Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Highlands
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Highlands
To tereny na północnej Szkocji, gdzie pasma gór i pagórków ciągną się aż po horyzont. Różnorodność flory i fauny jest wręcz zachwycająca. Zielone wzgórza ciągnące się kilometrami urozmaicone są przez liczne jeziora, jak i okalające je lasy. O tych terenach krąży wiele plotek, jednak nie bez przyczyny mugole rzadko zapuszczają się w zalesione tereny okalające jedną z zamkowych ruin bowiem błąka się po nich szyszymora, której jęki i zawodzenie skutecznie odstraszają niemagicznych ludzi. I choć szyszymory to niegroźne magiczne stworzenia, to ich przeszywający jęk z pewnością sprawia, że najodważniejszemu czarodziejowi jeżą się włoski na karku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przez chwilę miała wrażenie…tak, była niemal pewna, że gdyby nie rozszarpane ramię to by ją zabił. Dlaczego? A dlaczego nie? Przecież parę godzin temu sama próbowała tego samego. Oka za oko, ząb za ząb mówiła najstarsza zasada świata. Może tylko przesadzała, wyrzuty sumienia kazały jej nad interpretować pewne fakty. Może…może…może.
Nie spuszczała z niego wzroku. Widziała jak jej słowa powoli do niego dochodzą. Tak, nie musiał zostać wilkołakiem…szanse były niewielkie ale to zawsze coś. Westchnęła ciężko. Wiedziała, że jeśli spełni się najczarniejszy scenariusz to ona będzie zobowiązana mu pomóc…spróbować wszystko wyjaśnić. Musiał jej tylko na to pozwolić. Chciałam powiedzieć coś jeszcze ale wtedy to Bott zaczął krzyczeć. Wzdrygnęła się słysząc jego słowa. A więc tak się człowiek czuje gdy inni widzą w nim potwora. Jeszcze przez chwilę klęczała przy ciele przyjaciela zastanawiając się co powinna zrobić. Odpuściła, czemu wszyscy mężczyźni musieli być tak przeraźliwie uparci? - Przepraszam Matt - mruknęła cicho. Tak, przecież to jedno magiczne słowo załatwi wszystkie problemy i nagle Matt zapomni o tym co zrobiła. Czy to był dobry moment by powiedzieć mu, że wystarczy by podał jej imię i nazwisko by wydać na nią wyrok śmierci? Poczułby ulgę widząc jak głowa Judith turla się po ziemi? Gdyby miała więcej sił pewnie zdobyłaby się na to by wygiąć usta w coś na kształt ironicznego uśmiechu. Przypomniała sobie ostatnie spotkanie z łowcą i to jak prosiła żeby ją zabił. Może jednak Sam ma rację... może rzeczywiście doprowadza się na skraj destrukcji a źle rzucone zaklęcie i słabo zapięty łańcuch to tylko kolejne dowody? Podniosła się z miejsca i szybko zniknęła z przed oczu Botta. Sama musiała sprowadzić pomoc, to jedyne co mogła teraz dla niego zrobić. Opuściła tereny Highlands dopiero gdy upewniła się, że chłopak ma zapewnioną podstawową pomoc. Po kilku godzinach siedziała już w pociągu który miał ją zabrać do Londynu. Co dalej...teraz będzie trzeba przyznać się zrobiła.
/zt
Nie spuszczała z niego wzroku. Widziała jak jej słowa powoli do niego dochodzą. Tak, nie musiał zostać wilkołakiem…szanse były niewielkie ale to zawsze coś. Westchnęła ciężko. Wiedziała, że jeśli spełni się najczarniejszy scenariusz to ona będzie zobowiązana mu pomóc…spróbować wszystko wyjaśnić. Musiał jej tylko na to pozwolić. Chciałam powiedzieć coś jeszcze ale wtedy to Bott zaczął krzyczeć. Wzdrygnęła się słysząc jego słowa. A więc tak się człowiek czuje gdy inni widzą w nim potwora. Jeszcze przez chwilę klęczała przy ciele przyjaciela zastanawiając się co powinna zrobić. Odpuściła, czemu wszyscy mężczyźni musieli być tak przeraźliwie uparci? - Przepraszam Matt - mruknęła cicho. Tak, przecież to jedno magiczne słowo załatwi wszystkie problemy i nagle Matt zapomni o tym co zrobiła. Czy to był dobry moment by powiedzieć mu, że wystarczy by podał jej imię i nazwisko by wydać na nią wyrok śmierci? Poczułby ulgę widząc jak głowa Judith turla się po ziemi? Gdyby miała więcej sił pewnie zdobyłaby się na to by wygiąć usta w coś na kształt ironicznego uśmiechu. Przypomniała sobie ostatnie spotkanie z łowcą i to jak prosiła żeby ją zabił. Może jednak Sam ma rację... może rzeczywiście doprowadza się na skraj destrukcji a źle rzucone zaklęcie i słabo zapięty łańcuch to tylko kolejne dowody? Podniosła się z miejsca i szybko zniknęła z przed oczu Botta. Sama musiała sprowadzić pomoc, to jedyne co mogła teraz dla niego zrobić. Opuściła tereny Highlands dopiero gdy upewniła się, że chłopak ma zapewnioną podstawową pomoc. Po kilku godzinach siedziała już w pociągu który miał ją zabrać do Londynu. Co dalej...teraz będzie trzeba przyznać się zrobiła.
/zt
wykonywanie zawodu | druga połowa kwietnia | po próbie | przed odsieczą
Od trzech dni przemierzaliśmy pasmo gór Kaledońskich. Im bardziej zmierzaliśmy na północ, tym krajobraz stawał się coraz bardziej jałowy – co w zasadzie nie wydawało mi się zaskakujące. Silny wiatr, niosący ze sobą zimny deszcz, nieustannie smagał nasze twarze, a choć wiosna zaczynała powoli zakwitać, niebo pozostawało zasnute szarym całunem, grzebiącym ciepło promieni słonecznych. Było zrozumiałym, że natura uznała te warunki za niezbyt przystępne dla rozwijania złożonych ekosystemów. Bezkresne pustkowia miały się jednak okazać idealną kryjówką dla szajki czarnoksiężników, którą właśnie tropiliśmy. Choć ich działania nie zdawały się być powiązane z masowymi morderstwami jednorożców, to one naprowadziły wiedźmich strażników na niepokojące ślady. W kilku mugolskich wioskach rozsianych wokół Hogsmeade zaczęto zauważać naruszenia cmentarnych nagrobków. Nie wszystkich – anomalia dotyczyły tylko tych, w których niedawno złożono ciała. Ślady czarnej magii, początkowo zdające się nitką, ostatecznie rozrosły się do sieci, która sięgała od Hogsmeade w kierunku południa aż do Glen More, obejmując również całe zachodnie wybrzeże. Wiedźmia straż zdawała się z ulgą umywać ręce i przekazywać wszystkie raporty Rogersowi - z grobów znikały zwłoki, a konfrontując to z górzystym ukształtowaniem terenu i niewielką ilością słońca, biuro aurorów mogło snuć śmiałe hipotezy na temat tego, co się kroiło.
Gdzieś tam, na północy Szkocji, ktoś najprawdopodobniej budował armię inferiusów. W zestawieniu z mugolami bez głów, morderstwami czarodziejów i rzezią jednorożców, a także całą szopką związaną z wyjściem z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i pojawieniu się policji antymugolskiej oraz mrocznych symboli na niebie, mogłem jedynie dywagować nad tym, jakim cudem Wielka Brytania jeszcze nie pękła niczym mydlana bańka. Trzeba było na jakiś czas porzucić pozostałe śledztwa – trop był świeży i istniało wysokie prawdopodobieństwo, że czarnoksiężnicy koczowali gdzieś w górach. Musiał być więcej niż jeden. Ostatecznie transportowanie umarlaków (czy też może raczej nieumarłych) było sprawą dość problematyczną. Zmobilizowano łącznie cztery grupy, wyruszające z różnych lokalizacji. O rejonach, który przypadł naszemu oddziałowi, mówiło się, że był zasiedlony przez nielicznie występujące trolle górskie. Rogers nalegał, aby przydzielić nam kogoś, kto będzie mógł pełnić rolę tłumacza. Paul McCartney być może i potrafił komunikować się po trollańsku, ale z pewnością nie posiadał doświadczenia w walce. Ukończył kurs aurorski zaledwie trzy tygodnie wcześniej, a wody, na jakie wysłał go Rogers, mogły okazać się zbyt nieprzewidywalne dla kogoś, kto dopiero nauczył utrzymywać się na jej powierzchni. Z drugiej strony na własnej skórze zdołałem się przekonać, że nie istniała inna droga. W zawodzie aurora trzeba było nie tylko być przygotowanym na ewentualne kłody rzucane pod nogi – tutaj należało raczej zakładać rzucanie pod nogi całego lasu. W ogniu. Trawionego przez szatańską pożogę.
W obliczu ostatnich wydarzeń trudno było jednak wierzyć, że ktokolwiek był jeszcze bezpieczny. Za co odpowiadał Grindelwald, a za co trzecia siła?. Nieznajomość wroga wiązała nam wszystkim ręce – nawet w biurze aurorów znajdowali się tacy, wobec których stosowałem wyjątkowo skąpe wotum zaufania. Celia Johnson zaliczała się jednak do tych, którym powierzyłbym własną skórę. Nie wiedziałem, czy to samo mogłem stwierdzić o Bobie, czarnoskórym aurorze – w przeciwieństwie do Celii nigdy nie mówił za wiele, ale w tej chwili stanowiliśmy jedną drużynę.
- W obszarze wskazanym przez McCartera – Johnson była mistrzynią w przekręcaniu nazwisk świeżych współpracowników; czasami odnosiłem wrażenie, ze czyniła to wręcz z premedytacją - znajdują się trzy jaskinie, każda z ogromną siecią korytarzy. Według mapy nie łączą się ze sobą. Ale wcale nie musi tak dalej być.
- Sugerujesz, że czarnoksiężnicy migrują podziemnymi tunelami? Dokąd?
- A jak myślisz, Agryppo? Dokąd to wszystko zmierza? Północna Szkocja. Doprawdy Fox, jesteś aż tak niedomyślny? Grindelwald zapewne umyje od tego ręce, ale moja teoria jest taka, że to wszystko dzieje się niebezpiecznie blisko Hogwartu, by uznać to za przypadek. - Johnson skrzyżowała ręce na piersiach, a ja nie odważyłem się zaprzeczyć, choć w moim odczuciu było o wiele za wcześnie na tak śmiałe przypuszczenia. - Poślijcie patronusa do grupy, która wyruszyła z zachodu, że znaleźliśmy trop. Zobaczymy, ile warte są twoje warknięcia, McCarter.
