Słodka Eea
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Słodka Eea
Znajdująca się na pierwszym piętrze budynku, jasna sala z przeszklonym dachem zaaranżowała została na potrzeby bardziej kameralnych spotkań. Znajdują się tu eleganckie i wygodne sofy oraz fotele i pojedyncze kawowe stoliki. Mimo swojego codziennego przeznaczenia, to również świetne miejsce dla przygotowania imprezy tanecznej. Ciągnąca się przez prawie całą długość pomieszczenia galeria daje wtedy świetną okazję do obserwacji tańczących.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 3 razy
W rodzinnym domu Lyanny krew miała ogromne znaczenie. Jej ojciec był fanatykiem czystości i myśl, że poślubił kobietę o (jak myślał) brudnej krwi budziła w nim wielkie obrzydzenie, bo świadomie nigdy by czegoś takiego nie zrobił i poczuł się oszukany. Miłość do pięknej Francuzki skończyła się w jednej chwili, gdy tylko ktoś, kto ją rozpoznał, powiedział mu, że ona jest tylko półkrwi. Przepędził ją, nie pozwalając zabrać Lyanny, której litościwie pozwolił żyć, ale nigdy nie potrafił jej pokochać. W zasadzie to traktował ją jak podczłowieka, często nią pomiatał, okazywał pogardę i kiedy została zraniona przez mugola, gdy dziecięca ciekawość zagnała ją do niemagicznej części Londynu, nawet nie pozwolił jej wyleczyć. Zapewnił jej dach nad głową i podstawy wychowania, ale ani grama miłości czy troski. Lyanna nie wiedziała więc, jak to jest cieszyć się rodzicielską miłością, bo dla własnej rodziny była wyrzutkiem, i tylko przyrodni brat z pierwszego małżeństwa ojca akceptował ją mimo skazy na krwi. Zabini zastanawiała się czasem, dlaczego ojciec w ogóle zadał sobie trud, żeby ją wychować, skoro mógł ją oddać do sierocińca lub nawet zabić. Tej zagadki nigdy nie rozgryzła, ale spędziła całe dzieciństwo pragnąc miłości i akceptacji. Dopiero jako nastolatka zrozumiała, że nigdy jej nie zyska bez względu na to, co by zrobiła, dlatego od tamtego momentu postanowiła, że musi stać się niezależna i żyć tylko dla siebie, nie dla rodziny, która i tak jej nie chciała i uważała ją za plamę na honorze Zabinich.
Dorastanie ze statusem półkrwi miało jedną, jedyną zaletę – Lyannie nie groziło zamążpójście, a gdyby była czystokrwista, krótko po szkole zostałaby wydana za syna któregoś z przyjaciół ojca z równie konserwatywnych rodzin. Oddanie im córki półkrwi mogłoby jednak doprowadzić do konfliktu, dlatego nie mógł wydać Lyanny za mąż i pozwolił jej na samorealizację. Pewnie poczuł ulgę, gdy wyjechała, może nawet miał nadzieję, że podczas swojej niebezpiecznej i postępowej jak na kobietę pracy umrze i pozbawi go kłopotu? Teraz teoretycznie mogłaby zawrzeć małżeństwo, ale nie chciała tego. Miała inne priorytety. Była dość silna i zaradna, by poradzić sobie bez mężczyzny, a ojca już nie było, więc nie mógł nagle wkroczyć w jej życie i zacząć je układać.
Lyanna ceniła czystość krwi, ale ceniła też ludzi inteligentnych i ciekawych. Mdłe, delikatne jak mimozy damy, które interesowały się tylko sukniami i przyjęciami, nie były dla niej interesującym towarzystwem pomimo nienagannie czystej krwi. Zabini nigdy więc nie lubiła otaczać się szlachciankami, preferując towarzystwo czarodziejów o krwi czystej, ale nieszlachetnej. To do ich grona zawsze aspirowała, poczuwając się do bycia jedną z nich z racji urodzenia w czystokrwistej rodzinie. Problem w tym, że czystokrwiści Ślizgoni nie uważali jej za swoją i w Hogwarcie zawsze była traktowana jako „ta półkrwi”, o czym może nikt by się nie dowiedział, gdyby nie jej złośliwi kuzyni chcący ją upokorzyć i pozbawić szansy na przyjaźń, na którą ich zdaniem nie zasługiwała. Może teraz, w dorosłości, powinna ich odnaleźć i odpłacić za lata upokorzeń, których z ich strony doznała? Byłoby to całkiem kuszące.
Ceniła niegdyś Forsythię nie tylko za krew, ale i za to, że była bystra i miała większe ambicje niż większość ich rówieśnic. Ale kto wie, może gdyby Lyanna była czystokrwista z urodzenia, nigdy nie czułaby tak silnej potrzeby rozwoju i nie osiągnęłaby tyle, ile osiągnęła? Może wtedy, będąc rozpieszczoną panienką czystej krwi, zadowoliłaby się rolą żony i matki, nie czując tak dużej determinacji, by się wybić ponad swój status i być kimś więcej? Choć nienawidziła swojej rodziny, to sporo myślenia Zabinich przejęła.
Skupiła się na swojej krótkiej (w końcu nie należała do gaduł) opowieści o tym, jak poznała prawdę o sobie. Nie chciała w końcu w oczach dawnej znajomej wciąż nosić łatki czarownicy półkrwi. To określenie było takie hańbiące, określające ją jako półczarownicę.
- Biologiczni rodzice mojej matki nie żyją od wielu lat, według dokumentów zmarli, gdy była bardzo mała. Adopcyjni chyba też już nie, ale możliwe, że wciąż istnieją jacyś dalsi krewni. Gdybym wybrała się na poszukiwania, może miałabym szansę kogoś odnaleźć. – Znała w końcu nazwisko matki, ale z racji zobowiązań zawodowych oraz tych wobec Rycerzy Walpurgii, nie mogła sobie pozwolić na parutygodniowy wyjazd do Francji. Może kiedyś, gdy wojna się skończy, uda się odnaleźć Bellefleurów, oczywiście ten czystokrwisty odłam, i poznać ich historię, która kompletnie nie obchodziła jej w czasach, kiedy myślała, że jej matka była półkrwi. Póki co to musiało poczekać, mogła być potrzebna w Londynie. Walka się nie skończyła, Czarny Pan mógł potrzebować ich w każdej chwili. – Kiedyś to zrobię, kiedy życie zawodowe mi na to pozwoli. – Zrzuciła winę na pracę, bo przecież znajoma nie miała pojęcia o tym, komu Lyanna służyła od ponad roku.
- Ministerstwo gwarantuje stabilną posadę i wynagrodzenie, to prawda – zauważyła. Skoro jednak Forsythii było tak wygodnie, to Zabini nie wnikała. Sama odeszła, bo nie widziała tam dla siebie miejsca, zresztą była świeżo po bolesnym rozstaniu z Theo, a brat akurat wybierał się na wyprawę z grupką znajomych po fachu, więc zabrała się z nimi, znikając z kraju na trochę ponad dwa lata. Prawdopodobnie to wtedy zupełnie ustał ich kontakt, już wcześniej nadwątlony przez to, że Lyanna skończyła Hogwart dwa lata wcześniej. – Ja odeszłam już dawno temu. Po odejściu podróżowałam po Europie, a gdy wróciłam, zaczęłam działać jako niezależny klątwołamacz, choć na początku było mi trudno pozyskiwać zlecenia i gdyby nie znajomości brata, pewnie byłabym zmuszona wrócić do ministerstwa. Niewielu ufało młodej kobiecie i musiałam zapracować na zaufanie klientów. – To zawsze ją drażniło, to często seksistowskie podejście i wychodzenie z założenia, że młoda kobieta nie może być dobra w swoim fachu. Musiała więc starać się podwójnie, by ktoś chciał korzystać z jej usług, a z czasem rozszerzyła je i o zaklinanie, oczywiście nieoficjalnie. I od dawna już nie musiała polegać na bracie, który zresztą wyjechał za granicę na dłuższą wyprawę. Radziła sobie sama. Brat tylko wskazał drogę, a dalej ruszyła już samotnie, często robiąc rzeczy niemoralne, z punktu widzenia normalnych ludzi złe i przed nastaniem rządów Malfoya kwalifikujące ją zapewne do Azkabanu. Ale moralność Lyanny z biegiem czasu stawała się coraz bardziej elastyczna, choć nadal nie nazwałaby siebie okrutną, ostatecznie nie krzywdziła dla zabawy, a z wyższej konieczności, żyjąc zgodnie z zasadą, że cel uświęca środki. Co za ironia, że było to motto rodziny jej byłego. – Teraz powodzi mi się naprawdę nieźle, nie narzekam na brak klientów – dodała, choć nie wspomniała, że tych klientów zdobyła dzięki współpracy ze sklepem Borgina i Burke’a, i że jej usługi często dotyczyły nakładania klątw i dostarczania nielegalnych przedmiotów. Nie chciała przestraszyć Forsythii wyznaniem, że zasadniczo spora część jej pracy kręciła się wokół Nokturnu.
Dorastanie ze statusem półkrwi miało jedną, jedyną zaletę – Lyannie nie groziło zamążpójście, a gdyby była czystokrwista, krótko po szkole zostałaby wydana za syna któregoś z przyjaciół ojca z równie konserwatywnych rodzin. Oddanie im córki półkrwi mogłoby jednak doprowadzić do konfliktu, dlatego nie mógł wydać Lyanny za mąż i pozwolił jej na samorealizację. Pewnie poczuł ulgę, gdy wyjechała, może nawet miał nadzieję, że podczas swojej niebezpiecznej i postępowej jak na kobietę pracy umrze i pozbawi go kłopotu? Teraz teoretycznie mogłaby zawrzeć małżeństwo, ale nie chciała tego. Miała inne priorytety. Była dość silna i zaradna, by poradzić sobie bez mężczyzny, a ojca już nie było, więc nie mógł nagle wkroczyć w jej życie i zacząć je układać.
Lyanna ceniła czystość krwi, ale ceniła też ludzi inteligentnych i ciekawych. Mdłe, delikatne jak mimozy damy, które interesowały się tylko sukniami i przyjęciami, nie były dla niej interesującym towarzystwem pomimo nienagannie czystej krwi. Zabini nigdy więc nie lubiła otaczać się szlachciankami, preferując towarzystwo czarodziejów o krwi czystej, ale nieszlachetnej. To do ich grona zawsze aspirowała, poczuwając się do bycia jedną z nich z racji urodzenia w czystokrwistej rodzinie. Problem w tym, że czystokrwiści Ślizgoni nie uważali jej za swoją i w Hogwarcie zawsze była traktowana jako „ta półkrwi”, o czym może nikt by się nie dowiedział, gdyby nie jej złośliwi kuzyni chcący ją upokorzyć i pozbawić szansy na przyjaźń, na którą ich zdaniem nie zasługiwała. Może teraz, w dorosłości, powinna ich odnaleźć i odpłacić za lata upokorzeń, których z ich strony doznała? Byłoby to całkiem kuszące.
Ceniła niegdyś Forsythię nie tylko za krew, ale i za to, że była bystra i miała większe ambicje niż większość ich rówieśnic. Ale kto wie, może gdyby Lyanna była czystokrwista z urodzenia, nigdy nie czułaby tak silnej potrzeby rozwoju i nie osiągnęłaby tyle, ile osiągnęła? Może wtedy, będąc rozpieszczoną panienką czystej krwi, zadowoliłaby się rolą żony i matki, nie czując tak dużej determinacji, by się wybić ponad swój status i być kimś więcej? Choć nienawidziła swojej rodziny, to sporo myślenia Zabinich przejęła.
Skupiła się na swojej krótkiej (w końcu nie należała do gaduł) opowieści o tym, jak poznała prawdę o sobie. Nie chciała w końcu w oczach dawnej znajomej wciąż nosić łatki czarownicy półkrwi. To określenie było takie hańbiące, określające ją jako półczarownicę.
- Biologiczni rodzice mojej matki nie żyją od wielu lat, według dokumentów zmarli, gdy była bardzo mała. Adopcyjni chyba też już nie, ale możliwe, że wciąż istnieją jacyś dalsi krewni. Gdybym wybrała się na poszukiwania, może miałabym szansę kogoś odnaleźć. – Znała w końcu nazwisko matki, ale z racji zobowiązań zawodowych oraz tych wobec Rycerzy Walpurgii, nie mogła sobie pozwolić na parutygodniowy wyjazd do Francji. Może kiedyś, gdy wojna się skończy, uda się odnaleźć Bellefleurów, oczywiście ten czystokrwisty odłam, i poznać ich historię, która kompletnie nie obchodziła jej w czasach, kiedy myślała, że jej matka była półkrwi. Póki co to musiało poczekać, mogła być potrzebna w Londynie. Walka się nie skończyła, Czarny Pan mógł potrzebować ich w każdej chwili. – Kiedyś to zrobię, kiedy życie zawodowe mi na to pozwoli. – Zrzuciła winę na pracę, bo przecież znajoma nie miała pojęcia o tym, komu Lyanna służyła od ponad roku.
- Ministerstwo gwarantuje stabilną posadę i wynagrodzenie, to prawda – zauważyła. Skoro jednak Forsythii było tak wygodnie, to Zabini nie wnikała. Sama odeszła, bo nie widziała tam dla siebie miejsca, zresztą była świeżo po bolesnym rozstaniu z Theo, a brat akurat wybierał się na wyprawę z grupką znajomych po fachu, więc zabrała się z nimi, znikając z kraju na trochę ponad dwa lata. Prawdopodobnie to wtedy zupełnie ustał ich kontakt, już wcześniej nadwątlony przez to, że Lyanna skończyła Hogwart dwa lata wcześniej. – Ja odeszłam już dawno temu. Po odejściu podróżowałam po Europie, a gdy wróciłam, zaczęłam działać jako niezależny klątwołamacz, choć na początku było mi trudno pozyskiwać zlecenia i gdyby nie znajomości brata, pewnie byłabym zmuszona wrócić do ministerstwa. Niewielu ufało młodej kobiecie i musiałam zapracować na zaufanie klientów. – To zawsze ją drażniło, to często seksistowskie podejście i wychodzenie z założenia, że młoda kobieta nie może być dobra w swoim fachu. Musiała więc starać się podwójnie, by ktoś chciał korzystać z jej usług, a z czasem rozszerzyła je i o zaklinanie, oczywiście nieoficjalnie. I od dawna już nie musiała polegać na bracie, który zresztą wyjechał za granicę na dłuższą wyprawę. Radziła sobie sama. Brat tylko wskazał drogę, a dalej ruszyła już samotnie, często robiąc rzeczy niemoralne, z punktu widzenia normalnych ludzi złe i przed nastaniem rządów Malfoya kwalifikujące ją zapewne do Azkabanu. Ale moralność Lyanny z biegiem czasu stawała się coraz bardziej elastyczna, choć nadal nie nazwałaby siebie okrutną, ostatecznie nie krzywdziła dla zabawy, a z wyższej konieczności, żyjąc zgodnie z zasadą, że cel uświęca środki. Co za ironia, że było to motto rodziny jej byłego. – Teraz powodzi mi się naprawdę nieźle, nie narzekam na brak klientów – dodała, choć nie wspomniała, że tych klientów zdobyła dzięki współpracy ze sklepem Borgina i Burke’a, i że jej usługi często dotyczyły nakładania klątw i dostarczania nielegalnych przedmiotów. Nie chciała przestraszyć Forsythii wyznaniem, że zasadniczo spora część jej pracy kręciła się wokół Nokturnu.
Pana Crabbe’a i lady Black połączył interes, a nie uczucie. On był wysoko postawionym urzędnikiem, pragnącym polepszyć swój status, zaś ona starą panną, dla której rodzina nie mogła znaleźć szlacheckiego kandydata. Jednak nie można było powiedzieć, że byli nieudaną parą, koniec końców dogadywali się nadzwyczajnie dobrze, a wówczas już pani Crabbe, nie mogła narzekać na pogorszenie się jej warunków bytowych. Miała wszystko to co wcześniej, a nawet więcej! Nie ograniczała ją już, aż tak bardzo rodzina i mogła spełniać swoje pasje, na jakie wcześniej nie miała okazji. Choć oczywiście wciąż była nadobną damą, której imię było nieposzlakowane. Tlący się w niej żar, najprawdopodobniej przeszedł na córkę, co z połączeniem upartości ojca, stało się niestabilnym ładunkiem, mogącym eksplodować w każdej chwili. Zresztą o Blackach mówiono swoje, mieli niestabilne geny często spaczające w stronę szaleństwa, czy miało to również tyczyć się ich potomkini w nieprostej linii? Być może, czas miał to pokazać… Sama Forsythia nie kwestionowała swojego stanu psychicznego, dopóty dopóki nie przyszło zmierzyć się jej z żałobą po bracie. Choć przeżyła już wcześniej pogrzeby – matki i narzeczonego, tak ta śmierć odbiła na niej największe piętno. Ktoś by mógł pomyśleć, że przecież stosunkowo prędko odbiła się od dna, od tej nieustannej rozpaczy rozrywającej jej wnętrze każdej nocy i każdego dnia. Jednak w swoje urodziny odkryła motywację, dla której wiedziała, że dłużej załamywać się nie mogła; ojciec krył przed nią zbyt wiele, maskował poczynania i odsuwał córkę od informacji, które mogłyby zagrozić w jakiś sposób jego reputacji. Chciała rozwiązać tę sieć kłamstw, a przede wszystkim dowiedzieć się, czy jej brat naprawdę został poszkodowany przez anomalię czy może było to kolejne kłamstwo… Plugawe i lepkie, przyklejające się do ciała niczym smoła.
Forsythia skrzyżowała ramiona, a potem o jedną z dłoni postanowiła oprzeć brodę, przysłuchując się krótkiej opowieści kobiety. Zastanawiała się na ile w słowach Lyanny była faktyczna chęć odnalezienia rodziny, a na ile wciąż pałała dziwnymi uczuciami do matki. O ile dobrze pamiętała, w młodości nie wyrażała się najlepiej o tej kobiecie. Jednak o tym mogła już zaledwie gdybać, uznała, że dalsze ciągnięcie panny Zabini za język w tej kwestii może być z lekka impertynenckie.
- Czy stabilną… możliwe, choć nie byłabym o tym tak bardzo przekonana – stwierdziła, między wierszami insynuując chwiejne stanowisko obecnego rządu. Posady sypały się, część ludzi odchodziła, a inny byli wyrzucani przez swój status krwi. Niesprawiedliwość piętrzyła się na korytarzach, a nad każdym słowem i decyzją należało zastanowić się kilkakrotnie.
Kolejne słowa wywołały na Forsythii w pewnym sensie wrażenie. Podziwiała absolutnie każdą kobietę, która wyłamywała się ze schematów. Ceniła pewność siebie takich kobiet oraz ich niebywałą siłę w wyrwaniu się z patriarchalnych schematów. Mężczyźni ograniczali ambicje i potencjał żeńskich przedstawicielek świata, czasem nawet młoda kobieta odnosiła wrażenie, że robili to ze strachu przed tym, że okażą się gorsi. Może takie stwierdzenie nie było tak dalekie od prawdy? Ilekroć widziała swą drogą kuzynkę Aquilę przymuszaną szlacheckimi konwenansami do powstrzymywanie swych pasji, tak chciała zacząć protestować. Rozbudzić cały potencjał drzemiący w kobietach i pokazać męskiemu światu, że wcale nie miał racji w tłamszeniu dam. Jednak zaraz potem uderzała ją brutalna rzeczywistość, gdy po raz kolejny składano jej anonse miłosne przez wzgląd chęci wżenienia się do jej rodziny. Czuła się towarem, który każdy mógł metaforycznie zmacać i ocenić, aby przystąpić do późniejszej konsumpcji. Zapewne, gdyby nie zniechęcała swoim zachowaniem różnych amantów, tak już dawno jej ojciec otrzymałby propozycje, do których przymusiłby córkę siłą. Kiwała głową w zainteresowaniu, a na jej język cisnęło się kilka pytań, których odpuścić sobie nie mogła. – Jak zdobyłaś ich zaufanie? Jak mniemam, jesteś jedną z lepszych w swoim fachu, ale czy było coś, coś specjalnego, co przełamało niefortunną passę? – Naprawdę ją to ciekawiło, sama szukała zawsze sposobu i pomysłu na siebie dla scenariusza, w którym musiałaby poradzić sobie bez rodziny. Choć taki motyw przerażał ją, tak chciała być na niego przygotowana. W obecnych czasach niczego nie można było być pewnym, a jeśli za rogiem czaiła się banda rebeliantów szykująca zamach na jej rodzinę? Gdyby zniszczyli jej dom i wyrzucili na zbity pysk, zupełnie tak jak poczyniono z mugolami w bezksiężycową noc? Rok temu 31 marca sięgała po alkohol na jednym ze statków, wyśpiewując pieśni w głos wraz z czarodziejami, a w tym roku? Przeżyła szok, który dotknął ją nad wyraz, szczególnie gdy dzień później znalazła dokumenty podważające czystą kartę jej ojca, a jeśli tego byłoby mało… to późniejsze komentarze rodziny i współpracowników przyprawiały ją o odruch wymiotny. A gdyby zrobiono to nam? Pytała samą siebie w głowie... Lecz druga strona konfliktu wyrażała się równie podobnym radykalizmem, więc nie wątpiła w to, że i ją dosięgnie rykoszet tych wydarzeń. Dlatego coraz częściej rozważała różne scenariusze, a w tym i takie, przez które byłaby zdana tylko na siebie. Oczywiście, zawsze mogła popłynąć do rodziny na kontynent, ale gdyby nawet na to nie byłoby ją stać?
Forsythia skrzyżowała ramiona, a potem o jedną z dłoni postanowiła oprzeć brodę, przysłuchując się krótkiej opowieści kobiety. Zastanawiała się na ile w słowach Lyanny była faktyczna chęć odnalezienia rodziny, a na ile wciąż pałała dziwnymi uczuciami do matki. O ile dobrze pamiętała, w młodości nie wyrażała się najlepiej o tej kobiecie. Jednak o tym mogła już zaledwie gdybać, uznała, że dalsze ciągnięcie panny Zabini za język w tej kwestii może być z lekka impertynenckie.
- Czy stabilną… możliwe, choć nie byłabym o tym tak bardzo przekonana – stwierdziła, między wierszami insynuując chwiejne stanowisko obecnego rządu. Posady sypały się, część ludzi odchodziła, a inny byli wyrzucani przez swój status krwi. Niesprawiedliwość piętrzyła się na korytarzach, a nad każdym słowem i decyzją należało zastanowić się kilkakrotnie.
Kolejne słowa wywołały na Forsythii w pewnym sensie wrażenie. Podziwiała absolutnie każdą kobietę, która wyłamywała się ze schematów. Ceniła pewność siebie takich kobiet oraz ich niebywałą siłę w wyrwaniu się z patriarchalnych schematów. Mężczyźni ograniczali ambicje i potencjał żeńskich przedstawicielek świata, czasem nawet młoda kobieta odnosiła wrażenie, że robili to ze strachu przed tym, że okażą się gorsi. Może takie stwierdzenie nie było tak dalekie od prawdy? Ilekroć widziała swą drogą kuzynkę Aquilę przymuszaną szlacheckimi konwenansami do powstrzymywanie swych pasji, tak chciała zacząć protestować. Rozbudzić cały potencjał drzemiący w kobietach i pokazać męskiemu światu, że wcale nie miał racji w tłamszeniu dam. Jednak zaraz potem uderzała ją brutalna rzeczywistość, gdy po raz kolejny składano jej anonse miłosne przez wzgląd chęci wżenienia się do jej rodziny. Czuła się towarem, który każdy mógł metaforycznie zmacać i ocenić, aby przystąpić do późniejszej konsumpcji. Zapewne, gdyby nie zniechęcała swoim zachowaniem różnych amantów, tak już dawno jej ojciec otrzymałby propozycje, do których przymusiłby córkę siłą. Kiwała głową w zainteresowaniu, a na jej język cisnęło się kilka pytań, których odpuścić sobie nie mogła. – Jak zdobyłaś ich zaufanie? Jak mniemam, jesteś jedną z lepszych w swoim fachu, ale czy było coś, coś specjalnego, co przełamało niefortunną passę? – Naprawdę ją to ciekawiło, sama szukała zawsze sposobu i pomysłu na siebie dla scenariusza, w którym musiałaby poradzić sobie bez rodziny. Choć taki motyw przerażał ją, tak chciała być na niego przygotowana. W obecnych czasach niczego nie można było być pewnym, a jeśli za rogiem czaiła się banda rebeliantów szykująca zamach na jej rodzinę? Gdyby zniszczyli jej dom i wyrzucili na zbity pysk, zupełnie tak jak poczyniono z mugolami w bezksiężycową noc? Rok temu 31 marca sięgała po alkohol na jednym ze statków, wyśpiewując pieśni w głos wraz z czarodziejami, a w tym roku? Przeżyła szok, który dotknął ją nad wyraz, szczególnie gdy dzień później znalazła dokumenty podważające czystą kartę jej ojca, a jeśli tego byłoby mało… to późniejsze komentarze rodziny i współpracowników przyprawiały ją o odruch wymiotny. A gdyby zrobiono to nam? Pytała samą siebie w głowie... Lecz druga strona konfliktu wyrażała się równie podobnym radykalizmem, więc nie wątpiła w to, że i ją dosięgnie rykoszet tych wydarzeń. Dlatego coraz częściej rozważała różne scenariusze, a w tym i takie, przez które byłaby zdana tylko na siebie. Oczywiście, zawsze mogła popłynąć do rodziny na kontynent, ale gdyby nawet na to nie byłoby ją stać?
Lyanna nie wiedziała wiele o historii swoich rodziców, gdyż ojciec bardzo niechętnie o tym opowiadał, a jeśli już to robił, zawsze przedstawiał jej matkę w złym świetle. Jako mała dziewczynka tęskniła za nią, ale później, pod wpływem tych wszystkich zapewnień, że jej matka była podłą oszustką, która go uwiodła i okłamała, z czasem nauczyła się ją nienawidzić, obwiniając za to, że ją porzuciła, zanieczyściła jej krew brudem i skazała na życie wyrzutka. I dopiero niedawno, gdy poznała prawdę, zaczęła się zastanawiać nad sylwetką matki i nad tym, jaka była naprawdę i czy czasem nie porzuciła jej, bo może Vincent Zabini ją do tego zmusił. Może miały ze sobą więcej wspólnego niż kiedykolwiek sądziła? Tego już się nie dowie, bo matka nie żyła, będąc we Francji widziała jej grób. Nie miała ani jednego zdjęcia, bo ojciec zniszczył wszelkie pamiątki po żonie-pomyłce i tylko piękniejąca z każdym rokiem Lyanna przypominała mu o tym, że dał się uwieść i oszukać. A jej uczucia do matki były obecnie bardzo skomplikowane i chyba nie miały nigdy ulec naprostowaniu, skoro nie miała szans poznać jej wersji wydarzeń i ustalić, ile jej faktycznej winy było w rzekomym uwiedzeniu i oszukaniu męża i porzuceniu córki. Nie wiedziała już, czy powinna nadal jej nienawidzić, czy może jej przebaczyć. Żałowała, że nie dane jej było mieć normalnej rodziny, z obojgiem (oczywiście czystokrwistych) rodziców, ale widocznie tak miało być. By trafić w punkt życia, w którym była, musiała przejść taką a nie inną drogę. Bez kochających rodziców i bez mężczyzny. Jedyna w życiu miłość okazała się pomyłką, została odrzucona, gdy tylko Theo dowiedział się o jej zbrukanym statusie. Po nim Lyanna nigdy więcej nie chciała się z nikim wiązać, akceptując to, co zawsze kładł jej do głowy ojciec: kobiecie ledwie półkrwi nie jest pisane małżeństwo ani posiadanie dzieci. Nie należy rozprzestrzeniać złych genów, rozrzedzać krwi dobrych rodzin. Zaś związanie się z innym mieszańcem i urodzenie mu półkrwistych bachorów budziło w niej obrzydzenie. Samotność była lepsza niż skazywanie potomków na los wyrzutków. Postawiła więc na samorealizację i dobrze na tym wyszła. Tak jej się przynajmniej wydawało, choć mógł przyjść czas, kiedy będzie musiała zapłacić za wszystkie swoje winy, których było niemało. Nie była dobrą osobą, ale wierzyła, że to ich racja zatriumfuje, i nigdy nie zostanie rozliczona ze swoich uczynków.
Wiele członków rodzin konserwatywnych skrywało swoje brudne tajemnice. Nie inaczej było z Lyanną i jej nieżyjącym już ojcem. Pan Crabbe najprawdopodobniej był ulepiony z podobnej gliny co nieżyjący od przeszło roku Vincent Zabini.
- Dla tych, którzy nie mają się czego bać, w ministerstwie na pewno wciąż znajduje się miejsce – zauważyła. Wiadomym było, że przez ostatnie miesiące z ministerstwa odeszło wiele szlam i ich miłośników, pozostali tylko ci, którzy byli w stanie udokumentować przynajmniej połowiczne czarodziejskie pochodzenie. Forsythia jako czarownica czystej krwi z dobrej rodziny nie musiała się bać utraty posady. Lyanna, gdyby tylko chciała, spokojnie mogłaby wrócić, ale powodziło jej się na tyle dobrze, że nie potrzebowała tego. Wolała orbitować wokół sklepu Borgina i Burke’a, gdzie zlecenia były znacznie ciekawsze niż te, które kiedykolwiek mogła mieć w ministerstwie. Tym bardziej, że Lyanna lubiła maczać palce w czarnej magii i innych nielegalnych sprawach.
Kobietom, a zwłaszcza młodym, było ciężko w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Nad Lyanną co prawda nigdy nie ciążyły schematy właściwe szlachciankom, więc miała więcej swobody i wolności niż one, ale i tak była często mierzona miarą płci. Wielu mężczyzn cechowało się starodawnym myśleniem i chciało widzieć kobiety tylko w tradycyjnych rolach, ale Lyanna zupełnie się w nich nie widziała. Choć tak konserwatywna pod względem czystości krwi, w kwestii roli kobiet cechowała się postępowymi poglądami. Znała wiele czarownic, które były naprawdę zdolne, niekiedy nawet potężne. Sama też była zdolna i marzyła o potędze.
- Było to trudne, zawsze musiałam starać się podwójnie, robić więcej niż mężczyźni, a także zapracować sobie na szacunek konkretnym i profesjonalnym podejściem, przełamując szkodliwe stereotypy na temat kobiet. – A tych stereotypów było wiele. Lyanna udowadniała swoim klientom, że nie była słaba, delikatna ani nie kierowała się emocjami, a potrafiła sprawnie i skutecznie działać, rzetelnie wykonując zadania, za które jej płacono. – Nie wspominając o długich godzinach nauki, by jak najlepiej zgłębić magię niezbędną mi do wykonywania mojego zawodu.
Trwało całe lata, zanim doszła do obecnego miejsca, nim nauczyła się nie tylko dobrze ściągać klątwy, ale i je nakładać, a także zanim doszła do punktu, kiedy zleceń jest na tyle dużo, by wystarczało na godne życie, bo na początku zdarzało się, że ledwo wiązała koniec z końcem, ale nigdy, nawet w najgorszych momentach, nie zwróciła się o pomoc do ojca, który nią gardził. Miała dwie opcje: przetrwać lub dać się pożreć przez bezwzględny świat. Przetrwała i wyszła z tego wszystkiego silniejsza.
Jeśli zaś chodzi o coś specjalnego, niewątpliwie zaczęło jej się lepiej wieść po dołączeniu do Rycerzy Walpurgii, ale tym nie planowała się pochwalić, podobnie jak zawartą niedawno współpracą ze sklepem Burke’ów, więc tylko uśmiechnęła się tajemniczo.
- Teraz, dzięki rządom ministra Malfoya i jego zdrowemu podejściu do wielu spraw, wiedzie mi się wprost świetnie – dodała, subtelnie zdradzając się z poglądami, choć tak naprawdę doskonale wiedziała, że Malfoy był tylko marionetką, i czarodzieje czystej krwi zawdzięczają swój dobrobyt komuś innemu: Czarnemu Panu. – Swoją drogą byłaś może na placu Connaught Square dwudziestego sierpnia? Nawet jeśli nie, to pewnie słyszałaś o tym, co się tam wydarzyło. – Rozpoczęła kolejny temat, skrycie ciekawa, co myślała o tym Forsythia. Było to obecnie najjaskrawsze, najczęściej przewijające się na ustach mieszkańców Londynu wydarzenie, o którym rozpisywał się nawet Walczący Mag. Wielu czarodziejów rozmawiało o tym, a Lyanna słyszała szeptane pokątnie różne opinie, choć posiadacze tych niemile widzianych musieli uważać, przy kim je wygłaszają. Było bardzo prawdopodobne, że w nadchodzących tygodniach spadnie więcej głów zdrajców, które staną się przestrogą. Konserwatywna społeczność zdawała się jednak pochwalać to, co się wydarzyło, a Lyanna, mając na względzie pochodzenie Forsythii, zakładała że również należy ona do tej konserwatywnej części magicznego świata.
Wiele członków rodzin konserwatywnych skrywało swoje brudne tajemnice. Nie inaczej było z Lyanną i jej nieżyjącym już ojcem. Pan Crabbe najprawdopodobniej był ulepiony z podobnej gliny co nieżyjący od przeszło roku Vincent Zabini.
- Dla tych, którzy nie mają się czego bać, w ministerstwie na pewno wciąż znajduje się miejsce – zauważyła. Wiadomym było, że przez ostatnie miesiące z ministerstwa odeszło wiele szlam i ich miłośników, pozostali tylko ci, którzy byli w stanie udokumentować przynajmniej połowiczne czarodziejskie pochodzenie. Forsythia jako czarownica czystej krwi z dobrej rodziny nie musiała się bać utraty posady. Lyanna, gdyby tylko chciała, spokojnie mogłaby wrócić, ale powodziło jej się na tyle dobrze, że nie potrzebowała tego. Wolała orbitować wokół sklepu Borgina i Burke’a, gdzie zlecenia były znacznie ciekawsze niż te, które kiedykolwiek mogła mieć w ministerstwie. Tym bardziej, że Lyanna lubiła maczać palce w czarnej magii i innych nielegalnych sprawach.
Kobietom, a zwłaszcza młodym, było ciężko w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Nad Lyanną co prawda nigdy nie ciążyły schematy właściwe szlachciankom, więc miała więcej swobody i wolności niż one, ale i tak była często mierzona miarą płci. Wielu mężczyzn cechowało się starodawnym myśleniem i chciało widzieć kobiety tylko w tradycyjnych rolach, ale Lyanna zupełnie się w nich nie widziała. Choć tak konserwatywna pod względem czystości krwi, w kwestii roli kobiet cechowała się postępowymi poglądami. Znała wiele czarownic, które były naprawdę zdolne, niekiedy nawet potężne. Sama też była zdolna i marzyła o potędze.
- Było to trudne, zawsze musiałam starać się podwójnie, robić więcej niż mężczyźni, a także zapracować sobie na szacunek konkretnym i profesjonalnym podejściem, przełamując szkodliwe stereotypy na temat kobiet. – A tych stereotypów było wiele. Lyanna udowadniała swoim klientom, że nie była słaba, delikatna ani nie kierowała się emocjami, a potrafiła sprawnie i skutecznie działać, rzetelnie wykonując zadania, za które jej płacono. – Nie wspominając o długich godzinach nauki, by jak najlepiej zgłębić magię niezbędną mi do wykonywania mojego zawodu.
Trwało całe lata, zanim doszła do obecnego miejsca, nim nauczyła się nie tylko dobrze ściągać klątwy, ale i je nakładać, a także zanim doszła do punktu, kiedy zleceń jest na tyle dużo, by wystarczało na godne życie, bo na początku zdarzało się, że ledwo wiązała koniec z końcem, ale nigdy, nawet w najgorszych momentach, nie zwróciła się o pomoc do ojca, który nią gardził. Miała dwie opcje: przetrwać lub dać się pożreć przez bezwzględny świat. Przetrwała i wyszła z tego wszystkiego silniejsza.
Jeśli zaś chodzi o coś specjalnego, niewątpliwie zaczęło jej się lepiej wieść po dołączeniu do Rycerzy Walpurgii, ale tym nie planowała się pochwalić, podobnie jak zawartą niedawno współpracą ze sklepem Burke’ów, więc tylko uśmiechnęła się tajemniczo.
- Teraz, dzięki rządom ministra Malfoya i jego zdrowemu podejściu do wielu spraw, wiedzie mi się wprost świetnie – dodała, subtelnie zdradzając się z poglądami, choć tak naprawdę doskonale wiedziała, że Malfoy był tylko marionetką, i czarodzieje czystej krwi zawdzięczają swój dobrobyt komuś innemu: Czarnemu Panu. – Swoją drogą byłaś może na placu Connaught Square dwudziestego sierpnia? Nawet jeśli nie, to pewnie słyszałaś o tym, co się tam wydarzyło. – Rozpoczęła kolejny temat, skrycie ciekawa, co myślała o tym Forsythia. Było to obecnie najjaskrawsze, najczęściej przewijające się na ustach mieszkańców Londynu wydarzenie, o którym rozpisywał się nawet Walczący Mag. Wielu czarodziejów rozmawiało o tym, a Lyanna słyszała szeptane pokątnie różne opinie, choć posiadacze tych niemile widzianych musieli uważać, przy kim je wygłaszają. Było bardzo prawdopodobne, że w nadchodzących tygodniach spadnie więcej głów zdrajców, które staną się przestrogą. Konserwatywna społeczność zdawała się jednak pochwalać to, co się wydarzyło, a Lyanna, mając na względzie pochodzenie Forsythii, zakładała że również należy ona do tej konserwatywnej części magicznego świata.
Wbrew pozorom panna Crabbe całkiem znośnie radziła sobie ze stratą ludzi w swoim życiu. Niektórych sama nawet musiała otrącać, najczęściej nie z własnej woli, zaś innym razem to ona zderzała się z murem, którego zrozumieć nie potrafiła, ale doprawdy rzadko była w sytuacji, gdy ktoś otwarcie ją odtrącał. Może dlatego tak ciężko było jej zrozumieć tę całą otoczkę czystości krwi, jaką opiewała wokół siebie panna Zabini.
- Niewątpliwie – uśmiechnęła się, lecz wcale nie cieszyły ją słowa dawnej znajomej. „Dla tych, którzy nie mają się czego bać, w ministerstwie na pewno wciąż znajduje się miejsce” – brzmiało w jej głowie, przez kilka kolejnych minut, a zaraz za tymi słowami, wylewały się potoki pytań. Ileż to stracili zdolnych pracowników? Ile wiedzy i umiejętności zaprzepaszczono tymi zwolnieniami? Jak niby garstka czarodziejów miała doprowadzić machinę do względnie sprawnego działania? A niektórzy odchodzili sami… Czasem sama była na tyle zdenerwowana tymi decyzjami, że myślała o wyfrunięciu z budynku Ministerstwa już na zawsze. Jednak kochała swoją pracę, a póki ją miała, to mogła odpychać wizję zamążpójścia, tyle ile chciała. Cóż miałaby wówczas począć? Jeszcze jej odejście zostałoby odebrane jako personalny sprzeciw wobec rządu – właściwie nie byłoby to dalekie od prawdy, niemniej jednak Forsythia nie chciała ściągać na swoją rodzinę gniewu władzy, ani żadnych podejrzeń, które mogłyby przyczynić się do naruszenia ich spokojnego – względnie – życia. Najpewniej wtedy również większość przyszłych pracodawców miałaby problem z zatrudnieniem kogoś, kto w obecnej sytuacji politycznej odszedł dobrowolnie. Szczególnie ci konserwatywni pracodawcy. Obecne sprzeciwy były deklaracją, obrania strony, a póki nie mówiła otwarcie o tym, co jej się nie podoba w ministerialnym światku, mogła uznawać się za neutralną. Lecz brak działań też był jakimś krokiem i tylko Merlin wiedział ile jeszcze Forsythia zostania w tej stagnacji.
Potem znów słuchała z uwagą, starając się robić w głowie rachunek sumienia – które z tych rzeczy robiła, a które nie. Starała się podwójnie? Owszem, a nawet potrójnie, często wykonując pracę, której nikt inny nie chciał. Profesjonalne podejście? Starała się, jak mogła. Przełamywała szkodliwe stereotypy? Chcąc nie chcąc, pragnęła postawić krzyżyk określający ją mianem feministycznej działaczki, lecz ani taki termin nie był jej do końca znany, ani nie zawsze miała okazję to robić. Niespełna kilka tygodni wcześniej wykorzystała w dosyć perfidny sposób fakt bycia kobietą, dla zdobycia informacji i choć nie była to praca, a jedynie jej własne śledztwo, tak nie potrafiła nie czuć do siebie wciąż obrzydzenia. Powinna była zachować się jak mężczyzna…
Lyanna kontynuowała, a Forsythia wciąż kiwała głową, tocząc dalszą analizę. Długie godziny nauki? Było to coś nieodłącznego w życiu panny Crabbe. Uczyła się każdego dnia, w każdej minucie. Już nie tylko ze specjalizacji opieki nad magicznymi stworzeniami. Historię magii starała się łykać wielkimi tomami do poduszki, wszelkie przepisy i ustawy musiała mieć nadzwyczaj dobrze ugruntowane w pamięci, a do tego dochodziła sztuka kłamstwa i perswazji, do której wdrażała się nadzwyczajnie powoli, lecz to właśnie teraz nastał czas, w którym powinna się tego uczyć. Za kilka miesięcy mogłoby być już za późno. - Rozumiem… - skomentowała, lecz ciężko jej było wytłumaczyć samej sobie, co robiła źle. A może potrzebowała jeszcze paru lat? W końcu Lyanna była starsza, miała o wiele więcej czasu na rozwój swojej pozycji w świecie. I takiej wersji Forsythia postanowiła się trzymać.
Nie żeby każde poczynania Malfoya były złe, bo też znajdowały się gigantyczne plusy tego całego przewrotu. Pojawił się ogrom nowych miejsc – kawiarnie, sklepy, przedsiębiorstwa… Miasto wydawało się bujnie rozwijać na jej oczach i to w dosłownym znaczeniu tego słowa, wszak ulice zazieleniły się, pojawiły nowe ścieżki… ale ponownie pytała w głowie o cenę tego wszystkiego. Na sam dźwięk nazwy placu, nieznacznie się spięła, gdyż wciąż był to dla niej bardzo drażliwy temat. Choć próbowała od siebie odsuwać myśli o tamtych wydarzeniach, tak nie zapomni słów ojca, który opowiadał o tym z tak wielką pasją, jak gdyby sam był mężem kuzynki Forsythii i pojmał Tonks. – Nie, nie byłam tam osobiście – zaczęła, spuszczając lekko wzrok na stolik i przyglądając się odbiciom światła na polerowanym drewnie. – Ale czytałam o tym. Moja kuzynka z pewnością przepuściła już fortunę Caelana, którą otrzymał za pojmanie Tonks – zażartowała, choć żal ściskał jej żołądek, niemniej jednak ta próba ucieczki od tematu wydała jej się jedną z najbardziej odpowiednich. – Właściwie dawno się z nimi nie widziałam, a nadrabianie towarzyskich zaległości przy takiej ilości pracy jest istną logistyczną układanką – przewróciła oczami, z lekka się uśmiechając i wracając spojrzeniem na piękną twarz Lyanny. Bacznie szukała oznak zmiany jej zachowania, mając nadzieję, że udało jej się dostatecznie dobrze i naturalnie pominąć wyrażenie własnej opinii.
- Niewątpliwie – uśmiechnęła się, lecz wcale nie cieszyły ją słowa dawnej znajomej. „Dla tych, którzy nie mają się czego bać, w ministerstwie na pewno wciąż znajduje się miejsce” – brzmiało w jej głowie, przez kilka kolejnych minut, a zaraz za tymi słowami, wylewały się potoki pytań. Ileż to stracili zdolnych pracowników? Ile wiedzy i umiejętności zaprzepaszczono tymi zwolnieniami? Jak niby garstka czarodziejów miała doprowadzić machinę do względnie sprawnego działania? A niektórzy odchodzili sami… Czasem sama była na tyle zdenerwowana tymi decyzjami, że myślała o wyfrunięciu z budynku Ministerstwa już na zawsze. Jednak kochała swoją pracę, a póki ją miała, to mogła odpychać wizję zamążpójścia, tyle ile chciała. Cóż miałaby wówczas począć? Jeszcze jej odejście zostałoby odebrane jako personalny sprzeciw wobec rządu – właściwie nie byłoby to dalekie od prawdy, niemniej jednak Forsythia nie chciała ściągać na swoją rodzinę gniewu władzy, ani żadnych podejrzeń, które mogłyby przyczynić się do naruszenia ich spokojnego – względnie – życia. Najpewniej wtedy również większość przyszłych pracodawców miałaby problem z zatrudnieniem kogoś, kto w obecnej sytuacji politycznej odszedł dobrowolnie. Szczególnie ci konserwatywni pracodawcy. Obecne sprzeciwy były deklaracją, obrania strony, a póki nie mówiła otwarcie o tym, co jej się nie podoba w ministerialnym światku, mogła uznawać się za neutralną. Lecz brak działań też był jakimś krokiem i tylko Merlin wiedział ile jeszcze Forsythia zostania w tej stagnacji.
Potem znów słuchała z uwagą, starając się robić w głowie rachunek sumienia – które z tych rzeczy robiła, a które nie. Starała się podwójnie? Owszem, a nawet potrójnie, często wykonując pracę, której nikt inny nie chciał. Profesjonalne podejście? Starała się, jak mogła. Przełamywała szkodliwe stereotypy? Chcąc nie chcąc, pragnęła postawić krzyżyk określający ją mianem feministycznej działaczki, lecz ani taki termin nie był jej do końca znany, ani nie zawsze miała okazję to robić. Niespełna kilka tygodni wcześniej wykorzystała w dosyć perfidny sposób fakt bycia kobietą, dla zdobycia informacji i choć nie była to praca, a jedynie jej własne śledztwo, tak nie potrafiła nie czuć do siebie wciąż obrzydzenia. Powinna była zachować się jak mężczyzna…
Lyanna kontynuowała, a Forsythia wciąż kiwała głową, tocząc dalszą analizę. Długie godziny nauki? Było to coś nieodłącznego w życiu panny Crabbe. Uczyła się każdego dnia, w każdej minucie. Już nie tylko ze specjalizacji opieki nad magicznymi stworzeniami. Historię magii starała się łykać wielkimi tomami do poduszki, wszelkie przepisy i ustawy musiała mieć nadzwyczaj dobrze ugruntowane w pamięci, a do tego dochodziła sztuka kłamstwa i perswazji, do której wdrażała się nadzwyczajnie powoli, lecz to właśnie teraz nastał czas, w którym powinna się tego uczyć. Za kilka miesięcy mogłoby być już za późno. - Rozumiem… - skomentowała, lecz ciężko jej było wytłumaczyć samej sobie, co robiła źle. A może potrzebowała jeszcze paru lat? W końcu Lyanna była starsza, miała o wiele więcej czasu na rozwój swojej pozycji w świecie. I takiej wersji Forsythia postanowiła się trzymać.
Nie żeby każde poczynania Malfoya były złe, bo też znajdowały się gigantyczne plusy tego całego przewrotu. Pojawił się ogrom nowych miejsc – kawiarnie, sklepy, przedsiębiorstwa… Miasto wydawało się bujnie rozwijać na jej oczach i to w dosłownym znaczeniu tego słowa, wszak ulice zazieleniły się, pojawiły nowe ścieżki… ale ponownie pytała w głowie o cenę tego wszystkiego. Na sam dźwięk nazwy placu, nieznacznie się spięła, gdyż wciąż był to dla niej bardzo drażliwy temat. Choć próbowała od siebie odsuwać myśli o tamtych wydarzeniach, tak nie zapomni słów ojca, który opowiadał o tym z tak wielką pasją, jak gdyby sam był mężem kuzynki Forsythii i pojmał Tonks. – Nie, nie byłam tam osobiście – zaczęła, spuszczając lekko wzrok na stolik i przyglądając się odbiciom światła na polerowanym drewnie. – Ale czytałam o tym. Moja kuzynka z pewnością przepuściła już fortunę Caelana, którą otrzymał za pojmanie Tonks – zażartowała, choć żal ściskał jej żołądek, niemniej jednak ta próba ucieczki od tematu wydała jej się jedną z najbardziej odpowiednich. – Właściwie dawno się z nimi nie widziałam, a nadrabianie towarzyskich zaległości przy takiej ilości pracy jest istną logistyczną układanką – przewróciła oczami, z lekka się uśmiechając i wracając spojrzeniem na piękną twarz Lyanny. Bacznie szukała oznak zmiany jej zachowania, mając nadzieję, że udało jej się dostatecznie dobrze i naturalnie pominąć wyrażenie własnej opinii.
