd ty ją znasz, co, Liz? Zastanawiałaś się też, ile prawdy jest w tym, czego Szkoci nie noszą pod kiltem? - roześmiał się, przypominając sobie ostatnie wesele - dużo... swoją drogą, wciąż jeszcze mam kilt, który włożyłem na wesele Antka Macmillana, nie sądziłem, że to może być aż tak wygodne, jak będę miał jeszcze kiedyś okazję, to na pewno odkurzę ten strój - w gruncie rzeczy skończył podobnie, jak Szkot z szanty, zasypiając gdzieś w trakcie alkoholowej rywalizacji. Choć bez przyozdobienia w postaci gwiazdki.
Już w Ruderze, w miejscu, które niegdyś było kuchnią, położył na blacie kosz, rozglądając się za większym nożem, by pociąć cielęcinę na odpowiednie porcje. Jedna z osób przebywających w pomieszczeniu wskazała mu szafkę, gdzie znajdował się nienaostrzony nóż, więc na początek po prostu sięgnął po ostrzałkę.
- Nie ma problemu, zajmę się tym - skinął przyjaciółce głową, zaczynając ostrzenie; ona bardziej przyda się jako dodatkowa różdżka władająca magią leczniczą - do pomocy; krojenie wielkiego kawałka mięsa go nie przerośnie. Kiedy uzdrowicielki wyszły z kuchni, zaczął podpytywać znajdujących się tu ludzi o to, jak dużo osób przewija się przez szpital, co z dostawami żywności i potrzebnych leków. Nie widział także poza Alice zbyt wielu osób, które zajmowałyby się tym wszystkim. Potrzebujących było więcej niż tych udzielających pomoc - jak wszędzie.
Wiedząc, ile mniej więcej pacjentów (i osób pomagających) przebywa w Ruderze, podzielił cielęcinę na mniejsze kawałki - tak, by dla każdego wystarczyło; mięso wciąż pozostało ciepłe, a aromat rozniósł się po kuchni, gdy tylko wyciągnął je z koszyka.
- Mógłbym prosić was o pomoc? Podacie mi talerze? - ostrożnie przekładał na nie po kilka kawałków mięsa; nie było potrzeby brudzić większej ilości, skoro po trzy porcje spokojnie mieściły się na jednym talerzu. - Ginny, tak? I Bart? - zwrócił się do dwójki nastolatków, która wydawała się mieć sporo energii, a przynajmniej wystarczająco, by mu pomóc. - Słuchajcie, może każdy z nas weźmie po kilka talerzy i przejdzie się po jednym z pięter, te dwa niech zostaną, to dla państwa - zwrócił się do pozostałych osób zgromadzonych w kuchni - i dla was, oczywiście - uśmiechnął się do Ginny i Barta, samemu sięgając po sześć talerzy, które uniósł przed sobą za pomocą leviosy. Gdy tylko podzielili się piętrami, ruszył na klatkę schodową, trzymając różdżkę tak, by talerze lewitowały wysoko ponad głowami przemieszczających się osób, minimalizując ryzyko stłuczenia naczyń.
Gdy został mu już tylko jeden talerz, wślizgnął się do pokoju, w którym, jak się okazało, znajdowała się Liz i Alice.



from underneath the rubble,
sing the rebel song
Keat Burroughs
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
I will survive, somehow I always do
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7770-keaton-burroughs https://www.morsmordre.net/t7784-sterta-nieprzeczytanych-listow#217101 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f128-oaza-chata-nr-69 https://www.morsmordre.net/t7785-skrytka-bankowa-nr-1866#217105 https://www.morsmordre.net/t7787-keaton-burroughs#217189
Re: Teren przed domem [odnośnik]13.03.21 15:29
Gdyby miała do wyboru zamieszkanie samotne lub w warunkach, w jakich mieszkała teraz, prawdopodobnie wybrałaby tę małą chatę stojącą po środku nieznanej nikomu wyspy. Nigdy nie czuła się dobrze w samotności i robiła wszystko, by tak w jej życiu nie było, choć nigdy nie chciała też przyjąć do siebie, że za jej dobrym postępowaniem może kryć się też drugie dno, a jej dobroć dla ludzi może wynikać ze strachu, że kiedyś wszyscy po prostu ją opuszczą. Właśnie tak czułaby się sama w wielkim domu - nawet jeśli udałoby się jej taki zdobyć dzięki własnemu sukcesowi, nie potrafiłaby być w nim szczęśliwa. Nie samotnie. I tutaj pojawiał się temat tego, że jednak kiedyś chciałaby mieć własny dom... Ale nie sama, a z osobą, którą pokocha. To było takie małe marzenie. Nie myślała, że czeka ją od razu wielki ślub, wielkie powiększenie rodziny, ale po prostu chciałaby, żeby ktoś się pojawił. Ktoś, przy kim jej serce zabije mocniej i vice versa... Jak w książkach, najlepiej od pierwszego wejrzenia, długie spojrzenie w oczy i od razu wiadomo, że to ta osoba. Tak to powinno wyglądać!
Na razie czekała aż przyjdzie lepszy czas.
Pokręciła głową, kiedy Keat spytał o Bertiego. - Nie, nie wiem skąd jest, nie znałam go aż tak dobrze. Czasami tylko rozmawialiśmy przez płot. W jego domu ciągle było głośno i mama dużo narzekała. - Aż zaśmiała się pod nosem przypominając sobie ten czas. Wszystkie starsze panie w Dolinie narzekały na Botta i jego hałasy. - Nie wiem kiedy stała się ruderą. Zawsze to był stary dom na końcu drogi, ale wydaje mi się, że ktoś wcześniej już nazywał tak ten dom... Tylko to nie była wtedy jego oficjalna nazwa. Nawet nie wiedziałam, że Bertie ją tak nazywał. - Choć widać było, że nie czuła się bardzo skrępowana wspominając tego człowieka, ale również czuła żal. Szkoda jej było tego chłopaka. Był młody i mógł mieć przed sobą udane życie. Słyszała od jego znajomych, że był niezwykle utalentowany.
Parsknęła śmiechem i zbliżyła się od razu, tak, żeby mógł ją lepiej słyszeć. Przechyliła się lekko, splatając dłonie za sobą i patrzyła wprost na chłopaka, mówiąc bardzo cicho. - No dobrze, ustawiłabym się tak, żeby wyglądało, że to jednak Ty. - I puściła mu konspiracyjne oczko. - Ze śpiewnika? Mam ich cały stos. To jest najpopularniejsza? Myślałam, że ta o kolejce. Wiesz, hej, ha, kolejkę nalej. - W tej chwili na chwilę się zamyśliła. - W sumie ta o Szkocie w większości brzmi jakby bełkotał ją ktoś bardzo pijany, więc nie zdziwiłabym się, że jest najpopularniejsza. Nawet dla Ciebie mogłaby być bezproblemowa! - Wytknęła mu, a w oczach dziewczyny aż tańczyły ciepłe ogniki. Miała nadzieję, że chociaż trochę zastąpiła mu tę wielką zabawę... Że chociaż trochę go rozbawiła. - Naprawdę... Wiem. - Powiedziała, nagle poważniejąc bardzo, choć widać było, że ledwie powstrzymuje śmiech. - Kiedyś dostaliśmy wezwanie na festiwal ognia, bo jeden Szkot w kilcie usiadł na szyszce... - Zrobiła wielkie oczy i wykrzywiła usta, wyglądając teraz na bardzo straumatyzowaną, pomimo tego, że wciąż zaznajomiony z jej mimką przyjaciel z pewnością dostrzegł, że w rzeczywistości ją to bawiło. Z resztą, gdyby tak nie było, nie opowiadałaby tego teraz, gdy mieli taką żartobliwą pogawędkę. - Masz... kilt? I nosiłeś go jak... szkot? Albo nie, nie, nie chcę wiedzieć. - Rozmowy o ludzkiej anatomii nie sprawiały Lizzie żadnych problemów, ale teraz zrozumiała, że zadała przyjacielowi płci męskiej pytanie okołoprzyrodzeniowe, co momentalnie wywołało na jej twarzy kolor buraka. To było zbyt niefrasobliwe i niewychowane.
Było wiele osób, które chciały im pomóc. Rudera nie służyła już teraz tylko za niewielki szpital polowy, ale również za przytułek, więc Ci co silniejsi chętnie zabierali się do pomocy, choć z pewnością nie mieli dużo do zaoferowania. Widać było, że głównie jedli chleb i zupy z korzonków, które musiał przygotowywać bardzo inteligentny kucharz, taki, który przyrządzi coś z czegokolwiek.
Lizzie podzieliła się pracą ze znajomą pielęgniarką. We dwie szło im o wiele lepiej. Kobieta opatrywała rany chorych, najpierw badając ich obrażenia, lecząc je magią, po czym zakładając na nich Ferula, by mogli samodzielnie się regenerować. Niektórzy z nich nie mogli nawet siedzieć. Na piętrze wraz z Alice znalazły jednego bardzo biednego człowieka. W jego ranę na lewej ręce wdało się zakażenie tak poważne, że należało tę rękę amputować. Zabieg był szybki dzięki magii, ale na pewno mało przyjemny. Oszczędziły mężczyźnie bólu i krzyku usypiając go i gdy opatrunek został nałożony, zostawiły go na jednej z wygodniejszych prycz.
Zostało ostatnie miejsce, w którym najczęściej przesiadywały dzieci. Ponieważ większość z nich usłyszała o rozdawaniu jedzenia, pobiegły szybko tak, by trafić na najlepsze kąski, ale został tam chłopiec o włosach ciemnych jak heban. Kiedy do pomieszczenia wszedł Burroughs, Liz właśnie przykładała do nosa chłopaka chusteczkę, która namakała krwią. Odwróciła się, by zbadać dźwięk, gdy otworzyły się drzwi, ale jej oczy... Wyglądały jakby właśnie wróciła ze słodkiej randki z dementorem. Jakby cała radość, którą niedawno mu oddawała, wyleciała z niej jak z przebitego naczynia. - Mogę opowiedzieć Ci historię, wiesz? Znam wielu bohaterów, którzy walczą, żeby było nam lepiej. Mój brat to robi. Jest niesamowitym wojownikiem. I Keat też. Chcesz go poznać? - Pytała chłopca.