W istocie, mówiąc po trollańsku, Paul brzmiał, jakby miał za moment zwrócić zawartość swojego żołądka. Wczesnym rankiem nasze ścieżki skrzyżowały się z dwoma samicami trolli górskich (na nasze szczęście całkiem inteligentnymi). Gdyby nie interwencja młodego aurora, najchętniej zrobiłyby z nas sałatkę. Paul zdołał jednak przekonać samice, że jesteśmy jedynie zagubionymi, młodymi trollami i nie nadajemy się na obiad. Początkowo rozzłościło je to – okazało się, że w nocy zostały przegonione ze swojego dotychczasowego schronienia przez inną grupę młodych trolli. Z tym, że trolle, o których mówiły (czy też raczej chrząkały), miały mieć ze sobą maczugi rzucające bolesne światła. Nie ulegało wątpliwości, że chodziło im o czarodziejów. Ostatecznie McCartney przekonał samice, żeby wskazały, skąd przybyły (rzecz jasna palcem – szczyt umiejętności nawigacyjnych trolla), a my wyruszymy z odsieczą.
Chłopak, w istocie, posiadał potencjał na dobrego aurora.
Chłód i wilgoć bijące od ścian jaskini uznałem za przyjemną odmianę od dotychczasowej mieszaniny deszczu i silnego wiatru. Po kilku godzinach błądzenia w końcu udało się nam znaleźć pierwszy ślad. Kości. Musiało być to legowisko, o którym mówiły samice trolli górskich.
- Ślady butów. Wyglądają na świeże. Co najmniej cztery osoby. - Odezwał się nagle Bob, który milczał od świtu. - Jeśli to oni, nie było z nimi inferiusów. - Dodał, z wolna podnosząc się z kolan. Trzymając rozświetloną zaklęciem różdżkę w ręku, zaczął powoli ruszać tropem odcisków. Podłoże jaskini było lepkie i zdradliwe – w dosłownym znaczeniu. Skrzyżowałem spojrzenie z Celią. Musieliśmy być blisko, a w powietrzu – poza wilgocią - dało się wyczuć napięcie. Podążyliśmy za Marleyem, a ja czułem pod skórą nieprzyjemne mrowienie, krtóre podpowiadało mi, że te wszystkie ślady przyszły do nas zbyt łatwo.
- Stójcie. - Rzuciłem stanowczo, a mój głos wypełnił wysokie ściany komory. - Veritas Claro. - Dodałem ciszej, wykonując obrót nadgarstka. Pozostała trójka aurorów odruchowo poszła w moje ślady. I byłem niemal pewien, że żadne z nas nie chciało ujrzeć tego, co udało nam się rozpoznać pod wpływem zaklęcia.
Pod niewidzialną kopułą uroku, w mrokach jaskini, snuły się niczym w transie dziesiątki żywych trupów, z twarzami zapadniętymi do wewnatrz czaszki, o skórach bladych jak śnieg i świecących oczach. Na oko było ich około trzydziestu, być może czterdziestu. To jeszcze nie była armia, której nie moglibysmy dać rady, jednak lekkomyślnie byłoby zakładać, że inferiusów nie kryło się więcej w dalszych komorach jaskinii. Nie widziały nas – a przynajmniej jeszcze nie. Być może czekały na rozkaz. Być może niezaatakowane mogły pozostać całkowicie niegroźne – ale nie tego od nas oczekiwano.
- Wezwijcie pozostałych. Z jakiś przyczyn nasza wcześniejsza wiadomość najwyraźniej nie dotarła. - Podsumowałem, a już po chwili mój srebrny lis i sokół Celii pomknęły przez skaliste korytarze, a zaraz za nimi z różdżki Boba wystrzeliła mysz.
- Discute Patronum. - Niski, chrypiący głos rozległ się gdzieś ze skalistych czeluści, a zaklęcie pochłonęło sokoła. Z drugim strumieniem mogliśmy zobaczyć, jak mysz rozpływa się w nicości. Trzeci miał trafić lisa – ale ten uparcie mknął poprzez mrok, szczwany i nieuchwytny. Być może był to łut szczęścia, a być może od pamiętnej próby magia, której jeszcze nie rozumiałem, krążyła w moich żyłach, silniejsza, niż śmiałem przypuszczać. - Zanim ktokolwiek was znajdzie, będziecie martwi. - Obwieścił ten sam głos, a chwilę później w naszą stronę zaczęły błyskać zaklęcia. Nie z jednego punktu – a z sześciu. Liczebna przewaga nie martwiła mnie jednak tak mocno, jak bliskość inferiusów, które jednak nie atakowały.
Stwórca nie był obecny.
Mgliste tarcze wyrosły pośród mroków, a wraz z nimi zawisła nad nami świetlna kula wyrzucona przez Boba. Dopiero teraz mogliśmy dostrzec długie cienie rzucane przez czarnoksiężników, którzy poruszali się, ukrywając za stalagmitami.
- Bombarda maxima – zacząłem celować w skalne narośla, tym samym zmuszając przeciwników do ruchu. - Paul, trzymaj się blisko mnie. - Rzuciłem do młodego aurora. Festiwal świateł ponownie rozdmuchał ciemność, a jeden z czarnoksiężników padł na ziemię ugodzony zaklęciem. W ułamku sekundy dołączył do niego kolejny oszołomiony. Zmniejszenie przewagi tylko na chwilę wyszło nam na dobre – komorę w momencie wypełnił śmiech czarodzieja o zachrypniętym głosie, złowrogi i niekontrolowany, brzmiąc zupełnie tak, jak śmiech szaleńców zamkniętych w celach Azkabanu. Ogień błysnął w kierunku inferiusów, wybudzając je z transu. Upiory zawyły, z nadludzką szybkością kierując się w naszą stronę. Otaczały nas łukiem, który powoli zacieśniał się do kręgu - czarnoksiężnicy zaś rzucili się do ucieczki, zabierając ze sobą nieprzytomnych; byłem niemal pewien, że nie posiadali kontroli nad stworzeniami, ale znajomość labiryntu korytarzy mogła uczynić ich nieuchwytnymi. Nie mogliśmy pognać za nimi – inferiusy dopadłyby nas, zanim zdołalibyśmy dobiec do najbliższego gardła. Razem z Celią wznieśliśmy wokół siebie ognistą barierę; stojący obok Bob również zamknął się w płonącym kręgu. Paul najwyraźniej jednak miał inne plany.
- Co ty robisz – wrzasnąłem, widząc, jak McCartney oddala się w kierunku, w którym zbiegli czarnoksiężnicy.
- Jakto c o. Złapię ich.
Żołądek w momencie podszedł mi do gardła, a przed oczami zatańczyła mi wizja rozbebeszonego przez inferiusy Paula. Rzuciłem jedynie krótkie, przepraszające spojrzenie w stronę Celii, po czym przeskoczyłem przez ognisty krąg i pognałem za młodym aurorem. Za sobą słyszałem jedynie przekleństwa rzucane przez Johnson na zmianę z zaklęciami. Milczący Bob zdawał się preferować magię niewerbalną. Być może na moment udało im się spowolnić upiory – ale czując ludzką krew znajdującą się z dala od ognia, inferiusy szybko wzięły na cel mnie i Paula.
- Ignitio – kula za kulą sunęły w kierunku umarlaków, którzy wcale nie zwalniali tempa. - Lepiej dla nas, żebyś umiał rzucać szatańską pożogę... - rzuciłem w jego kierunku, przyspieszając kroku; auror w jednej chwili biegł obok mnie, by za moment runąć na ziemię. Białe, kościste palce inferiusa zatoczyły się wokół jego kostki. Schyliłem się, w duchu przeklinając jego i własną głupotę, po czym pociągnąłem go za bark, jednocześnie posyłając kulę ognia prosto w głowę inferiusa.
Nie mogłem tego dostrzec, ale byłem niemal pewien, że jego twarz zbielała ze strachu. Co najmniej dziesięciu umarlaków zdawało się dyszeć tuż za naszymi plecami, choć oddychanie z pewnością nie było potrzebne im do egzystencji. Chciałem biec dalej – i wiedziałem, że Paul też chciał. Dopaść szajkę czarnoksiężników. Dowiedzieć się, kto pociągał za sznurki w tym teatrze. W ostatnim czasie pożegnałem jednak zbyt wielu przyjaciół, by ryzykować kolejne życie. Na moment przed tym, jak jeden z białych upiorów rzucił się w naszą stronę, wzniosłem wokół nas krąg ognia, który doszczętnie strawił umarlaka; pozostałe inferiusy zatrzymały się, wyjąc ze wściekłości. Zanim przybyły posiłki, udało nam się wybić prawie wszystkie stworzenia – a przynajmniej te, które zdołaliśmy odnaleźć. Przez kolejne dni większość biura aurorów była zaangażowana w dokładne przeszukiwanie wszystkich grot. Ale nie było w nich już ani inferiusów, ani czarnoksiężników, ani niczego, co mogłoby wskazywać na obecność czarnej magii.
Czułem na ustach gorzki smak porażki, a jednocześnie nie opuszczało mnie wrażenie, że w kluczowej chwili dokonałem jedynego słusznego wyboru.
zt | 1786
Od trzech dni przemierzaliśmy pasmo gór Kaledońskich. Im bardziej zmierzaliśmy na północ, tym krajobraz stawał się coraz bardziej jałowy – co w zasadzie nie wydawało mi się zaskakujące. Silny wiatr, niosący ze sobą zimny deszcz, nieustannie smagał nasze twarze, a choć wiosna zaczynała powoli zakwitać, niebo pozostawało zasnute szarym całunem, grzebiącym ciepło promieni słonecznych. Było zrozumiałym, że natura uznała te warunki za niezbyt przystępne dla rozwijania złożonych ekosystemów. Bezkresne pustkowia miały się jednak okazać idealną kryjówką dla szajki czarnoksiężników, którą właśnie tropiliśmy. Choć ich działania nie zdawały się być powiązane z masowymi morderstwami jednorożców, to one naprowadziły wiedźmich strażników na niepokojące ślady. W kilku mugolskich wioskach rozsianych wokół Hogsmeade zaczęto zauważać naruszenia cmentarnych nagrobków. Nie wszystkich – anomalia dotyczyły tylko tych, w których niedawno złożono ciała. Ślady czarnej magii, początkowo zdające się nitką, ostatecznie rozrosły się do sieci, która sięgała od Hogsmeade w kierunku południa aż do Glen More, obejmując również całe zachodnie wybrzeże. Wiedźmia straż zdawała się z ulgą umywać ręce i przekazywać wszystkie raporty Rogersowi - z grobów znikały zwłoki, a konfrontując to z górzystym ukształtowaniem terenu i niewielką ilością słońca, biuro aurorów mogło snuć śmiałe hipotezy na temat tego, co się kroiło.
Gdzieś tam, na północy Szkocji, ktoś najprawdopodobniej budował armię inferiusów. W zestawieniu z mugolami bez głów, morderstwami czarodziejów i rzezią jednorożców, a także całą szopką związaną z wyjściem z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i pojawieniu się policji antymugolskiej oraz mrocznych symboli na niebie, mogłem jedynie dywagować nad tym, jakim cudem Wielka Brytania jeszcze nie pękła niczym mydlana bańka. Trzeba było na jakiś czas porzucić pozostałe śledztwa – trop był świeży i istniało wysokie prawdopodobieństwo, że czarnoksiężnicy koczowali gdzieś w górach. Musiał być więcej niż jeden. Ostatecznie transportowanie umarlaków (czy też może raczej nieumarłych) było sprawą dość problematyczną. Zmobilizowano łącznie cztery grupy, wyruszające z różnych lokalizacji. O rejonach, który przypadł naszemu oddziałowi, mówiło się, że był zasiedlony przez nielicznie występujące trolle górskie. Rogers nalegał, aby przydzielić nam kogoś, kto będzie mógł pełnić rolę tłumacza. Paul McCartney być może i potrafił komunikować się po trollańsku, ale z pewnością nie posiadał doświadczenia w walce. Ukończył kurs aurorski zaledwie trzy tygodnie wcześniej, a wody, na jakie wysłał go Rogers, mogły okazać się zbyt nieprzewidywalne dla kogoś, kto dopiero nauczył utrzymywać się na jej powierzchni. Z drugiej strony na własnej skórze zdołałem się przekonać, że nie istniała inna droga. W zawodzie aurora trzeba było nie tylko być przygotowanym na ewentualne kłody rzucane pod nogi – tutaj należało raczej zakładać rzucanie pod nogi całego lasu. W ogniu. Trawionego przez szatańską pożogę.
W obliczu ostatnich wydarzeń trudno było jednak wierzyć, że ktokolwiek był jeszcze bezpieczny. Za co odpowiadał Grindelwald, a za co trzecia siła?. Nieznajomość wroga wiązała nam wszystkim ręce – nawet w biurze aurorów znajdowali się tacy, wobec których stosowałem wyjątkowo skąpe wotum zaufania. Celia Johnson zaliczała się jednak do tych, którym powierzyłbym własną skórę. Nie wiedziałem, czy to samo mogłem stwierdzić o Bobie, czarnoskórym aurorze – w przeciwieństwie do Celii nigdy nie mówił za wiele, ale w tej chwili stanowiliśmy jedną drużynę.
- W obszarze wskazanym przez McCartera – Johnson była mistrzynią w przekręcaniu nazwisk świeżych współpracowników; czasami odnosiłem wrażenie, ze czyniła to wręcz z premedytacją - znajdują się trzy jaskinie, każda z ogromną siecią korytarzy. Według mapy nie łączą się ze sobą. Ale wcale nie musi tak dalej być.
- Sugerujesz, że czarnoksiężnicy migrują podziemnymi tunelami? Dokąd?
- A jak myślisz, Agryppo? Dokąd to wszystko zmierza? Północna Szkocja. Doprawdy Fox, jesteś aż tak niedomyślny? Grindelwald zapewne umyje od tego ręce, ale moja teoria jest taka, że to wszystko dzieje się niebezpiecznie blisko Hogwartu, by uznać to za przypadek. - Johnson skrzyżowała ręce na piersiach, a ja nie odważyłem się zaprzeczyć, choć w moim odczuciu było o wiele za wcześnie na tak śmiałe przypuszczenia. - Poślijcie patronusa do grupy, która wyruszyła z zachodu, że znaleźliśmy trop. Zobaczymy, ile warte są twoje warknięcia, McCarter.
W istocie, mówiąc po trollańsku, Paul brzmiał, jakby miał za moment zwrócić zawartość swojego żołądka. Wczesnym rankiem nasze ścieżki skrzyżowały się z dwoma samicami trolli górskich (na nasze szczęście całkiem inteligentnymi). Gdyby nie interwencja młodego aurora, najchętniej zrobiłyby z nas sałatkę. Paul zdołał jednak przekonać samice, że jesteśmy jedynie zagubionymi, młodymi trollami i nie nadajemy się na obiad. Początkowo rozzłościło je to – okazało się, że w nocy zostały przegonione ze swojego dotychczasowego schronienia przez inną grupę młodych trolli. Z tym, że trolle, o których mówiły (czy też raczej chrząkały), miały mieć ze sobą maczugi rzucające bolesne światła. Nie ulegało wątpliwości, że chodziło im o czarodziejów. Ostatecznie McCartney przekonał samice, żeby wskazały, skąd przybyły (rzecz jasna palcem – szczyt umiejętności nawigacyjnych trolla), a my wyruszymy z odsieczą.
Chłopak, w istocie, posiadał potencjał na dobrego aurora.
Chłód i wilgoć bijące od ścian jaskini uznałem za przyjemną odmianę od dotychczasowej mieszaniny deszczu i silnego wiatru. Po kilku godzinach błądzenia w końcu udało się nam znaleźć pierwszy ślad. Kości. Musiało być to legowisko, o którym mówiły samice trolli górskich.
- Ślady butów. Wyglądają na świeże. Co najmniej cztery osoby. - Odezwał się nagle Bob, który milczał od świtu. - Jeśli to oni, nie było z nimi inferiusów. - Dodał, z wolna podnosząc się z kolan. Trzymając rozświetloną zaklęciem różdżkę w ręku, zaczął powoli ruszać tropem odcisków. Podłoże jaskini było lepkie i zdradliwe – w dosłownym znaczeniu. Skrzyżowałem spojrzenie z Celią. Musieliśmy być blisko, a w powietrzu – poza wilgocią - dało się wyczuć napięcie. Podążyliśmy za Marleyem, a ja czułem pod skórą nieprzyjemne mrowienie, krtóre podpowiadało mi, że te wszystkie ślady przyszły do nas zbyt łatwo.
- Stójcie. - Rzuciłem stanowczo, a mój głos wypełnił wysokie ściany komory. - Veritas Claro. - Dodałem ciszej, wykonując obrót nadgarstka. Pozostała trójka aurorów odruchowo poszła w moje ślady. I byłem niemal pewien, że żadne z nas nie chciało ujrzeć tego, co udało nam się rozpoznać pod wpływem zaklęcia.
Pod niewidzialną kopułą uroku, w mrokach jaskini, snuły się niczym w transie dziesiątki żywych trupów, z twarzami zapadniętymi do wewnatrz czaszki, o skórach bladych jak śnieg i świecących oczach. Na oko było ich około trzydziestu, być może czterdziestu. To jeszcze nie była armia, której nie moglibysmy dać rady, jednak lekkomyślnie byłoby zakładać, że inferiusów nie kryło się więcej w dalszych komorach jaskinii. Nie widziały nas – a przynajmniej jeszcze nie. Być może czekały na rozkaz. Być może niezaatakowane mogły pozostać całkowicie niegroźne – ale nie tego od nas oczekiwano.
- Wezwijcie pozostałych. Z jakiś przyczyn nasza wcześniejsza wiadomość najwyraźniej nie dotarła. - Podsumowałem, a już po chwili mój srebrny lis i sokół Celii pomknęły przez skaliste korytarze, a zaraz za nimi z różdżki Boba wystrzeliła mysz.
- Discute Patronum. - Niski, chrypiący głos rozległ się gdzieś ze skalistych czeluści, a zaklęcie pochłonęło sokoła. Z drugim strumieniem mogliśmy zobaczyć, jak mysz rozpływa się w nicości. Trzeci miał trafić lisa – ale ten uparcie mknął poprzez mrok, szczwany i nieuchwytny. Być może był to łut szczęścia, a być może od pamiętnej próby magia, której jeszcze nie rozumiałem, krążyła w moich żyłach, silniejsza, niż śmiałem przypuszczać. - Zanim ktokolwiek was znajdzie, będziecie martwi. - Obwieścił ten sam głos, a chwilę później w naszą stronę zaczęły błyskać zaklęcia. Nie z jednego punktu – a z sześciu. Liczebna przewaga nie martwiła mnie jednak tak mocno, jak bliskość inferiusów, które jednak nie atakowały.
Stwórca nie był obecny.
Mgliste tarcze wyrosły pośród mroków, a wraz z nimi zawisła nad nami świetlna kula wyrzucona przez Boba. Dopiero teraz mogliśmy dostrzec długie cienie rzucane przez czarnoksiężników, którzy poruszali się, ukrywając za stalagmitami.
- Bombarda maxima – zacząłem celować w skalne narośla, tym samym zmuszając przeciwników do ruchu. - Paul, trzymaj się blisko mnie. - Rzuciłem do młodego aurora. Festiwal świateł ponownie rozdmuchał ciemność, a jeden z czarnoksiężników padł na ziemię ugodzony zaklęciem. W ułamku sekundy dołączył do niego kolejny oszołomiony. Zmniejszenie przewagi tylko na chwilę wyszło nam na dobre – komorę w momencie wypełnił śmiech czarodzieja o zachrypniętym głosie, złowrogi i niekontrolowany, brzmiąc zupełnie tak, jak śmiech szaleńców zamkniętych w celach Azkabanu. Ogień błysnął w kierunku inferiusów, wybudzając je z transu. Upiory zawyły, z nadludzką szybkością kierując się w naszą stronę. Otaczały nas łukiem, który powoli zacieśniał się do kręgu - czarnoksiężnicy zaś rzucili się do ucieczki, zabierając ze sobą nieprzytomnych; byłem niemal pewien, że nie posiadali kontroli nad stworzeniami, ale znajomość labiryntu korytarzy mogła uczynić ich nieuchwytnymi. Nie mogliśmy pognać za nimi – inferiusy dopadłyby nas, zanim zdołalibyśmy dobiec do najbliższego gardła. Razem z Celią wznieśliśmy wokół siebie ognistą barierę; stojący obok Bob również zamknął się w płonącym kręgu. Paul najwyraźniej jednak miał inne plany.
- Co ty robisz – wrzasnąłem, widząc, jak McCartney oddala się w kierunku, w którym zbiegli czarnoksiężnicy.
- Jakto c o. Złapię ich.
Żołądek w momencie podszedł mi do gardła, a przed oczami zatańczyła mi wizja rozbebeszonego przez inferiusy Paula. Rzuciłem jedynie krótkie, przepraszające spojrzenie w stronę Celii, po czym przeskoczyłem przez ognisty krąg i pognałem za młodym aurorem. Za sobą słyszałem jedynie przekleństwa rzucane przez Johnson na zmianę z zaklęciami. Milczący Bob zdawał się preferować magię niewerbalną. Być może na moment udało im się spowolnić upiory – ale czując ludzką krew znajdującą się z dala od ognia, inferiusy szybko wzięły na cel mnie i Paula.
- Ignitio – kula za kulą sunęły w kierunku umarlaków, którzy wcale nie zwalniali tempa. - Lepiej dla nas, żebyś umiał rzucać szatańską pożogę... - rzuciłem w jego kierunku, przyspieszając kroku; auror w jednej chwili biegł obok mnie, by za moment runąć na ziemię. Białe, kościste palce inferiusa zatoczyły się wokół jego kostki. Schyliłem się, w duchu przeklinając jego i własną głupotę, po czym pociągnąłem go za bark, jednocześnie posyłając kulę ognia prosto w głowę inferiusa.
Nie mogłem tego dostrzec, ale byłem niemal pewien, że jego twarz zbielała ze strachu. Co najmniej dziesięciu umarlaków zdawało się dyszeć tuż za naszymi plecami, choć oddychanie z pewnością nie było potrzebne im do egzystencji. Chciałem biec dalej – i wiedziałem, że Paul też chciał. Dopaść szajkę czarnoksiężników. Dowiedzieć się, kto pociągał za sznurki w tym teatrze. W ostatnim czasie pożegnałem jednak zbyt wielu przyjaciół, by ryzykować kolejne życie. Na moment przed tym, jak jeden z białych upiorów rzucił się w naszą stronę, wzniosłem wokół nas krąg ognia, który doszczętnie strawił umarlaka; pozostałe inferiusy zatrzymały się, wyjąc ze wściekłości. Zanim przybyły posiłki, udało nam się wybić prawie wszystkie stworzenia – a przynajmniej te, które zdołaliśmy odnaleźć. Przez kolejne dni większość biura aurorów była zaangażowana w dokładne przeszukiwanie wszystkich grot. Ale nie było w nich już ani inferiusów, ani czarnoksiężników, ani niczego, co mogłoby wskazywać na obecność czarnej magii.
Czułem na ustach gorzki smak porażki, a jednocześnie nie opuszczało mnie wrażenie, że w kluczowej chwili dokonałem jedynego słusznego wyboru.
zt | 1786
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wydarzenie przypominające o cierpieniu zasypanych letnim śniegiem magicznych zwierząt rozpoczęło się z pompą - pokazem pstrokatych fajerwerków układających się w kształt buzi nieco pokracznie uśmiechniętego demimoza w scenerii przepięknych szkockich gór. Następnie wystąpiła przewodnicząca Towarzystwa Przyjaciół Demimozów, przypominając o podstawowych zasadach dokarmiania magicznych zwierząt - szczególny nacisk kładąc na zabezpieczanie alchemicznych odpadków, które nieustannie czynią w żołądkach nie tylko demimozów ogromne szkody. W emocjonalnym wystąpieniu zapewniała, że demimozy cierpią na brak akceptacji i czują się niewidzialne. Fakt, że naprawdę są niewidzialne, w ogóle w tym nie pomaga. Puściła też w tłum puszkę na datki, ale puszka nigdy do niej nie wróciła. 1 Na koniec wypuszczono w powietrze imponujące żmijoptaki, które na szczęście poszybowały z dala od ludzi - przypominając gniewnie, że na Dalekim Wschodzie to właśnie demimozy są ich opiekunami. Jeśli wyginą demimozy, wyginą również żmijoptaki. Na koniec przestrzegano przed karierą łowcy demimozów, którzy polują na demimozie futro niezbędne do wyrobów pelerynek niewidek. Pokazano też fotografię kobiety w pelerynie niewidce ponoć oblanej farbą za noszenie futer. Ponieważ ludzie ubrani w peleryny niewidki są co do zasady niewidzialni, niewiele było na niej widać.
Zabawę, której wszyscy nie mogli się doczekać, rozpoczął wreszcie Szef Departamentu Magicznych Gier i Sportów. Uciekając już od tematu zagrożonych magicznych zwierząt zaproponował dobrą zabawę, co zgromadzeni czarodzieje generalnie powitali owacjami, a gdzieniegdzie słychać było westchnienie ulgi.
Wyścig miał się odbyć w zaczarowanych saniach. W jednych mieściła się dwójka czarodziejów i - ewentualnie - jedno mniejsze dziecko. Jeden czarodziej mógł usiąść z przodu, drugi z tyłu, dziecko pomiędzy nimi. Sanie miały szerokie, błyszczące płozy i były wykonane z drewna, elegancko zabudowane sprawiały wrażenie bezpiecznych - jeśli przymknąć oko na fakt, że były wprawiane w ruch przy pomocy kapryśnej magii. Pary, które miały wziąć udział w wyścigu, zostały rozlosowane spośród zgłoszonych uczestników i umieszczone na liście nieopodal pasu startowego. Każda z drużyn powinna wymyślić swoją nazwę i podać ją szefowi departamentu otwierającemu wyścig, kiedy wygodnie usadowi się już w saniach i wraz z nimi ustawi się na linii startu. Saneczkowy szlak wytyczony był błyszczącymi w powietrzu błękitnymi światełkami - i gasł za zboczem w gęstwinach nagich drzew.
1 Jeśli chcesz spróbować znaleźć puszkę z datkami na demimozy - będzie Twoja razem z zawartością i zrobisz z nią co zechcesz - rzuć kością k100 na spostrzegawczość, puszka przypadnie postaci, która osiągnie najwyższy wynik.
Lista drużyn:
1. Pomona Sprout, Eileen Wilde
2. Jayden Vane, Masza Dolohov, Anthony Dolohov
3. Frederick Fox, Oscar Reid
4. Minerwa McGonagall, Billy Moore, Amelia Bell
5. Poppy Pomfrey, Glaucus Travers
6. Cyrus Snape, Leanne Tonks
7. Hereward Bartius, Sally Moore
8. Lunara Greyback, Charlene Leighton
10. Penny Vause, Johnatan Bojczuk
11. Neala Weasley, Archibald i Miriam Prewett
12. Alexander Selwyn, Magnus Rowle i Helene Rowle
Brutus, który zgłosił się bez opiekuna, może wskoczyć do dowolnych sanek, w których nie ma jeszcze trzech osób.
Na odpis wyznaczamy termin 48h i trzymamy się tego terminu do końca wydarzenia. Pamiętamy, że jest to termin maksymalny, a nie termin, po którym można dopiero zacząć odpisywać. Wydarzenie wymaga ścisłej współpracy, pamiętaj, że nie odpisując w trakcie kolejki, działasz na szkodę osoby, z którą piszesz i psujesz jej zabawę. Nie rób tego - użytkownicy są wtedy jeszcze smutniejsi niż ginące demimozy.
Pomimo wsadzania całego serca w swoją pracę, czyli w ostatnim czasie głównie odszukiwaniu przyczyn anomalii i zależności pomiędzy nimi, wciąż byłam daleka od jakiegokolwiek sensownego rozwiązania. Jeszcze jakiś czas temu pogoda serwowała przeróżnego rodzaju zmiany, które dało się w miarę racjonalnie wyjaśnić - ale śnieg? W czerwcu? A gdzie lato i krótsze sukienki, ciepłe wieczory i zimne cytrynowe lemoniady? Zamiast wyciągnięcia spod łóżka kufra z takimiż ubraniami, wyjęłam ten drugi - z odzieżą bardziej zimową i ciepłą, bo przecież byłam okropnym zmarzluchem.
Bardzo emocjonowałam się losem biednych stworzeń, którym groziły podobne zmiany, a do których żywiłam chyba większą sympatię, niż do ludzi - w związku z tym nie mogło mnie tutaj zabraknąć. Poza tym wciąż oddalałam od siebie fakt, że mama Tonks nie żyje. Od ponad miesiąca nie zapłakałam przed nikim, nawet przed samą sobą i nie wiedziałam, czy to ze mną jest coś nie tak, czy po prostu postawiony już dawno temu w szkole postulat o nie płakaniu wrył mi się tak mocno w głowę. Wciąż jednak wyszukiwałam każdą okazję, dzięki której nie musiałam za bardzo myśleć i gdybać, ani tym bardziej obwiniać się, że mogłam jakoś zareagować, wrócić wcześniej z tamtej wyprawy. Czy cokolwiek.
Ubrana na cebulkę, w kilka ciepłych warstw ubrań, zjawiłam się w wyznaczonym miejscu trochę przed czasem - planowałam zająć sobie odpowiednią pozycję, żeby móc i patrzeć na widowisko i tłum i w razie czego móc zachęcać ludzi do klaskania w dłonie na rzecz demimozów, jakby to klaskanie miało im w cudowny sposób pomóc. Ale potem, w trakcie, uznałam, że sama przemowa była dość monotonna, zaś ja myślami byłam już na wyścigu, do którego się zgłosiłam. Podekscytowana skierowałam się w stronę sanek, choć mój entuzjazm nieco opadł, gdy usłyszałam z kim będę w parze. Ja i Cyrus - para niedoskonała i gryząca się wzajemnie, mająca sprzeczne poglądy naukowe; może powinniśmy okrzyknąć swoją drużynę niewypałem? Z bladym uśmiechem spróbowałam odszukać swojego towarzysza, co niekoniecznie mi wyszło - moją uwagę zwróciło zniknięcie puszki z datkami, która prześmignęła mi co najwyżej przed nosem w trakcie pokazu.
/dalej dalej ręko gadżeta, oddajcie puszkę
Bardzo emocjonowałam się losem biednych stworzeń, którym groziły podobne zmiany, a do których żywiłam chyba większą sympatię, niż do ludzi - w związku z tym nie mogło mnie tutaj zabraknąć. Poza tym wciąż oddalałam od siebie fakt, że mama Tonks nie żyje. Od ponad miesiąca nie zapłakałam przed nikim, nawet przed samą sobą i nie wiedziałam, czy to ze mną jest coś nie tak, czy po prostu postawiony już dawno temu w szkole postulat o nie płakaniu wrył mi się tak mocno w głowę. Wciąż jednak wyszukiwałam każdą okazję, dzięki której nie musiałam za bardzo myśleć i gdybać, ani tym bardziej obwiniać się, że mogłam jakoś zareagować, wrócić wcześniej z tamtej wyprawy. Czy cokolwiek.
Ubrana na cebulkę, w kilka ciepłych warstw ubrań, zjawiłam się w wyznaczonym miejscu trochę przed czasem - planowałam zająć sobie odpowiednią pozycję, żeby móc i patrzeć na widowisko i tłum i w razie czego móc zachęcać ludzi do klaskania w dłonie na rzecz demimozów, jakby to klaskanie miało im w cudowny sposób pomóc. Ale potem, w trakcie, uznałam, że sama przemowa była dość monotonna, zaś ja myślami byłam już na wyścigu, do którego się zgłosiłam. Podekscytowana skierowałam się w stronę sanek, choć mój entuzjazm nieco opadł, gdy usłyszałam z kim będę w parze. Ja i Cyrus - para niedoskonała i gryząca się wzajemnie, mająca sprzeczne poglądy naukowe; może powinniśmy okrzyknąć swoją drużynę niewypałem? Z bladym uśmiechem spróbowałam odszukać swojego towarzysza, co niekoniecznie mi wyszło - moją uwagę zwróciło zniknięcie puszki z datkami, która prześmignęła mi co najwyżej przed nosem w trakcie pokazu.
/dalej dalej ręko gadżeta, oddajcie puszkę
The member 'Leanne Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Nie byłam ubrana specjalnie grubo. Niskie temperatury jakoś nigdy nie robiły na mnie szczególnego wrażenia. W zupełności wystarczał mi więc nieco grubsza, jesienna, filcowa szata. Była granatowa, a ja sama trzy lata temu ulepszyłam ją haftując wzdłuż krawędzi czerwony szlaczek. Miał dodać jej nieco szaleństwa i sztucznie wydłużyć jej życie na kolejny sezon - dzięki temu oficjalnie byłam za moda jedynie o jakieś dwa lata. sprytnie, prawda? Szyję obwiązywał mi szalik z gryzącej wełny. Był nieludzko długi. Właśnie sobie go poprawiałam owijając go wokół głowy po raz czwarty, a jego końce i tak dyndały mi na wysokości mej talii. Zmarszczyłam czerwony nosek, który zadzierałam ku niebu wraz z całą głową by podziwiać pokraczny fajerwerk.
- Wiesz, Billy, nie żebym podważała sens tej całej kwesty bo super jest wyjść z domu z innego powodu niż praca czy brak chleba w chlebaku, lecz...wiesz, że demomizy właściwie żyją na wschodzie i mówiąc wschód...mam na myśli naaaaaprawdę bardzo daleki Daleki Wschód...? - bąknęłam przenosząc powoli swoje spojrzenie na brata, wkładając jednocześnie ręce w kieszenie wierzchniej szaty - Co prawda sprowadzano je do nas, lecz na dziko to skończyło się tym, że w wyniku krzyżowania to powstała jakby ich nowa podrasa - przyczajacze. Często się je myli, bo wiesz, te też są niewidzialne. Różnią się jednak tym, że polują na ludzi. Tylko na ludzi. W lasach - zabawne, że akurat przez te w tym momencie byliśmy otoczeni - W sumie to niezła draka by była gdyby ktoś w Towarzystwie Przyjaciół Demomizow trochę nie ogarniał i tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy że właściwie pomaga stworzeniom pożerającym ludzi. Idea zebrania się po to by "demomizy" nie umarły z głodu nabiera nagle całkiem nowego wydźwięku, prawda? Trochę jak strzelenie sobie samemu znicza do bramki, co nie...? - szturchnęłam go zaczepnie łokciem, a w mym głosie pobrzmiewa nuta rozbawienia. Oczywiście zachciało mi się przy tym spróbować zabrylować Qudichowym porównaniem. Jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, że znów pomerdałam reguły tej gry. Ale to nic. Myślami byłam gdzie indziej. Ciągle sobie wizualizowałam w głowie ten swój wymyślony scenariusz mając analogiczną wizję przeprowadzanej przez kury w kurniku zbiórki na rzecz ludzi, których nie było stać na patelnie i piekarniki. Potem sobie uświadomiłam, że przecież stoi tu też Amellka i wszystkiego słucha. Zamrugałam nerwowo, gdy jakoś nagle moje wywody zabrzmiały w mojej głowie jak fragment dreszczowca opowiadanego przy ognisku - To znaczy... no... co tam ciocia wie o stworzeniach, które nie mają kopyt, prawda? Haha, ha... Pamiętaliście by dobrze nawoskować trzewiki..? - zgrabnie zmieniłam temat wzrokiem przeskakując z siostrzenicy na brata.
Gdy wywieszono listę parowania, pozwoliłam sobie posłać bratu wyzywający uśmieszek unosząc przy tym wyzywająco jedną brew ku górze.
- Uważaj na śnieg z pod mych płoz i nie naróbcie w rajtuzy - przestrzegłam puszczając oczko, a potem zaczęłam wyglądać w tłumie pana Bartiusa. Jednocześnie patrzyłam pod nogi po tym jak rozeszła się wieść o zapodzianiu puszki z datkami. O ile to drugie nie szlo mi najgorzej, o tyle z tym drugim średnio mi szło w tumie obleczonych po uszy ludzi. Zaczęłam więc wymachiwać rękoma by zwracać na siebie uwagę i oczywiście wołać:
- HOP HOP, PANIE BARTIUS! JEST PAN GDZIEŚ TUTAJ?! - musieliśmy się sprężać i wymyślić jakąś szaleńską nazwę naszego zespołu!
|patrzę pod nogi, spostrzegawczość III
- Wiesz, Billy, nie żebym podważała sens tej całej kwesty bo super jest wyjść z domu z innego powodu niż praca czy brak chleba w chlebaku, lecz...wiesz, że demomizy właściwie żyją na wschodzie i mówiąc wschód...mam na myśli naaaaaprawdę bardzo daleki Daleki Wschód...? - bąknęłam przenosząc powoli swoje spojrzenie na brata, wkładając jednocześnie ręce w kieszenie wierzchniej szaty - Co prawda sprowadzano je do nas, lecz na dziko to skończyło się tym, że w wyniku krzyżowania to powstała jakby ich nowa podrasa - przyczajacze. Często się je myli, bo wiesz, te też są niewidzialne. Różnią się jednak tym, że polują na ludzi. Tylko na ludzi. W lasach - zabawne, że akurat przez te w tym momencie byliśmy otoczeni - W sumie to niezła draka by była gdyby ktoś w Towarzystwie Przyjaciół Demomizow trochę nie ogarniał i tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy że właściwie pomaga stworzeniom pożerającym ludzi. Idea zebrania się po to by "demomizy" nie umarły z głodu nabiera nagle całkiem nowego wydźwięku, prawda? Trochę jak strzelenie sobie samemu znicza do bramki, co nie...? - szturchnęłam go zaczepnie łokciem, a w mym głosie pobrzmiewa nuta rozbawienia. Oczywiście zachciało mi się przy tym spróbować zabrylować Qudichowym porównaniem. Jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, że znów pomerdałam reguły tej gry. Ale to nic. Myślami byłam gdzie indziej. Ciągle sobie wizualizowałam w głowie ten swój wymyślony scenariusz mając analogiczną wizję przeprowadzanej przez kury w kurniku zbiórki na rzecz ludzi, których nie było stać na patelnie i piekarniki. Potem sobie uświadomiłam, że przecież stoi tu też Amellka i wszystkiego słucha. Zamrugałam nerwowo, gdy jakoś nagle moje wywody zabrzmiały w mojej głowie jak fragment dreszczowca opowiadanego przy ognisku - To znaczy... no... co tam ciocia wie o stworzeniach, które nie mają kopyt, prawda? Haha, ha... Pamiętaliście by dobrze nawoskować trzewiki..? - zgrabnie zmieniłam temat wzrokiem przeskakując z siostrzenicy na brata.
Gdy wywieszono listę parowania, pozwoliłam sobie posłać bratu wyzywający uśmieszek unosząc przy tym wyzywająco jedną brew ku górze.
- Uważaj na śnieg z pod mych płoz i nie naróbcie w rajtuzy - przestrzegłam puszczając oczko, a potem zaczęłam wyglądać w tłumie pana Bartiusa. Jednocześnie patrzyłam pod nogi po tym jak rozeszła się wieść o zapodzianiu puszki z datkami. O ile to drugie nie szlo mi najgorzej, o tyle z tym drugim średnio mi szło w tumie obleczonych po uszy ludzi. Zaczęłam więc wymachiwać rękoma by zwracać na siebie uwagę i oczywiście wołać:
- HOP HOP, PANIE BARTIUS! JEST PAN GDZIEŚ TUTAJ?! - musieliśmy się sprężać i wymyślić jakąś szaleńską nazwę naszego zespołu!
|patrzę pod nogi, spostrzegawczość III
The member 'Sally Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Na początku idea saneczkowego wyścigu wydała mi się słuszna, w końcu nie powinniśmy patrzeć jedynie na siebie, ale też potrafić pochylić się nad losem biednych zwierząt. Co prawda demimozy brzmiały egzotycznie i za nic w świecie nie potrafiłem ich umiejscowić w deszczowej Anglii, ale nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo. Cel i tak zamierzałem poprzeć, choć żałowałem, że nie mogę się udać do Szkocji razem z Lyrą. Mogłaby wreszcie zająć swoje myśli czymś innym niż smutkiem oraz ciągłym przebywaniem w Corbenic, ale nie chciałem jej do niczego zmuszać. Wreszcie zjawiłem się w miejscu sam.
Naprawdę zdziwiony, że w czerwcu musiałem ubierać się jak na styczeń. Narzuciłem na siebie niektóre elementy żeglarskiego stroju idealnego na zimne sztormy w nadziei, że nie przemoknę ani nie przeziębię się od zimowych szaleństw na śniegu. Miałem całkiem niezły humor, głowę wypchaną naiwnymi marzeniami o przyczynianiu się do poprawy bytności tych podobno zagrożonych stworzeń. Dopiero będąc chwilę na miejscu zrozumiałem, jak bardzo było to wszystko bez sensu.
Fajerwerki były ładne, choć zapewne wypłoszyły każde zwierzę ukrywające się w górach; przemówienie dotyczące niewidzialności miało w sobie zbyt wiele absurdu, ale i tak dołożyłem trochę galeonów do wędrującej puszki. Widząc wypuszczone na wolność żmijoptaki aż otworzyłem ze zdumieniem szerzej oczy uznając, że to już chyba przesada. Ścisnąłem dłoń na rękojeści różdżki spoczywającej w kieszeni obawiając się, że zaraz zostaniemy zaatakowani, ale na szczęście te niebezpieczne ptaki nie wykazały zainteresowania czarodziejami. Z niedowierzaniem i przestrachem wróciłem wzrokiem do przemawiającej kobiety i fotografii coraz mniej wierząc w zasadność tego całego przedsięwzięcia.
Za to z ulgą powitałem szefa departamentu organizującego wyścig. To oznaczało koniec katastrofalnych przemów, dlatego nasłuchiwałem jego instrukcji, zaraz udając się zerknąć na listę uczestników. Panna Pomfrey; uśmiechnąłem się lekko, po czym obróciłem się w jej poszukiwaniu. Po drodze spotykając znajomych, przywitałem się z nimi i dopiero wtedy podszedłem do kobiety.
- Glaucus Travers – przedstawiłem się, skłaniając się lekko. Znaliśmy się z Zakonu, ale tak naprawdę nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, nikt nas sobie nie przedstawił, uznałem więc to za zasadne. W ogóle zauważyłem, że większość uczestników stanowili Zakonnicy, co było dość ciekawym spostrzeżeniem; nie podzieliłem się nim na głos z oczywistych przyczyn. – Gdzie chciałabyś usiąść? I musimy się jakoś… nazwać – rzuciłem drapiąc się w zamyśleniu po brodzie. Wszystkie nazwy, jakie przychodziły mi do głowy, były po prostu idiotyczne. Nie ukrywam, że miałem nadzieję na nieco więcej rozsądku u czarownicy, bo u mnie to w tej kwestii mogło być słabo. Wystarczyło spojrzeć na mój statek. Jolly Jelly, to mogłem wymyślić tylko ja.
Naprawdę zdziwiony, że w czerwcu musiałem ubierać się jak na styczeń. Narzuciłem na siebie niektóre elementy żeglarskiego stroju idealnego na zimne sztormy w nadziei, że nie przemoknę ani nie przeziębię się od zimowych szaleństw na śniegu. Miałem całkiem niezły humor, głowę wypchaną naiwnymi marzeniami o przyczynianiu się do poprawy bytności tych podobno zagrożonych stworzeń. Dopiero będąc chwilę na miejscu zrozumiałem, jak bardzo było to wszystko bez sensu.
Fajerwerki były ładne, choć zapewne wypłoszyły każde zwierzę ukrywające się w górach; przemówienie dotyczące niewidzialności miało w sobie zbyt wiele absurdu, ale i tak dołożyłem trochę galeonów do wędrującej puszki. Widząc wypuszczone na wolność żmijoptaki aż otworzyłem ze zdumieniem szerzej oczy uznając, że to już chyba przesada. Ścisnąłem dłoń na rękojeści różdżki spoczywającej w kieszeni obawiając się, że zaraz zostaniemy zaatakowani, ale na szczęście te niebezpieczne ptaki nie wykazały zainteresowania czarodziejami. Z niedowierzaniem i przestrachem wróciłem wzrokiem do przemawiającej kobiety i fotografii coraz mniej wierząc w zasadność tego całego przedsięwzięcia.
Za to z ulgą powitałem szefa departamentu organizującego wyścig. To oznaczało koniec katastrofalnych przemów, dlatego nasłuchiwałem jego instrukcji, zaraz udając się zerknąć na listę uczestników. Panna Pomfrey; uśmiechnąłem się lekko, po czym obróciłem się w jej poszukiwaniu. Po drodze spotykając znajomych, przywitałem się z nimi i dopiero wtedy podszedłem do kobiety.
- Glaucus Travers – przedstawiłem się, skłaniając się lekko. Znaliśmy się z Zakonu, ale tak naprawdę nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, nikt nas sobie nie przedstawił, uznałem więc to za zasadne. W ogóle zauważyłem, że większość uczestników stanowili Zakonnicy, co było dość ciekawym spostrzeżeniem; nie podzieliłem się nim na głos z oczywistych przyczyn. – Gdzie chciałabyś usiąść? I musimy się jakoś… nazwać – rzuciłem drapiąc się w zamyśleniu po brodzie. Wszystkie nazwy, jakie przychodziły mi do głowy, były po prostu idiotyczne. Nie ukrywam, że miałem nadzieję na nieco więcej rozsądku u czarownicy, bo u mnie to w tej kwestii mogło być słabo. Wystarczyło spojrzeć na mój statek. Jolly Jelly, to mogłem wymyślić tylko ja.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie tak, że przyszedłem tutaj podrywać panienki zaangażowane w charytatywność, to los demimozów nie był mi obcy i każdy kto ośmieli się wyrazić chociażby najmniejszą wątpliwość niech się trzykrotnie pacnie w czoło! Na miejscu pojawiłem się mniej więcej w połowie przemówienia i jak tylko zmierzyłem wzrokiem przemawiającą to uznałem, że byłoby lepiej gdyby to ona była niewidzialna, a nie te biedne demimozy! Bla bla bla... te wszystkie słowa wpadały mi do łba jednym uchem i wypadały drugim, zaś oczy w międzyczasie błądziły po zgromadzonych i musiałem przyznać, że dostrzegłem tu wyjątkowo dużo znajomych - była Sally ze swoim bratem oraz jakiś mały skrzat, była Leanne i nawet sam kapitan Glaucus, którego powitałem jako pierwszego posyłając mu szeroki uśmiech i salutując. Chciałem zamienić z nim kilka słów, ale tedy moich uszu doszły plotki o znikającej puszce (to pewnie sprawka jakiegoś demimoza!) i ta sprawa jakoś tak porwała mnie na tyle, by Travers zniknął gdzieś w tłumie, w którym z kolei ponownie dostrzegłem znajome sylwetki rodzeństwa Moore. Z początku chciałem nawet się do nich zbliżyć ukradkiem, ale wyścig miał się za moment rozpocząć, więc jeno schylam się by ulepić w dłoniach wielką śnieżną kulę i ciskam ją w stronę całego trio. Niezłe poświęcenie z mojej strony biorąc pod uwagę fakt, że nie mam rękawiczek. Prześlizgam się obok Leanne życząc jej powodzenia i już wyczytuję nazwisko mojej dzisiejszej partnerki z listy zawodników... NO I NIE WIERZĘ WŁASNYM OCZOM! Każdy kto ma jakiekolwiek pojęcie o Quidditchu wie kim jest Penny Vause; A więc w wyścigu po zwycięstwo towarzyszyć mi dziś będzie ścigająca Jastrzębi we własnej osobie! Już słyszałem aplauz kibiców jak tylko przekroczymy linię mety, a wyobraźnia zaczęła podsuwać mi różne obrazy... Ale otrząsam się, szukając wzrokiem Penny i podbijam do niej z uśmiechem na ustach.
- Ahoj! To jak? Podobno mamy sobie wymyślić nazwę, proponuję Zawierucha! Rywale narobią w pory jak tylko to usłyszą - agresywna nazwa to podstawa, ale ty pewnie coś o tym wiesz. - kiwam łepetyną, że aż mi się czapka przekrzywia, więc poprawiam ją, puszczając do Penny oczko.
- Ahoj! To jak? Podobno mamy sobie wymyślić nazwę, proponuję Zawierucha! Rywale narobią w pory jak tylko to usłyszą - agresywna nazwa to podstawa, ale ty pewnie coś o tym wiesz. - kiwam łepetyną, że aż mi się czapka przekrzywia, więc poprawiam ją, puszczając do Penny oczko.
Wyglądając przez okno z Beaulieu nie mogłem wyzbyć się poczucia winy. Zima w środku czerwca? To przecież był absurd, absurd za który ponosiliśmy winę. Ciężko było mi patrzeć w oczy pacjentom w szpitalu, którzy pokrzywdzeni zostali w wyniku anomalii. Niektórzy nawet zginęli - i jak w takim razie powinniśmy się postrzegać? Chęci były dobre, lecz ostateczny efekt bardziej wszystkim zaszkodził niż pomógł. Owszem, Grindelwald zniknął, lecz jakim kosztem? Mieliśmy chronić tych, którzy tej ochrony potrzebowali, nie zaś ich krzywdzić.
Z ciężkim westchnieniem poprawiłem szalik w ciemnym odcieniu pomarańczu i, upewniając się że mój płaszcz i obuwie są w nienagannym stanie z trześnięciem zniknąłem z Beaulieu, by spotkać się z Archibaldem i Miriam w posiadłości Prewettów. Zbyt długo zaniedbywałem już sprawy rodzinne by odmówić biedroneczce wyjścia na sanki, skoro już się nam taka okazja przydarzyła. W czerwcu.
Kiedy zjawiliśmy się w Szkocji, na miejscu było już wiele osób. Rozejrzałem się wokoło, odruchowo zaciskając dłoń na różdżce schowanej w połach mojego czarnego płaszcza. Ostatnie, nie zauważając niczego groźnego, odprężyłem się z lekka, nadal jednak pozostając czujnym.
- Ale będzie wyścig! - powiedziałem do rodziny, zacierając ręce. Nie przysłuchiwałem się przemówieniu kobiety, która rozprawiała o demimozach, co chyba zresztą wyszło mi nab dobre. Skrzywiłem się natomiast na widok fajerwerków. - Cóż za partactwo - mruknąłem niezadowolony, spod zmarszczonych brwi obserwując wątpliwej jakości pokaz. Zaraz jednak otworzyłem szeroko oczy i machinalnie przesunąłem się tak, by być jak najbliżej Miriam, z różdżką w zaciśniętej dłoni. - Chyba oszaleli - wydusiłem z siebie, kiedy żmijoptaki odleciały. To były jakieś żarty, absurd organizacyjny zaczynał przewyższać ten pogodowy. - Chodźmy zerknąć na listę startową - powiedziałem w końcu, wtciągając obitą w skórzaną rękawiczkę dłoń do Miriam. Lista startowa jednak mnie nie zachwyciła. Posłałem w kierunku Archibalda zaniepokojone spojrzenie. Rowle.
- Chyba niestety nie pojedziemy razem - powiedziałem powoli, na końcu uśmiechając się przepraszająco do Mirci. - Dać Wam fory, zanim wygram? - wyszczerzyłem się następnie do dziewczynki, żeby nie zauważyła, że coś jest nie tak. - Do zobaczenia na mecie - pożegnałem się i machając, ruszyłem w innym kierunku. Po drodze wrzuciłem do puszki na datki parę galeonów, nie poświęcałem jej jednak już ani grama więcej uwagi. Miałem jechać w saniach z Rowlem. Tym samym Rowlem, który należał do Rycerzy Walpurgii. A, i jeszcze z jego córką. To była chyba jedyna okoliczność łagodząca całą tę sytuację.
Znalazłem ich w tłumie po chwili. Twarz przyoblekłem w neutralny, uprzejmy uśmiech, który lubiłem w myślach nazywać salonowym numer trzy. - Lord i lady Rowle - skinąłem głową, a następnie wedle arystokratycznych manier najpierw wyciągnąłem prawicę do Magnusa, a następnie przywitałem się szarmancko z małą lady, ujmując jej dłoń. - Zapowiada się ciekawy wyścig - oznajmiłem jak najbardziej pozytywnie, z powściągliwym entuzjazmem, zerkając na nasze sanie.
Będzie dobrze. Przeżyję przecież. Byleby rozmowa nie zeszła na tematy polityczne.
- Zdaje się, że będę musiał siedzieć z przodu - oznajmiłem po oględzinach sanek, zerkając na moich towarzyszy. Mała lady Rowle była bowiem w stanie zmieścić się tylko pomiędzy mną a Rowlem, a mnie siedzieć z tyłu w tej sytuacji nie wypadało. Usadowiłem się po chwili na swoim miejscu, nie do końca wiedząc, co sądzić o tej całej sytuacji.
Z ciężkim westchnieniem poprawiłem szalik w ciemnym odcieniu pomarańczu i, upewniając się że mój płaszcz i obuwie są w nienagannym stanie z trześnięciem zniknąłem z Beaulieu, by spotkać się z Archibaldem i Miriam w posiadłości Prewettów. Zbyt długo zaniedbywałem już sprawy rodzinne by odmówić biedroneczce wyjścia na sanki, skoro już się nam taka okazja przydarzyła. W czerwcu.
Kiedy zjawiliśmy się w Szkocji, na miejscu było już wiele osób. Rozejrzałem się wokoło, odruchowo zaciskając dłoń na różdżce schowanej w połach mojego czarnego płaszcza. Ostatnie, nie zauważając niczego groźnego, odprężyłem się z lekka, nadal jednak pozostając czujnym.
- Ale będzie wyścig! - powiedziałem do rodziny, zacierając ręce. Nie przysłuchiwałem się przemówieniu kobiety, która rozprawiała o demimozach, co chyba zresztą wyszło mi nab dobre. Skrzywiłem się natomiast na widok fajerwerków. - Cóż za partactwo - mruknąłem niezadowolony, spod zmarszczonych brwi obserwując wątpliwej jakości pokaz. Zaraz jednak otworzyłem szeroko oczy i machinalnie przesunąłem się tak, by być jak najbliżej Miriam, z różdżką w zaciśniętej dłoni. - Chyba oszaleli - wydusiłem z siebie, kiedy żmijoptaki odleciały. To były jakieś żarty, absurd organizacyjny zaczynał przewyższać ten pogodowy. - Chodźmy zerknąć na listę startową - powiedziałem w końcu, wtciągając obitą w skórzaną rękawiczkę dłoń do Miriam. Lista startowa jednak mnie nie zachwyciła. Posłałem w kierunku Archibalda zaniepokojone spojrzenie. Rowle.
- Chyba niestety nie pojedziemy razem - powiedziałem powoli, na końcu uśmiechając się przepraszająco do Mirci. - Dać Wam fory, zanim wygram? - wyszczerzyłem się następnie do dziewczynki, żeby nie zauważyła, że coś jest nie tak. - Do zobaczenia na mecie - pożegnałem się i machając, ruszyłem w innym kierunku. Po drodze wrzuciłem do puszki na datki parę galeonów, nie poświęcałem jej jednak już ani grama więcej uwagi. Miałem jechać w saniach z Rowlem. Tym samym Rowlem, który należał do Rycerzy Walpurgii. A, i jeszcze z jego córką. To była chyba jedyna okoliczność łagodząca całą tę sytuację.
Znalazłem ich w tłumie po chwili. Twarz przyoblekłem w neutralny, uprzejmy uśmiech, który lubiłem w myślach nazywać salonowym numer trzy. - Lord i lady Rowle - skinąłem głową, a następnie wedle arystokratycznych manier najpierw wyciągnąłem prawicę do Magnusa, a następnie przywitałem się szarmancko z małą lady, ujmując jej dłoń. - Zapowiada się ciekawy wyścig - oznajmiłem jak najbardziej pozytywnie, z powściągliwym entuzjazmem, zerkając na nasze sanie.
Będzie dobrze. Przeżyję przecież. Byleby rozmowa nie zeszła na tematy polityczne.
- Zdaje się, że będę musiał siedzieć z przodu - oznajmiłem po oględzinach sanek, zerkając na moich towarzyszy. Mała lady Rowle była bowiem w stanie zmieścić się tylko pomiędzy mną a Rowlem, a mnie siedzieć z tyłu w tej sytuacji nie wypadało. Usadowiłem się po chwili na swoim miejscu, nie do końca wiedząc, co sądzić o tej całej sytuacji.
Mroźne, czerwcowe powietrze (to połączenie wyrazów powoli przestawało brzmieć dziwnie w jego myślach) szczypało go przyjemnie w policzki, gdy razem z Sally i Amelką (kolejne połączenie, które jeszcze do niedawna spowodowałoby wywrócenie się wszystkich jego wnętrzności do góry nogami) stał na obsypanym śniegiem placu, obserwując osobliwy pokaz fajerwerków i jednym uchem słuchając siostrzanego trajkotania, które – zaskakująco – okazało się o wiele bardziej zajmujące, niż chwytająca za serce przemowa kobiety z Towarzystwa Przyjaciół Demimozów. Czy tam demomizów. Zerknął kątem oka na siostrę, jak zwykle przy jej historiach nie mogąc się zdecydować, czy były bardziej absurdalne, czy jednak prawdziwe, chociaż po tylu latach nauczył się już patrzeć na te teorie z przymrużeniem oka. I całe szczęście; wciąż pamiętał, jak w wieku lat dwunastu rozbił sobie nos wbiegając z impetem w ścianę stodoły, po tym jak Sally przekonała go, że skoro teraz może przechodzić przez mury (akurat wrócił na letnie wakacje i widziała, jak wybiega z peronu dziewięć i trzy czwarte), to ta sama sztuka na pewno uda mu się też z innymi magicznymi przejściami. Które, rzekomo, kryły się wszędzie. – Prz-prz-przyjadacze nie istnieją – odpowiedział jej bez pewności w głosie, jakoś tak mocniej ściskając palce drobnej rączki Amelki, której nie wypuszczał ani na moment. Jej nieustanna obecność była czymś, do czego dopiero się przyzwyczajał; tak samo, jak do tego, że dramatyczna śmierć z nieuwagi zdawała się czekać na pięciolatki na każdym kroku, a lista jej możliwych powodów ciągnęła się w nieskończoność – od czapki zbyt słabo naciągniętej na uszy (podobno mózg mógł się od tego przeziębić), po niezawiązane sznurowadła. – A-a-ale gdyby istniały, n-na pewno w pierwszej ko-o-lejności poż… Poż… P-poż… – Cholerne spółgłoski. – Zjadałyby ludzi, którzy myślą, że zniczem strzela się g-gole. I że na b-boisku do Q-quidditcha są b-b-bramki – dodał z autentycznym oburzeniem, kręcąc głową. Czasami zastanawiał się, które z nich było adoptowane.
Jego kolejne słowa zostały rozproszone przez krótki świst zapowiadający nadlatującą śnieżkę. Uchylił się w ostatniej chwili – lata umykania przed tłuczkami zrobiły swoje – po czym odwrócił się przez ramię w poszukiwaniu niegodziwca, który ośmielił się posłać w ich stronę śnieżną kulkę. Kątem oka dostrzegł bujną czuprynę Johnatana, zanim więc zdążył pomyśleć, już schylał się ku ziemi, zbierając z niej garść trochę już przydeptanego śniegu i przy okazji zrównując się z Amelką. Zawahał się na moment; może to nie był przykład, który powinien był dawać dziecku, ale miał tak po prostu pozwolił Bojczukowi odejść bez szwanku? No co to, to nie. – Z-zachowam się teraz n-nieładnie, ale t-ty s-s-łuchaj tej przemiłej p-pani. O – wyciągnął z kieszeni galeona – w-wrzucisz pieniążka do puszki? – Zapytał, wskazując na wędrujący właśnie przez tłum pojemnik na datki.
Spełniwszy (w swojej skromnej ocenie) rodzicielski obowiązek, wyprostował się i ponownie odszukał spojrzeniem Johnatana, przy okazji wyłaniając z tłumu Penny i machając do niej wesoło. Następnie zamachnął się, wycelował i – ups! – lodowaty pocisk pomknął zupełnie nie tam, gdzie powinien (istniały powody, dla których nie był ścigającym), to jest prosto w wysokiego, brodatego mężczyznę (Magnusa). Billy odchrząknął, odwracając się gwałtownie w drugą stronę, aż strzyknęło go w karku. – O, p-patrzcie! – wykrzyknął, wskazując palcem na żmijoptaki i udając, że wcale nie zrobił właśnie tego, co zrobił.
Słysząc kolejną uwagę Sally i przyglądając się – chwilę później – liście z rozlosowanymi uczestnikami, wywrócił teatralnie oczami. – Ś-śnieg leci do tyłu, nie do p-p-przodu, Sally – poinformował uprzejmie, w myślach obiecując sobie, że dotrze do mety wcześniej niż ona – albo umrze, próbując. – Chodź, p-p-poszukamy Minnie – zwrócił się do Amelki, zerkając w dół i razem z nią podchodząc do właściwych sanek. – M-masz jakiś pomysł na nazwę n-naszej d-d-drużyny? – zapytał, jednocześnie rozglądając się uważnie i próbując dostrzec w tłumie znajomą sylwetkę, zastanawiając się, czy Minerwa dobrze jeździła na sankach. Wiedział o niej tyle, że była bardzo mądra, może więc uda jej się wymyślić jakąś genialną strategię, która zagwarantuje im zwycięstwo?
| rozglądam się mocno, może oprócz Minnie zauważę też puszkę!
(spostrzegawczość poziom III)
Jego kolejne słowa zostały rozproszone przez krótki świst zapowiadający nadlatującą śnieżkę. Uchylił się w ostatniej chwili – lata umykania przed tłuczkami zrobiły swoje – po czym odwrócił się przez ramię w poszukiwaniu niegodziwca, który ośmielił się posłać w ich stronę śnieżną kulkę. Kątem oka dostrzegł bujną czuprynę Johnatana, zanim więc zdążył pomyśleć, już schylał się ku ziemi, zbierając z niej garść trochę już przydeptanego śniegu i przy okazji zrównując się z Amelką. Zawahał się na moment; może to nie był przykład, który powinien był dawać dziecku, ale miał tak po prostu pozwolił Bojczukowi odejść bez szwanku? No co to, to nie. – Z-zachowam się teraz n-nieładnie, ale t-ty s-s-łuchaj tej przemiłej p-pani. O – wyciągnął z kieszeni galeona – w-wrzucisz pieniążka do puszki? – Zapytał, wskazując na wędrujący właśnie przez tłum pojemnik na datki.
Spełniwszy (w swojej skromnej ocenie) rodzicielski obowiązek, wyprostował się i ponownie odszukał spojrzeniem Johnatana, przy okazji wyłaniając z tłumu Penny i machając do niej wesoło. Następnie zamachnął się, wycelował i – ups! – lodowaty pocisk pomknął zupełnie nie tam, gdzie powinien (istniały powody, dla których nie był ścigającym), to jest prosto w wysokiego, brodatego mężczyznę (Magnusa). Billy odchrząknął, odwracając się gwałtownie w drugą stronę, aż strzyknęło go w karku. – O, p-patrzcie! – wykrzyknął, wskazując palcem na żmijoptaki i udając, że wcale nie zrobił właśnie tego, co zrobił.
Słysząc kolejną uwagę Sally i przyglądając się – chwilę później – liście z rozlosowanymi uczestnikami, wywrócił teatralnie oczami. – Ś-śnieg leci do tyłu, nie do p-p-przodu, Sally – poinformował uprzejmie, w myślach obiecując sobie, że dotrze do mety wcześniej niż ona – albo umrze, próbując. – Chodź, p-p-poszukamy Minnie – zwrócił się do Amelki, zerkając w dół i razem z nią podchodząc do właściwych sanek. – M-masz jakiś pomysł na nazwę n-naszej d-d-drużyny? – zapytał, jednocześnie rozglądając się uważnie i próbując dostrzec w tłumie znajomą sylwetkę, zastanawiając się, czy Minerwa dobrze jeździła na sankach. Wiedział o niej tyle, że była bardzo mądra, może więc uda jej się wymyślić jakąś genialną strategię, która zagwarantuje im zwycięstwo?
| rozglądam się mocno, może oprócz Minnie zauważę też puszkę!
(spostrzegawczość poziom III)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Śnieg w czerwcu z pewnością był czymś niebywałym, czego nie widziała nigdy wcześniej. W jej rodzinnej Kornwalii czy w Londynie nawet zimą śnieg nie był aż tak częstym zjawiskiem. Ale odkąd nastały anomalie pogoda zwariowała i stała się zupełnie nieobliczalna, więc pewnego czerwcowego dnia zastała za oknem grubą warstwę białego puchu.
Zdawała sobie sprawę, że takie warunki nie są obojętne dla zwierząt i roślin, które nie były przygotowane na nagłe opady śniegu w czasie, kiedy powinno zaczynać się lato. O ile czarodzieje mogli sobie jakoś poradzić z kaprysami magii i pogody, zwierzęta były w znacznie gorszej sytuacji.
Na szczęście nie wszystkim był obojętny ich los. Kiedy Charlie usłyszała o zbiórce na demimozy także postanowiła się przyłączyć i pojawić na zorganizowanej zabawie. Jazda na sankach co prawda kojarzyła się raczej z zimą niż z czerwcem, ale cóż, jej głęboko schowane wewnętrzne dziecko miało ochotę na beztroską zabawę. W końcu to, że posiadała naukowe zacięcie nie oznaczało jeszcze, że nie lubiła się dobrze bawić. Lubiła i to bardzo, nawet jeśli w dorosłości nie miała zbyt wiele wolnego czasu.
Gdy pojawiła się na miejscu, przez moment mogła nawet zapomnieć o trwających anomaliach i o tym, że był czerwiec, a nie styczeń. Wśród zgromadzonych zauważyła sporo dorosłych oraz dzieci, wśród nich dostrzegała i znajome twarze. Gdzieś mignęła jej Leanne i Johnny, a także Billy, oraz kilka innych mniej lub bardziej znanych osób. Pomachała im raźnie, choć nie była pewna, czy ją zauważyli. Ale przynajmniej nie miało się okazać, że się wygłupi, gdyby się okazało że zabawą były zainteresowane tylko dzieci. Można było odnieść wrażenie, że zbiórka na magiczne stworzenia jest tylko tłem, a czarodzieje, nawet dorośli, chcieli zaznać odrobiny beztroski w tych trudnych czasach. Charlie też tego chciała.
Miała na sobie ciepłą, ale nie krępującą ruchów niebieską kurtkę, luźną spódnicę i grube rajstopy, a spod wełnianej czapki wystawał długi, jasny warkocz. Intensywnie zielone oczy połyskiwały raźnie, gdy tak rozglądała się po otoczeniu; na pierwszy rzut oka nie było po niej widać, że w ostatnich tygodniach sporo się martwiła tym wszystkim.
Skierowała się w stronę miejsca z sankami, dowiadując się w międzyczasie, z kim miała być w parze. Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie kobiety, która w ubiegłym miesiącu nieświadomie ją „porwała”.
- Dzień dobry – przywitała się z Lunarą, z którą miała jechać w jednych saniach. – Więc rzeczywiście się spotykamy w tych niecodziennych, bardzo nieczerwcowych okolicznościach.
Uśmiechnęła się lekko, lekkim ruchem dłoni przerzucając warkocz na plecy.
- Dawno nie jeździłam na sankach, ale mam nadzieję, że coś pamiętam z dzieciństwa – rzekła. – Więc powinnyśmy jakoś nazwać nasze sanie, prawda? – zapytała po chwili, zastanawiając się nad nazwą, która nie brzmiałaby głupio. W dzieciństwie z pewnością dużo łatwiej przyszłoby jej wymyślenie nazwy, teraz miała z tym większy problem. – Może... Śnieżynki? Chyba, że to brzmi infantylnie – zarumieniła się nieznacznie na policzkach. Wymyślenie nazwy, która nie brzmiałaby dziecinnie, nie było taką prostą sprawą.
Zdawała sobie sprawę, że takie warunki nie są obojętne dla zwierząt i roślin, które nie były przygotowane na nagłe opady śniegu w czasie, kiedy powinno zaczynać się lato. O ile czarodzieje mogli sobie jakoś poradzić z kaprysami magii i pogody, zwierzęta były w znacznie gorszej sytuacji.
Na szczęście nie wszystkim był obojętny ich los. Kiedy Charlie usłyszała o zbiórce na demimozy także postanowiła się przyłączyć i pojawić na zorganizowanej zabawie. Jazda na sankach co prawda kojarzyła się raczej z zimą niż z czerwcem, ale cóż, jej głęboko schowane wewnętrzne dziecko miało ochotę na beztroską zabawę. W końcu to, że posiadała naukowe zacięcie nie oznaczało jeszcze, że nie lubiła się dobrze bawić. Lubiła i to bardzo, nawet jeśli w dorosłości nie miała zbyt wiele wolnego czasu.
Gdy pojawiła się na miejscu, przez moment mogła nawet zapomnieć o trwających anomaliach i o tym, że był czerwiec, a nie styczeń. Wśród zgromadzonych zauważyła sporo dorosłych oraz dzieci, wśród nich dostrzegała i znajome twarze. Gdzieś mignęła jej Leanne i Johnny, a także Billy, oraz kilka innych mniej lub bardziej znanych osób. Pomachała im raźnie, choć nie była pewna, czy ją zauważyli. Ale przynajmniej nie miało się okazać, że się wygłupi, gdyby się okazało że zabawą były zainteresowane tylko dzieci. Można było odnieść wrażenie, że zbiórka na magiczne stworzenia jest tylko tłem, a czarodzieje, nawet dorośli, chcieli zaznać odrobiny beztroski w tych trudnych czasach. Charlie też tego chciała.
Miała na sobie ciepłą, ale nie krępującą ruchów niebieską kurtkę, luźną spódnicę i grube rajstopy, a spod wełnianej czapki wystawał długi, jasny warkocz. Intensywnie zielone oczy połyskiwały raźnie, gdy tak rozglądała się po otoczeniu; na pierwszy rzut oka nie było po niej widać, że w ostatnich tygodniach sporo się martwiła tym wszystkim.
Skierowała się w stronę miejsca z sankami, dowiadując się w międzyczasie, z kim miała być w parze. Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie kobiety, która w ubiegłym miesiącu nieświadomie ją „porwała”.
- Dzień dobry – przywitała się z Lunarą, z którą miała jechać w jednych saniach. – Więc rzeczywiście się spotykamy w tych niecodziennych, bardzo nieczerwcowych okolicznościach.
Uśmiechnęła się lekko, lekkim ruchem dłoni przerzucając warkocz na plecy.
- Dawno nie jeździłam na sankach, ale mam nadzieję, że coś pamiętam z dzieciństwa – rzekła. – Więc powinnyśmy jakoś nazwać nasze sanie, prawda? – zapytała po chwili, zastanawiając się nad nazwą, która nie brzmiałaby głupio. W dzieciństwie z pewnością dużo łatwiej przyszłoby jej wymyślenie nazwy, teraz miała z tym większy problem. – Może... Śnieżynki? Chyba, że to brzmi infantylnie – zarumieniła się nieznacznie na policzkach. Wymyślenie nazwy, która nie brzmiałaby dziecinnie, nie było taką prostą sprawą.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Chodzi tylko o demimozy. No i o to, żeby mieć wolne ze szkoły. Tylko o to, nic więcej, to że będzie musiał jechać z Malfoyem w sankach to tylko dodatek. Może go zrzuci i chociaż będzie zabawnie? Przybył tutaj z profesorem Bartiusem w którego obecności w tej chwili dość dziwnie się czuł. Ostatecznie to on był... prowodyrem, pośrednikiem? Przez niego cała ta dziwna sytuacja się rozwinęła i jest w tej chwili taka dziwna. No... i przez to, że, on się rozgadał. Do dzisiaj nie mógł pojąć co mu strzeliło do głowy. Tak czy inaczej szedł opatulony szczelnie zimową kurtką której nie spodziewał się używać znów w tym roku i szalikiem Gryfonów. Lubił kolory domu i rzeczy jakie nosili, był nawet jednym z bardzo nielicznych wyjątków, które nawet przed krawatem się nie krzywiły i nie rozwiązywały go kiedy tylko przychodziła okazja.
Zimę z resztą też lubił, chętnie korzystał z okazji do naparzania się śnieżkami, im więcej osób dawało się wciągnąć w bitwę tym lepiej!
Profesor był jedyną osobą w okolicy jaką kojarzył jak narazie - nie spodziewał się z resztą niczego innego, tłum dorosłych czarodziejów z dzieciakami za małymi żeby chodzić do szkoły. W sumie to dziwił się, że więcej osób nie skorzystało z okazji żeby opuścić mury szkoły, z niektórymi chętnie by się dziś pościgał. W każdym razie czułby się mniej dziwnie.
Przystanął na moment, żeby pooglądać fajerwerki - zawsze za nimi przepadał, choć w trakcie pełnego dramatyzmu wystąpienia znów zaczął się rozglądać dookoła. Nie, żeby zamierzał kogoś szukać. Może przez chwilę pomyślał, że ostatecznie zostanie tu sam i może mu się ta myśl nie spodobała. Może ruszyłby wtedy z profesorem, czemu nie, może nawet byłoby fajniej. Albo do kogoś obcego by wsiadł i tyle. No, ewentualnie byłby widzem, ale nie lubił patrzeć z boku na zabawy.
No i choć z jednej strony nie raz pewnie powtarzał sobie, jak bardzo cała ta dziwna sytuacja jest mu obojętna, może, nie do końca chciał żeby się okazało, że cały ten cyrk to tylko jakiś nędzny żart.
Choć ostatecznie ci wszyscy ludzie dookoła mają chyba po dwa metry wzrostu, trudno między nimi wypatrzeć kogokolwiek.
Zaraz jednak tłum lekko się zorganizował, wszyscy ruszyli w kierunku sań i tam zaczęli grupować, ruszył więc szukając znajomej twarzy przy którychś sankach.
Zimę z resztą też lubił, chętnie korzystał z okazji do naparzania się śnieżkami, im więcej osób dawało się wciągnąć w bitwę tym lepiej!
Profesor był jedyną osobą w okolicy jaką kojarzył jak narazie - nie spodziewał się z resztą niczego innego, tłum dorosłych czarodziejów z dzieciakami za małymi żeby chodzić do szkoły. W sumie to dziwił się, że więcej osób nie skorzystało z okazji żeby opuścić mury szkoły, z niektórymi chętnie by się dziś pościgał. W każdym razie czułby się mniej dziwnie.
Przystanął na moment, żeby pooglądać fajerwerki - zawsze za nimi przepadał, choć w trakcie pełnego dramatyzmu wystąpienia znów zaczął się rozglądać dookoła. Nie, żeby zamierzał kogoś szukać. Może przez chwilę pomyślał, że ostatecznie zostanie tu sam i może mu się ta myśl nie spodobała. Może ruszyłby wtedy z profesorem, czemu nie, może nawet byłoby fajniej. Albo do kogoś obcego by wsiadł i tyle. No, ewentualnie byłby widzem, ale nie lubił patrzeć z boku na zabawy.
No i choć z jednej strony nie raz pewnie powtarzał sobie, jak bardzo cała ta dziwna sytuacja jest mu obojętna, może, nie do końca chciał żeby się okazało, że cały ten cyrk to tylko jakiś nędzny żart.
Choć ostatecznie ci wszyscy ludzie dookoła mają chyba po dwa metry wzrostu, trudno między nimi wypatrzeć kogokolwiek.
Zaraz jednak tłum lekko się zorganizował, wszyscy ruszyli w kierunku sań i tam zaczęli grupować, ruszył więc szukając znajomej twarzy przy którychś sankach.
The member 'Oscar Reid' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13
'k100' : 13
Highlands
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja