Korytarz
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Całe szczęście!, ten nadzwyczaj paskudny okres, podczas którego większość pomieszczeń była na tyle przepełniona pacjentami, że łóżka stawiano właśnie na korytarzach, już się skończył. Pozostały po nim jednak dosyć wyraźne ślady w postaci powycieranej gdzieniegdzie drewnianej podłogi, zarysowań i obdrapań na ścianach w miejscach, gdzie kończą się powierzchnie pomalowane farbą olejną, a zaczynają te pociągnięte tylko najzwyklejszą, białą farbą łuszczącą się pomiędzy drzwiami prowadzącymi do poszczególnych sal. Dźwięk kroków niesie się tutaj głośnym echem, a stukot wszelkiego rodzaju próbek, pojemniczków na maści czy eliksiry praktycznie nie milknie. Jeśli nie chcesz, by złapał Cię ból głowy, lepiej zwyczajnie jak najszybciej przenieś się w inne miejsce.
Ilość wątków wymagających połączenia ze sobą w jedno, aby w pełni zrozumieć naszą sytuacją, odrobinę mnie przerastał. Wyjątkowo ciężko przychodziło mi skupienie się na... sobie, tak właściwie. Byłem rozedrgany, moja własna obecność zaczęła mnie przytłaczać. Chciałem gdzieś uciec, oderwać się od okropnych wizji atakujących mój umysł. Wraz z bólem głowy powrócił koszmar ostatnich dni, zimna cela na Wyspie Rzeźb, krzyki spadających w otchłań, jęki poparzonych, charczące oddechy otrutych. Z wielkim wysiłkiem przyszło mi skupić się na prostym pytaniu. Co jedzą owce? Zmarszczyłem brwi, bo kiedy już dotarł do mnie sens wypowiedzianych w logicznym szyku słów odpowiedź wydała się zbyt prosta.
- Trawę? - odpowiedziałem, przybierając ton o nazwie czy ty stroisz sobie ze mnie żarty, Archibaldzie? Sam nie nadążałem nad przeskokami, które wykonywał mój umysł. Kiedy Josephine się poruszyła zamarłem, gotów do rzucenia się i powstrzymania ją przed opuszczeniem mojego boku. Nic takiego się jednak nie wydarzyło, a moje nerwowe spojrzenie przemknęło po bladej skórze, na której błyszczały częściowo zaleczone obrażenia i różowawe blizny. - Okryj się - powiedziałem, łapiąc za własny płaszcz i podając go pannie Fenwick. Skrzywiłem się lekko, bo wypowiedzenie tych dwóch słów wprawiło moją głowę w jeszcze silniejsze pulsowanie. Na płonący stos Wendeliny, czy pamiętałem w ogóle kiedy dopadła mnie ostatnio tak przeraźliwa migrena? Ból był o tyle nieznośny i uporczywy, że musiałem zacisnąć powieki. Uniosłem dłonie do skroni, okrężnymi ruchami starając się choć odrobinę sobie ulżyć. - Nigdzie nie pójdę - powiedziałem,skuliwszy się pod ścianą. Wszędzie naokoło czyhało niebezpieczeństwo - na samą myśl o opuszczeniu szpitala czułem, jak serce przyspiesza mi potwornie pod wpływem stresu. Drgnąłem pod wpływem dotyku, a podniesiony wzrok spotkał się ze znajomą twarzą. Archibald martwił się o mnie, sam się o siebie martwiłem, nie będąc pewnym, co tak właściwie mi się dzieje.
- Co się dzieje ze wszystkimi, Archie? - powiedziałem, dopiero dostrzegając świadomie blizny na jego skórze. Czy świat oszalał?
- Trawę? - odpowiedziałem, przybierając ton o nazwie czy ty stroisz sobie ze mnie żarty, Archibaldzie? Sam nie nadążałem nad przeskokami, które wykonywał mój umysł. Kiedy Josephine się poruszyła zamarłem, gotów do rzucenia się i powstrzymania ją przed opuszczeniem mojego boku. Nic takiego się jednak nie wydarzyło, a moje nerwowe spojrzenie przemknęło po bladej skórze, na której błyszczały częściowo zaleczone obrażenia i różowawe blizny. - Okryj się - powiedziałem, łapiąc za własny płaszcz i podając go pannie Fenwick. Skrzywiłem się lekko, bo wypowiedzenie tych dwóch słów wprawiło moją głowę w jeszcze silniejsze pulsowanie. Na płonący stos Wendeliny, czy pamiętałem w ogóle kiedy dopadła mnie ostatnio tak przeraźliwa migrena? Ból był o tyle nieznośny i uporczywy, że musiałem zacisnąć powieki. Uniosłem dłonie do skroni, okrężnymi ruchami starając się choć odrobinę sobie ulżyć. - Nigdzie nie pójdę - powiedziałem,skuliwszy się pod ścianą. Wszędzie naokoło czyhało niebezpieczeństwo - na samą myśl o opuszczeniu szpitala czułem, jak serce przyspiesza mi potwornie pod wpływem stresu. Drgnąłem pod wpływem dotyku, a podniesiony wzrok spotkał się ze znajomą twarzą. Archibald martwił się o mnie, sam się o siebie martwiłem, nie będąc pewnym, co tak właściwie mi się dzieje.
- Co się dzieje ze wszystkimi, Archie? - powiedziałem, dopiero dostrzegając świadomie blizny na jego skórze. Czy świat oszalał?
- Dlaczego tak na mnie patrzysz? Ja nie wiem co jedzą! - Przecież Aleksander dobrze wie, że Archibald kompletnie nie zna się na zwierzętach i nawet nie ma ochoty tego zmienić. Nigdy nie widział na żywo owcy, tak więc skąd miałby wiedzieć czym się odżywiają? Równie dobrze mogą jeść ryby albo koniki polne - naprawdę nie robiło mu to różnicy, zresztą akurat w tym momencie ciężko było mu się skupić na podobnym temacie. Anomalie, niezaplanowane teleportacje, setki poszkodowanych. Wokół tego kręciły się myśli Archibalda, nie wokół owiec. To w sumie dobrze, inaczej leczenie pacjentów nie szłoby mu tak dobrze jak teraz.
- Nie będziesz siedział w szpitalu przez całą noc! Musisz odpocząć - nawet nie chciał słyszeć innego scenariusza. Wyglądał fatalnie, a jedno uspokajające zaklęcie Archibalda go nie wyleczyło. - Ty też - dodał, spoglądając na wymęczoną towarzyszkę Aleksandra. Przecież kolory ich skóry przypominały biały kolor ściany i bynajmniej nie przez arystokratyczne pochodzenie. - Przedostaniecie się do Weymouth, dostaniecie od skrzata eliksir wzmacniający i się porządnie wyśpicie - taki miał plan, jeżeli wolą skorzystać z innego, to lepiej żeby Archibald o nim nie wiedział. W szpitalu panował ogromny rozgardiasz, ludzie na siebie wpadali, hałas zapewne przewyższał śniadania w hogwarckiej Wielkiej Sali. Nie mogli przeleżeć dnia na zimnej i brudnej posadzce.
- Nie wiem, Aleks - odpowiedział, opuszczając różdżkę. Ucieszył się, widząc większą świadomość w jego oczach, chociaż z drugiej strony może lepszym pomysłem byłoby pozostawić go z owcami. - Wybuchły jakieś anomalie, ludzi teleportowało w przedziwne miejsca, ja sam wylądowałem na jakimś mugolskim cmentarzu - nie wspominał o języku ognia, który go tam zabrał. Sam wolał zapomnieć o tym niezwykle bolesnym środku transportu. - Poczekaj, rzucę jeszcze decephalgo - musiał mu dokuczać okrutny ból głowy. Na dokładniejsze badanie nie miał czasu, musiał lecieć do innych pacjentów. - Decephalgo - rzucił, po czym wstał, niepotrzebnie otrzepując kolana z kurzu. - Weymouth - powtórzył, mierząc ich wzrokiem, by za moment zniknąć w tłumie. Jeszcze sprawdzi czy na pewno stamtąd poszli.
zt x3
- Nie będziesz siedział w szpitalu przez całą noc! Musisz odpocząć - nawet nie chciał słyszeć innego scenariusza. Wyglądał fatalnie, a jedno uspokajające zaklęcie Archibalda go nie wyleczyło. - Ty też - dodał, spoglądając na wymęczoną towarzyszkę Aleksandra. Przecież kolory ich skóry przypominały biały kolor ściany i bynajmniej nie przez arystokratyczne pochodzenie. - Przedostaniecie się do Weymouth, dostaniecie od skrzata eliksir wzmacniający i się porządnie wyśpicie - taki miał plan, jeżeli wolą skorzystać z innego, to lepiej żeby Archibald o nim nie wiedział. W szpitalu panował ogromny rozgardiasz, ludzie na siebie wpadali, hałas zapewne przewyższał śniadania w hogwarckiej Wielkiej Sali. Nie mogli przeleżeć dnia na zimnej i brudnej posadzce.
- Nie wiem, Aleks - odpowiedział, opuszczając różdżkę. Ucieszył się, widząc większą świadomość w jego oczach, chociaż z drugiej strony może lepszym pomysłem byłoby pozostawić go z owcami. - Wybuchły jakieś anomalie, ludzi teleportowało w przedziwne miejsca, ja sam wylądowałem na jakimś mugolskim cmentarzu - nie wspominał o języku ognia, który go tam zabrał. Sam wolał zapomnieć o tym niezwykle bolesnym środku transportu. - Poczekaj, rzucę jeszcze decephalgo - musiał mu dokuczać okrutny ból głowy. Na dokładniejsze badanie nie miał czasu, musiał lecieć do innych pacjentów. - Decephalgo - rzucił, po czym wstał, niepotrzebnie otrzepując kolana z kurzu. - Weymouth - powtórzył, mierząc ich wzrokiem, by za moment zniknąć w tłumie. Jeszcze sprawdzi czy na pewno stamtąd poszli.
zt x3
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
The member 'Archibald Prewett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
| 6 września? <3
Nienawidził szpitalnej atmosfery.
Nieistotne, czy pojawiał się tutaj jako pacjent, czy jedynie odwiedzający, zawsze towarzyszyła mu dokładnie ta sama potrzeba, by odwrócić się i uciec, ledwie przekroczył próg drzwi wejściowych. Chociaż był przyzwyczajony do zatłoczonych przestrzeni i szumu głosów, to w sterylnie czystych korytarzach Świętego Munga przytłaczało go dosłownie wszystko: dusząca aura oczekiwania i bezsilności, białe ściany lepiące się od gęstej niepewności, stukot nerwowych kroków na zasłanej rozczarowaniem posadzce oraz – chyba najgorzej – jego własne wspomnienia, cofające go bezbłędnie do najciemniejszego i jednocześnie najtrudniejszego okresu jego dwudziestosiedmioletniego życia; to właśnie w akompaniamencie irytująco spokojnych i współczujących słów uzdrowicieli odchodziła przecież jego mama, roznosząc po domu zapach ziołowych naparów i gryzącą woń maści, niknąc z dnia na dzień w procesie tak samo trudnym do zignorowania, co prawie niezauważalnym. Nie potrzebował powrotu do tego czasu, nawet fantomowego; nie, gdy teraźniejszość zdawała się ciskać w niego kolejnymi tłuczkami. I tymi metaforycznymi, i tymi prawdziwymi, bo to właśnie bolesne zderzenie z furkoczącą piłką zafundowało mu mało przyjemną wizytę na oddziale wypadków przedmiotowych, po którym snuł się nieco nieprzytomnie, zmagając się z zawrotami głowy i pulsującym bólem gdzieś z tyłu czaszki. Największe szkody w postaci bolesnego pęknięcia kości zostały już co prawda zaleczone, ale nadal dokuczała mu oślepiająca migrena, sprawiająca, że jaskrawe światła lamp, w rzeczywistości żółtawo-białe, przybierały wszystkie kolory tęczy, wirując szalenie i tylko wzmagając poczucie płynięcia z wyjątkowo niesprzyjającym i niestabilnym prądem. Ledwie rozpoznawał numery mijanych kolejno drzwi, z każdą minutą coraz bardziej żałując, że nie zaczekał posłusznie w gabinecie uzdrowiciela, aż podadzą mu eliksir na ból głowy, upierając się, że wykupi go w szpitalnym sklepie sam; wtedy taki wybór wydawał mu się logiczny, bo skracał magicznie czas przebywania wśród ludzkiego nieszczęścia, nie spodziewał się jednak komplikacji wynikających z nagłego pogorszenia objawów. Teraz za późno było już na powrót, musiał więc jakimś cudem dotrzeć do celu samodzielnie, unikając zgubienia się na zawsze w plątaninie pięter i identycznych zakrętów.
Jego własne nazwisko, wypowiedziane obcym głosem, dotarło do niego jakby z oddali; odwrócił się odruchowo, niemal od razu przypłacając ten manewr kolejną falą zawrotów głowy i mrużąc oczy w poszukiwaniu źródła dźwięku, naiwnie spodziewając się widoku uzdrowiciela, najlepiej z buteleczką gotowego eliksiru w dłoni. Nic z tego; przed nim dosłownie znikąd wyrosła chuda, piegowata postać co najwyżej dwunastoletniej dziewczyny, błyskającej w jego stronę szerokim uśmiechem, któremu brakowało górnej jedynki. Skrzywił się odruchowo, nie myśląc o tym, że najprawdopodobniej było to niegrzeczne – i instynktownie cofając się o krok do tyłu. Nie należał co prawda nigdy do zadufanych w sobie graczy, spoglądających na wszystkich z góry i udających, że nie słyszą rzucanych w ich stronę słów, ale to nie był dobry czas na radosną rozmowę z fanką, pozowanie do zdjęcia, czy rozłożenie na czynniki pierwsze szczegółów ostatniego meczu. To w ogóle nie był dobry czas; czuł się parszywie, i to nie tylko ze względu na aktualnie pozbawiającą go chęci do życia kontuzję, bo tych przeszedł już przecież masę – chodziło bardziej o sam powód, dla którego pozwolił dosięgnąć się tłuczkowi, o zaostrzającą się wojnę, o wciąż dręczoną wybuchami niestabilnej magii Amelkę, o ciężar odpowiedzialności, pod którym powoli zaczynał się uginać, niepewny, czy jeżeli w tej chwili upadnie, to znajdzie wystarczająco dużo siły, żeby wstać. Nie wiedział, kiedy po raz ostatni czuł się tak bardzo wykończony dorosłością; pamiętał za to, że gdy poprzednio życie wypadło mu z rąk, zwyczajnie uciekł, odcinając się od wszystkich i wszystkiego, i czekając, aż świat sam wróci do normy. Dzisiaj zdawał już sobie sprawę z tego, że to rozwiązanie nie działało – a jednak zamiast spróbować zmierzyć się z niespodzianką w postaci nastolatki o blednącym szybko uśmiechu, wymamrotał niewyraźne przepraszam, po czym – targany już nie tylko mdłościami, ale i wyrzutami sumienia – wycofał się w nieokreślonym kierunku, odwracając się na pięcie, prawie przebiegając kilka następnych metrów i wchodząc na oślep w pierwszy korytarz, jaki pojawił się w polu jego widzenia.
Prosto w niczego niespodziewającą się postać, w którą uderzył z impetem rzuconego na bramkę kafla, nagłe zderzenie czołami finalizując pokazem wybuchających mu przed oczami fajerwerków, sprawiających, że nawet nie zauważył, że niechcący wytrącił jej z rąk wszystko, co w nich niosła.
Nienawidził szpitalnej atmosfery.