If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Teren przed domem [odnośnik]14.03.21 9:25
Było coś takiego w scenerii doliny - sielsko-obcego - za czym tęsknił, choć nigdy nie mieszkał w takiej okolicy; w dużych domach, wokół których wiły się gałęzie owocowych drzew; domach odgrodzonych od siebie wspólnym płotem. Wystarczy podnieść jedną deskę, by prześlizgnąć się na podwórko sąsiada; wszystko tu było rodzinne, inne od tego, co sam pamiętał z ciasnych londyńskich przestrzeni i dusznych mieszkań. Może trochę jej tego zazdrościł - tego, że wychowała się w takim miejscu.
- No proszę, kto by się spodziewał, Bertie Bott postrachem wszystkich kobiet z Doliny, nie dość, że zaburzał spokój, to jeszcze pewnie przyczynił się do tego, że dzieciaki z okolicy musiały odwiedzać dentystę dwa razy częściej niż inne - wyszczerzył się, prezentując swoje uzębienie, również odbiegające krzywiznami od ideału. - Tak sobie teraz myślę, że może gdzieś w jego domu wciąż jeszcze kryją się słodycze, jakieś takie wiesz... szalone... może smaki, które dopiero miały się pojawić w fasolkach? - gdyby wciąż czekały na odkrycie, chciałby być tym, który natknie się na choć jedno takie znalezisko.
- Śpiewnika? - szant? Brew powędrowała ku górze; jakoś nie mógł sobie wyobrazić tego, jak ktoś, ktokolwiek, uczy się tekstu szant ze śpiewnika, a nie tak po prostu, naturalnie, śpiewając je ramię w ramię z morskimi wilkołakami, tuż po tym, gdy usłyszało się setki opowieści mniej lub bardziej wiarygodnych. - Ty chyba nie słyszałaś, jak śpiewam, skoro sugerujesz, że nie potrafię... - łypnął na nią niby obruszony, choć w gruncie rzeczy miała rację - niemniej, on śpiewać naprawdę lubił, nawet jeśli nie brzmiało to najlepiej - za to usłyszał kiedyś, że ma wyczucie rytmu - to zależy w sumie, czy na śmiesznie, czy... na poważnie, bo jak się w Parszywym spijają na smutno, to Wellerman króluje - a przynajmniej tak było kiedyś, gdy pojawiał się w tawernie częściej. - Merlinie, co? Ale gdzie ta szy... albo może lepiej nie, nie ciągnijmy tego wątku - parsknął śmiechem, widząc jej minę; wyobraźnia pobiegła gdzieś dalej, zdecydowanie za daleko. Posłał jej tylko enigmatyczny uśmiech, gdy zapytała o kilt; niech odpowiedź na to pytanie pozostanie tajemnicą.
Ocieranie się o cierpienie tych wszystkich ludzi zmyło z jego twarzy resztki wesołości; wiedział, że w czasie gdy dwójka nastolatków i on rozdają jedzenie, Liz stara się pomóc koleżance w taki sposób, w jaki on nigdy nie będzie potrafił - lecząc utkanymi przez siebie zaklęciami. Lecz gdy w jednym z pokoi spotkali się ponownie, w jej twarzy zaszła taka zmiana, jakby nie z chorymi, a z samą śmiercią przyszło jej się spotkać. Posłał jej tylko dłuższe spojrzenie, bruzda zmartwienia przecięła czoło.
Przez uchylone drzwi, za nim, do środka zajrzało najpierw jedno ciekawskie oko (drugie było przysłonięte bandażem), a potem jeszcze para. Skinął na dzieciaki głową, musiały być poza przeznaczonymi dla nich pokojami, bo żadnego z nich wcześniej na tym piętrze nie widział. Ale powinno starczyć dla wszystkich. - Chodźcie, każdy bierze po jednym - małym - kawałku, a potem któryś z was z talerzem podejdzie do pani uzdrowicielki i poczęstuje ją jedzeniem, umowa? - zatrzymał wzrok na pyzatej buzi, obsianej piegami, która z przejęciem przytaknęła. Chyba miał chętnego.
Odsunął się nieco od stolika, na którym pozostawił jedzenie, i oparł się o ramę łóżka, zajmowanego przez chłopca o hebanowych włosach. Pochłaniające kęsy mięsa dzieci wygłodniałe były także opowieści; oblizując palce obróciły się w stronę Liz, która miękkim głosem zaczęła mówić o bohaterach. Niesamowitych wojownikach. Może jej brat nim był, on wcale nie czuł się niezwykły, niesamowity, i coraz mniej było w nim samym przekonania o tym, że pozostanie niepokonany.
- Mieszkacie w domu... wojownika, członka Zakonu Feniksa... ludzi, którzy walczą zrzeszeni pod tą nazwą jest wielu, być może spotkaliście już kilku, kilkunastu, nawet jeśli nie każdy z nich o tym wspominał... ale wiecie, co wam powiem? Ten feniks z nazwy istnieje naprawdę, słyszałem kiedyś jego pieśń, nie zapomnę tego nigdy, poczułem wtedy nadzieję, a zamiast strachu odwagę. Feniks to magiczne stworzenie, które żyje wiecznie, odradza się z popiołu... z nadzieją jest podobnie, wszyscy musimy wierzyć w to, że wojna kiedyś się skończy... - urwał, nie wiedząc, co mówić dalej, lecz czuł, że to nie powinien być koniec - zdradzę wam w sekrecie, że łzy feniksa także są magiczne, on się ich nie wstydzi, potrafi nimi uleczyć najgroźniejsze rany, mają w sobie niezwykłą moc... tak sobie myślę, że te, które spływają po naszych policzkach, choć nie zastąpią zaklęć leczniczych, też mogą w sobie kryć wielką moc, siłę, jeśli przypomną nam o tym, że feniks i walczący ludzie gdzieś tam są, że nigdy nie będziemy sami, nigdy... wiecie, to stworzenie potrafi znikać i pojawiać się w dowolnym miejscu, czasem, gdy się boję, myślę sobie o tym, że nawet jeśli feniks nie znajdzie się gdzieś obok, to może wtedy, kiedy najbardziej będę tego potrzebował, pojawi się we mnie choć część jego mocy. A stanie się tak, gdy będę działał, gdy się nie poddam, gdy spróbuję uwierzyć. W siebie i we wszystkich ludzi, którzy każdego dnia walczą ze złem... tutaj także potrzebni są niezwykli wojownicy, potrzebna jest wasza pomoc, żeby to miejsce funkcjonowało jak najlepiej i mogło pomóc wielu - zdawało mu się, że go słuchają - ale czy posłuchają? Tego nie wiedział. Na jego twarzy naznaczonej powagą pojawił się w końcu uśmiech, gdy zagwizdał, przerywając ciszę; dźwięki ułożyły się w melodię przypominającą śpiew feniksa, który echem kołatał się w jego myślach i snach wielokrotnie. Było w niej coś takiego, co nawet w formie gwizdu przyprawiało go o ciarki na skórze. Chyba nie musiał nikomu tłumaczyć, jakie stworzenie próbował naśladować.
Pieśń feniksa mogli nieść sami - dalej, w najodleglejsze zakątki wysp.



