Słodka Eea
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Słodka Eea
Znajdująca się na pierwszym piętrze budynku, jasna sala z przeszklonym dachem zaaranżowała została na potrzeby bardziej kameralnych spotkań. Znajdują się tu eleganckie i wygodne sofy oraz fotele i pojedyncze kawowe stoliki. Mimo swojego codziennego przeznaczenia, to również świetne miejsce dla przygotowania imprezy tanecznej. Ciągnąca się przez prawie całą długość pomieszczenia galeria daje wtedy świetną okazję do obserwacji tańczących.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 3 razy
Klient nasz pan – jak mawiało pewne przysłowie. Jeżeli chciała mieć zadowolonych klientów musiała umieć ich słuchać oraz starać się sprostać wszystkim oczekiwaniom, albo przynajmniej większości. Upiła kolejny łyk niezwykle łagodnej herbaty z zaciekawieniem zerkając co jakiś czas na kwiat, który rozkwitł w filiżance Wren. Uzmysłowiła sobie, że to pasowało do Azjatki. Kiedy zobaczyła jak pod wpływem wrzątku roślina rozkwita od razu uznała, że to w jakiś sposób idealnie łączy się z fizys towarzyszki.
Gdyby Prim wiedziała jak Wren potrafi przybierać odpowiednie maski na pewno wróżyłaby jej sukces na salonach. Arystokracja wciąż bawiła się w grę pozorów i choć panna Primrose się w nie wychowała to nie raz jej samej nastręczała trudności. Wynikało to jednak z jej, nie raz, oślego uporu, ostrego języka i zbyt swobodnego wyrażania własnych myśli. A to nie było mile widziane aby kobieta i do tego jeszcze panna konstruowała w formę zdań własne przekonania. W ogóle, żeby mieć swoje przekonania! Oburzające. Kiedy jest pod opieką ojca lub brata to oni jej mówią co ma myśleć, a później robi to mąż. Tak przynajmniej było w większości rodzin szlacheckich o konserwatywnych poglądach. Cóż, zasady były kreowane przez mężczyzn i to jeszcze wieki temu. Panna Burke miała cel to zmienić, choć zdawała sobie sprawę, że to droga przez mękę.
Teraz jednak jej wzrok padł na próbne sygnety. Kiwnęła delikatnie dłonią.
-Mam słabość do większych sygnetów u mężczyzn. Antagonistyczna cecha świadcząca o męskości i sile. - Odpowiedziała spokojnie, a potem wskazała na grawer ze zrywającą się do lotu czaplą. - Choć mnie osobiście bardziej porwał ten grawer. Wszystko jednak rzecz gustu i to pani wie najlepiej co pasuje do jubilata.
Prim nie znała osoby, której przyjdzie nosić ten sygnet, ale niezależnie od tego będzie dumna ze swojej pracy i miała nadzieję, że za nią przyjdą kolejni klienci. Pod stołem zaś ostrożnie przyjęła fiolkę z krwią i od razu schowała do torebki. Przekazanie przedmiotu odbyło się sprawnie i bez tworzenia wokół siebie niepewnej atmosfery.
-Myślę, że tyle spokojnie wystarczy. To tylko pieczętowanie, a nie zawiły rytuał – kolejny łyk herbaty, a wzrok powędrował na ilustracje bażantów kiedy panna Chang opowiadała jak je znalazła. Cieszyła się trochę, ze ich rozmowa zainspirowała Azjatkę do przeszukania rodzinnych pamiątek. Często takie wyprawy w przeszłość uświadamiają czym się staliśmy albo dlaczego nasi przodkowie byli tacy a nie inni, co miało wpływ na ich życie. Nie raz takie podróże czynili z Edgarem, odkrywające kolejne sekrety poprzednich pokoleń. Jeden wuj nawet zniknął na miesiąc ze swojej ramy w Durham kiedy słyszał jak Prim czyta jego listy miłosne. Nawet Edgar nie krył zdumienia kiedy okazało się, ze jeden z surowszych członków rodu, uznawany wręcz za okrutnika miał gołębie serce dla swej małżonki. Zerknęła na wypukłość w kartce, na którą zwrócono jej uwagę i pokiwała głową, że widzi.
-Z takimi talizmanami to szczęście raczej długo będzie mi sprzyjać. - Zaśmiała się cicho i delikatnie. - Dziękuję jeszcze raz.
Odstawiła filiżankę wraz ze spodeczkiem na stół. Pozostała im do omówienia ostatnia sprawa. Panna Chang podejrzewała, ze Primrose zaśpiewa jej cenę ogromna, która być może powaliłaby na kolana nie jedną osobę. Jednak panna Burke nie potrzebowała złota ani kosztowności. Ceniła sobie inną walutę.
-Pozostała jeszcze kwestia ceny – zaczęła łagodnie i spokojnie. Szarozielone oczy spoczęły na twarzy panny Chang, a na ustach pojawił się delikatny uśmiech. Teoretycznie mogła uznać ilustracje za zapłatę ale to był prezent i obraziła by Azjatkę uważając je za zapłatę. - Wykonanie talizmanu to usługa, za którą być może pewnego dnia będę potrzebowała czegoś co tylko pani może dać mi w zamian.
Przysługi, to była waluta, którą operowała panna Burke.
Gdyby Prim wiedziała jak Wren potrafi przybierać odpowiednie maski na pewno wróżyłaby jej sukces na salonach. Arystokracja wciąż bawiła się w grę pozorów i choć panna Primrose się w nie wychowała to nie raz jej samej nastręczała trudności. Wynikało to jednak z jej, nie raz, oślego uporu, ostrego języka i zbyt swobodnego wyrażania własnych myśli. A to nie było mile widziane aby kobieta i do tego jeszcze panna konstruowała w formę zdań własne przekonania. W ogóle, żeby mieć swoje przekonania! Oburzające. Kiedy jest pod opieką ojca lub brata to oni jej mówią co ma myśleć, a później robi to mąż. Tak przynajmniej było w większości rodzin szlacheckich o konserwatywnych poglądach. Cóż, zasady były kreowane przez mężczyzn i to jeszcze wieki temu. Panna Burke miała cel to zmienić, choć zdawała sobie sprawę, że to droga przez mękę.
Teraz jednak jej wzrok padł na próbne sygnety. Kiwnęła delikatnie dłonią.
-Mam słabość do większych sygnetów u mężczyzn. Antagonistyczna cecha świadcząca o męskości i sile. - Odpowiedziała spokojnie, a potem wskazała na grawer ze zrywającą się do lotu czaplą. - Choć mnie osobiście bardziej porwał ten grawer. Wszystko jednak rzecz gustu i to pani wie najlepiej co pasuje do jubilata.
Prim nie znała osoby, której przyjdzie nosić ten sygnet, ale niezależnie od tego będzie dumna ze swojej pracy i miała nadzieję, że za nią przyjdą kolejni klienci. Pod stołem zaś ostrożnie przyjęła fiolkę z krwią i od razu schowała do torebki. Przekazanie przedmiotu odbyło się sprawnie i bez tworzenia wokół siebie niepewnej atmosfery.
-Myślę, że tyle spokojnie wystarczy. To tylko pieczętowanie, a nie zawiły rytuał – kolejny łyk herbaty, a wzrok powędrował na ilustracje bażantów kiedy panna Chang opowiadała jak je znalazła. Cieszyła się trochę, ze ich rozmowa zainspirowała Azjatkę do przeszukania rodzinnych pamiątek. Często takie wyprawy w przeszłość uświadamiają czym się staliśmy albo dlaczego nasi przodkowie byli tacy a nie inni, co miało wpływ na ich życie. Nie raz takie podróże czynili z Edgarem, odkrywające kolejne sekrety poprzednich pokoleń. Jeden wuj nawet zniknął na miesiąc ze swojej ramy w Durham kiedy słyszał jak Prim czyta jego listy miłosne. Nawet Edgar nie krył zdumienia kiedy okazało się, ze jeden z surowszych członków rodu, uznawany wręcz za okrutnika miał gołębie serce dla swej małżonki. Zerknęła na wypukłość w kartce, na którą zwrócono jej uwagę i pokiwała głową, że widzi.
-Z takimi talizmanami to szczęście raczej długo będzie mi sprzyjać. - Zaśmiała się cicho i delikatnie. - Dziękuję jeszcze raz.
Odstawiła filiżankę wraz ze spodeczkiem na stół. Pozostała im do omówienia ostatnia sprawa. Panna Chang podejrzewała, ze Primrose zaśpiewa jej cenę ogromna, która być może powaliłaby na kolana nie jedną osobę. Jednak panna Burke nie potrzebowała złota ani kosztowności. Ceniła sobie inną walutę.
-Pozostała jeszcze kwestia ceny – zaczęła łagodnie i spokojnie. Szarozielone oczy spoczęły na twarzy panny Chang, a na ustach pojawił się delikatny uśmiech. Teoretycznie mogła uznać ilustracje za zapłatę ale to był prezent i obraziła by Azjatkę uważając je za zapłatę. - Wykonanie talizmanu to usługa, za którą być może pewnego dnia będę potrzebowała czegoś co tylko pani może dać mi w zamian.
Przysługi, to była waluta, którą operowała panna Burke.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie bez powodu Wren dopatrywała się kapryśności losu w okoliczności swego urodzenia; brylowałaby na salonach, w dostojnym towarzystwie, odziana w drogą sukienkę jedynego takiego kroju, w kreację zdobioną czaplimi piórami, która wszystkie spojrzenia skazałaby na blask uwielbienia. Pasowała tam. Do newralgicznego świata pełnego subtelnych niuansów i podszytych konspiracją gier, do przystojnych dżentelmenów i ślicznych panien, każdego z nich naginając wedle własnej potrzeby, swego małego misterium. Zleconego przez ojca, przez męża, nieistotne, ważne natomiast, by szachownicę dwóch przeciwników podszyć trzecim graczem osłonionym woalką absolutnej niewidzialności. Bladej, białej dłoni przesuwającej piony, ust szepczących do ucha. Okłamałaby cały świat, byle tylko żyć niczym pączek w maśle. Tymczasem - była tutaj. W Słodkiej Eei, nieważna w świetle wielkiej gry, okrutnej wojny, szara i nijaka; jeśli odejdzie, nikt nie zauważy jej braku. Świat nie zapłacze w żałobie, szlachetny ród nie przybierze kruczej czerni.
- Prawda? Odbieram je tak samo - zgodziła się, oceniając to jako symbol chęci kontynuowania dyskusji; projekty były wybrane, to jednak nie znaczyło, że nie mogły podzielić się wzajemnymi spostrzeżeniami na ich temat. Wręcz przeciwnie. Wren ciekawił gust towarzyszki, tym bardziej, że ten zdawał się ewoluować. Wyglądała tak inaczej niż jeszcze jakiś czas temu w Ptasim Trelu, mniej niewinnie, mniej dziewczęco - stała się dumą w rodzinnej koronie, przynajmniej wizualnie. - Na chudym palcu małej dłoni mogą wyglądać karykaturalnie, ale na tej większej, niemal niedźwiedziej - do niej pasują jak ulał - stwierdziła z leniwym uśmiechem. Niemal niedźwiedziej, ach, jak blisko było temu porównaniu do samego Friedricha, górującego nad nią niczym wierzchołek lodowego wierchu, silnego jak dąb, jak bijąca wierzba. Spojrzała potem na grawerowane ptaki i zamruczała w zamyśleniu, nim odezwała się ponownie - za krótką, spokojną chwilę.
- Wznosi się w powietrze bardzo dumnie, ale odlatuje. A mi zależy na czapli, która zostaje. Nawet jeśli za moment wyłowi ze strumienia żabę i połknie ją w całości - rozumiała urok wyboru Primrose, lecz dostrzeżona metafora wygrała z walorem estetycznym. Uśmiech czarownicy rozszerzył się nieznacznie, ledwo dostrzegalnie, ale nie trwał na licu zbyt długo: raptem oczy rozszerzyły się mocniej, a ona zerknęła na projekty, jakby czegoś w nich poszukując. - Myśli lady, że wybór ręki ma tu znaczenie? - spytała wreszcie, zaintrygowana nagle napływającą do umysłu myślą, pewna również, że nie poruszały wcześniej tego tematu. A wydawał się dość istotny. - Powinien nosić talizman na ręce dominującej, dzierżącej różdżkę? Czy to nieistotne? - Artefakt mógłby zostać wzmocniony magią przepływającą przez wiodącą prym kończynę, nawet jeśli w założeniu miał wzmacniać wyłącznie fizyczną tężyznę i wytrzymałość organizmu. Był przecież przedmiotem magicznym, czyż nie współgrałby zatem lepiej w bliskości wybranego drewna? Azjatka zmarszczyła lekko brwi, zadumana, zanim powróciła spojrzeniem do siedzącej nieopodal Primrose, poszukując odpowiedzi choćby w jej mimice. Prowadziła na ten temat badania? Musiała, jeśli cieszyła się tak nieposzlakowaną opinią i pochwalnymi komentarzami względem swych wyrobów.
Wspomnienie zapłaty sprawiło, że Wren powoli wyprostowała plecy, gotowa podjąć rzeczową, finansową dysputę - ba, zgodzić się po prostu na postawione przez pannę Burke warunki, jednak ta znów zadziwiła. Czarne oczy błysnęły niebezpiecznie. Enigmatycznie, zaledwie przez sekundę, do następnego mrugnięcia. Jednak w tym niebezpieczeństwie czaiło się pewne zadowolenie: w pięknych, niejednoznacznych słowach szlachcianka wkraczała na grząski grunt, taki, który w wielu miałkich umysłach mógłby wzbudzić obrzydzenie. Doskonale. Była tak zajmująca.
- Tylko ja - powtórzyła po niej z dozą słodyczy odbijającej się cichą nutą w melodii głosu. Tylko ona - to znaczyć mogło jedno. - Widzę, że rozszyfrowała lady moją małą tajemnicę - orzekła więc z uśmiechem, innym niż wcześniej, mniej niewinnym, mniej kurtuazyjnym, a szczerze ukontentowanym. Wciąż trzymając w dłoniach gorącą filiżankę Azjatka pochyliła się w fotelu, ni to konspiracyjnie, ni wyzywająco, zniżyła też głos, - Jestem na lady żądanie - zapewniła półszeptem, zdecydowanym, lecz przy tym tak miękkim. Czy tego chciała? Tego oczekiwała? Zajrzeć pod kurtynę wyuczonego na pamięć przedstawienia, odkryć kryjącą się za grubym materiałem prawdę czarownicy krwią zapewniającej piękno? - Kiedy tylko lady zechce. Zapewniam, że to niezapomniane doznanie - skwitowała i odchyliła się znowu, opierając plecy o oparcie fotela. Herbatę uniosła zaś do ust i upiła długi łyk, obmywając gardło z gorąca wypowiadanych chwilę wcześniej obietnic.
- Prawda? Odbieram je tak samo - zgodziła się, oceniając to jako symbol chęci kontynuowania dyskusji; projekty były wybrane, to jednak nie znaczyło, że nie mogły podzielić się wzajemnymi spostrzeżeniami na ich temat. Wręcz przeciwnie. Wren ciekawił gust towarzyszki, tym bardziej, że ten zdawał się ewoluować. Wyglądała tak inaczej niż jeszcze jakiś czas temu w Ptasim Trelu, mniej niewinnie, mniej dziewczęco - stała się dumą w rodzinnej koronie, przynajmniej wizualnie. - Na chudym palcu małej dłoni mogą wyglądać karykaturalnie, ale na tej większej, niemal niedźwiedziej - do niej pasują jak ulał - stwierdziła z leniwym uśmiechem. Niemal niedźwiedziej, ach, jak blisko było temu porównaniu do samego Friedricha, górującego nad nią niczym wierzchołek lodowego wierchu, silnego jak dąb, jak bijąca wierzba. Spojrzała potem na grawerowane ptaki i zamruczała w zamyśleniu, nim odezwała się ponownie - za krótką, spokojną chwilę.
- Wznosi się w powietrze bardzo dumnie, ale odlatuje. A mi zależy na czapli, która zostaje. Nawet jeśli za moment wyłowi ze strumienia żabę i połknie ją w całości - rozumiała urok wyboru Primrose, lecz dostrzeżona metafora wygrała z walorem estetycznym. Uśmiech czarownicy rozszerzył się nieznacznie, ledwo dostrzegalnie, ale nie trwał na licu zbyt długo: raptem oczy rozszerzyły się mocniej, a ona zerknęła na projekty, jakby czegoś w nich poszukując. - Myśli lady, że wybór ręki ma tu znaczenie? - spytała wreszcie, zaintrygowana nagle napływającą do umysłu myślą, pewna również, że nie poruszały wcześniej tego tematu. A wydawał się dość istotny. - Powinien nosić talizman na ręce dominującej, dzierżącej różdżkę? Czy to nieistotne? - Artefakt mógłby zostać wzmocniony magią przepływającą przez wiodącą prym kończynę, nawet jeśli w założeniu miał wzmacniać wyłącznie fizyczną tężyznę i wytrzymałość organizmu. Był przecież przedmiotem magicznym, czyż nie współgrałby zatem lepiej w bliskości wybranego drewna? Azjatka zmarszczyła lekko brwi, zadumana, zanim powróciła spojrzeniem do siedzącej nieopodal Primrose, poszukując odpowiedzi choćby w jej mimice. Prowadziła na ten temat badania? Musiała, jeśli cieszyła się tak nieposzlakowaną opinią i pochwalnymi komentarzami względem swych wyrobów.
Wspomnienie zapłaty sprawiło, że Wren powoli wyprostowała plecy, gotowa podjąć rzeczową, finansową dysputę - ba, zgodzić się po prostu na postawione przez pannę Burke warunki, jednak ta znów zadziwiła. Czarne oczy błysnęły niebezpiecznie. Enigmatycznie, zaledwie przez sekundę, do następnego mrugnięcia. Jednak w tym niebezpieczeństwie czaiło się pewne zadowolenie: w pięknych, niejednoznacznych słowach szlachcianka wkraczała na grząski grunt, taki, który w wielu miałkich umysłach mógłby wzbudzić obrzydzenie. Doskonale. Była tak zajmująca.
- Tylko ja - powtórzyła po niej z dozą słodyczy odbijającej się cichą nutą w melodii głosu. Tylko ona - to znaczyć mogło jedno. - Widzę, że rozszyfrowała lady moją małą tajemnicę - orzekła więc z uśmiechem, innym niż wcześniej, mniej niewinnym, mniej kurtuazyjnym, a szczerze ukontentowanym. Wciąż trzymając w dłoniach gorącą filiżankę Azjatka pochyliła się w fotelu, ni to konspiracyjnie, ni wyzywająco, zniżyła też głos, - Jestem na lady żądanie - zapewniła półszeptem, zdecydowanym, lecz przy tym tak miękkim. Czy tego chciała? Tego oczekiwała? Zajrzeć pod kurtynę wyuczonego na pamięć przedstawienia, odkryć kryjącą się za grubym materiałem prawdę czarownicy krwią zapewniającej piękno? - Kiedy tylko lady zechce. Zapewniam, że to niezapomniane doznanie - skwitowała i odchyliła się znowu, opierając plecy o oparcie fotela. Herbatę uniosła zaś do ust i upiła długi łyk, obmywając gardło z gorąca wypowiadanych chwilę wcześniej obietnic.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie wypadało spotkania kończyć gwałtownie, poza tym nadal miały herbatę do wypicia. Mogła spokojnie porozmawiać z panną Chang i wymienić się paroma uwagami. Uwagi o dłoniach oraz wznoszącej się czapli przyjęła z uprzejmym uśmiechem. Dla niej był to symbol ciągłego ruchu, działania, jednak każdy wybierał według własnego gustu i upodobania. Zawahała się chwilę słysząc pytanie Azjatki, po czym odpowiedziała.
-Spotkałam się z teorią, że talizman winien być trzymany blisko serca, więc logicznym wydaje się, że powinien nosić sygnet na dłoni od serca. – Upiła łyk herbaty. – Jednak jak do tej pory nie znalazłam potwierdzenia tego założenia.
Podobnie jak wiele innych teorii, które miała zamiar zbadać i przetestować ale to wymagało czasu i cierpliwości oraz olbrzymich nakładów pracy z jej strony. Wkraczała powoli w niebezpieczny świat, ale się nie bała jednak musiała zachować stosowne środki ostrożności. Ostatnie rozmowy z bratem sprawiły, że zrozumiała iż czas bycia beztroską Primrose właśnie się zakończył. Miała podjąć ostateczną decyzję kim chce być i jak chce kierować swoim życiem. Zrozumiała, że jeżeli teraz nie podejmie odpowiednich kroków to za chwilę będzie za późno, a pretensje będzie mogła mieć jedynie do siebie. Zdecydowanie zmiana stylu ubierania się z panny na pensji w damę pełnego kalibru pomagało w zachowaniu równowagi i dążeniu do celu. Jednocześnie budowała tym swój wizerunek, który chciała aby był rozpoznawalny. Panna Burke nie jest już niewiniątkiem, które interesuje się czarną magią. Lady Burke była kobietą, która maczała w niej swoje palce. Jeszcze nie dłonie. Ledwo dotykała powierzchni lustra, ale to tylko kwestia czasu kiedy przez nie przejdzie na drugą stronę.
Obserwowała uważnie zachowanie Wren kiedy wspominała o cenie. Miała pełne prawo odmówi, gdyż przysługi były zwodnicze. Nigdy nic nie wiadomo o co poprosi druga osoba i w jakie sytuacji naszego życia. Wiedziała o czym myślała Azjatka, ale panna Burke nie miała najmniejszej ochoty kąpać się w mugolskiej krwi, co to to nie. Jednak umiejętność zdobywania krwi przez Wren była umiejętnością, której Primrose potrzebowała do swojej pracy. Widząc zadowolenie towarzyszki uśmiechnęła się jedynie, ale uśmiech ten pierwszy raz nie objął jej oczu. Te pozostały uważne i zdystansowane, biznesy nie obejmowały emocji, emocje w większości wypadków przeszkadzały. Były zbyteczne. Po raz kolejny sprawdzała jak inni reagują na przysługi, w końcu pochodziła z rodu Burke. Większość spodziewała się, że jeżeli o przysługę się zwróci to nie będzie to dogodny moment dla tego, kto ją będzie spłacać. Ku jej zaskoczeniu kolejna osoba, była raczej tym zadowolona, oddychała z ulgą i z pewnością w głosie zapewniała o swojej dyspozycji. Bardzo często nie znali swojego potencjału patrząc tylko na to czym się zajmowali na co dzień, myśląc, że to ich jedyny atut. Panna Chang na pewno przyda się Prim inaczej niż krwawe kąpiele.
-W to nie wątpię – odparła jedynie. – Realizacja zajmie około dwa tygodnie. Jak tylko skończę pracę wyślę od razu sowę z informacją, że jest gotowy do odebrania.