Z biegiem lat Lyanna przywykła do tego, że jest odrzucana. Nauczyła się żyć samotnie i być niezależną. W dzieciństwie było to jednak trudne i przykre, kiedy krewni i rówieśnicy odrzucali ją przez coś, na co nie miała wpływu, i to pomimo tego, że umiejętnościami ani poglądami nie odstawała. Była przecież zdolna, myślała prawidłowo i wyznawała te same konserwatywne wartości co reszta Zabinich. A jednak nic nie było w stanie przykryć defektu, jakim była skażona domieszką brudu krew. Status półkrwi stygmatyzował ją i skazywał na ostracyzm, przynajmniej w kręgach konserwatywnych. Obracanie się w innych jej nie interesowało. Mogłaby pewnie znaleźć przyjaciół wśród rówieśników półkrwi, ale sama ich odrzuciła, uważając się za lepszą. Tym sposobem spędziła dzieciństwo i młodość na pograniczu, nie należąc prawdziwie do żadnej grupy. W tej, do której chciała przynależeć, jej nie chciano, a tej, do której mogłaby przynależeć, nie chciała ona. Gorsza od jednych, lepsza od drugich nie mogła nigdzie znaleźć miejsca i tym sposobem układała sobie życie samotnie, nie poznając nigdy smaku przyjaźni. Nauczyła się też, że relacje z innymi ludźmi to przeważnie transakcje opierające się na wzajemnych korzyściach. Nie łudziła się, że Ślizgoni interesowali się nią dlatego, że ją szanowali. Wiedziała, że nie, w końcu była ledwie półkrwi. Liczyli po prostu na korzyści w związku z tym, że była dobrą uczennicą, a i ona wyciągała z tego zawsze coś dla siebie, nigdy nie pomagając bezinteresownie. Altruizm nie leżał w jej naturze, zawsze musiała widzieć jakąś korzyść w podejmowanych działaniach i relacjach, choć nie musiała to być korzyść materialna. W przypadku znajomości z osobami zdolnymi i inteligentnymi korzyścią były wiedza i doświadczenia, które mogła zdobyć. W dorosłości nie było inaczej. Lyanna była interesowna i dbała o to, żeby to jej było dobrze. A choć mogła się już cieszyć statusem czystej krwi, nie stała się nagle przyjacielską i otwartą osobą. Nie dało się ot tak zmienić swojej natury jak za pstryknięciem palca, zwłaszcza że jej charakter kształtował się w taki sposób przez dwadzieścia sześć lat. Nie miała przyjaciół, a znajomości. Nie miała rodziny, bo nie widziała potrzeby powrotu do Zabinich. Niczego od nich nie chciała ani nie potrzebowała, ani niczego nie zamierzała im dać od siebie. Łączyło ją z nimi tylko nazwisko, nic więcej. Nikomu nie ufała w stu procentach, zachowywała dystans i pilnowała swoich spraw.
Lyanna wcale nie ubolewała nad nieszczęściem szlam i mieszańców. Wierzyła w to, że najwięcej reprezentują sobą czarodzieje o czystej krwi, choć niektórzy mieszańcy też bywali użyteczni, wielu pozostawało przykładnymi członkami społeczeństwa. Ci, którzy nie sprzeciwiali się władzy i nie angażowali w działalność wywrotową, mogli czuć się bezpieczni. Szeregi ministerstwa i innych ważnych instytucji opuścili w ostatnich miesiącach głównie ci, którzy się zbuntowali lub mieli coś do ukrycia, a po tych nie należało rozpaczać. Miłośnicy mugoli musieli pożałować swoich wyborów i zrozumieć, że ich świat potrzebował oczyszczenia, powrotu do korzeni. Postępujące zeszlamienie zatruwało ich świat, tak jak zatruwali go mnożący się jak króliki i rujnujący kraj mugole. Dla Lyanny mugole byli właściwie czymś w rodzaju zwierząt. Odczłowieczanie ich wiele ułatwiało, zwłaszcza, że Lyanna mimo swojego konserwatyzmu nie była osobą okrutną z natury. Wstąpiła jednak na taką, a nie inną drogę i nie było odwrotu, więc szła tylko do przodu, zatapiając się coraz głębiej w świecie zła i przesuwając swoje moralne granice coraz bardziej.
Forsythia, którą Lyanna pamiętała sprzed lat, była zdolną czarownicą i mogła wiele osiągnąć. W aspekcie płci Lyanna była postępowa i na pewno nie zamierzała podcinać jej skrzydeł, nie uważała, by ich miejsce było tylko w domu, przy mężu i dzieciach. Czarownice mogły wiele; może tak naprawdę mężczyźni bali się tego, bali się utraty swojej dominacji i to z tego powodu tłamsili swoje żony i córki. Wiele z nich dawało się stłamsić, ale nie Lyanna, która, im była starsza, tym lepiej sobie radziła, tym pewniejsza siebie się stawała.
- Jesteś zdolna, możesz jeszcze wiele osiągnąć. Może nie od razu, ale z czasem to samo przyjdzie, jeśli będziesz dość wytrwała i zdeterminowana, by po to sięgnąć, gdy nadejdzie właściwy moment – powiedziała. Może moment Forsythii jeszcze nie przyszedł, ale była młoda, miała czas, o ile nie zostanie wepchnięta w pułapkę małżeństwa. Choć czasem same umiejętności nie wystarczały, Lyannie się udało, bo miała po prostu szczęście. Jej starszy brat również łamał klątwy, co na początku drogi wiele ułatwiało. Byłoby jej o wiele trudniej, gdyby go nie miała. A potem wszystko przyszło z czasem, poznawała odpowiednich ludzi, zawierała właściwe znajomości, które przynosiły jej korzyści. Popierała odpowiednią stronę, co też dużo ułatwiało.
Potem rozmowa zeszła na temat ostatnich wydarzeń, bo Lyanna chciała dyskretnie wybadać poglądy Forsythii na to, co działo się w Londynie. Nie było w tym podejrzliwości; ostatecznie gdyby Forsythia miała coś na sumieniu, to nie mogłaby ot tak chodzić po Londynie i nie zostałaby w przejętym przez konserwy ministerstwie. Poza tym mierzyła ją wciąż miarą tego, co wiedziała o jej rodzinie, choć oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że każda, nawet najbardziej konserwatywna rodzina, mogła skrywać czarne owce.
- Więc twoja kuzynka jest żoną Caelana? Jaki ten świat mały – odezwała się, bo choć sama znała Caelana głównie ze spotkań rycerzy, to wiedziała, że był on kuzynem jej byłego, Theo. Świat rzeczywiście był mały, ale nie było w tym nic zaskakującego, że rodziny pielęgnujące czystą krew zawierały związki we własnym, hermetycznym kręgu, by nie dopuścić do jej zabrudzenia. Jej ojciec będący wówczas wciąż młodym wdowcem z małym synkiem zapragnął kobiecej obecności i dał się uwieść pięknej cudzoziemce, a potem bardzo tego pożałował. Gdyby Lyanna za życia ojca była zdatna do małżeństwa, czyli czystokrwista, też pewnie zostałaby żoną jakiegoś Crabbe’a, Goyle’a lub kogoś w tym rodzaju. A może Wilkesa, gdyby Theodore jej nie odrzucił. Gdyby jej prawdziwa krew zawsze była znana, może dziś byłaby żoną Theo i burzliwe rozstanie nie miałoby miejsca. – Cóż, skoro otrzymał taką fortunę, to żałuję że sama nie stałam na tyle blisko, by pojmać tę szlamę. – Za tyle galeonów mogłaby się naprawdę wygodnie ustawić. Do końca życia byłoby ją stać na rozmaite zachcianki, takie jak drogie artefakty, dalekie podróże czy kąpiele w krwi. Bliżej Justine było jednak wielu innych czarodziejów, na tyle, że Lyanna nie zamierzała się przepychać jak ostatnia desperatka. Wiedziała, że szlama nie uniknie swego losu, że nie ucieknie, a to było najważniejsze. – Ale byłam tam, oczywiście. – Nie jako przypadkowa obywatelka, a jako dumna członkini Rycerzy Walpurgii, ale o tym Forsythia nie wiedziała, choć zdawała się mieć pewne pojęcie o tamtych wydarzeniach. A Zabini stała wśród czarodziejów, dumna z tego, jaką stronę obrała. Zawsze aspirowała do grona lepszych, potężniejszych. Nie chciała popierać słabeuszy i przegranych, jakimi w jej oczach były szlamy i zdrajcy. – Miłośnicy szlamu i mugoli nadal nie potrafią zaakceptować zmian. Wciąż próbują mącić, szkodząc prawym obywatelom. Szlama Tonks próbowała rzucić w tłum Bombardę, gdyby jej się to powiodło, mogło być wiele niepotrzebnych ofiar wśród niewinnych widzów, również dzieci. Dobrze, że szybko ją powstrzymano i nie zginął nikt poza straconymi zdrajcami.
Najwyraźniej brudny Zakon Feniksa był gotów na wszystko, żeby tylko zaprowadzić swój chory porządek. Może pragnęli wybić czarodziejów czystej krwi, by zaprowadzić równościowe rządy mieszańców i szlam? Słyszała też o przewrocie w Stonehenge, gdzie plugawy zdrajca Macmillan i równie plugawy Skamander podnieśli różdżki na Czarnego Pana i popierające go pokojowe społeczeństwo czystej krwi, doprowadzając do wielu ofiar.
Poprawiła przekrzywiony rękaw czarnej sukni, znów spoglądając na twarz towarzyszki, próbując ocenić jej emocje, ale miała wrażenie, jakby Forsythia czuła się dość… niezręcznie? Cóż, ostatecznie rozmawiały o czymś trudnym w życiu magicznego Londynu, o rozlewie krwi zdrajców oraz zamachu dokonanym przez zdesperowaną szlamę. Może Forsythia bała się o swoje bezpieczeństwo? Ministerstwo obiecywało spokój i porządek, ale Tonks zdołała go naruszyć. Poza tym w niektórych obszarach wciąż trwały walki o wpływy.
- Wspominam o tym, żebyś po prostu uważała. Zakon Feniksa oraz zdesperowane szlamy stanowią zagrożenie dla uczciwych obywateli takich jak ty. Masz czystą krew, więc już za sam ten fakt jesteś wrogiem dla każdego, kto pragnie rewolucji i upadku tradycyjnych wartości – ostrzegła ją, bądź co bądź w dobrej wierze, bo nie wiadomo, kiedy ktoś pokroju Tonks znów wpadnie na taki pomysł, jak miotnięcie Bombardą w tłum zwykłych obywateli, którzy wiedli w Londynie spokojne życie, pracując na rzecz nowego, lepszego ładu. Należało zachowywać ostrożność, bo wojna nadal się nie skończyła. Mieli Londyn, ale szlamoluby pragnęły go odzyskać.
- Ale miejmy nadzieję, że niedługo zamieszanie się skończy – dodała po chwili. Im szybciej szlamoluby zaakceptują swoją porażkę, tym lepiej dla wszystkich. – Zaś jeśli chodzi o towarzyskie zaległości… Cóż, i ja nie mam wiele czasu na poznawanie ludzi niezwiązanych w żaden sposób z moimi zawodowymi sprawami. Dawno nie spotkałam się z nikim tak niezobowiązująco jak teraz z tobą.
Bo w jej życiu nikogo nie było na stałe. Klienci przychodzili i odchodzili, zresztą z nimi łączyły ją tylko sprawy czysto zawodowe, nic bardziej prywatnego. Nie przywiązywała się do nikogo. Z przywiązania nigdy nie wynikało nic dobrego. Lepiej było okopywać się za własnymi murami, trzymając dystans.
Lyanna wcale nie ubolewała nad nieszczęściem szlam i mieszańców. Wierzyła w to, że najwięcej reprezentują sobą czarodzieje o czystej krwi, choć niektórzy mieszańcy też bywali użyteczni, wielu pozostawało przykładnymi członkami społeczeństwa. Ci, którzy nie sprzeciwiali się władzy i nie angażowali w działalność wywrotową, mogli czuć się bezpieczni. Szeregi ministerstwa i innych ważnych instytucji opuścili w ostatnich miesiącach głównie ci, którzy się zbuntowali lub mieli coś do ukrycia, a po tych nie należało rozpaczać. Miłośnicy mugoli musieli pożałować swoich wyborów i zrozumieć, że ich świat potrzebował oczyszczenia, powrotu do korzeni. Postępujące zeszlamienie zatruwało ich świat, tak jak zatruwali go mnożący się jak króliki i rujnujący kraj mugole. Dla Lyanny mugole byli właściwie czymś w rodzaju zwierząt. Odczłowieczanie ich wiele ułatwiało, zwłaszcza, że Lyanna mimo swojego konserwatyzmu nie była osobą okrutną z natury. Wstąpiła jednak na taką, a nie inną drogę i nie było odwrotu, więc szła tylko do przodu, zatapiając się coraz głębiej w świecie zła i przesuwając swoje moralne granice coraz bardziej.
Forsythia, którą Lyanna pamiętała sprzed lat, była zdolną czarownicą i mogła wiele osiągnąć. W aspekcie płci Lyanna była postępowa i na pewno nie zamierzała podcinać jej skrzydeł, nie uważała, by ich miejsce było tylko w domu, przy mężu i dzieciach. Czarownice mogły wiele; może tak naprawdę mężczyźni bali się tego, bali się utraty swojej dominacji i to z tego powodu tłamsili swoje żony i córki. Wiele z nich dawało się stłamsić, ale nie Lyanna, która, im była starsza, tym lepiej sobie radziła, tym pewniejsza siebie się stawała.
- Jesteś zdolna, możesz jeszcze wiele osiągnąć. Może nie od razu, ale z czasem to samo przyjdzie, jeśli będziesz dość wytrwała i zdeterminowana, by po to sięgnąć, gdy nadejdzie właściwy moment – powiedziała. Może moment Forsythii jeszcze nie przyszedł, ale była młoda, miała czas, o ile nie zostanie wepchnięta w pułapkę małżeństwa. Choć czasem same umiejętności nie wystarczały, Lyannie się udało, bo miała po prostu szczęście. Jej starszy brat również łamał klątwy, co na początku drogi wiele ułatwiało. Byłoby jej o wiele trudniej, gdyby go nie miała. A potem wszystko przyszło z czasem, poznawała odpowiednich ludzi, zawierała właściwe znajomości, które przynosiły jej korzyści. Popierała odpowiednią stronę, co też dużo ułatwiało.
Potem rozmowa zeszła na temat ostatnich wydarzeń, bo Lyanna chciała dyskretnie wybadać poglądy Forsythii na to, co działo się w Londynie. Nie było w tym podejrzliwości; ostatecznie gdyby Forsythia miała coś na sumieniu, to nie mogłaby ot tak chodzić po Londynie i nie zostałaby w przejętym przez konserwy ministerstwie. Poza tym mierzyła ją wciąż miarą tego, co wiedziała o jej rodzinie, choć oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że każda, nawet najbardziej konserwatywna rodzina, mogła skrywać czarne owce.
- Więc twoja kuzynka jest żoną Caelana? Jaki ten świat mały – odezwała się, bo choć sama znała Caelana głównie ze spotkań rycerzy, to wiedziała, że był on kuzynem jej byłego, Theo. Świat rzeczywiście był mały, ale nie było w tym nic zaskakującego, że rodziny pielęgnujące czystą krew zawierały związki we własnym, hermetycznym kręgu, by nie dopuścić do jej zabrudzenia. Jej ojciec będący wówczas wciąż młodym wdowcem z małym synkiem zapragnął kobiecej obecności i dał się uwieść pięknej cudzoziemce, a potem bardzo tego pożałował. Gdyby Lyanna za życia ojca była zdatna do małżeństwa, czyli czystokrwista, też pewnie zostałaby żoną jakiegoś Crabbe’a, Goyle’a lub kogoś w tym rodzaju. A może Wilkesa, gdyby Theodore jej nie odrzucił. Gdyby jej prawdziwa krew zawsze była znana, może dziś byłaby żoną Theo i burzliwe rozstanie nie miałoby miejsca. – Cóż, skoro otrzymał taką fortunę, to żałuję że sama nie stałam na tyle blisko, by pojmać tę szlamę. – Za tyle galeonów mogłaby się naprawdę wygodnie ustawić. Do końca życia byłoby ją stać na rozmaite zachcianki, takie jak drogie artefakty, dalekie podróże czy kąpiele w krwi. Bliżej Justine było jednak wielu innych czarodziejów, na tyle, że Lyanna nie zamierzała się przepychać jak ostatnia desperatka. Wiedziała, że szlama nie uniknie swego losu, że nie ucieknie, a to było najważniejsze. – Ale byłam tam, oczywiście. – Nie jako przypadkowa obywatelka, a jako dumna członkini Rycerzy Walpurgii, ale o tym Forsythia nie wiedziała, choć zdawała się mieć pewne pojęcie o tamtych wydarzeniach. A Zabini stała wśród czarodziejów, dumna z tego, jaką stronę obrała. Zawsze aspirowała do grona lepszych, potężniejszych. Nie chciała popierać słabeuszy i przegranych, jakimi w jej oczach były szlamy i zdrajcy. – Miłośnicy szlamu i mugoli nadal nie potrafią zaakceptować zmian. Wciąż próbują mącić, szkodząc prawym obywatelom. Szlama Tonks próbowała rzucić w tłum Bombardę, gdyby jej się to powiodło, mogło być wiele niepotrzebnych ofiar wśród niewinnych widzów, również dzieci. Dobrze, że szybko ją powstrzymano i nie zginął nikt poza straconymi zdrajcami.
Najwyraźniej brudny Zakon Feniksa był gotów na wszystko, żeby tylko zaprowadzić swój chory porządek. Może pragnęli wybić czarodziejów czystej krwi, by zaprowadzić równościowe rządy mieszańców i szlam? Słyszała też o przewrocie w Stonehenge, gdzie plugawy zdrajca Macmillan i równie plugawy Skamander podnieśli różdżki na Czarnego Pana i popierające go pokojowe społeczeństwo czystej krwi, doprowadzając do wielu ofiar.
Poprawiła przekrzywiony rękaw czarnej sukni, znów spoglądając na twarz towarzyszki, próbując ocenić jej emocje, ale miała wrażenie, jakby Forsythia czuła się dość… niezręcznie? Cóż, ostatecznie rozmawiały o czymś trudnym w życiu magicznego Londynu, o rozlewie krwi zdrajców oraz zamachu dokonanym przez zdesperowaną szlamę. Może Forsythia bała się o swoje bezpieczeństwo? Ministerstwo obiecywało spokój i porządek, ale Tonks zdołała go naruszyć. Poza tym w niektórych obszarach wciąż trwały walki o wpływy.
- Wspominam o tym, żebyś po prostu uważała. Zakon Feniksa oraz zdesperowane szlamy stanowią zagrożenie dla uczciwych obywateli takich jak ty. Masz czystą krew, więc już za sam ten fakt jesteś wrogiem dla każdego, kto pragnie rewolucji i upadku tradycyjnych wartości – ostrzegła ją, bądź co bądź w dobrej wierze, bo nie wiadomo, kiedy ktoś pokroju Tonks znów wpadnie na taki pomysł, jak miotnięcie Bombardą w tłum zwykłych obywateli, którzy wiedli w Londynie spokojne życie, pracując na rzecz nowego, lepszego ładu. Należało zachowywać ostrożność, bo wojna nadal się nie skończyła. Mieli Londyn, ale szlamoluby pragnęły go odzyskać.
- Ale miejmy nadzieję, że niedługo zamieszanie się skończy – dodała po chwili. Im szybciej szlamoluby zaakceptują swoją porażkę, tym lepiej dla wszystkich. – Zaś jeśli chodzi o towarzyskie zaległości… Cóż, i ja nie mam wiele czasu na poznawanie ludzi niezwiązanych w żaden sposób z moimi zawodowymi sprawami. Dawno nie spotkałam się z nikim tak niezobowiązująco jak teraz z tobą.
Bo w jej życiu nikogo nie było na stałe. Klienci przychodzili i odchodzili, zresztą z nimi łączyły ją tylko sprawy czysto zawodowe, nic bardziej prywatnego. Nie przywiązywała się do nikogo. Z przywiązania nigdy nie wynikało nic dobrego. Lepiej było okopywać się za własnymi murami, trzymając dystans.
Granice moralności w rodzinie Crabbe’ów były jasne i klarowne – wolno wszystko, co nie zburzy naszej reputacji. Czyli… niewiele. Natomiast to, czego chciano dokonać, a było poza zasięgiem, to wówczas robiono tajemnicy. Tak jak ojciec Sythii ukrywał swojego zamiłowanie do czarnej magii i artefaktów przez wiele lat, tak Forsythia całkiem sprawnie ukrywała się ze swoim ambiwalentnym stosunkiem do mugoli. Owszem, zaleźli jej za skórę, lecz byli to głównie niemagiczni członkowie społeczności, pozbawieni jakiegokolwiek pierwiastka magii. Ale już na czarodziejów mugolskiego pochodzenia nie mogła spojrzeć, aż tak krzywo. Różnili się zaledwie korzeniami, lecz wrażliwość na magię była w nich równie silna co w szlachetnie urodzonych, więc dlaczego należało piętnować swoich? Rozumiała argumenty przemawiające przez jej ojca, jednak zgodzić się z nimi nie potrafiła, coś wewnątrz jej serca próbowało ją przeciągnąć w inny rodzaj myślenia, bardziej otwarty i polubownie kończący konflikty. Choć rodzina próbowała ją wychować w swoich ideałach, kierowania się logiką i faktami – tymi odpowiadającymi ich poglądom – tak Forsythia miała tendencje do przyjmowania perspektywy opartej raczej na wartościach ludzkich i wrażliwości. Dlatego żadna ze stron konfliktu nie wydawała jej się ciekawa, każda miała swoje błędy w podstawowych założeniach, z którymi Sythia zgodzić się nie mogła.
Ale czy mugole byli zwierzętami? Gdzie kończyła się granica istoty mającej prawa obywatelskie, a gdzie zaczynała się woalka narzucona na mieszańców i istoty magiczne? Wilkołaki, centaury, wampiry, duchy… obywatele jednego i tego samego świata, a mimo to również traktowani przedmiotowo, wyobcowani przez społeczeństwo z powodu odmiennej fizis i zachowań. Mogłoby się wydawać, że po pierwszej wojnie czarodziejów, po okrucieństwach, jakie przyniosła, powinien przyjść czas na zatrzymanie się w pędzie życia i postawienie pod refleksję tematu człowieczeństwa i… czarodziejstwa. Jednak taki czas okazał się chorą zgnilizną toczącą umysły o skrajnych poglądach, chcące rozpocząć rewolucję w jedną, jak i w drugą stronę. Nikt nie myślał o drodze środka. Mugole zresztą nie byli dłużni i swoją wojną wyniszczali także siebie nawzajem, ale czy to wszystko nie miało tego samego źródła? Czy czarodziej czystej krwi, czy mugol, wszyscy najwyraźniej mieli problem z humanizmem, problem z przyjęciem perspektywy innej osoby, wczuciu się w jej skórę i zrozumieniu jak krzywdzące mogły się okazać niektóre decyzje. Świat to koegzystujące ze sobą przeciwieństwa, paradoksy dotykające każdej dziedziny życia – czy to mugola, czy czarodzieja. Tyczące się podstawowych pojęć i wartości, budowanymi na przestrzeni wieków. Wojny wywoływane przez konflikty powinny jasno wskazywać, że krzywda i okrucieństwo nie były ścieżkami, prowadzącymi do utopijnego wręcz obrazu rzeczywistości. Stanowiły narzędzia do manipulacji, kontroli i absurdalnej wręcz chęci pracowania tylko na swój własny użytek. Płonne więc były nadzieje na ustabilizowanie się sytuacji bez publicznych zamieszek i sytuacji takich jak na Connaught Square, bo ludzie nie potrafili używać innych narzędzi niż przemoc. Forsythia zawsze marzyła o tym, aby eliminować problemy u źródła, tak aby prowizoryczne, chybotliwe rozwiązania, nie musiały gościć w społeczeństwie. Chciała sprawiedliwości, jakiej osiągnięcie było niemal niemożliwe, skutkiem czego nie umiała znaleźć w nikim innym poparcia dla swojego toku myślenia. Kręciła się w towarzystwie, które żyło na „wzbogacaniu się” kosztem innych – duchowym, psychicznym czy materialnym. Frustracja bezczynności i niemożności działania wyniszczała ją im dłużej poświęcała temu myśli, dlatego tak usilnie starała się je od siebie odrzucić. Odciąć. Odseparować. Pozostawić jedynie to, czemu mogła się poświęcić w pełni, zanurzyć i oddać. Czy była to praca, w której walczyła o zwierzęta, czy może szpiegostwo uskuteczniane na własnym ojcu, dla rozwikłania zagadek żarzących się w kątach jej domu. Dawało jej to złudną iluzję wolności, która pieściła jej naruszone przez lata wyrzeczeń ego. Jednak mimo to… była zdeterminowana przez siły wyższe i nie w metaforycznym znaczeniu tego słowa, a chodzi tu o organy – szczególnie te prawne, które sprawowały nad nią kontrolę. Bańka konserwatywnego świata ograniczała jej pole manewru, zamykając w klatce, wykutej przez ojca. Była mechanizmem, działającym w innym mechanizmie, kołem zębatym, które, choć próbowało stawiać opór, tak ściśnięte przez inne działania, sytuacje i determinanty, było zmuszone kręcić się w wyznaczonym rytmie, nie mając dostatecznej siły oparcia, aby poruszyć machinę w drugą stronę, zaś brak w tym było odwagi, aby wykluczyć się i odstąpić od funkcjonowania w grupie. Forsythia bała się wyobcowania, porażki i utraty wygód, jakie miała. Brzydziła się swoją hipokryzją, a mimo to… nadal nic z tym nie robiła. Czy żyła w iluzji wolności wyborów, które nie były jej wyborami? Z pewnością… I w tym wszystkim zapominała, że aby zyskać własną wolną wolę powinna począć, zmieniać siebie, a nie świat i tu był pies pogrzebany. Musiała się zradykalizować, czego zrobić nie potrafiła.