from underneath the rubble,
sing the rebel song
Keat Burroughs
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
I will survive, somehow I always do
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7770-keaton-burroughs https://www.morsmordre.net/t7784-sterta-nieprzeczytanych-listow#217101 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f128-oaza-chata-nr-69 https://www.morsmordre.net/t7785-skrytka-bankowa-nr-1866#217105 https://www.morsmordre.net/t7787-keaton-burroughs#217189
Re: Teren przed domem [odnośnik]14.03.21 15:02
Liz spojrzała na Keata wzrokiem co najmniej zaskoczonym. Nawet miała przy tym lekko rozchylone usta. - Kogo? - Miała na myśli ten fragment o odwiedzaniu. Nie rozumiała o czym teraz mówił... Skąd miałaby wiedzieć, oboje jej rodzice byli czarodziejami i miała bardzo rzadko kontakt z mugolską stroną rodziny. Bardzo rzadko w ogóle rozumiała o czym to opowiadają mugolaki z Oazy. Podobno nawet mieli wielką, magiczną skrzynię, która w środku była cały czas zimna. Niesamowite. - Możemy spytać. Teraz, kiedy jest tam tyle ludzi, pewnie nie damy rady zrobić poszukiwań skarbów... Ale może Sue będzie wiedziała. - Wiedziała, że dziewczyna przez dłuższy czas tutaj mieszkała. Nawet Lizzie kiedyś myślała, że z Bertiem są narzeczeństwem, bo jak to tak, że dziewczyna mieszka z chłopakiem i nawet nie są razem? I nie są spokrewnieni?!
- No tak, takie powstają... Wiesz... - Liz założyła włosy nieco za ucho, nie spoglądając nawet na chłopaka w tym momencie. Widocznie była zawstydzona. - Byłoby mi głupio, gdybym nie mogła zaśpiewać ze znajomymi... Dlatego się ich nauczyłam. - Miała dużo znajomych z różnych środowisk i zwyczajnie chciała się do nich dopasować. Chciała, by mieli zawsze tematy do rozmowy i chciała być jedną z nich. Nawet jeśli do dziewczyny z portu było jej okropnie daleko. I nigdy taką nie będzie. Nie cierpiała rumu, zawsze krzywiła się gdy go piła, zawsze popijała skrzacie wino z odrobinką soku żurawinowego. Pomimo tego jednak przyjaźniła się zarówno z Bojczukiem jak i Keatem, a nawet Philippa trochę ją lubiła, choć już od Hogwartu wydawała się niedostępna. - Słyszałam i dlatego sugeruję. - Zmarszczyła lekko brwi. Była dosyć doświaczonym muzykiem i po prostu słyszała więcej niż inni... Często wyłapywała dźwięki nieczyste nawet nie chcąc tego robić. - Co, chciałbyś posłuchać o tym jak kiedyś w mojej pracy znajdowało się różne rzeczy tam gdzie nie trzeba? Dzieci i ich zabawki w nosie to dopiero początek... - Pokręciła lekko głową.
Człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce. Zwłaszcza, kiedy jest się uzdrowicielem.
Osłabiony chłopiec długo krwawił z nosa, a kobieta starała się zapewnić mu komfort. Nie wyglądał jakby miał siłę biegać, choć tłumaczył to tym, że nie ma ochoty. Nie mogła mu właściwie niczym pomóc. Alice podała tylko eliksir wzmacniający krew, chętnie też przyjął poczęstunek. Nie biegał jednak jak reszta dzieci. Liz pogłaskała chłopaka po głowie. Trudno było jej się pogodzić z cierpieniem dziecka. Pewnie dlatego, gdy tylko dostrzegła, jak rozanielone, puzate buzie wpatrują się w Keata, który dał im po trochu jedzenia, lekko się uśmiechnęła. Nie wiedziała, że tak łatwo zaskarbiał sobie przychylność dzieciaków, dlatego kiedy tylko podeszła, starała się zamaskować smutek lekkim uśmiechem. - No, no... Może chciałbyś mnie wspomagać jako opiekun do dzieci? Pan Moore czasami mnie prosi o opiekę nad jego córką.
Oparła się o framugę drzwi, wygonie, wsłuchując się w opowieść. Naprawdę nie miała pojęcia co dzieje się, gdy za Cedriciem zamykają się drzwi, a później wraca obolały i ranny. Spodziewała się jednak, że to wielkie rzeczy, o których kiedyś będzie się śpiewało pieśni. Burroughs mówił tak, że grzało się serce i rozpalała się w nim nadzieja. W ciemnych oczach kobiety zabłyszczała łza, którą szybko otarła, wyłapując spojrzenie przyjaciela, kończącego właśnie mówić. Wzięła głęboki oddech. - Jesteś niesamowity.


If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Teren przed domem [odnośnik]15.03.21 10:33
No tak. Wciąż się zapominał.
- Dentystę. Taki... mugolski uzdrowiciel, który dba o zęby - wyjaśnił szybko, zastanawiając się, czy więcej w Dolinie było mugolskich dzieci czy tych z czarodziejskich rodzin. Od rozmowy o zębach przeszli do tematu zaginionych cukierniczych skarbów, które wciąż mogły kryć się w Ruderze - by przejść do szant. I w końcu... - innym razem możemy... hm, zgłębić ten temat - dokończył, nie mogąc się powstrzymać przed tym oczywistym żartem.
Resztki jedzenia zniknęły z talerzy, więc puste naczynia poderwał do góry jednym ruchem różdżki; nie czuł się na siłach, by zostawać tu dłużej, wypowiedział już więcej słów, niż powinien być w stanie - przez gardło, które ścisnęło się samo, na sam koniec, gdy któryś z chłopców zagwizdał wraz z nim; lepiej, dźwięczniej, wprawniej.
- Nie wytrzymałbym godziny... Poza tym ty i... panicz Królikowski najlepiej sprawdzicie się w tej roli - a może pan? Nie był już pewien, kojarzył tylko, jak wyglądała maskotka, którą przyszło mu ratować. - Mogę wpadać na dziesięć minut, żeby sobie z nią pogwizdać - i opowiedzieć jakieś dziwaczne historie; w gruncie rzeczy widownia składająca się z dzieciaków nie różniła się za bardzo od tej z tawern, trzeba się było tylko pilnować, żeby zamiast przecinków i kropek nie rzucać kurwami - Billy na pewno byłby zachwycony, gdyby jego córka nauczyła się gwizdać lepiej niż dzieciaki z portu - jakoś mu to do Amelki nie pasowało, zachowywała się jak mała dama. Przypominała mu dziesięcioletnią Frances.
Miał wrażenie, że zobaczyła w nim coś, czego on sam nie potrafił - bo tego tam nie było. Nie nadawałby się na opiekuna dla dzieci - co nie znaczy, że nie lubił przebywać w ich towarzystwie. - Ten chłopiec... patrzyłaś na niego tak, jakby... - jakby nie była w stanie mu już pomóc; poruszył tę kwestię dopiero wtedy, gdy wyszli już z pokoju, gdy pożegnali się z jej znajomą, z dzieciakami; wysłuchał w ciszy tego, co powiedziała - o tym, że ten chłopiec nie ma szans na przeżycie, że nie ma takiego eliksiru ani zaklęcia, które by go uratowało. Nie wiedział nic o chorobie, o której wspomniała Liz, niemniej, trudno było znaleźć w sobie pieśń nadziei po usłyszeniu czegoś takiego.
- Ta łza miała zobrazować to, o czym mówię? - rzucił z uśmiechem; widząc ją w takim stanie chciał kiepskim żartem poprawić jej humor. Nie musiał komentować słów Liz, by wiedziała, że to nie o sobie myśli w ten sposób. - Chodź, sprawdzimy, jak poradzili sobie Ginny i Bart, zgarniemy talerze, umyjemy, a potem wracamy? Właściwie nawet nie wiem, ile czasu już tu spędziliśmy, straciłem rachubę... - zaczął, schodząc schodami piętro niżej, tam, gdzie cielęciną miała się podzielić z pacjentami Ginny.
I tak też zrobili; Liz zatrzymała się przy kilku pacjentach, pomagając uzdrowicielom, gdy zaszła taka potrzeba, on w tym czasie zbierał naczynia i rozmawiał z kilkoma osobami; talerze z różnych kompletów dotarły w końcu do kuchni, gdzie zaczęły myć się same, kiedy tylko rzucił odpowiednie zaklęcie.
Gdy opuszczali szpital, zdawało mu się, że z jednego pokoju słyszy cichy gwizd.
Melodię feniksa.

zt x 2



from underneath the rubble,
sing the rebel song
Keat Burroughs
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
I will survive, somehow I always do
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7770-keaton-burroughs https://www.morsmordre.net/t7784-sterta-nieprzeczytanych-listow#217101 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f128-oaza-chata-nr-69 https://www.morsmordre.net/t7785-skrytka-bankowa-nr-1866#217105 https://www.morsmordre.net/t7787-keaton-burroughs#217189
Re: Teren przed domem [odnośnik]01.04.23 15:19
2 VII 1958

Czcigodny Dąb rzucił jej wyzwanie miesiące temu. Musiała oddać mu honor - doskonale wiedział, co robi, podstępem zmuszając do regularnych wizyt w Dolinie Godryka, z miesiąca na miesiąc przebiegających z coraz mniejszym roztrzęsieniem. Zjawiała się cicho, nie błądziła po uliczkach, za miejsce odwiedzin obierając jedyny punkt, który pozwalał oswoić się z rzeczywistością. Wracała pod Ruderę od jesieni, co zbiegło się z cierpliwym zrozumieniem dla własnych emocji. Musiała zapewnić im przestrzeń, świadomie odsuwając się od bliskich na dwa kroki w pogoni za własnym oddechem - nie stała się nieuchwytna, nie zniknęła w tajemniczych okolicznościach. Istniała zwyczajnie w tle, niosła pomoc bez sięgania po wielkie, wzniosłe czyny, zbierając na nie siły. Sowy wiedziały, że znajdą ją w Kłębku, gdzie mieszkała z Corą od czasu ewakuacji, tam też planowała zostać na dłużej, lecz myśli o Ruderze prześladowały ją coraz częściej. Świadomość, że dom pogrążył się w ciszy i pustce była niewygodna, godziła w obraz przestrzeni - wypełnionej energią, nadzieją, pomysłami barwnych mieszkańców. Entuzjazmem Bertiego. Nie próbowała się oszukiwać, to on był najważniejszym pierwiastkiem Rudery, spoiwem i iskrą zapalną. Ze spokojem przyjęła istnienie szpitala polowego w podziemnym domu - było to wspaniałe rozwiązanie dopóki inicjatywa trwała, takie miejsca były potrzebne, ale z czasem przedsięwzięcie ucichło, powoli zalewając piętra zapomnieniem. Przez cały ten czas Lovegood nie przekroczyła progu, nie przestąpiła ani jednego stopnia, zawsze zatrzymując się pod rosłym klonem nieopodal wejścia - najważniejszym drzewem jej życia, jednoznacznie kojarzącym się z Bertiem. Właśnie tu, jesiennym wieczorem, stojąc między jego korzeniami, podjęła twardą decyzję - wróci na stałe, albo nie wróci nigdy. Pamiętała własną determinację, targającą sercem w gwałtownych drżeniach, gdy okładała pięściami pień, zaklinając przyjaciela w Czcigodnym Dębie. Łatwiej było wierzyć, że słyszy, że słucha, że nie zniknął na zawsze, że śmierć była tylko przystankiem.
- Będziesz to wszystko dźwigał, słyszysz? - wyrzucała wtedy z drżącą pretensją, ignorując cały świat i łzy, kolejny raz spływające po policzkach. - Każde wspomnienie, nie daruję ci - groziła uparcie, wspinając się na ich ulubioną gałąź, by zawiesić na niej pierwsze pamiątki. Schowały się między rdzawymi liśćmi, by zimą wyjrzeć i ozdabiać drzewo niczym świąteczną choinkę. Chaotyczną kompozycję uzupełniała wytrwale przy każdych odwiedzinach, pieczętując ozdoby zaklęciem trwałego przylepca - wkrótce zauważyła pojedyncze akcenty innych osób, i choć nie miała okazji trafić na nikogo podczas swoich wizyt, ten widok rozczulał ją do granic. Zasiane gęsto niezapominajki rozkwitły na wiosnę, wyściełając teren wokół klonu pięknym błękitem.