-Spotkałam się z teorią, że talizman winien być trzymany blisko serca, więc logicznym wydaje się, że powinien nosić sygnet na dłoni od serca. – Upiła łyk herbaty. – Jednak jak do tej pory nie znalazłam potwierdzenia tego założenia.
Podobnie jak wiele innych teorii, które miała zamiar zbadać i przetestować ale to wymagało czasu i cierpliwości oraz olbrzymich nakładów pracy z jej strony. Wkraczała powoli w niebezpieczny świat, ale się nie bała jednak musiała zachować stosowne środki ostrożności. Ostatnie rozmowy z bratem sprawiły, że zrozumiała iż czas bycia beztroską Primrose właśnie się zakończył. Miała podjąć ostateczną decyzję kim chce być i jak chce kierować swoim życiem. Zrozumiała, że jeżeli teraz nie podejmie odpowiednich kroków to za chwilę będzie za późno, a pretensje będzie mogła mieć jedynie do siebie. Zdecydowanie zmiana stylu ubierania się z panny na pensji w damę pełnego kalibru pomagało w zachowaniu równowagi i dążeniu do celu. Jednocześnie budowała tym swój wizerunek, który chciała aby był rozpoznawalny. Panna Burke nie jest już niewiniątkiem, które interesuje się czarną magią. Lady Burke była kobietą, która maczała w niej swoje palce. Jeszcze nie dłonie. Ledwo dotykała powierzchni lustra, ale to tylko kwestia czasu kiedy przez nie przejdzie na drugą stronę.
Obserwowała uważnie zachowanie Wren kiedy wspominała o cenie. Miała pełne prawo odmówi, gdyż przysługi były zwodnicze. Nigdy nic nie wiadomo o co poprosi druga osoba i w jakie sytuacji naszego życia. Wiedziała o czym myślała Azjatka, ale panna Burke nie miała najmniejszej ochoty kąpać się w mugolskiej krwi, co to to nie. Jednak umiejętność zdobywania krwi przez Wren była umiejętnością, której Primrose potrzebowała do swojej pracy. Widząc zadowolenie towarzyszki uśmiechnęła się jedynie, ale uśmiech ten pierwszy raz nie objął jej oczu. Te pozostały uważne i zdystansowane, biznesy nie obejmowały emocji, emocje w większości wypadków przeszkadzały. Były zbyteczne. Po raz kolejny sprawdzała jak inni reagują na przysługi, w końcu pochodziła z rodu Burke. Większość spodziewała się, że jeżeli o przysługę się zwróci to nie będzie to dogodny moment dla tego, kto ją będzie spłacać. Ku jej zaskoczeniu kolejna osoba, była raczej tym zadowolona, oddychała z ulgą i z pewnością w głosie zapewniała o swojej dyspozycji. Bardzo często nie znali swojego potencjału patrząc tylko na to czym się zajmowali na co dzień, myśląc, że to ich jedyny atut. Panna Chang na pewno przyda się Prim inaczej niż krwawe kąpiele.
-W to nie wątpię – odparła jedynie. – Realizacja zajmie około dwa tygodnie. Jak tylko skończę pracę wyślę od razu sowę z informacją, że jest gotowy do odebrania.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wren kiwnęła głową znad porcelanowej filiżanki herbaty, analizując uważnie powierzone jej przemyślenia. Bliskość serca wydawała się mniej przekonująca niż ślad magii przepływającej przez dominującą rękę, jednak jej wiedza w zakresie talizmanów właściwie raczkowała, wykluwała się z młodego jaja niczym podlotek bazujący na cierpliwych naukach autorytetu danej dziedziny. Nim była Primrose, zaprawiona w boju i doświadczona, mająca na swym koncie kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt naprawdę intrygujących projektów tychże artefaktów, a, jak widać, niektóre zagadnienia i dla niej wciąż wydawały się być zagadką. To nic. Z pewnością zgłębi je w czasie; mimo upływających lat krew dla Azjatki również posiadała swe misteria, owoce okryte enigmatyczną skórką, w które pragnęła pewnego dnia wgryźć się zachłannie, spić ich sok, doznać dzięki niemu pełnego objawienia. Wbrew wątpliwościom podsycanym przez wspomnienie gorących słów Deirdre wierzyła, że pozostanie przy wybranym fachu, jedynie modyfikując zasady jego działania: dzisiejszy pobyt w Zaciszu podsunął zresztą konkretny ku temu pomysł.
- Doskonale - skwitowała zapewnienie szlachcianki i uśmiechnęła się wdzięcznie; nawet mimo potencjalnego zamiaru, panna Burke nie byłaby w stanie odgadnąć czy prezentowane przez czarownicę emocje były prawdziwe, czy może graniczyły z wymyślną iluzją. Grała nimi niczym strunami pięknej harfy, dostosowywała melodię dźwięków wydawanych przez instrument i pisała nowe gamy, jeśli było to potrzebne. Dziś - bazowała na wyuczonej kurtuazji. Niemal idealnie szczerej, ciepłej, bezpiecznej; dbała o to, by błękitnokrwiste damy nigdy nie czuły się w jej towarzystwie jakkolwiek zagrożone. - W takim razie będę wyczekiwać listu. I dnia, w którym będę mogła spłacić swój dług - dodała spokojnie, po czym dopiła herbatę. Pożegnały się potem uprzejmie, ze wzajemnym szacunkiem lub przynajmniej jego pomyślnie rokującym zalążkiem, oddalając się od stolika w sobie znanych kierunkach.
Zanim Wren zdecydowała się powrócić do mieszkania na Pokątnej, odwiedziła gabinet tutejszego zarządcy, by przedyskutować pewną kwestię. Świeżą, nieprzemyślaną, ale dostatecznie pociągającą, by przynajmniej wybadać grunt możliwości; później skorzystała też z tutejszych łaźni, ciesząc się samotnością niewielkiego akwenu. Te większe przyjmowały dziś gości, ona natomiast lgnęła do prywatnego relaksu, do fantazyjnego wyobrażenia, że ta przesycona zapachem cytrusów woda była tu tylko dla niej - jak dla księżniczki przybywającej pod bramy Zacisza w złotej karecie. W myślach uwijała natomiast nowy plan. Odpowiedź kierownika przybytku wydawała się satysfakcjonująca, zaproponowane wstępnie warunki do przyjęcia, ona zaś, w ramionach gorącej wody, jęła niezwłocznie rozpatrywać wszelkie za i przeciw. Zanim podejmie jakąkolwiek decyzje, musiała być jej absolutnie pewną. Ale jak brzmiało changowskie przysłowie? Pamiętała je ledwie z dziadusiowych kazań; bój się nie rozwijać wcale.
zt
- Doskonale - skwitowała zapewnienie szlachcianki i uśmiechnęła się wdzięcznie; nawet mimo potencjalnego zamiaru, panna Burke nie byłaby w stanie odgadnąć czy prezentowane przez czarownicę emocje były prawdziwe, czy może graniczyły z wymyślną iluzją. Grała nimi niczym strunami pięknej harfy, dostosowywała melodię dźwięków wydawanych przez instrument i pisała nowe gamy, jeśli było to potrzebne. Dziś - bazowała na wyuczonej kurtuazji. Niemal idealnie szczerej, ciepłej, bezpiecznej; dbała o to, by błękitnokrwiste damy nigdy nie czuły się w jej towarzystwie jakkolwiek zagrożone. - W takim razie będę wyczekiwać listu. I dnia, w którym będę mogła spłacić swój dług - dodała spokojnie, po czym dopiła herbatę. Pożegnały się potem uprzejmie, ze wzajemnym szacunkiem lub przynajmniej jego pomyślnie rokującym zalążkiem, oddalając się od stolika w sobie znanych kierunkach.
Zanim Wren zdecydowała się powrócić do mieszkania na Pokątnej, odwiedziła gabinet tutejszego zarządcy, by przedyskutować pewną kwestię. Świeżą, nieprzemyślaną, ale dostatecznie pociągającą, by przynajmniej wybadać grunt możliwości; później skorzystała też z tutejszych łaźni, ciesząc się samotnością niewielkiego akwenu. Te większe przyjmowały dziś gości, ona natomiast lgnęła do prywatnego relaksu, do fantazyjnego wyobrażenia, że ta przesycona zapachem cytrusów woda była tu tylko dla niej - jak dla księżniczki przybywającej pod bramy Zacisza w złotej karecie. W myślach uwijała natomiast nowy plan. Odpowiedź kierownika przybytku wydawała się satysfakcjonująca, zaproponowane wstępnie warunki do przyjęcia, ona zaś, w ramionach gorącej wody, jęła niezwłocznie rozpatrywać wszelkie za i przeciw. Zanim podejmie jakąkolwiek decyzje, musiała być jej absolutnie pewną. Ale jak brzmiało changowskie przysłowie? Pamiętała je ledwie z dziadusiowych kazań; bój się nie rozwijać wcale.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Życie jest snem, straszliwym snem – powiedział jeden filozof, a ileż było prawdy w tym stwierdzeniu chyba sam nie wiedział, albo wiedział i nie sądził, że przez pokolenia to zdanie będzie analizowane i rozkładane na czynniki pierwsze. A w tym śnie każdy gra swoją rolę. Tak to w tej chwili robiły dwie kobiety, które związały się nicią interesów. Kto wie, gdzie ta nić je zaprowadzi. Jedno było pewne już zostały połączone, a takie połączenie pozostaje na zawsze, zwłaszcza w ich świecie. W świecie, w który myśleli, że opanowali magię, ale to było to złudne i jednocześnie wygodne.
-Dziękuję za spotkanie – Primrose pożegnała się z Wren i odbierając od obsługi pelerynkę oraz rękawiczki wyszła na Pokątną kierując się ponownie w stronę sklepu skąd za pomocą sieci proszku Fiuu miała powrócić do Durham i zająć się produkcją talizmanu. Takie zamówienia jak panny Chang realizowała wyłącznie w bezpiecznych, domowych murach gdzie nikt jej nie przeszkadzał i nie zakłócał spokoju. Do sklepu w każdej chwili ktoś mógł wejść by złożyć u niej zamówienie. Nie mogła pozwolić sobie na rozpraszanie. Wiedziała, że pewnego dnia umiejętności Wren bardzo się jej przydadzą. Nie miała obaw, że Wren się nie wywiąże z danego słowa. Czarodziej, który godził się na taką cenę znał konsekwencje odmowy jej zapłaty.
„Stąpasz po niebezpiecznej drodze, panno Burke. Obyś się nie przeliczyła.” - Mówił cichy głosik w jej głowie, który zwany bywał zdrowym rozsądkiem lub też strachem. W każdym razie miał ostrzegać, ale tym razem nie chciała go słuchać. Gdyby miała całe życie słuchać tylko jego, pewnie teraz by siedziała w Durham i czekała w przedsionku życia, aż przedstawią jej męża i resztę życia spędzi jako bezwolna kukła jak w większości postrzegano arystokratki. Już jako dziecko powiedziała, że to nie dla niej. Została wyśmiana przez rodzeństwo, a matka zaczęła kłaść jej odpowiednie nauki do głowy. Jednak pod grzecznie złożonymi rączkami na kolanach, pod ułożoną fryzurą czaiła się prawdziwa natura czarownicy gotowa do działania. I tym razem postanowiła pozwolić aby płaszcz narzuconych zasad został rozpięty. Drobnymi, małymi krokami zmierzała do swojego celu, choć wielu może uznać to za zbyt niebezpieczne. Jednak tym razem była zdeterminowana. Naciągając długie czarne rękawiczki na smukłe dłonie pewnym krokiem szła przed siebie zmuszając, żeby to inni ustępowali jej miejsca na ulicy.
zt x 2
-Dziękuję za spotkanie – Primrose pożegnała się z Wren i odbierając od obsługi pelerynkę oraz rękawiczki wyszła na Pokątną kierując się ponownie w stronę sklepu skąd za pomocą sieci proszku Fiuu miała powrócić do Durham i zająć się produkcją talizmanu. Takie zamówienia jak panny Chang realizowała wyłącznie w bezpiecznych, domowych murach gdzie nikt jej nie przeszkadzał i nie zakłócał spokoju. Do sklepu w każdej chwili ktoś mógł wejść by złożyć u niej zamówienie. Nie mogła pozwolić sobie na rozpraszanie. Wiedziała, że pewnego dnia umiejętności Wren bardzo się jej przydadzą. Nie miała obaw, że Wren się nie wywiąże z danego słowa. Czarodziej, który godził się na taką cenę znał konsekwencje odmowy jej zapłaty.
„Stąpasz po niebezpiecznej drodze, panno Burke. Obyś się nie przeliczyła.” - Mówił cichy głosik w jej głowie, który zwany bywał zdrowym rozsądkiem lub też strachem. W każdym razie miał ostrzegać, ale tym razem nie chciała go słuchać. Gdyby miała całe życie słuchać tylko jego, pewnie teraz by siedziała w Durham i czekała w przedsionku życia, aż przedstawią jej męża i resztę życia spędzi jako bezwolna kukła jak w większości postrzegano arystokratki. Już jako dziecko powiedziała, że to nie dla niej. Została wyśmiana przez rodzeństwo, a matka zaczęła kłaść jej odpowiednie nauki do głowy. Jednak pod grzecznie złożonymi rączkami na kolanach, pod ułożoną fryzurą czaiła się prawdziwa natura czarownicy gotowa do działania. I tym razem postanowiła pozwolić aby płaszcz narzuconych zasad został rozpięty. Drobnymi, małymi krokami zmierzała do swojego celu, choć wielu może uznać to za zbyt niebezpieczne. Jednak tym razem była zdeterminowana. Naciągając długie czarne rękawiczki na smukłe dłonie pewnym krokiem szła przed siebie zmuszając, żeby to inni ustępowali jej miejsca na ulicy.
zt x 2
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zgodnie ze wspomnianymi w liście planami zjawiła się na miejscu chwilę wcześniej, nie tyle by uniknąć spóźnienia, na które nigdy sobie przecież nie pozwalała poza celowymi momentami okazania braku szacunku, ale dla potwierdzenia ustaleń dokonanych z przedstawicielem lokalu. Korespondencja służąca za gwarant odpowiedniego umiejscowienia ich dwójki wymieniona została już wcześniej, przywołanie zaś "rezerwacji" stanowiło czystą formalność przed ruszeniem w stronę jednego ze stolików. Nie zerkała nawet w stronę innych z gości, pozwalając im na tę odrobinę prywatności. Być może przyszli tutaj dla nacieszenia uszu mającym odbyć się wieczorną porą koncertem, może zaś, podobnie jak one, wykorzystywały go raczej dla scenerii właściwej bardziej interesownemu spotkaniu.
Może zerkali ku niej, zwłaszcza mężczyźni, gdy dopiero stukając obcasami przekraczała dystans od wejścia do sali ku wyznaczonemu miejscu. Wiedli wzrokiem za kobiecą sylwetką, otoczoną złotem kosmyków twarzą o wyraźnie podkreślonych oczach, polikach zarysowanych rumieńcem i lekko wygiętych w uśmiechu ustach. Włosy wydawały się nieco dłuższe, niż prezentowała na sobie na co dzień - zasługa zręcznie rzuconego zaklęcia czy, co bardziej prawdopodobne, uważonego dla tej kosmetycznej zmiany eliksiru. Miała prezentować się elegancko i kobieco, zgodnie z oczekiwaniami zbierających się w ścianach Kirke społecznych elit, o twardo ustrukturyzowanych poglądach na damską prezencję. Z fryzurą, makijażem oraz dopełnieniem w postaci nieco dłuższej nawet, niż wymagana była, sukienki z granatowego materiału o obszytych srebrną nitką rąbkach, przywodzących na myśl połyskujące na niebie gwiazdozbiory.
- Gimlet, lekko schłodzony - rzuciła zasiadając przy stoliku, gdy z pomocą magii odsunięto dla niej krzesło a kelner pochylił się dopytując o zamówienie.
Nie czekała z nim głównie przez fakt, że chociaż nie spodziewała się dłuższego oczekiwania na pannę Black, to nie zamierzała w tym czasie jedynie patrzeć z tęsknotą ku innym, cieszących się smakiem bąbelków na języku. Potrzebowała zajęcia dla rąk, choćby w postaci nóżki kieliszka ujętej między palce dłoni, by ta pozostała spokojniejszą od wypełniających głowę myśli.
Ten jeden raz łatwiej było wykluczyć opcje tyczące potencjalnego rozwoju spotkania, szczególnie zaś jego fragmentu poświęconego potencjalnym interesom. Prośba panny Black, biorąc pod uwagę ich dotychczasowe interakcje, nie miała raczej wybiegać ku granicom obszernej strefy komfortu Eris, prezentując wyzwanie raczej z rodzaju tych mniej krwawych czy niemoralnych. Możliwe, że nawet nie dałoby się tego określić jako coś jednoznacznie nielegalnego a bardziej balansującego na granicy szarości, zmuszając do wykorzystania kontaktów niedostępnych szlachciankom chowanym pod złotą klatką i wykraczających poza ich zdolności do unikania kłopotów w ramach konwersacji z przedstawicielami motłochu. Od tego była Rookwood, by pomagać swoim drogim znajomym, wcale nie poczuwając się do żalu przez instrumentalne ocenianie więzi z nimi - ot, odwdzięczała się pięknym za nadobne, samemu będąc postrzeganą przede wszystkim w kategorii kogoś użytecznego.
Kiedyś tak nie była, przynajmniej w podobnym złudzeniu żyła, wspominając czasy szkolne. Wydawało jej się, że w murach Hogwartu rzeczywiście zdolnymi pozostawali nawiązywać bezinteresowne relacje, ciesząc się choćby rozmowami na temat historycznych smaczków czy przygotowując do debat szkolnych, wcale nie znaczących o "być albo nie być". Dziecięcy świat był o niebo prostszym, nawet jeśli tak bardzo wyrywali się wtedy ku dorosłości, sprawiającej wrażenie czasów swobody i uciech. W praktyce zaś pozostało im topienie zmartwień w zawartości kieliszka oraz nadzieje, że odgłosy mające wybrzmieć w ramach wieczornego koncertu, zagłuszą tętent myśli.
And that world about to be a witness
To the limitlessness of how I kill business
luty?
Nie miał jeszcze okazji odwiedzić stosunkowo nowej restauracji na Pokątnej, choć przechodził obok lokalu wielokrotnie. Słyszał, że płaskorzeźba Kirke przy wejściu osądza każdego, kto ośmieli się przekroczyć próg lokalu - zmieniając mugolaków w świnie i wyzywając klientów za błędy ich przodków. Nie widział nigdy w okolicy żadnej świni, pewnie dlatego, że mugole zniknęli z Londynu. W teorii nie miał się czego obawiać, prowadził dość nudne życie, a Vale'owie nie zasłynęli z żadnych skandali, ale perspektywa poniżającego przejścia obok zaklętej głowy i tak budziła w nim pewną dezaprobatę. W końcu uległ jednak nie tyle ciekawości, co głodowi - cały dzień załatwiał w Londynie sprawunki, zdążył też odbyć wizytę kontrolną u jednej z pacjentek, już nadeszła pora obiadowa. Chciał zostać w stolicy do wieczora, wykorzystać w pełni dzień i noc, które Deimos spędzał u dziadków. Odwiedzić Wenus, zrelaksować się. Zjeść coś dobrego, jakieś rarytasy, których trudno było uświadczyć w Walii. Może kawę z mlekiem?
Do Zacisza Kirke akurat wchodziła grupka czarodziejów, dwóch postawnych mężczyzn z partnerkami, więc Hector spróbował przemknąć obok nich i wyminąć rzeźbę.
Trudno przemykać gdziekolwiek, gdy się utyka.
-Drogo zapłaciłeś za błędy swojego ojca! - skrzeknęło z ust Kirke, gdy hebanowe drewno laski stuknęło o posadzkę. Zacisnął mocno dłoń na rzeźbionej główce sowy, ale na szczęście płaskorzeźba prędko wykrzyczała coś o utraconym majątku do kolejnego czarodzieja.
Hector z ulgą rozejrzał się po sali, która okazała się pełna. Kelnerka z uśmiechem wskazała mu schody, mówiąc, że tam jest więcej stolików i sporo wolnych miejsc. Mina wyraźnie mu zrzedła, ale w powietrzu unosił się już zapach pieczeni i świeżej kawy. Zagryzł zęby i ruszył w kierunku schodów - stopnie były szerokie i to tylko jedno piętro.
Wreszcie, zniechęcony i zmęczony, stanął w drzwiach bardziej kameralnej sali i poszukał wzrokiem wolnego stolika. Spojrzenie prześlizgnęło się po kilku parach, małżeństwie z dziećmi i wreszcie samotnie siedzącej kobiecie, eleganckiej i...
...znajomej?
Laska drgnęła lekko w dłoni, ten profil rozpoznałby przecież wszędzie. Niegdyś ubierała się inaczej, czesała się inaczej, ale przecież to...
-...Cassandra? - musiała podnieść wzrok jeszcze zanim stanął nad jej stolikiem, na pewno zdradził go stukot laski. Spoglądał na nią z bezbrzeżnym zdziwieniem, myśląc o tym, jak nagle stracili kontakt gdy dosłownie zniknęła z kursu uzdrowicielskiego, jak kilka listów pozostało bez odpowiedzi, a potem matka umierała, Beatrice narzekała, a on powoli przestał pisać.
Zawsze tego żałował i chyba teraz - widząc ją w lokalu na Pokątnej, po tym jak nie potrafił odnaleźć jej nigdzie (rozglądał się przecież w Mungu, w sklepach zielarskich i aptekach, nieświadom, że Cassandra zaopatruje się w składniki w dzielnicy, do której nigdy w życiu by się nie zapuścił) - powinien poczuć wstyd.
Zanim sobie o tym przypomniał (czasem musiał przypominać sobie o trudniejszych emocjach, wprawnie obserwując i odwzorowując gesty własnych pacjentów, smętnie spuszczoną głowę nad grobem, ręce drżące przy składaniu żałobnej wiązanki), jego twarz rozświetlił ciepły, szczery uśmiech.
Nie mogła wiedzieć, że już do nikogo poza synem się tak nie uśmiechał.
-To naprawdę ty. - wspomnienia odbiły się w jego głosie ciepłem, na które też rzadko sobie pozwalał. Hogwart, wspólne marzenia o kursie uzdrowicielskim, jej szczupłe, ale służące za pewną podporę ramię na tych cholernych schodach, jego dłoń wpleciona w jej włosy gdy dostała przy nim napadu (unieruchomić głowę, pilnować języka), ciche rozmowy i bezpieczne milczenie w murach biblioteki.