Słuchając Lyanny, dalej kiwała głową, biorąc sobie do serca jej uwagę. Niewątpliwie sama uważała, że w jakimś sensie była zdolna, całe życie sądziła, iż ma coś do zrobienia, musi coś osiągnąć, cokolwiek zdziałać, aby poruszyć w pewnym stopniu świat. Wytrwała również była, niezłomna wręcz, nie poddawała się łatwo i nieustannie próbowała drążyć własny tunel, lecz mimo to… nie miała w sobie, aż tak wiele determinacji. Coś ją blokowało, czego sama określić nie mogła, choć tak bardzo tego pragnęła! Odrzucić okowy, jakie spinały jej kostki i nadgarstki, hamujące konwenansami, dobrym wychowaniem i strachem przed odrzuceniem i wyobcowaniem ze społeczności, ale też z rodziny. Kto wie? Może udałoby się jej wówczas naleźć inną rodzinę? Może byłaby przyjęta z otwartymi ramionami, ale skąd miała wiedzieć, że wtedy nie tęskniłaby za tym, co miała? Za tym, co mogła nieodwracalnie stracić? Niezależnie, w którą stronę by poszła, kosztowałoby ją to sporo. Nie skomentowała już tych słów, uśmiechnęła się pod nosem, spuszczając wzrok i głowę, pokornie przyjmując tę naukę, a może w pewnym sensie komplement. Westchnęła ciężko, zastanawiając się dalej nad samą sobą, a jej ciemne oczy zaczęły błądzić po pomieszczeniu, szukając punktu zaczepienia, który pozwoliłby jej na ucieczkę przed wzrokiem panny Zabini. Czuła się w jakimś sensie oceniana, lecz nie była to ocena powierzchowna, a dogłębna, badawcza wręcz. Niepokój rozlał się po jej ciele, w zastanowieniu kim stała się Lyanna przez te wszystkie lata. Osiągnęła to, czego chciała, świeciła przykładem, stawiała na swoim, idąc po metaforycznych trupach, które ścieliły jej drogę do sukcesu – determinacja. Był to podziw, podziw dla odwagi i opowiedzenia się za konkretną ideą, jasną dla reszty społeczeństwa. Jasną w przedstawieniu rzeczywiści, obecną i adekwatną do tego, kim była. Coś ukłuło Forsythię – może powinna brać z niej przykład?
Kiwnęła głową na pytanie o Caelana, choć czasem wolałaby, żeby się z nim nie znała, a Catriona nie była jego żoną. Już dostatecznie zszargali sobie wzajemnie nerwy, gdy byli zmuszeni do spotkań, choć ostatnimi czasy ich kontakt uległ delikatnej, wręcz mikroskopijnej pozytywnej zmianie, bo w najtrudniejszej dla niech chwili mąż kuzynki okazał jej wsparcie. Możliwe, że wciąż spoglądał na nią jak na dzierlatkę z niewyparzoną gębą, tak potrafił pokazać swoją wrażliwą stronę, oferując nawet chusteczkę do otarcia łez po zmarłym bracie, przez co nawet jej stosunek nie zmienił się do niego, gdy dowiedziała się, że był Śmierciożercą. Jakimś dziwnym trafem przeczuwała w kościach, że mógł nim być. Choć na dobrą sprawę, podejrzewała też o to połowę swojej rodziny i większość znajomych twarzy, które mijała w pracy, a nawet dawnych przyjaciół. Zmarszczyła lekko brwi, gdy przez jej myśl przebiegło, że może Lyanna, również sympatyzowała z Rycerzami Walpurgii. Właściwie, pasowałoby to do niej w jakimś sensie, a jej kolejne słowa zdawały się nawet rzeźbić tę ideę w całkiem kształtną formę. Szlama, miłośnicy szlamu i mugoli… słuchała z uwagą, wracając raz po raz wzrokiem na pannę Zabini, aż w końcu przygryzła dolną wargę w zastanowieniu i pogrążeniu w swoim pomyśle obsadzenia młodej kobiety jako sojuszniczki Rycerzy. Lecz gdy przyszło jej usłyszeć o użytym zaklęciu, zmarkotniała wracając do własnej niedoli w ocenie tejże sytuacji. Niewątpliwie ciskanie zaklęć w tłum, w którym były dzieci było bestialstwem. Nieprzemyślanym aktem, idiotycznym wręcz. Jak chcieli zwalczać ogień ogniem? I jedni, i drudzy, bo publiczna egzekucja również nie była mądrym pomysłem. Niemniej jednak wizja matek, które mogłyby stracić dziecko w ten sposób, tak okrutny i raptowny… Wzdrygnęła się na myśl o tym, ale również od chłodnego przeciągu, jaki przelał się przez pomieszczenie, gdy przez salę przeszło kilka osób. Westchnęła, zmieniając pozycję i zakładając tym razem drugą nogę i opierając rękę o podłokietnik, tak aby jej głowa mogła spocząć na dłoni. – Nie rozumiem, co siedziało w jej głowie, aby postąpić w ten sposób… czysta głupota - wyrwało się z jej ust. Jeszcze innym rodzajem głupoty było zabieranie dzieci na taki spektakl, jakim miała być egzekucja, ale o tym już nie wspomniała. Oglądanie śmierci w tak młodym wieku, nawet jeśli rodzice uważali, że miało to pomóc w konserwatywnym wychowaniu, było dla Forsythii nieludzkie. Dzieci powinny być pozbawione takich obrazów, wszak czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. A czy przyszłe pokolenie miało być pokoleniem morderców?
Pokiwała głową ponownie, zgadzając się jak najbardziej, że przez sam fakt swego pochodzenia była wrogiem, choć nie chciała nim być. Chciała być Szwajcarią w perturbacjach europejskich – wiecznie neutralną. – Wiem… Dziękuję ci za troskę. Chciałabym, żeby było… normalnie – z trudem słowa przeszły jej przez gardło. Normalność? Ale czym ona była? Natychmiast pożałowała swych słów, błagając w myślach, aby panna Zabini oceniła normalność swoją miarą, nie próbując doszukać się co ona znaczyła dla Forsythii.
- Tak, trzeba wierzyć, że ta zawierucha ucichnie jak najprędzej – dodała po słowach dawnej znajomej, choć czuła, że raczej nieprędko cokolwiek miało ucichnąć. Tygodnie mijały w stresie, już nie tylko o spokój i dobrobyt, ale o życie. Lyanna wspomniała o desperacji i rewolucji, a były to dwa słowa, które już w teorii brzmiał niebezpiecznie, natomiast praktyka… była bolesna, krwawa i niezaprzeczalnie burząca jakikolwiek ład i porządek. Ciężko trawiło jej się wszystkie myśli, które wykiełkowały podczas tej rozmowy, podejrzewała, że zostaną z nią na dłużej i dopadną w najbardziej nieodpowiednim momencie, burząc skrzętnie budowany mur. Dawno nie spotkałam się z nikim tak niezobowiązująco, jak teraz z tobą – po tych słowach, jak za dotknięciem magicznej różdżki, mięśnie panny Crabbe rozluźniły się, a ciśnienie narastające w jej głowie związane z dosyć nieprzyjemnym tematem odpuściło. – Czyli to spotkanie jest poniekąd wyjątkowe? – zagaiła z lekkim uśmiechem, próbując rozluźnić atmosferę, choć tykający zegar usilnie chciał zakłócić tę możliwość, odliczając nad wyraz głośno każdą sekundę.
Ale czy mugole byli zwierzętami? Gdzie kończyła się granica istoty mającej prawa obywatelskie, a gdzie zaczynała się woalka narzucona na mieszańców i istoty magiczne? Wilkołaki, centaury, wampiry, duchy… obywatele jednego i tego samego świata, a mimo to również traktowani przedmiotowo, wyobcowani przez społeczeństwo z powodu odmiennej fizis i zachowań. Mogłoby się wydawać, że po pierwszej wojnie czarodziejów, po okrucieństwach, jakie przyniosła, powinien przyjść czas na zatrzymanie się w pędzie życia i postawienie pod refleksję tematu człowieczeństwa i… czarodziejstwa. Jednak taki czas okazał się chorą zgnilizną toczącą umysły o skrajnych poglądach, chcące rozpocząć rewolucję w jedną, jak i w drugą stronę. Nikt nie myślał o drodze środka. Mugole zresztą nie byli dłużni i swoją wojną wyniszczali także siebie nawzajem, ale czy to wszystko nie miało tego samego źródła? Czy czarodziej czystej krwi, czy mugol, wszyscy najwyraźniej mieli problem z humanizmem, problem z przyjęciem perspektywy innej osoby, wczuciu się w jej skórę i zrozumieniu jak krzywdzące mogły się okazać niektóre decyzje. Świat to koegzystujące ze sobą przeciwieństwa, paradoksy dotykające każdej dziedziny życia – czy to mugola, czy czarodzieja. Tyczące się podstawowych pojęć i wartości, budowanymi na przestrzeni wieków. Wojny wywoływane przez konflikty powinny jasno wskazywać, że krzywda i okrucieństwo nie były ścieżkami, prowadzącymi do utopijnego wręcz obrazu rzeczywistości. Stanowiły narzędzia do manipulacji, kontroli i absurdalnej wręcz chęci pracowania tylko na swój własny użytek. Płonne więc były nadzieje na ustabilizowanie się sytuacji bez publicznych zamieszek i sytuacji takich jak na Connaught Square, bo ludzie nie potrafili używać innych narzędzi niż przemoc. Forsythia zawsze marzyła o tym, aby eliminować problemy u źródła, tak aby prowizoryczne, chybotliwe rozwiązania, nie musiały gościć w społeczeństwie. Chciała sprawiedliwości, jakiej osiągnięcie było niemal niemożliwe, skutkiem czego nie umiała znaleźć w nikim innym poparcia dla swojego toku myślenia. Kręciła się w towarzystwie, które żyło na „wzbogacaniu się” kosztem innych – duchowym, psychicznym czy materialnym. Frustracja bezczynności i niemożności działania wyniszczała ją im dłużej poświęcała temu myśli, dlatego tak usilnie starała się je od siebie odrzucić. Odciąć. Odseparować. Pozostawić jedynie to, czemu mogła się poświęcić w pełni, zanurzyć i oddać. Czy była to praca, w której walczyła o zwierzęta, czy może szpiegostwo uskuteczniane na własnym ojcu, dla rozwikłania zagadek żarzących się w kątach jej domu. Dawało jej to złudną iluzję wolności, która pieściła jej naruszone przez lata wyrzeczeń ego. Jednak mimo to… była zdeterminowana przez siły wyższe i nie w metaforycznym znaczeniu tego słowa, a chodzi tu o organy – szczególnie te prawne, które sprawowały nad nią kontrolę. Bańka konserwatywnego świata ograniczała jej pole manewru, zamykając w klatce, wykutej przez ojca. Była mechanizmem, działającym w innym mechanizmie, kołem zębatym, które, choć próbowało stawiać opór, tak ściśnięte przez inne działania, sytuacje i determinanty, było zmuszone kręcić się w wyznaczonym rytmie, nie mając dostatecznej siły oparcia, aby poruszyć machinę w drugą stronę, zaś brak w tym było odwagi, aby wykluczyć się i odstąpić od funkcjonowania w grupie. Forsythia bała się wyobcowania, porażki i utraty wygód, jakie miała. Brzydziła się swoją hipokryzją, a mimo to… nadal nic z tym nie robiła. Czy żyła w iluzji wolności wyborów, które nie były jej wyborami? Z pewnością… I w tym wszystkim zapominała, że aby zyskać własną wolną wolę powinna począć, zmieniać siebie, a nie świat i tu był pies pogrzebany. Musiała się zradykalizować, czego zrobić nie potrafiła.
Słuchając Lyanny, dalej kiwała głową, biorąc sobie do serca jej uwagę. Niewątpliwie sama uważała, że w jakimś sensie była zdolna, całe życie sądziła, iż ma coś do zrobienia, musi coś osiągnąć, cokolwiek zdziałać, aby poruszyć w pewnym stopniu świat. Wytrwała również była, niezłomna wręcz, nie poddawała się łatwo i nieustannie próbowała drążyć własny tunel, lecz mimo to… nie miała w sobie, aż tak wiele determinacji. Coś ją blokowało, czego sama określić nie mogła, choć tak bardzo tego pragnęła! Odrzucić okowy, jakie spinały jej kostki i nadgarstki, hamujące konwenansami, dobrym wychowaniem i strachem przed odrzuceniem i wyobcowaniem ze społeczności, ale też z rodziny. Kto wie? Może udałoby się jej wówczas naleźć inną rodzinę? Może byłaby przyjęta z otwartymi ramionami, ale skąd miała wiedzieć, że wtedy nie tęskniłaby za tym, co miała? Za tym, co mogła nieodwracalnie stracić? Niezależnie, w którą stronę by poszła, kosztowałoby ją to sporo. Nie skomentowała już tych słów, uśmiechnęła się pod nosem, spuszczając wzrok i głowę, pokornie przyjmując tę naukę, a może w pewnym sensie komplement. Westchnęła ciężko, zastanawiając się dalej nad samą sobą, a jej ciemne oczy zaczęły błądzić po pomieszczeniu, szukając punktu zaczepienia, który pozwoliłby jej na ucieczkę przed wzrokiem panny Zabini. Czuła się w jakimś sensie oceniana, lecz nie była to ocena powierzchowna, a dogłębna, badawcza wręcz. Niepokój rozlał się po jej ciele, w zastanowieniu kim stała się Lyanna przez te wszystkie lata. Osiągnęła to, czego chciała, świeciła przykładem, stawiała na swoim, idąc po metaforycznych trupach, które ścieliły jej drogę do sukcesu – determinacja. Był to podziw, podziw dla odwagi i opowiedzenia się za konkretną ideą, jasną dla reszty społeczeństwa. Jasną w przedstawieniu rzeczywiści, obecną i adekwatną do tego, kim była. Coś ukłuło Forsythię – może powinna brać z niej przykład?
Kiwnęła głową na pytanie o Caelana, choć czasem wolałaby, żeby się z nim nie znała, a Catriona nie była jego żoną. Już dostatecznie zszargali sobie wzajemnie nerwy, gdy byli zmuszeni do spotkań, choć ostatnimi czasy ich kontakt uległ delikatnej, wręcz mikroskopijnej pozytywnej zmianie, bo w najtrudniejszej dla niech chwili mąż kuzynki okazał jej wsparcie. Możliwe, że wciąż spoglądał na nią jak na dzierlatkę z niewyparzoną gębą, tak potrafił pokazać swoją wrażliwą stronę, oferując nawet chusteczkę do otarcia łez po zmarłym bracie, przez co nawet jej stosunek nie zmienił się do niego, gdy dowiedziała się, że był Śmierciożercą. Jakimś dziwnym trafem przeczuwała w kościach, że mógł nim być. Choć na dobrą sprawę, podejrzewała też o to połowę swojej rodziny i większość znajomych twarzy, które mijała w pracy, a nawet dawnych przyjaciół. Zmarszczyła lekko brwi, gdy przez jej myśl przebiegło, że może Lyanna, również sympatyzowała z Rycerzami Walpurgii. Właściwie, pasowałoby to do niej w jakimś sensie, a jej kolejne słowa zdawały się nawet rzeźbić tę ideę w całkiem kształtną formę. Szlama, miłośnicy szlamu i mugoli… słuchała z uwagą, wracając raz po raz wzrokiem na pannę Zabini, aż w końcu przygryzła dolną wargę w zastanowieniu i pogrążeniu w swoim pomyśle obsadzenia młodej kobiety jako sojuszniczki Rycerzy. Lecz gdy przyszło jej usłyszeć o użytym zaklęciu, zmarkotniała wracając do własnej niedoli w ocenie tejże sytuacji. Niewątpliwie ciskanie zaklęć w tłum, w którym były dzieci było bestialstwem. Nieprzemyślanym aktem, idiotycznym wręcz. Jak chcieli zwalczać ogień ogniem? I jedni, i drudzy, bo publiczna egzekucja również nie była mądrym pomysłem. Niemniej jednak wizja matek, które mogłyby stracić dziecko w ten sposób, tak okrutny i raptowny… Wzdrygnęła się na myśl o tym, ale również od chłodnego przeciągu, jaki przelał się przez pomieszczenie, gdy przez salę przeszło kilka osób. Westchnęła, zmieniając pozycję i zakładając tym razem drugą nogę i opierając rękę o podłokietnik, tak aby jej głowa mogła spocząć na dłoni. – Nie rozumiem, co siedziało w jej głowie, aby postąpić w ten sposób… czysta głupota - wyrwało się z jej ust. Jeszcze innym rodzajem głupoty było zabieranie dzieci na taki spektakl, jakim miała być egzekucja, ale o tym już nie wspomniała. Oglądanie śmierci w tak młodym wieku, nawet jeśli rodzice uważali, że miało to pomóc w konserwatywnym wychowaniu, było dla Forsythii nieludzkie. Dzieci powinny być pozbawione takich obrazów, wszak czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. A czy przyszłe pokolenie miało być pokoleniem morderców?
Pokiwała głową ponownie, zgadzając się jak najbardziej, że przez sam fakt swego pochodzenia była wrogiem, choć nie chciała nim być. Chciała być Szwajcarią w perturbacjach europejskich – wiecznie neutralną. – Wiem… Dziękuję ci za troskę. Chciałabym, żeby było… normalnie – z trudem słowa przeszły jej przez gardło. Normalność? Ale czym ona była? Natychmiast pożałowała swych słów, błagając w myślach, aby panna Zabini oceniła normalność swoją miarą, nie próbując doszukać się co ona znaczyła dla Forsythii.
- Tak, trzeba wierzyć, że ta zawierucha ucichnie jak najprędzej – dodała po słowach dawnej znajomej, choć czuła, że raczej nieprędko cokolwiek miało ucichnąć. Tygodnie mijały w stresie, już nie tylko o spokój i dobrobyt, ale o życie. Lyanna wspomniała o desperacji i rewolucji, a były to dwa słowa, które już w teorii brzmiał niebezpiecznie, natomiast praktyka… była bolesna, krwawa i niezaprzeczalnie burząca jakikolwiek ład i porządek. Ciężko trawiło jej się wszystkie myśli, które wykiełkowały podczas tej rozmowy, podejrzewała, że zostaną z nią na dłużej i dopadną w najbardziej nieodpowiednim momencie, burząc skrzętnie budowany mur. Dawno nie spotkałam się z nikim tak niezobowiązująco, jak teraz z tobą – po tych słowach, jak za dotknięciem magicznej różdżki, mięśnie panny Crabbe rozluźniły się, a ciśnienie narastające w jej głowie związane z dosyć nieprzyjemnym tematem odpuściło. – Czyli to spotkanie jest poniekąd wyjątkowe? – zagaiła z lekkim uśmiechem, próbując rozluźnić atmosferę, choć tykający zegar usilnie chciał zakłócić tę możliwość, odliczając nad wyraz głośno każdą sekundę.
U Zabinich sprawy wyglądały podobnie. Na zewnątrz byli przykładnymi członkami społeczeństwa, szanowanymi czarodziejami. Jej ojciec też taki był. Szanowany handlarz magicznych ingrediencji, właściciel dobrze prosperującego sklepu, nikt nie podejrzewał go o żadne nielegalne praktyki, choć ze swoim konserwatyzmem i niechęcią do nieczystej krwi nigdy się nie krył. Nawet Lyanna dopiero znacznie później dowiedziała się, że po kryjomu maczał palce w czarnej magii.
Ona też nie odbiegała zbytnio od tego obrazu – na co dzień, wśród zwyczajnych ludzi, wyglądała po prostu na piękną, zadbaną czarownicę. Patrząc na nią nikt nie podejrzewał, jak wiele było w niej zepsucia, ani że parała się czarną magią i miała już na rękach krew. Zło często bywało podstępne, nie kryło się tylko w obszarpanych obwiesiach z Nokturnu czy Doków. Często najbardziej niebezpieczni byli ci, którzy wyglądali na porządnych i normalnych.
Potomków mugoli nie uważała za swoich. Uczono ją zawsze, że byli obcy, urodzili się z magią tylko szczęśliwym przypadkiem, ale nie posiadali wielowiekowego czarodziejskiego dziedzictwa, a to było wyznacznikiem wartości w wielu rodzinach konserwatywnych, nie tylko tych szlachetnych. Od najmłodszych lat wpajano jej pewną hierarchię, sama padła jej ofiarą, kiedy krewni ustawiali ją poniżej, jako tą gorszą, mniej wartościową. Podczas rodzinnych spotkań była tą sadzaną na szarym końcu (i miała się cieszyć, że w ogóle może zasiadać przy tym samym stole), dostawała dużo gorsze prezenty niż brat i kuzynostwo (a niekiedy nie dostawała nic; wciąż pamiętała, jak jedna ciotka podarowała jej bratu na święta piękny zegarek i bogato ilustrowaną książkę o starożytnych runach, którymi się pasjonował, podczas gdy Lyannie wcisnęła w dłoń tylko jednego, marnego knuta), ojciec wstydził się jej i gdy spotykał się z co bardziej szanowanymi czarodziejami, zabierał tylko swojego czystokrwistego syna z pierwszego związku, jej nie. I ona nauczyła się więc dzielić i hierarchizować, wiedząc, że w świecie nie ma równości, że ludzie mogą być lepsi albo gorsi, choć ona nie chciała być tą gorszą i dlatego tak pragnęła się wybić ponad swój status. Zaś jeśli chodzi o mugoli, uczono ją o tym, jak przed wiekami palili osoby podejrzane o czarodziejskość, bo swymi małymi i ograniczonymi umysłami nie potrafili pojąć i zaakceptować magii. Pamiętała też doskonale mugola, który w dzieciństwie zranił ją przerażającym metalowym przedmiotem plującym ognistymi kulami. To wydarzenie zniechęciło ją do mugoli nawet skuteczniej niż wychowanie ojca, było momentem zwrotnym, kiedy jego słowa padły wreszcie na podatny grunt, bo przed tamtą przygodą Lyanna była dzieckiem ciekawym świata i nie rozumiała jeszcze, dlaczego jej rodzina tak nienawidzi mugoli i szlam.
Mimo konserwatywnych poglądów i tak została wykluczona – może nie formalnie, ale wiedziała, że tak było. Że Zabini jej nie chcieli, a ona nie chciała ich. Była zatem osobą bez rodziny i tak siebie postrzegała – jako samotną wyspę. Zdawała sobie sprawę, że wielu młodych ludzi szlachetnej bądź czystej krwi panicznie boi się utraty więzi z rodziną i to trzyma ich w ryzach, nie pozwalając na zdradę. Ale zdrajcy i tak się zdarzali, a Lyanna głęboko nimi pogardzała mimo że sama odwróciła się od rodziny. Ale nie odwróciła się od czystokrwistych wartości, nie skalała związkiem z kimś nieczystym. Gardziła więc zdrajcami nie za to, że porzucali rodziny, a przede wszystkim z tego względu, że nie rozumiała jak można odrzucać dar czystej krwi, którego ona przez tyle lat pożądała i zrobiłaby wszystko, żeby tylko ją mieć.
Wszystko co osiągnęła, osiągnęła sama lub z niewielką pomocą innych na początku drogi. Była zadowolona z obranej ścieżki, a odkąd spełniło się największe pragnienie jej serca, naprawdę nie miała na co narzekać. Ale wiele pozostawało wciąż do zrobienia. Nadal nie dotarła do kresu swoich możliwości, więc rozwijała się dalej zarówno w wiedzy i umiejętnościach, jak i światopoglądzie. Chciała mieć swoje miejsce w tym co się działo, zapisać się jakoś na kartach historii, nie należeć do płynącej z prądem szarej masy, a do ludzi, którzy kształtowali świat, przywracając magii należną chwałę.
Siedząca naprzeciw Forsythii kobieta nie była już tym wycofanym wyrzutkiem z murów Hogwartu, a piękną i silną kobietą o wielu talentach, która sama wybierała sobie drogę. Bystre spojrzenie błękitnych tęczówek zdawało się przeszywać na wskroś, choć szczęśliwie dla panny Crabbe, Zabini nie potrafiła czytać w myślach.
Nie wspominała o postępku szlamy bez konkretnego celu. Chciała pokazać Forsythii, że choć Zakon Feniksa i im podobni przedstawiali siebie jako zbawców świata, brudne działania nie były im obce, co czyniło ich hipokrytami. Szlama Tonks naprawdę mogła wyrządzić tamtego dnia wiele złego, gdyby ktoś nie wpadł na pomysł zablokowania magii na placu.
- Może była szalona. Samo jej pójście tam było głupotą, skoro jest poszukiwana już od maja, a chyba nikt nie pogardziłby taką sumą galeonów, jaką oferowano za jej głowę – zauważyła, nie rozumiejąc logiki, którą kierowała się Tonks, bo przecież nikt normalny nie wpakowałby się w paszczę smoka dobrowolnie, sam przeciwko niemal wszystkim rycerzom oraz popierającym ich czarodziejom. Co chciała osiągnąć, tego Lyanna nie wiedziała. Może planowała samobójczy atak, byle tylko zabrać wraz ze sobą do grobu jak najwięcej zwolenników czystości krwi? – Niedługo będzie normalnie, kiedy właściwe wartości zatriumfują, a zwolennicy fałszywego ministra Longbottoma poddadzą się i przestaną szkodzić społeczeństwu. Póki nie chcą zaakceptować zmian mamy do czynienia z prawdziwą wojną, a zwykli ludzie cierpią na ich działaniach. Tylko przywrócenie właściwej hierarchii może uzdrowić ten świat. Podobnie jak wszyscy chciałabym żyć w świecie bez wojny, spokojnym, czystym i poukładanym.