W lipcu kolor zanikał, powoli poddając się słońcu, choć część kwiatów jeszcze tkwiła na swoim miejscu. Tym razem zabrała ze sobą walizkę i cały zastęp małego zoo w magicznej klatce, nie planując już powrotu do Kłębka - z Corą żegnała się z ciężkim sercem, będąc ogromnie wdzięczna za ostatnie miesiące pełne wsparcia, za nic jednak nie mogła odgonić przeczucia ciągnącego do Rudery. Trzeba było postawić ten dom na nogi, wlać w niego życie w imieniu Bertiego. Osób bez dachu nad głową nie brakowało, od śmierci Zakonnika minął pełny rok, to z kolei uświadomiło Sue, jak długo trwała w dystansie. Zbyt długo.
Nigdy nie znosiła dobrze upałów, a tego lata przekraczały wszelkie granice - dlatego zjawiła się w Dolinie pod wieczór, gdy słońce zaczynało chować się za horyzont, ale nawet to zagranie nie pomogło na wszechobecny skwar. Z westchnieniem odstawiła klatkę w cieniu Czcigodnego Dębu, wypuszczając z niej wszystkich lokatorów poza królikami, przy okazji próbując decydować, czy warto dziś wspinać się na drzewo. Ostatecznie pozbyła się lekkich butów i usiadła między niezapominajkami, pieczołowicie wybierając miejsce, w którym już się przerzedziły. Z niemrawym uśmiechem uniosła spojrzenie na drzewo.
- Wracam - oznajmiła ze spokojem, pogodzona z niełatwą decyzją. Powrót do pustej Rudery, gdy zupełnie nie chciała być tam sama... miała w swoim życiu trudniejsze wyzwania i tego zamierzała się trzymać. Spodziewała się jednak, że z początku będzie nieswojo. Bardzo. - Bez ciebie to nie to samo, ale spróbuję - musiała tylko wrócić do życia.



how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?



Susanne Lovegood
Susanne Lovegood
Zawód : pracownica rezerwatu znikaczy
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna

I will be your warrior
I will be your lamb


OPCM : 20 +8
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 31 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Teren przed domem - Page 9 JkJQ6kE
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4789-susanne-echo-lovegood https://www.morsmordre.net/t5182-deszczowa-sowa#113703 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f304-dolina-godryka-rudera https://www.morsmordre.net/t5129-szuflada-sue#111192 https://www.morsmordre.net/t5133-susanne-echo-lovegood#111350
Re: Teren przed domem [odnośnik]04.04.23 14:16
Za trzy dni minie pięć miesięcy od zaginięcia Alexa.
Pięć miesięcy to strasznie długo, ale w tym wypadku jakoś ten upływ czasu do mnie nie docierał. Nie wiem czy to przez to, że większą jego część spędziłem odizolowany od świata i tygodnie posklejały mi się w jeden dzień czy z jakiego innego powodu.
Powoli jednak zaczynałem odżywać. Tak mi się przynajmniej wydawało. Starałem się. Próbowałem wrócić do jakiejś normalności. Poskładać się do kupy. Ogarnąć Kurnik, który przez ten czas mocno zapuściłem. Dziś zresztą oficjalnie zakończyłem wielkie sprzątanie domu umyciem ostatnich okien, ale... wcale nie poczułem się dzięki temu lepiej. Wręcz przeciwnie. Kurnik wydał mi się jeszcze pustszy niż wcześniej. Jeszcze bardziej pozbawiony życia, śladów czyjejś bytności. To uczucie tak we mnie uderzyło i było przy tym tak dojmujące, że nie byłem w stanie dłużej tam zostać. Wyszedłem w pośpiechu, zatrzaskując za sobą drzwi.
Co teraz? - po raz kolejny powróciło do mnie to durne pytanie. Machinalnie sięgnąłem do kieszeni skórzanej kurtki w poszukiwaniu papierosów, ale moje palce trafiły tylko na pustkę. Nie paliłem od... nawet nie pamiętałem, kiedy ostatni raz paliłem. I niemal zapomniałem o swoim nałogu (w obecnych czasach nie miałem większego wyboru), ale w tej chwili potrzebowałem tytoniu bardziej niż czegokolwiek innego. Niech to czarna dziura pochłonie.
Co teraz, Lou?
Wiedziałem, że nie chodzi o konkretnie to "teraz" - ten moment - bo skoro nie mogłem sięgnąć po papierosy, to zamierzałem po prostu dać się poprowadzić swoim nogom i gdzie dojdę, tam dojdę. Chodziło o przyszłość.
Potrzebowałem pomyśleć. Oderwać się od pustego domu. Od ogarniającej mnie samotności. Paradoksalnie wcale nie chcąc się z niej teraz uwalniać. Potrzebowałem pomyśleć, a nie znów widzieć to samo spojrzenie znanych mi osób. Zmartwione spojrzenie. Współczujące. Pełne troski. Doceniałem to. Zwykle naprawdę to doceniałem, ale dziś potrzebowałem... przestrzeni.
Wybrałem rzadko uczęszczaną ścieżkę, bo choć przez głowę przemknęło mi, żeby zaglądnąć do sklepu pani Spencer (a nuż znalazłaby się jakaś ostatnia, zapomniana paczka papierosów albo chociaż resztka tytoniu), to jednak szybko odepchnąłem od siebie tą myśl i obrałem dokładnie przeciwny kierunek niż centrum miasteczka.
Co teraz?
Zmierzchało, a kiedy wszedłem między drzewa zrobiło się jeszcze ciemniej, ale ptaki jak na przekór temu wciąż głośno świergotały w koronach drzew. Pachniało rozgrzaną ściółką, a opadłe liście i suche gałązki cicho szeleściły i chrzęściły pod moimi butami. Donikąd się nie spieszyłem.
W głowie już jakiś czas temu pojawiła mi się myśl, że powinienem poszukać współlokatorów do Kurnika, ale... póki co skutecznie ją od siebie odpychałem. Kurnik był własnością Alexa i rozporządzanie nim w taki sposób nie należało do mnie. A co, gdyby Lex wrócił i zastał obcych ludzi? Mogłoby mu się to nie spodobać. Jeszcze pomyślałby, że uznałem go za zmarłego czy coś i przejąłem jego własność! A przecież wiedziałem, że prędzej czy później wróci.
Prawda była jednak też taka: jeśli zostanę dłużej w pustym Kurniku, to niechybnie zwariuję i miałem tego świadomość. Więc niezależnie od tego czy mi się to podobało czy nie, jeśli chciałem zachować resztki zdrowia psychicznego (a tego Alex też by przecież chciał), to powinie...
Zamarłem, kiedy kątem oka dostrzegłem, jak coś jasnego poruszyło się pod jednym z drzew. W pierwszej chwili pomyślałem, że to pewnie jakieś zwierzę, ale w następnej zdałem sobie sprawę z tego gdzie tak właściwie dotarłem w międzyczasie.
Stałem przy opuszczonej Ruderze, a istota pod drzewem przypominała człowieka, a nie żadne zwierzę.
Jak raz przypomniałem sobie opowieści Bertiego o duchu, który ponoć z nimi zamieszkiwał to domostwo. Do tej pory nigdy go nie widziałem, ale w tym jednym momencie mnie olśniło i przypomniałem sobie nawet jak się nazywał.
- L... L-Lana...? - wyjąkałem z szeroko otwartymi oczami wbitymi w postać. Bo może lepiej najpierw się przywitać z duchem? Nie wiedziałem jak się z jakimś obchodzić, ale może to kupi mi trochę czasu i może zdążę choćby wspomnieć o tym, że Bertie był moim kuzynem, zanim duch mnie opęta? Czy co tam robią duchy. A może jednak lepiej było się od razu wycofać? Postąpiłem krok w tył. Czy teraz było na to za późno?