-Ja...ty... wróciłaś do Londynu? - nie wiedział od czego zacząć, emocje (radość, żal, nostalgia, próbowałby je nazwał, ale chyba nie miał siły) kłębiły się z intensywnością jaką rzadko przeżywał. Do zeszłego roku miał w centrum stolicy gabinet z mosiężną tabliczką ze swoim imieniem i nazwiskiem - nie sądził, by zdolna była przejść obok obojętnie, nigdy nie nawiązać kontaktu. Wolał wierzyć w bardziej oczywisty i mniej bolesny wniosek, że po prostu wyjechała, zniknęła. Podobno nieruchomości w stolicy były teraz tańsze, może to logiczne, że wróciła akurat teraz.
Nie miał jeszcze okazji odwiedzić stosunkowo nowej restauracji na Pokątnej, choć przechodził obok lokalu wielokrotnie. Słyszał, że płaskorzeźba Kirke przy wejściu osądza każdego, kto ośmieli się przekroczyć próg lokalu - zmieniając mugolaków w świnie i wyzywając klientów za błędy ich przodków. Nie widział nigdy w okolicy żadnej świni, pewnie dlatego, że mugole zniknęli z Londynu. W teorii nie miał się czego obawiać, prowadził dość nudne życie, a Vale'owie nie zasłynęli z żadnych skandali, ale perspektywa poniżającego przejścia obok zaklętej głowy i tak budziła w nim pewną dezaprobatę. W końcu uległ jednak nie tyle ciekawości, co głodowi - cały dzień załatwiał w Londynie sprawunki, zdążył też odbyć wizytę kontrolną u jednej z pacjentek, już nadeszła pora obiadowa. Chciał zostać w stolicy do wieczora, wykorzystać w pełni dzień i noc, które Deimos spędzał u dziadków. Odwiedzić Wenus, zrelaksować się. Zjeść coś dobrego, jakieś rarytasy, których trudno było uświadczyć w Walii. Może kawę z mlekiem?
Do Zacisza Kirke akurat wchodziła grupka czarodziejów, dwóch postawnych mężczyzn z partnerkami, więc Hector spróbował przemknąć obok nich i wyminąć rzeźbę.
Trudno przemykać gdziekolwiek, gdy się utyka.
-Drogo zapłaciłeś za błędy swojego ojca! - skrzeknęło z ust Kirke, gdy hebanowe drewno laski stuknęło o posadzkę. Zacisnął mocno dłoń na rzeźbionej główce sowy, ale na szczęście płaskorzeźba prędko wykrzyczała coś o utraconym majątku do kolejnego czarodzieja.
Hector z ulgą rozejrzał się po sali, która okazała się pełna. Kelnerka z uśmiechem wskazała mu schody, mówiąc, że tam jest więcej stolików i sporo wolnych miejsc. Mina wyraźnie mu zrzedła, ale w powietrzu unosił się już zapach pieczeni i świeżej kawy. Zagryzł zęby i ruszył w kierunku schodów - stopnie były szerokie i to tylko jedno piętro.
Wreszcie, zniechęcony i zmęczony, stanął w drzwiach bardziej kameralnej sali i poszukał wzrokiem wolnego stolika. Spojrzenie prześlizgnęło się po kilku parach, małżeństwie z dziećmi i wreszcie samotnie siedzącej kobiecie, eleganckiej i...
...znajomej?
Laska drgnęła lekko w dłoni, ten profil rozpoznałby przecież wszędzie. Niegdyś ubierała się inaczej, czesała się inaczej, ale przecież to...
-...Cassandra? - musiała podnieść wzrok jeszcze zanim stanął nad jej stolikiem, na pewno zdradził go stukot laski. Spoglądał na nią z bezbrzeżnym zdziwieniem, myśląc o tym, jak nagle stracili kontakt gdy dosłownie zniknęła z kursu uzdrowicielskiego, jak kilka listów pozostało bez odpowiedzi, a potem matka umierała, Beatrice narzekała, a on powoli przestał pisać.
Zawsze tego żałował i chyba teraz - widząc ją w lokalu na Pokątnej, po tym jak nie potrafił odnaleźć jej nigdzie (rozglądał się przecież w Mungu, w sklepach zielarskich i aptekach, nieświadom, że Cassandra zaopatruje się w składniki w dzielnicy, do której nigdy w życiu by się nie zapuścił) - powinien poczuć wstyd.
Zanim sobie o tym przypomniał (czasem musiał przypominać sobie o trudniejszych emocjach, wprawnie obserwując i odwzorowując gesty własnych pacjentów, smętnie spuszczoną głowę nad grobem, ręce drżące przy składaniu żałobnej wiązanki), jego twarz rozświetlił ciepły, szczery uśmiech.
Nie mogła wiedzieć, że już do nikogo poza synem się tak nie uśmiechał.
-To naprawdę ty. - wspomnienia odbiły się w jego głosie ciepłem, na które też rzadko sobie pozwalał. Hogwart, wspólne marzenia o kursie uzdrowicielskim, jej szczupłe, ale służące za pewną podporę ramię na tych cholernych schodach, jego dłoń wpleciona w jej włosy gdy dostała przy nim napadu (unieruchomić głowę, pilnować języka), ciche rozmowy i bezpieczne milczenie w murach biblioteki.
-Ja...ty... wróciłaś do Londynu? - nie wiedział od czego zacząć, emocje (radość, żal, nostalgia, próbowałby je nazwał, ale chyba nie miał siły) kłębiły się z intensywnością jaką rzadko przeżywał. Do zeszłego roku miał w centrum stolicy gabinet z mosiężną tabliczką ze swoim imieniem i nazwiskiem - nie sądził, by zdolna była przejść obok obojętnie, nigdy nie nawiązać kontaktu. Wolał wierzyć w bardziej oczywisty i mniej bolesny wniosek, że po prostu wyjechała, zniknęła. Podobno nieruchomości w stolicy były teraz tańsze, może to logiczne, że wróciła akurat teraz.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Londyn był teraz cichy. Spokojny. Przygnębiający. Zniknął gwar ulic, nawet na Pokątnej wydawało się, że ludzi było jakoś mniej, zagłodzone twarze, przerażone twarze, czy to był smak zwycięstwa? Nigdy nie kwestionowała na głos metod obranych przez Rycerzy Walpurgii, tak samo jak nigdy im się nie sprzeciwiała. Ale to, co widziała, napawało ją zwątpieniem, a zwątpienie - lękiem. Ten, któremu służyli nie był wyrozumiały wobec podobnych myśli, odkąd zaprzedała dusze diabłu straciła prawo do własnej oceny. To, co się zmieniło, to jej pozycja. Nie miała w oczach lęku czarodziejów, których mijała, nie musiała chylić własnej głowy, bo jej zasługi były oczywiste. Niewielu znało jej twarz lub nazwisko, lecz Rycerze darzyli ją szacunkiem, który pozwalał jej poczuć się bezpiecznie mimo niebezpiecznych okoliczności. Calchas został pod opieką Lysandry, wyszła na zakupy, po drodze zatrzymując się u Kirke; ściągnęła gniewnie brew, gdy płaskorzeźba potrząsnęła głową z dezaprobatą, zapewne komentując jej nieślubne dziecko, do środka weszła jednak pewnie i z dumą, której zdążyła nabrać przez lata od tamtych zdarzeń. Zajęła jedno z miejsc na uboczu, przy oknie, zamawiając lampkę wina; rozłożyła świeży egzemplarz Horyzontów Zaklęć, przeglądając artykuły. W lecznicy trudniej było jej znaleźć na to czas - czas, który umykał zdecydowanie zbyt szybko. Płaszcz odebrano jej przy wejściu, czarne włosy spięte w luźny warkocz spływały ramieniem, karminowa pomadka podkreślała usta, węgielek kreślił oczy i przyciemniał powieki, biała koszula wpuszczona w ciemnogranatową spódnicę o wysokim stanie nie wyróżniała się nadto pośród kreacji pozostałych gości. Ramiona okrywała haftowana purpurowa chusta. Stukot laski gościa, który wszedł do przybytku początkowo nie zwrócił jej uwagi. Spojrzenie uniosła dopiero, kiedy usłyszała swoje imię. Profil wyostrzył się z biegiem lat, a chłodne jasne tęczówki nie straciły nie straciły nic z dawnej przenikliwości. Wciąż wydawały przybite, a przez to prawdziwe. Ile czasu minęło?
W pół otwarte usta zastygły w bezruchu, gdy badała jego twarz wzrokiem, bladość skóry wywołana była zmęczeniem, ale w tej chwili mogła pogłębić się bardziej. Trochę jak zobaczyć ducha - zaginionego przed laty, pozostawionego w przeszłości. Tam, gdzie było jego miejsce. Uciekała przed tym, co było dawniej, uciekała niezmiennie i uparcie, ale cienie doganiały ją nieustannie. Czasem niosły ulgę, czasem wręcz przeciwnie. Jak było dzisiaj? Zniknęła z jego życia jak sen, blednący wraz ze świtem, wciąż ją pamiętał? Uśmiech na jego twarzy, czym był? Tęsknotą za tym, co minęło, czy nadzieją na to, co wydarzyć się mogło? Los chyba był dla niego łaskawy, zdawał się mieć w sobie większą pogodę ducha niż wtedy - a może to było tylko mylne wrażenie, niefrasobliwa ocena pierwszego spotkania?
- Hector - szepnęła, ledwie poruszając ustami, nie odejmując od niego spojrzenia; naturalnie, że i ona go poznała, czas to za mało, by zmyl niektóre obrazy. Słyszała, że prowadził w mieście swój gabinet, może minęła szyld raz albo dwa, przysłaniając twarz kapturem, który miał na zawsze pozostawić ją już anonimową. Choć minęło już tak dużo czasu, tamte lata nieprzerwanie budziły u niej wstyd. Pogrzebane marzenia, stracone nadzieje, w końcu nieślubne dziecko i ostateczne wyklęcie. A jak tobie minął ten czas, przyjacielu? Wymieniłeś mosiądz na złoto? - Niezwykły zbieg okoliczności - przyznała po chwili, nigdy w nie nie wierzyła. Wierzyła, że los każdego zapisany był w gwiazdach, a nieszczęśliwe przypadki były tylko tych gwiazd winą. - Jestem... przejazdem, tak myślę - odpowiedziała, po krótkiej chwili zawahania; skłamała, nie chcesz widzieć tamtego miejsca, brudnych desek otoczonej ponurymi kamienicami mrocznego Nokturnu. Trudno tam żyć. Jeszcze trudniej wychowywać dziecko. Powinna go zbyć. Pozbyć się ciężaru przeszłości, skryć za woalem dawnego wstydu i znowu uciec. Ale chyba znalazła się już pod ścianą. a może - uciekać wcale nie chciała? Zdarzało się jej w ostatnim czasie tęsknić za bliskością drugiego człowieka. Zapomnienie nigdy nie było jej druhem.
- Jesteś sam? - Nie widziała przy nim kobiety. Ani rodziny. Mogli zostać na parterze. Gestem wskazała na krzesło przy stoliku, zapraszając go do zajęcia miejsca przy niej. - Dzisiejszej nocy Saturn świeci pełną tarczą. Jego poświata niesie przeważnie dobre wróżby, ale układ Koziorożca komplikuje sprawy i nakazuje czujność. Powiedz, jesteś złym, czy dobrym omenem? - Utkwiła w jego twarzy szmaragdowe spojrzenie, rozchylone usta zastygły w zamyśleniu w pół słowa.
W pół otwarte usta zastygły w bezruchu, gdy badała jego twarz wzrokiem, bladość skóry wywołana była zmęczeniem, ale w tej chwili mogła pogłębić się bardziej. Trochę jak zobaczyć ducha - zaginionego przed laty, pozostawionego w przeszłości. Tam, gdzie było jego miejsce. Uciekała przed tym, co było dawniej, uciekała niezmiennie i uparcie, ale cienie doganiały ją nieustannie. Czasem niosły ulgę, czasem wręcz przeciwnie. Jak było dzisiaj? Zniknęła z jego życia jak sen, blednący wraz ze świtem, wciąż ją pamiętał? Uśmiech na jego twarzy, czym był? Tęsknotą za tym, co minęło, czy nadzieją na to, co wydarzyć się mogło? Los chyba był dla niego łaskawy, zdawał się mieć w sobie większą pogodę ducha niż wtedy - a może to było tylko mylne wrażenie, niefrasobliwa ocena pierwszego spotkania?
- Hector - szepnęła, ledwie poruszając ustami, nie odejmując od niego spojrzenia; naturalnie, że i ona go poznała, czas to za mało, by zmyl niektóre obrazy. Słyszała, że prowadził w mieście swój gabinet, może minęła szyld raz albo dwa, przysłaniając twarz kapturem, który miał na zawsze pozostawić ją już anonimową. Choć minęło już tak dużo czasu, tamte lata nieprzerwanie budziły u niej wstyd. Pogrzebane marzenia, stracone nadzieje, w końcu nieślubne dziecko i ostateczne wyklęcie. A jak tobie minął ten czas, przyjacielu? Wymieniłeś mosiądz na złoto? - Niezwykły zbieg okoliczności - przyznała po chwili, nigdy w nie nie wierzyła. Wierzyła, że los każdego zapisany był w gwiazdach, a nieszczęśliwe przypadki były tylko tych gwiazd winą. - Jestem... przejazdem, tak myślę - odpowiedziała, po krótkiej chwili zawahania; skłamała, nie chcesz widzieć tamtego miejsca, brudnych desek otoczonej ponurymi kamienicami mrocznego Nokturnu. Trudno tam żyć. Jeszcze trudniej wychowywać dziecko. Powinna go zbyć. Pozbyć się ciężaru przeszłości, skryć za woalem dawnego wstydu i znowu uciec. Ale chyba znalazła się już pod ścianą. a może - uciekać wcale nie chciała? Zdarzało się jej w ostatnim czasie tęsknić za bliskością drugiego człowieka. Zapomnienie nigdy nie było jej druhem.
- Jesteś sam? - Nie widziała przy nim kobiety. Ani rodziny. Mogli zostać na parterze. Gestem wskazała na krzesło przy stoliku, zapraszając go do zajęcia miejsca przy niej. - Dzisiejszej nocy Saturn świeci pełną tarczą. Jego poświata niesie przeważnie dobre wróżby, ale układ Koziorożca komplikuje sprawy i nakazuje czujność. Powiedz, jesteś złym, czy dobrym omenem? - Utkwiła w jego twarzy szmaragdowe spojrzenie, rozchylone usta zastygły w zamyśleniu w pół słowa.
bo ty jesteś
prządką
prządką
W pierwszej chwili skupił się na błysku rozpoznania, na rysach nigdy niezapomnianej twarzy, na szczerej radości z odnalezienia dawnej przyjaciółki. Na własnych słowach, cisnących się na usta prędko i spontanicznie, choć brak namysłu był u niego tak rzadki. Dopiero gdy wstrzymał wreszcie oddech i powściągnął język, przyjrzał się jej uważniej - tym razem skupiając się nie na młodzieńczych wspomnieniach, a na piętnie minionych lat. Wyglądała inaczej, choć warkocz miała taki sam, jak zwykle. Mogło się wydawać, że czas jej służył. Rysy twarzy wyostrzyły się, była teraz elegancką kobietą, a nie dziewczęciem, choć usta miała tak samo łagodne, a oczy równie przenikliwe, jak przed laty. Nie odrywała od niego wzroku, on od niej też, to przy niej nauczył się jak to jest naprawdę na kogoś patrzeć, a potem przekonał, że innych podobne spojrzenie onieśmiela.
Jedynym niepasującym do niej detalem, dziwnie drażniącym Hectora, był karmin pomadki. Beatrice malowała usta podobnym kolorem, który idealnie współgrał z płomiennymi włosami i przykuwał uwagę do promiennych uśmiechów, które posyłała artystom, aktorom, przedsiębiorcom, własnemu kuzynowi, a kiedyś (ku bezbrzeżnej zgrozie Hectora) nawet mijanemu w hallu pacjentowi (nie przychodź do mojej gabinetu, wszyscy są tutaj anonimowo, mam gdzieś to, że akurat byłaś na Pokątnej, ktoś tutaj akurat może mieć kryzys psychiczny! - podniósł wtedy głos, rzadko podnosił głos). Nigdy jemu. Na szczęście, Cassandra nie uśmiechała się w podobnie ekspresyjny sposób, nie mogłaby (miał nadzieję), byłoby w tym coś boleśnie wulgarnego, nieczystego, karmin szminki Beatrice kojarzył się w jakiś sposób z burgundowymi kurtynami w Wenus, z karmazynową krwią w wannie. Przy pierwszym podaniu Rue trzymał Beatrice za rękę, przy drugim przypadku nie mógł się na to zdobyć. Wybaczał pomyłki, nie uporczywe błędy.
Ile może się zmienić w ciągu dekady? Mogłaś przewidzieć, Cassandro, że Hector Vale znienawidzi kolor karminowy?
-Nie wierzysz w zbiegi okoliczności. - przypomniał jej z rozbawieniem, bo niektóre rzeczy się nie zmieniają, nie powinny. Uśmiech zbladł nieco, gdy przyznała, że jest w stolicy tylko przejazdem - delikatność kazała nie drążyć, gdzie jest na stałe, więc spróbował sobie wyobrazić, co doradziłby w podobnej sytuacji własnemu pacjentowi.
Pewnie, by spróbował wykorzystać ten czas jak najlepiej. Już otwierał usta, by spytać, czy może się przysiąść, ale sama wskazała mu miejsce. -Zamówimy deser? Zapraszam. - zaproponował, widząc tylko kieliszek wina. -Tak, jestem sam. - odpowiedział miękko, podchwytując jej wzrok. O co pytała? Przyszedł tu sam, ale w słowach zabrzmiało coś ostatecznego. Był sam, choć miał syna. W relacji z nim też stąpał po cienkim lodzie, jak zwykle. Nie trafił jeszcze na taflę tak stabilną, jak przyjaźń z Cassandrą. Gdy się poznali, gdy pomogła mu na schodach z dobroci serca, zdławił wstyd i zaufał jej prostolinijnie i dziecięco. Byli dziećmi. Już tak nie umiał, dowiedział się zbyt wiele o życiu, o sekretach szeptanych w gabinecie, o brudzie, o sobie.
Oparł laskę o ścianę, położył dłonie na stole. Na palcu lewej dłoni wciąż widać było blady ślad po noszonej do sierpnia zeszłego roku obrączce, Cassandra mogła go dostrzec, jeśli przypatrywała się Hectorowi wystarczająco uważnie.
Uniósł z lekkim niedowierzaniem brwi, nie wiedząc, czy poszukiwała w ich spotkaniu omenów jedynie z typowej dla siebie dociekliwości, czy też jej zaufanie faktycznie stopniało w ciągu minionych lat.
-Podobno jestem Koziorożcem. - przypomniał jej, kiedyś wpatrywali się w gwiazdy na błoniach Hogwartu i rozmawiali o różnych systemach zodiaku, nawet tych obcych ich kulturze. Dla angielskich czarodziejów był przecież Nundu.
-A jakiego omenu wyczekujesz? - podjął grę, przechylając lekko głowę. Błękitne oczy śmiało odwzajemniły szmaragdowe spojrzenie, nigdy nie uciekał od kontaktu wzrokowego. -Cieszę się, że cię widzę. Tyle lat... - urwał, zdając sobie sprawę, jakie to bezsensowne frazesy. Zaraz padnie zgubne pytanie, czemu nie odpisywałaś, albo przepraszam, że przestałem pisać, już wolał rozmowę o wróżbach, planetach i gwiazdach.
Jedynym niepasującym do niej detalem, dziwnie drażniącym Hectora, był karmin pomadki. Beatrice malowała usta podobnym kolorem, który idealnie współgrał z płomiennymi włosami i przykuwał uwagę do promiennych uśmiechów, które posyłała artystom, aktorom, przedsiębiorcom, własnemu kuzynowi, a kiedyś (ku bezbrzeżnej zgrozie Hectora) nawet mijanemu w hallu pacjentowi (nie przychodź do mojej gabinetu, wszyscy są tutaj anonimowo, mam gdzieś to, że akurat byłaś na Pokątnej, ktoś tutaj akurat może mieć kryzys psychiczny! - podniósł wtedy głos, rzadko podnosił głos). Nigdy jemu. Na szczęście, Cassandra nie uśmiechała się w podobnie ekspresyjny sposób, nie mogłaby (miał nadzieję), byłoby w tym coś boleśnie wulgarnego, nieczystego, karmin szminki Beatrice kojarzył się w jakiś sposób z burgundowymi kurtynami w Wenus, z karmazynową krwią w wannie. Przy pierwszym podaniu Rue trzymał Beatrice za rękę, przy drugim przypadku nie mógł się na to zdobyć. Wybaczał pomyłki, nie uporczywe błędy.
Ile może się zmienić w ciągu dekady? Mogłaś przewidzieć, Cassandro, że Hector Vale znienawidzi kolor karminowy?
-Nie wierzysz w zbiegi okoliczności. - przypomniał jej z rozbawieniem, bo niektóre rzeczy się nie zmieniają, nie powinny. Uśmiech zbladł nieco, gdy przyznała, że jest w stolicy tylko przejazdem - delikatność kazała nie drążyć, gdzie jest na stałe, więc spróbował sobie wyobrazić, co doradziłby w podobnej sytuacji własnemu pacjentowi.
Pewnie, by spróbował wykorzystać ten czas jak najlepiej. Już otwierał usta, by spytać, czy może się przysiąść, ale sama wskazała mu miejsce. -Zamówimy deser? Zapraszam. - zaproponował, widząc tylko kieliszek wina. -Tak, jestem sam. - odpowiedział miękko, podchwytując jej wzrok. O co pytała? Przyszedł tu sam, ale w słowach zabrzmiało coś ostatecznego. Był sam, choć miał syna. W relacji z nim też stąpał po cienkim lodzie, jak zwykle. Nie trafił jeszcze na taflę tak stabilną, jak przyjaźń z Cassandrą. Gdy się poznali, gdy pomogła mu na schodach z dobroci serca, zdławił wstyd i zaufał jej prostolinijnie i dziecięco. Byli dziećmi. Już tak nie umiał, dowiedział się zbyt wiele o życiu, o sekretach szeptanych w gabinecie, o brudzie, o sobie.
Oparł laskę o ścianę, położył dłonie na stole. Na palcu lewej dłoni wciąż widać było blady ślad po noszonej do sierpnia zeszłego roku obrączce, Cassandra mogła go dostrzec, jeśli przypatrywała się Hectorowi wystarczająco uważnie.
Uniósł z lekkim niedowierzaniem brwi, nie wiedząc, czy poszukiwała w ich spotkaniu omenów jedynie z typowej dla siebie dociekliwości, czy też jej zaufanie faktycznie stopniało w ciągu minionych lat.
-Podobno jestem Koziorożcem. - przypomniał jej, kiedyś wpatrywali się w gwiazdy na błoniach Hogwartu i rozmawiali o różnych systemach zodiaku, nawet tych obcych ich kulturze. Dla angielskich czarodziejów był przecież Nundu.
-A jakiego omenu wyczekujesz? - podjął grę, przechylając lekko głowę. Błękitne oczy śmiało odwzajemniły szmaragdowe spojrzenie, nigdy nie uciekał od kontaktu wzrokowego. -Cieszę się, że cię widzę. Tyle lat... - urwał, zdając sobie sprawę, jakie to bezsensowne frazesy. Zaraz padnie zgubne pytanie, czemu nie odpisywałaś, albo przepraszam, że przestałem pisać, już wolał rozmowę o wróżbach, planetach i gwiazdach.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nieprzerwanie przyglądała mu się tym samym nie mniej przenikliwym spojrzeniem, szmaragdowe tęczówki uporczywie sięgały jego źrenic, jakby chciały z nich wyczytać otchłań i ciężar przeżyć ostatniej dekady, naturalnie, nie była w stanie. Pamiętała go jeszcze jako chłopca, nie mężczyznę, bardzo bystrego i utalentowanego, a to ceniła w ludziach tak wtedy jak dzisiaj. Ona zmieniła się bardzo, z dziewczynki zagubionej we własnym świecie stając się kobietą samodzielną, samoświadomą i silną, która po drodze zrobiła zbyt wiele rzeczy, które budziły w niej wstręt i wstyd. Ile w nim zostało dawnego Hectora? Ile przeszedł przez ostatnie lata?
- Nie - przyznała, kiedy przypomniał jej o jej braku wiary w zbiegu okoliczności, wywołując mimowolne drgnienie kącika ust, zupełnie jak dawniej, nawet rozbawiona wydawała się smutna. - Znasz to miejsce? Polecisz coś? - Na deser, który proponował. Nie błąkała się po miejscach tego typu zbyt często, dopiero od niedawna znajdując czas na oddech i godząc się na pozostawienie syna w rękach córki na dłużej niż krótką chwilę. Dopiero od niedawna tez zaczynała czuć się w tym mieście prawdziwie bezpiecznie; całkowicie opanowany przez Rycerzy Londyn nie budził już wielu zmartwień, choć coraz częściej stawiała sobie pytanie - czy wciąż to właśnie tutaj była jeszcze potrzebna. Wyjętym spod prawa pomagała coraz mniej chętnie, a bliżej frontu uzdrowicieli potrzebowali najbardziej. Sama nie była pewna, czy mówiła prawdę, mówiąc, że była tędy przejazdem. Nie odjęła od niego spojrzenia, lecz też nie drgnęła, by pomóc mu usiąść bez laski, wierząc, że podobny gest wywołałby u niego tylko zawstydzenie. Dostrzegła ślad po obrączce, zastanawiając się, co mógł oznaczać w zestawieniu z jego słowami. Życie i na nim odbiło swoje piętno, był wdowcem?
- Połowa stycznia, pamiętam. Wszystkiego najlepszego - odpowiedziała, a na ustach znów zatańczył uśmiech; był już luty, od jego urodzin minęły może dwa, może trzy tygodnie. Nie przywiązywała dużej wagi do rocznic, symboliki upatrując się bardziej w przyszłości niż w przeszłości. - A zatem przestroga kierowana jest do ciebie. Jakie miałeś na dzisiaj plany? Nie powinieneś podejmować dzisiaj ryzyka. - Czy to spotkanie mogło nim być? Szczerze w to wątpiła, lecz wyroki gwiazd bywały niezwykle zawiłe, a w dniu otrzymania wieści równie mocno trudne do pełnego zrozumienia. - Każdy woli napotkać dobry omen. Zwłaszcza w tak trudnych czasach. Chciałabym, by dawny przyjaciel pozostał tym, kim był, lecz trudno byłoby mi uwierzyć, że przez ostatnią dekadę nie zmieniło się nic. - Spoglądała na niego, nie zamierzając jednak przymuszać go do odpowiedzi. Była go ciekawa, nawet jeśli wstydziła się siebie. - Minęło jak jeden dzień - dokończyła jego słowa, starając się przekierować rozmowę na bardziej neutralne tory. Uciekając od tłumaczeń i przeprosin, nigdy nie była w tym dobra. Uciekając od prawdy, z tym za to zawsze radziła sobie świetnie. - Też się cieszę. Dobrze wyglądasz, Hectorze - dodała po chwili, spokojnie opierając się na krześle.
- Nie - przyznała, kiedy przypomniał jej o jej braku wiary w zbiegu okoliczności, wywołując mimowolne drgnienie kącika ust, zupełnie jak dawniej, nawet rozbawiona wydawała się smutna. - Znasz to miejsce? Polecisz coś? - Na deser, który proponował. Nie błąkała się po miejscach tego typu zbyt często, dopiero od niedawna znajdując czas na oddech i godząc się na pozostawienie syna w rękach córki na dłużej niż krótką chwilę. Dopiero od niedawna tez zaczynała czuć się w tym mieście prawdziwie bezpiecznie; całkowicie opanowany przez Rycerzy Londyn nie budził już wielu zmartwień, choć coraz częściej stawiała sobie pytanie - czy wciąż to właśnie tutaj była jeszcze potrzebna. Wyjętym spod prawa pomagała coraz mniej chętnie, a bliżej frontu uzdrowicieli potrzebowali najbardziej. Sama nie była pewna, czy mówiła prawdę, mówiąc, że była tędy przejazdem. Nie odjęła od niego spojrzenia, lecz też nie drgnęła, by pomóc mu usiąść bez laski, wierząc, że podobny gest wywołałby u niego tylko zawstydzenie. Dostrzegła ślad po obrączce, zastanawiając się, co mógł oznaczać w zestawieniu z jego słowami. Życie i na nim odbiło swoje piętno, był wdowcem?
- Połowa stycznia, pamiętam. Wszystkiego najlepszego - odpowiedziała, a na ustach znów zatańczył uśmiech; był już luty, od jego urodzin minęły może dwa, może trzy tygodnie. Nie przywiązywała dużej wagi do rocznic, symboliki upatrując się bardziej w przyszłości niż w przeszłości. - A zatem przestroga kierowana jest do ciebie. Jakie miałeś na dzisiaj plany? Nie powinieneś podejmować dzisiaj ryzyka. - Czy to spotkanie mogło nim być? Szczerze w to wątpiła, lecz wyroki gwiazd bywały niezwykle zawiłe, a w dniu otrzymania wieści równie mocno trudne do pełnego zrozumienia. - Każdy woli napotkać dobry omen. Zwłaszcza w tak trudnych czasach. Chciałabym, by dawny przyjaciel pozostał tym, kim był, lecz trudno byłoby mi uwierzyć, że przez ostatnią dekadę nie zmieniło się nic. - Spoglądała na niego, nie zamierzając jednak przymuszać go do odpowiedzi. Była go ciekawa, nawet jeśli wstydziła się siebie. - Minęło jak jeden dzień - dokończyła jego słowa, starając się przekierować rozmowę na bardziej neutralne tory. Uciekając od tłumaczeń i przeprosin, nigdy nie była w tym dobra. Uciekając od prawdy, z tym za to zawsze radziła sobie świetnie. - Też się cieszę. Dobrze wyglądasz, Hectorze - dodała po chwili, spokojnie opierając się na krześle.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Przyglądali się sobie nawzajem i żadne nie cofało spojrzenia - mimo, że Hector już po sekundzie zorientował się, jak przenikliwie jest obserwowany. Jej pewnie też nie umknęła jego uwaga. Nie czuł się komfortowo pod ostrzałem niczyich tęczówek, to jego rola i z biegiem lat coraz mocniej odczuwał ciężar codziennych kłamstw... ale teraz znosił jej wzrok spokojnie. Właściwie, prawie miał ochotę się roześmiać, a nie śmiał się szczerze od dawna - nie licząc zabaw z synem. Minęło tyle lat, ale było jak dawniej. Dwójka szkolnych dziwaków o niewygodnie przenikliwych spojrzeniach. Być może Cassandra radziła sobie ze swoją ciekawością lepiej, ale Hector długo był irytującym chłopcem, który musiał przypominać sobie, że od kilkudziesięciu sekund patrzy na kogoś prawie nie mrugając i że wypadałoby spojrzeć na coś innego. Niejednokrotnie musieli mu o tym przypomnieć inni chłopcy, ale wychował się w Shropshire, był przyzwyczajony do przemocy i zawsze szybko się uczył. Okiełznał w Hogwarcie zgubny nawyk, a na specjalizacji przekuł go we własny atut. W szkole patrzył bezpardonowo tylko na nią (bo mógł) i na Archibalda gdy przestał być przy nim paraliżująco onieśmielony (bo przeważnie tego nie zauważał albo sprawiał to lordowskie wrażenie, że nie zauważa), a swobodnie mógł milczeć tylko z nią - spojrzenia utkwione w książkach lub w sobie, stale obecne i nigdy niezadane pytanie czemu jesteś smutna, świadomość, że na niektóre pytania nigdy pozna się odpowiedzi.
Może powinni dzisiaj po prostu milczeć...? Za chwilę uzna, że tak, że powinni, ale karta dań była bezpiecznym tematem, a zaskoczenie i radość z przypadkowego spotkania uśpiły jego czujność. Powinien pamiętać, że ilekroć cieszył się szczerze, to słodycz zawsze splatała się z goryczą - takie już było życie. Od zawsze, odkąd wesoły wyścig z bratem zakończył się przedwcześnie na dole schodów.
-Jestem tu pierwszy raz. - przyznał. -Otworzyli je stosunkowo niedawno - wyjaśnił, zakładając prostolinijnie, że Cassandra faktycznie zniknęła z Londynu i nie pamiętała stojącej w tym miejscu... lodziarni? Albo chyba cukierni? Właściwie też już nie pamiętał. -a plotki o syczącej przy wejściu rzeźbie jakoś mnie nie zachęcały. - pozwolił sobie przewrócić oczyma. Wiedziała, że nie znosił podobnej teatralności i niepotrzebnej adrenaliny w życiu codziennym - choć dawną niechęć podsyciło jeszcze przez lata upodobanie żony do egzaltowanych zachowań, durnych bibelotów i kiczowatych pozytywek. Po co komu dreszcz adrenaliny, gdy idzie się zjeść ciastko? Hector tolerował takie tylko na scenie, w operze albo w teatrze albo może w cyrku. Jego synowi bardzo podobało się w cyrku, milczał tam jakoś weselej niż zwykle. Potem Beatrice uśmiechnęła się zbyt sugestywnie do przystojnego biletera, Hector zwrócił jej uwagę (nie publicznie, taka była umowa, a on pilnował umów, ktoś musiał) i resztę dnia była już okropna. Przynajmniej w tym roku pójdą na arenę sami, jeśli zdecyduje się wreszcie wziąć dziecko do Londynu.
-Może strudel na ciepło? - zaproponował, zerkając w menu. -Albo, wybierzmy coś oryginalnego. Nie wiem, kiedy - zabraknie w tym kraju cukru -znowu tu wrócę. - rzucił pogodnie. -Wezmę jeszcze kawę. - dodał, zachęcając, by zrobiła to samo. Kawy nigdzie w Walii nie dało się dostać.
-Dziękuję, Cass. - odpowiedział na życzenia, odwzajemniając uśmiech i mimowolnie zdrabniając jej imię, aż...
Jakie miał na dzisiaj plany?
Dzięki latom doświadczenia w zawodzie, który wymagał dobrego panowania nad mimiką, przypomniał sobie, że powinien utrzymać uśmiech na twarzy jeszcze chociaż kilka sekund i opuścić kąciki ust powoli, by nie wzbudzać podejrzeń - choć świadomość tego jakie miał plany podziałała na niego jak kubeł zimnej wody.
Plany, których się wstydzę i o których nigdy ci nie powiem, Cass - i będę prosił Apolla byś nigdy nie ujrzała ich w wizjach. Albo chociaż nie dowiedziała się, że nie chodzę tam by kupować miłość i chuć, jak wszyscy, a po to, by kupować przemoc.
-Zatem zmienię plany. - zadecydował, próbując nadać słowom pozór żartu. Byłoby prościej, gdyby pamiętała go jako człowieka, który lubi i potrafi żartować. Zwykle robił to inaczej, bez uśmiechu (do którego teraz się zmusił) - a z idealnie pokerową twarzą. Iskry rozbawienia tańczyły tylko w jego oczach - na przykład wtedy, gdy z pozoru spokojnie recytował jakieś (zmyślone na poczekaniu) korelacje między kolorem włosów i skłonnością do histerii tamtej niemiłej, jasnowłosej dziewczynie, która niewybrednie śmiała się z Cassandry. Zerknął potem z rozbawieniem na przyjaciółkę, ale dopiero wtedy, gdy zobaczył na twarzy blondynki cień autentycznego strachu. Znał doskonale ten rodzaj lęku, przeżywanego w samotności odkąd dowiedział się o (niezmyślonych) korelacjach między Klątwą Pierwszego Oka i chorobami psychicznymi. Niechciane wizje napawały pewnie Cassandrę podobnym lękiem, ale nigdy o to nie pytał Po prostu podszkolił się z pierwszej pomocy na wypadek gdyby dostała napadu przy nim i nauczył się szybkiej szermierki złośliwościami. Pewnie nikomu nie powinien życzyć takiego rodzaju strachu, ale autentycznie ucieszyło go, że nastraszył tamtą dziewuchę. Może zawsze był okrutniejszy od Cassandry, i chyba na pewno był bardziej pamiętliwy. Ilekroć przyjmował zlecenie od jakiegoś zniecierpliwionego męża na kurację rozhisteryzowanej żony, miał przewrotną nadzieję (dopóki nie spytał o imię pacjentki), że ujrzy znajomą twarz.
Jedne przepowiednie są w końcu prawdziwe, a inne to tylko demony zastraszonego umysłu, które spełniają się same.
-Plany nie były ciekawe i wolę posiedzieć tu z tobą. - dodał przytomniej, choć nie wiedział, czemu się jej tłumaczy. Przecież nigdy nie pytała. Teraz też nie. A jednak powinien powiedzieć coś o sobie.
Co...?
Nic o żonie, na pewno nie. Mógł przekonująco udawać żałobę przed własnymi teściami, ale przed Cassandrą nie będzie w stanie.
Mógłby opowiedzieć coś o Orestesie, ale wspomnienie syna pociągnie za sobą temat żony, jak lawina. Poza tym, choć zwykle lubił się nim chwalić, to od sierpnia się o niego martwił. Był jeszcze cichszy niż zwykle.
Najlepszym tematem była praca, ale jak cierń bolała go świadomość, że on skończył kurs, a Cassandra nie. To niesprawiedliwe. Powinienem był nalegać, powinienem był cię znaleźć, powinienem był namówić Prewetta aby przestał dąsać się o magipsychiatrię i użył swoich koneksji albo nawet wykorzystać naszą znajomość póki jeszcze istniała i iść prosto do jego ojca, wtedy jeszcze rozmawialiśmy i nawet nie wiedziałem ile mogę, powinienem raz w życiu tupnąć nogą i cię obronić, ale zniknęłaś.
-Podobno liczy się to, w co wierzymy, a ja dziś chciałbym wierzyć, że nic się nie zmieniło. A przynajmniej ty - to ty wyglądasz zjawiskowo. - uśmiechnął się łagodnie, w jej włosach nie dostrzegał pasm siwizny, których nie sposób było nie zauważyć u niego. Komplement zabrzmiał ciepło, choć bez śladu pożądania - jak każdy, który mówił jej w szkole.
Może gdyby widział w niej kogoś więcej niż przyjaciółkę, zdołałby być mężczyzną i tupnąć nogą i namówić ojca na małżeństwo, które wciąż byłoby aranżowane ale nie nieznośne - czasem to rozważał, czasem tego żałował, miała czystą krew i czuł się przy niej bezpieczniei ojciec nigdy by nie pozwolił, miała nieodpowiednie nazwisko i nieodpowiednią rodzinę, ale można czasem żyć złudzeniami.
Miał nadzieję, że przynajmniej jej wyszło to na dobre - że znalazła albo znajdzie miłość, tą prawdziwą, o której czytał w książkach i której nigdy nie czuł samemu. Nie widział jednak jej obrączki i minęło zbyt wiele lat, by mógł spytać. Była trochę inna, bardziej pewna siebie, chyba świadoma tego, że wedle gustu niektórych wyładniała. Dla niego zawsze była piękna, bo zwracał uwagę głównie na jej intelekt i oczy.
-Zostałem magipsychiatrą, ale to cię nie zaskoczy. - wyznał wreszcie, decydując się na najbezpieczniejszy z tematów. -To, że uwielbiam moją pracę też cię nie zaskoczy. - dodał, starając się brzmieć skromnie, dla niej - ale choć panował nad własnym głosem, to nie nad dumą, żywo lśniącą w niebieskich oczach. -A - u ciebie wszystko w porządku? - zapytał od razu, z mieszanką troski i ciekawości. O sekundę za późno zorientował się, że lekceważy wszystko, co było podstawą jego pracy - pacjentom nie zadawało się takich pytań, stwarzających przestrzeń do wymijającej odpowiedzi. Ale Cassandra nigdy nie była jego pacjentką, kiedyś była za to jego przyjaciółką.
Może powinni dzisiaj po prostu milczeć...? Za chwilę uzna, że tak, że powinni, ale karta dań była bezpiecznym tematem, a zaskoczenie i radość z przypadkowego spotkania uśpiły jego czujność. Powinien pamiętać, że ilekroć cieszył się szczerze, to słodycz zawsze splatała się z goryczą - takie już było życie. Od zawsze, odkąd wesoły wyścig z bratem zakończył się przedwcześnie na dole schodów.
-Jestem tu pierwszy raz. - przyznał. -Otworzyli je stosunkowo niedawno - wyjaśnił, zakładając prostolinijnie, że Cassandra faktycznie zniknęła z Londynu i nie pamiętała stojącej w tym miejscu... lodziarni? Albo chyba cukierni? Właściwie też już nie pamiętał. -a plotki o syczącej przy wejściu rzeźbie jakoś mnie nie zachęcały. - pozwolił sobie przewrócić oczyma. Wiedziała, że nie znosił podobnej teatralności i niepotrzebnej adrenaliny w życiu codziennym - choć dawną niechęć podsyciło jeszcze przez lata upodobanie żony do egzaltowanych zachowań, durnych bibelotów i kiczowatych pozytywek. Po co komu dreszcz adrenaliny, gdy idzie się zjeść ciastko? Hector tolerował takie tylko na scenie, w operze albo w teatrze albo może w cyrku. Jego synowi bardzo podobało się w cyrku, milczał tam jakoś weselej niż zwykle. Potem Beatrice uśmiechnęła się zbyt sugestywnie do przystojnego biletera, Hector zwrócił jej uwagę (nie publicznie, taka była umowa, a on pilnował umów, ktoś musiał) i resztę dnia była już okropna. Przynajmniej w tym roku pójdą na arenę sami, jeśli zdecyduje się wreszcie wziąć dziecko do Londynu.
-Może strudel na ciepło? - zaproponował, zerkając w menu. -Albo, wybierzmy coś oryginalnego. Nie wiem, kiedy - zabraknie w tym kraju cukru -znowu tu wrócę. - rzucił pogodnie. -Wezmę jeszcze kawę. - dodał, zachęcając, by zrobiła to samo. Kawy nigdzie w Walii nie dało się dostać.
-Dziękuję, Cass. - odpowiedział na życzenia, odwzajemniając uśmiech i mimowolnie zdrabniając jej imię, aż...
Jakie miał na dzisiaj plany?
Dzięki latom doświadczenia w zawodzie, który wymagał dobrego panowania nad mimiką, przypomniał sobie, że powinien utrzymać uśmiech na twarzy jeszcze chociaż kilka sekund i opuścić kąciki ust powoli, by nie wzbudzać podejrzeń - choć świadomość tego jakie miał plany podziałała na niego jak kubeł zimnej wody.
Plany, których się wstydzę i o których nigdy ci nie powiem, Cass - i będę prosił Apolla byś nigdy nie ujrzała ich w wizjach. Albo chociaż nie dowiedziała się, że nie chodzę tam by kupować miłość i chuć, jak wszyscy, a po to, by kupować przemoc.
-Zatem zmienię plany. - zadecydował, próbując nadać słowom pozór żartu. Byłoby prościej, gdyby pamiętała go jako człowieka, który lubi i potrafi żartować. Zwykle robił to inaczej, bez uśmiechu (do którego teraz się zmusił) - a z idealnie pokerową twarzą. Iskry rozbawienia tańczyły tylko w jego oczach - na przykład wtedy, gdy z pozoru spokojnie recytował jakieś (zmyślone na poczekaniu) korelacje między kolorem włosów i skłonnością do histerii tamtej niemiłej, jasnowłosej dziewczynie, która niewybrednie śmiała się z Cassandry. Zerknął potem z rozbawieniem na przyjaciółkę, ale dopiero wtedy, gdy zobaczył na twarzy blondynki cień autentycznego strachu. Znał doskonale ten rodzaj lęku, przeżywanego w samotności odkąd dowiedział się o (niezmyślonych) korelacjach między Klątwą Pierwszego Oka i chorobami psychicznymi. Niechciane wizje napawały pewnie Cassandrę podobnym lękiem, ale nigdy o to nie pytał Po prostu podszkolił się z pierwszej pomocy na wypadek gdyby dostała napadu przy nim i nauczył się szybkiej szermierki złośliwościami. Pewnie nikomu nie powinien życzyć takiego rodzaju strachu, ale autentycznie ucieszyło go, że nastraszył tamtą dziewuchę. Może zawsze był okrutniejszy od Cassandry, i chyba na pewno był bardziej pamiętliwy. Ilekroć przyjmował zlecenie od jakiegoś zniecierpliwionego męża na kurację rozhisteryzowanej żony, miał przewrotną nadzieję (dopóki nie spytał o imię pacjentki), że ujrzy znajomą twarz.
Jedne przepowiednie są w końcu prawdziwe, a inne to tylko demony zastraszonego umysłu, które spełniają się same.
-Plany nie były ciekawe i wolę posiedzieć tu z tobą. - dodał przytomniej, choć nie wiedział, czemu się jej tłumaczy. Przecież nigdy nie pytała. Teraz też nie. A jednak powinien powiedzieć coś o sobie.
Co...?
Nic o żonie, na pewno nie. Mógł przekonująco udawać żałobę przed własnymi teściami, ale przed Cassandrą nie będzie w stanie.
Mógłby opowiedzieć coś o Orestesie, ale wspomnienie syna pociągnie za sobą temat żony, jak lawina. Poza tym, choć zwykle lubił się nim chwalić, to od sierpnia się o niego martwił. Był jeszcze cichszy niż zwykle.
Najlepszym tematem była praca, ale jak cierń bolała go świadomość, że on skończył kurs, a Cassandra nie. To niesprawiedliwe. Powinienem był nalegać, powinienem był cię znaleźć, powinienem był namówić Prewetta aby przestał dąsać się o magipsychiatrię i użył swoich koneksji albo nawet wykorzystać naszą znajomość póki jeszcze istniała i iść prosto do jego ojca, wtedy jeszcze rozmawialiśmy i nawet nie wiedziałem ile mogę, powinienem raz w życiu tupnąć nogą i cię obronić, ale zniknęłaś.
-Podobno liczy się to, w co wierzymy, a ja dziś chciałbym wierzyć, że nic się nie zmieniło. A przynajmniej ty - to ty wyglądasz zjawiskowo. - uśmiechnął się łagodnie, w jej włosach nie dostrzegał pasm siwizny, których nie sposób było nie zauważyć u niego. Komplement zabrzmiał ciepło, choć bez śladu pożądania - jak każdy, który mówił jej w szkole.
Może gdyby widział w niej kogoś więcej niż przyjaciółkę, zdołałby być mężczyzną i tupnąć nogą i namówić ojca na małżeństwo, które wciąż byłoby aranżowane ale nie nieznośne - czasem to rozważał, czasem tego żałował, miała czystą krew i czuł się przy niej bezpiecznie
Miał nadzieję, że przynajmniej jej wyszło to na dobre - że znalazła albo znajdzie miłość, tą prawdziwą, o której czytał w książkach i której nigdy nie czuł samemu. Nie widział jednak jej obrączki i minęło zbyt wiele lat, by mógł spytać. Była trochę inna, bardziej pewna siebie, chyba świadoma tego, że wedle gustu niektórych wyładniała. Dla niego zawsze była piękna, bo zwracał uwagę głównie na jej intelekt i oczy.
-Zostałem magipsychiatrą, ale to cię nie zaskoczy. - wyznał wreszcie, decydując się na najbezpieczniejszy z tematów. -To, że uwielbiam moją pracę też cię nie zaskoczy. - dodał, starając się brzmieć skromnie, dla niej - ale choć panował nad własnym głosem, to nie nad dumą, żywo lśniącą w niebieskich oczach. -A - u ciebie wszystko w porządku? - zapytał od razu, z mieszanką troski i ciekawości. O sekundę za późno zorientował się, że lekceważy wszystko, co było podstawą jego pracy - pacjentom nie zadawało się takich pytań, stwarzających przestrzeń do wymijającej odpowiedzi. Ale Cassandra nigdy nie była jego pacjentką, kiedyś była za to jego przyjaciółką.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przenikliwość jej spojrzenia, jak i jego, pozostała niezmienna, rzadko wpatrywała się w innych uczniów podobnie, jak on, lecz kiedy to robiła, zwykle miała ku temu głębszy powód, zwykle śniła sen, zawsze okrutny, ze znajomą twarzą, która i tak nigdy nie uwierzyłaby w jej słowa. Wpatrywała się w oczy innych wiedząc więcej od nich, widząc wcześniej ich przyszłość, początkowo nie powstrzymując słów, dopiero potem pojąwszy, że w rzeczy samej nikt nie chciał słyszeć prawdy. Hector nie bał się przy niej milczeć, nie bał się też przenikliwych tęczówek ani tego, co się za nimi kryło. Może dlatego, że nigdy nie śniła o nim. A może dlatego, że i on nigdy w to nie wierzył. Z czasem zrozumiała, że ona też nie chciała znać niewygodnej prawdy.
- Przed wojną było tu coś innego, prawda? - zastanowiła się, usiłując sięgnąć pamięcią do tych odległych dni. Nie była w stanie, pewnie dlatego, że nie poświęcała na rozrywki zbyt wiele czasu. Na Pokątnej pojawiała się okazjonalnie, głównie w aptece. - Ach, tak. Gniew Kirke - westchnęła. - Powinni uciszyć tę kamienną wiedźmę, ale wtedy pewnie trudniej byłoby znaleźć tutaj wolny stolik. Może to dzięki niej jest tu tak ustronnie - przekrzywiła nieznacznie głowę, Kirke chroniła to miejsce - ponoć - przed mugolakami, czy była w tym prawda? - Bardzo brzydko wyraziła się o mojej matce - wspomniała, lecz nie było w niej ni złości ni niechęci. Jej matka była wybitną czarownicą, docenioną w kraju i na świecie, autorką podręczników, z których uczyli się młodzi czarodzieje. Ale miała też grom swoich przywar, które sprawiały, że właściwie nie trzeba było szukać daleko, żeby ją obrazić, a samej Cassandrze nieszczególnie to przeszkadzało. Nigdy nie miały dobrego kontaktu, choć z wiekiem nabrała dystansu. - A jak powitała ciebie? - zainteresowała się, kiedyś przecież nie mieli przed sobą podobnych tajemnic.
Skinęła głową, wpierw jemu, potem na kelnera, oddając mężczyźnie moc sprawczą, pozwalając mu złożyć zamówienie i przytakując jego propozycjom. Kącik jej ust drgnął, przywołując wspomnienia, kiedy użył zdrobniałej wersji jej imienia.
- Słusznie - odparła, powracając tym samym przenikliwym spojrzeniem ku jego oczom. Nie znała jego planów, naturalnie, że nie, lecz jeśli uznał, że ryzyko mogło im zaszkodzić: z pewnością czynił słusznie. Wyraz jej twarzy nie zdradzał właściwie niczego. Nie była pewna, jaki powinna mieć do niego stosunek, dziś, po latach, dawniej był jedną z nielicznych osób, przy których czuła się dobrze i bezpiecznie. Potrafił mieć cięty język, po przejściach i ona zyskała tę umiejętność, lecz w szkolnych czasach była przede wszystkim nieśmiała i niepewna siebie. W pół zatopiona w odmętach czarnych snów i koszmarów, goniona przez tragizmy zdarzeń otaczających ją czarodziejów, nie potrafiła sobie poradzić nawet z ciężarem własnych doznań, a co dopiero cudzych. On odpędzał strachy, te realne. Te, które straszyły tu i teraz. Nie szukała zemsty, nie chciała ich cierpienia, ale naprawdę chciała, żeby dali jej spokój, dziewczęta piękniejsze od niej i znudzeni chłopcy Slytherinu. Dziś wciąż nie była piękna, cienie pod oczami i szara cera mogłyby być oznaką choroby, lecz nie dla wprawionego oka magomedyka. Cassandra była po prostu zmęczona. Zbyt zapracowana, plącząca się pomiędzy lecznicą a dwójką dzieci wymagających ciągłej uwagi. Mężczyznom było w życiu znacznie prościej. Czasem zastanawiało ją zresztą: czy gdyby nie była kobietą, tamtego dnia, na kursie, podjęto by w jej sprawie taką samą decyzję pomimo doskonałych wyników w nauce? Zawsze ciężko pracowała na swój sukces, lecz z niektórymi przymiotami należało się urodzić.
- Szarmancki jak dawniej. - Lecz ona dawniej nie wypowiedziałaby tych słów. Czekała na jego komplementy, lubiła je słyszeć i czasem powtarzała je sobie przed snem, czasem powtarzała je sobie też rano, zastanawiając się, czy spiąć włosy wstążką na górze, czy ułożyć w rosyjski warkocz jak u mamy. Ale niezależnie od tego, jak je układała, zawsze nikła w blasku piękniejszych dziewcząt. Wtedy komplementy ją zawstydzały. Wtedy sprawiały jej też przyjemność. Dziś potrafiła sprawić, że mężczyzna je wypowie, dobrze wiedząc, jak prości potrafili być. I dziś wiedziała też, że w męskie słowa nie należało nigdy wierzyć, bo prędzej czy później i tak rozczarują. - Lata dodały ci powagi - Jako dziecko wyglądał zbyt poważnie. Imponował jej tym, bo nie był dziecinny jak reszta. Jego włosy szybko stały się szpakowate, być może dodając mu lat. Nie widziała w tym nic złego, przeciwnie. - A jednak coś się zmieniło - dodała zagadkowo, z błyskiem psotnego chochlika w oku. - Od kiedy Hector Vale opiera się na wierze, nie na empirycznym poznaniu? - Jak inaczej można było wyczuć, czy coś się zmieniło, jeśli nie poznając się od nowa?
- Nie - przytaknęła, wiedziała, że osiągnie swój cel i że osiągnie sukces. Był zdeterminowany, kochał to, ale przede wszystkim był też wybitnie uzdolniony. Uśmiechnęła się subtelnie, gdy wspomniał o miłości do pracy. To tez się nie zmieniło: nawet jej uśmiech miał w sobie pewien melancholijny smutek. Tak wtedy jak dzisiaj. - Pracujesz w Mungu? Zawsze wyobrażałam sobie ciebie przy skomplikowanej pracy badawczej. Powiedz, jaki był twój najtrudniejszy przypadek? - Tajniki ludzkiego umysłu wydawały jej się niesamowicie ciekawe. Nigdy nie zgłębiła nawet małej części wiedzy, którą w tym temacie posiadał Hector.
Nie od razu odpowiedziała na jego pytanie, bezgłośnie, krótko, wypuszczając z ust powietrze. Jej życie, odkąd ich drogi się rozeszły, było jednym wielkim chaosem, pędzącym zbyt szybko i zbyt ślepo.
- Prowadzę prywatną praktykę - oznajmiła w końcu, głosem na tyle zdecydowanym, by pytania o to, jak to możliwe, wydawały się niezręczne. Jej rodzina pochodziła z Rosji, mogła przecież dokończyć kurs za granicami kraju. Lecz czy chciała go okłamywać? - W ostatnim czasie rannych nie brakuje, lecz nie znajduję w tym pocieszenia. Jak zawsze żałuję, że tak niewiele mogę zrobić. - Już na stażu żałowała. Każdego czarodzieja, każdej istoty, której nie dało się już pomóc. Śmierć na wojnie wydawała jej się jeszcze bardziej nonsensowna, niż każda inna. Naturalnie, że oswoiła się z odejściem, ale to tląca się nadzieja umierała ostatnia. Nie dobierała słów przypadkowo, wcale nie chciała, żeby było mu je łatwo pociągnąć. Bo nie chciała wcale niszczyć tamtej iluzji, iluzji przeszłości.
- Przed wojną było tu coś innego, prawda? - zastanowiła się, usiłując sięgnąć pamięcią do tych odległych dni. Nie była w stanie, pewnie dlatego, że nie poświęcała na rozrywki zbyt wiele czasu. Na Pokątnej pojawiała się okazjonalnie, głównie w aptece. - Ach, tak. Gniew Kirke - westchnęła. - Powinni uciszyć tę kamienną wiedźmę, ale wtedy pewnie trudniej byłoby znaleźć tutaj wolny stolik. Może to dzięki niej jest tu tak ustronnie - przekrzywiła nieznacznie głowę, Kirke chroniła to miejsce - ponoć - przed mugolakami, czy była w tym prawda? - Bardzo brzydko wyraziła się o mojej matce - wspomniała, lecz nie było w niej ni złości ni niechęci. Jej matka była wybitną czarownicą, docenioną w kraju i na świecie, autorką podręczników, z których uczyli się młodzi czarodzieje. Ale miała też grom swoich przywar, które sprawiały, że właściwie nie trzeba było szukać daleko, żeby ją obrazić, a samej Cassandrze nieszczególnie to przeszkadzało. Nigdy nie miały dobrego kontaktu, choć z wiekiem nabrała dystansu. - A jak powitała ciebie? - zainteresowała się, kiedyś przecież nie mieli przed sobą podobnych tajemnic.
Skinęła głową, wpierw jemu, potem na kelnera, oddając mężczyźnie moc sprawczą, pozwalając mu złożyć zamówienie i przytakując jego propozycjom. Kącik jej ust drgnął, przywołując wspomnienia, kiedy użył zdrobniałej wersji jej imienia.
- Słusznie - odparła, powracając tym samym przenikliwym spojrzeniem ku jego oczom. Nie znała jego planów, naturalnie, że nie, lecz jeśli uznał, że ryzyko mogło im zaszkodzić: z pewnością czynił słusznie. Wyraz jej twarzy nie zdradzał właściwie niczego. Nie była pewna, jaki powinna mieć do niego stosunek, dziś, po latach, dawniej był jedną z nielicznych osób, przy których czuła się dobrze i bezpiecznie. Potrafił mieć cięty język, po przejściach i ona zyskała tę umiejętność, lecz w szkolnych czasach była przede wszystkim nieśmiała i niepewna siebie. W pół zatopiona w odmętach czarnych snów i koszmarów, goniona przez tragizmy zdarzeń otaczających ją czarodziejów, nie potrafiła sobie poradzić nawet z ciężarem własnych doznań, a co dopiero cudzych. On odpędzał strachy, te realne. Te, które straszyły tu i teraz. Nie szukała zemsty, nie chciała ich cierpienia, ale naprawdę chciała, żeby dali jej spokój, dziewczęta piękniejsze od niej i znudzeni chłopcy Slytherinu. Dziś wciąż nie była piękna, cienie pod oczami i szara cera mogłyby być oznaką choroby, lecz nie dla wprawionego oka magomedyka. Cassandra była po prostu zmęczona. Zbyt zapracowana, plącząca się pomiędzy lecznicą a dwójką dzieci wymagających ciągłej uwagi. Mężczyznom było w życiu znacznie prościej. Czasem zastanawiało ją zresztą: czy gdyby nie była kobietą, tamtego dnia, na kursie, podjęto by w jej sprawie taką samą decyzję pomimo doskonałych wyników w nauce? Zawsze ciężko pracowała na swój sukces, lecz z niektórymi przymiotami należało się urodzić.
- Szarmancki jak dawniej. - Lecz ona dawniej nie wypowiedziałaby tych słów. Czekała na jego komplementy, lubiła je słyszeć i czasem powtarzała je sobie przed snem, czasem powtarzała je sobie też rano, zastanawiając się, czy spiąć włosy wstążką na górze, czy ułożyć w rosyjski warkocz jak u mamy. Ale niezależnie od tego, jak je układała, zawsze nikła w blasku piękniejszych dziewcząt. Wtedy komplementy ją zawstydzały. Wtedy sprawiały jej też przyjemność. Dziś potrafiła sprawić, że mężczyzna je wypowie, dobrze wiedząc, jak prości potrafili być. I dziś wiedziała też, że w męskie słowa nie należało nigdy wierzyć, bo prędzej czy później i tak rozczarują. - Lata dodały ci powagi - Jako dziecko wyglądał zbyt poważnie. Imponował jej tym, bo nie był dziecinny jak reszta. Jego włosy szybko stały się szpakowate, być może dodając mu lat. Nie widziała w tym nic złego, przeciwnie. - A jednak coś się zmieniło - dodała zagadkowo, z błyskiem psotnego chochlika w oku. - Od kiedy Hector Vale opiera się na wierze, nie na empirycznym poznaniu? - Jak inaczej można było wyczuć, czy coś się zmieniło, jeśli nie poznając się od nowa?
- Nie - przytaknęła, wiedziała, że osiągnie swój cel i że osiągnie sukces. Był zdeterminowany, kochał to, ale przede wszystkim był też wybitnie uzdolniony. Uśmiechnęła się subtelnie, gdy wspomniał o miłości do pracy. To tez się nie zmieniło: nawet jej uśmiech miał w sobie pewien melancholijny smutek. Tak wtedy jak dzisiaj. - Pracujesz w Mungu? Zawsze wyobrażałam sobie ciebie przy skomplikowanej pracy badawczej. Powiedz, jaki był twój najtrudniejszy przypadek? - Tajniki ludzkiego umysłu wydawały jej się niesamowicie ciekawe. Nigdy nie zgłębiła nawet małej części wiedzy, którą w tym temacie posiadał Hector.
Nie od razu odpowiedziała na jego pytanie, bezgłośnie, krótko, wypuszczając z ust powietrze. Jej życie, odkąd ich drogi się rozeszły, było jednym wielkim chaosem, pędzącym zbyt szybko i zbyt ślepo.
- Prowadzę prywatną praktykę - oznajmiła w końcu, głosem na tyle zdecydowanym, by pytania o to, jak to możliwe, wydawały się niezręczne. Jej rodzina pochodziła z Rosji, mogła przecież dokończyć kurs za granicami kraju. Lecz czy chciała go okłamywać? - W ostatnim czasie rannych nie brakuje, lecz nie znajduję w tym pocieszenia. Jak zawsze żałuję, że tak niewiele mogę zrobić. - Już na stażu żałowała. Każdego czarodzieja, każdej istoty, której nie dało się już pomóc. Śmierć na wojnie wydawała jej się jeszcze bardziej nonsensowna, niż każda inna. Naturalnie, że oswoiła się z odejściem, ale to tląca się nadzieja umierała ostatnia. Nie dobierała słów przypadkowo, wcale nie chciała, żeby było mu je łatwo pociągnąć. Bo nie chciała wcale niszczyć tamtej iluzji, iluzji przeszłości.
bo ty jesteś
prządką
prządką
-Mam wrażenie, że zawsze była tu cukiernia. - zmarszczył lekko brwi, przechylając z namysłem głowę. Gdy przenosił swój ukochany gabinet z Londynu do domu, ciastka były ostatnim, co miał na głowie. -Ale chyba inna, bez tej zrzędliwej rzeźby. Artysta pewnie nigdy nie czytał Odysei. -wykrzywił pogardliwie usta, bo choć sztuki Szekspira jedynie kojarzył, to Iliadę i Odyseję czytali w domu od zawsze. Gdyby homerycka Kirke była równie nieznośna, Odyseusz nigdy nie zostałby z nią przez rok. - pomyślał, może nieco naiwnie.
-Mówiła coś niemiłego o moim ojcu. - przyznał, usiłując zabrzmieć na rozbawionego, choć na dźwięk słów rzeźby po plecach przebiegł mu zimny dreszcz niepewności. Słowa Circe przypomniały mu o wątpliwościach, które dopadły go po śmierci ojca - zrozumiał wtedy, że nigdy nie dowie się kto i dlaczego chciał rzucić klątwę na ich rodzinę, na niego. Nigdy nie zwierzył się z tego Cassandrze, choć czasami go korciło - ale jej dar (dar lub choroba, trudno było mu o tym myśleć jako o darze gdy był świadkiem jej napadów drgawek, gdy widział strach w zielonych oczach) dotyczył przyszłości, nie przeszłości.
Drogo zapłaciłeś za błędy swojego ojca! - jakie błędy? Komu się naraziłeś, ojcze? Kiedyś myślał o tym nieustannie, teraz chciał zostawić to za sobą - na zawsze.
-Myślisz, że to jej stały scenariusz? Pozory autentyczności, obrażanie rodziny klienta? Każdy ma jakieś zadry z przeszłości, każdy poczuje się dotknięty, każdy pomyśli, że jej słowa są prawdziwe i zindywidualizowane. - zapytał sceptycznie, próbując mówić lekkim tonem, tak jakby naprawdę w to wierzył. Ale kpina w ustach dawnego Hectora byłaby jawniejsza, a błysk w niebieskich oczach złośliwszy.
Czy Cassandra dostrzegła wahanie i wysiłek z jakim ułożył to wytłumaczenie? Jakże wygodne - dzięki niemu nie musiał pytać, co słychać u jej matki ani mówić o nagłej śmierci swojego ojca.
Nawet jeśli nic nie wyczuła, to Hector sam zreflektował się, że oto podświadomie brnie w terytorium fałszu i uprzejmych półsłówek. Zachowanie przyjmowane przy dalszych znajomych, pacjentach i teściach (miło mi pana widzieć, na pewno pańska żona wyzdrowieje, tak bardzo brakuje mi Beatrice i tak dalej). Nie był taki w przyjaźni, choć od dawna nie pielęgnował żadnej przyjaźni. Poczuł gorycz gdzieś w gardle, nagłą chęć powiedzenia czegoś prawdziwego.
-Zmarł osiem lat temu. - dodał ciszej, łagodniej, tak jakby chciał przeprosić za chwilę nieszczerości. -Niedługo po matce. - uściślił, miejmy to już za sobą. Druga wiadomość nie powinna być zaskoczeniem, pani Vale niedomagała już gdy byli z Cassandrą na kursie. Zwierzał się przyjaciółce z kiepskich prognoz, choć nie spodziewał się, że choroba postąpi tak szybko. Pogorszenie stanu zdrowia matki, wyprowadzka do Walii, aranżowane małżeństwo, pogrzeb obojga rodziców, narodziny syna - to wszystko nawarstwiło się tuż po tym, jak stracili kontakt. Po zniknięciu Cassandry najpierw wysyłał jej niespokojne listy, ale potem pisał coraz rzadziej.
Jak streścić niemalże dekadę w trakcie popołudnia w kawiarni?
-Nie mówmy o tym, to dawne dzieje. - poprosił nieśmiało, odruchowo chowając pod stół prawą dłoń. Mieli już za sobą wiadomość o śmierci jego rodziców, ale nie zająknął się nawet o żonie - że umarła, że w ogóle istniała. Nie chciał słyszeć kondolencji, nawet tych szczerych - od miesięcy słyszał je wszak ciągle, a grzeczne odpowiedzi i smutne uśmiechy były coraz bardziej męczące. Wiedział, jak przeżył żałobę po śmierci rodziców i że po wypadku Beatrice czuł pustkę zupełnie innego rodzaju. Kaskada wyrazów współczucia, mniej lub bardziej szczerych, rozdrapywała tylko poczucie, że coś jest z nim nie tak. -A twoja matka…? - odważył się. Nie wiedział nawet, czy jeszcze żyje. Czyli cholerna rzeźba jednak wpędziła ich w rodzinne tematy.
Przynajmniej Cassandra wydawała się wciąż mieć dobry humor albo chociaż uśmiech równie piękny jak zwykłe Nazwała go nawet szarmanckim, uśmiechnął się uprzejmie, ale potrafił uśmiechać się na zawołanie tylko dzięki latom praktyki zawodowej. Jest pan szarlatanem, uprzejmy uśmiech, czy był pan kiepskim uzdrowicielem, że specjalizuje się pan w szperaniu ludziom w głowach, czy magipsychiatria to w ogóle prawdziwa nauka?, uprzejmy uśmiech, biję swoją córkę i jest jakaś milcząca, niech ją pan wyleczy, uprzejmy uśmiech, czy powie mi pan to co chcę usłyszeć, bo za to płacę, uprzejmy uśmiech, dlaczego nie wyleczy mnie pan jednym eliksirem, uprzejmy uśmiech, gdybyś był dobrym uzdrowicielem wyleczyłbyś własną nogę, uprzejmy uśmiech, jaki pan szarmancki, czy poznał już pan moją córkę na wydaniu, uprzejmy uśmiech, głęboki wdech. Nigdy nie uważał się za szarmanckiego, nie naprawdę, szarmanccy byli mężczyźni na których zwracała uwagę jego żona. A lata nie dodały mu powagi tylko zmartwień, ale przecież nie wytknie tego Cassandrze. Próbował się rozluźnić, dla niej, ale miniony czas ciążył mu na ramionach coraz mocniej.
Ale Cassandra zawsze potrafiła poprawić mu humor, gdy wydawało mu się, że tonie (czy wiedziała, że cięty język i powaga były tylko maską, że w szkole bywał jeszcze bardziej nieśmiały niż ona tylko wcześniej musiał nauczyć się bronić, a przy niej - i dla niej - było mu jakoś łatwiej?). Lubił psotny błysk w jej oczach, lubił czuć, że to on ją rozbawia.
-Może życie nauczyło mnie pokory wobec empirycznego poznania. A może znachorka ze Shropshire. Nie wyleczyła mojej matki, ale dzięki niej robię nawet w wolnym czasie - tego po śmierci Beatrice miał coraz więcej -meridiany, spodziewałabyś się tego po Hectorze Vale? - zapytał z równie figlarnym uśmiechem, choć wiedział, że by się spodziewała i chyba był ciekaw, czy sama się tym zajmuje. Jeszcze w szkole rozmawiali o ludowej medycynie, a o czymś, co inni uważali za zabobony, Hector słuchał równie uważnie co o kontrowersyjnych teoriach Herr Freuda. To, co dla innych było naiwne lub obrazoburcze, zawsze wydawało mu się ciekawe. Może dlatego, że sam czuł się inny.
-Po specjalizacji zacząłem pracować na własną rękę. - odpowiedział na pytanie o pracę. -W Mungu… w Mungu są ludzie, którzy rzadko trafiają tam z własnej woli. Albo trafiają tam za późno. - na specjalizacji szybko przekonał się, że nigdy nie zdoła pogodzić troski o pacjentów i bezkompromisowości w sprawach naukowych ze sposobem, w jaki zarządzany był szpital. Był charyzmatyczny w gabinecie, w cztery oczy, ale nie potrafiłby bawić się w zawodową rywalizację albo kłótnie z ordynatorem - a te byłyby pewnie nieuniknione. Pociągały go metody leczenia uznawane za nowoczesne, eksperymentalne, podchodzące do pacjentów jak do ludzi, a nie wariatów. Nie potrafiłby tak po prostu pętać ich w pasy po tym, jak całe życie bał się, że skończy jako jeden z nich.
-Chciałem dotrzeć do tych, którzy sami z siebie - to akurat nie do końca prawda, często to rodziny dbające o dyskrecję i reputacje posyłały kłopotliwych krewnych do Hectora Vale. Jego ojciec chorobliwie dbał o reputację, więc syn doskonale wiedział jak rozmawiać z podobnymi czarodziejami.-pragną pomocy i którym da się skuteczniej pomóc. - wciąż był zadowolony z tej decyzji, ale w jego głosie nie było już słychać młodzieńczego idealizmu. Jednym pacjentom pomagał, innym nie dało się pomóc, ale szybko przekonał się, że pomoc nie równa się dobru. Niektórym ułatwił życie z własnymi demonami, z własnym zepsuciem - zniechęcał ich do krzywdzenia samych siebie, ale doskonale wiedział, że krzywdzili innych. Czy był współwinny takich krzywd? Nie zastanawiałbym się nad moralnością człowieka, któremu nastawiam nogę - ale dlaczego nie daje mi to spokoju, gdy rozmawiam z nim o emocjach? Jak myślisz, Cassandro?
Merlinie, jak bardzo chciałby z nią porozmawiać o takich dylematach, o najtrudniejszych przypadkach medycznych, albo chociaż o tych najciekawszych!
Nie mógł.
-Napisałem kilka artykułów naukowych -głównie do szuflady, nie mógł się skupić gdy Beatrice była w domu. Po jej śmierci tym bardziej nie miał do tego głowy. -ale moje badania to raczej rozmowy w cztery oczy, a podstawą mojej praktyki jest absolutna dyskrecja. Nawet, gdybym pominął imiona, nie mógłbym opowiedzieć ci o najciekawszych pacjentach… - uśmiechnął się przepraszająco, ale zawahał się nagle. Czy mógłby jej opowiedzieć o kimkolwiek? -…przynajmniej tych, którzy nadal żyją i których rodziny przebywają w Wielkiej Brytanii. - dodał zagadkowo. Nawet o tych nigdy nie rozmawiał, ale dla Cassandry chciał zrobić pewien wyjątek. Zwłaszcza, że nie opowie jej o pacjentach.
-Znałem kiedyś młodą kobietę, która z pozoru miała wszystko - ładny dom, pieniądze, zdrowe i nieproblematyczne - dobrze wychowane, kochane, zbyt ciche dziecko, wyrozumiałego i młodego męża. - nie starca, to wydawało mu się istotne. -To on ją do mnie wysłał, po tym jak przyłapał ją na zdradzie. I kolejnej. I kolejnej. Próbowałem wybadać, czy była szczerze zakochana w kimś innym, ale nie. - urwał, bo kelnerka podała im ciasta i kawę. Odczekał chwilę, wdzięczny za pauzę na zebranie myśli. Gdy odeszła, kontynuował opowieść, ale chyba był bardzo zainteresowany tym, jak wygląda strudel na talerzu - choć nie wziął do ust ani kęsa. -Próbowałem zdiagnozować albo nimfomanię albo histerię albo nawet zaburzenie osobowości, ale pacjentka była... trudna we współpracy. Nie wydawała się nawet nieszczęśliwa, choć pod koniec była bardzo... erratyczna. Mówiła, że nie chcą z mężem więcej dzieci, ale nagle zaczęła się żalić, że nie pozwala jej mieć dziecka z kochankiem czy coś takiego. - udał, że zapomniał, załagodził detale gorzkie jak piołun. -Potem dowiedziałem się, że spotkał ją wypadek - tak lekkomyślny, że nie mogę nie zastanawiać się nad tym, czy w jakiś sposób tego nie sprowokowała...albo nie chciała. Czy mogłem jej jakoś pomóc. - czy po prostu była nieodpowiedzialna i durna. -Jej rodzina wyjechała, a ja widziałem już wielu nieszczęśliwych ludzi, ale to jedyna... nierozwiązana sprawa. Myślisz, że to wina jej męża, albo kochanka, albo magipsychiatry? A może powinniśmy... wierzyć w wypadki? - zapytał podnosząc z ciekawością wzrok i mając nadzieję, że historia nie była dla Cassandry zbyt posępna ani zbyt bezpośrednia. Kiedyś rozmawiali przecież o wszystkim, ale kiedyś wszystko było inne.
Kiedyś powiedziałby jej, co to za wypadek, ale pełnia księżyca była zbyt rzadka, zbyt głośna i zbyt oczywista, by nadać sprawie pozory anonimowości. Pilnował regularnego oddechu i tego, by od czasu do czasu spoglądać Cassandrze w oczy, choć nie nazbyt długo - nie był dobrym kłamcą, ale nauczył się przyjmować pokerową twarz nawet (zwłaszcza) przy teściach, chwilę wytrzyma. Był szczerze ciekawy, kogo - i czy kogokolwiek - potępi Cassandra w tej sytuacji.
A potem - spojrzał na Cass z mieszanką zaskoczenia i szczerej radości, rozciągając usta w najszerszym uśmiechu od początku spotkania.
-Prowadzisz własną praktykę. - powtórzył po niej, szczerze zdumiony, jak ja, prawie tak jak marzyłaś, wyobrażali sobie co prawda pracę w Mungu, ale to było przecież jeszcze lepsze! -To wspaniale! - wypalił mimowolnie, spontanicznie, jakby znowu był nastolatkiem, a nie spokojnym magipsychiatrą. Zaaferowany własnymi przemilczeniami, nie zauważył nawet, że i ona zatajała prawdę - albo nie chciał tego zauważyć. Wyrzut sumienia sprzed lat, naprawiony jednym zdaniem. Zalała go fala ulgi, że Cassandrze wszystko się ułożyło. Nie słyszał takich dobrych wieści, były rzadkie, od dawna nie czuł się tak lekko. Humoru nie zmąciła mu nawet wzmianka o rannych. Chyba zawsze był mniej empatyczny od Cassandry, albo po prostu zbyt rzadko stykał się z krwią i śmiertelnymi obrażeniami (w Walii niespodziewanie i z początku nieco niechętnie został dla sąsiadów kimś w rodzaju lokalnego doktora, lecząc proste choroby i obrażenia) by w pełni pojąć horrory, które widziała w swojej praktyce.
-Wiem, że teraz jest pewnie ciężko - dodał z czystego obowiązku, wciąż niesiony na fali pozytywnych emocji -Ale jesteś... jesteś szczęśliwa, Cass? - wyrwało mu się, nachylił się lekko w jej stronę, proszę, przynajmniej ty.
-Mówiła coś niemiłego o moim ojcu. - przyznał, usiłując zabrzmieć na rozbawionego, choć na dźwięk słów rzeźby po plecach przebiegł mu zimny dreszcz niepewności. Słowa Circe przypomniały mu o wątpliwościach, które dopadły go po śmierci ojca - zrozumiał wtedy, że nigdy nie dowie się kto i dlaczego chciał rzucić klątwę na ich rodzinę, na niego. Nigdy nie zwierzył się z tego Cassandrze, choć czasami go korciło - ale jej dar (dar lub choroba, trudno było mu o tym myśleć jako o darze gdy był świadkiem jej napadów drgawek, gdy widział strach w zielonych oczach) dotyczył przyszłości, nie przeszłości.
Drogo zapłaciłeś za błędy swojego ojca! - jakie błędy? Komu się naraziłeś, ojcze? Kiedyś myślał o tym nieustannie, teraz chciał zostawić to za sobą - na zawsze.
-Myślisz, że to jej stały scenariusz? Pozory autentyczności, obrażanie rodziny klienta? Każdy ma jakieś zadry z przeszłości, każdy poczuje się dotknięty, każdy pomyśli, że jej słowa są prawdziwe i zindywidualizowane. - zapytał sceptycznie, próbując mówić lekkim tonem, tak jakby naprawdę w to wierzył. Ale kpina w ustach dawnego Hectora byłaby jawniejsza, a błysk w niebieskich oczach złośliwszy.
Czy Cassandra dostrzegła wahanie i wysiłek z jakim ułożył to wytłumaczenie? Jakże wygodne - dzięki niemu nie musiał pytać, co słychać u jej matki ani mówić o nagłej śmierci swojego ojca.
Nawet jeśli nic nie wyczuła, to Hector sam zreflektował się, że oto podświadomie brnie w terytorium fałszu i uprzejmych półsłówek. Zachowanie przyjmowane przy dalszych znajomych, pacjentach i teściach (miło mi pana widzieć, na pewno pańska żona wyzdrowieje, tak bardzo brakuje mi Beatrice i tak dalej). Nie był taki w przyjaźni, choć od dawna nie pielęgnował żadnej przyjaźni. Poczuł gorycz gdzieś w gardle, nagłą chęć powiedzenia czegoś prawdziwego.
-Zmarł osiem lat temu. - dodał ciszej, łagodniej, tak jakby chciał przeprosić za chwilę nieszczerości. -Niedługo po matce. - uściślił, miejmy to już za sobą. Druga wiadomość nie powinna być zaskoczeniem, pani Vale niedomagała już gdy byli z Cassandrą na kursie. Zwierzał się przyjaciółce z kiepskich prognoz, choć nie spodziewał się, że choroba postąpi tak szybko. Pogorszenie stanu zdrowia matki, wyprowadzka do Walii, aranżowane małżeństwo, pogrzeb obojga rodziców, narodziny syna - to wszystko nawarstwiło się tuż po tym, jak stracili kontakt. Po zniknięciu Cassandry najpierw wysyłał jej niespokojne listy, ale potem pisał coraz rzadziej.
Jak streścić niemalże dekadę w trakcie popołudnia w kawiarni?
-Nie mówmy o tym, to dawne dzieje. - poprosił nieśmiało, odruchowo chowając pod stół prawą dłoń. Mieli już za sobą wiadomość o śmierci jego rodziców, ale nie zająknął się nawet o żonie - że umarła, że w ogóle istniała. Nie chciał słyszeć kondolencji, nawet tych szczerych - od miesięcy słyszał je wszak ciągle, a grzeczne odpowiedzi i smutne uśmiechy były coraz bardziej męczące. Wiedział, jak przeżył żałobę po śmierci rodziców i że po wypadku Beatrice czuł pustkę zupełnie innego rodzaju. Kaskada wyrazów współczucia, mniej lub bardziej szczerych, rozdrapywała tylko poczucie, że coś jest z nim nie tak. -A twoja matka…? - odważył się. Nie wiedział nawet, czy jeszcze żyje. Czyli cholerna rzeźba jednak wpędziła ich w rodzinne tematy.
Przynajmniej Cassandra wydawała się wciąż mieć dobry humor albo chociaż uśmiech równie piękny jak zwykłe Nazwała go nawet szarmanckim, uśmiechnął się uprzejmie, ale potrafił uśmiechać się na zawołanie tylko dzięki latom praktyki zawodowej. Jest pan szarlatanem, uprzejmy uśmiech, czy był pan kiepskim uzdrowicielem, że specjalizuje się pan w szperaniu ludziom w głowach, czy magipsychiatria to w ogóle prawdziwa nauka?, uprzejmy uśmiech, biję swoją córkę i jest jakaś milcząca, niech ją pan wyleczy, uprzejmy uśmiech, czy powie mi pan to co chcę usłyszeć, bo za to płacę, uprzejmy uśmiech, dlaczego nie wyleczy mnie pan jednym eliksirem, uprzejmy uśmiech, gdybyś był dobrym uzdrowicielem wyleczyłbyś własną nogę, uprzejmy uśmiech, jaki pan szarmancki, czy poznał już pan moją córkę na wydaniu, uprzejmy uśmiech, głęboki wdech. Nigdy nie uważał się za szarmanckiego, nie naprawdę, szarmanccy byli mężczyźni na których zwracała uwagę jego żona. A lata nie dodały mu powagi tylko zmartwień, ale przecież nie wytknie tego Cassandrze. Próbował się rozluźnić, dla niej, ale miniony czas ciążył mu na ramionach coraz mocniej.
Ale Cassandra zawsze potrafiła poprawić mu humor, gdy wydawało mu się, że tonie (czy wiedziała, że cięty język i powaga były tylko maską, że w szkole bywał jeszcze bardziej nieśmiały niż ona tylko wcześniej musiał nauczyć się bronić, a przy niej - i dla niej - było mu jakoś łatwiej?). Lubił psotny błysk w jej oczach, lubił czuć, że to on ją rozbawia.
-Może życie nauczyło mnie pokory wobec empirycznego poznania. A może znachorka ze Shropshire. Nie wyleczyła mojej matki, ale dzięki niej robię nawet w wolnym czasie - tego po śmierci Beatrice miał coraz więcej -meridiany, spodziewałabyś się tego po Hectorze Vale? - zapytał z równie figlarnym uśmiechem, choć wiedział, że by się spodziewała i chyba był ciekaw, czy sama się tym zajmuje. Jeszcze w szkole rozmawiali o ludowej medycynie, a o czymś, co inni uważali za zabobony, Hector słuchał równie uważnie co o kontrowersyjnych teoriach Herr Freuda. To, co dla innych było naiwne lub obrazoburcze, zawsze wydawało mu się ciekawe. Może dlatego, że sam czuł się inny.
-Po specjalizacji zacząłem pracować na własną rękę. - odpowiedział na pytanie o pracę. -W Mungu… w Mungu są ludzie, którzy rzadko trafiają tam z własnej woli. Albo trafiają tam za późno. - na specjalizacji szybko przekonał się, że nigdy nie zdoła pogodzić troski o pacjentów i bezkompromisowości w sprawach naukowych ze sposobem, w jaki zarządzany był szpital. Był charyzmatyczny w gabinecie, w cztery oczy, ale nie potrafiłby bawić się w zawodową rywalizację albo kłótnie z ordynatorem - a te byłyby pewnie nieuniknione. Pociągały go metody leczenia uznawane za nowoczesne, eksperymentalne, podchodzące do pacjentów jak do ludzi, a nie wariatów. Nie potrafiłby tak po prostu pętać ich w pasy po tym, jak całe życie bał się, że skończy jako jeden z nich.
-Chciałem dotrzeć do tych, którzy sami z siebie - to akurat nie do końca prawda, często to rodziny dbające o dyskrecję i reputacje posyłały kłopotliwych krewnych do Hectora Vale. Jego ojciec chorobliwie dbał o reputację, więc syn doskonale wiedział jak rozmawiać z podobnymi czarodziejami.-pragną pomocy i którym da się skuteczniej pomóc. - wciąż był zadowolony z tej decyzji, ale w jego głosie nie było już słychać młodzieńczego idealizmu. Jednym pacjentom pomagał, innym nie dało się pomóc, ale szybko przekonał się, że pomoc nie równa się dobru. Niektórym ułatwił życie z własnymi demonami, z własnym zepsuciem - zniechęcał ich do krzywdzenia samych siebie, ale doskonale wiedział, że krzywdzili innych. Czy był współwinny takich krzywd? Nie zastanawiałbym się nad moralnością człowieka, któremu nastawiam nogę - ale dlaczego nie daje mi to spokoju, gdy rozmawiam z nim o emocjach? Jak myślisz, Cassandro?
Merlinie, jak bardzo chciałby z nią porozmawiać o takich dylematach, o najtrudniejszych przypadkach medycznych, albo chociaż o tych najciekawszych!
Nie mógł.
-Napisałem kilka artykułów naukowych -głównie do szuflady, nie mógł się skupić gdy Beatrice była w domu. Po jej śmierci tym bardziej nie miał do tego głowy. -ale moje badania to raczej rozmowy w cztery oczy, a podstawą mojej praktyki jest absolutna dyskrecja. Nawet, gdybym pominął imiona, nie mógłbym opowiedzieć ci o najciekawszych pacjentach… - uśmiechnął się przepraszająco, ale zawahał się nagle. Czy mógłby jej opowiedzieć o kimkolwiek? -…przynajmniej tych, którzy nadal żyją i których rodziny przebywają w Wielkiej Brytanii. - dodał zagadkowo. Nawet o tych nigdy nie rozmawiał, ale dla Cassandry chciał zrobić pewien wyjątek. Zwłaszcza, że nie opowie jej o pacjentach.
-Znałem kiedyś młodą kobietę, która z pozoru miała wszystko - ładny dom, pieniądze, zdrowe i nieproblematyczne - dobrze wychowane, kochane, zbyt ciche dziecko, wyrozumiałego i młodego męża. - nie starca, to wydawało mu się istotne. -To on ją do mnie wysłał, po tym jak przyłapał ją na zdradzie. I kolejnej. I kolejnej. Próbowałem wybadać, czy była szczerze zakochana w kimś innym, ale nie. - urwał, bo kelnerka podała im ciasta i kawę. Odczekał chwilę, wdzięczny za pauzę na zebranie myśli. Gdy odeszła, kontynuował opowieść, ale chyba był bardzo zainteresowany tym, jak wygląda strudel na talerzu - choć nie wziął do ust ani kęsa. -Próbowałem zdiagnozować albo nimfomanię albo histerię albo nawet zaburzenie osobowości, ale pacjentka była... trudna we współpracy. Nie wydawała się nawet nieszczęśliwa, choć pod koniec była bardzo... erratyczna. Mówiła, że nie chcą z mężem więcej dzieci, ale nagle zaczęła się żalić, że nie pozwala jej mieć dziecka z kochankiem czy coś takiego. - udał, że zapomniał, załagodził detale gorzkie jak piołun. -Potem dowiedziałem się, że spotkał ją wypadek - tak lekkomyślny, że nie mogę nie zastanawiać się nad tym, czy w jakiś sposób tego nie sprowokowała...albo nie chciała. Czy mogłem jej jakoś pomóc. - czy po prostu była nieodpowiedzialna i durna. -Jej rodzina wyjechała, a ja widziałem już wielu nieszczęśliwych ludzi, ale to jedyna... nierozwiązana sprawa. Myślisz, że to wina jej męża, albo kochanka, albo magipsychiatry? A może powinniśmy... wierzyć w wypadki? - zapytał podnosząc z ciekawością wzrok i mając nadzieję, że historia nie była dla Cassandry zbyt posępna ani zbyt bezpośrednia. Kiedyś rozmawiali przecież o wszystkim, ale kiedyś wszystko było inne.
Kiedyś powiedziałby jej, co to za wypadek, ale pełnia księżyca była zbyt rzadka, zbyt głośna i zbyt oczywista, by nadać sprawie pozory anonimowości. Pilnował regularnego oddechu i tego, by od czasu do czasu spoglądać Cassandrze w oczy, choć nie nazbyt długo - nie był dobrym kłamcą, ale nauczył się przyjmować pokerową twarz nawet (zwłaszcza) przy teściach, chwilę wytrzyma. Był szczerze ciekawy, kogo - i czy kogokolwiek - potępi Cassandra w tej sytuacji.
A potem - spojrzał na Cass z mieszanką zaskoczenia i szczerej radości, rozciągając usta w najszerszym uśmiechu od początku spotkania.
-Prowadzisz własną praktykę. - powtórzył po niej, szczerze zdumiony, jak ja, prawie tak jak marzyłaś, wyobrażali sobie co prawda pracę w Mungu, ale to było przecież jeszcze lepsze! -To wspaniale! - wypalił mimowolnie, spontanicznie, jakby znowu był nastolatkiem, a nie spokojnym magipsychiatrą. Zaaferowany własnymi przemilczeniami, nie zauważył nawet, że i ona zatajała prawdę - albo nie chciał tego zauważyć. Wyrzut sumienia sprzed lat, naprawiony jednym zdaniem. Zalała go fala ulgi, że Cassandrze wszystko się ułożyło. Nie słyszał takich dobrych wieści, były rzadkie, od dawna nie czuł się tak lekko. Humoru nie zmąciła mu nawet wzmianka o rannych. Chyba zawsze był mniej empatyczny od Cassandry, albo po prostu zbyt rzadko stykał się z krwią i śmiertelnymi obrażeniami (w Walii niespodziewanie i z początku nieco niechętnie został dla sąsiadów kimś w rodzaju lokalnego doktora, lecząc proste choroby i obrażenia) by w pełni pojąć horrory, które widziała w swojej praktyce.
-Wiem, że teraz jest pewnie ciężko - dodał z czystego obowiązku, wciąż niesiony na fali pozytywnych emocji -Ale jesteś... jesteś szczęśliwa, Cass? - wyrwało mu się, nachylił się lekko w jej stronę, proszę, przynajmniej ty.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się, smutno jak przeważnie, na jego wspomnienie Odysei, pamiętając, kiedy czytał to dzieło w szkolnych murach; poprosiła go, żeby i jej pożyczył, przed snem zatapiając się w tych niezwykłych przygodach, z których dziś jednak niewiele pamiętała. Zastanawiało ją, czy obrażanie gości od wejścia rzeczywiście było najlepszym pomysłem na kawiarnie, ale ostatecznie było to też ochroną przed wejściem do środka mugolskiej krwi. Mogła wziąć tu czasem Lysandrę, nawet spuszczona z oka będzie bezpieczna.
- Myślę, że chciałbyś w to wierzyć, Hectorze, ale nie do końca przekonujesz samego siebie - odpowiedziała z zastanowieniem, ileż to razy słyszała podobne słowa na wróżby, które i tak miały się ziścić i których bynajmniej nie wypowiadała przed każdym? Mętne, niedokładne, a jednak trafiające w sedno, nawet jeśli początkowo nieoczywiste. Wierzyła płaskorzeźbie, bo zbyt często innym brakowało wiary w nią samą. Dalsze słowa Vale'a pozwoliły jej zrozumieć, skąd wzięły się jego wątpliwości, nawet jeśli tylko podkreślały trafność jej odpowiedzi. Życie bywało okrutne, nauczyła się tego na własnej skórze, ale dla jasnowidza pozostawało przynajmniej przewidywalne. Rodzina zawsze była mu bliższa, niż jej.
- Przykro mi - odpowiedziała, po dłuższej chwili niezręcznej ciszy. Szczerze, nawet jeśli dłużej pozostawali bez kontaktu, życzyła mu zawsze dobrze. - Przyjmij moje kondolencje, nawet jeśli spóźnione. Twój ojciec musiał cierpieć po jej odejściu. Mam nadzieję, że ich dusze odnalazły się w zaświatach i znów są szczęśliwi - dodała, w zamyśleniu, nie sądząc, by te słowa rzeczywiście przyniosły mu pociechę. Minęło osiem lat, jego rany pewnie zdążyły się zabliźnić. - Tobie też musiało być bez nich ciężko - zaczęła, nie powstrzymując rzeki wyznań pomimo jego słów. Czy zechce się przed nią otworzyć, powiedzieć więcej? Nie zamierzała naciskać, pozostawiając tę decyzję tylko jemu.
Na wspomnienie własnej matki bezgłośnie wypuściła z ust powietrze, kręcąc przecząco głową.
- Złego licho nie bierze - odparła, jej matka pomimo upływu lat, powiła ją w naprawdę późnym wieku, cieszyła się świetną kondycją. Nie były sobie nigdy szczególnie bliskie. - Jestem przekonana, że nim odejdzie, przekaże mi dokładne instrukcje odnośnie uroczystości pogrzebowych. Może nawet zdąży je zorganizować. - Dar jej matki nie był dla nikogo tajemnicą, jej nazwisko słyszeli nawet ci, którzy z wróżbiarstwem niewiele mieli w życiu do czynienia. Uchodziła za wybitną specjalistkę, a z jej książek uczyły się kolejne pokolenia już uczniów. Cassandra była przekonana, że causa mortis zdąży dokładnie zaplanować i podomykać istotne dla siebie sprawy. Z całą pewnością wskaże datę dzienną z wyprzedzeniem, spodziewała się jednak poznać także porę dnia, a może i godzinę.
- Sądziłam, że porzuciłeś tę drogę - przyznała, gdy wspomniał o meridianach; ludowa wiedza zawsze była jej bliska, praktykowała ją jej matka i babka, a także każda kobieta przed nimi. Przekazywaną z ust do ust wiedzą przyjmowaną niechętnie od starszych i bardziej doświadczonych czarownic pokonywała dziś problemy, jakie napotykały ją w lecznicy wyjątkowo często przy ogólnych brakach medykamentów i pożywienia. Lubiła to, długie wieczory nad księgami traktującymi o wiedzy znachorów i szeptuch, by przez wakacje dopytywać zbyt zajętą i zdecydowanie nieskorą do dzielenia się przemyśleniami matkę o praktyki własnych przodkiń. - I ja sięgam po tę wiedzę, choć nie regularnie. Zajmuję się tym, co w danej chwili jest konieczne, często mi się zdarza szukać wskazówek w tym, co zapomniane - stwierdziła, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, że brzmiała właśnie jak jeden z tych starych akapitów; zajmowała się wszystkim i niczym, codziennymi urazami i chorobami, pokonując je wyłącznie własnym doświadczeniem. Intuicja była dla niej ważna, na ile to podzielał, gdy mierzył się z tak poważnymi wyzwaniami?
Słuchała go w ciszy, byli do siebie podobni, mimo skrytego wnętrza ich pracy towarzyszył idealizm pragnący wzbić się szczytów, nie chodziło tylko o naukę, pokonywanie śmierci, a o realne niesienie pomocy tym, którzy rzeczywiście jej potrzebowali.
- Były publikowane? - zainteresowała się. - Chętnie bym na nie spojrzała. - Dużo czytała, Horyzonty Zaklęć kartkowała, lecz zatrzymywała się zawsze przy tych artykułach, które traktowały o magomedycynie. Była też ciekawa spojrzenia samego Hectora, zawsze lubiła dzielić się z nim przemyśleniami. Czy to miało ulec zmianie? Snutej przez niego opowieści wysłuchała z narastającym smutkiem, dobrze wiedząc, czym był nieszczęśliwy związek i jak trudno kobiecie przychodziła szczerość, gdy cały świat sprzymierzał się przeciwko niej.
- Uważasz, że nieszczęście tej kobiety było chorobą? - zapytała głucho, nie ze zdenerwowaniem, raczej z zawodem. - Wydaje ci się, że piękny dom i wyrozumiałość męża to jedyne, czego kobieta chce od życia? Kto właściwie nazwał go wyrozumiałym, ona czy ty? Czy wyrozumiały mąż wysłałby żonę do lekarza z powodu romansu? - Prychnęła, kręcąc głową. Męski świat nigdy się nie zmieniał i choć dawna ona nie miałaby nigdy odwagi wypowiedzieć tych słów, choć dawna ona kuliła się pod ciężką ręką pijanego kochanka, dziś znała swoją wartość równie mocno, co męskie przywary egoizmu i egocentryzmu. Wiedziała, kiedy bardziej opłacalne było milczenie tak samo jak wiedziała, kiedy mogła sobie pozwolić na więcej.- Żal mi jej. Mogła od niego po prostu odejść - Niewiele kobiet się na to decydowało, wierząc, że bez mężczyzny nigdy nie poradzi sobie w życiu. Jej też trudno było podjąć tę decyzję, pomogła jej mała Lysa: gdy przestała krwawić, miała wizję. Wizję dziewczynki krzywdzonej przez jej własnej ojca. Tamtego dnia ostatni raz widziała Vasyla. A jej obawy okazały się bezpodstawne, bo ciężką pracą udało jej się dojść do wszystkiego, czego potrzebowała. Mąż nie musiał jej krzywdzić. - Nie kochała go. - Tak po prostu. - Próbowałeś zrozumieć dlaczego go nie kochała? Czego jej nie dawał? Czego jej brakowało? - Czy w ogóle zastanawiałeś się nad tym, że w życiu nie tylko mężczyzna ma swoje potrzeby? - Próbowałeś rozmawiać z nim? - Z pewnością nie. Przecież do magipsychiatrów wysyłano wariatów, nie mężczyzn. - Musiał sprawić, że była potwornie nieszczęśliwa - Pokręciła głową, wypadek. - Przykre jest to, że nie widziała innej drogi niż odebranie sobie życia. Nie próbowałeś jej wskazać tej kobiecie? - zapytała, spoglądając w oczy Hectora. Mógł ją ocalić, pomagając jej odnaleźć w sobie samodzielność. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tego nie zrobił. Samotnej kobiecie nei jest wcale trudniej, niż kobiecie uzależnionej od mężczyzny, którego nie może widzieć.
Uśmiechnęła się, jakoś smutno, kiedy zapytał ją wprost, czy była szczęśliwa. Uciekła wzrokiem na okno lokalu, przez moment zastanawiając się, czy słyszała podobne pytanie kiedykolwiek wcześniej, choćby raz. I czy kiedykolwiek miała w życiu moment, w którym odpowiedziałaby na to pytanie twierdząco. Chyba nie. Jej dzieciństwo było pasmem samotnych upokorzeń, a jej dorosłe życie - naprzemiennym pasmem błędów i rozczarowań. Czy dojrzalszy wiek przyniesie ze sobą większą mądrość?
- Czy szczęście nie jest tylko sztucznym konstruktem, narzuconym po to, by czarodzieje dążyli do czegoś, co, jak im wmówiono, będzie celem ich kruchej egzystencji? Czym tak naprawdę jest szczęście, Hectorze? Poznałeś je? - Nie potrafiła odpowiedzieć na jego pytanie twierdząco, więc wolała nie odpowiadać wcale, wymijająca odpowiedź i tak zdradzała zbyt wiele. - Czy kiedykolwiek dawało ci szczęście to, co niosło je innym? - zapytała z zastanowieniem, wygłupy na boisku, dziecinne kawały w dormitoriach, psikusy robione nauczycielom, grupa dzieci ryczała śmiechem, ale ani jej ani jego nigdy wśród nich przecież nie było.
- Myślę, że chciałbyś w to wierzyć, Hectorze, ale nie do końca przekonujesz samego siebie - odpowiedziała z zastanowieniem, ileż to razy słyszała podobne słowa na wróżby, które i tak miały się ziścić i których bynajmniej nie wypowiadała przed każdym? Mętne, niedokładne, a jednak trafiające w sedno, nawet jeśli początkowo nieoczywiste. Wierzyła płaskorzeźbie, bo zbyt często innym brakowało wiary w nią samą. Dalsze słowa Vale'a pozwoliły jej zrozumieć, skąd wzięły się jego wątpliwości, nawet jeśli tylko podkreślały trafność jej odpowiedzi. Życie bywało okrutne, nauczyła się tego na własnej skórze, ale dla jasnowidza pozostawało przynajmniej przewidywalne. Rodzina zawsze była mu bliższa, niż jej.
- Przykro mi - odpowiedziała, po dłuższej chwili niezręcznej ciszy. Szczerze, nawet jeśli dłużej pozostawali bez kontaktu, życzyła mu zawsze dobrze. - Przyjmij moje kondolencje, nawet jeśli spóźnione. Twój ojciec musiał cierpieć po jej odejściu. Mam nadzieję, że ich dusze odnalazły się w zaświatach i znów są szczęśliwi - dodała, w zamyśleniu, nie sądząc, by te słowa rzeczywiście przyniosły mu pociechę. Minęło osiem lat, jego rany pewnie zdążyły się zabliźnić. - Tobie też musiało być bez nich ciężko - zaczęła, nie powstrzymując rzeki wyznań pomimo jego słów. Czy zechce się przed nią otworzyć, powiedzieć więcej? Nie zamierzała naciskać, pozostawiając tę decyzję tylko jemu.
Na wspomnienie własnej matki bezgłośnie wypuściła z ust powietrze, kręcąc przecząco głową.
- Złego licho nie bierze - odparła, jej matka pomimo upływu lat, powiła ją w naprawdę późnym wieku, cieszyła się świetną kondycją. Nie były sobie nigdy szczególnie bliskie. - Jestem przekonana, że nim odejdzie, przekaże mi dokładne instrukcje odnośnie uroczystości pogrzebowych. Może nawet zdąży je zorganizować. - Dar jej matki nie był dla nikogo tajemnicą, jej nazwisko słyszeli nawet ci, którzy z wróżbiarstwem niewiele mieli w życiu do czynienia. Uchodziła za wybitną specjalistkę, a z jej książek uczyły się kolejne pokolenia już uczniów. Cassandra była przekonana, że causa mortis zdąży dokładnie zaplanować i podomykać istotne dla siebie sprawy. Z całą pewnością wskaże datę dzienną z wyprzedzeniem, spodziewała się jednak poznać także porę dnia, a może i godzinę.
- Sądziłam, że porzuciłeś tę drogę - przyznała, gdy wspomniał o meridianach; ludowa wiedza zawsze była jej bliska, praktykowała ją jej matka i babka, a także każda kobieta przed nimi. Przekazywaną z ust do ust wiedzą przyjmowaną niechętnie od starszych i bardziej doświadczonych czarownic pokonywała dziś problemy, jakie napotykały ją w lecznicy wyjątkowo często przy ogólnych brakach medykamentów i pożywienia. Lubiła to, długie wieczory nad księgami traktującymi o wiedzy znachorów i szeptuch, by przez wakacje dopytywać zbyt zajętą i zdecydowanie nieskorą do dzielenia się przemyśleniami matkę o praktyki własnych przodkiń. - I ja sięgam po tę wiedzę, choć nie regularnie. Zajmuję się tym, co w danej chwili jest konieczne, często mi się zdarza szukać wskazówek w tym, co zapomniane - stwierdziła, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, że brzmiała właśnie jak jeden z tych starych akapitów; zajmowała się wszystkim i niczym, codziennymi urazami i chorobami, pokonując je wyłącznie własnym doświadczeniem. Intuicja była dla niej ważna, na ile to podzielał, gdy mierzył się z tak poważnymi wyzwaniami?
Słuchała go w ciszy, byli do siebie podobni, mimo skrytego wnętrza ich pracy towarzyszył idealizm pragnący wzbić się szczytów, nie chodziło tylko o naukę, pokonywanie śmierci, a o realne niesienie pomocy tym, którzy rzeczywiście jej potrzebowali.
- Były publikowane? - zainteresowała się. - Chętnie bym na nie spojrzała. - Dużo czytała, Horyzonty Zaklęć kartkowała, lecz zatrzymywała się zawsze przy tych artykułach, które traktowały o magomedycynie. Była też ciekawa spojrzenia samego Hectora, zawsze lubiła dzielić się z nim przemyśleniami. Czy to miało ulec zmianie? Snutej przez niego opowieści wysłuchała z narastającym smutkiem, dobrze wiedząc, czym był nieszczęśliwy związek i jak trudno kobiecie przychodziła szczerość, gdy cały świat sprzymierzał się przeciwko niej.
- Uważasz, że nieszczęście tej kobiety było chorobą? - zapytała głucho, nie ze zdenerwowaniem, raczej z zawodem. - Wydaje ci się, że piękny dom i wyrozumiałość męża to jedyne, czego kobieta chce od życia? Kto właściwie nazwał go wyrozumiałym, ona czy ty? Czy wyrozumiały mąż wysłałby żonę do lekarza z powodu romansu? - Prychnęła, kręcąc głową. Męski świat nigdy się nie zmieniał i choć dawna ona nie miałaby nigdy odwagi wypowiedzieć tych słów, choć dawna ona kuliła się pod ciężką ręką pijanego kochanka, dziś znała swoją wartość równie mocno, co męskie przywary egoizmu i egocentryzmu. Wiedziała, kiedy bardziej opłacalne było milczenie tak samo jak wiedziała, kiedy mogła sobie pozwolić na więcej.- Żal mi jej. Mogła od niego po prostu odejść - Niewiele kobiet się na to decydowało, wierząc, że bez mężczyzny nigdy nie poradzi sobie w życiu. Jej też trudno było podjąć tę decyzję, pomogła jej mała Lysa: gdy przestała krwawić, miała wizję. Wizję dziewczynki krzywdzonej przez jej własnej ojca. Tamtego dnia ostatni raz widziała Vasyla. A jej obawy okazały się bezpodstawne, bo ciężką pracą udało jej się dojść do wszystkiego, czego potrzebowała. Mąż nie musiał jej krzywdzić. - Nie kochała go. - Tak po prostu. - Próbowałeś zrozumieć dlaczego go nie kochała? Czego jej nie dawał? Czego jej brakowało? - Czy w ogóle zastanawiałeś się nad tym, że w życiu nie tylko mężczyzna ma swoje potrzeby? - Próbowałeś rozmawiać z nim? - Z pewnością nie. Przecież do magipsychiatrów wysyłano wariatów, nie mężczyzn. - Musiał sprawić, że była potwornie nieszczęśliwa - Pokręciła głową, wypadek. - Przykre jest to, że nie widziała innej drogi niż odebranie sobie życia. Nie próbowałeś jej wskazać tej kobiecie? - zapytała, spoglądając w oczy Hectora. Mógł ją ocalić, pomagając jej odnaleźć w sobie samodzielność. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tego nie zrobił. Samotnej kobiecie nei jest wcale trudniej, niż kobiecie uzależnionej od mężczyzny, którego nie może widzieć.
Uśmiechnęła się, jakoś smutno, kiedy zapytał ją wprost, czy była szczęśliwa. Uciekła wzrokiem na okno lokalu, przez moment zastanawiając się, czy słyszała podobne pytanie kiedykolwiek wcześniej, choćby raz. I czy kiedykolwiek miała w życiu moment, w którym odpowiedziałaby na to pytanie twierdząco. Chyba nie. Jej dzieciństwo było pasmem samotnych upokorzeń, a jej dorosłe życie - naprzemiennym pasmem błędów i rozczarowań. Czy dojrzalszy wiek przyniesie ze sobą większą mądrość?
- Czy szczęście nie jest tylko sztucznym konstruktem, narzuconym po to, by czarodzieje dążyli do czegoś, co, jak im wmówiono, będzie celem ich kruchej egzystencji? Czym tak naprawdę jest szczęście, Hectorze? Poznałeś je? - Nie potrafiła odpowiedzieć na jego pytanie twierdząco, więc wolała nie odpowiadać wcale, wymijająca odpowiedź i tak zdradzała zbyt wiele. - Czy kiedykolwiek dawało ci szczęście to, co niosło je innym? - zapytała z zastanowieniem, wygłupy na boisku, dziecinne kawały w dormitoriach, psikusy robione nauczycielom, grupa dzieci ryczała śmiechem, ale ani jej ani jego nigdy wśród nich przecież nie było.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zawsze wydawało mu się, że była jakaś smutna, gdy rozmawiali o Homerze - ale nie dziwiło go to, pewnie było jej przykro, że nosiła imię kojarzące się z niechcianym darem, że nawet jej imienniczka skończyła w eposie ź l e. Też było mu przykro, że ojciec nazwał go na cześć przegranego bohatera i że w życiu wcale nie okazał się kochającym Priamem. W młodości bywał na tyle ślepy, że nie zauważył, że uśmiech Cassandry był jakiś smutniejszy gdy zamiast komplementować jej warkocz radośnie opowiadał, że w Iliadzie ich imiennicy byli rodzeństwem i gdy z przejęciem typowym dla nastoletnich chłopców zachwycał się nad męstwem Achillesa. Teraz był na tyle roztargniony tym nagłym spotkaniem, że dawne detale odeszły w niepamięć. Teraz tak bardzo chciał wierzyć, że wszystko ułożyło się dobrze (jej, nie jemu), że próbował sobie wmówić, że jej smutne spojrzenie to jedynie nostalgia za minionymi latami.
Jesteś szczęśliwa, Cass? - spyta zaraz, szczerze i żarliwie, zdradzając zarazem, że cały czas w to naiwnie wierzył. Tego jej w końcu życzył, zawsze. Zawsze też tęsknił, za ich rozmowami, za tym, że zdawała się go widzieć (nie jego niezdarność ani przemądrzałość ani kalectwo, po prostu jego), za tym jak swobodnie czuł się w jej towarzystwie.
Tęsknił też za przekomarzaniem się o sprawy magii, duszy i ciała. Pozostawał sceptykiem w wielu sprawach, choć nie w kwestii daru Cassandry - ataki przysparzały jej szkole cierpienia, a to wystarczyło, by traktował je z powagą. Nie traktował za to poważnie straganowych wróżb i gadających rzeźb.
-Chciałbym wierzyć, że prawdziwe przepowiednie wygłaszają czarodzieje, a nie transmutowane rzeźby. - żartobliwie wzniósł oczy do nieba. Fałszywa Kirke, fałszywa wróżba, trafiająca po prostu w czuły punkt. Zwierzał się Cass z wielu rzeczy, ale nawet w Hogwarcie wymownie milczał na temat relacji z ojcem. Nie lubił przy niej okazywać, że się czegoś - lub kogoś - boi. Nie mógł całkowicie ukryć strachu na widok wysokich Ślizgonów (był drobnym chłopcem, całe życie bał się, że z powodu klątwy będzie też niski - na szczęście geny ojca odezwały się gdzieś na szóstym roku, gdy po wakacjach wrócił do szkoły znacznie wyższy), ale niektórych tematów mógł przecież nie poruszać.
Mógł za to w nieskończoność zbierać się na odwagę i układać odpowiednie słowa, ojcze, mam wspaniałą przyjaciółkę, ma czystą krew i jeśli porozmawiałbyś z jej matką to może nie przeszkadzałoby im, że wiesz, chodzę o lasce, ale cały czas czuł przecież, że coś jest nie tak, że Cass zasługuje na coś, czego nie mógł jej dać. A potem ojciec oznajmił kategorycznie, że rodzice Beatrice mają bardzo piękną córkę, ważne dla m n i e znajomości i spore pieniądze i wszystkie słowa uwięzły mu w gardle. Ojciec nigdy nie wykorzystał tych ich znajomości, spadł ze schodów zanim zdążył zebrać profity z aranżowanego małżeństwa. Choć Hector zwykle panował nad własną mimiką, to z niedowierzaniem uniósł brwi, gdy Cass zasugerowała, że tęsknił za matką.
Czytał czasem o miłości tak wielkiej, że kochankowie nie byli w stanie żyć bez siebie nawzajem, że odchodzili jedno po drugim. Zastanawiał się, jaką medyczną metaforą jest złamane serce (depresja prowadząca do wycieńczenia? samobójstwo trucizną zatrzymującą serce? zawał?), ale upadek ze schodów za nic nie pasował do żadnej z jego hipotez. Zachowanie rodziców też nie.
-Dziękuję. - przyjął kondolencje, niemalże automatycznie. Po raz pierwszy od dawna z prawdziwie smutnym uśmiechem, w duchu wdzięczny, że choć raz mówi z kimś o rodzicach, a nie o żonie. -Grecy wierzyli, że w zaświatach jest rzeka - nieszczęśliwe dusze mogą napić się z niej wody, by zapomnieć o wszystkim, co złe. - dodał, nie chcąc wprost kontrować słów Cass. Nie wyobrażał sobie rodziców w zaświatach, nie w ten sposób. Miał nadzieję, że matka zapomni o wszystkim, co było złe, a ojciec - o niej, że chociaż tam da jej spokój. -Jest... ciężko. - przyznał z wahaniem, nikomu tego nie mówił, wypierał to nawet przed sobą, ale Cass zawsze znała go lepiej. Odruchowo musnął dotknął serdecznego palca. Kiedyś, ilekroć było mu ciężko, bawił się obrączką, przeważnie ją zdejmując. Cofnął dłoń, czując pustkę - nie nosił już przecież obrączki, musi znaleźć nowy nawyk. -Ale chyba już przywykłem. - tęsknił za matką, ale ilekroć łapał się na myśli, że chciałby poprosić ją o radę w sprawie kłopotów rodzinnych - przypominał sobie zawód własnego ojca. Znalazłem ci piękną żonę i nie potrafisz nawet... - może lepiej, że nigdy nie zdążył tego usłyszeć, że słyszał jego rozczarowanie tylko we własnej głowie.
Uśmiechnął się z rozbawieniem, gdy wspomniała o matce. Nie zazdrościł im ciężkich relacji, ale zazdrościł Cassandrze ironii, z jaką była w stanie o tym mówić. Sam nigdy tak nie potrafił.
-Przyjmij zatem jej pomoc w organizacji, jest strasznie czasochłonna. Po trzech pogrzebach wiem, co mówię. - zażartował z rozpędu, o sekundę za późno przypominając sobie, że o trzecim pogrzebie nic jej nie mówił. Ani nie chciał mówić, tak jakby to miało coś zepsuć - choć przecież nie było sensu zatajać własnego małżeństwa, przecież akurat to kłamstwo zaraz wypłynie. Chyba chciał coś powiedzieć, ale gorycz ścisnęła mu gardło i z ulgą przyjął zmianę tematu.
-Lubię je robić. - wzruszył ramionami, a bogate kobiety lubią je kupować, a moja żona lubiła wydawać pieniądze i rozumiała przynajmniej, że do p r a c y potrzebuję ciszy, a poza tym - przypominały mi o tobie. -W czym się specjalizujesz? - spytał nieostrożnie, gdy mówiła o swojej pracy. Miała własną praktykę, a to wystarczyło, by uśmiechał się radośnie i nie dostrzegał pułapki we własnym pytaniu. Zniknęła z Munga, ale na pewno rozwijała się dalej - gdzieś. Musiała, zasłużyła na szczęśliwe zakończenie. Greckie mity były bezlitosne nawet dla osób o dobrym sercu, ale Hector zawsze życzył Cassandrze baśniowego życia dobrych wróżek, o których czytał Orestesowi.
-Umm, nie miałem czasu na porządną redakcję zanim wyślę je do redakcji. - prędko wytłumaczył własną nieobecność na łamach gazet, choć dla osoby niewiedzącej o tym, że był zestresowanym mężem i gorliwym ojcem, wymówka wydawała się mniej logiczna. -Ale chętnie wyślę ci wersję, którą pisałem do szuflady... jeśli chcesz. - podniósł na nią wzrok z nieśmiałą, ale radosną nadzieją. Zawsze cenił jej zdanie, znaczyłoby dla niego wiele, gdyby przeczytała część jego przemyśleń. Nie musiałby zresztą myśleć wtedy o wymówce dla kolejnego spotkania.
Nadzieja prysła nagle - gdy tylko usłyszał w jej głosie zawód, gdy tylko nieświadomie nazwała Beatrice nieszczęśliwą. Bał się tego spotkania równie mocno, jak się nim cieszył. Bał się, że minione lata zbudują między nimi mur niezręczności, że Cassandra może mieć do niego żal o milczenie (choć milczeli obydwoje, ale obwiniał się mocniej), że stali się innymi ludźmi.
Ale nade wszystko bał się, że pomyśli o nim coś złego. Coś prawdziwego. Chciał pozostać w jej wspomnieniach chłopcem, którego szczerze lubiła. Zaskoczył go potok jej słów, choć samemu prosił przecież o jej opinię. Były ostre i gorące i gdyby myślał przytomniej i obserwował Cassandrę równie uważnie jak każdego, to wywnioskowałby pewnie, że kryje się za nimi coś osobistego. Przy niej opuszczał jednak zawsze gardę, czując się na tyle bezpiecznie, by nie śledzić wzrokiem każdego tiku - a teraz strach dodatkowo ścisnął mu serce, nigdy nie umiesz odpuścić, Hectorze, po co zacząłeś ten temat?!
Ze wstydem opuścił wzrok, udając zainteresowanie własnym talerzem. Gdyby wierzył, że przeznaczenie da się zmienić, błagałby w myślach jakichkolwiek bogów o to, by Cassandra nie domyśliła się, że wcale nie rozmawiają o jego pacjentce. Bogowie, o których czytał w greckich mitach, nie przejmowali się jednak szarymi śmiertelnikami. Nie był herosem, nad jego przeznaczeniem czuwały tylko (i aż) trzy Prządki Losu - nie wiedział, dlaczego akurat dziś splotły na powrót nici życia jego i Cassandry (i czy zrobiły to po to, by dawna przyjaciółka uznała go za potwora), ale jego żal nie zmieni przecież ich zdania. Okręcił widelczyk w palcach, wiedząc, że nie przełknie już ani kęsa.
-Brzmisz, jakby miłość była prawem, a nie przywilejem. - mruknął do talerza. -Próbowałem. - dodał z pozoru defensywnie, ale w głosie brzmiała tylko rezygnacja. Próbowałem ją kochać, na początku. -Nie był w stanie jej dać miłości. To przecież nie dom, ani spokój, ani cisza, ani nawet bezpieczeństwo - wyliczył dla przykładu, prędko i gorączkowo, wyliczył rzeczy, które sam cenił. -Wierzysz, że da się ją tak po prostu dać, nawet jeśli się chce? Jeśli jej po prostu nie ma? - podniósł na nią spłoszony wzrok, nie potrafiąc powściągnąć własnej ciekawości. Powinienem odpuścić, nie dociekać i zmienić temat, przypomniał sobie, żałując, że nigdy nie potrafił odpuszczać. Był Krukonem i chciał wiedzieć, nawet jeśli odpowiedź złamie mu serce. Choć pewnie nawet złamane serce było przywilejem tylko tych, którzy kochać potrafili.
Potwornie nieszczęśliwa, odebrała sobie życie. Coś ścisnęło go za (zimne) serce i zanotował w pamięci, że irytacja Cassandry boli go bardziej od śmierci własnej żony. Jakby potrzebował więcej dowodów, że coś z nim nie w porządku.
-Myślisz zatem, że to jego wina. - podsumował głucho, nie uściślając już czyja. Pytał o męża albo o magipsychiatrę, ale to przecież bez znaczenia. Uznałaby, że to moja wina - może zatem powiedzieć jej prawdę i liczyć się z tym, że zacznie nim gardzić. Albo udawać szczęśliwego męża i nieszczęśliwego wdowca, wtedy nigdy nie wzbudzi żadnych podejrzeń. Pierwsza opcja napawała go lękiem, druga - obrzydzeniem.
-Jaką drogę wskazałabyś komuś, kto nie ma po co żyć? Miała dziecko. - nie był nawet świadom, jak oskarżycielsko i gorzko teraz zabrzmiał. Wciąż nie był przekonany, dlaczego Beatrice poszła do tego cholernego lasu - ale kilka lat temu on też chciał przecież uciec, wertował księgi alchemiczne o bezbolesnych truciznach i spoglądał długo w ścianę i zbywał ciszą pytania żony, której nie umiał kochać. A potem pojawił się Orestes i już miał dla kogo żyć. Nie zostawiłby go, nigdy.
Nigdy nie wybaczy jej, że to ona go zostawiła - czy to z powodu własnej lekkomyślności i nieostrożności, czy celowo.
Zacisnął usta w wąską kreskę, speszony. Chyba wciąż liczył na to, że to popołudnie da się uratować - ale nawet pytanie o szczęście Cass nie przyniosło upragnionego spokoju. Brak odpowiedzi nie był odpowiedzią twierdzącą, a tylko taką pragnął usłyszeć, chyba egoistycznie. Odbiła pytanie w jego stronę, ale przecież też nie znajdował odpowiedzi. Nie poznał prawdziwego szczęścia, tylko przebłyski. Tak, jakby oglądał jego odbicie w okiennej szybie.
-Zawsze miałem nadzieję, że jesteś szczęśliwa. - powiedział w zamian cicho, przepraszająco. Powinien - chciał - przeprosić za to, że nie pisał, że wcześniej nie szukał kontaktu. Ale potrafił przepraszać tylko za rzeczy, które by zmienił - a nie chciał pisać do niej jako nieszczęśliwy mąż, ani tym bardziej jako zżerany wyrzutami sumienia wdowiec.
Tylko by się zmartwiła, a nie powinna się martwić ludźmi, którzy na to nie zasługiwali.
-Prawie nigdy. - drugie pytanie było łatwiejsze, odpowiedział bez wahania. W szkole nigdy nie cieszyło ich to, co innych. -Ale potem urodził się mój syn. - dodał łagodniej, spoglądając przez chwilę na krzątających się coraz szybciej kelnerów (ile tutaj siedzieli? Kiedyś mógłby rozmawiać z Cass aż do zamknięcia tej kawiarni, czy tak było i teraz?) i wreszcie, nieśmiało, podchwytując jej wzrok. Mógłby zakończyć to spotkanie bez żadnej kłopotliwej wzmianki o swojej obecnej rodzinie, ale ani Cassandra ani Orestes na to nie zasługiwali. Kiedyś to ona przynosiła Hectorowi szczęście, teraz on. Czułby się źle, gdyby tak po prostu go zataił, szczególnie zapytany wprost. Nie wyjaśnił natomiast, skąd ma syna - tak bardzo nie chciał mówić o swoim małżeństwie, że irracjonalnie uznał, że nie przeszkadza mu, jeśli (wbrew logice, już w szkole słyszała przecież o aranżowanych małżeństwach w jego rodzinie) Cass zinterpretuje brak obrączki jak chce. W świetle reakcji na opowieść o okrutnym wdowcu, już wolał być w jej oczach nieodpowiedzialnym głupcem.
Jesteś szczęśliwa, Cass? - spyta zaraz, szczerze i żarliwie, zdradzając zarazem, że cały czas w to naiwnie wierzył. Tego jej w końcu życzył, zawsze. Zawsze też tęsknił, za ich rozmowami, za tym, że zdawała się go widzieć (nie jego niezdarność ani przemądrzałość ani kalectwo, po prostu jego), za tym jak swobodnie czuł się w jej towarzystwie.
Tęsknił też za przekomarzaniem się o sprawy magii, duszy i ciała. Pozostawał sceptykiem w wielu sprawach, choć nie w kwestii daru Cassandry - ataki przysparzały jej szkole cierpienia, a to wystarczyło, by traktował je z powagą. Nie traktował za to poważnie straganowych wróżb i gadających rzeźb.
-Chciałbym wierzyć, że prawdziwe przepowiednie wygłaszają czarodzieje, a nie transmutowane rzeźby. - żartobliwie wzniósł oczy do nieba. Fałszywa Kirke, fałszywa wróżba, trafiająca po prostu w czuły punkt. Zwierzał się Cass z wielu rzeczy, ale nawet w Hogwarcie wymownie milczał na temat relacji z ojcem. Nie lubił przy niej okazywać, że się czegoś - lub kogoś - boi. Nie mógł całkowicie ukryć strachu na widok wysokich Ślizgonów (był drobnym chłopcem, całe życie bał się, że z powodu klątwy będzie też niski - na szczęście geny ojca odezwały się gdzieś na szóstym roku, gdy po wakacjach wrócił do szkoły znacznie wyższy), ale niektórych tematów mógł przecież nie poruszać.
Mógł za to w nieskończoność zbierać się na odwagę i układać odpowiednie słowa, ojcze, mam wspaniałą przyjaciółkę, ma czystą krew i jeśli porozmawiałbyś z jej matką to może nie przeszkadzałoby im, że wiesz, chodzę o lasce, ale cały czas czuł przecież, że coś jest nie tak, że Cass zasługuje na coś, czego nie mógł jej dać. A potem ojciec oznajmił kategorycznie, że rodzice Beatrice mają bardzo piękną córkę, ważne dla m n i e znajomości i spore pieniądze i wszystkie słowa uwięzły mu w gardle. Ojciec nigdy nie wykorzystał tych ich znajomości, spadł ze schodów zanim zdążył zebrać profity z aranżowanego małżeństwa. Choć Hector zwykle panował nad własną mimiką, to z niedowierzaniem uniósł brwi, gdy Cass zasugerowała, że tęsknił za matką.
Czytał czasem o miłości tak wielkiej, że kochankowie nie byli w stanie żyć bez siebie nawzajem, że odchodzili jedno po drugim. Zastanawiał się, jaką medyczną metaforą jest złamane serce (depresja prowadząca do wycieńczenia? samobójstwo trucizną zatrzymującą serce? zawał?), ale upadek ze schodów za nic nie pasował do żadnej z jego hipotez. Zachowanie rodziców też nie.
-Dziękuję. - przyjął kondolencje, niemalże automatycznie. Po raz pierwszy od dawna z prawdziwie smutnym uśmiechem, w duchu wdzięczny, że choć raz mówi z kimś o rodzicach, a nie o żonie. -Grecy wierzyli, że w zaświatach jest rzeka - nieszczęśliwe dusze mogą napić się z niej wody, by zapomnieć o wszystkim, co złe. - dodał, nie chcąc wprost kontrować słów Cass. Nie wyobrażał sobie rodziców w zaświatach, nie w ten sposób. Miał nadzieję, że matka zapomni o wszystkim, co było złe, a ojciec - o niej, że chociaż tam da jej spokój. -Jest... ciężko. - przyznał z wahaniem, nikomu tego nie mówił, wypierał to nawet przed sobą, ale Cass zawsze znała go lepiej. Odruchowo musnął dotknął serdecznego palca. Kiedyś, ilekroć było mu ciężko, bawił się obrączką, przeważnie ją zdejmując. Cofnął dłoń, czując pustkę - nie nosił już przecież obrączki, musi znaleźć nowy nawyk. -Ale chyba już przywykłem. - tęsknił za matką, ale ilekroć łapał się na myśli, że chciałby poprosić ją o radę w sprawie kłopotów rodzinnych - przypominał sobie zawód własnego ojca. Znalazłem ci piękną żonę i nie potrafisz nawet... - może lepiej, że nigdy nie zdążył tego usłyszeć, że słyszał jego rozczarowanie tylko we własnej głowie.
Uśmiechnął się z rozbawieniem, gdy wspomniała o matce. Nie zazdrościł im ciężkich relacji, ale zazdrościł Cassandrze ironii, z jaką była w stanie o tym mówić. Sam nigdy tak nie potrafił.
-Przyjmij zatem jej pomoc w organizacji, jest strasznie czasochłonna. Po trzech pogrzebach wiem, co mówię. - zażartował z rozpędu, o sekundę za późno przypominając sobie, że o trzecim pogrzebie nic jej nie mówił. Ani nie chciał mówić, tak jakby to miało coś zepsuć - choć przecież nie było sensu zatajać własnego małżeństwa, przecież akurat to kłamstwo zaraz wypłynie. Chyba chciał coś powiedzieć, ale gorycz ścisnęła mu gardło i z ulgą przyjął zmianę tematu.
-Lubię je robić. - wzruszył ramionami, a bogate kobiety lubią je kupować, a moja żona lubiła wydawać pieniądze i rozumiała przynajmniej, że do p r a c y potrzebuję ciszy, a poza tym - przypominały mi o tobie. -W czym się specjalizujesz? - spytał nieostrożnie, gdy mówiła o swojej pracy. Miała własną praktykę, a to wystarczyło, by uśmiechał się radośnie i nie dostrzegał pułapki we własnym pytaniu. Zniknęła z Munga, ale na pewno rozwijała się dalej - gdzieś. Musiała, zasłużyła na szczęśliwe zakończenie. Greckie mity były bezlitosne nawet dla osób o dobrym sercu, ale Hector zawsze życzył Cassandrze baśniowego życia dobrych wróżek, o których czytał Orestesowi.
-Umm, nie miałem czasu na porządną redakcję zanim wyślę je do redakcji. - prędko wytłumaczył własną nieobecność na łamach gazet, choć dla osoby niewiedzącej o tym, że był zestresowanym mężem i gorliwym ojcem, wymówka wydawała się mniej logiczna. -Ale chętnie wyślę ci wersję, którą pisałem do szuflady... jeśli chcesz. - podniósł na nią wzrok z nieśmiałą, ale radosną nadzieją. Zawsze cenił jej zdanie, znaczyłoby dla niego wiele, gdyby przeczytała część jego przemyśleń. Nie musiałby zresztą myśleć wtedy o wymówce dla kolejnego spotkania.
Nadzieja prysła nagle - gdy tylko usłyszał w jej głosie zawód, gdy tylko nieświadomie nazwała Beatrice nieszczęśliwą. Bał się tego spotkania równie mocno, jak się nim cieszył. Bał się, że minione lata zbudują między nimi mur niezręczności, że Cassandra może mieć do niego żal o milczenie (choć milczeli obydwoje, ale obwiniał się mocniej), że stali się innymi ludźmi.
Ale nade wszystko bał się, że pomyśli o nim coś złego. Coś prawdziwego. Chciał pozostać w jej wspomnieniach chłopcem, którego szczerze lubiła. Zaskoczył go potok jej słów, choć samemu prosił przecież o jej opinię. Były ostre i gorące i gdyby myślał przytomniej i obserwował Cassandrę równie uważnie jak każdego, to wywnioskowałby pewnie, że kryje się za nimi coś osobistego. Przy niej opuszczał jednak zawsze gardę, czując się na tyle bezpiecznie, by nie śledzić wzrokiem każdego tiku - a teraz strach dodatkowo ścisnął mu serce, nigdy nie umiesz odpuścić, Hectorze, po co zacząłeś ten temat?!
Ze wstydem opuścił wzrok, udając zainteresowanie własnym talerzem. Gdyby wierzył, że przeznaczenie da się zmienić, błagałby w myślach jakichkolwiek bogów o to, by Cassandra nie domyśliła się, że wcale nie rozmawiają o jego pacjentce. Bogowie, o których czytał w greckich mitach, nie przejmowali się jednak szarymi śmiertelnikami. Nie był herosem, nad jego przeznaczeniem czuwały tylko (i aż) trzy Prządki Losu - nie wiedział, dlaczego akurat dziś splotły na powrót nici życia jego i Cassandry (i czy zrobiły to po to, by dawna przyjaciółka uznała go za potwora), ale jego żal nie zmieni przecież ich zdania. Okręcił widelczyk w palcach, wiedząc, że nie przełknie już ani kęsa.
-Brzmisz, jakby miłość była prawem, a nie przywilejem. - mruknął do talerza. -Próbowałem. - dodał z pozoru defensywnie, ale w głosie brzmiała tylko rezygnacja. Próbowałem ją kochać, na początku. -Nie był w stanie jej dać miłości. To przecież nie dom, ani spokój, ani cisza, ani nawet bezpieczeństwo - wyliczył dla przykładu, prędko i gorączkowo, wyliczył rzeczy, które sam cenił. -Wierzysz, że da się ją tak po prostu dać, nawet jeśli się chce? Jeśli jej po prostu nie ma? - podniósł na nią spłoszony wzrok, nie potrafiąc powściągnąć własnej ciekawości. Powinienem odpuścić, nie dociekać i zmienić temat, przypomniał sobie, żałując, że nigdy nie potrafił odpuszczać. Był Krukonem i chciał wiedzieć, nawet jeśli odpowiedź złamie mu serce. Choć pewnie nawet złamane serce było przywilejem tylko tych, którzy kochać potrafili.
Potwornie nieszczęśliwa, odebrała sobie życie. Coś ścisnęło go za (zimne) serce i zanotował w pamięci, że irytacja Cassandry boli go bardziej od śmierci własnej żony. Jakby potrzebował więcej dowodów, że coś z nim nie w porządku.
-Myślisz zatem, że to jego wina. - podsumował głucho, nie uściślając już czyja. Pytał o męża albo o magipsychiatrę, ale to przecież bez znaczenia. Uznałaby, że to moja wina - może zatem powiedzieć jej prawdę i liczyć się z tym, że zacznie nim gardzić. Albo udawać szczęśliwego męża i nieszczęśliwego wdowca, wtedy nigdy nie wzbudzi żadnych podejrzeń. Pierwsza opcja napawała go lękiem, druga - obrzydzeniem.
-Jaką drogę wskazałabyś komuś, kto nie ma po co żyć? Miała dziecko. - nie był nawet świadom, jak oskarżycielsko i gorzko teraz zabrzmiał. Wciąż nie był przekonany, dlaczego Beatrice poszła do tego cholernego lasu - ale kilka lat temu on też chciał przecież uciec, wertował księgi alchemiczne o bezbolesnych truciznach i spoglądał długo w ścianę i zbywał ciszą pytania żony, której nie umiał kochać. A potem pojawił się Orestes i już miał dla kogo żyć. Nie zostawiłby go, nigdy.
Nigdy nie wybaczy jej, że to ona go zostawiła - czy to z powodu własnej lekkomyślności i nieostrożności, czy celowo.
Zacisnął usta w wąską kreskę, speszony. Chyba wciąż liczył na to, że to popołudnie da się uratować - ale nawet pytanie o szczęście Cass nie przyniosło upragnionego spokoju. Brak odpowiedzi nie był odpowiedzią twierdzącą, a tylko taką pragnął usłyszeć, chyba egoistycznie. Odbiła pytanie w jego stronę, ale przecież też nie znajdował odpowiedzi. Nie poznał prawdziwego szczęścia, tylko przebłyski. Tak, jakby oglądał jego odbicie w okiennej szybie.
-Zawsze miałem nadzieję, że jesteś szczęśliwa. - powiedział w zamian cicho, przepraszająco. Powinien - chciał - przeprosić za to, że nie pisał, że wcześniej nie szukał kontaktu. Ale potrafił przepraszać tylko za rzeczy, które by zmienił - a nie chciał pisać do niej jako nieszczęśliwy mąż, ani tym bardziej jako zżerany wyrzutami sumienia wdowiec.
Tylko by się zmartwiła, a nie powinna się martwić ludźmi, którzy na to nie zasługiwali.
-Prawie nigdy. - drugie pytanie było łatwiejsze, odpowiedział bez wahania. W szkole nigdy nie cieszyło ich to, co innych. -Ale potem urodził się mój syn. - dodał łagodniej, spoglądając przez chwilę na krzątających się coraz szybciej kelnerów (ile tutaj siedzieli? Kiedyś mógłby rozmawiać z Cass aż do zamknięcia tej kawiarni, czy tak było i teraz?) i wreszcie, nieśmiało, podchwytując jej wzrok. Mógłby zakończyć to spotkanie bez żadnej kłopotliwej wzmianki o swojej obecnej rodzinie, ale ani Cassandra ani Orestes na to nie zasługiwali. Kiedyś to ona przynosiła Hectorowi szczęście, teraz on. Czułby się źle, gdyby tak po prostu go zataił, szczególnie zapytany wprost. Nie wyjaśnił natomiast, skąd ma syna - tak bardzo nie chciał mówić o swoim małżeństwie, że irracjonalnie uznał, że nie przeszkadza mu, jeśli (wbrew logice, już w szkole słyszała przecież o aranżowanych małżeństwach w jego rodzinie) Cass zinterpretuje brak obrączki jak chce. W świetle reakcji na opowieść o okrutnym wdowcu, już wolał być w jej oczach nieodpowiedzialnym głupcem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słodka Eea
Szybka odpowiedź