W to wierzyła Lyanna. W to, że właściwie zhierarchizowane społeczeństwo, gdzie każdy zna swoje miejsce i swoją rolę, przyniesie pokój. Oczywiście hierarchia musiała być zależna od stopnia czystości krwi, a więc ilości pierwiastka magicznego. Niemniej jednak rzeczywiście oceniła normalność swoją miarą, wierząc, że przecież Forsythia powinna pragnąć podobnych rzeczy co ona, i nie drążyła głębiej. Tak naprawdę mało kto marzył o wojnie. Lyanna wolałaby, żeby trwała ona jak najkrócej, i żeby jak najszybciej nastał czas słodkiego triumfu i opływania w dostatek. Dłuższe trwanie wojny przynosiło ofiary, nie tylko wśród szlam i mugoli, ale i wartościowej części społeczeństwa.
Nagle na jej ustach pojawił się lekki uśmiech.
- Oczywiście – rzekła. Czasem nawet samotnicza Lyanna potrzebowała rozmowy, która nie kręciła się tylko wokół pracy i pieniędzy które mogła za nią otrzymać. Teraz, jako czarownica czystej krwi, powinna mieć przecież choć śladowe życie towarzyskie. – I mam nadzieję, że to nie jest ostatnie spotkanie. Chętnie dowiedziałabym się więcej o tym, jak sobie radzisz z magicznymi stworzeniami i co ciekawego widziałaś, poszukując ich. Ostatnimi czasy nie miałam wielu okazji do opuszczania kraju, a czasem trochę za tym tęsknię. Tamte dwa lata, kiedy właściwie w ogóle nie widywałam domu, były niezapomniane.
Chętnie znowu udałaby się do Norwegii, do miejsca gdzie zaczęła się jej fascynacja tą mroczną stroną klątw oraz czarną magią. Póki co to musiało poczekać, możliwe że do końca wojny. Po wojnie pewnie znów odzyska większą autonomię.
Ona też nie odbiegała zbytnio od tego obrazu – na co dzień, wśród zwyczajnych ludzi, wyglądała po prostu na piękną, zadbaną czarownicę. Patrząc na nią nikt nie podejrzewał, jak wiele było w niej zepsucia, ani że parała się czarną magią i miała już na rękach krew. Zło często bywało podstępne, nie kryło się tylko w obszarpanych obwiesiach z Nokturnu czy Doków. Często najbardziej niebezpieczni byli ci, którzy wyglądali na porządnych i normalnych.
Potomków mugoli nie uważała za swoich. Uczono ją zawsze, że byli obcy, urodzili się z magią tylko szczęśliwym przypadkiem, ale nie posiadali wielowiekowego czarodziejskiego dziedzictwa, a to było wyznacznikiem wartości w wielu rodzinach konserwatywnych, nie tylko tych szlachetnych. Od najmłodszych lat wpajano jej pewną hierarchię, sama padła jej ofiarą, kiedy krewni ustawiali ją poniżej, jako tą gorszą, mniej wartościową. Podczas rodzinnych spotkań była tą sadzaną na szarym końcu (i miała się cieszyć, że w ogóle może zasiadać przy tym samym stole), dostawała dużo gorsze prezenty niż brat i kuzynostwo (a niekiedy nie dostawała nic; wciąż pamiętała, jak jedna ciotka podarowała jej bratu na święta piękny zegarek i bogato ilustrowaną książkę o starożytnych runach, którymi się pasjonował, podczas gdy Lyannie wcisnęła w dłoń tylko jednego, marnego knuta), ojciec wstydził się jej i gdy spotykał się z co bardziej szanowanymi czarodziejami, zabierał tylko swojego czystokrwistego syna z pierwszego związku, jej nie. I ona nauczyła się więc dzielić i hierarchizować, wiedząc, że w świecie nie ma równości, że ludzie mogą być lepsi albo gorsi, choć ona nie chciała być tą gorszą i dlatego tak pragnęła się wybić ponad swój status. Zaś jeśli chodzi o mugoli, uczono ją o tym, jak przed wiekami palili osoby podejrzane o czarodziejskość, bo swymi małymi i ograniczonymi umysłami nie potrafili pojąć i zaakceptować magii. Pamiętała też doskonale mugola, który w dzieciństwie zranił ją przerażającym metalowym przedmiotem plującym ognistymi kulami. To wydarzenie zniechęciło ją do mugoli nawet skuteczniej niż wychowanie ojca, było momentem zwrotnym, kiedy jego słowa padły wreszcie na podatny grunt, bo przed tamtą przygodą Lyanna była dzieckiem ciekawym świata i nie rozumiała jeszcze, dlaczego jej rodzina tak nienawidzi mugoli i szlam.
Mimo konserwatywnych poglądów i tak została wykluczona – może nie formalnie, ale wiedziała, że tak było. Że Zabini jej nie chcieli, a ona nie chciała ich. Była zatem osobą bez rodziny i tak siebie postrzegała – jako samotną wyspę. Zdawała sobie sprawę, że wielu młodych ludzi szlachetnej bądź czystej krwi panicznie boi się utraty więzi z rodziną i to trzyma ich w ryzach, nie pozwalając na zdradę. Ale zdrajcy i tak się zdarzali, a Lyanna głęboko nimi pogardzała mimo że sama odwróciła się od rodziny. Ale nie odwróciła się od czystokrwistych wartości, nie skalała związkiem z kimś nieczystym. Gardziła więc zdrajcami nie za to, że porzucali rodziny, a przede wszystkim z tego względu, że nie rozumiała jak można odrzucać dar czystej krwi, którego ona przez tyle lat pożądała i zrobiłaby wszystko, żeby tylko ją mieć.
Wszystko co osiągnęła, osiągnęła sama lub z niewielką pomocą innych na początku drogi. Była zadowolona z obranej ścieżki, a odkąd spełniło się największe pragnienie jej serca, naprawdę nie miała na co narzekać. Ale wiele pozostawało wciąż do zrobienia. Nadal nie dotarła do kresu swoich możliwości, więc rozwijała się dalej zarówno w wiedzy i umiejętnościach, jak i światopoglądzie. Chciała mieć swoje miejsce w tym co się działo, zapisać się jakoś na kartach historii, nie należeć do płynącej z prądem szarej masy, a do ludzi, którzy kształtowali świat, przywracając magii należną chwałę.
Siedząca naprzeciw Forsythii kobieta nie była już tym wycofanym wyrzutkiem z murów Hogwartu, a piękną i silną kobietą o wielu talentach, która sama wybierała sobie drogę. Bystre spojrzenie błękitnych tęczówek zdawało się przeszywać na wskroś, choć szczęśliwie dla panny Crabbe, Zabini nie potrafiła czytać w myślach.
Nie wspominała o postępku szlamy bez konkretnego celu. Chciała pokazać Forsythii, że choć Zakon Feniksa i im podobni przedstawiali siebie jako zbawców świata, brudne działania nie były im obce, co czyniło ich hipokrytami. Szlama Tonks naprawdę mogła wyrządzić tamtego dnia wiele złego, gdyby ktoś nie wpadł na pomysł zablokowania magii na placu.
- Może była szalona. Samo jej pójście tam było głupotą, skoro jest poszukiwana już od maja, a chyba nikt nie pogardziłby taką sumą galeonów, jaką oferowano za jej głowę – zauważyła, nie rozumiejąc logiki, którą kierowała się Tonks, bo przecież nikt normalny nie wpakowałby się w paszczę smoka dobrowolnie, sam przeciwko niemal wszystkim rycerzom oraz popierającym ich czarodziejom. Co chciała osiągnąć, tego Lyanna nie wiedziała. Może planowała samobójczy atak, byle tylko zabrać wraz ze sobą do grobu jak najwięcej zwolenników czystości krwi? – Niedługo będzie normalnie, kiedy właściwe wartości zatriumfują, a zwolennicy fałszywego ministra Longbottoma poddadzą się i przestaną szkodzić społeczeństwu. Póki nie chcą zaakceptować zmian mamy do czynienia z prawdziwą wojną, a zwykli ludzie cierpią na ich działaniach. Tylko przywrócenie właściwej hierarchii może uzdrowić ten świat. Podobnie jak wszyscy chciałabym żyć w świecie bez wojny, spokojnym, czystym i poukładanym.
W to wierzyła Lyanna. W to, że właściwie zhierarchizowane społeczeństwo, gdzie każdy zna swoje miejsce i swoją rolę, przyniesie pokój. Oczywiście hierarchia musiała być zależna od stopnia czystości krwi, a więc ilości pierwiastka magicznego. Niemniej jednak rzeczywiście oceniła normalność swoją miarą, wierząc, że przecież Forsythia powinna pragnąć podobnych rzeczy co ona, i nie drążyła głębiej. Tak naprawdę mało kto marzył o wojnie. Lyanna wolałaby, żeby trwała ona jak najkrócej, i żeby jak najszybciej nastał czas słodkiego triumfu i opływania w dostatek. Dłuższe trwanie wojny przynosiło ofiary, nie tylko wśród szlam i mugoli, ale i wartościowej części społeczeństwa.
Nagle na jej ustach pojawił się lekki uśmiech.
- Oczywiście – rzekła. Czasem nawet samotnicza Lyanna potrzebowała rozmowy, która nie kręciła się tylko wokół pracy i pieniędzy które mogła za nią otrzymać. Teraz, jako czarownica czystej krwi, powinna mieć przecież choć śladowe życie towarzyskie. – I mam nadzieję, że to nie jest ostatnie spotkanie. Chętnie dowiedziałabym się więcej o tym, jak sobie radzisz z magicznymi stworzeniami i co ciekawego widziałaś, poszukując ich. Ostatnimi czasy nie miałam wielu okazji do opuszczania kraju, a czasem trochę za tym tęsknię. Tamte dwa lata, kiedy właściwie w ogóle nie widywałam domu, były niezapomniane.
Chętnie znowu udałaby się do Norwegii, do miejsca gdzie zaczęła się jej fascynacja tą mroczną stroną klątw oraz czarną magią. Póki co to musiało poczekać, możliwe że do końca wojny. Po wojnie pewnie znów odzyska większą autonomię.
Dostrzegała te wszystkie zmiany, jakie towarzyszyły Lyannie, lecz dla niej już wcześniej była kimś wyjątkowo zdolnym i niesamowicie utalentowanym, obdarzonym samozaparciem, jakiego mogli pozazdrościć najznamienitsi tego świata. Teraz jedynie wszystko po prostu wzbierało na sile, lecz nie budziło ani zazdrości, ani negatywnych uczuć, a zwykły podziw, chęć dążenia do porównywalnej pewności siebie. Jednak słuchając o tym, jak panna Zabini odnosi się w stosunku do Tonks czy Longbottoma było jej ciężko podtrzymać ten podziw. Mieszane uczucia wiły się w jej ciele, niekomfortowo drażniąc trzewia. – Może myślała, że uda jej się coś zmienić w ten sposób? Wiesz… może zabrzmię banalnie, ale w literaturze jest pełno przykładów takich poświęceń. Może chciała być poetycka? Tylko że rzeczywistość jest brutalna – podsumowała, pierwszy raz dzieląc się swoimi przemyśleniami z głębi serca. Mimo temperamentu Forsythia od zawsze była raczej łagodną osobą, doprawdy rzadko uciekającą się do przemocy. Starała się przez to zawsze empatycznie podchodzić do drugiej strony, zupełnie jak do zwierząt – wejść w ich głowę i spróbować zrozumieć ich motywy działania, postępowanie. Lecz co miało na celu gdybanie o samobójczej akcji panny Tonks? Sama zainteresowana nie wiedziała, po cóż szukała w tym logiki i zrozumienia idei. Może naprawdę było to tylko czyste szaleństwo i nic poza tym.
Słuchając kolejnych słów Lyanny, zaczynała czuć się coraz swobodniej w dyskusji, choć wciąż stąpała po cienkim gruncie. – Skąd masz pewność, że się poddadzą? – zapytała, marszcząc brwi. – Moim zdaniem to nie skończy się prędko. Lyanno, historia jednoznacznie pokazała, że takie rebelie mogą ciągnąć się latami… - westchnęła, jakby brakowało jej wiary w to, że nastąpi jakakolwiek normalność. – Weźmy pod uwagę, chociażby bunty goblinów, ich krwawe ataki, które zmusiły ministerstwo do radykalnych działań. A były to zaledwie gobliny… tu mamy do czynienia z buntownikami, ale wciąż czarodziejami, nierzadko zdrajcami krwi, którzy mają, bądź co bądź znaczne umiejętności. Nie chcę być czarnowidzem, a jak wiemy, nigdy nie przodowałam w ogóle we wróżbiarstwie, lecz wydaje mi się, że jeśli… - zawahała się, rozglądając wokół. – Jeśli nikt nie podejmie konkretnych działań, to ten chaos się nie skończy. Egzekucje? Łapanki? Rejestracje różdżek? Jeśli ktoś chciałby końca tej wojny, to sięgnąłby po bardziej radykalne środki lub spróbował pertraktacji – dokończyła smutno, wyrzucając z siebie część opinii, którą dzierżyła w sobie. Bądź co bądź kwestionowała działania jednej, jak i drugiej strony, ale dla własnego dobra, wypowiadała to w taki sposób, aby było to zgodne z tradycjami jej rodziny. – Naprawdę pragnę spokoju, lecz nie potrafię wierzyć w to, że nastanie – westchnęła zrezygnowana. Nie poruszała tego, co powinno poukładać świat, bo było to gdybanie i filozofia. Należało działać i to jak najprędzej, zacząć szukać źródła powstałych problemów, ale nim to miało nastać, to należało łagodzić sytuację innymi sposobami, a obecne działania, jak na jej oko, niewiele dawały. Gdyby tylko wiedziała, że przed nią siedzi ktoś, kto zna od podszewki tę sytuację…
Zmiana tematu sprowadziła nieco więcej komfortu do przestrzeni między kobietami, a napięcie powoli zaczynało odchodzić od Forsythii.
- Od pół roku raczej… zajmuję się sprawami na terenie Wielkiej Brytanii i urzędową papirologią. Nic co byłoby warte strzępienia języka, niestety – westchnęła. A może i stety? Choć po utracie brata cóż jej zostało? Była sama, tak naprawdę teraz niewiele ją trzymało w Londynie poza wygodami i opinią ojca, która również zaczynała znaczyć dla niej coraz mniej. Choć przemykało obok niej wiele osób, tak czuła się niesamowicie samotna i opuszczona, pozostawiona z problemami i rozterkami, bez możliwości zwierzenia się komukolwiek co tak naprawdę leżało jej na sercu. Kiedyś to brat utrzymywał ją w jednym miejscu, skłaniał do powrotów, był kotwicą, jakiej potrzebowała w życiu. Teraz nie miała kotwicy… ani żagla… zaledwie łódź i wiosło, którym próbowała manewrować na wzburzonym oceanie wydarzeń. Widocznie posmutniała na twarzy, gdy jej myśli potoczyły się w kierunku zmarłego brata, lecz zaraz potem kąciku ust lekko drgnęły i wymusiła jakikolwiek uśmiech. – Ale mogę opowiedzieć ci o mojej zeszłorocznej wyprawie – zaczęła. – Odwiedziłam całkiem spory kawał świata. Przemierzyłam Afrykę, Europę, Azję… Oglądałam najróżniejsze stworzenia, spisywałam raporty z wypraw badawczych ministerstwa. Na przykład pomagałam w transporcie spiżobrzucha ukraińskiego, och… ogromna bestia, a jaka przepiękna! – zaczęła zatapiać się we wspomnieniu, najwyraźniej wyjątkowo ożywiona tym tematem. Kochała magiczne stworzenia, był to niezaprzeczalny fakt. Mogła wmawiać sobie wiele, ale nigdy nie potrafiłaby zrezygnować z uwielbienia do fauny. – Ogólnie Ukraina jest niebywale malownicza. Jest w niej coś prostego, a zarazem niesamowicie wciągającego. Myślałam, że będzie tam okropnie, a z chęcią pojechałabym tam tylko po to, aby pozwiedzać – przyznała się, wzdychając rozmarzona. Brakowało jej atmosfery podróży, tych ciągłych zmian, które odciągały jej myśli od wyższych problemów. Nie, żeby źle jej było w Londynie, ale ewidentnie ciągnęło ją do przemieszczania się, poszukiwania i przemierzania niezbadanych miejsc, aby odnaleźć tam nowe magiczne stworzenia. Zanurzyć się w naturze, być może z kimś u boku, a może samą… wzdrygnęła się nieznacznie na myśl o takich wyprawach, a na jej skórze zakwitła gęsia skórka, gdy pomyślała o kandydacie do takiej podróży. Uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła nieznacznie głową, drwiąc sama z siebie. – Kiedyś… gdy to wszystko się skończy, może będzie mi dane to zrobić – dodała, a jej wzrok stał się z lekka nieobecny, zupełnie jakby już w tej chwili była zupełnie gdzie indziej. – A może nawet pojedziemy tam obie – dodała niezobowiązująco, być może z grzeczności raczej niż z propozycji, niemniej jednak nie było to wymuszone stwierdzenie, ot spontaniczne, może bardziej przypadkowe. – Ale dosyć o mnie – zaczęła, zerkając na zegar. – Mamy jeszcze trochę czasu, nigdy nie opowiedziałaś mi, gdzie dokładnie byłaś – zauważyła. – I co u twojego brata? – zagaiła lekko, choć była ciekawa, jak miał się jej były i bardzo dawny kandydat na narzeczonego, z którym niegdyś próbował wyswatać ją ojciec. Na szczęście Forsythii do poważniejszych planów nie doszło i mogła cieszyć się, że nie została sprzedana, jeszcze będąc dzieckiem.
Słuchając kolejnych słów Lyanny, zaczynała czuć się coraz swobodniej w dyskusji, choć wciąż stąpała po cienkim gruncie. – Skąd masz pewność, że się poddadzą? – zapytała, marszcząc brwi. – Moim zdaniem to nie skończy się prędko. Lyanno, historia jednoznacznie pokazała, że takie rebelie mogą ciągnąć się latami… - westchnęła, jakby brakowało jej wiary w to, że nastąpi jakakolwiek normalność. – Weźmy pod uwagę, chociażby bunty goblinów, ich krwawe ataki, które zmusiły ministerstwo do radykalnych działań. A były to zaledwie gobliny… tu mamy do czynienia z buntownikami, ale wciąż czarodziejami, nierzadko zdrajcami krwi, którzy mają, bądź co bądź znaczne umiejętności. Nie chcę być czarnowidzem, a jak wiemy, nigdy nie przodowałam w ogóle we wróżbiarstwie, lecz wydaje mi się, że jeśli… - zawahała się, rozglądając wokół. – Jeśli nikt nie podejmie konkretnych działań, to ten chaos się nie skończy. Egzekucje? Łapanki? Rejestracje różdżek? Jeśli ktoś chciałby końca tej wojny, to sięgnąłby po bardziej radykalne środki lub spróbował pertraktacji – dokończyła smutno, wyrzucając z siebie część opinii, którą dzierżyła w sobie. Bądź co bądź kwestionowała działania jednej, jak i drugiej strony, ale dla własnego dobra, wypowiadała to w taki sposób, aby było to zgodne z tradycjami jej rodziny. – Naprawdę pragnę spokoju, lecz nie potrafię wierzyć w to, że nastanie – westchnęła zrezygnowana. Nie poruszała tego, co powinno poukładać świat, bo było to gdybanie i filozofia. Należało działać i to jak najprędzej, zacząć szukać źródła powstałych problemów, ale nim to miało nastać, to należało łagodzić sytuację innymi sposobami, a obecne działania, jak na jej oko, niewiele dawały. Gdyby tylko wiedziała, że przed nią siedzi ktoś, kto zna od podszewki tę sytuację…
Zmiana tematu sprowadziła nieco więcej komfortu do przestrzeni między kobietami, a napięcie powoli zaczynało odchodzić od Forsythii.
- Od pół roku raczej… zajmuję się sprawami na terenie Wielkiej Brytanii i urzędową papirologią. Nic co byłoby warte strzępienia języka, niestety – westchnęła. A może i stety? Choć po utracie brata cóż jej zostało? Była sama, tak naprawdę teraz niewiele ją trzymało w Londynie poza wygodami i opinią ojca, która również zaczynała znaczyć dla niej coraz mniej. Choć przemykało obok niej wiele osób, tak czuła się niesamowicie samotna i opuszczona, pozostawiona z problemami i rozterkami, bez możliwości zwierzenia się komukolwiek co tak naprawdę leżało jej na sercu. Kiedyś to brat utrzymywał ją w jednym miejscu, skłaniał do powrotów, był kotwicą, jakiej potrzebowała w życiu. Teraz nie miała kotwicy… ani żagla… zaledwie łódź i wiosło, którym próbowała manewrować na wzburzonym oceanie wydarzeń. Widocznie posmutniała na twarzy, gdy jej myśli potoczyły się w kierunku zmarłego brata, lecz zaraz potem kąciku ust lekko drgnęły i wymusiła jakikolwiek uśmiech. – Ale mogę opowiedzieć ci o mojej zeszłorocznej wyprawie – zaczęła. – Odwiedziłam całkiem spory kawał świata. Przemierzyłam Afrykę, Europę, Azję… Oglądałam najróżniejsze stworzenia, spisywałam raporty z wypraw badawczych ministerstwa. Na przykład pomagałam w transporcie spiżobrzucha ukraińskiego, och… ogromna bestia, a jaka przepiękna! – zaczęła zatapiać się we wspomnieniu, najwyraźniej wyjątkowo ożywiona tym tematem. Kochała magiczne stworzenia, był to niezaprzeczalny fakt. Mogła wmawiać sobie wiele, ale nigdy nie potrafiłaby zrezygnować z uwielbienia do fauny. – Ogólnie Ukraina jest niebywale malownicza. Jest w niej coś prostego, a zarazem niesamowicie wciągającego. Myślałam, że będzie tam okropnie, a z chęcią pojechałabym tam tylko po to, aby pozwiedzać – przyznała się, wzdychając rozmarzona. Brakowało jej atmosfery podróży, tych ciągłych zmian, które odciągały jej myśli od wyższych problemów. Nie, żeby źle jej było w Londynie, ale ewidentnie ciągnęło ją do przemieszczania się, poszukiwania i przemierzania niezbadanych miejsc, aby odnaleźć tam nowe magiczne stworzenia. Zanurzyć się w naturze, być może z kimś u boku, a może samą… wzdrygnęła się nieznacznie na myśl o takich wyprawach, a na jej skórze zakwitła gęsia skórka, gdy pomyślała o kandydacie do takiej podróży. Uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła nieznacznie głową, drwiąc sama z siebie. – Kiedyś… gdy to wszystko się skończy, może będzie mi dane to zrobić – dodała, a jej wzrok stał się z lekka nieobecny, zupełnie jakby już w tej chwili była zupełnie gdzie indziej. – A może nawet pojedziemy tam obie – dodała niezobowiązująco, być może z grzeczności raczej niż z propozycji, niemniej jednak nie było to wymuszone stwierdzenie, ot spontaniczne, może bardziej przypadkowe. – Ale dosyć o mnie – zaczęła, zerkając na zegar. – Mamy jeszcze trochę czasu, nigdy nie opowiedziałaś mi, gdzie dokładnie byłaś – zauważyła. – I co u twojego brata? – zagaiła lekko, choć była ciekawa, jak miał się jej były i bardzo dawny kandydat na narzeczonego, z którym niegdyś próbował wyswatać ją ojciec. Na szczęście Forsythii do poważniejszych planów nie doszło i mogła cieszyć się, że nie została sprzedana, jeszcze będąc dzieckiem.
Dla Lyanny rozpoczęło się nowe życie. Zupełnie, jakby początkiem kwietnia zrzuciła z barków ogromny ciężar przyginający ją do ziemi i utrudniający prawdziwe wzniesienie się. Bo jak mogła się wznieść, kiedy brakowało jej samoakceptacji i doskwierało jej poczucie bycia gorszą? Bez względu na to, jak bardzo pragnęła się oddzielić od swojego statusu i udowodnić światu, że mimo mieszanej krwi może być kimś, tak naprawdę nigdy nie potrafiła zaakceptować swojej krwi i przestać odczuwać silnych kompleksów z jej powodu. Uwolniła się od nich dopiero, kiedy w ministerstwie poprawiono w jej aktach status krwi, skreślając hańbiące określenie „półkrwi” i wpisując czystą krew.
- Kto wie, co działo się w głowie tej szlamy? Trudno doszukiwać się w jej działaniu jakiejś logiki – wzruszyła ramionami, ale już nie kontynuowała rozważań na jej temat. Wydawało jej się jednak, że nikt o zdrowych zmysłach nie podjąłby się takiej akcji sam przeciwko tylu ludziom pragnącym jego głowy. Tonks nie miała szans i szybko została schwytana. Oby odpowiedziała za swoje uczynki przeciwko jedynemu słusznemu porządkowi. Lyanna nie wiedziała, co się z nią teraz dzieje.
Empatia była czymś, czego Lyannie brakowało. Ktoś, kto nigdy nie otrzymał miłości i empatii od innych, zwłaszcza w tak istotnym okresie jak dzieciństwo i dojrzewanie, nie potrafił sam jej przejawiać. Była dzieckiem niechcianym i niekochanym przez ojca, porzuconym przez matkę, i nikt nie nauczył jej takich podstawowych uczuć, jakie nieobce były dziewczętom posiadającym w domu pierwiastek kobiecego ciepła w postaci matek. Życie kształtowało ją w kierunku egoizmu, dbania o siebie i swoje interesy, a współczucie było domeną ludzi słabych. Lyanna nie chciała być słaba, ale nie była też osobą prawdziwie okrutną, nie czerpała przyjemności z zadawania cierpienia, nie podniecał jej ból innych, ale była gotowa podejmować różne działania, jeśli wymagało ich osiągnięcie założonego celu.
- W końcu muszą – rzekła, przekonana o tym, że druga strona jest tą słabszą i przegraną, zaślepiały ich słabości takie jak współczucie, altruizm i troska o dobro mugoli. Rycerze byli silni, skupieni na celu, a prowadził ich najpotężniejszy czarodziej na świecie. – Pewnego dnia zrozumieją, że ich przekonania są błędne i jedynym co może ocalić czarodziejski świat, jest zwrócenie się ku tradycjom, oddanie władzy czarodziejom czystej krwi, którzy najlepiej wiedzą, jak zadbać o magię. – Lyanna naprawdę w to wierzyła. W to, że to oni mieli rację, a miłośnicy równości się mylili. Żadnej równości nie było, ona tylko zaburzała prawdziwy obraz świata, była pokusą nizin, które pragnęły wznieść się ponad swoje marne położenie. Ale Czarny Pan mógł zapewnić im lepszy świat, gdzie dobro czarodziejów stało ponad dobrem mugoli. Świat, w którym nigdy więcej nie będą musieli ukrywać się jak szczury przed słabszymi, choć liczniejszymi niemagami. Zdrajcy dla własnego dobra powinni się poddać. Gdyby straceńcy z Connaught Square poddali się kiedy był na to czas i przeszliby na właściwą stronę, nie musieliby ginąć. Każda przelana kropla krwi czarodziejów była stratą. Wojna była jednak konieczna, żeby zburzyć stary porządek i zbudować lepszy. I nie musiałoby dochodzić do tylu nieszczęść, gdyby ich przeciwnicy od razu zaakceptowali swoją porażkę i dostosowali się do zmian. Wiele magicznych żyć nie musiałoby zginąć. – Sama jesteś czystej krwi, jesteś lepsza od tych, którzy jej nie mają, a niesłusznie roszczą sobie prawa do bycia równym nam. Poprzednicy Malfoya nie przejmowali się kwestią krwi należycie, Longbottom wręcz popierał niedorzeczne równościowe idee i gdyby rządził dłużej, doprowadziłby kraj do prawdziwej ruiny. I może teraz ta krew otworzy ci furtkę do prawdziwej kariery, bo żaden mieszaniec już nie ukradnie ci awansu, jeśli pewnego dnia postanowisz sięgnąć po więcej?
Lyanna wiedziała o aktualnej sytuacji sporo, choć nie odkrywała wszystkich kart, nie zdradzała się z tym, ile naprawdę wie i skąd to wie. Forsythia miała prawo nie wiedzieć, skoro pozostawała poza konfliktem, żyła swoim życiem i nie uczestniczyła w życiu Rycerzy Walpurgii. Oceniała sytuację jako osoba z zewnątrz, a Lyanna mimo wszystko była ciekawa jej punktu widzenia, tego jak postrzega obecne wydarzenia ktoś niezaangażowany w nie bezpośrednio, bo w ostatnich tygodniach rzadko miała okazję rozmawiać z ludźmi nie należącymi do rycerzy ani do sojuszników. A ze swoimi klientami zwykle nie wybiegała w rozmowach dalej niż kwestie otrzymywanych zleceń. Była ciekawa co myślała jej dawna koleżanka, czarownica czystej krwi o obiecującym potencjale, który w świecie promującym czystość mógł rozkwitnąć, bo dla każdego rozsądnego czarodzieja czystokrwista czarownica wyda się lepsza niż ktoś o krwi brudnej. Niektórzy klienci Lyanny zapewne nie chcieliby mieć z nią nic wspólnego, gdyby dalej miała status półkrwi, a mając czystą krew mogła łatwiej zyskać ich szacunek.
Z zainteresowaniem wysłuchała relacji na temat pracy i wyprawy. Choć sama nie wiedziała o zwierzętach nic ponad podstawowe wiadomości, sama chętnie zwiedziłaby tak odległe krainy.
- Brzmi fascynująco – rzekła, przymykając lekko oczy, żeby sobie to wyobrazić. Lubiła podróże, ten pierwiastek Krukonki w jej ślizgońskiej duszy był ciekawy świata i głodny nowej wiedzy i doświadczeń. Ale od pewnego czasu i ona zmuszona była osiąść w kraju i przyjmować zlecenia tylko na jego terenie. – Dość daleko się wyprawiłaś, mogę tylko pozazdrościć. Może obie będziemy mieć jeszcze okazję, by zwiedzić świat. Sama nigdy nie zawędrowałam na inne kontynenty poza Europą, i chciałabym to kiedyś nadrobić. – Nie było ku temu okazji, ale może kiedyś taki dzień nadejdzie. Tam w końcu też z pewnością nie brakowało ciekawych artefaktów i zapisów runicznych, które mogłyby rzucić nowe światło na posiadaną przez nią wiedzę. – Podróżowałam z bratem i jego współpracownikami po Europie, a najdłużej osiedliśmy w Norwegii. Wcześniej udało się odwiedzić Francję i parę innych krajów podnoszących się z gruzów po mugolskiej wojnie. Naturalnie unikaliśmy styczności z niemagicznymi. Ale pobyt w Norwegii był najciekawszym elementem naszej podróży. – Bez wątpienia najbardziej pouczającym i mającym największy wpływ na Lyannę i jej kształtujące się umiejętności i podejście do życia. To tam miała początek jej fascynacja czarną magią. – A jeśli chodzi o brata… Niestety nie widziałam go od roku. Przebywa za granicą i jest bardzo zajęty.
Rzadko miała od niego wieści. W zasadzie była pozostawiona samej sobie, ale świetnie sobie radziła. Tylko czasem tęskniła za bratem, jedyną bliską osobą z rodziny, ale najwyraźniej były dla niego sprawy ważniejsze od niej, skoro nie wracał. Ciekawe, czy po swoim powrocie w ogóle rozpozna swoją siostrę w kobiecie, którą się stała? Ale tak na dobrą sprawę nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. On obcował z niebezpiecznymi klątwami, ona też. I w dodatku uczestniczyła w wojnie.
Wiedziała, że spotkanie powoli zbliżało się ku końcowi, ale i tak cieszyła się, że udało im się spotkać i porozmawiać. Spotkania z inteligentnymi kobietami były przez nią mile widziane, choć lata mijały i obie były już innymi osobami niż wtedy, kiedy widziały się ostatni raz. Nie mogła też mieć pewności odnośnie obecnego światopoglądu towarzyszki, ale nie naciskała na nią, nie zmuszała do zajęcia jasnego stanowiska, wierząc, że Forsythia pamiętała o swoim pochodzeniu i bez jej pomocy wiedziała, jaka droga jest słuszna. Dlatego mogły się zająć luźniejszą rozmową o minionych wyprawach, nie zahaczając już o kwestię wojny, ostatnich wydarzeń czy stosunku do brudnej krwi.
- Kto wie, co działo się w głowie tej szlamy? Trudno doszukiwać się w jej działaniu jakiejś logiki – wzruszyła ramionami, ale już nie kontynuowała rozważań na jej temat. Wydawało jej się jednak, że nikt o zdrowych zmysłach nie podjąłby się takiej akcji sam przeciwko tylu ludziom pragnącym jego głowy. Tonks nie miała szans i szybko została schwytana. Oby odpowiedziała za swoje uczynki przeciwko jedynemu słusznemu porządkowi. Lyanna nie wiedziała, co się z nią teraz dzieje.
Empatia była czymś, czego Lyannie brakowało. Ktoś, kto nigdy nie otrzymał miłości i empatii od innych, zwłaszcza w tak istotnym okresie jak dzieciństwo i dojrzewanie, nie potrafił sam jej przejawiać. Była dzieckiem niechcianym i niekochanym przez ojca, porzuconym przez matkę, i nikt nie nauczył jej takich podstawowych uczuć, jakie nieobce były dziewczętom posiadającym w domu pierwiastek kobiecego ciepła w postaci matek. Życie kształtowało ją w kierunku egoizmu, dbania o siebie i swoje interesy, a współczucie było domeną ludzi słabych. Lyanna nie chciała być słaba, ale nie była też osobą prawdziwie okrutną, nie czerpała przyjemności z zadawania cierpienia, nie podniecał jej ból innych, ale była gotowa podejmować różne działania, jeśli wymagało ich osiągnięcie założonego celu.
- W końcu muszą – rzekła, przekonana o tym, że druga strona jest tą słabszą i przegraną, zaślepiały ich słabości takie jak współczucie, altruizm i troska o dobro mugoli. Rycerze byli silni, skupieni na celu, a prowadził ich najpotężniejszy czarodziej na świecie. – Pewnego dnia zrozumieją, że ich przekonania są błędne i jedynym co może ocalić czarodziejski świat, jest zwrócenie się ku tradycjom, oddanie władzy czarodziejom czystej krwi, którzy najlepiej wiedzą, jak zadbać o magię. – Lyanna naprawdę w to wierzyła. W to, że to oni mieli rację, a miłośnicy równości się mylili. Żadnej równości nie było, ona tylko zaburzała prawdziwy obraz świata, była pokusą nizin, które pragnęły wznieść się ponad swoje marne położenie. Ale Czarny Pan mógł zapewnić im lepszy świat, gdzie dobro czarodziejów stało ponad dobrem mugoli. Świat, w którym nigdy więcej nie będą musieli ukrywać się jak szczury przed słabszymi, choć liczniejszymi niemagami. Zdrajcy dla własnego dobra powinni się poddać. Gdyby straceńcy z Connaught Square poddali się kiedy był na to czas i przeszliby na właściwą stronę, nie musieliby ginąć. Każda przelana kropla krwi czarodziejów była stratą. Wojna była jednak konieczna, żeby zburzyć stary porządek i zbudować lepszy. I nie musiałoby dochodzić do tylu nieszczęść, gdyby ich przeciwnicy od razu zaakceptowali swoją porażkę i dostosowali się do zmian. Wiele magicznych żyć nie musiałoby zginąć. – Sama jesteś czystej krwi, jesteś lepsza od tych, którzy jej nie mają, a niesłusznie roszczą sobie prawa do bycia równym nam. Poprzednicy Malfoya nie przejmowali się kwestią krwi należycie, Longbottom wręcz popierał niedorzeczne równościowe idee i gdyby rządził dłużej, doprowadziłby kraj do prawdziwej ruiny. I może teraz ta krew otworzy ci furtkę do prawdziwej kariery, bo żaden mieszaniec już nie ukradnie ci awansu, jeśli pewnego dnia postanowisz sięgnąć po więcej?
Lyanna wiedziała o aktualnej sytuacji sporo, choć nie odkrywała wszystkich kart, nie zdradzała się z tym, ile naprawdę wie i skąd to wie. Forsythia miała prawo nie wiedzieć, skoro pozostawała poza konfliktem, żyła swoim życiem i nie uczestniczyła w życiu Rycerzy Walpurgii. Oceniała sytuację jako osoba z zewnątrz, a Lyanna mimo wszystko była ciekawa jej punktu widzenia, tego jak postrzega obecne wydarzenia ktoś niezaangażowany w nie bezpośrednio, bo w ostatnich tygodniach rzadko miała okazję rozmawiać z ludźmi nie należącymi do rycerzy ani do sojuszników. A ze swoimi klientami zwykle nie wybiegała w rozmowach dalej niż kwestie otrzymywanych zleceń. Była ciekawa co myślała jej dawna koleżanka, czarownica czystej krwi o obiecującym potencjale, który w świecie promującym czystość mógł rozkwitnąć, bo dla każdego rozsądnego czarodzieja czystokrwista czarownica wyda się lepsza niż ktoś o krwi brudnej. Niektórzy klienci Lyanny zapewne nie chcieliby mieć z nią nic wspólnego, gdyby dalej miała status półkrwi, a mając czystą krew mogła łatwiej zyskać ich szacunek.
Z zainteresowaniem wysłuchała relacji na temat pracy i wyprawy. Choć sama nie wiedziała o zwierzętach nic ponad podstawowe wiadomości, sama chętnie zwiedziłaby tak odległe krainy.
- Brzmi fascynująco – rzekła, przymykając lekko oczy, żeby sobie to wyobrazić. Lubiła podróże, ten pierwiastek Krukonki w jej ślizgońskiej duszy był ciekawy świata i głodny nowej wiedzy i doświadczeń. Ale od pewnego czasu i ona zmuszona była osiąść w kraju i przyjmować zlecenia tylko na jego terenie. – Dość daleko się wyprawiłaś, mogę tylko pozazdrościć. Może obie będziemy mieć jeszcze okazję, by zwiedzić świat. Sama nigdy nie zawędrowałam na inne kontynenty poza Europą, i chciałabym to kiedyś nadrobić. – Nie było ku temu okazji, ale może kiedyś taki dzień nadejdzie. Tam w końcu też z pewnością nie brakowało ciekawych artefaktów i zapisów runicznych, które mogłyby rzucić nowe światło na posiadaną przez nią wiedzę. – Podróżowałam z bratem i jego współpracownikami po Europie, a najdłużej osiedliśmy w Norwegii. Wcześniej udało się odwiedzić Francję i parę innych krajów podnoszących się z gruzów po mugolskiej wojnie. Naturalnie unikaliśmy styczności z niemagicznymi. Ale pobyt w Norwegii był najciekawszym elementem naszej podróży. – Bez wątpienia najbardziej pouczającym i mającym największy wpływ na Lyannę i jej kształtujące się umiejętności i podejście do życia. To tam miała początek jej fascynacja czarną magią. – A jeśli chodzi o brata… Niestety nie widziałam go od roku. Przebywa za granicą i jest bardzo zajęty.
Rzadko miała od niego wieści. W zasadzie była pozostawiona samej sobie, ale świetnie sobie radziła. Tylko czasem tęskniła za bratem, jedyną bliską osobą z rodziny, ale najwyraźniej były dla niego sprawy ważniejsze od niej, skoro nie wracał. Ciekawe, czy po swoim powrocie w ogóle rozpozna swoją siostrę w kobiecie, którą się stała? Ale tak na dobrą sprawę nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. On obcował z niebezpiecznymi klątwami, ona też. I w dodatku uczestniczyła w wojnie.
Wiedziała, że spotkanie powoli zbliżało się ku końcowi, ale i tak cieszyła się, że udało im się spotkać i porozmawiać. Spotkania z inteligentnymi kobietami były przez nią mile widziane, choć lata mijały i obie były już innymi osobami niż wtedy, kiedy widziały się ostatni raz. Nie mogła też mieć pewności odnośnie obecnego światopoglądu towarzyszki, ale nie naciskała na nią, nie zmuszała do zajęcia jasnego stanowiska, wierząc, że Forsythia pamiętała o swoim pochodzeniu i bez jej pomocy wiedziała, jaka droga jest słuszna. Dlatego mogły się zająć luźniejszą rozmową o minionych wyprawach, nie zahaczając już o kwestię wojny, ostatnich wydarzeń czy stosunku do brudnej krwi.
Wiele zależało od postepowanie rodziców i choć pozornie dziewczęta były chowane w podobnych domach, tak całkowicie było to odmienne wychowanie. Panna Zabini nie dostawała takiej miłości, jaką by chciała, a Forsythia? Ona miała brata, to do niego pałała tak ogromną miłością, nauczyła się dbać o kogoś bardziej niż o samą siebie. Później przyszli inni krewni, przyjaciele, pierwsza miłość, a przede wszystkim zwierzęta, którym okazywała tak wiele serca. Była… współczująca, lecz ani trochę nie czuła się z tego powodu słaba. Choć wielokrotnie od ojca słyszała o swej łagodności, o tym, jak wiele zamykało to przed nią. Brat zresztą próbując uczyć ją czarnej magii, również zauważył, że miała w sobie coś dziwnego. Mimo to próbowała, poznawała, bo tylko przez empiryczne doświadczenia mogła pozwolić sobie, na określenie kim była, co robiła i w jakim celu. Czarna magia nie stała się jej pasją, kusiła swoim powiewem świeżości, lecz to teoria była fascynująca, a praktyka… bolesna. Zdarzyło się, że zrobiła coś złego, pod wpływem emocji, ale nigdy bez podstaw – nie mogłaby skrzywdzić niewinnej istoty, a dążenie po trupach do celu było dla niej wyjątkowo nietaktowne.
Przybrała zagadkowy wyraz twarzy, przejawiający nic, a jednocześnie wiele – mieszało jej się w głowie. Słowa Lyanny były w pewnym sensie prawidłowe, ale odwieczna walka rozumu i serca, była dla panny Crabbe w tej chwili za trudna. Jednakże dla utrzymania dobrego imienia – nie tylko swojego, ale i rodziny, uśmiechnęła się w końcu lekko i kiwnęła głową. – Z pewnością – dodała, kłamiąc pewniej niż wcześniej, bo dyskomfort i stres zaczynał opadać. Nie miała nic więcej do dodania, mogła się zgodzić lub nie odzywać, a cisza mogłaby zostać dwuznacznie zrozumiana. Dla Forsythii to nie było takie proste, niezliczoną ilość razy słuchała o politycznych górach i dołach pisanych przez historię. Jej rodzina zawsze wychodziła na dobre, mimo licznych perturbacji, a wszystko przez logiczne spojrzenie na wydarzenia – te nowe, jak i dawne. Crabbe'owie opowiedzieli się całkowicie za Malfoyem, wierząc w wartości, o których również mówiła panna Zabini. Lecz czy było to słuszne? Czarodziej czystej czy brudnej krwi – każdy mógł być średnio rozgarnięty i nieumiejętnie dzierżyć władzę, doprowadzają do podziałów społecznych. Jeśli czarodzieje faktycznie mieli być lepsi od mugoli, to powinni o nich dbać, okazać się wyższym zrozumieniem, piękniejszą inteligencją emocjonalną, ogromnym współczuciem i chęcią pokazania mugolom ile dobra płynie z magii i jak mogliby im pomóc. Mogli być przewodnikami, uczyć ich… ale też duma i butność mugoli stała na przeszkodzie tej pięknej wizji. Nie można było zadowolić wszystkich, ktoś zawsze musiał cierpieć – było to nieuniknione.
Kolejne słowa znów ją zmieszały. Owszem była czystej krwi, owszem mogło otworzyć jej to drzwi do awansu, ale ponownie… za jaką cenę? Westchnęła i kiwnęła głową, przyznając rację pannie Zabini, choć jej nie popierała w pełni. Lyanna zdawała się absolutnie wierzyć w ideologię przeświecającą nowemu Ministrowi, a także… organizacji za nią stojącej. Ponownie jej myśli pomknęły w kierunku podejrzeń o uczestnictwo zdolnej klątwołamaczki w ruchu tajemniczego czarodzieja. – Na szczęście jego rządy mamy za sobą – kolejne kłamstwo, bo czy było to faktyczne „na szczęście”? A może w ogóle to nie było kłamstwo? Sama Forsythia zdawała się nie wiedzieć, lecz przyjęła już dostateczną kontrolę nad własną mimiką, upodabniając swój wyraz twarzy to emocji – a raczej ich braku – zdobiących lico panny Zabini. Miała wrażenie, że odkąd zmarł jej brat, kłamstwo wpijało się w jej życie coraz głębiej, aż żal jej było, że nigdy nie spróbowała swych sił w aktorstwie.
Sięganie po więcej byłoby ryzykowne i nie tylko przez wzgląd na niosące za sobą obowiązki, ale także przez niebezpieczeństwo z różnych stron konfliktu. I po co właściwie tak naprawdę chciała sięgać panna Crabbe? Czym było to „więcej” w jej mniemaniu… - Najpewniej się nie mylisz – dodała, spuszczając wzrok na fałdy drogiej sukni, zdobiącej sylwetkę czarownicy siedzącej naprzeciw.
Natomiast rozmowa o podróżach była niczym światło w ciemnym, ciasnym tunelu, którego ściany w końcu zaprzestały ściskać sylwetkę w niekomfortowej pozycji. – Podróże otwierają, są najbardziej magicznym doświadczeniem – dodała bardziej błogo, przypominając sobie jak wiele nauki padło na jej barki i gdy dźwigała się wraz z nią, aby podołać wyznaczonym zadaniom. Słuchała słów panny Zabini z zaciekawieniem, lecz gdy pomyślała o mugolskiej wojnie, poczuła się nieco zbita z tropu. Był to jeden z najbardziej przykrych tematów, minionych lat. Zniszczenia wywołane przez ich złowieszczą broń… Widziała japońskie zgliszcza i wtedy po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać czy mugolska nauka w swej destrukcji nie była potężniejsza od magii? Jakie zaklęcie zdołałoby wywołać coś takiego? Wzdrygnęła się lekko, ale jej twarz pozostała wciąż neutralna, gdy przysłuchiwała się dalszej opowieści.
Później słuchała dalej, dziewczęta zamieniły jeszcze kilka zdań, aż w końcu wybiła godzina rozstania. Choć panna Crabbe nadal nie wiedziała jak ustosunkować się do tego spotkania, to cieszyło ją szczęście Lyanny, mogła być tym, kim chciała – miała swoją wolność, niezależnie czy ugruntowaną poglądami ideologicznymi, czy nie. Robiła to, w co wierzyła.
| zt x2
Przybrała zagadkowy wyraz twarzy, przejawiający nic, a jednocześnie wiele – mieszało jej się w głowie. Słowa Lyanny były w pewnym sensie prawidłowe, ale odwieczna walka rozumu i serca, była dla panny Crabbe w tej chwili za trudna. Jednakże dla utrzymania dobrego imienia – nie tylko swojego, ale i rodziny, uśmiechnęła się w końcu lekko i kiwnęła głową. – Z pewnością – dodała, kłamiąc pewniej niż wcześniej, bo dyskomfort i stres zaczynał opadać. Nie miała nic więcej do dodania, mogła się zgodzić lub nie odzywać, a cisza mogłaby zostać dwuznacznie zrozumiana. Dla Forsythii to nie było takie proste, niezliczoną ilość razy słuchała o politycznych górach i dołach pisanych przez historię. Jej rodzina zawsze wychodziła na dobre, mimo licznych perturbacji, a wszystko przez logiczne spojrzenie na wydarzenia – te nowe, jak i dawne. Crabbe'owie opowiedzieli się całkowicie za Malfoyem, wierząc w wartości, o których również mówiła panna Zabini. Lecz czy było to słuszne? Czarodziej czystej czy brudnej krwi – każdy mógł być średnio rozgarnięty i nieumiejętnie dzierżyć władzę, doprowadzają do podziałów społecznych. Jeśli czarodzieje faktycznie mieli być lepsi od mugoli, to powinni o nich dbać, okazać się wyższym zrozumieniem, piękniejszą inteligencją emocjonalną, ogromnym współczuciem i chęcią pokazania mugolom ile dobra płynie z magii i jak mogliby im pomóc. Mogli być przewodnikami, uczyć ich… ale też duma i butność mugoli stała na przeszkodzie tej pięknej wizji. Nie można było zadowolić wszystkich, ktoś zawsze musiał cierpieć – było to nieuniknione.
Kolejne słowa znów ją zmieszały. Owszem była czystej krwi, owszem mogło otworzyć jej to drzwi do awansu, ale ponownie… za jaką cenę? Westchnęła i kiwnęła głową, przyznając rację pannie Zabini, choć jej nie popierała w pełni. Lyanna zdawała się absolutnie wierzyć w ideologię przeświecającą nowemu Ministrowi, a także… organizacji za nią stojącej. Ponownie jej myśli pomknęły w kierunku podejrzeń o uczestnictwo zdolnej klątwołamaczki w ruchu tajemniczego czarodzieja. – Na szczęście jego rządy mamy za sobą – kolejne kłamstwo, bo czy było to faktyczne „na szczęście”? A może w ogóle to nie było kłamstwo? Sama Forsythia zdawała się nie wiedzieć, lecz przyjęła już dostateczną kontrolę nad własną mimiką, upodabniając swój wyraz twarzy to emocji – a raczej ich braku – zdobiących lico panny Zabini. Miała wrażenie, że odkąd zmarł jej brat, kłamstwo wpijało się w jej życie coraz głębiej, aż żal jej było, że nigdy nie spróbowała swych sił w aktorstwie.
Sięganie po więcej byłoby ryzykowne i nie tylko przez wzgląd na niosące za sobą obowiązki, ale także przez niebezpieczeństwo z różnych stron konfliktu. I po co właściwie tak naprawdę chciała sięgać panna Crabbe? Czym było to „więcej” w jej mniemaniu… - Najpewniej się nie mylisz – dodała, spuszczając wzrok na fałdy drogiej sukni, zdobiącej sylwetkę czarownicy siedzącej naprzeciw.
Natomiast rozmowa o podróżach była niczym światło w ciemnym, ciasnym tunelu, którego ściany w końcu zaprzestały ściskać sylwetkę w niekomfortowej pozycji. – Podróże otwierają, są najbardziej magicznym doświadczeniem – dodała bardziej błogo, przypominając sobie jak wiele nauki padło na jej barki i gdy dźwigała się wraz z nią, aby podołać wyznaczonym zadaniom. Słuchała słów panny Zabini z zaciekawieniem, lecz gdy pomyślała o mugolskiej wojnie, poczuła się nieco zbita z tropu. Był to jeden z najbardziej przykrych tematów, minionych lat. Zniszczenia wywołane przez ich złowieszczą broń… Widziała japońskie zgliszcza i wtedy po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać czy mugolska nauka w swej destrukcji nie była potężniejsza od magii? Jakie zaklęcie zdołałoby wywołać coś takiego? Wzdrygnęła się lekko, ale jej twarz pozostała wciąż neutralna, gdy przysłuchiwała się dalszej opowieści.
Później słuchała dalej, dziewczęta zamieniły jeszcze kilka zdań, aż w końcu wybiła godzina rozstania. Choć panna Crabbe nadal nie wiedziała jak ustosunkować się do tego spotkania, to cieszyło ją szczęście Lyanny, mogła być tym, kim chciała – miała swoją wolność, niezależnie czy ugruntowaną poglądami ideologicznymi, czy nie. Robiła to, w co wierzyła.
| zt x2
14 września
Podobało jej się tu. Odkrycie dóbr Zacisza Kirke zawdzięczała Forsythii, listownemu zaproszeniu do skrytych pod gmachem budynku łaźni, a teraz przyszło jej odwiedzać kolejny jego element skąpany w zewsząd dobiegającemu poczuciu harmonii. Przesiąkał zmysły. Przyciemnione światło nie raziło w oczy, nozdrza przyjemnie łaskotał zapach serwowanej kawy i herbaty, zaś do uszu - ucha - nie docierały kakofoniczne pogaduszki tak często obecne w innych londyńskich lokalach. Dopiero na drugim końcu galerii dojrzała innych gości, dość młodą parę, jego zaczytanego w gazecie i ją, zrelaksowaną, chyba przysypiającą, z głową opartą o oparcie kanapy. Stąd - wyglądali na amatorów tutejszych luksusów wypoczynku. Przypominali jej samą siebie, gdy jakiś czas temu opuszczała Zacisze pod czujnym spojrzeniem kamiennej głowy mitycznej czarownicy, rozanielona, odprężona, z niespełnionym, zaniechanym przyrzeczeniem częstszych powrotów do kolebki wszechobecnego wytchnienia. Niestety - codzienność weryfikowała takie zachcianki. Mało miała na nie czasu, jeszcze mniej gotowości myśli, od początku września wypoczywająca głównie wśród domowych czterech ścian, a potem absolutnie skupiona na czarnomagicznych praktykach. Wymagały tak dużo. Męczyły, lecz Azjatka wydawała się na to ślepa, przesuwając granice własnej wytrzymałości naprzód, przemierzając je póki co zaledwie palcem wskazującym, byle tylko obudzić w sobie demony zdolne wykrzesać zalążek tego, co przy powalonym pomniku tytana pokazała jej Deirdre.
Tym razem to ona zjawiła się wcześniej. Profilaktycznie pospieszyła swe zawitanie w nieznanych jeszcze progach o kilkanaście minut, pamiętając wstyd niezadowolenia, którym w Ptasim Trelu okrył ją widok czekającej na nią przy stoliku szlachcianki. Wren wybrała zatem jeden z niższych, kawowych stołów otoczony miękkimi fotelami i kanapą, samej decydując się na jednoosobowe siedzisko, na które opadła z zadowolonym westchnieniem. Wszystko tu było piękne, łechtało zmęczony pracą i dylematem umysł, a pojawiająca się u jej boku postać prędko, bez zbędnych dysput, przyjęła zamówienie. Polecono jej dziś herbatę o bogatym, cytrusowym smaku, w której rozkwitają egzotyczne kwiaty przywiezione prosto z ichnich zakątków na globie - czarownica nie zapamiętała jednak ich nazwy, zbyt przytłoczona ogarniającym ją spokojem obojętności.
Na jej kolanach spoczywała zaś torba. Skórzana, wysłużona, skrywająca w sobie wiele dobrego przygotowanego na spotkanie z młodą panną Burke. Miały dziś sporo do zrobienia - ocenienie jubilerskich projektów, wprowadzenie do nich koniecznych poprawek jeśli zajdzie taka obligatoryjność, a także mała niespodzianka, którą natchniona ostatnią rozmową Wren przygotowała dla nich obu. Teraz pozostało tylko czekać: Azjatka odchyliła się mocno w fotelu, o jego ciepło i miękkość opierając plecy, po czym westchnęła pod nosem, wyraźnie usatysfakcjonowana. Właściwie mogłaby pracować w tym wielkim, ślicznym budynku, gdyby tylko wydzierżawiono jej stosowne pomieszczenie do oferowania własnoręcznie przygotowanych, krwawych praktyk; samodzielnie dbałaby o przebieg upiększającego procesu, w miejscu, które mogło potęgować poczucie faktycznego profesjonalizmu. Tylko czy szlachcianki chętnie schodziłyby się do Zacisza Kirke, opuszczając wystawne pałace i rodowe posiadłości?
Na moment przymknęła oczy. Ale gdy tylko powieki opadały, w ostatniej chwili dostrzegła pojawiającą się na horyzoncie sylwetkę, której widok łagodnie poderwał ją z fotela, na twarz wprowadzając natomiast cień przyjaznego, powitalnego uśmiechu.
- Lady Burke - odezwała się Azjatka, tym razem to ona wyciągnęła dłoń w kierunku kobiety, wewnętrznie ciekawa, czy uznane będzie to za nietakt, czy może wręcz przeciwnie: za dowód sympatii i akceptacji niekonwencjonalnego zachowania zaprezentowanego ostatnio. - Mam nadzieję, że nie będzie lady brakować szczebiotu wróbli i gołębi. Pomyślałam, że w takich warunkach wygodniej będzie rozmawiać - wyjaśniła powód zaproszenia akurat do Słodkiej Eei. Tu przynajmniej żaden nieokrzesany wróbelek nie podziobie jej dokumentów.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Kiedy potwierdziła datę kolejnego spotkania z panną Chang rozpoczęła należne przygotowania i gdy dzień nadszedł spakowała szkice oraz modele poglądowe sygnetów jakie wykonał zaprzyjaźniony jubiler. Jeszcze sprawdziła dokładnie wszystko trzy razy i wyszła z pracowni w sklepie. Ostatnio wiele czasu spędzała na Nokturnie realizując nie tylko zamówienia na talizmany, ale również zgłębiając tajniki starych rytuałów magicznych, które przez pewne grono osób mogło zostać nazwane czarnomagicznymi. Prim mogłaby prowadzić zawiłe dyskusje odnośnie tego co nazywa się czarną magią i dlaczego. Im więcej się dowiadywała na jej temat, im więcej poznawała różnych teorii tym coraz bardziej była przekonana, że tzw. czarna magia jest tak nazywana, ponieważ wzbudza strach poprzez jej niezrozumienie i niewłaściwe używanie. Granice moralne zawsze można przesunąć jak to robiono już wielokrotnie. Należy być jedynie odważnym i nie bać się opinii innych. Czy była odważna? Na pewno nie należała do osób strachliwych, ponieważ nie balansowała by od jakiegoś czasu na granicy.
Szybkie spojrzenie na swój wygląd by upewnić się, że dobrze wygląda. Widać było w jej garderobie pewną zmianę, delikatny nacisk ze strony Rigela, który postawił sobie za punkt honoru zmienić garderobę Primrose z grzecznej i klasycznej, w elegancką z nutką makabry. W związku z tym miała na sobie plisowaną ciemno zieloną spódnicę, a na górze czarną pelerynkę z angory, który która skrywała koronkową koszulę. Na głowie zaś toczek z bażancim piórem, ciemno zielone długie rękawiczki, a czarne włosy zebrane jak zawsze w luźny kok tuż nad karkiem ozdobiony szpilą z główką w kształcie czaszki kruka. Całości dopełniały wysokie, sznurowane nad kostką trzewiki na niewielkim obcasie i torebka, w której schowane miała notatki i modele. Tym razem na spotkanie udała się bez skrzata, ponieważ przebywała w miarę bezpiecznym otoczeniu gdzie nie musiała obawiać się żadnych ataków. Ponadto musiałaby używać sieci Fiuu aby udać się do Durham zabrać Maczka ze sobą i ponownie wrócić do sklepu. Strata czasu, a na to sobie nie mogła pozwolić.
Lokal, w którym się umówiły był jej znany jedynie ze słyszenia, ale nie miała żadnego problemu aby tak trafić i nie minął kwadrans jak przekroczyła próg przybytku, a ktoś z obsługi już się zjawił oferując odebranie okrycia wierzchniego. Zdjęła pelerynkę oraz rękawiczki tym samym ukazujac szykowną bluzkę z delikatnej koronki, którą można było nazwać uroczą, ale przełamywała ją broszką, która stylem pasowała do szpilki we włosach. Spódnica zaś szerokim pasem w tali opinała smukłą talię lady Burke, ukazując tym samym, że dama nie nosi gorsetu na co dzień. Rozejrzała się szarozielonym spojrzeniem po stolikach i dojrzała czekającą Wren. Sięgnęła po zegarek ukryty w torebce lekko marszcząc brwi, miała nadzieję, że się nie spóźniła. Wskazówki zapewniły ją jednak, że jest o czasie więc nie uchybiła dobrym zwyczajom. Pewnym krokiem podeszła do Azjatki i uścisnęła podaną dłoń chwytem pewnym acz delikatnym. Na palcu pysznił się pierścień z pokaźnym zielonym oczkiem.
-Panno Chang, dzień dobry – uśmiechnęła się uprzejmie do Azjatki i pokręciła głową. - Nie jest to żaden problem, a o tym miejscu słyszałam acz nie miałam okazji przyjść.
Po krótkiej wymianie uprzejmości zajęła miejsce w jednym z foteli i poprosiła obsługę o herbatę jaśminową, a gdy obsługa odeszła skupiła całą swoją uwagę na Wren.
-Przyniosłam ze sobą szkice projektów oraz poglądowo modele, by móc nanieść stosowne poprawki. - Zaczęła mówić i wyciągać zarysowane kartki pergaminu oraz małe pudełeczka, w którym były owe modele. - Proszę ze spokojem je przejrzeć, zastanowić się co należy zmienić.
Ułożyła wszystko starannie przed Azjatką, a obok siebie notatnik, na którego górze widniał napis 03SW/57 + K zaś pod spodem słowa takie jak: srebrny sygnet, grawerunek, lawa wulkaniczna i tantal. Primrose nigdy nie notowała imienia i nazwiska swojego klienta. To było zabezpieczenie na wypadek, gdyby notatnik wpadł w niepowołane ręce. Nikt nigdy się nie dowie kto, co dokładnie zamówił u panny Burke.
Szkice, które trafiły do Wren przedstawiały męskie sygnety, ale głównie skupiały się na grawerunku czapli o jaki prosiła Azjatka. Na jednym widać było czaple umiejscowioną w klasycznej pozie, z lekko pochyloną głową do przodu i z delikatnym zarysem piór, kolejna przedstawiła czaplę z rozstawionymi skrzydłami gotową do lotu, ostatni zaś stojącą na jednej nodze, z drugą podciągnięta do góry, zas cały ptak pochylał się lekko do przodu jakby ewidentnie na coś polował. Wszystkie wizerunki były staranne i z dbałościa o detale, przy tak małym grawerunku. W pudełeczkach zaś Wren mogła przyjrzeć się modelom różnych sygnetów. Jedne były dość ciężkie i masywne, z dużą powierzchnią w kształcie koła lub kwadratu do umieszczenia grawerunku. Inne zaś były delikatniejsze, gdzie było niemalże pewne iż grawerunek również będzie mniejszy. Mogła też zawrócić uwagę na fakturę, gdyż w paru sygnetach mógłby od wypukły, a w innych gładki, narysowany na powierzchni. Jedne z nich miały gładkie boki, a inne zdobione były wypukłościami lub też fantazyjnymi wzorami. Musiała sama zdecydować czy chce wybrać konkretny model czy może woli połączyć pomysły z kilku w jeden. Prim miała swojego faworyta, ale nie chciała narzucać własnego gusty Wren więc na razie nie podzieliła się z nią tym faktem.
Szybkie spojrzenie na swój wygląd by upewnić się, że dobrze wygląda. Widać było w jej garderobie pewną zmianę, delikatny nacisk ze strony Rigela, który postawił sobie za punkt honoru zmienić garderobę Primrose z grzecznej i klasycznej, w elegancką z nutką makabry. W związku z tym miała na sobie plisowaną ciemno zieloną spódnicę, a na górze czarną pelerynkę z angory, który która skrywała koronkową koszulę. Na głowie zaś toczek z bażancim piórem, ciemno zielone długie rękawiczki, a czarne włosy zebrane jak zawsze w luźny kok tuż nad karkiem ozdobiony szpilą z główką w kształcie czaszki kruka. Całości dopełniały wysokie, sznurowane nad kostką trzewiki na niewielkim obcasie i torebka, w której schowane miała notatki i modele. Tym razem na spotkanie udała się bez skrzata, ponieważ przebywała w miarę bezpiecznym otoczeniu gdzie nie musiała obawiać się żadnych ataków. Ponadto musiałaby używać sieci Fiuu aby udać się do Durham zabrać Maczka ze sobą i ponownie wrócić do sklepu. Strata czasu, a na to sobie nie mogła pozwolić.
Lokal, w którym się umówiły był jej znany jedynie ze słyszenia, ale nie miała żadnego problemu aby tak trafić i nie minął kwadrans jak przekroczyła próg przybytku, a ktoś z obsługi już się zjawił oferując odebranie okrycia wierzchniego. Zdjęła pelerynkę oraz rękawiczki tym samym ukazujac szykowną bluzkę z delikatnej koronki, którą można było nazwać uroczą, ale przełamywała ją broszką, która stylem pasowała do szpilki we włosach. Spódnica zaś szerokim pasem w tali opinała smukłą talię lady Burke, ukazując tym samym, że dama nie nosi gorsetu na co dzień. Rozejrzała się szarozielonym spojrzeniem po stolikach i dojrzała czekającą Wren. Sięgnęła po zegarek ukryty w torebce lekko marszcząc brwi, miała nadzieję, że się nie spóźniła. Wskazówki zapewniły ją jednak, że jest o czasie więc nie uchybiła dobrym zwyczajom. Pewnym krokiem podeszła do Azjatki i uścisnęła podaną dłoń chwytem pewnym acz delikatnym. Na palcu pysznił się pierścień z pokaźnym zielonym oczkiem.
-Panno Chang, dzień dobry – uśmiechnęła się uprzejmie do Azjatki i pokręciła głową. - Nie jest to żaden problem, a o tym miejscu słyszałam acz nie miałam okazji przyjść.
Po krótkiej wymianie uprzejmości zajęła miejsce w jednym z foteli i poprosiła obsługę o herbatę jaśminową, a gdy obsługa odeszła skupiła całą swoją uwagę na Wren.
-Przyniosłam ze sobą szkice projektów oraz poglądowo modele, by móc nanieść stosowne poprawki. - Zaczęła mówić i wyciągać zarysowane kartki pergaminu oraz małe pudełeczka, w którym były owe modele. - Proszę ze spokojem je przejrzeć, zastanowić się co należy zmienić.
Ułożyła wszystko starannie przed Azjatką, a obok siebie notatnik, na którego górze widniał napis 03SW/57 + K zaś pod spodem słowa takie jak: srebrny sygnet, grawerunek, lawa wulkaniczna i tantal. Primrose nigdy nie notowała imienia i nazwiska swojego klienta. To było zabezpieczenie na wypadek, gdyby notatnik wpadł w niepowołane ręce. Nikt nigdy się nie dowie kto, co dokładnie zamówił u panny Burke.
Szkice, które trafiły do Wren przedstawiały męskie sygnety, ale głównie skupiały się na grawerunku czapli o jaki prosiła Azjatka. Na jednym widać było czaple umiejscowioną w klasycznej pozie, z lekko pochyloną głową do przodu i z delikatnym zarysem piór, kolejna przedstawiła czaplę z rozstawionymi skrzydłami gotową do lotu, ostatni zaś stojącą na jednej nodze, z drugą podciągnięta do góry, zas cały ptak pochylał się lekko do przodu jakby ewidentnie na coś polował. Wszystkie wizerunki były staranne i z dbałościa o detale, przy tak małym grawerunku. W pudełeczkach zaś Wren mogła przyjrzeć się modelom różnych sygnetów. Jedne były dość ciężkie i masywne, z dużą powierzchnią w kształcie koła lub kwadratu do umieszczenia grawerunku. Inne zaś były delikatniejsze, gdzie było niemalże pewne iż grawerunek również będzie mniejszy. Mogła też zawrócić uwagę na fakturę, gdyż w paru sygnetach mógłby od wypukły, a w innych gładki, narysowany na powierzchni. Jedne z nich miały gładkie boki, a inne zdobione były wypukłościami lub też fantazyjnymi wzorami. Musiała sama zdecydować czy chce wybrać konkretny model czy może woli połączyć pomysły z kilku w jeden. Prim miała swojego faworyta, ale nie chciała narzucać własnego gusty Wren więc na razie nie podzieliła się z nią tym faktem.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Widok zbliżającej się do stolika szlachcianki był onieśmielający. Wyglądała zjawiskowo, jak personifikacja tej enigmatycznej, mroczniejszej części Nokturnu w arystokratycznym wydaniu; czaszki kruków i szmaragdowy koloryt przewijający się przez kreację potęgowały wrażenie powagi, podkreślały dojrzałość młodej skądinąd kobiety, wciąż niezamężnej, lecz pewnej siebie, skoncentrowanej na samorozwoju. Na podlewaniu zakazanego kwiatu potęgi własnego umysłu, umiejętności. Coś we Wren drgnęło na to spostrzeżenie, coś ciepłego, ujmującego - szacunek? Żywiła go wcześniej do tej damy, nie tylko dlatego, że subtelnie naginała sztywne ramy konwenansu wedle własnego uznania; ceniła ją przede wszystkim za naukową determinację i fakt, iż nie osiadła ona na laurach drogocennego urodzenia. Teraz to samo podkreślała strojem. Przy niej - Azjatka wypadała blado. Prosty, kremowy golf z lekkiego materiału pokrywała skromniejsza, jednoczęściowa kamizelka o karmelowym kolorze i pionowym, żłobionym wzorze florystycznym, włożona w pas czarnej spódnicy sięgającej za kolana. Nogi pokrywały cieliste rajstopy, hebanowej barwy buty na niewysokim obcasie zwieńczone były natomiast akcentem pozłacanego guzika, który jednak z prawdziwym złotem tyle miał wspólnego, co ona ze śpiewem: niewiele. Podobnie również jak Primrose - krucze włosy miała spięte w umiejscowiony dość nisko kok obwiązany ciemnobrązową wstęgą, by przytrzymać jego pozycję. Nie miała na sobie biżuterii. Jedynie skrytą pod ubraniem czaplę na wisiorze, obok której spoczywał zaręczynowy pierścionek; bezpieczny, oddalony od napastliwych spojrzeń cieni chcących zaszkodzić szmalcownikowi. Od spojrzeń potencjalnych sympatyków Zakonu, jak tłumaczyła sobie to czarownica.
- Zachęcam do odwiedzenia łaźni - odparła miękko. Do tej pory wspominała swoją pierwszą wizytę w akwenie o starogreckich akcentach z nieukrywaną przyjemnością, a umysł przecięła myśl, że być może dziś wypadałoby to powtórzyć. Miała je po drodze - do zamknięcia lokalu pozostawało kilka dobrych godzin, a jej tego wieczora niespecjalnie spieszyło się dokądkolwiek indziej. Warto skorzystać. - Na pewno dysponują tutaj pomieszczeniami dla bardziej wpływowych gości - zaznaczyła jeszcze z wyważoną uprzejmością, chcąc zapewnić pannę Burke, że nie musiałaby mierzyć się z niegodną krwią czy nadmiernym tłumem w trakcie zażywania odrobiny relaksu.
Obie zasiały potem przy stole, a Wren z ciekawością przyglądała się dokumentom wyjmowanym przez twórczynię talizmanów. Intrygowała ją kreatywność jubilera, to, czy w zadowalający sposób uchwycił wizję stworzoną przez jej własny umysł, owej czapli na naczelnym, koronnym miejscu srebrnego sygnetu. Skinęła więc wdzięcznie głową, odebrawszy od kobiety pierwszy z plików, i przejrzała go dokładnie. Prezentował precyzyjnie naszkicowane wzory oczka, pierwszoplanowego bohatera tejże opowieści, czemu czarownica przez dłuższą chwilę przyglądała się w ciszy. Właściwie każdy z projektów był zadowalający, choć to ostatnia wersja urzekła ją najbardziej. Polowała. Czarne oczy błysnęły satysfakcją, nim ponownie zwróciła je w kierunku towarzyszki i podsunęła pergamin tak, by obie mogły spoglądać na niego bez trudu.
- Trzecia czapla byłaby idealna, gdyby nanieść na nią pióra z pierwszej. Byłoby to możliwe, lady? - spytała, dziwnie przekonana, że prośba nie zostanie odebrana jako przykład nietaktu względem profesjonalnej panny Burke oraz pracującego na jej usługach jubilera. Gdy mówiła, tępo opiłowany paznokieć śledził wyraźnie zarysowane upierzenie wstępnej koncepcji, replikował gładkie kształty łagodnym ruchem, zaś ona na moment skoncentrowała się na drugim dokumencie. Jej uwagę machinalnie przykuła konkretna wersja samego pierścienia. - Ten, zdecydowanie ten. Wygląda tak ciężko, dokładnie o to mi chodziło. Nie sposób będzie go nie zauważyć - wymruczała z aprobatą. - I nie poczuć - Azjatka przeniosła palec wskazujący na najtęższy z wariantów srebrnej obręczy. Niewątpliwie byłby w stanie wybić kilka zębów podczas skutecznie wymierzonego ciosu w barowej bójce czy podczas pochwyceniu mugololubnych buntowników, lecz to pozostawiła w domyśle, nie chcąc zgorszyć - rzekomo - delikatnej, szlachetnie urodzonej niewiasty. W świecie bankietów i jedwabi z pewnością nie dopuszczano się takich bezeceństw.
Odjęła później dłonie od projektów, a niebawem do ich stolika powrócił kelner, serwując zamówioną herbatę. Do dyspozycji miały półmisek eleganckich, powitalnych ciastek i ornamentalnie zdobiony dzbanek wypełniony gorącą wodą - Wren miała samodzielnie zalać swoją filiżankę, na której dnie spoczywał purpurowego koloru kwiat, zamknięty, osłonięty szczelnie chudymi listkami. Zanim jednak zajęła się napojem, sięgnęła do torby, wydobywając z niej niewielki pakunek owinięty czarnym papierem.
- Również pozwoliłam sobie coś przynieść - zakomunikowała w absolutnym opanowaniu i odwinęła pakiecik, ze środka wydobywając plik starych chińskich ilustracji przedstawiających cesarskie bażanty - fantazyjne, mityczne i skąpane w złocie, a czasem po prostu przechadzające się wzdłuż wspaniałych krajobrazów. Były replikami o niewielkim formacie, ale wykonanymi niewątpliwie mistrzowsko, z oddaniem każdego szczegółu oryginałów w posiadaniu tamtejszych władz. - Na pamiątkę naszego ostatniego spotkania. W dowód mojej wdzięczności - zaoferowała pozornie nic nieznaczące przedmioty pannie Burke - choć dla Wren znaczyły one wiele. Nie miała już innych egzemplarzy tych konkretnie dzieł. Dzieliła się zatem z Primrose częścią swojej historii, może ckliwie, może niepotrzebnie, ale z drugiej strony - nie miała powodu, by odmówić sobie tej małej kurtuazji. - Niech sprzyjają i lady - zwieńczyła gest z ledwo dostrzegalnym cieniem uśmiechu. Szczerego? Fałszywego? Nieistotne, o jego naturze wiedziała tylko i wyłącznie ona sama.
- Zachęcam do odwiedzenia łaźni - odparła miękko. Do tej pory wspominała swoją pierwszą wizytę w akwenie o starogreckich akcentach z nieukrywaną przyjemnością, a umysł przecięła myśl, że być może dziś wypadałoby to powtórzyć. Miała je po drodze - do zamknięcia lokalu pozostawało kilka dobrych godzin, a jej tego wieczora niespecjalnie spieszyło się dokądkolwiek indziej. Warto skorzystać. - Na pewno dysponują tutaj pomieszczeniami dla bardziej wpływowych gości - zaznaczyła jeszcze z wyważoną uprzejmością, chcąc zapewnić pannę Burke, że nie musiałaby mierzyć się z niegodną krwią czy nadmiernym tłumem w trakcie zażywania odrobiny relaksu.
Obie zasiały potem przy stole, a Wren z ciekawością przyglądała się dokumentom wyjmowanym przez twórczynię talizmanów. Intrygowała ją kreatywność jubilera, to, czy w zadowalający sposób uchwycił wizję stworzoną przez jej własny umysł, owej czapli na naczelnym, koronnym miejscu srebrnego sygnetu. Skinęła więc wdzięcznie głową, odebrawszy od kobiety pierwszy z plików, i przejrzała go dokładnie. Prezentował precyzyjnie naszkicowane wzory oczka, pierwszoplanowego bohatera tejże opowieści, czemu czarownica przez dłuższą chwilę przyglądała się w ciszy. Właściwie każdy z projektów był zadowalający, choć to ostatnia wersja urzekła ją najbardziej. Polowała. Czarne oczy błysnęły satysfakcją, nim ponownie zwróciła je w kierunku towarzyszki i podsunęła pergamin tak, by obie mogły spoglądać na niego bez trudu.
- Trzecia czapla byłaby idealna, gdyby nanieść na nią pióra z pierwszej. Byłoby to możliwe, lady? - spytała, dziwnie przekonana, że prośba nie zostanie odebrana jako przykład nietaktu względem profesjonalnej panny Burke oraz pracującego na jej usługach jubilera. Gdy mówiła, tępo opiłowany paznokieć śledził wyraźnie zarysowane upierzenie wstępnej koncepcji, replikował gładkie kształty łagodnym ruchem, zaś ona na moment skoncentrowała się na drugim dokumencie. Jej uwagę machinalnie przykuła konkretna wersja samego pierścienia. - Ten, zdecydowanie ten. Wygląda tak ciężko, dokładnie o to mi chodziło. Nie sposób będzie go nie zauważyć - wymruczała z aprobatą. - I nie poczuć - Azjatka przeniosła palec wskazujący na najtęższy z wariantów srebrnej obręczy. Niewątpliwie byłby w stanie wybić kilka zębów podczas skutecznie wymierzonego ciosu w barowej bójce czy podczas pochwyceniu mugololubnych buntowników, lecz to pozostawiła w domyśle, nie chcąc zgorszyć - rzekomo - delikatnej, szlachetnie urodzonej niewiasty. W świecie bankietów i jedwabi z pewnością nie dopuszczano się takich bezeceństw.
Odjęła później dłonie od projektów, a niebawem do ich stolika powrócił kelner, serwując zamówioną herbatę. Do dyspozycji miały półmisek eleganckich, powitalnych ciastek i ornamentalnie zdobiony dzbanek wypełniony gorącą wodą - Wren miała samodzielnie zalać swoją filiżankę, na której dnie spoczywał purpurowego koloru kwiat, zamknięty, osłonięty szczelnie chudymi listkami. Zanim jednak zajęła się napojem, sięgnęła do torby, wydobywając z niej niewielki pakunek owinięty czarnym papierem.
- Również pozwoliłam sobie coś przynieść - zakomunikowała w absolutnym opanowaniu i odwinęła pakiecik, ze środka wydobywając plik starych chińskich ilustracji przedstawiających cesarskie bażanty - fantazyjne, mityczne i skąpane w złocie, a czasem po prostu przechadzające się wzdłuż wspaniałych krajobrazów. Były replikami o niewielkim formacie, ale wykonanymi niewątpliwie mistrzowsko, z oddaniem każdego szczegółu oryginałów w posiadaniu tamtejszych władz. - Na pamiątkę naszego ostatniego spotkania. W dowód mojej wdzięczności - zaoferowała pozornie nic nieznaczące przedmioty pannie Burke - choć dla Wren znaczyły one wiele. Nie miała już innych egzemplarzy tych konkretnie dzieł. Dzieliła się zatem z Primrose częścią swojej historii, może ckliwie, może niepotrzebnie, ale z drugiej strony - nie miała powodu, by odmówić sobie tej małej kurtuazji. - Niech sprzyjają i lady - zwieńczyła gest z ledwo dostrzegalnym cieniem uśmiechu. Szczerego? Fałszywego? Nieistotne, o jego naturze wiedziała tylko i wyłącznie ona sama.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie pospieszała Wren dając jej czas na obejrzenie sygnetów i szkiców. Przy wyborze oprawy do talizmanu nie należało się spieszyć. Zwłaszcza, że później, kiedy moc talizmanu osłabnie to sygnet nadal może stanowić ozdobę, broń i piękną pamiątkę. Przyjęła z wdzięcznością filiżankę z herbatą i upiła łyk delikatnego płynu. Idealna temperatura i długość parzenia sprawiała, że smak długo pozostawał na języku pozwalając się nim cieszyć. Picie herbaty było całym ceremoniałem a ona lubiła go popełniać kiedy tylko miała okazję. Idąc wcześniej do stolika widziała spojrzenie Azjatki, trwało dosłownie chwilę, ale to wystarczyło aby utwierdzić pannę Burke w przekonaniu, że dobrze zrobiła pozwalając Rigelowi przetrzebić jej szafę i skompletować trochę nowy styl na bazie tego co Prim lubiła i ceniła w ubraniach. Przyjaciel mówił, że skoro chce być kobietą samodzielną i stanowiącą o samej sobie musi to podkreślić swoim ubiorem. To co w głowie, też na widoku. Miała wyjść z cienia braci, budować swoje ja. Jednak nie czuła się przebrana, wręcz przeciwnie. Patrząc na siebie w lustrze widziała lady Primrose Burke – badaczkę artefaktów i twórcę talizmanów, kobietę samodzielną, z otwartym umysłem i głodną wiedzy. Jednak nie mogła zatracić tej dobrej strony samej siebie, pogodnej i pełnej marzeń, tej którą tak bardzo cenił brat. Musiała pamiętać aby zawsze zachować równowagę, a było to ciężkie kiedy cały czas balansowała.
Uśmiechnęła się delikatnie na wspomnienie o łaźniach.
-Zdecydowanie kiedy się skusze i oddam relaksowi – zapewniła wiedząc, że tak się stanie. Nie wiedziała jedynie kiedy nastąpi ten dzień. Mimowolnie zerkała na to co przykuwa bardziej spojrzenie Wren ciekawa czy miałyby podobne upodobania. W międzyczasie zrobiła lekkie rozeznanie wokół osoby panny Chang, potwierdziła pewne plotki a inne zdementowała. Siedziała przed nią nieoczywista osoba. Z jednej strony spokojna, ładna, niezwykle uprzejma i miła osóbka. Można by rzec, że niewinna. A potem z delikatnych ust padają pytania o pieczętowanie talizmanu krwią, a za ciemnymi sarnimi oczami kryje się Krwawa Dama. Mężczyźni nie potrafili tak się maskować. Na ich twarzach widać było od razu trudy i znoje życia. Można z nich było czytać jak z otwartej księgi. Nawet jak nakładali tysiące masek to wciąż pewnych rzeczy nie dało się ukryć. A kobiety? Wren była już drugą, która za śliczną powłoką skrywała ostrą duszę. Prim wiedziała, ze kobiety zwykle są bardziej okrutne i bezwzględne niż mężczyźni. Oczywiście nie wszystkie, każda płeć miała jednostki silne i słabe, kruche i twarde, ostre i delikatne. I żadna nie była gorsza. Jak bardzo nie jednoznaczna była Wren?
Zanotowała w notesie uwagi Azjatki odnośnie czapli i kiwnęła głową.
-Nie stanowi to żadnego problemu. - Zapewniła towarzyszkę i zachęciła gestem dłonie aby oglądała dalej. Uśmiechnęła się do siebie widząc, który sygnet został wybrany. Sama dokonałaby podobnego wyboru, ciężki, ale nie wulgarny. - Mój wybór był podobny.
Wskazała jeszcze na sygnet.
-Był pierwszym, na którego zwróciłam uwagę, posiada też dużą powierzchnię do grawerunku.
Teraz mogła podzielić się swoim spostrzeżeniem, już nie musiała się obawiać, że swoimi słowami nakieruje Wren na wybór danego modelu. To musiała być jej decyzja. Ujęła pióro w drobną dłoń.
-Zatem, podsumowując, grawer numer trzy ale z detalami z grawera numer jeden, oraz masywny sygnet – powiedziała sprawdzając swoje notatki i spojrzała na Wren chcąc się upewnić, że wszystko dobrze zanotowała. - W takim razie będę mogła zabrać się za tworzenie już talizmanu. Brakuje mi jedynie ostatniego składnika.
Doskonale wiedziały o czym mowa. Wren miała dostarczyć krew szmalcownika by zapieczętować nią talizman. Upiła łyk herbaty i sięgnęła po ciasteczko, które im przyniesiono. Z przyjemnością je zjadła i wytarła palce w serwetkę. Uniosła zaskoczony wzrok szaro zielonych oczu na Azjatkę kiedy ta położyła przed nią podarek. Nie spodziewała się tego, wręcz nie oczekiwała i nie ukrywała swojego zachwytu tym co zobaczyła. Ujęła delikatnie w dłonie karty przyglądając się im uważnie. Badając wiele artefaktów mogła śmiało stwierdzić czy trzyma bardzo cenne przedmioty. Fakt, że panna Chang postanowiła je podarować niezwykle poruszył Primrose. Nie znały się. Nie były sobie bliskie, a jednak otrzymała wspaniały prezent.
-Dziękuję – uśmiechnęła się, a ten rozjaśnił twarz kobiety i złagodził jej rysy. - Są piękne. To wspaniały gest.
Prezentów się nie oddawało. Nie należało się też krygować i odmawiać ich przyjęcia w przeświadczeniu, że to dobrze świadczy o obdarowanym.
-Już chyba nawet wiem gdzie zawisną aby móc cieszyć nimi oko. Mam dobrze doświetloną ścianę, obok wyjścia do ogrodów w Durham. - Powiedziała kiedy ułożyła równo ilustracje. - Sądzę, że będą idealnie pasować.
Uśmiechnęła się delikatnie na wspomnienie o łaźniach.
-Zdecydowanie kiedy się skusze i oddam relaksowi – zapewniła wiedząc, że tak się stanie. Nie wiedziała jedynie kiedy nastąpi ten dzień. Mimowolnie zerkała na to co przykuwa bardziej spojrzenie Wren ciekawa czy miałyby podobne upodobania. W międzyczasie zrobiła lekkie rozeznanie wokół osoby panny Chang, potwierdziła pewne plotki a inne zdementowała. Siedziała przed nią nieoczywista osoba. Z jednej strony spokojna, ładna, niezwykle uprzejma i miła osóbka. Można by rzec, że niewinna. A potem z delikatnych ust padają pytania o pieczętowanie talizmanu krwią, a za ciemnymi sarnimi oczami kryje się Krwawa Dama. Mężczyźni nie potrafili tak się maskować. Na ich twarzach widać było od razu trudy i znoje życia. Można z nich było czytać jak z otwartej księgi. Nawet jak nakładali tysiące masek to wciąż pewnych rzeczy nie dało się ukryć. A kobiety? Wren była już drugą, która za śliczną powłoką skrywała ostrą duszę. Prim wiedziała, ze kobiety zwykle są bardziej okrutne i bezwzględne niż mężczyźni. Oczywiście nie wszystkie, każda płeć miała jednostki silne i słabe, kruche i twarde, ostre i delikatne. I żadna nie była gorsza. Jak bardzo nie jednoznaczna była Wren?
Zanotowała w notesie uwagi Azjatki odnośnie czapli i kiwnęła głową.
-Nie stanowi to żadnego problemu. - Zapewniła towarzyszkę i zachęciła gestem dłonie aby oglądała dalej. Uśmiechnęła się do siebie widząc, który sygnet został wybrany. Sama dokonałaby podobnego wyboru, ciężki, ale nie wulgarny. - Mój wybór był podobny.
Wskazała jeszcze na sygnet.
-Był pierwszym, na którego zwróciłam uwagę, posiada też dużą powierzchnię do grawerunku.
Teraz mogła podzielić się swoim spostrzeżeniem, już nie musiała się obawiać, że swoimi słowami nakieruje Wren na wybór danego modelu. To musiała być jej decyzja. Ujęła pióro w drobną dłoń.
-Zatem, podsumowując, grawer numer trzy ale z detalami z grawera numer jeden, oraz masywny sygnet – powiedziała sprawdzając swoje notatki i spojrzała na Wren chcąc się upewnić, że wszystko dobrze zanotowała. - W takim razie będę mogła zabrać się za tworzenie już talizmanu. Brakuje mi jedynie ostatniego składnika.
Doskonale wiedziały o czym mowa. Wren miała dostarczyć krew szmalcownika by zapieczętować nią talizman. Upiła łyk herbaty i sięgnęła po ciasteczko, które im przyniesiono. Z przyjemnością je zjadła i wytarła palce w serwetkę. Uniosła zaskoczony wzrok szaro zielonych oczu na Azjatkę kiedy ta położyła przed nią podarek. Nie spodziewała się tego, wręcz nie oczekiwała i nie ukrywała swojego zachwytu tym co zobaczyła. Ujęła delikatnie w dłonie karty przyglądając się im uważnie. Badając wiele artefaktów mogła śmiało stwierdzić czy trzyma bardzo cenne przedmioty. Fakt, że panna Chang postanowiła je podarować niezwykle poruszył Primrose. Nie znały się. Nie były sobie bliskie, a jednak otrzymała wspaniały prezent.
-Dziękuję – uśmiechnęła się, a ten rozjaśnił twarz kobiety i złagodził jej rysy. - Są piękne. To wspaniały gest.
Prezentów się nie oddawało. Nie należało się też krygować i odmawiać ich przyjęcia w przeświadczeniu, że to dobrze świadczy o obdarowanym.
-Już chyba nawet wiem gdzie zawisną aby móc cieszyć nimi oko. Mam dobrze doświetloną ścianę, obok wyjścia do ogrodów w Durham. - Powiedziała kiedy ułożyła równo ilustracje. - Sądzę, że będą idealnie pasować.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Azjatka odetchnęła z zadowoleniem, słysząc komunikat, iż jej prośby były realne do spełnienia. Ostatnia czapla naznaczona detalami pierwszego projektu z pewnością sprosta jej oczekiwaniom, w końcu miejsca na grawer na wybranym sygnecie było dostatecznie dużo, by pióra nie zaginęły w rękodzielniczej produkcji. Uradował ją również fakt podobieństwa wyborów między nią a lady Burke; czysty przypadek, a mimo wszystko gdzieś na dnie jej świadomości zatlił się fakt, że decyzje podjęła takie jak szanowana lady z dostojnego rodu. Czy to nie było najznamienitszą pochwałą posiadanego gustu? Mimika czarownicy nie zdradziła jednak podobnych myśli. Kryła się za tym, co Wren pragnęła pokazać; umiejętność kreowania własnego wizerunku w oczach innych była bowiem jej fundamentem, zapewniała pewną swobodę w kontaktach z arystokracją, ponieważ potrafiła wcielić się w swoją rolę. Pełną szacunku, niższą społecznie, taktowną i przede wszystkim dyskretną. Nie wypytywała o tajemnice, słuchała tego, czym raczono ją w opowieściach, nigdy nie prosząc o więcej. Była na ich rozkazy, na ich życzenie, zawsze tam, gdzie jej potrzebowano, czy to nakładając warstwę świeżej krwi na zapłakaną twarz szlachcianki po kolejnej kłótni z szanownym małżonkiem, czy wyrywając się z głębokiego snu po to, by w środku nocy dostarczyć raptownie zamówiony specjał na kilka godzin przed zapomnianym, ważnym wydarzeniem towarzyskim. Primrose miała zatem rację. Wyważona i niewinna fasada kryła za sobą coś makabrycznego, zimne wyrachowanie, gotowość poświęcenia wszystkiego w imię spełnienia swego marzenia.
- Lady też dokonałaby takich wyborów? - podjęła z uprzejmym zainteresowaniem. Podobne nie znaczyło jeszcze te same, zaś Azjatka chciała wiedzieć jaką dokładnie wizję roztoczyła w swojej głowie panna Burke. Jak blisko na wizualizacyjnym schemacie znajdowały się ich decyzje. - Wahałam się między masywniejszym a odrobinę smuklejszym wariantem, ale do dłoni jubilata na pewno lepiej pasować będzie ten większy - ponownie wskazała na propozycję obręczy pierścienia; wyuczone latami umiarkowanie skutecznie hamowało jakąkolwiek potrzebę wyjaśnienia wielkości dłoni szmalcownika czy tego, do czego jeszcze owego sygnetu można by było użyć, poza jego magicznym zastosowaniem. Gdyby była wróbelkiem, niemądrym, ćwierkającym co tylko ślina na język przyniesie, ta kontrola stałaby się odległym marzeniem. - Dokładnie tak - zgodziła się miękko z podsumowaniem kobiety i uśmiechnęła lekko, porozumiewawczo, zanim sięgnęła do torby. Krew Friedricha zabezpieczona była tak samo jak fiolki przekazywane jej klientkom. Spoczywała w szklanej buteleczce otoczonej kruczą gąbką, na dnie czarnego pudełeczka pozbawionego żłobienia. Każda arystokratyczna rodzina otrzymywała takowe puzderko z rodową symboliką, lecz tym razem nie istniała taka potrzeba. Wren dyskretnie przekazała przedmiot Primrose, profilaktycznie podsuwając go do dłoni kobiety pod stołem. - Powinno wystarczyć. Jeśli nie, dostarczę lady więcej - poinformowała z absolutnym spokojem. Pierwotnie zakładała okropną drakę przy próbie pozyskania krwi narzeczonego - ale wystarczyło uśpić go na kilka godzin kroplą eliksiru od zaprzyjaźnionej alchemiczki, później wykonać płytkie nacięcie, a posokę zebrać do pojemnika. Magia lecznicza zaleczyła wszelkie ślady. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobiła - i co mogłaby zrobić, gdyby w rzeczywistości pałała do niego nienawiścią. - Proszę bardzo na nią uważać - zastrzegła jeszcze czarownica.
Widok szczerego, zdziwionego zachwytu na ślicznej twarzy szlachcianki sprawił, że w piersi Azjatka poczuła ciepło. Rozlało się po jej ciele niespodziewanie, przeniknęło do żył i rozpaliło ją od środka poczuciem ludzkiej wdzięczności; to ona w tym wszystkim była wdzięczna, za to, że tak respektowana persona doceniła skądinąd skromny podarunek, jakim były repliki starochińskich ilustracji. Uśmiech poszerzył się delikatnie, zaś chuda dłoń sięgnęła po imbryk, powoli dolewając wody do filiżanki, w której wciąż wylegiwał się niby zasuszony pąk kwiatu.
- Zaręczam, że przyjemność jest po mojej stronie. Od czasu Ptasiego Trela nie mogłam wyzbyć się z głowy bażantów - parsknęła cicho, pochyliwszy się nad zastawą. Purpurowe płatki powoli zaczynały rozchylać się poprzez gorąc otaczającego je napoju. - Moja babcia rzeczywiście zgromadziła pokaźną kolekcję dotyczącą tych ptaków. Odnalazłam kilka spinek, szatę i właśnie te ilustracje. Pod obrazami widnieje wgłębienie, widziała je lady? - Było ledwo widoczne, wżłobione w pożółkły papier; wydawał się stary, ale w rzeczywistości za jego barwę odpowiadał dokładnie wyselekcjonowany barwnik. - To przyzywające szczęście hasła zapisane w chińskim języku. Niestandardowe - bo zwykle wykaligrafowano by je tuszem. A połączone z bażantem powinny mieć podwójną moc - wyjaśniła. W tym czasie kwiat rozkwitł do reszty, ukazując żółty środek. Wyglądało to egzotycznie, nierealnie; Wren niezwykle ostrożnie uniosła herbatę do ust i upiła z niej łyk, niechętna zniszczyć to deserowe arcydzieło, lecz roślina ani drgnęła, niezależnie od nachylenia filiżanki. - To rzeczywiście brzmi na piękne miejsce. Tuż obok ogrodów - zgodziła się Azjatka, zaintrygowana faktem, że komnata Primrose znajdowała się tak blisko natury. Z wyboru? Z konieczności? Spytałaby - lecz nie chciała ingerować w kobiecą prywatność.
- Lady też dokonałaby takich wyborów? - podjęła z uprzejmym zainteresowaniem. Podobne nie znaczyło jeszcze te same, zaś Azjatka chciała wiedzieć jaką dokładnie wizję roztoczyła w swojej głowie panna Burke. Jak blisko na wizualizacyjnym schemacie znajdowały się ich decyzje. - Wahałam się między masywniejszym a odrobinę smuklejszym wariantem, ale do dłoni jubilata na pewno lepiej pasować będzie ten większy - ponownie wskazała na propozycję obręczy pierścienia; wyuczone latami umiarkowanie skutecznie hamowało jakąkolwiek potrzebę wyjaśnienia wielkości dłoni szmalcownika czy tego, do czego jeszcze owego sygnetu można by było użyć, poza jego magicznym zastosowaniem. Gdyby była wróbelkiem, niemądrym, ćwierkającym co tylko ślina na język przyniesie, ta kontrola stałaby się odległym marzeniem. - Dokładnie tak - zgodziła się miękko z podsumowaniem kobiety i uśmiechnęła lekko, porozumiewawczo, zanim sięgnęła do torby. Krew Friedricha zabezpieczona była tak samo jak fiolki przekazywane jej klientkom. Spoczywała w szklanej buteleczce otoczonej kruczą gąbką, na dnie czarnego pudełeczka pozbawionego żłobienia. Każda arystokratyczna rodzina otrzymywała takowe puzderko z rodową symboliką, lecz tym razem nie istniała taka potrzeba. Wren dyskretnie przekazała przedmiot Primrose, profilaktycznie podsuwając go do dłoni kobiety pod stołem. - Powinno wystarczyć. Jeśli nie, dostarczę lady więcej - poinformowała z absolutnym spokojem. Pierwotnie zakładała okropną drakę przy próbie pozyskania krwi narzeczonego - ale wystarczyło uśpić go na kilka godzin kroplą eliksiru od zaprzyjaźnionej alchemiczki, później wykonać płytkie nacięcie, a posokę zebrać do pojemnika. Magia lecznicza zaleczyła wszelkie ślady. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobiła - i co mogłaby zrobić, gdyby w rzeczywistości pałała do niego nienawiścią. - Proszę bardzo na nią uważać - zastrzegła jeszcze czarownica.
Widok szczerego, zdziwionego zachwytu na ślicznej twarzy szlachcianki sprawił, że w piersi Azjatka poczuła ciepło. Rozlało się po jej ciele niespodziewanie, przeniknęło do żył i rozpaliło ją od środka poczuciem ludzkiej wdzięczności; to ona w tym wszystkim była wdzięczna, za to, że tak respektowana persona doceniła skądinąd skromny podarunek, jakim były repliki starochińskich ilustracji. Uśmiech poszerzył się delikatnie, zaś chuda dłoń sięgnęła po imbryk, powoli dolewając wody do filiżanki, w której wciąż wylegiwał się niby zasuszony pąk kwiatu.
- Zaręczam, że przyjemność jest po mojej stronie. Od czasu Ptasiego Trela nie mogłam wyzbyć się z głowy bażantów - parsknęła cicho, pochyliwszy się nad zastawą. Purpurowe płatki powoli zaczynały rozchylać się poprzez gorąc otaczającego je napoju. - Moja babcia rzeczywiście zgromadziła pokaźną kolekcję dotyczącą tych ptaków. Odnalazłam kilka spinek, szatę i właśnie te ilustracje. Pod obrazami widnieje wgłębienie, widziała je lady? - Było ledwo widoczne, wżłobione w pożółkły papier; wydawał się stary, ale w rzeczywistości za jego barwę odpowiadał dokładnie wyselekcjonowany barwnik. - To przyzywające szczęście hasła zapisane w chińskim języku. Niestandardowe - bo zwykle wykaligrafowano by je tuszem. A połączone z bażantem powinny mieć podwójną moc - wyjaśniła. W tym czasie kwiat rozkwitł do reszty, ukazując żółty środek. Wyglądało to egzotycznie, nierealnie; Wren niezwykle ostrożnie uniosła herbatę do ust i upiła z niej łyk, niechętna zniszczyć to deserowe arcydzieło, lecz roślina ani drgnęła, niezależnie od nachylenia filiżanki. - To rzeczywiście brzmi na piękne miejsce. Tuż obok ogrodów - zgodziła się Azjatka, zaintrygowana faktem, że komnata Primrose znajdowała się tak blisko natury. Z wyboru? Z konieczności? Spytałaby - lecz nie chciała ingerować w kobiecą prywatność.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Słodka Eea
Szybka odpowiedź