Make love music
Not war.
Louis Bott
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
universe is in us
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1671-louis-bott https://www.morsmordre.net/t1846-niemugolska-poczta-lou#24237 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f223-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t5152-louis-bott
Re: Teren przed domem [odnośnik]11.04.23 19:49
Prowadzony łagodnym głosem monolog płynął nieskrępowanie, odbijając się od szorstkiej kory, lecz rozbudzona czujność weszła Sue między słowa. Urwała opowieść snutą Bertiemu, nasłuchując trzasku gałązek na znajomej, leśnej ścieżce, a sprowokowane niespodziewanym dźwiękiem serce zabiło szybciej. Była wrażliwa na świat odkąd została na niego wydana, jednak wojna dodawała wszystkiemu pierwiastka niepewności i zagrożenia, wzmacniając obronne instynkty, jakby w każdą niewiadomą wlane zostało śmiertelne niebezpieczeństwo. Po śmierci Botta stała się jeszcze ostrożniejsza - musiała dwa razy powtórzyć sobie, że to na pewno tylko drugi człowiek i nawet mimo tych zapewnień dłoń machinalnie sięgnęła do różdżki, utrzymującej w ryzach nieduży kok z tyłu głowy - włosy natychmiast rozsypały się nad ramionami, pozbawione prowizorycznej spinki, a ptasie pióra zadrżały na wolnych kosmykach, gdy odwróciła się w stronę lasu. Dopiero wtedy przypomniała sobie o zawieszeniu broni. Nie wyrywała się z celowaniem ani rzucaniem zaklęć wykrywających, podejrzewając, że ktoś zwyczajnie wyszedł na spacer i nie kryło się za tym nic więcej, ale różdżkę skryła za własną nogą, trzymając ją w gotowości - a co, jeśli ktoś obserwował Ruderę? Na odsłoniętej skórze poczuła znajome drapnięcia, gdy ciekawskie nieśmiałki rozpoczęły wędrówkę - chciały mieć lepszy widok z jej ramienia. Razem z Lovegood odwiedzały Czcigodny Dąb, w którym szybko odnalazły swoje drzewo, wtedy też postanowiły dzielnie go bronić i zabieranie ich do Kłębka było prawdziwą katorgą - miała okropne wyrzuty sumienia, odrywając stworzenia od klonu, na szczęście tym razem wszyscy mieli tu zostać.
Jasnowłosa przechyliła lekko głowę, próbując zidentyfikować wysoką postać, lecz złote światło w zestawieniu z leśnymi cieniami mocno utrudniało sprawę, dopiero głos wydał jej się trochę znajomy, ale pytanie sprawiło, że uniosła nieco brwi, dziwiąc się nagłemu wycofaniu. Był tak wystraszony, czy tak nieśmiały? Nie ruszyła się z miejsca, podparta na dłoni. - Szukasz Lany? Możliwe, że jest w domu. Mogę ją zawołać, jeśli chcesz, ale trudno zagwarantować, że się tu przysnuje - odpowiedziała, typowym dla siebie tonem, śpiewnym i łagodnym. Lana zawsze przypominała jej kota - można było do niej gadać, ale ona i tak zrobiłaby po swojemu, dlatego szanse na przywabienie jej na zewnątrz były połowiczne. Susanne zupełnie nie zorientowała się, że pomylono ją właśnie z duchem, ale gdyby tylko taka myśl przyszła jej do głowy, pewnie poczułaby się skomplementowana. W jej mniemaniu duchy były wyjątkowe, zupełnie się ich nie bała, zawsze zaciekawiona ich historią i poglądami. Co zatrzymało je na tym świecie?
Nie czuła się zagrożona, serce mogło powoli uspokajać się po nagłym zrywie. Zwinnym ruchem podniosła się z siadu i dyskretnie schowała różdżkę do kieszeni luźnych, bladozielonych spodni, od bioder do talii przewiązanych trzema różnymi materiałowymi pasami. Pomarańczowa bluzka, już trochę znoszona i wypłowiała, stanowiła tło dla kilku chaotycznych wisiorków, grzechoczących o siebie. Każdy z nich był wyjątkowy, nawet jeśli mało kto chciał w nich ową wyjątkowość dostrzec - wartości darów natury nie liczyło się w galeonach. Palcami pogładziła maleńką szyszkę, gdy bosymi stopami przeskakiwała dwa zwinne kroki do przodu, nadal pieczołowicie wybierając uboższe w kwiaty połacie. Skoro tak się wycofywał, sama musiała podejść i dowiedzieć się, kto szukał Lany o takiej porze. Może był w niej zakochany...? Kto wie!
- O, Louis? - zaskoczenie wyraźnie osiadło na głosie. Nie znali się dobrze, los uparcie nie splatał im ścieżek, choć miał ku temu wiele okazji - mijali się wielokrotnie. Była temu winna? Swój poziom wiedzy o mugolskim świecie uważała za naprawdę żenujący, zakrawający o ignorancję... może nie chciała się zbłaźnić i tym sposobem nigdy nie stworzyła okazji do poznania,podświadomie jej unikając? Czy nadal mieszkał w Kurniku? Uparcie szukała śladów Alexandra, ale odnalezienie człowieka, który tak po prostu zniknął było ciężkim zadaniem nawet dla wyszkolonych jednostek, a co dopiero dla niej. Nie traciła wiary, z uporem nie przyjmując do siebie opcji, że mógł skończyć, jak Bertie. Był przecież ostrożniejszy... Na chwilę zatonęła we własnych myślach, odlatując kompletnie, ale oprzytomniała potrząsając głową, by wrócić na właściwe tory. Lana. - Hmm, a ty w ogóle... możesz... no… widzisz duchy? - zapytała ostrożnie, pochylając się lekko do przodu w zaciekawieniu, mrużąc nieco oczy i robiąc przepraszającą minę. Trochę nieeleganckie pytanie na powitanie, ale musiała wiedzieć. Przy okazji dwie nadprogramowe pary maleńkich oczu obserwowały Louisa spomiędzy jasnych kosmyków - uczepione ramienia nieśmiałki nie miały okazji go poznać.



how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?



Susanne Lovegood
Susanne Lovegood
Zawód : pracownica rezerwatu znikaczy
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna

I will be your warrior
I will be your lamb


OPCM : 20 +8
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 31 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Teren przed domem - Page 9 JkJQ6kE
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4789-susanne-echo-lovegood https://www.morsmordre.net/t5182-deszczowa-sowa#113703 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f304-dolina-godryka-rudera https://www.morsmordre.net/t5129-szuflada-sue#111192 https://www.morsmordre.net/t5133-susanne-echo-lovegood#111350
Re: Teren przed domem [odnośnik]12.04.23 13:00
Duch, a właściwie nie-duch, a przynajmniej nie-Lana odpowiedziała i odetchnąłem z ulgą. To znaczy w pierwszej chwili, bo w następnej dotarł do mnie sens słów osoby spod drzewa i energicznie pokręciłem głową.
- Nie - powiedziałem może odrobinę zbyt szybko, przez co trochę panicznie, ale no, jakoś niespecjalnie chciałem teraz się spotykać z duchami. Nie wiedziałem czy w ogóle chcę, ale dziś szczególnie nie. Na szczęście nie-Lana najwyraźniej rzeczywiście czekała na moją odpowiedź i nie miała zamiaru wywoływać ducha od razu. To mnie znacząco uspokoiło.
- Nie, nie - powtórzyłem rozluźniając się. - Nie ma sensu zakłócać jej spokoju - dodałem też absolutnie o tym przekonany. Drażnienie ducha mogłoby się skończyć gorzej niż zadzieranie ze starym dywanem na strychu stryjka, a wolałem się o tym nie przekonywać na własnej skórze.
Nie wiedziałem czy ruszyć z miejsca i w którym tak właściwie kierunku, a ciekawiło mnie kim tak właściwie była dziewczyna pod drzewem, więc jeszcze chwilę tkwiłem tam jak kołek i jej się przyglądałem. Skoro nie była Laną, to nie była też duchem... raczej. Miałem przynajmniej taką nadzieję, choć jej jasna cera i włosy odcinały się mocno w półmroku pod drzewem. Kiedy wstała i ruszyła w moją stronę wciąż nie miałem pewności. W sensie... wyobrażałem sobie, że duchy tak raczej dryfują w powietrzu i mają niematerialne ubrania, a jej wyglądały tak całkiem zwyczajnie i psuły "duszny" wizerunek... Ale prawda była taka, że nie znałem się na duchach i nie wiedziałem jak faktycznie się poruszają i jaki mają stosunek do mody. I czy są na tyle materialne, żeby móc się na przykład przebierać.
Przyznaję, w pierwszej chwili jej nie rozpoznałem. W myślach wertowałem mieszkańców Doliny, ale ten melodyjny głos i krótkie jasne włosy, choć dziwnie znajome, do nikogo mi nie pasowały... Była trochę jak ze wspomnienia poprzedniego życia. No tak! Oczywiście! Jedna ze współlokatorek Bertiego!
- Sue! - rozpoznałem ją zaskoczony dokładnie w tym samym momencie co ona mnie. Tak, tak, oczywiście, to ona! Mieliśmy okazję się pobieżnie poznać, ale... to było jak jeszcze mój kuzyn był cały i zdrowy. A potem... potem Rudera opustoszała, a jej mieszkańcy rozjechali się po świecie i nie sądziłem, że jeszcze którekolwiek z nich tu spotkam. Do dzisiaj.
- Wróci... - znów odezwałem się dokładnie w tym samym momencie co ona, więc urwałem posyłając jej zmieszany uśmiech i pozwoliłem najpierw jej dokończyć zdanie. Przy czym znów mnie lekko skonfundowała, bo nie znałem odpowiedzi na jej pytanie.
- O, hm... Szczerze mówiąc to nie wiem - odpowiedziałem i zakłopotany potarłem dłonią kark. - Ale z tego co mi wiadomo, to żadnego do tej pory nie widziałem, więc możliwe, że nie - przyznałem wciąż z tym tym samym uśmiechem. Pewnie po tym co teraz powiedziałem, tym głupsza wydała jej się moja reakcja, kiedy wziąłem ją za ducha, ale... no już trudno.
Zamierzałem zmienić szybko temat i zapytać o jej powrót, ale teraz nagle nie wiedziałem jak najlepiej sformułować to pytanie. Może po prostu przyjechała odwiedzić to miejsce z sentymentu, a ja jej przeszkodziłem? Powinienem się wycofać? Czy jednak zagadać? Byłem ciekaw jej motywacji. Wiedziała w ogóle o Alexie? Przez to odcięcie się od ludzi chyba trochę za dużo zacząłem się zastanawiać nad takimi kwestiami i miałem jakieś dziwaczne dylematy, z którymi wcześniej nie miałem nigdy problemu.
Z mętliku we własnej głowie zaś wybawiło mnie coś zupełnie błahego. Głupstwo, które jednak zwróciło moją uwagę i wyciągnęło z myślowego supła zupełnie spontanicznie.
- Em... Sue...? Chyba masz coś we włosach... Gałązkę...? Pomóc ci ją wyciągnąć? - zaoferowałem się przyglądając patykowi, który od czasu do czasu (chyba pod wpływem ruchu głowy dziewczyny, no bo jak inaczej) wyłaniał się i chował w jej jasnych włosach. A może to jedna z jej ozdób? Możliwe... choć byłem prawie pewny, że to naprawdę zbłąkany fragment gałązki, która przyczepiła jej się do włosów, kiedy Sue siedziała pod drzewem.
- Na długo przyjechałaś? - zagadnąłem idąc za ciosem i odwróciłem na chwilę wzrok od patyka, żeby znów skupić go na jej twarzy. - Rudera... - zawahałem się, bo nie wiedziałem czy ktoś jej o tym wcześniej wspominał, a pewnie wypadało ją o tym uprzedzić zanim wejdzie do domu... A może już w nim była? Zerknąłem na Ruderę i znów na dziewczynę.
- Korzystaliśmy z niej, kiedy stała niezamieszkana, był w niej tymczasowy szpital i schronienie dla ludzi w zimie... więc może nie wyglądać tak jak... wcześniej - powiedziałem trochę przepraszająco. Nie byłem pewny czy ktoś o tym zawiadomił poprzednich lokatorów Rudery, w tym Sue. Ja na pewno tego nie zrobiłem... a pewnie trzeba było to zrobić.