Nieistotne, czy pojawiał się tutaj jako pacjent, czy jedynie odwiedzający, zawsze towarzyszyła mu dokładnie ta sama potrzeba, by odwrócić się i uciec, ledwie przekroczył próg drzwi wejściowych. Chociaż był przyzwyczajony do zatłoczonych przestrzeni i szumu głosów, to w sterylnie czystych korytarzach Świętego Munga przytłaczało go dosłownie wszystko: dusząca aura oczekiwania i bezsilności, białe ściany lepiące się od gęstej niepewności, stukot nerwowych kroków na zasłanej rozczarowaniem posadzce oraz – chyba najgorzej – jego własne wspomnienia, cofające go bezbłędnie do najciemniejszego i jednocześnie najtrudniejszego okresu jego dwudziestosiedmioletniego życia; to właśnie w akompaniamencie irytująco spokojnych i współczujących słów uzdrowicieli odchodziła przecież jego mama, roznosząc po domu zapach ziołowych naparów i gryzącą woń maści, niknąc z dnia na dzień w procesie tak samo trudnym do zignorowania, co prawie niezauważalnym. Nie potrzebował powrotu do tego czasu, nawet fantomowego; nie, gdy teraźniejszość zdawała się ciskać w niego kolejnymi tłuczkami. I tymi metaforycznymi, i tymi prawdziwymi, bo to właśnie bolesne zderzenie z furkoczącą piłką zafundowało mu mało przyjemną wizytę na oddziale wypadków przedmiotowych, po którym snuł się nieco nieprzytomnie, zmagając się z zawrotami głowy i pulsującym bólem gdzieś z tyłu czaszki. Największe szkody w postaci bolesnego pęknięcia kości zostały już co prawda zaleczone, ale nadal dokuczała mu oślepiająca migrena, sprawiająca, że jaskrawe światła lamp, w rzeczywistości żółtawo-białe, przybierały wszystkie kolory tęczy, wirując szalenie i tylko wzmagając poczucie płynięcia z wyjątkowo niesprzyjającym i niestabilnym prądem. Ledwie rozpoznawał numery mijanych kolejno drzwi, z każdą minutą coraz bardziej żałując, że nie zaczekał posłusznie w gabinecie uzdrowiciela, aż podadzą mu eliksir na ból głowy, upierając się, że wykupi go w szpitalnym sklepie sam; wtedy taki wybór wydawał mu się logiczny, bo skracał magicznie czas przebywania wśród ludzkiego nieszczęścia, nie spodziewał się jednak komplikacji wynikających z nagłego pogorszenia objawów. Teraz za późno było już na powrót, musiał więc jakimś cudem dotrzeć do celu samodzielnie, unikając zgubienia się na zawsze w plątaninie pięter i identycznych zakrętów.
Jego własne nazwisko, wypowiedziane obcym głosem, dotarło do niego jakby z oddali; odwrócił się odruchowo, niemal od razu przypłacając ten manewr kolejną falą zawrotów głowy i mrużąc oczy w poszukiwaniu źródła dźwięku, naiwnie spodziewając się widoku uzdrowiciela, najlepiej z buteleczką gotowego eliksiru w dłoni. Nic z tego; przed nim dosłownie znikąd wyrosła chuda, piegowata postać co najwyżej dwunastoletniej dziewczyny, błyskającej w jego stronę szerokim uśmiechem, któremu brakowało górnej jedynki. Skrzywił się odruchowo, nie myśląc o tym, że najprawdopodobniej było to niegrzeczne – i instynktownie cofając się o krok do tyłu. Nie należał co prawda nigdy do zadufanych w sobie graczy, spoglądających na wszystkich z góry i udających, że nie słyszą rzucanych w ich stronę słów, ale to nie był dobry czas na radosną rozmowę z fanką, pozowanie do zdjęcia, czy rozłożenie na czynniki pierwsze szczegółów ostatniego meczu. To w ogóle nie był dobry czas; czuł się parszywie, i to nie tylko ze względu na aktualnie pozbawiającą go chęci do życia kontuzję, bo tych przeszedł już przecież masę – chodziło bardziej o sam powód, dla którego pozwolił dosięgnąć się tłuczkowi, o zaostrzającą się wojnę, o wciąż dręczoną wybuchami niestabilnej magii Amelkę, o ciężar odpowiedzialności, pod którym powoli zaczynał się uginać, niepewny, czy jeżeli w tej chwili upadnie, to znajdzie wystarczająco dużo siły, żeby wstać. Nie wiedział, kiedy po raz ostatni czuł się tak bardzo wykończony dorosłością; pamiętał za to, że gdy poprzednio życie wypadło mu z rąk, zwyczajnie uciekł, odcinając się od wszystkich i wszystkiego, i czekając, aż świat sam wróci do normy. Dzisiaj zdawał już sobie sprawę z tego, że to rozwiązanie nie działało – a jednak zamiast spróbować zmierzyć się z niespodzianką w postaci nastolatki o blednącym szybko uśmiechu, wymamrotał niewyraźne przepraszam, po czym – targany już nie tylko mdłościami, ale i wyrzutami sumienia – wycofał się w nieokreślonym kierunku, odwracając się na pięcie, prawie przebiegając kilka następnych metrów i wchodząc na oślep w pierwszy korytarz, jaki pojawił się w polu jego widzenia.
Prosto w niczego niespodziewającą się postać, w którą uderzył z impetem rzuconego na bramkę kafla, nagłe zderzenie czołami finalizując pokazem wybuchających mu przed oczami fajerwerków, sprawiających, że nawet nie zauważył, że niechcący wytrącił jej z rąk wszystko, co w nich niosła.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czasem zabierała pracę do szpitala. Ogólnie rzecz ujmując zabierała ją do domu, ale zdarzało się, że zamiast do domu szła do Munga. Ten zaś już od jakiegoś czasu zdawał się po części jej domem. Bo nie liczyło się miejsce, a ludzie. A jej ojciec niezmienne pozostawał w jednej sal bez szans na poprawę. I dobijało ją to, z całym tym dobrodziejstwem, które posiadała magia, oni wszyscy nie byli w stanie zrobić nic. Nic, poza spowalnianiem choroby o której dowiedzieli się za późno. o to też była zła, głównie na siebie. Bo przecież widziała dokładnie, że coś jest nie tak a jednak uwierzyła ojcu, gdy zapierał się że to od zbyt dużej ilości zaklęć i zbyt wielu napisanych raportów.
Głupia, głupia dziewucha.
Ale nie potrafiła nie przychodzić. Zimne, białe ściany, niezliczona ilość pokoi i korytarzy, specyficzne zapachy i spojrzenia, wyrażające więcej niż słowa. Smutne, ponure. Jakby czas zwalniał tutaj, jakby tutaj był bardziej szczery - a może zwyczajnie cyniczny. Szybkość kroków dostrzec można było tylko w przemierzajacych uliczki szpitlanej metropolii uzdrowicieli.
Na ich twarzach nie było widać smutku, prędzej zatroskanie, albo obawę. Oni, posłańcy złych wieści, obserwatorzy złamanych marzeń, pomocnicy duszy i ciała. Czy wieczorem powracając do domów wracali myślami do ludzi, których przyszło im spotkać? Do żyć, które przyszło im dotknąć?
Chyba będzie musiała zapytać o to Cily.
Na razie jednak, skupiła się całkiem na tym, co robiła tutaj. Uzdrowicielka Fallon - Vivien, jak kazała do siebie mówić - zajmowała się jej ojcem od samego początku. Spotykały się tutaj prawie codziennie, chyba że Viven akurat miała dzień wolny. Chwilę rozmawiały ze sobą, a potem Tangwystl zostawała sama z pastą wciśniętą w dłonie. Powoli podwijała rękawy ojca i zabierała się za wcieranie jej w kończyny, opowiadając o kolejnych nowościach, jakie pojawiły się w jej życiu. Następnie siadała w jednym z foteli, które załatwiła dla niej Viven, ściągała buty i nogi układała na łóżku, by na kolanach napisać kolejny raport, albo przeczytać co nowego podaje Prorok Codzienny. Czasem po prostu milczeli, dzisiaj jednak Tangie pisała, zalegała z kolejnymi raportami i nie miała ochoty podpadać ostro patrzącej w jej kierunku przełożonej. W końcu ojciec zmuszał ją, by szła - do domu, do siebie, do życia. Zawsze mówił, że nie może wegetować u jego boku, ale nie słuchała jego słów. Dzisiaj to też on, praktycznie wygonił ją z małego pokoiku w którym spędzał każdą chwilę. Była pewna, że gdyby mógł się ruszyć dostałaby solidnego kopniaka w tyłek. Potrafiła dostrzec kiedy ojciec z lekko rozbawionego jej upartością zmienia się w widocznie rozdrażnionego. Nie przeciągała wtedy struny, podnosiła się z ciężkim westchnieniem, by złożyć na czole ojca krótki pocałunek, życzyć mu dobrej nocy i obiecać, że wróci na następny dzień. Na co zawsze wywracał oczami, jakby wcale tego nie potrzebował.
Tagwstyl widziała jednak swoje.
Zamknęła za sobą drzwi, by zaraz ruszyć znaną sobie ścieżką w kierunku wyjścia. Raporty trzymała przy piersi, obleczone dłońmi. Cholerstwa miały swój ciężar i choć nie chciała tego przyznawać, trochę się ich już zebrało. W pustym, cichym korytarzu odbijał się tylko dźwięk jej kroków, przymknęła powieki nucąc coś pokonując kolejne metry. I to był błąd. Zrozumiała to w momencie, gdy jej czoło zderzyło się z innym, szelest uciekających kartek rozsypywanych dookoła zdawał się nadawać rytm gwiazdkom, które zatańczyły jej przed oczami od impetu uderzenia. Cofnęła się chwiejnie o kilka kroków.
- Ał. - mruknęła, żeby unieść dłoń do czoła i sprawdzić, czy ma jeszcze całą czaszkę, bo siły z którą ktoś na nią wpadł zdawała się świadczyć o uderzeniu nie człowieka a buchorożca. - Na galopujące jednorożce, co ja ci zrobiłam? - zapytała prostując się powoli, jakby jednocześnie sprawdzając, czy jest w stanie utrzymać się w pionie. Była. Dłonie powędrowały na biodra, gdy wzrok lustrował pobojowisko złożone ze stron jej raportów. Westchnęła ciężko i ukucnęła, by zebrać kilka papierów, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że pewnie będzie musiał powtórzyć całą robotę. Zerknęła w kierunku mężczyzny który stał nad nią i zaraz podniosła się marszcząc brwi. - Jakbym gdzieś już cię widziała. - stwierdziła przekrzywiając lekko głowę i bez żadnej krępacji uważnie lustrując go od góry do dołu, mizerny i jakiś chudawy. Pokręciła głową, może widziała kogoś podobnego. - Wyglądasz jakby troll pałką przez łeb cię zdzielił. - stwierdziła w końcu po wnikliwej obserwacji i nawet przez myśl jej nie przeszło, że powinna zachować słowa tylko dla siebie. Poblądnięty z miną wyraźnie cierpiętniczą, do tego wyglądający, jakby utrzymanie się w pionie wiele go kosztowało. Podeszła bliżej, a potem stanęła obok niego w kierunku w którym zmierzał, obejmując go lewą dłonią za plecy. - Oprzyj się na mnie, pomogę ci dojść tam gdzie idziesz. - stwierdziła pewnym głosem. Może do największych nie należała, ale nie raz pomagała ojcu, była w stanie pomóc mu dojść jeśli będzie współpracował. - Właściwie gdzie chcesz się dostać? - zapytała, spojrzeniem poganiając go, by w końcu oparł się ramieniem o jej barki i pozwolił sobie pomóc.
Głupia, głupia dziewucha.
Ale nie potrafiła nie przychodzić. Zimne, białe ściany, niezliczona ilość pokoi i korytarzy, specyficzne zapachy i spojrzenia, wyrażające więcej niż słowa. Smutne, ponure. Jakby czas zwalniał tutaj, jakby tutaj był bardziej szczery - a może zwyczajnie cyniczny. Szybkość kroków dostrzec można było tylko w przemierzajacych uliczki szpitlanej metropolii uzdrowicieli.
Na ich twarzach nie było widać smutku, prędzej zatroskanie, albo obawę. Oni, posłańcy złych wieści, obserwatorzy złamanych marzeń, pomocnicy duszy i ciała. Czy wieczorem powracając do domów wracali myślami do ludzi, których przyszło im spotkać? Do żyć, które przyszło im dotknąć?
Chyba będzie musiała zapytać o to Cily.
Na razie jednak, skupiła się całkiem na tym, co robiła tutaj. Uzdrowicielka Fallon - Vivien, jak kazała do siebie mówić - zajmowała się jej ojcem od samego początku. Spotykały się tutaj prawie codziennie, chyba że Viven akurat miała dzień wolny. Chwilę rozmawiały ze sobą, a potem Tangwystl zostawała sama z pastą wciśniętą w dłonie. Powoli podwijała rękawy ojca i zabierała się za wcieranie jej w kończyny, opowiadając o kolejnych nowościach, jakie pojawiły się w jej życiu. Następnie siadała w jednym z foteli, które załatwiła dla niej Viven, ściągała buty i nogi układała na łóżku, by na kolanach napisać kolejny raport, albo przeczytać co nowego podaje Prorok Codzienny. Czasem po prostu milczeli, dzisiaj jednak Tangie pisała, zalegała z kolejnymi raportami i nie miała ochoty podpadać ostro patrzącej w jej kierunku przełożonej. W końcu ojciec zmuszał ją, by szła - do domu, do siebie, do życia. Zawsze mówił, że nie może wegetować u jego boku, ale nie słuchała jego słów. Dzisiaj to też on, praktycznie wygonił ją z małego pokoiku w którym spędzał każdą chwilę. Była pewna, że gdyby mógł się ruszyć dostałaby solidnego kopniaka w tyłek. Potrafiła dostrzec kiedy ojciec z lekko rozbawionego jej upartością zmienia się w widocznie rozdrażnionego. Nie przeciągała wtedy struny, podnosiła się z ciężkim westchnieniem, by złożyć na czole ojca krótki pocałunek, życzyć mu dobrej nocy i obiecać, że wróci na następny dzień. Na co zawsze wywracał oczami, jakby wcale tego nie potrzebował.
Tagwstyl widziała jednak swoje.
Zamknęła za sobą drzwi, by zaraz ruszyć znaną sobie ścieżką w kierunku wyjścia. Raporty trzymała przy piersi, obleczone dłońmi. Cholerstwa miały swój ciężar i choć nie chciała tego przyznawać, trochę się ich już zebrało. W pustym, cichym korytarzu odbijał się tylko dźwięk jej kroków, przymknęła powieki nucąc coś pokonując kolejne metry. I to był błąd. Zrozumiała to w momencie, gdy jej czoło zderzyło się z innym, szelest uciekających kartek rozsypywanych dookoła zdawał się nadawać rytm gwiazdkom, które zatańczyły jej przed oczami od impetu uderzenia. Cofnęła się chwiejnie o kilka kroków.
- Ał. - mruknęła, żeby unieść dłoń do czoła i sprawdzić, czy ma jeszcze całą czaszkę, bo siły z którą ktoś na nią wpadł zdawała się świadczyć o uderzeniu nie człowieka a buchorożca. - Na galopujące jednorożce, co ja ci zrobiłam? - zapytała prostując się powoli, jakby jednocześnie sprawdzając, czy jest w stanie utrzymać się w pionie. Była. Dłonie powędrowały na biodra, gdy wzrok lustrował pobojowisko złożone ze stron jej raportów. Westchnęła ciężko i ukucnęła, by zebrać kilka papierów, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że pewnie będzie musiał powtórzyć całą robotę. Zerknęła w kierunku mężczyzny który stał nad nią i zaraz podniosła się marszcząc brwi. - Jakbym gdzieś już cię widziała. - stwierdziła przekrzywiając lekko głowę i bez żadnej krępacji uważnie lustrując go od góry do dołu, mizerny i jakiś chudawy. Pokręciła głową, może widziała kogoś podobnego. - Wyglądasz jakby troll pałką przez łeb cię zdzielił. - stwierdziła w końcu po wnikliwej obserwacji i nawet przez myśl jej nie przeszło, że powinna zachować słowa tylko dla siebie. Poblądnięty z miną wyraźnie cierpiętniczą, do tego wyglądający, jakby utrzymanie się w pionie wiele go kosztowało. Podeszła bliżej, a potem stanęła obok niego w kierunku w którym zmierzał, obejmując go lewą dłonią za plecy. - Oprzyj się na mnie, pomogę ci dojść tam gdzie idziesz. - stwierdziła pewnym głosem. Może do największych nie należała, ale nie raz pomagała ojcu, była w stanie pomóc mu dojść jeśli będzie współpracował. - Właściwie gdzie chcesz się dostać? - zapytała, spojrzeniem poganiając go, by w końcu oparł się ramieniem o jej barki i pozwolił sobie pomóc.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z reguły nie należał do ludzi, którzy mieli w zwyczaju użalać się nad sobą. No, może czasami odrobinę przesadzał, gdy akurat dopadł go magiczny katar, wpędzając go na kilka ciągnących się w nieskończoność dni do łóżka, gdzie stękał i jęczał o umieraniu, donośnie pociągając nosem i przecierając załzawione oczy – ale takie przypadki należały do niechlubnej rzadkości. Wychowany tuż obok gromady braci i młodszej siostry, był przyzwyczajony do robienia dobrej miny do złej gry, zdając sobie sprawę, że w natłoku codzienności, nikt nie miał czasu na załamywanie rąk nad rozbitym kolanem ani krwawiącym nosem; również lata treningów w drużynie Quidditcha nauczyły go ignorowania drobnych niedogodności, i nawet jeżeli czasami miał ochotę płakać z bólu albo zmęczenia, bo jego dłonie pokrywały ropne pęcherze, a głowa pękała od ostatniego zderzenia z tłuczkiem, zaciskał zęby i uparcie wsiadał na miotłę, powtarzając sobie uparcie, że istniały większe tragedie. Odnalezienie odpowiednich przykładów nie było trudne: zawsze ktoś gdzieś dowiadywał się o czyjejś śmierci, anomalia zniszczyła czyjś dom, ktoś uporczywie oczekiwał na wieści od zaginionego przyjaciela; nie cieszył się oczywiście z tych wiadomości, szerzące się po magicznej i niemagicznej Anglii zło budziło w nim gniew, a myśl o kolejnych ofiarach – współczucie, jednak perspektywa robiła swoje, pomagając mu uśmiechać się mimo cierpienia i przekonywać wszystkich dookoła, że wszystko było w porządku.