Make love music
Not war.
Louis Bott
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
universe is in us
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1671-louis-bott https://www.morsmordre.net/t1846-niemugolska-poczta-lou#24237 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f223-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t5152-louis-bott
Re: Teren przed domem [odnośnik]22.04.23 17:12
Łagodny uśmiech rozpłynął się na ustach, gdy do uszu dotarło prędkie zaprzeczenie. Bujna wyobraźnia podsuwała poszlakę - wysoka postać speszyła się niespodziewanym towarzystwem, ot co! Nie miała doświadczenia w romantycznych schadzkach, w tym aspekcie szczęście się od niej odwróciło, ale potrafiła założyć, że osoby trzecie były podczas takich spotkań niepożądane. Chwilowe rozważanie na temat dyskretnego ulotnienia się z okolicy zakończyła mentalnym tupnięciem - na siebie samą. Skoro już tu była i podjęła decyzję, powinna się jej trzymać i rzeczywiście wrócić do Rudery zamiast tworzyć zasłony dymne z pierwszego lepszego powodu. Kiwnęła spokojnie głową, nie drążąc kwestii Lany, respektując usłyszane słowa.
Nagrzana za dnia ziemia nie ostygła jeszcze, ciepłem łaskocząc odsłoniętą skórę. Stąpała po niej lekko ze świadomością każdego kroku, wiarą, że więź z tym miejscem może zostać odbudowana, oraz determinacją, a mimo tego muśnięcia smutku wplatały się co rusz w wizję powrotu, nikczemnie wykradając zapasy energii. Proste szczęście od wielu miesięcy było trudno osiągalne - dlatego teraz nie potrafiła się zaśmiać, gdy wchodzili sobie w słowo. Jedynie kąciki ust uniosły się w subtelnym uśmiechu, rozjaśniając ciepłe spojrzenie. - Ciekawe, trzeba to kiedyś sprawdzić - stwierdziła w zastanowieniu, choć rozsądek podpowiadał jej posępnie, że duchy mogły być formą magii, która wymykała się mugolskiemu wzrokowi. Ponownie wpadła w zamyślenie, zawieszając się na chwilę w czasoprzestrzeni - wertowała w myślach okoliczne duchy, szukając do testów bardziej... uprzejmej osobliwości niż Lana.
- Gałązkę? - wróciła na ziemię, dając sobie dwie sekundy na zrozumienie, co do niej mówiono, a pytanie miało trochę ułatwić ten proceder, uzupełniony delikatnymi drapnięciami na ramieniu. Gałązek właśnie. - Ach, nie, to tylko nieśmiałki - uśmiechnęła się szerzej, krótkim ruchem podstawiając dłoń stworzonkom, ale nie doczekała się żadnej reakcji z ich strony - nie ruszyły się z miejsca, zamiast tego wycofując pod bezpieczną kurtynę jasnych włosów. - Hej, takie byłyście przed chwilą zainteresowane - zauważyła trafnie, zabierając dłoń - nie chciała do niczego ich zmuszać. - Potrzebują chwili żeby oswoić się z twoim towarzystwem - wyjaśniła ciszej, konspiracyjnie, a w nadziei na to, że nie usłyszą, odgrodziła od nich usta dłonią.
Na wspomnienie Rudery wzrok sam powędrował ku wejściu do domu, błądząc tam przez moment. Nie próbowała powstrzymać smutku osiadającego na uśmiechu, gdy pokiwała głową ze zrozumieniem, rozczulona podejściem Louisa. Z całego serca pochwalała inicjatywę i była wdzięczna każdemu, kto się w nią zaangażował. Nie bała się tego, co zastanie w środku, w porównaniu do obaw związanych z odnalezieniem się w rzeczywistości bez Bertiego, sam bałagan, jakkolwiek duży nie był, wydawał się błahym problemem. Palce znów otoczyły niewielką szyszkę uczepioną rzemyka - próbowała nie odpływać myślami na wzburzone wody, zakotwiczała się w detalach i fakturze niepozornego amuletu, by wreszcie spojrzeć na Louisa z większą pewnością. Tak przynajmniej sądziła, stawiając czoła strachom i wątpliwościom.
- Nie przejmuj się, wiem - odpowiedziała łagodnie, postępując zgrabnie dwa kroki w stronę drzewa - czuła, że potrzebuje spędzić przy nim jeszcze parę chwil. Podchodziła do odpowiedzi bez pośpiechu, zbierając myśli. - Pojawiałam się tu czasami, choć nie w środku - a powinnam. Teraz, po czasie, wyrzuty sumienia ścigały ją, wyrzucała sobie brak zaangażowania w ruderową interwencję. Z drugiej strony - wcale nie próżnowała, pomagała w innych miejscach - takich, które nie zostały obciążone wspomnieniami. - Wracam na stałe - w ostatniej chwili powstrzymała określenie chciałabym wrócić, kolejny raz uświadamiając sobie, że wraca. Dokładnie teraz, po miesiącach zwlekania. - To niby tylko budynek, dom jak każdy inny, a jednak Bertie włożył w Ruderę tyle serca, że stała się wyjątkowa. Jeśli mam być szczera... nie potrafię sobie tego wyobrazić, Rudera bez Bertiego pewnie stanie się zupełnie innym miejscem, nigdy nie będzie tak samo - przerwała, przytykając palce do szorstkiej kory. Słoneczne światło migotało już tylko na szczycie drzewa, tuż przy czubku, gdzie jesienią zawiesiła dwa nieduże lusterka. Nie były magiczne, dwukierunkowe, lecz Sue i tak przypisywała im podobne znaczenie. Odbite promienie słoneczne wałęsały się po gałęziach, a gdy czasami zahaczały o jej jasne spojrzenie, wyobrażała sobie, że Bott puścił do niej oczko. Nie sądziła, że nadal tak trudno będzie wypowiadać jego imię na głos, w myślach już się z tym oswoiła, a jednak gdy słowa wybrzmiewały, coś uparcie chciało w niej pęknąć. Mimo tego uśmiechnęła się, przenosząc spojrzenie na Louisa. - Ale to nie jest mój cel, nie musi być tak samo. Niech stanie się domem dla kogoś, kto będzie go potrzebował - chcę pomóc komuś tak, jak Bertie pomógł każdemu mieszkańcowi Rudery - wyznała, zanim usiadła znów na ziemi, tym razem oparta o pień.
- A ty? Jak sobie radzisz w Kurniku? - zapytała cicho, nieco obawiając się poruszać temat Alexandra - sama nie była oswojona z faktem jego zniknięcia, stanowiącego pożywkę dla wyobraźni i domysłów, a te niestety nie były malowane w przyjemnych barwach. Wiara w powrót Farleya, choć silna, nie przysłaniała obaw. - Jest tam ktoś z tobą? - tego też się obawiała, ale zebrała w sobie siły, by pytać.



how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?



Susanne Lovegood
Susanne Lovegood
Zawód : pracownica rezerwatu znikaczy
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna

I will be your warrior
I will be your lamb


OPCM : 20 +8
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 31 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Teren przed domem - Page 9 JkJQ6kE
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4789-susanne-echo-lovegood https://www.morsmordre.net/t5182-deszczowa-sowa#113703 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f304-dolina-godryka-rudera https://www.morsmordre.net/t5129-szuflada-sue#111192 https://www.morsmordre.net/t5133-susanne-echo-lovegood#111350
Re: Teren przed domem [odnośnik]05.06.23 16:38
Jej reakcja i stwierdzenie, że kiedyś trzeba sprawdzić czy jestem w stanie zobaczyć ducha jednocześnie mnie lekko rozbawiła i przestraszyła, choć tego ostatniego starałem się nie dać po sobie poznać. I choć w moich oczach zaczaił się lęk, skupiłem się na pierwszym odczuciu. Gdyby nie nadal powracająca do mnie od czasu do czasu fobia, sam uznałbym to za całkiem dobry pomysł, bo, nie powiem, też mnie to trochę ciekawiło. Ale też niepokoiło. Pewnie niepokoiłoby mnie nawet bez tej fobii.
- Jakie one są? Duchy? - zapytałem więc, zamiast cisnącego mi się na usta: "a duchy nie są straszne?", bo przecież nie chciałem wyjść na totalnego tchórza. I tak wystarczającą ilość razy na niego wychodziłem, gdy w pobliżu mnie działo się coś magicznego, a byłem ciekaw ile w historiach o duchach, które słyszałem, było prawdy.
- Wyglądają jak bezkształtna mgła? Unoszą się nad ziemią, zawodzą i potrząsają łańcuchami, żeby wystraszyć intruzów z domu? - dopytałem, bo właściwie tyle właśnie o nich wiedziałem. Były głównymi bohaterami strasznych historii opowiadanych sobie przez dzieciaki jeszcze z moich szkolnych czasów i choć szczegóły często się zmieniały, to to pozostawało raczej stałe.
Gdybym nie wiedział, że Sue była czarownicą, pomyślałbym, że żartowała z tym podkładaniem dłoni, jak gdyby gałązka faktycznie miała nagle dostać nóg, wyplątać się z jej włosów i przejść posłusznie na jej rękę. Teraz jednak wiedziałem, że było to możliwe.
- Nieśmiałki? - powtórzyłem za nią jednocześnie zaskoczony i zaintrygowany. Dość bezmyślnie nachyliłem się też w jej stronę bardziej, żeby móc się lepiej przyjrzeć tym... nie-gałązkom. Te jednak nie były zainteresowane opuszczaniem kryjówki z włosów Sue. Uśmiechnąłem się na jej szept.
- Czyli mają adekwatną nazwę - podsumowałem ich nieśmiałe zachowanie równie cicho i konspiracyjnie jak ona. I właściwie dopiero wtedy, gdy przeniosłem spojrzenie ze zgięcia jej szyi na jej twarz, zdałem sobie sprawę z tego, jak blisko niej się znajduję. Zdecydowanie zbyt blisko. Aż speszony poczułem jak palą mnie, teraz już czerwone, uszy.
- Wybacz - z przepraszająco-zawstydzonym uśmiechem odsunąłem się od niej czym prędzej z powrotem na normalną odległość i mechanicznie potarłem kark. - Czym one właściwie są? - zapytałem trochę z ciekawości, a trochę po to, żeby odwrócić jak najszybciej naszą uwagę od mojej gafy.
Kiedy rozmowa zeszła na Ruderę przyglądałem się Sue, kiedy smutek zaczaił się w kącikach jej oczu. W jednej chwili uderzyło we mnie, że to jej spojrzenie w kierunku domostwa i ten zgasły lekko uśmiech są mi przecież bardzo dobrze znane. I jakbym w jednej chwili zrozumiał jak się czuje - jakkolwiek oklepanie i głupio to mogło brzmieć. Po prostu bardzo dobrze znałem to uczucie towarzyszące mi już od bardzo, bardzo dawna. Nie tylko od czasu zniknięcia Lexa, nie tylko od czasu wyjazdu Julka, rozstania z przyjaciółmi ze studiów czy śmierci taty. To uczucie sięgało dalej, do śmierci mamy i wyjazdu Kingsleya. I jasne, miałem to szczęście, że z częścią z tych osób wciąż miałem szansę się spotkać lub mogłem się z nimi kontaktować, ale wciąż doskonale znałem tą dotkliwą pustkę, tą wyrwę w sercu, którą powodował brak najbliższych mi osób. Jakby wraz z nimi, znikała też część mnie. A z czasem miałem wrażenie, że więcej mnie nie było, niż byłem. Że bez przyjaciół stawałem się takim właśnie wyblakłym duchem, niczym więcej.
Nie wiedziałem czy czuła się dokładnie tak samo jak ja, ale wiedziałem jedno - Bertie musiał być jej bardzo bliski. I wiedziałem jak bolesny może być dla niej pobyt w takim miejscu jak Rudera. To nie był tylko budynek, tak samo jak tylko budynkami nie były dla mnie Kurnik czy Makówka. To miejsca zbudowane ze wspomnień, które jednocześnie mogły koić i ranić jak nic innego na świecie. A zmierzenie się z nimi, zmierzenie się ze stratą kogoś naprawdę bliskiego, wymagało potężnych pokładów siły i odwagi. Z tym większym uznaniem i empatią patrzyłem na tą pozornie filigranową i kruchą dziewczynę stojącą teraz przy drzewie, zdając sobie sprawę z tego jak silna musiała być w rzeczywistości. Nie ruszyłem za nią, po prostu stałem w miejscu dłuższą chwilę słuchając jej w milczeniu. Na jej ostatnie słowa zaś nie mogłem się nie uśmiechnąć z podziwem.
- Wow, Sue... - odezwałem się wreszcie i nawet postąpiłem krok w jej stronę, ale nie więcej, bo nie chciałem nad nią górować jeszcze bardziej niż zwykle, kiedy usiadła pod pniem. - To naprawdę wspaniałe i bardzo odważne z twojej strony - powiedziałem ze szczerym uznaniem. - I na pewno sobie poradzisz, ale gdybyś potrzebowała pomocy... nie tylko takiej, wiesz, technicznej, to możesz na mnie liczyć - dodałem bez chwili namysłu. Na własnej skórze poznałem jak dotkliwa może być samotność i jak ważna jest obecność przyjaznej osoby, żeby kompletnie nie pogrążyć się w przygnębieniu.
No właśnie. Tak a'propos Sue zadała to pytanie.
Wypuściłem wstrzymywane przez chwilę powietrze. Jak ja sobie radziłem? Ha.
- Jest w porządku - odpowiedziałem szybko. Może trochę zbyt szybko. Spróbowałem się uśmiechnąć, ale dałbym sobie łeb uciąć, że był to tylko jakiś dziwaczny grymas, więc po prostu uciekłem spojrzeniem gdzieś w bok. Nie umiałem kłamać. Czemu tak bardzo nie umiałem kłamać?
- Znaczy... pusto. Wciąż mam towarzystwo Fumei, Geniusza i Otello... jak się nazywało to zwierzę...? Wygląda jak przerośnięty kret - ostatnie pytanie wymruczałem pod nosem bardziej do siebie niż do niej, marszcząc przy tym brwi. Przecież słyszałem tą nazwę tysiąc razy, jak mogła mi wylecieć z głowy?
- Ale Ida wyjechała - ciągnąłem dalej. Nie wiedziałem czy Sue o tym wie.
Julek wyjechał, Bella wyjechała - nieprzyjemny głosik wyrecytował w mojej głowie.
- A Lex... - moje gardło zacisnęło się mocno, kiedy wymawiałem imię przyjaciela i musiałem odchrząknąć - jeszcze nie wrócił. Więc staram się nie zapuścić Kurnika za bardzo pod jego nieobecność - tym razem nawet udało mi się krzywo, bo krzywo, ale uśmiechnąć.
Prawda była taka, że w Kurniku jeszcze do niedawna był delikatnie mówiąc: syf, a sprzątanie skończyłem dopiero dzisiaj, ale... nie musiała o tym wiedzieć, nie?
- A dzięki życzliwym sąsiadkom jeszcze nie umarłem z głodu - zakończyłem rozbawiony, choć, a może właśnie dlatego, że była to prawda. - Nie jest źle. Mieszkańcy Doliny to dobrzy ludzie... - zawiesiłem głos, bo sobie uświadomiłem, że tego nie musiałem jej przecież mówić. Zmarszczyłem zabawnie nos i zakłopotaniem potarłem znów kark.
- ...ale to przecież wiesz, bo już tu mieszkałaś - odpowiedziałem sam sobie.