Aż w końcu udało mu się okłamać też samego siebie.
Zderzenie z rzeczywistością, która niechybnie zapukała do jego drzwi, było bolesne – tak samo, jak bolesne było zderzenie z nieznajomą czarownicą – i, przyznawał to niechętnie, na chwilę wytrąciło go z bezpiecznych, utartych torów, sprawiając, że trochę się zgubił. Nie, nie popadł znów w przyjęty przed laty schemat uciekania, choć faktycznie kilka dni temu odwiedził ojca, pozostając w rodzinnym domu przez kilka dni (kiedyś w końcu trzeba było poinformować rodzica, że niespodziewanie został dziadkiem stanowiącej chodzącą anomalię pięciolatki – Billy musiał przyznać, że biorąc pod uwagę okoliczności, przyjął to zaskakująco dobrze); nadal brał też udział w treningach, wykonywał zadania dla Zakonu Feniksa i spotykał się z przyjaciółmi, zachowywał się przy tym jednak jak rozstrojony zegar, któremu poluzował się mechanizm: myliły mu się godziny i ustalone terminy, często też pojawiał się na miejscu na wpół nieprzytomny, zapominał o konieczności zjedzenia śniadania, a tego dnia nie zauważył nadlatującego ku niemu tłuczka, mimo ostrzegawczych okrzyków połowy drużyny. Nie dostrzegł też w porę idącej w jego stronę dziewczyny – choć winę za to mógł akurat bezpiecznie zrzucić na łupiącą go w skroniach migrenę.
– P-p-przep-p-praszam – wymamrotał, potykając się o spółgłoski nawet bardziej niż zwykle i powoli odsuwając dłoń od czoła, jakby nie do końca przekonany, czy jeśli to zrobi, mózg nie wyleje mu się przez nieistniejącą dziurę. Zamrugał nieprzytomnie, patrząc prosto przed siebie i z ocierającym się o komizm zaskoczeniem stwierdzając, że czarownica zniknęła – tylko po to, by po przedłużającej się chwili dostrzec ją bliżej poziomu podłogi, zbierającą rozrzucone na posadzce kartki. – Nie chciałem – dodał wyjaśniająco, zbyt jeszcze oszołomiony, by poznać się na żarcie i przekonany, że oskarżała go właśnie o celowy atak na własną osobę. Widząc jej starania, schylił się instynktownie, zamierzając podnieść ostatnią z luźnych kartek, dokładnie w tym samym momencie jednak dziewczyna poderwała się do pionu; spróbował wykonać unik, ale ten udał się połowicznie – w efekcie czubek jej głowy spotkał się z jego podbródkiem, tym razem na szczęście niezbyt mocno. – P-p-przepraszam – powtórzył jak zepsuty zegar z kukułką, który stał w holu domu jego babci i zawsze zacinał się na tej samej godzinie. Nie znosił tego zegara – wypchany ptak, który wyskakiwał z okienka, zawsze śmiertelnie przerażał jego czteroletnie ja – nie miał też pojęcia, dlaczego myślał o nim akurat teraz.
Gdy wreszcie twarz nieznajomej znalazła się na poziomie jego wzroku (no, powiedzmy), przyjrzał jej się uważniej, mając mglistą nadzieję, że wyglądał lepiej, niż się czuł. Piegowata twarz, wyraźnie zarysowane brwi, zmarszczone w wyrazie zadumy – wydawało mu się, że gdzieś już ją wcześniej widział, ale chociaż próbował, nie był w stanie przywołać konkretnych okoliczności. Podejrzewał Hogwart – wydawała się być w podobnym do niego wieku – ale zanim zdążył podzielić się z nią tą uwagą, już mówiła dalej, komentując jego mizerny wygląd i raz na zawsze niwecząc wcześniejsze nadzieje. Wzruszył ramionami, uśmiechając się trochę usprawiedliwiająco, trochę przepraszająco – wciąż było mu głupio, że niemal ją znokautował. – Coś w tym rodzaju – przytaknął, pałka trolla nie mogła na pewno narobić wiele więcej szkód niż uderzenie pałkarza Jastrzębi; a przynajmniej tak wydawało się Billy’emu. – N-n-nic mi nie jest – powiedział szybko, gdy wyciągnęła ramię w stronę jego pleców – nie tyle dlatego, że nie chciał przyjąć od niej pomocy (nie miał z tym problemu, unoszenie się dumą zdarzało mu się wyjątkowo rzadko), co trudno było mu nie zauważyć oczywistych różnic w ich posturach; wydawała mu się drobna i na pewno nie na tyle silna, by odważył się oprzeć na niej ciężar ciała. – To znaczy, m-mogę chodzić, tylko t-t-trochę kręci mi się w głowie – wyjaśnił; jak na zawołanie, świat przed nim zawirował, sprawiając, że mimowolnie oparł lekko dłoń na ramieniu dziewczyny; no dobra, może potrzebował odrobiny pomocy. – D-do apteki. Po eliksir – odpowiedział, odwracając się nieco niezdarnie – manewrowanie dwójką osób zamiast jednej nie należało do najprostszych rzeczy – po czym zerknął na nią z ukosa. – Jeszcze raz p-p-przepraszam za to – powiedział, głową wskazując w stronę sponiewieranych dokumentów. Teraz, gdy na nie spoglądał, wyglądały oficjalnie i, no, ważnie; miał nadzieję, że nie zniweczył właśnie wielu godzin jej pracy.
Aż w końcu udało mu się okłamać też samego siebie.
Zderzenie z rzeczywistością, która niechybnie zapukała do jego drzwi, było bolesne – tak samo, jak bolesne było zderzenie z nieznajomą czarownicą – i, przyznawał to niechętnie, na chwilę wytrąciło go z bezpiecznych, utartych torów, sprawiając, że trochę się zgubił. Nie, nie popadł znów w przyjęty przed laty schemat uciekania, choć faktycznie kilka dni temu odwiedził ojca, pozostając w rodzinnym domu przez kilka dni (kiedyś w końcu trzeba było poinformować rodzica, że niespodziewanie został dziadkiem stanowiącej chodzącą anomalię pięciolatki – Billy musiał przyznać, że biorąc pod uwagę okoliczności, przyjął to zaskakująco dobrze); nadal brał też udział w treningach, wykonywał zadania dla Zakonu Feniksa i spotykał się z przyjaciółmi, zachowywał się przy tym jednak jak rozstrojony zegar, któremu poluzował się mechanizm: myliły mu się godziny i ustalone terminy, często też pojawiał się na miejscu na wpół nieprzytomny, zapominał o konieczności zjedzenia śniadania, a tego dnia nie zauważył nadlatującego ku niemu tłuczka, mimo ostrzegawczych okrzyków połowy drużyny. Nie dostrzegł też w porę idącej w jego stronę dziewczyny – choć winę za to mógł akurat bezpiecznie zrzucić na łupiącą go w skroniach migrenę.
– P-p-przep-p-praszam – wymamrotał, potykając się o spółgłoski nawet bardziej niż zwykle i powoli odsuwając dłoń od czoła, jakby nie do końca przekonany, czy jeśli to zrobi, mózg nie wyleje mu się przez nieistniejącą dziurę. Zamrugał nieprzytomnie, patrząc prosto przed siebie i z ocierającym się o komizm zaskoczeniem stwierdzając, że czarownica zniknęła – tylko po to, by po przedłużającej się chwili dostrzec ją bliżej poziomu podłogi, zbierającą rozrzucone na posadzce kartki. – Nie chciałem – dodał wyjaśniająco, zbyt jeszcze oszołomiony, by poznać się na żarcie i przekonany, że oskarżała go właśnie o celowy atak na własną osobę. Widząc jej starania, schylił się instynktownie, zamierzając podnieść ostatnią z luźnych kartek, dokładnie w tym samym momencie jednak dziewczyna poderwała się do pionu; spróbował wykonać unik, ale ten udał się połowicznie – w efekcie czubek jej głowy spotkał się z jego podbródkiem, tym razem na szczęście niezbyt mocno. – P-p-przepraszam – powtórzył jak zepsuty zegar z kukułką, który stał w holu domu jego babci i zawsze zacinał się na tej samej godzinie. Nie znosił tego zegara – wypchany ptak, który wyskakiwał z okienka, zawsze śmiertelnie przerażał jego czteroletnie ja – nie miał też pojęcia, dlaczego myślał o nim akurat teraz.
Gdy wreszcie twarz nieznajomej znalazła się na poziomie jego wzroku (no, powiedzmy), przyjrzał jej się uważniej, mając mglistą nadzieję, że wyglądał lepiej, niż się czuł. Piegowata twarz, wyraźnie zarysowane brwi, zmarszczone w wyrazie zadumy – wydawało mu się, że gdzieś już ją wcześniej widział, ale chociaż próbował, nie był w stanie przywołać konkretnych okoliczności. Podejrzewał Hogwart – wydawała się być w podobnym do niego wieku – ale zanim zdążył podzielić się z nią tą uwagą, już mówiła dalej, komentując jego mizerny wygląd i raz na zawsze niwecząc wcześniejsze nadzieje. Wzruszył ramionami, uśmiechając się trochę usprawiedliwiająco, trochę przepraszająco – wciąż było mu głupio, że niemal ją znokautował. – Coś w tym rodzaju – przytaknął, pałka trolla nie mogła na pewno narobić wiele więcej szkód niż uderzenie pałkarza Jastrzębi; a przynajmniej tak wydawało się Billy’emu. – N-n-nic mi nie jest – powiedział szybko, gdy wyciągnęła ramię w stronę jego pleców – nie tyle dlatego, że nie chciał przyjąć od niej pomocy (nie miał z tym problemu, unoszenie się dumą zdarzało mu się wyjątkowo rzadko), co trudno było mu nie zauważyć oczywistych różnic w ich posturach; wydawała mu się drobna i na pewno nie na tyle silna, by odważył się oprzeć na niej ciężar ciała. – To znaczy, m-mogę chodzić, tylko t-t-trochę kręci mi się w głowie – wyjaśnił; jak na zawołanie, świat przed nim zawirował, sprawiając, że mimowolnie oparł lekko dłoń na ramieniu dziewczyny; no dobra, może potrzebował odrobiny pomocy. – D-do apteki. Po eliksir – odpowiedział, odwracając się nieco niezdarnie – manewrowanie dwójką osób zamiast jednej nie należało do najprostszych rzeczy – po czym zerknął na nią z ukosa. – Jeszcze raz p-p-przepraszam za to – powiedział, głową wskazując w stronę sponiewieranych dokumentów. Teraz, gdy na nie spoglądał, wyglądały oficjalnie i, no, ważnie; miał nadzieję, że nie zniweczył właśnie wielu godzin jej pracy.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kompletnie nie spodziewała się tego, że ruszając ku wyjściu z Munga zdarzy jej się czołowe zderzenie z człowiekiem, który zdecydowanie nie patrzył na drogę. Ale i ona nie patrzyła dość dokładnie zajęta własnymi rozmyślaniami. Może była też odrobinę zmęczona, na sen zazwyczaj pozostawało jej jedynie kilka godzin, w wolne dni pozwalała sobie dospać to, co traciła w ciągu tygodnia. Dni wypełnione pracą i spędzane w Mungu zlatywały jej szybko, nim się spostrzegała mijał kolejny miesiąc - z zaraz potem uświadamiała sobie, że i kolejny chyli się ku końcowi. Życie miało zawrotny bieg - przynajmniej teraz. Ale nie narzekała. Nie zwykła była to robić. Brała życie dokładnie takim, jakim go dostawała i starała sobie z nim poradzić. Tak ją wychowano, by nie uciekać przed problemami, bo to zawsze wiedziały jak odnaleźć drogę. Mama na to mówiła przeznaczenie i Tangwstyl czasem zaśmiewała się lekko z tego, próbując wierzyć w to, że to od niej zależy jej los. Słuchała jednak run, korzystając z mugolskiego sposobu. A może nie tyle co słuchała, co brała ich podpowiedzi pod rozwagę zastanawiając się czasem, czy to ona interpretuje niektóre zdarzenia tak, że do nich pasowały, czy też one w jakiś niecodzienny sposób wiedziały, co miało ją spotkać już przed chwilą. Nigdy jednak nie dochodziła do jednoznacznych wniosków, dlatego też nie drążyła tematu, zostawiając rzeczy takimi, jakimi były.
Na pierwsze jękotliwe słowa machnęła jedynie ręką, schylając się z westchnieniem, by zebrać kilka kartek. Ale to nie miało sensu, co szybko sobie uświadomiła, nie tylko dlatego, że były rozsypane po korytarzu, ale też przeczuwałam, że były one zrobione zwyczajnie źle - a to miało przynieść nieuchronnie poprawki, poprawek do poprawek. Jak zawsze, od kiedy zaczęła pracę w Biurze Aurorów. - Zezłościłabym się, jakbyś powiedział, że chciałeś. - zawyrokowała, zastanawiając się, czy nie uważa, ze już to zrobiła. Jeśli tak, cóż, jeszcze nie wiedział, że w tej chwili nie stała nawet obok złości. I niewielu polecało oglądanie ją pod jej działaniem. Porzuciła pomysł zbierania kartek, ostatecznie uznając go za nieposiadający nawet odrobiny sensu, zwłaszcza, że jakimś cudem Mung nie uginał się pod wpływem anomalii.. Podniosła się szybko i równie szybko okazało się to błędem, jednak niewielkim. Skrzywiła się, jednak lżej, głównie dlatego, że wydawało jej się jak słyszała jak jego dolna szczęka uderza o górną. Zrobiła jednak profilaktycznie krok do tyłu, machając ponownie ręką. Przez głowę przeszła jej głupia myśl, że może rozsądniej jest zachować bezpieczną odległość, bo któreś zderzenie zaserwuje im złamania, ale nie była w stanie długo wytrzymać w swoim własnym postanowieniu. Głównie przez wzgląd na wygląd jegomościa stojącego przed nią. Gdy niebieskie tęczówki znów zawisły na nim, zdawało jej się, że wygląda jeszcze marniej niż przed chwilą. A do tego wszystkiego miał wielkie usta. Jak ryba, ogromne, choć potrafiła przez kilka chwil stała patrząc na nie i marszcząc brwi. - Oh, więc jąkasz się nie tylko przy “przepraszam”. -podsumowała zaraz po jego kolejnych słowach, nawet nie zauważając, że ten komentarz całkowicie powinien zostać w jej głowie. Nie brzmiał też jak obraza, bardziej jak zauważenie pewnego faktu, specyfiki która go znaczyła. Tangie, w przeciwieństwie do reszty ludzi, nie posiadała sita, przez które przesiewałaby swoje myśli, a te nieodpowiednie zostawiała we własnej głowie. W efekcie czego częściej niż często spomiędzy jej warg wypływało coś, czego lepiej nie było pchać w świat. Teraz już i tak było za późno na cofnięcie tego, co się stało. Dlatego zgodnie ze swoim postanowieniem stanęła obok, czekając, aż nie oprze na niej swojego ramienia. - Nie jestem pewna, czy twój stan nie jest bardziej odpowiedni do jednej z sal. - stwierdziła głośno, nie mruknięciem, ale prawdziwą myślą, która zaistniała w jej głowie. Pozwoliła by lekko ją odwrócił w kierunku w którym rzeczywiście znalazła się apteka. Uniosła wzrok, gdy odezwał się ponownie, a potem spojrzała na papiery marszcząc lekko nos. Zaraz też westchnęła, raporty od zawsze były upierdliwe. Sięgnęła do kieszeni, by wyciągnąć różdżkę i machnęła nią, zmuszając kartki by poleciały ku niej. Nie mogła ich zostawić na korytarzu - co jednak i tak nie zmieniało wcześniejszych przemyśleń w żaden sposób. Zebrane wcisnęła do torby. - Mogłeś pozbawić mnie głowy. To tylko kilka raportów, które i tak bym musiała przepisać. - nadal stwierdzała, prostolinijnie i zwyczajnie, otwarcie. Tak po prostu. Bez zastanawiania się, czy powinna coś mówić, czy też zachować całkowicie dla siebie. To też nie tak, że mówiła zawsze i wszystko, ale chyba zwyczajnie nie obawiała się prawdy. - Ja prowadzę, jak będziemy robić to we dwójkę to na pewno coś ucierpi. - zawyrokowała ostatecznie, wciskają różdżkę ponownie w kieszenie. Ramię, które na niej oparł nie było cięższe niż to, należące do jej ojca, który w późnym stadium choroby był bardziej bezwładny, a przez to i jeszcze cięższy. - I nie bój się, nie złamiesz mnie, dźwigałam nie jedno. - dodała jeszcze, jakby nadal wyczuwając w jego ruchach coś w rodzaju spięcia, a może nieufności. Nie była do końca pewna. Uniosła dłoń i złapała jego rękę, tą, którą opierał o nią i przerzuciła ję dokładniej, tak by nie tylko opierała się o ramię, ale i spoczywała na plecach. Drobne palce owinęły się wokół jego nadgarstka, by podtrzymywać ją i być w stanie złagodzić upadek, gdyby stracił z jakiś powód przytomność. Lewa obejmowała go w pasie. Dopiero tak dostosowana do niego ruszyła powoli pozwalając mu dostosować swój krok i nadać im tempa. - Wiesz, że taki brak orientacji możesz kiedyś przypłacić życiem? - zapytała jakby z ciekawości, unosząc na niego spojrzenie. Tak dla pewności pytała, może odrobinę sobie żartując z całej sytuacji. Trudno było jednoznacznie stwierdzić patrząc na jej niewzruszoną twarz.
Na pierwsze jękotliwe słowa machnęła jedynie ręką, schylając się z westchnieniem, by zebrać kilka kartek. Ale to nie miało sensu, co szybko sobie uświadomiła, nie tylko dlatego, że były rozsypane po korytarzu, ale też przeczuwałam, że były one zrobione zwyczajnie źle - a to miało przynieść nieuchronnie poprawki, poprawek do poprawek. Jak zawsze, od kiedy zaczęła pracę w Biurze Aurorów. - Zezłościłabym się, jakbyś powiedział, że chciałeś. - zawyrokowała, zastanawiając się, czy nie uważa, ze już to zrobiła. Jeśli tak, cóż, jeszcze nie wiedział, że w tej chwili nie stała nawet obok złości. I niewielu polecało oglądanie ją pod jej działaniem. Porzuciła pomysł zbierania kartek, ostatecznie uznając go za nieposiadający nawet odrobiny sensu, zwłaszcza, że jakimś cudem Mung nie uginał się pod wpływem anomalii.. Podniosła się szybko i równie szybko okazało się to błędem, jednak niewielkim. Skrzywiła się, jednak lżej, głównie dlatego, że wydawało jej się jak słyszała jak jego dolna szczęka uderza o górną. Zrobiła jednak profilaktycznie krok do tyłu, machając ponownie ręką. Przez głowę przeszła jej głupia myśl, że może rozsądniej jest zachować bezpieczną odległość, bo któreś zderzenie zaserwuje im złamania, ale nie była w stanie długo wytrzymać w swoim własnym postanowieniu. Głównie przez wzgląd na wygląd jegomościa stojącego przed nią. Gdy niebieskie tęczówki znów zawisły na nim, zdawało jej się, że wygląda jeszcze marniej niż przed chwilą. A do tego wszystkiego miał wielkie usta. Jak ryba, ogromne, choć potrafiła przez kilka chwil stała patrząc na nie i marszcząc brwi. - Oh, więc jąkasz się nie tylko przy “przepraszam”. -podsumowała zaraz po jego kolejnych słowach, nawet nie zauważając, że ten komentarz całkowicie powinien zostać w jej głowie. Nie brzmiał też jak obraza, bardziej jak zauważenie pewnego faktu, specyfiki która go znaczyła. Tangie, w przeciwieństwie do reszty ludzi, nie posiadała sita, przez które przesiewałaby swoje myśli, a te nieodpowiednie zostawiała we własnej głowie. W efekcie czego częściej niż często spomiędzy jej warg wypływało coś, czego lepiej nie było pchać w świat. Teraz już i tak było za późno na cofnięcie tego, co się stało. Dlatego zgodnie ze swoim postanowieniem stanęła obok, czekając, aż nie oprze na niej swojego ramienia. - Nie jestem pewna, czy twój stan nie jest bardziej odpowiedni do jednej z sal. - stwierdziła głośno, nie mruknięciem, ale prawdziwą myślą, która zaistniała w jej głowie. Pozwoliła by lekko ją odwrócił w kierunku w którym rzeczywiście znalazła się apteka. Uniosła wzrok, gdy odezwał się ponownie, a potem spojrzała na papiery marszcząc lekko nos. Zaraz też westchnęła, raporty od zawsze były upierdliwe. Sięgnęła do kieszeni, by wyciągnąć różdżkę i machnęła nią, zmuszając kartki by poleciały ku niej. Nie mogła ich zostawić na korytarzu - co jednak i tak nie zmieniało wcześniejszych przemyśleń w żaden sposób. Zebrane wcisnęła do torby. - Mogłeś pozbawić mnie głowy. To tylko kilka raportów, które i tak bym musiała przepisać. - nadal stwierdzała, prostolinijnie i zwyczajnie, otwarcie. Tak po prostu. Bez zastanawiania się, czy powinna coś mówić, czy też zachować całkowicie dla siebie. To też nie tak, że mówiła zawsze i wszystko, ale chyba zwyczajnie nie obawiała się prawdy. - Ja prowadzę, jak będziemy robić to we dwójkę to na pewno coś ucierpi. - zawyrokowała ostatecznie, wciskają różdżkę ponownie w kieszenie. Ramię, które na niej oparł nie było cięższe niż to, należące do jej ojca, który w późnym stadium choroby był bardziej bezwładny, a przez to i jeszcze cięższy. - I nie bój się, nie złamiesz mnie, dźwigałam nie jedno. - dodała jeszcze, jakby nadal wyczuwając w jego ruchach coś w rodzaju spięcia, a może nieufności. Nie była do końca pewna. Uniosła dłoń i złapała jego rękę, tą, którą opierał o nią i przerzuciła ję dokładniej, tak by nie tylko opierała się o ramię, ale i spoczywała na plecach. Drobne palce owinęły się wokół jego nadgarstka, by podtrzymywać ją i być w stanie złagodzić upadek, gdyby stracił z jakiś powód przytomność. Lewa obejmowała go w pasie. Dopiero tak dostosowana do niego ruszyła powoli pozwalając mu dostosować swój krok i nadać im tempa. - Wiesz, że taki brak orientacji możesz kiedyś przypłacić życiem? - zapytała jakby z ciekawości, unosząc na niego spojrzenie. Tak dla pewności pytała, może odrobinę sobie żartując z całej sytuacji. Trudno było jednoznacznie stwierdzić patrząc na jej niewzruszoną twarz.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 16.10, po evencie
Po wydarzeniach w starym warsztacie Sophia przebudziła się już w Mungu, w znajomej obskurnej białej sali. Budziła się w tego typu pomieszczeniach już nie raz, bo zawód aurora sprzyjał rozmaitym obrażeniom. Dopiero po upływie kilku sekund przypomniała sobie o wydarzeniach z warsztatu, o walce z anomalią w jego piwnicy, walącym się budynku, ryczącym yeti i ucieczce. Pamiętała, jak rzucała Ascendio, które się udało, bo wyskoczyła z piwnicy, ale domu opuścić już nie zdążyła, bo czar wywołany w miejscu wcześniej skażonym anomalią wywołał niespodziewane komplikacje, które doprowadziły do zawalenia się resztek budynku. Anomalia wzbudziła silny wiatr, który dopełnił dzieła zniszczenia. Szarpał ubraniami Sophii i ciskał przedmiotami, które obijały się o nią. Był dość silny, że nadwątlił też resztki konstrukcji. I choć Sophia próbowała przeć do przodu, w pewnym momencie straciła równowagę, lądując na zaścielonej fragmentami kamieni i cegieł podłodze. Ostatnią rzeczą jaką zapamiętała był ryk yeti i jego wielkie, silne ciało zasłaniające ją przed lecącym z góry gruzem. Potem nastała ciemność.
Domyśliła się, że to dzięki yeti przeżyła zawalenie się konstrukcji, i że później wyciągnęli ją stamtąd Alex i Louis. Czuła ukłucie wyrzutów sumienia, że okazała się zbyt słaba, by uciec o własnych siłach, ale żyła i to było najważniejsze, tak jak i to, że wspólnymi siłami pokonali anomalię w warsztacie i mimo zawalenia budynku ta okolica miała stać się bezpieczniejsza. Żałowała, że nie zdążyli pomóc jego mieszkańcom ani członkom poprzedniej wyprawy aurorów, ale było już dla nich za późno. Nie mogli nic dla nich zrobić, ale może uratowali innych, którzy mogliby tam ucierpieć.
Młoda stażystka, która pojawiła się w sali, uświadomiła ją, że jest już kolejny dzień, szesnasty października, i że trafiła tutaj w nocy i została uleczona przez uzdrowicieli. Nie pamiętała tego zbytnio, najwyraźniej przez większość czasu nieprzytomna. Potrafiła przywołać jedynie migawki białej sali i uwijających się wokół niej uzdrowicieli, a także wypowiadanych inkantacji. Spojrzała na swoje ręce, przecięcia i siniaki od spadających kamieni zniknęły, zapewne uleczone odpowiednimi zaklęciami. Prawdopodobnie napojono ją też eliksirami, bo nie czuła bólu. Choć dopytywała, co z resztą członków wyprawy, nikt nie wiedział, co stało się z Verą, Rufusem i Cecily. Do Alexa zamierzała napisać, by zapytać, co z Louisem i Polarem, a także podziękować za dostarczenie do Munga.
Nie miała bliskiej rodziny, jej rodzice nie żyli, a brat był w Ameryce, więc nie miał kto jej odwiedzać ani przynieść czegoś z domu. Choć uzdrowiciel nalegał, żeby została tutaj ze trzy dni, Sophia zaraz kolejnego ranka wypisała się na własne życzenie. Skoro została uleczona i trzymała się na nogach, to nie zamierzała się wylegiwać w łóżku, kiedy czekała na nią praca, raporty i inne ważniejsze sprawy. W pustym domu też nie zamierzała się wylegiwać, a od razu wrócić do swoich zajęć. Odnosiła już gorsze obrażenia, więc nie zamierzała roztkliwiać się nad sobą z powodu poobijania. Była silna i wytrzymała, a uzdrowiciele zrobili naprawdę dobrą robotę z usuwaniem skutków poranienia przez fragmenty sufitu i ścian. Jedynie jej dłonie od czasu do czasu cierpły, co zapewne było skutkiem porażenia przez zbłąkane ładunki elektryczne i podobno miało wkrótce zaniknąć.
Opuściła Munga w pośpiechu, unikając uzdrowiciela prowadzącego. Zrobili już co należy, a ona mogła stąd wyjść i zwolnić miejsce bardziej potrzebującym.
| zt.
Po wydarzeniach w starym warsztacie Sophia przebudziła się już w Mungu, w znajomej obskurnej białej sali. Budziła się w tego typu pomieszczeniach już nie raz, bo zawód aurora sprzyjał rozmaitym obrażeniom. Dopiero po upływie kilku sekund przypomniała sobie o wydarzeniach z warsztatu, o walce z anomalią w jego piwnicy, walącym się budynku, ryczącym yeti i ucieczce. Pamiętała, jak rzucała Ascendio, które się udało, bo wyskoczyła z piwnicy, ale domu opuścić już nie zdążyła, bo czar wywołany w miejscu wcześniej skażonym anomalią wywołał niespodziewane komplikacje, które doprowadziły do zawalenia się resztek budynku. Anomalia wzbudziła silny wiatr, który dopełnił dzieła zniszczenia. Szarpał ubraniami Sophii i ciskał przedmiotami, które obijały się o nią. Był dość silny, że nadwątlił też resztki konstrukcji. I choć Sophia próbowała przeć do przodu, w pewnym momencie straciła równowagę, lądując na zaścielonej fragmentami kamieni i cegieł podłodze. Ostatnią rzeczą jaką zapamiętała był ryk yeti i jego wielkie, silne ciało zasłaniające ją przed lecącym z góry gruzem. Potem nastała ciemność.
Domyśliła się, że to dzięki yeti przeżyła zawalenie się konstrukcji, i że później wyciągnęli ją stamtąd Alex i Louis. Czuła ukłucie wyrzutów sumienia, że okazała się zbyt słaba, by uciec o własnych siłach, ale żyła i to było najważniejsze, tak jak i to, że wspólnymi siłami pokonali anomalię w warsztacie i mimo zawalenia budynku ta okolica miała stać się bezpieczniejsza. Żałowała, że nie zdążyli pomóc jego mieszkańcom ani członkom poprzedniej wyprawy aurorów, ale było już dla nich za późno. Nie mogli nic dla nich zrobić, ale może uratowali innych, którzy mogliby tam ucierpieć.
Młoda stażystka, która pojawiła się w sali, uświadomiła ją, że jest już kolejny dzień, szesnasty października, i że trafiła tutaj w nocy i została uleczona przez uzdrowicieli. Nie pamiętała tego zbytnio, najwyraźniej przez większość czasu nieprzytomna. Potrafiła przywołać jedynie migawki białej sali i uwijających się wokół niej uzdrowicieli, a także wypowiadanych inkantacji. Spojrzała na swoje ręce, przecięcia i siniaki od spadających kamieni zniknęły, zapewne uleczone odpowiednimi zaklęciami. Prawdopodobnie napojono ją też eliksirami, bo nie czuła bólu. Choć dopytywała, co z resztą członków wyprawy, nikt nie wiedział, co stało się z Verą, Rufusem i Cecily. Do Alexa zamierzała napisać, by zapytać, co z Louisem i Polarem, a także podziękować za dostarczenie do Munga.
Nie miała bliskiej rodziny, jej rodzice nie żyli, a brat był w Ameryce, więc nie miał kto jej odwiedzać ani przynieść czegoś z domu. Choć uzdrowiciel nalegał, żeby została tutaj ze trzy dni, Sophia zaraz kolejnego ranka wypisała się na własne życzenie. Skoro została uleczona i trzymała się na nogach, to nie zamierzała się wylegiwać w łóżku, kiedy czekała na nią praca, raporty i inne ważniejsze sprawy. W pustym domu też nie zamierzała się wylegiwać, a od razu wrócić do swoich zajęć. Odnosiła już gorsze obrażenia, więc nie zamierzała roztkliwiać się nad sobą z powodu poobijania. Była silna i wytrzymała, a uzdrowiciele zrobili naprawdę dobrą robotę z usuwaniem skutków poranienia przez fragmenty sufitu i ścian. Jedynie jej dłonie od czasu do czasu cierpły, co zapewne było skutkiem porażenia przez zbłąkane ładunki elektryczne i podobno miało wkrótce zaniknąć.
Opuściła Munga w pośpiechu, unikając uzdrowiciela prowadzącego. Zrobili już co należy, a ona mogła stąd wyjść i zwolnić miejsce bardziej potrzebującym.
| zt.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Kolejny poranek i kolejny dzień pełen wrażeń. Zerwanie się z łóżka o piątej, żeby zdążyć do pracy na siódmą było już moją codziennością. Skończyły się czasy, kiedy mogłem teleportować się na ostatnią chwilę dosłownie pół przecznicy od szpitala i lekko nerwowym, pospiesznym krokiem dojść sobie do witryny, za którą jeszcze z posmakiem porannej herbaty na ustach witałem się z biało-limonkowym światem mojej rzeczywistości. Zdarzały mi się w czasie tych porannych podróży Błękitnym Rycerzem na prasie pomiędzy Doliną Godryka a centrum Londynu chwile zastanowienia, takiej refleksji: co robiłbym, gdybym nie zdecydował się zostać uzdrowicielem? Najprawdopodobniej czekałby mnie urząd w Ministerstwie, schludne biurko i tony papierów, oraz swobodne pięcie się po szczeblach kariery pod czujnym okiem mojego ojca oraz innych krewnych. Ewentualnie mógłbym też zostać aurorem: rzekomo miałem bowiem do tego naturalne predyspozycje wynikające z mojej zdolności do metamorfomagii oraz naginania prawdy podług własnej woli. Jak odkryłem też jakieś dwa miesiące temu, byłem wykształconym fortepianistą. Zajmowanie się sztuką nie do końca przystoi mężczyźnie, jednak gdyby być naprawdę dobrym...
Rozważania takie zawsze przerywało jednak gwałtowne szarpnięcie autobusu z donośnym okrzykiem Erniego Pranga: Londyn, centrum! Odklejałem się więc od poręczy, na którą rzucało mnie przy dość drastycznym hamowaniu i opuszczałem pojazd nim ten nie pomknął znów dalej przed siebie. Pod tym względem dwudziesty ósmy września nie różnił się od pozostałych dni i nocy, które przychodziło mi spędzać w pracy - którą swoją drogą niezmiernie lubiłem i bardzo łatwo poświęcałem się jej całym sobą. Jeżeli mógłbym w jakiś sposób porozumieć się z Alexandrem Selwynem, który dokonywał nieco ponad trzy lata temu wyboru swojej drogi życiowej to powiedziałbym mu, że trafił w dziesiątkę. Przeszedłem przez witrynę trafiając wprost do holu, w którym mieściła się główna witryna. Przywitałem siedzące za solidną ladą recepcjonistki - już obsługujące zresztą pierwszych poszkodowanych - i bez chwili zatrzymywania się ruszyłem na trzecie piętro. Jak się okazało, korzyści z martwego mentora jakim był mi rzekomo Samael Avery były dosyć wymierne: po zostaniu ordynatorem jego stary gabinet został zaadaptowany na gabinet ogólny, który można było w czasie dyżuru przejąć na swój użytek. A dzisiaj przypadało to w udziale właśnie mnie. Przebrałem się, zorganizowałem sobie kubek herbaty i już w pomieszczeniu była uzdrowiciel Slughorn wydająca mi ordynacje co do dzisiejszych pacjentów. Różnica między pierwszym etapem stażu a specjalizacją była ogromna. Oczywiście nadal czasami zajmowałem się rzeczami pokroju zmiany pościeli, jednak działo się to dopiero wtedy, kiedy naprawdę nie było już nikogo innego, by to zrobić. Dzisiaj miałem natomiast większość dnia spędzić na trzecim piętrze, nie zaś na wypadkach przedmiotowych, jak się ostatnio dość często zdarzało. Tam miałem pojawić się dopiero o szesnastej trzydzieści, kiedy na wstawienie oka miała w progach szpitala świętego Munga zawitać Hania. Jednak, jako że do tego momentu dnia pozostało jeszcze ładnych dziewięć godzin, skupiłem się na tym, co mówiła do mnie Slughorn. A zaczęliśmy dzień z impetem: nie zdążyłem wziąć trzeciego łyka herbaty, kiedy gnaliśmy już do izolatki wykonać standardowe badania leżącego tam pacjenta - dzień wcześniej zostały zmienione podawane mu mieszanki eliksiralne i jeszcze nie wiedzieliśmy tak na dobrą sprawę, w którą stronę zmiany pójdą. Terapia na nim stosowana była tak naprawdę eksperymentalną, całkowicie wymyślaną od zera, bazującą na wiedzy zarówno z magipsychiatrii, jak i moich najmniej ulubionych zatruć eliksiralnych. Puls, temperatura ciała, reakcje na bodźce.
- Tętno niskie. Temperatura poniżej normy. Odruchy sensomotoryczne spowolnione - zawyrokowałem, odsuwając koniec różdżki od piersi zawiniętego w kaftan bezpieczeństwa pacjenta. Zawsze kiedy przychodziłem do całkowicie nierokującego poprawy Jonesa zaczynałem zastanawiać się, czy moje własne słabości, do których jeszcze nikomu się nie przyznałem i nie zamierzałem tego zrobić, mnie zaprowadzą. Spisując w karcie zaobserwowane skutki zmian w podawanych eliksirach starałem się dzielić uwagę między to, co zapisywałem, a to, co mówiła do mnie Slughorn. Było to o tyle skomplikowane, że ilekroć kątem oka miałem w polu widzenia Jonesa tak raz za razem miałem wrażenie, że ma on moją twarz. Iluzja znikała jednak prędko, tak samo szybko jak mijały moje chwile rozkojarzenia. Na szczęście wyjątkowo pusty, niezaśmiecony wspomnieniami umysł wydawał się wyłapywać prawie że wszystko z zadziwiającą precyzją. Dlatego tylko dwa razy w przeciągu paru ładnych minut musiałem poprosić uzdrowicielkę, aby powtórzyła wypowiedziane przed chwilą słowa. Po spisaniu wszystkiego przyszedł czas na wysnucie wniosków. Normalnie zanim się do tego przeszło należało sporządzić kolejną część wywiadu uzdrowicielskiego, którego treścią była rozmowa z pacjentem. Jones znajdował się jednak od ponad miesiąca w stanie magicznej śpiączki, w której zdarzało mu się lunatykować: mówił wtedy nie do końca zrozumiałe treści, które mimo wszystko dość skrzętnie zapisywaliśmy. Wnioski nie były jednak złe, jeżeli mowa o obowiązkach uzdrowicielskich: jawiły mi się jako puzzle, bardzo złożone zresztą i z pogubionymi elementami. Były jednak logiczne, na ogół. Wraz ze Slughorn szybko poszliśmy na piętro zatruć eliksiralnych, żeby tam wraz z Archibaldem i alchemikiem omówić wyniki terapii. Przeanalizowaliśmy wszystkie składniki i ich potencjalny wpływ na Jonesa, ostatecznie dochodząc do tego, że należy zamienić gryfonię - posiadającą uspokajające właściwości - na bardziej neutralny dla organizmu pacjenta składnik.
Kilka kolejnych godzin spędziłem na obchodzie, przy okazji zmieniając współpracowników jak rękawiczki - wszyscy inni byli co rusz gdzieś zabierani i oddelegowywani, a ja zostałem prawie że sam na sam z galerią naszych psychiatrycznych przypadków z trzeciego piętra. Kiedy uporałem się z obchodem było już grubo po trzynastej, dlatego czym prędzej zabrałem się za ostateczne uzupełnienie sporządzonej dokumentacji z przebiegu leczenia naszych pacjentów. Mozolnie i starannie przepisywałem wszystkie poczynione spostrzeżenia i wdrożone zmiany, mając świadomość, że z dnia na dzień naprawdę stawałem się w tym wszystkim coraz lepszy. Mniej i mniej czasu zabierało mi zidentyfikowanie dolegliwości i różnorakich przyczyn nagłych zmian w stanie hospitalizowanych, zdecydowanie częściej miałem też styczność z pacjentami, powoli dochodząc do tego etapu, kiedy w potrzebie zwykłej rozmowy pozwalano mi z pacjentem zostać sam na sam. I właśnie takie dwa przyjęcia udało mi się jeszcze wcisnąć, dopóki zegar nie pokazał wpół do piątej. Wystrzeliłem z oddziału niczym niezwykle udane zaklęcie z różdżki, w te pędy mknąc na parter. Zatrzymałem się dopiero przed drzwiami pracowni alchemicznej, hamując swój entuzjazm i jednak pukając. Łatwo było zapomnieć się w pracy, jednak nie chciałem należeć do tego rodzaju uzdrowiciela, który niczym samica buchorożca w rui wpada i wypada do pomieszczeń, nie do końca uprzejmym tonem wykrzykując swoje żadania wobec innych. Zapukałem więc, po chwili usłyszałem całkiem uprzejme proszę wejść i zwięźle nakreślając sytuację - oczywiście wręczając przy okazji pokwitowanie odbioru - zabrałem słoik, w którym jak gdyby nigdy nic dryfowała sobie gałka oczna. Zdecydowanie ożywiony skierowałem się na izbę przyjęć, w dyżurce pielęgniarek dowiadując się, ze mogę osiąść z nim w gabinecie numer pięć. Hania już oczywiście na mnie czekała, dlatego czym prędzej zabrałem ją ze sobą, przy okazji przepraszając ją za to kilkuminutowe spóźnienie. Nie czułem się z tym dobrze, nie lubiłem wpadać po czasie na umówione spotkania, zwłaszcza jeżeli dotyczyły one wizyt. Opóźnienia w szpitalu nie miały zwyczaju prędko się niwelować, przeważnie miały charakter kumulatywny - raz stracona minuta rosła do pięciu, te do dziesięciu, dwudziestu i wyżej, tworząc niekończącą się historię kolejek w szpitalu. Kidy za mną i Hannah zatrzasnęły się drzwi uśmiechnąłem się, zapytując o ogólne samopoczucie zarówno jej, jak i Benjamina. Minęła chwila zanim widziałem Wrighta, więc zdążyłem już pewnie ze dwa razu nie być na bieżąco. Krótko wyjaśniłem Hani na czym będzie polegać procedura - po rozwianiu wszelkich wątpliwości i wyczerpaniu puli pytań w spokoju obejrzałem więc oczodół. Utrzymywany w czystości i pielęgnowany odpowiednimi eliksirami zagoił się dokładnie tak, jak powinien, pozwalając na właściwie bezproblemowe wstawienie oka. Musiałem być naprawdę delikatny i ostrożny, ponieważ oczy z reguły nie należały do wyjątkowo odpornych na urazy mechaniczne organów. Włożenie oka było jednak tylko preludium: pozostało odpowiednio połączyć wszystkie tkanki miękkie, żeby oko prawidłowo funkcjonowało. Po około pół godzinie było już jednak po krzyku. Mogłem pożegnać Hanię i zrobić to, co uzdrowiciele lubią najbardziej - a mianowicie uzupełnić dokumentację...
| zt
| 15.08
Ostatnie niespełna dwa dni minęły Yanie w atmosferze chaosu i niepewności, ale miała sporo szczęścia. Przeżyła, co pewnie nie każdy mieszkaniec Londynu, a może i innych obszarów kraju, mógłby o sobie powiedzieć. Ale pozostawało faktem, że wydarzyło się wiele bardzo niedobrych i niepokojących rzeczy, i Yana nie miała pojęcia, co będzie dalej. Kometa wybuchła i jej fragmenty spadły na ziemię, tyle mogła się domyślić. Ale jakie będzie to miało długofalowe skutki, tego wiedzieć nie mogła, bo nigdy czegoś takiego nie przeżyła, ani nie pamiętała z lekcji historii o podobnych kataklizmach w minionych wiekach. Może za dużo na nich spała, a może naprawdę nic takiego nie miało miejsca w ciągu ostatnich stuleci?
Po wyjściu z podziemnej kryjówki, gdzie ukrywała się wraz z kuzynką Marią oraz jej znajomymi, chciała jak najszybciej dostać się do Suffolk i swojego rodzinnego domu, ale Londyn był na tyle zdewastowany, że opuszczenie go nie było tak szybkie i proste, jak by tego chciała. W końcu w mieście nie można się było tak po prostu teleportować, a znana jej droga prowadząca na obrzeża była kompletnie zawalona gruzem i poorana kraterami, i z tego co usłyszała, nie można było tamtędy opuścić miasta póki teren nie zostanie uprzątnięty i sprawdzony przez odpowiednie służby.
Nocą z czternastego na piętnastego znalazła ją sowa brata, który zawiadamiał, że on i ojciec przeżyli i oczekują na wieści od niej w domu. Dopiero wtedy mogła odetchnąć z ulgą, więc pospiesznie naskrobała odpowiedź na jakimś znalezionym w kieszeni zwitku pergaminu, i odesłała ją, żeby zapewnić, że żyje i jest w Londynie, czekając na możliwość bezpiecznego opuszczenia miasta.
Przemierzając ulice starała się patrzeć pod nogi i uważać na to, by nie wpaść w jakąś dziurę lub nie potknąć się o jakieś fragmenty gruzu, ale naprawdę wolała nie widzieć walających się gdzieniegdzie zwłok, które dopiero czekały na to, żeby służby je uprzątnęły, ale ministerialni pracownicy pewnie nie mogli być wszędzie naraz. Odwracała wzrok, w głębi duszy bojąc się ujrzeć kogoś, kogo znała, ale gdy tylko zerkała kątem oka, trupy zdawały się mieć twarz Elviry, którą pozostawiła w lesie i uciekła jak tchórz, nie upewniając się, czy starsza krewna wydostała się z potencjalnie śmiertelnej pułapki.
Może nigdy nie były ze sobą blisko przez różnicę wieku oraz nieprzyjemny charakter panny Multon, ale to nie zmieniało faktu, że Yanę gryzło sumienie. Nogi niemal same zawiodły ją w okolice Munga i postanowiła sprawdzić. Bo jeśli Elvira przeżyła, to powinna trafić właśnie tu, prawda? Skoro i tak nie mogła opuścić miasta w tej chwili, równie dobrze mogła wejść i sprawdzić, choć zgodnie z jej przewidywaniami, Mung był zatłoczony i pełen czarodziejów oczekujących na pomoc, ale także tych, którzy przybyli tu, żeby się dowiedzieć, czy nie trafili tu ich zaginieni bliscy. Większość z nich była wymięta i brudna, dzięki czemu Yana, która po przeżyciach ostatnich dwóch dni wyglądała jak psu z gardła wyciągnięta, nie odstawała aż tak bardzo, choć i tak rankiem na miarę możliwości oczyściła się zaklęciami, pozbywając się z ubrań i skóry warstwy pyłu, dzięki czemu przynajmniej nie wyglądała już jak kompletny obdartus. Była jednak blada, a pod jej ciemnymi oczami widniały głębokie cienie; prawie w ogóle nie spała przez ten czas, i ostatnią dobrze przespaną nocą była ta z dwunastego na trzynastego sierpnia.
Yana, która straciła już połowę swojej rodziny, doskonale rozumiała ból i niepewność tych, którzy desperacko chcieli poznać losy swoich krewnych, więc liczyła się z tym, że będzie musiała poczekać, aż sama uzyska interesującą ją informację. Ale że nie chciało jej się siedzieć na tyłku, bo mimo zmęczenia ją nosiło, ruszyła korytarzem, postanawiając się trochę rozejrzeć. Mung wciąż niezmiennie pozostawał obskurny, w dodatku korytarzem niosły się niezbyt przyjemne dla ucha dźwięki jęków i płaczów dobiegających zza niektórych zamkniętych drzwi sal.
Nagle jednak tuż przed nią wyrosła jak spod ziemi sylwetka mężczyzny. Zamyślona Yana prawie się z nim zderzyła, ale w ostatniej chwili odskoczyła w bok.
- Przepraszam – bąknęła pod nosem, a dłoń odruchowo powędrowała do ponadmiarowo bujnej czupryny potarganych loków. Oczy jednak przesunęły się po twarzy nieznajomego, który był w średnim wieku, dałaby mu pomiędzy czterdzieści a pięćdziesiąt lat. Był od niej wyższy tylko kilka centymetrów, więc nie musiała wysoko zadzierać głowy, by na niego spojrzeć. Nie miał na sobie uzdrowicielskiej szaty, więc nie mógł być pracownikiem Munga, raczej odwiedzającym. Nagle zdała sobie sprawę, że przecież go widziała. I to nie w jakimś przypadkowym miejscu, a na Elfim szlaku krótko przed końcem świata. I towarzyszył mu wtedy nie kto inny jak Elvira, więc skoro on żył… To może jej kuzynka także? – Ja pana widziałam! Wtedy, na Elfim szlaku… – wypaliła bezmyślnie, ale cóż poradzić, zmęczenie i stres nie wpływało pozytywnie na myślenie. Oby tylko nieznajomy nie wkurzył się, bo mógł być jedyną osobą, która wiedziała, co stało się z Elvirą. A Yana wolała uspokoić swoje sumienie nim wreszcie uda jej się opuścić Londyn.
Ostatnie niespełna dwa dni minęły Yanie w atmosferze chaosu i niepewności, ale miała sporo szczęścia. Przeżyła, co pewnie nie każdy mieszkaniec Londynu, a może i innych obszarów kraju, mógłby o sobie powiedzieć. Ale pozostawało faktem, że wydarzyło się wiele bardzo niedobrych i niepokojących rzeczy, i Yana nie miała pojęcia, co będzie dalej. Kometa wybuchła i jej fragmenty spadły na ziemię, tyle mogła się domyślić. Ale jakie będzie to miało długofalowe skutki, tego wiedzieć nie mogła, bo nigdy czegoś takiego nie przeżyła, ani nie pamiętała z lekcji historii o podobnych kataklizmach w minionych wiekach. Może za dużo na nich spała, a może naprawdę nic takiego nie miało miejsca w ciągu ostatnich stuleci?
Po wyjściu z podziemnej kryjówki, gdzie ukrywała się wraz z kuzynką Marią oraz jej znajomymi, chciała jak najszybciej dostać się do Suffolk i swojego rodzinnego domu, ale Londyn był na tyle zdewastowany, że opuszczenie go nie było tak szybkie i proste, jak by tego chciała. W końcu w mieście nie można się było tak po prostu teleportować, a znana jej droga prowadząca na obrzeża była kompletnie zawalona gruzem i poorana kraterami, i z tego co usłyszała, nie można było tamtędy opuścić miasta póki teren nie zostanie uprzątnięty i sprawdzony przez odpowiednie służby.
Nocą z czternastego na piętnastego znalazła ją sowa brata, który zawiadamiał, że on i ojciec przeżyli i oczekują na wieści od niej w domu. Dopiero wtedy mogła odetchnąć z ulgą, więc pospiesznie naskrobała odpowiedź na jakimś znalezionym w kieszeni zwitku pergaminu, i odesłała ją, żeby zapewnić, że żyje i jest w Londynie, czekając na możliwość bezpiecznego opuszczenia miasta.
Przemierzając ulice starała się patrzeć pod nogi i uważać na to, by nie wpaść w jakąś dziurę lub nie potknąć się o jakieś fragmenty gruzu, ale naprawdę wolała nie widzieć walających się gdzieniegdzie zwłok, które dopiero czekały na to, żeby służby je uprzątnęły, ale ministerialni pracownicy pewnie nie mogli być wszędzie naraz. Odwracała wzrok, w głębi duszy bojąc się ujrzeć kogoś, kogo znała, ale gdy tylko zerkała kątem oka, trupy zdawały się mieć twarz Elviry, którą pozostawiła w lesie i uciekła jak tchórz, nie upewniając się, czy starsza krewna wydostała się z potencjalnie śmiertelnej pułapki.
Może nigdy nie były ze sobą blisko przez różnicę wieku oraz nieprzyjemny charakter panny Multon, ale to nie zmieniało faktu, że Yanę gryzło sumienie. Nogi niemal same zawiodły ją w okolice Munga i postanowiła sprawdzić. Bo jeśli Elvira przeżyła, to powinna trafić właśnie tu, prawda? Skoro i tak nie mogła opuścić miasta w tej chwili, równie dobrze mogła wejść i sprawdzić, choć zgodnie z jej przewidywaniami, Mung był zatłoczony i pełen czarodziejów oczekujących na pomoc, ale także tych, którzy przybyli tu, żeby się dowiedzieć, czy nie trafili tu ich zaginieni bliscy. Większość z nich była wymięta i brudna, dzięki czemu Yana, która po przeżyciach ostatnich dwóch dni wyglądała jak psu z gardła wyciągnięta, nie odstawała aż tak bardzo, choć i tak rankiem na miarę możliwości oczyściła się zaklęciami, pozbywając się z ubrań i skóry warstwy pyłu, dzięki czemu przynajmniej nie wyglądała już jak kompletny obdartus. Była jednak blada, a pod jej ciemnymi oczami widniały głębokie cienie; prawie w ogóle nie spała przez ten czas, i ostatnią dobrze przespaną nocą była ta z dwunastego na trzynastego sierpnia.
Yana, która straciła już połowę swojej rodziny, doskonale rozumiała ból i niepewność tych, którzy desperacko chcieli poznać losy swoich krewnych, więc liczyła się z tym, że będzie musiała poczekać, aż sama uzyska interesującą ją informację. Ale że nie chciało jej się siedzieć na tyłku, bo mimo zmęczenia ją nosiło, ruszyła korytarzem, postanawiając się trochę rozejrzeć. Mung wciąż niezmiennie pozostawał obskurny, w dodatku korytarzem niosły się niezbyt przyjemne dla ucha dźwięki jęków i płaczów dobiegających zza niektórych zamkniętych drzwi sal.
Nagle jednak tuż przed nią wyrosła jak spod ziemi sylwetka mężczyzny. Zamyślona Yana prawie się z nim zderzyła, ale w ostatniej chwili odskoczyła w bok.
- Przepraszam – bąknęła pod nosem, a dłoń odruchowo powędrowała do ponadmiarowo bujnej czupryny potarganych loków. Oczy jednak przesunęły się po twarzy nieznajomego, który był w średnim wieku, dałaby mu pomiędzy czterdzieści a pięćdziesiąt lat. Był od niej wyższy tylko kilka centymetrów, więc nie musiała wysoko zadzierać głowy, by na niego spojrzeć. Nie miał na sobie uzdrowicielskiej szaty, więc nie mógł być pracownikiem Munga, raczej odwiedzającym. Nagle zdała sobie sprawę, że przecież go widziała. I to nie w jakimś przypadkowym miejscu, a na Elfim szlaku krótko przed końcem świata. I towarzyszył mu wtedy nie kto inny jak Elvira, więc skoro on żył… To może jej kuzynka także? – Ja pana widziałam! Wtedy, na Elfim szlaku… – wypaliła bezmyślnie, ale cóż poradzić, zmęczenie i stres nie wpływało pozytywnie na myślenie. Oby tylko nieznajomy nie wkurzył się, bo mógł być jedyną osobą, która wiedziała, co stało się z Elvirą. A Yana wolała uspokoić swoje sumienie nim wreszcie uda jej się opuścić Londyn.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
15.08
Wyszedłem z sali Elviry zamyślony i nieco przybity. W teorii uspokoiłem własne sumienie, ale w praktyce wcale nie czułem się lepiej, a stan Multon—choć żywej, wbrew moim najgorszym podejrzeniom—wcale nie wydawał się aż tak optymistyczny jak to przedstawiała. W dodatku spotkanie zmusiło mnie do konfrontacji ze wspomnieniami przedwczorajszej nocy. Nienawidziłem ognia, a płomienie wciąż tańczyły mi pod powiekami, przypominając jak niewiele dzieliło mnie i moją rodzinę od tragedii. Przypominając cudze wspomnienia, o których chciałem zapomnieć. Mój brat zginął w płomieniach Klątwy Stosu, a ja włamałem się do głowy własnej szwagierki by jej oczyma poznać prawdę o jego śmierci. Nie przewidziałem, jak traumatyczne będzie obejrzenie tamtej sceny z perspektywy jej emocji. Nigdy nie wierzyłem, że legilimencja pustoszy również umysł legilimentdy, ale jeśli w istocie tak było, to od tamtej próby nie byłem już dawnym sobą. Pamięci o bracie też nie mogłem się pozbyć, zastanawiając się, co powiedziałby gdyby teraz mnie widział: tchórza, który uciekł z elfiego szlaku, zostawiając za sobą kolejną zranioną kobietę. Jak Laylę, moją pierwszą miłość, której los nijak nie obszedł mnie w dniu wybuchu wojny. Jak Merję, z której uczuciami bawiłem się, gdy potrzebowałem pocieszenia. Jak własną żonę, którą zostawiłem w domu by oddać się naglącej pracy. W teorii powinienem wracać do domu, ale w praktyce... nie miałem jeszcze na to ochoty, z przykrością myśląc o wybitych oknach i zniszczeniach. W gabinecie w Ministerstwie było ciepło i spokojnie, może mógłbym pracować dalej? Wczoraj otrzymałem awans, jeszcze przez wiele miesięcy będę tonął w nowych obowiązkach.
Z zamyślenia wyrwała mnie jakaś dziewczyna na mojej drodze—zwykle uważałem, gdzie idę, ale dziś byłem naprawdę zmęczony. Uśmiechnąłem się sztucznie, przepraszająco, gotów ją wyminąć... ale wtedy mnie rozpoznała. Byłem rozpoznawalny i do tego przyzwyczajony, ale na wspomnienie elfiego szlaku uśmiech momentalnie spełzł z mojej twarzy. Przyjrzałem się jej uważniej, kim była, co widziała? Czy była świadkiem tego, jak skrzat ewakuował mnie z miejsca przed wszystkimi, jak zostawiłem za sobą potrzebującą pomocy kobietę? Zrobiło mi się zimno, ale przecież nie było sensu zaprzeczać, że tak byłem.
-Tak... - odpowiedziałem, grając nieco na zwłokę. Szukałem w pamięci jej twarzy, ale nie znalazłem. Musiała być kimś, to widział moje przemówienia albo zdjęcia w gazetach—czy może znajdowała się tak blisko, że pechowo zapamiętała akurat moją twarz? -Niestety nie pamiętam panienki, ale cieszę się, że wyszliśmy z tego cało. - skwitowałem z powagą, choć—ja, srebrnousty polityk—niechcący palnąłem gafę. Założyłem, że wyszła z tego cało, ale przecież widziałem ją w szpitalu. -Czy szuka tu panna pomocy uzdrowiciela?
Wyszedłem z sali Elviry zamyślony i nieco przybity. W teorii uspokoiłem własne sumienie, ale w praktyce wcale nie czułem się lepiej, a stan Multon—choć żywej, wbrew moim najgorszym podejrzeniom—wcale nie wydawał się aż tak optymistyczny jak to przedstawiała. W dodatku spotkanie zmusiło mnie do konfrontacji ze wspomnieniami przedwczorajszej nocy. Nienawidziłem ognia, a płomienie wciąż tańczyły mi pod powiekami, przypominając jak niewiele dzieliło mnie i moją rodzinę od tragedii. Przypominając cudze wspomnienia, o których chciałem zapomnieć. Mój brat zginął w płomieniach Klątwy Stosu, a ja włamałem się do głowy własnej szwagierki by jej oczyma poznać prawdę o jego śmierci. Nie przewidziałem, jak traumatyczne będzie obejrzenie tamtej sceny z perspektywy jej emocji. Nigdy nie wierzyłem, że legilimencja pustoszy również umysł legilimentdy, ale jeśli w istocie tak było, to od tamtej próby nie byłem już dawnym sobą. Pamięci o bracie też nie mogłem się pozbyć, zastanawiając się, co powiedziałby gdyby teraz mnie widział: tchórza, który uciekł z elfiego szlaku, zostawiając za sobą kolejną zranioną kobietę. Jak Laylę, moją pierwszą miłość, której los nijak nie obszedł mnie w dniu wybuchu wojny. Jak Merję, z której uczuciami bawiłem się, gdy potrzebowałem pocieszenia. Jak własną żonę, którą zostawiłem w domu by oddać się naglącej pracy. W teorii powinienem wracać do domu, ale w praktyce... nie miałem jeszcze na to ochoty, z przykrością myśląc o wybitych oknach i zniszczeniach. W gabinecie w Ministerstwie było ciepło i spokojnie, może mógłbym pracować dalej? Wczoraj otrzymałem awans, jeszcze przez wiele miesięcy będę tonął w nowych obowiązkach.
Z zamyślenia wyrwała mnie jakaś dziewczyna na mojej drodze—zwykle uważałem, gdzie idę, ale dziś byłem naprawdę zmęczony. Uśmiechnąłem się sztucznie, przepraszająco, gotów ją wyminąć... ale wtedy mnie rozpoznała. Byłem rozpoznawalny i do tego przyzwyczajony, ale na wspomnienie elfiego szlaku uśmiech momentalnie spełzł z mojej twarzy. Przyjrzałem się jej uważniej, kim była, co widziała? Czy była świadkiem tego, jak skrzat ewakuował mnie z miejsca przed wszystkimi, jak zostawiłem za sobą potrzebującą pomocy kobietę? Zrobiło mi się zimno, ale przecież nie było sensu zaprzeczać, że tak byłem.
-Tak... - odpowiedziałem, grając nieco na zwłokę. Szukałem w pamięci jej twarzy, ale nie znalazłem. Musiała być kimś, to widział moje przemówienia albo zdjęcia w gazetach—czy może znajdowała się tak blisko, że pechowo zapamiętała akurat moją twarz? -Niestety nie pamiętam panienki, ale cieszę się, że wyszliśmy z tego cało. - skwitowałem z powagą, choć—ja, srebrnousty polityk—niechcący palnąłem gafę. Założyłem, że wyszła z tego cało, ale przecież widziałem ją w szpitalu. -Czy szuka tu panna pomocy uzdrowiciela?
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 24.01.24 18:30, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyszła do Munga, bo nie miała nic lepszego do roboty w oczekiwaniu na względne oczyszczenie drogi, którą mogłaby udać się do punktu, skąd możliwa będzie teleportacja. Miejsce to było przygnębiające i nieprzyjemne, ale miasto pełne budynków noszących na sobie ślady uderzeń meteorytów oraz kratery w ziemi były jeszcze gorsze. Yana nie chciała ich widzieć, nie chciała też widzieć zwłok, które mogły walać się po mieście. Poza tym, Mung był najlepszym punktem wyjścia do ustalenia, co stało się z Elvirą, bo jeśli wydostała się z lasu, mogła trafić właśnie tutaj, samodzielnie lub z czyjąś pomocą.
Ale wiedziała że przy takim obłożeniu długo by trwało, nim doczekałaby się informacji w recepcji, więc trochę samowolnie ruszyła na przechadzkę korytarzami. Nie należała do najbardziej cierpliwych osób na świecie, mimo że była naprawdę zmęczona ostatnimi ciężkimi dniami i o niczym tak nie marzyła, jak o powrocie do domu i położeniu się spać, by zregenerować nadwątlone siły, ale zdawała sobie sprawę, że nie będzie to takie proste, nawet jeśli, według listu od bliskich, dom stał, a oni sami żyli i czekali na nią.
Zaskoczyło ją nagłe zderzenie z mężczyzną, a jeszcze bardziej rozpoznanie go jako osoby, którą widziała w towarzystwie Elviry chwilę przed wybuchem i upadkiem komety. Yana była spostrzegawcza, więc rozpoznała jego twarz, mimo że widziała mężczyznę dość przelotnie, dzieliła ich jednak wtedy, przez tę krótką chwilę, niewielka odległość. Szczęśliwie dla niego później Yana oddaliła się i ostatnim momentem, w którym widziała jego i Elvirę był ten, kiedy osunęli się do szczeliny, ale wtedy była już dosyć daleko od nich i teraz nawet sama nie była pewna, co widziała, na elfim szlaku wybuchł przecież chaos i wszyscy uciekali, a wydarzenia toczyły się tak szybko, że Yana mogła nie zarejestrować szczegółów poprawnie. Ponadto, skupiona na własnej ucieczce nie mogła już widzieć jego zniknięcia, ponieważ biegła wtedy w przeciwnym kierunku. Nie wiedziała więc, co dokładnie się tam działo, więc ucieczka mężczyzny była sekretem jego i Elviry.
Zauważyła że był wyraźnie speszony, ale zrzuciła to na karb tego, że wydarzenia na elfim szlaku były wyjątkowo traumatyczne i raczej nikt, kto je przeżył, nie wspominał ich pozytywnie. Może nie powinna była tak wypalić, ale zwyczajnie chciała poznać losy zaginionej krewnej, a zbieg okoliczności sprawił, że napotkała w Mungu jej towarzysza z tamtego wieczora, może jakiegoś znajomego?
- Ja? Nie, ja nie potrzebuję uzdrowiciela, nic mi nie jest – zapewniła szybko, gdy dotarło do niej jego pytanie. Parę siniaków, które sobie nabiła, na dniach zniknie. Nie zwykła kłopotać uzdrowicieli takimi głupotami, a już na pewno nie wtedy, kiedy byli zajęci dużo cięższymi przypadkami. – Ale… Tamtego dnia widziałam pana z moją kuzynką, Elvirą, chwilę przed tym, jak… to się stało – zaczęła po chwili, nie zdając sobie sprawy z tego, że i on miał pewne wyrzuty sumienia w związku z porzuceniem Elviry, i że to właśnie dlatego był taki nerwowy. Ona także trochę się zdenerwowała, nie było jej łatwo i lekko przywoływać tamte zdarzenia, więc jej głos w niektórych momentach drżał. – Później wszystko działo się tak szybko, ale… jest pan chyba ostatnią osobą, która widziała ją żywą, i… skoro pan żyje, to może jest szansa, że… ona też? Czy jest w Mungu? Chciałabym ją znaleźć, sprawdzić czy… jest cała.
Bo Yana była tchórzem i nie wróciła po nią w lesie. Podczas ucieczki racjonalnie oceniła swoje szanse i zdawała sobie sprawę, że nie jest aż tak sprawna fizycznie, by pokonać ten dystans z powrotem i jeszcze potem uciec (była w końcu już daleko od Elviry i jej towarzysza, kiedy zapadli się w ziemię), nie należała też do potężnych czarownic zdolnych przywołać silną magię ochronną zawsze i wszędzie. Była tylko młodą, dwudziestojednoletnią dziewczyną która trzy lata temu skończyła Hogwart i wielu rzeczy wciąż się uczyła. Elvira była od niej starsza, bardziej doświadczona i miała większe umiejętności, oby to wystarczyło.
Jednocześnie przyglądała się twarzy mężczyzny i zdawało jej się, że widziała ją nie tylko na elfim szlaku, że gdzieś jeszcze kiedyś jej mignął. Ale gdzie i kiedy? Była na tyle zmęczona, że nie potrafiła w tej chwili sobie przypomnieć. Może był jednym z jakichś dawnych klientów jej ojca? Wielu czarodziejów korzystało z jego usług w zakresie jubilerstwa i talizmanów.
Ale wiedziała że przy takim obłożeniu długo by trwało, nim doczekałaby się informacji w recepcji, więc trochę samowolnie ruszyła na przechadzkę korytarzami. Nie należała do najbardziej cierpliwych osób na świecie, mimo że była naprawdę zmęczona ostatnimi ciężkimi dniami i o niczym tak nie marzyła, jak o powrocie do domu i położeniu się spać, by zregenerować nadwątlone siły, ale zdawała sobie sprawę, że nie będzie to takie proste, nawet jeśli, według listu od bliskich, dom stał, a oni sami żyli i czekali na nią.
Zaskoczyło ją nagłe zderzenie z mężczyzną, a jeszcze bardziej rozpoznanie go jako osoby, którą widziała w towarzystwie Elviry chwilę przed wybuchem i upadkiem komety. Yana była spostrzegawcza, więc rozpoznała jego twarz, mimo że widziała mężczyznę dość przelotnie, dzieliła ich jednak wtedy, przez tę krótką chwilę, niewielka odległość. Szczęśliwie dla niego później Yana oddaliła się i ostatnim momentem, w którym widziała jego i Elvirę był ten, kiedy osunęli się do szczeliny, ale wtedy była już dosyć daleko od nich i teraz nawet sama nie była pewna, co widziała, na elfim szlaku wybuchł przecież chaos i wszyscy uciekali, a wydarzenia toczyły się tak szybko, że Yana mogła nie zarejestrować szczegółów poprawnie. Ponadto, skupiona na własnej ucieczce nie mogła już widzieć jego zniknięcia, ponieważ biegła wtedy w przeciwnym kierunku. Nie wiedziała więc, co dokładnie się tam działo, więc ucieczka mężczyzny była sekretem jego i Elviry.
Zauważyła że był wyraźnie speszony, ale zrzuciła to na karb tego, że wydarzenia na elfim szlaku były wyjątkowo traumatyczne i raczej nikt, kto je przeżył, nie wspominał ich pozytywnie. Może nie powinna była tak wypalić, ale zwyczajnie chciała poznać losy zaginionej krewnej, a zbieg okoliczności sprawił, że napotkała w Mungu jej towarzysza z tamtego wieczora, może jakiegoś znajomego?
- Ja? Nie, ja nie potrzebuję uzdrowiciela, nic mi nie jest – zapewniła szybko, gdy dotarło do niej jego pytanie. Parę siniaków, które sobie nabiła, na dniach zniknie. Nie zwykła kłopotać uzdrowicieli takimi głupotami, a już na pewno nie wtedy, kiedy byli zajęci dużo cięższymi przypadkami. – Ale… Tamtego dnia widziałam pana z moją kuzynką, Elvirą, chwilę przed tym, jak… to się stało – zaczęła po chwili, nie zdając sobie sprawy z tego, że i on miał pewne wyrzuty sumienia w związku z porzuceniem Elviry, i że to właśnie dlatego był taki nerwowy. Ona także trochę się zdenerwowała, nie było jej łatwo i lekko przywoływać tamte zdarzenia, więc jej głos w niektórych momentach drżał. – Później wszystko działo się tak szybko, ale… jest pan chyba ostatnią osobą, która widziała ją żywą, i… skoro pan żyje, to może jest szansa, że… ona też? Czy jest w Mungu? Chciałabym ją znaleźć, sprawdzić czy… jest cała.
Bo Yana była tchórzem i nie wróciła po nią w lesie. Podczas ucieczki racjonalnie oceniła swoje szanse i zdawała sobie sprawę, że nie jest aż tak sprawna fizycznie, by pokonać ten dystans z powrotem i jeszcze potem uciec (była w końcu już daleko od Elviry i jej towarzysza, kiedy zapadli się w ziemię), nie należała też do potężnych czarownic zdolnych przywołać silną magię ochronną zawsze i wszędzie. Była tylko młodą, dwudziestojednoletnią dziewczyną która trzy lata temu skończyła Hogwart i wielu rzeczy wciąż się uczyła. Elvira była od niej starsza, bardziej doświadczona i miała większe umiejętności, oby to wystarczyło.
Jednocześnie przyglądała się twarzy mężczyzny i zdawało jej się, że widziała ją nie tylko na elfim szlaku, że gdzieś jeszcze kiedyś jej mignął. Ale gdzie i kiedy? Była na tyle zmęczona, że nie potrafiła w tej chwili sobie przypomnieć. Może był jednym z jakichś dawnych klientów jej ojca? Wielu czarodziejów korzystało z jego usług w zakresie jubilerstwa i talizmanów.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Poczułem zimny dreszcz, słysząc, że ta młoda dziewczyna nie widziała mnie tak po prostu podczas pochodu—widziała mnie z Elvirą, a zatem tuż przed końcem świata. Przybyłem na uroczystość nieco spóźniony, zajęty pilnymi obowiązkami w pracy. Przez pierwszą część obchodów usiłowałem dyskretnie przepchnąć się do przodu, powoli i metodycznie, polityk nie mógł się w końcu rozpychać. Miałem nadzieję znaleźć żonę i pasierbicę, ale po drodze przywitałem się z Elvirą. Współpracowaliśmy przy artykule "Walczącego Maga" i na polu bitwy, brakiem szacunku byłoby pominąć pannę Multon w taki dzień. Wydawało mi się, że nasza rozmowa—zanim przerwały ją spadające gwiazdy—trwała bardzo krótko. Okienko, w którym nieznajoma brunetka mogła widzieć moją ucieczkę, niebezpiecznie malało. Jak miałem wyjaśnić ludziom, że skrzat zareagował wbrew moim życzeniom, że nie zdążyłem sprostować wydanego mu przez zrozumiale zatroskaną żonę rozkazu? Nawet w moich uszach brzmiałoby to nieprawdopodobnie, teleportacja tuż sprzed nosa Elviry była wyjątkowo pechowym i szczególnym zbiegiem okoliczności. Gdyby skrzatka pojawiła się u mojego boku kilkanaście sekund później, prawdopodobnie trzymałbym już Multon za rękę i ucieklibyśmy wszyscy. Czy powinienem wytłumaczyć to dziewczynie? W takich sytuacjach lepiej milczeć—więc uprzejmie milczałem, pozwalając jej mówić dalej i moja cierpliwość popłaciła. Po pierwsze, była jej kuzynką (zastanawiające, że Elvira pytała w pierwszej kolejności o tą drugą kuzynkę, poznaną przeze mnie na szlaku Marię, ale miałem na tyle serca, by nie dać tego po sobie poznać), a po drugie sama przyznała, że wszystko działo się szybko. Może nic nie widziała.
-Właśnie od niej wracam. Twoja kuzynka żyje, jest cała. Ranna, ale wyjdzie z tego, to kobieta ze stali. - zacząłem od dobrych wiadomości, chcąc uspokoić troskę dziewczyny. -W sali numer dwa, zaprowadzić cię? - zaoferowałem, choć nie byłem pewny, czy Elvira już nie odpoczywa. Nawet jeśli, jej krewna (nie wątpiłem w prawdziwość jej słów—choć z natury byłem podejrzliwy i mogłem łatwo sprawdzić magią cudzą prawdomówność, to znała sporo szczegółów tamtego dnia i wydawała się szczerze zmartwiona) mogłaby poznać umykające mi medyczne prognozy od pielęgniarki, a ja mógłbym się przekonać, czy przekupienie oddziałowej poprawiło podejście do pacjentki.
-Niestety, tamtej nocy rozdzieliła nas osuwająca się ziemia... - wyznałem, nie musząc nawet udawać niepokoju i pewnego roztrzęsienia na samo wspomnienie tamtych wydarzeń. Nie kłamałem, naprawdę tak było. Tego, że miałem moment na uratowanie Elviry, moment przerwany przez skrzata—nie musiała wiedzieć. -Później odnalazł mnie skrzat mojej rodziny, Elvira była już dalej, ale też zdołała uciec. A ty...? - zawiesiłem na niej łagodniejsze spojrzenie. -Wszystko w porządku? Na pewno ucieszy się, że odwiedzi ją kuzynka... panna Multon, tak? - nie znałem tej dziewczyny, z ciemnymi włosami nie przypominała swoich kuzynek, ale założyłem, że należy do rodziny Multon, przy okazji podpytując o jej personalia. -Cornelius Sallow. Proszę mi dać znać, jeśli mogę jakoś pomóc. - przedstawiłem się, grając wspaniałomyślnego polityka. -Elvira pytała też - też, przedstawiłem to tak, jakby pytała również o moją rozmówczynię. Z drugiej strony, Maria stała tuż przy niej, gdy spadły meteoryty, a ciemnowłosej nigdzie nie widziałem—może Elvira zmartwiła się o osobę, z którą przyszła na pochód, nie wiedząc nawet o obecności drugiej krewnej? -o waszą kuzynkę Marię. Nie wie, czy uciekła—wiesz coś o jej losie? - zapytałem z napięciem. Miałem nadzieję, że nie zwieńczę tego dnia przekazywaniem Elvirze złych wieści o jej drugiej krewnej.
-Właśnie od niej wracam. Twoja kuzynka żyje, jest cała. Ranna, ale wyjdzie z tego, to kobieta ze stali. - zacząłem od dobrych wiadomości, chcąc uspokoić troskę dziewczyny. -W sali numer dwa, zaprowadzić cię? - zaoferowałem, choć nie byłem pewny, czy Elvira już nie odpoczywa. Nawet jeśli, jej krewna (nie wątpiłem w prawdziwość jej słów—choć z natury byłem podejrzliwy i mogłem łatwo sprawdzić magią cudzą prawdomówność, to znała sporo szczegółów tamtego dnia i wydawała się szczerze zmartwiona) mogłaby poznać umykające mi medyczne prognozy od pielęgniarki, a ja mógłbym się przekonać, czy przekupienie oddziałowej poprawiło podejście do pacjentki.
-Niestety, tamtej nocy rozdzieliła nas osuwająca się ziemia... - wyznałem, nie musząc nawet udawać niepokoju i pewnego roztrzęsienia na samo wspomnienie tamtych wydarzeń. Nie kłamałem, naprawdę tak było. Tego, że miałem moment na uratowanie Elviry, moment przerwany przez skrzata—nie musiała wiedzieć. -Później odnalazł mnie skrzat mojej rodziny, Elvira była już dalej, ale też zdołała uciec. A ty...? - zawiesiłem na niej łagodniejsze spojrzenie. -Wszystko w porządku? Na pewno ucieszy się, że odwiedzi ją kuzynka... panna Multon, tak? - nie znałem tej dziewczyny, z ciemnymi włosami nie przypominała swoich kuzynek, ale założyłem, że należy do rodziny Multon, przy okazji podpytując o jej personalia. -Cornelius Sallow. Proszę mi dać znać, jeśli mogę jakoś pomóc. - przedstawiłem się, grając wspaniałomyślnego polityka. -Elvira pytała też - też, przedstawiłem to tak, jakby pytała również o moją rozmówczynię. Z drugiej strony, Maria stała tuż przy niej, gdy spadły meteoryty, a ciemnowłosej nigdzie nie widziałem—może Elvira zmartwiła się o osobę, z którą przyszła na pochód, nie wiedząc nawet o obecności drugiej krewnej? -o waszą kuzynkę Marię. Nie wie, czy uciekła—wiesz coś o jej losie? - zapytałem z napięciem. Miałem nadzieję, że nie zwieńczę tego dnia przekazywaniem Elvirze złych wieści o jej drugiej krewnej.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zdawała sobie sprawy, że on także nie miał czystego sumienia w związku z Elvirą. Nie widziała jego zniknięcia i pozostawienia jej kuzynki samej, nie mogła tego widzieć, skoro sama wybrała tchórzliwą ucieczkę. Także nie była bez winy, i jeśli Elvira by zginęła, jej śmierć obciążałaby także jej sumienie. Ale gdyby wróciła, sama też mogłaby wtedy zginąć. Instynkt samozachowawczy nakazał jej ratowanie swojej skóry. Nigdy nie była bohaterką, nie była typem osoby gotowej oddać życie za kogoś innego. Jak przystało na byłą Ślizgonkę, w sytuacji zagrożenia w pierwszej kolejności myślała o ratowaniu własnej skóry. Tak prawdopodobnie postąpiłaby większość zdrowo myślących ludzi, może poza bohaterskimi Gryfonami. Ale normalni, posiadający instynkt samozachowawczy ludzie w sytuacji grozy często myśleli o sobie lub wręcz kierowali się najbardziej prymitywnymi, zwierzęcymi instynktami, i uczucia wyższe często schodziły na dalszy plan. Ale nie oznaczało to, że nie posiadała wyrzutów sumienia. Nie była w końcu jakimś potworem bez serca. Dlatego chciała sprawdzić, czy Elvira przeżyła, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Elvira nigdy nie ceniła jej tak jak Marii. Nie nosiła w końcu nazwiska Multon ani nie wyglądała jak typowy Multon, odziedziczyła wygląd po rodzinie ze strony ojca. To Elia, jej nieżyjąca starsza siostra, bardziej przypominała Multonów. Ale rodzina to rodzina, niezależnie czy łączyła je bliska relacja czy nie, i naprawdę wolałaby nie usłyszeć o jej śmierci.
Kiedy jednak usłyszała, że Elvira żyje i mężczyzna właśnie od niej wraca, ulżyło jej.
- To… dobrze. Ja… naprawdę się cieszę – odezwała się, oddychając z ulgą. Wychodziło na to, że nie musiała się obwiniać, Elvira rzeczywiście zdołała się uratować sama. Była w końcu cholernie upartą osobą i zdolną czarownicą. – Mam nadzieję, że jej rany nie są groźne. I… Tak, za chwilę do niej zajrzę, o ile nie będzie jej to przeszkadzać. Pewnie znajdę jej salę, to chyba nie jest daleko? – W końcu Elvira nie należała do najbardziej przyjaznych i towarzyskich osób, i mogła nie być zadowolona z nachodzących ją gości, kiedy pewnie nie czuła się i nie wyglądała najlepiej, skoro mężczyzna powiedział, że jest ranna. Oby nie było to nic poważnego.
- Rozumiem, naprawdę. Ja... Był straszny chaos, ludzie uciekali, a ziemia się trzęsła, zapadała… Zdecydowanie okropna noc, ale najważniejsze, że… że żyjemy – przytaknęła, krzywiąc się w środku na wspomnienie tamtych chwil, bo nigdy wcześniej nie znalazła się w tak niebezpiecznej sytuacji, w tak realnym zagrożeniu swojego życia. I sama wtedy nie wiedziała, czy przeżyje, czy zaraz też nie wpadnie w jakiś dół. Ale nie miała powodów, by nie wierzyć mężczyźnie, więc nie podważała jego słów, przyjmując je za prawdę. – Nie nazywam się Multon. Jestem Yana Blythe, to moja mama pochodziła z Multonów – pospieszyła z wyjaśnieniem swojego pokrewieństwa z Elvirą, niewidocznego na pierwszy rzut oka. Jej matka była siostrą ojców Elviry i Marii, ale po ślubie z Vincentem Blythe przyjęła jego nazwisko i takie też nosiły ich dzieci. Nazwisko Blythe także powinno być mężczyźnie znane, w końcu byli dość starą rodziną czystej krwi o ugruntowanych konserwatywnych poglądach. Ona kojarzyła nazwisko Sallow, nie tylko w kontekście rodziny czystokrwistej, ale kojarzyło jej się też z jakimiś sprawami politycznymi, choć akurat w polityce nie była zorientowana tak dobrze, by wiedzieć, kto piastował jakie stanowiska. Wiedziała kto był ministrem magii i że w kraju do władzy doszła czysta krew, a szlamy i ich miłośnicy zostali zepchnięci na margines, ale nigdy nie interesowała się szczegółową strukturą ministerstwa, tym bardziej, że jej ojciec tam nie pracował. Zawsze absorbowały ją inne sprawy, była osobą mnogich zainteresowań, choć zapytana, na pewno przyznałaby, że popiera obecną władzę. Inaczej nie wypadało czystokrwistej czarownicy z dobrego domu wychowanej w duchu tradycyjnych wartości.
Nie zdziwiła jej wieść, że Elvira pytała o Marię. Maria w końcu też bardzo przeżywała losy Elviry. Na pewno były ze sobą bliżej, podczas gdy Yana mimo wszystko pozostawała bardziej Blythe niż Multon. Ale wobec Marii sama miała trochę opiekuńcze instynkty jako wobec tej młodszej z ich dwójki. Elvira najwyraźniej też.
- Maria żyje, uciekła z lasu, udało mi się ją odnaleźć kiedy sama się stamtąd wydostałam i razem spędziłyśmy… resztę tamtej nocy. Kiedy się rozstawałyśmy, pozostawała cała i zdrowa, więc Elvira może być spokojna, zresztą, pewnie za chwilę sama jej o tym powiem… – zapewniła, jednocześnie wracając wspomnieniami do momentu, kiedy znalazła Marię i towarzyszącego jej chłopaka, Marceliusa, a także ich pozostałych towarzyszy, i wraz z nimi uciekła oraz ukrywała się dopóki meteoryty nie przestały sypać się z nieba. Jakby nie patrząc, pomogli jej tamtej nocy, bez nich byłoby jej trudniej znaleźć dobrą drogę ucieczki i kryjówkę. Przecież aż do tamtej nocy nie wiedziała że istnieje coś takiego jak metro i że jego opuszczone tunele mogą być dobrą ochroną przed lecącymi z nieba odłamkami podczas próby przedostania się z obrzeży miasta do jego centrum. Ani że istnieje takie miejsce jak „Pod ziemią”. Podczas swoich pobytów w Londynie raczej odwiedzała inne miejsca.
Kiedy jednak usłyszała, że Elvira żyje i mężczyzna właśnie od niej wraca, ulżyło jej.
- To… dobrze. Ja… naprawdę się cieszę – odezwała się, oddychając z ulgą. Wychodziło na to, że nie musiała się obwiniać, Elvira rzeczywiście zdołała się uratować sama. Była w końcu cholernie upartą osobą i zdolną czarownicą. – Mam nadzieję, że jej rany nie są groźne. I… Tak, za chwilę do niej zajrzę, o ile nie będzie jej to przeszkadzać. Pewnie znajdę jej salę, to chyba nie jest daleko? – W końcu Elvira nie należała do najbardziej przyjaznych i towarzyskich osób, i mogła nie być zadowolona z nachodzących ją gości, kiedy pewnie nie czuła się i nie wyglądała najlepiej, skoro mężczyzna powiedział, że jest ranna. Oby nie było to nic poważnego.
- Rozumiem, naprawdę. Ja... Był straszny chaos, ludzie uciekali, a ziemia się trzęsła, zapadała… Zdecydowanie okropna noc, ale najważniejsze, że… że żyjemy – przytaknęła, krzywiąc się w środku na wspomnienie tamtych chwil, bo nigdy wcześniej nie znalazła się w tak niebezpiecznej sytuacji, w tak realnym zagrożeniu swojego życia. I sama wtedy nie wiedziała, czy przeżyje, czy zaraz też nie wpadnie w jakiś dół. Ale nie miała powodów, by nie wierzyć mężczyźnie, więc nie podważała jego słów, przyjmując je za prawdę. – Nie nazywam się Multon. Jestem Yana Blythe, to moja mama pochodziła z Multonów – pospieszyła z wyjaśnieniem swojego pokrewieństwa z Elvirą, niewidocznego na pierwszy rzut oka. Jej matka była siostrą ojców Elviry i Marii, ale po ślubie z Vincentem Blythe przyjęła jego nazwisko i takie też nosiły ich dzieci. Nazwisko Blythe także powinno być mężczyźnie znane, w końcu byli dość starą rodziną czystej krwi o ugruntowanych konserwatywnych poglądach. Ona kojarzyła nazwisko Sallow, nie tylko w kontekście rodziny czystokrwistej, ale kojarzyło jej się też z jakimiś sprawami politycznymi, choć akurat w polityce nie była zorientowana tak dobrze, by wiedzieć, kto piastował jakie stanowiska. Wiedziała kto był ministrem magii i że w kraju do władzy doszła czysta krew, a szlamy i ich miłośnicy zostali zepchnięci na margines, ale nigdy nie interesowała się szczegółową strukturą ministerstwa, tym bardziej, że jej ojciec tam nie pracował. Zawsze absorbowały ją inne sprawy, była osobą mnogich zainteresowań, choć zapytana, na pewno przyznałaby, że popiera obecną władzę. Inaczej nie wypadało czystokrwistej czarownicy z dobrego domu wychowanej w duchu tradycyjnych wartości.
Nie zdziwiła jej wieść, że Elvira pytała o Marię. Maria w końcu też bardzo przeżywała losy Elviry. Na pewno były ze sobą bliżej, podczas gdy Yana mimo wszystko pozostawała bardziej Blythe niż Multon. Ale wobec Marii sama miała trochę opiekuńcze instynkty jako wobec tej młodszej z ich dwójki. Elvira najwyraźniej też.
- Maria żyje, uciekła z lasu, udało mi się ją odnaleźć kiedy sama się stamtąd wydostałam i razem spędziłyśmy… resztę tamtej nocy. Kiedy się rozstawałyśmy, pozostawała cała i zdrowa, więc Elvira może być spokojna, zresztą, pewnie za chwilę sama jej o tym powiem… – zapewniła, jednocześnie wracając wspomnieniami do momentu, kiedy znalazła Marię i towarzyszącego jej chłopaka, Marceliusa, a także ich pozostałych towarzyszy, i wraz z nimi uciekła oraz ukrywała się dopóki meteoryty nie przestały sypać się z nieba. Jakby nie patrząc, pomogli jej tamtej nocy, bez nich byłoby jej trudniej znaleźć dobrą drogę ucieczki i kryjówkę. Przecież aż do tamtej nocy nie wiedziała że istnieje coś takiego jak metro i że jego opuszczone tunele mogą być dobrą ochroną przed lecącymi z nieba odłamkami podczas próby przedostania się z obrzeży miasta do jego centrum. Ani że istnieje takie miejsce jak „Pod ziemią”. Podczas swoich pobytów w Londynie raczej odwiedzała inne miejsca.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Na moich oczach twarz nieznajomej złagodniała w wyrazie ulgi i—ku własnemu zdziwieniu—podzielałem to uczucie. Rzadko kiedy zależało mi na innych, moja rodzina nauczyła mnie dbać przede wszystkim o własne sprawy i nie przywiązywać się do nikogo bezinteresownie. Czy to przypadek czy kalkulacja, że nawet mój najlepszy przyjaciel z dzieciństwa pochodził z rodziny lordów, którym moi przodkowie przysięgali wierność? Ceniłem Elvirę za lojalność wobec Rycerzy i ekspertyzę medyczną, ale i jedno i drugie byłbym w stanie znaleźć gdzie indziej gdybym poszukał odpowiednio długo. Nie, to poczucie winy i poczucie ulgi to coś nowego. Może ta mieszanka bezpośredni rezultat szoku i tego, że w jednej sekundzie mogłem jej pomóc, a potem zniknąłem.
-Ja też. - przyznałem szczerze. Cieszyłem się, że wszystko dobrze się rozwiązało. Żyłem z wieloma sekretami, których się wstydziłem, ale nie chciałem dokładać sobie kolejnego. -Niedaleko—w dół korytarza, sala numer dwa. - podpowiedziałem. -Tak, to najważniejsze. Musimy patrzeć do przodu. - przytaknąłem, nieświadomie wplatając w kurtuazyjną rozmowę frazes polityczny. Patrzeć do przodu, odbudować kraj, nie poddawać się rozpaczy, bla, bla, bla. Samemu układałem dla Ministra podobne slogany, ale w obliczu wszechobecnych zniszczeń łatwo było w nie zwątpić. Zwłasszcza, że pisałem je w swoim gabinecie, a choćby wyprawa do szpitala przypomniała mi o ilości rannych i o tym, że personel ledwo nadążał ze stabilizowaniem ich stanu. -Och, proszę wybaczyć pomyłkę. - poprawiłem się prędko, gdy wyjaśniło się z kim mam do czynienia i że źle założyłem, jak ma na nazwisko. Uśmiechnąłem się uprzejmie, Blythe'owie też byli porządną i wyznającą właściwe wartości rodziną, nawet bardziej mi znaną niż pochodzący z jakiegoś zadupia Multonowie. Kupowałem pierścionki zaręczynowe w ich sklepie.
-Miło cię poznać, nawet w tak niemiłych okolicznościach. - zapewniłem. Chwilę później rozjaśniłem niedawne obawy Elviry niczym prawdziwy bohater—los Marii był mi osobiście raczej obojętny, ale ucieszyło mnie, że w dniu mojej wizyty do Elviry dotrą pomyślne wieści. -Na pewno bardzo jej ulży. - przytaknąłem, choć zdziwiło mnie, że obydwie kuzynki nie przyszły tu razem. Dość jednak o sprawach personalnych Blythe'ów i Multonów—przez myśl przemknęło mi, że od kilkunastu godzin nie wychodziłem z pracy, ledwo znajdując czas by pomyśleć o rozmowach z ofiarami katastrofy. Docierały do mnie jedynie wieści od moich ludzi w Ministerstwie, przed wezwaniem do pracy zdążyłem też porozmawiać z lordem Avery—ale jego perspektywa była przecież inna niż tych, którzy uciekali z elfiego szlaku. A frapowała mnie nie tylko moja własna ucieczka—niektórzy, jak ja, skorzystali z pomocy skrzatów lub silnych świstoklików, ale inni nie mogli sobie na to pozwolić. Brón Trogain, Festiwal, który współorganizowałem, miał być dla czarodziejów bezpiecznym azylem, a tymczasem wielu znalazło się w śmiertelnej pułapce, a poranek powitał stolicę zniszczeniami. -Samemu spędziłem resztę tamtej nocy w rodzinnym Shropshire - Yana niekoniecznie wiedziała skąd pochodzi moja rodzina, ale nie było to niczym, czym nie podzieliłbym się z innymi czarodziejami; Sallowowie wielokrotnie podkreślali swoje związki z hrabstwem. -ale słyszałem, że oprócz meteorytów w Londynie było trzęsienie ziemi. Gdzie spędziłyście noc, w stolicy, czy zdołałyście przedostać się dalej? - zainteresowałem się. Podświadomie obawiałem się zarzutów w stronę Ministerstwa, oskarżeń, że Festiwal mógł mieć lepsze drogi ewakuacji—ale skoro nawet tak młode i mniej doświadczone od starszych czarodziejów dziewczyny zdołały się wydostać, to chyba nie mogło być aż tak źle?
-Ja też. - przyznałem szczerze. Cieszyłem się, że wszystko dobrze się rozwiązało. Żyłem z wieloma sekretami, których się wstydziłem, ale nie chciałem dokładać sobie kolejnego. -Niedaleko—w dół korytarza, sala numer dwa. - podpowiedziałem. -Tak, to najważniejsze. Musimy patrzeć do przodu. - przytaknąłem, nieświadomie wplatając w kurtuazyjną rozmowę frazes polityczny. Patrzeć do przodu, odbudować kraj, nie poddawać się rozpaczy, bla, bla, bla. Samemu układałem dla Ministra podobne slogany, ale w obliczu wszechobecnych zniszczeń łatwo było w nie zwątpić. Zwłasszcza, że pisałem je w swoim gabinecie, a choćby wyprawa do szpitala przypomniała mi o ilości rannych i o tym, że personel ledwo nadążał ze stabilizowaniem ich stanu. -Och, proszę wybaczyć pomyłkę. - poprawiłem się prędko, gdy wyjaśniło się z kim mam do czynienia i że źle założyłem, jak ma na nazwisko. Uśmiechnąłem się uprzejmie, Blythe'owie też byli porządną i wyznającą właściwe wartości rodziną, nawet bardziej mi znaną niż pochodzący z jakiegoś zadupia Multonowie. Kupowałem pierścionki zaręczynowe w ich sklepie.
-Miło cię poznać, nawet w tak niemiłych okolicznościach. - zapewniłem. Chwilę później rozjaśniłem niedawne obawy Elviry niczym prawdziwy bohater—los Marii był mi osobiście raczej obojętny, ale ucieszyło mnie, że w dniu mojej wizyty do Elviry dotrą pomyślne wieści. -Na pewno bardzo jej ulży. - przytaknąłem, choć zdziwiło mnie, że obydwie kuzynki nie przyszły tu razem. Dość jednak o sprawach personalnych Blythe'ów i Multonów—przez myśl przemknęło mi, że od kilkunastu godzin nie wychodziłem z pracy, ledwo znajdując czas by pomyśleć o rozmowach z ofiarami katastrofy. Docierały do mnie jedynie wieści od moich ludzi w Ministerstwie, przed wezwaniem do pracy zdążyłem też porozmawiać z lordem Avery—ale jego perspektywa była przecież inna niż tych, którzy uciekali z elfiego szlaku. A frapowała mnie nie tylko moja własna ucieczka—niektórzy, jak ja, skorzystali z pomocy skrzatów lub silnych świstoklików, ale inni nie mogli sobie na to pozwolić. Brón Trogain, Festiwal, który współorganizowałem, miał być dla czarodziejów bezpiecznym azylem, a tymczasem wielu znalazło się w śmiertelnej pułapce, a poranek powitał stolicę zniszczeniami. -Samemu spędziłem resztę tamtej nocy w rodzinnym Shropshire - Yana niekoniecznie wiedziała skąd pochodzi moja rodzina, ale nie było to niczym, czym nie podzieliłbym się z innymi czarodziejami; Sallowowie wielokrotnie podkreślali swoje związki z hrabstwem. -ale słyszałem, że oprócz meteorytów w Londynie było trzęsienie ziemi. Gdzie spędziłyście noc, w stolicy, czy zdołałyście przedostać się dalej? - zainteresowałem się. Podświadomie obawiałem się zarzutów w stronę Ministerstwa, oskarżeń, że Festiwal mógł mieć lepsze drogi ewakuacji—ale skoro nawet tak młode i mniej doświadczone od starszych czarodziejów dziewczyny zdołały się wydostać, to chyba nie mogło być aż tak źle?
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Korytarz
Szybka odpowiedź