Make love music
Not war.
Louis Bott
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
universe is in us
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1671-louis-bott https://www.morsmordre.net/t1846-niemugolska-poczta-lou#24237 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f223-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t5152-louis-bott
Re: Teren przed domem [odnośnik]25.06.23 20:00
Nieznane budziło największy niepokój, gdy czaiło się w cieniach i umykało od światła, lecz rozwianie tajemnicy bywało o wiele prostsze niż się wydawało. Wystarczyło podejść bliżej z ciepłym płomieniem świecy, rozgonić pozory i spokojnie przyjrzeć się skulonej w kącie prawdzie. Wtedy strach znikał. Duchy niekiedy budziły lęk także w Sue, jednak nigdy nie zdarzyło jej się, by stał się silniejszy od zaciekawienia. Uśmiechnęła się ponownie na wyobrażenia Louisa, nadal niezdolna do śmiechu, który w łagodniejszych czasach z pewnością zadrżałby w powietrzu przyjemną nutą.
- Lana na pewno - zażartowała, wyobrażając sobie zaciętą duszę potrząsającą łańcuchami - osobliwe, nie mogła zaprzeczyć. - Nigdy nie spotkałam ducha z łańcuchami i nie mam pojęcia, co trzymasz w domu, ani po co ci tam łańcuchy - wyznała, na chwilę wyszczerzając zęby w szerszym uśmiechu - jak złośliwy chochlik, choć z tym akcentem zawsze wyglądała trochę komicznie, uszczypliwość nie trzymała się łagodnych rys jej twarzy, nawet jeśli czasem zalśniła żywiej w jasnym spojrzeniu. Zanim na dobre przeszła do duchów, w wątki wplotły się gałązki, jej dzielni towarzysze i drzewni obrońcy - zbyt przestraszeni nowym towarzystwem. Nie zauważyła, a może bardziej nie zarejestrowała nagłej bliskości, naturalnie obdarzając Louisa zaufaniem, całkowicie utożsamiona z jego ciekawością wobec niepozornych stworzeń - doznawała tego uczucia często, znała je na wylot, do granic zafascynowana światem zwierząt; spróbowała nawet delikatnie odchylić ramię w dół dla uwidocznienia drobnych gałązkowatych kończyn nieśmiałków, subtelnie odsłaniając szyję - i zaraz po tym ruchu wychwyciła spojrzenie Botta, dziwnie skonfundowane, trochę zmieszane. Nie zrozumiała, przypatrując się ciemnym tęczówkom z niewinnością i zastanowieniem godnym młódki, choć wedle wszelkich norm sięgała już staropanieństwa - powinna przynajmniej odczytywać znaki, znać granice ludzkiego dystansu. Olśnienia doświadczyła, gdy Louis wycofywał się z zawstydzeniem i uroczo zaczerwienionymi uszami - dopiero wtedy na policzki wdarła się zaróżowiona tinta, prowadząca ciepło po bladej skórze. - Nie szkodzi - odpowiedziała cicho, nie odwróciła jednak spojrzenia, nadal zbyt niefrasobliwie podchodząc do niespodziewanego zbliżenia - doskonale świadoma, że to zwykły przypadek, nic wielkiego, nie chciał przecież zrobić nic... no nie, teraz już kompletnie się zaczerwieniła. Tak właśnie się działo, kiedy człowiek myślał za dużo, ot co! - Umm, nieśmiałki? Strzegą drzew, opiekują się nimi - wyjadają korniki i inne insekty, stąd te długie palce. Wyglądają niepozornie, ale lepiej nie ruszać ich domu - potrafią być naprawdę zaciekłe - wyjaśniła gorączkowo, kompletnie zaskoczona szybszym biciem serca. W pośpiechu przypomniała sobie urwany temat, postanawiając mówić dalej, dzięki czemu sprawnie wracała do bardziej naturalnego dla siebie tempa. - A duchy... duchy unoszą się nad ziemią, to prawda, ale nie są bezkształtne, są piękne. Mleczne, świetliste, jakby Księżyc dzielił się z nimi blaskiem, i tak jak Księżyc odbija światło Słońca, one są odbiciem własnego życia, echem i szeptem - może dlatego kojarzyły jej się z nocą i właśnie w ciemności najbardziej ceniła ich towarzystwo, kiedy cisza pozwalała ich życiu brzmieć donośniej, bez zgiełku i tła; wtedy mogły stanąć w centrum świata i, jeśli tylko chciały, opowiadać historie. - Są ludźmi - esencją, tak sądziła - bo człowiek nie był tylko ciałem, a bogatą opowieścią - tak samo, jak ludzie, są różne. I smutne, choć nie zawsze, ale coś zatrzymało je w świecie żywych, ich łańcuch to niedokończone sprawy, tęsknota, odpowiedzialność, zemsta. Wydaje mi się, że na świecie jest więcej strasznych ludzi niż strasznych duchów - zwłaszcza teraz, w okrucieństwie i wojnie. Chowali się za fasadą idei, dla której przelewali krew niewinnych - jej własna wrzała na samą myśl, na wspomnienie Bertiego; wściekłość mknęła po żyłach, przyspieszając tętno, a palce same zacisnęły się w pięści. Na chwilę - wzięła głębszy oddech, wypuściła powietrze - złość przyda jej się później, w walce, do której zamierzała wrócić. Nie mogła, nie potrafiła dłużej obserwować i stać bezczynnie. - Są też poltergeisty, one rzeczywiście są... specyficzne - przyznała z krzywym uśmiechem, wspominając Irytka, postać zapadającą w pamięć każdemu uczniowi Hogwartu. Tę opowieść, póki co, postanowiła sobie sprytnie darować.
Temat Rudery był trudny, ale powrót sprawiał, że stał się koniecznością - taka była naturalna droga, trzeba było oswoić się z nową rzeczywistością, przywyknąć do zmian i dostosować się do biegu świata, jakkolwiek ciężki i przykry nie był. Nie chciała się nad sobą roztkliwiać, gdy inni cierpieli, inni ledwo żywi, potrzebujący pomocy, domu - ona wciąż miała wiele, mogła im tę pomoc dać, wnieść odrobinę dobrych intencji w roztrzaskane serca. Pragnęła tego, posklejania świata i zwykłego dobra, światła. Bez działań nic nie mogło się zmienić. Bladym uśmiechem podziękowała Louisowi, wewnętrznie jednak wyrzucała sobie, że jej odwaga jest licha, jest cieniem - choć wcale nie była.
- Dziękuję - odpowiedziała z większą mocą, niż mogłaby się spodziewać. Jego dobra wola dodawała siły, przynosiła wiarę - ostatnie przeprawy z mugolami były ciężkie, nieprzyjemne; nie dziwiła im się, ich strach był zrozumiały, ale gdy wyciągała do nich pomocną dłoń, a oni zamierzali palić ją na stosie... jak mogła zdobyć ich zaufanie, kiedy wokół czaiło się tyle okrucieństwa? Była zmęczona, lecz on się nie bał, nie patrzył na nią z przerażeniem - nie tak, jak inni. - I wzajemnie - dodała poważnie, przekrzywiając głowę, gdy czujnie przypatrywała się Louisowi, zanim sama zadała mu niewygodne pytanie.
Nie musiała być ponadprzeciętną obserwatorką, grymas wymalowany na twarzy mówił sam za siebie, a uciekające spojrzenie tylko odbierało stwierdzeniu wiarygodności - nie było w porządku, było ciężko, samotnie, zimno i boleśnie. Widziała, wiedziała, bo sama czuła się identycznie, dlatego ratowała się Kłębkiem i przyjemnie ciepłą aurą kuzynki, respektującej milczenie. Uciekała. Ale już nie, dłużej nie.
- Niuchacz? - wtrąciła cicho, nie chcąc zbyt ingerować w wypowiedź Botta, chciała go słuchać, umożliwić zrzucenie z serca odrobiny nieprzyjemnego ciężaru. I słuchała, w milczeniu przyjmując te skrawki rzeczywistości. Podskórnie czuła, że między tym wszystkim tańczyła znajoma, rozpaczliwa pustka. Nie chciała rozdrapywać tematu Alexandra zbyt mocno, nie chciała go też omijać - nie mogli od tego uciec, nie mogli nic na to poradzić, mogli tylko czekać i liczyć dni.
- Tylko Ida? - pytała łagodnie, choć doskonale wiedziała, że nie, że Makówka stoi pusta, że Isabella też zniknęła, że nie było jej przy Steffenie. Wszyscy zmagali się ze stratą, wystarczyło parę miesięcy i tyle żyć trzęsło się w posadach... ale żyli - każdy z nich, Alexander także.
- Dołączę do tych sąsiadek - podjęła decyzję, nie pozostawiając mu wyboru. - Pan Russell, pewnie go znasz, zawsze uporczywie wciskał mi mięso - taka jesteś drobna, tak cię te sąsiadki obgadują, ale masz takie dobre serce, musisz jeść, Susanne, nawet nie próbuj się wymigiwać, tego ci trzeba, na zdrowie - umiem je przygotować, ale nie potrafię go tknąć - przyznała, kolejny raz wychodząc z założenia, że skoro już ubito to biedne zwierzę, nie mogłaby po prostu wyrzucić... nie, lepiej żeby ktoś z tego skorzystał. Mało kto rozumiał jej twarde postanowienie, ale nauczyła się z tym żyć - ludzie na ogół rozumieli tylko to, co chcieli zrozumieć.



how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?



Susanne Lovegood
Susanne Lovegood
Zawód : pracownica rezerwatu znikaczy
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna

I will be your warrior
I will be your lamb


OPCM : 20 +8
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 31 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Teren przed domem - Page 9 JkJQ6kE
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4789-susanne-echo-lovegood https://www.morsmordre.net/t5182-deszczowa-sowa#113703 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f304-dolina-godryka-rudera https://www.morsmordre.net/t5129-szuflada-sue#111192 https://www.morsmordre.net/t5133-susanne-echo-lovegood#111350

Strona 9 z 10 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10  Next

Teren przed domem
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach