Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire
Sherwood [II]
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sherwood
Tajemnicze, pełne magii lasy Sherwood przynależą do hrabstwa Nottinghamshire. Od stuleci znajdują się one pod opieką Nottów, którzy dbają o bezpieczeństwo na jego granicach oraz pilnują, by nikt niepowołany nie zakłócał spokoju żyjącym tam istotom ani nie niepokoił driad zamieszkujących osławiony dąb Major Oak. Czyjakolwiek obecność bez uzyskania pozwolenia ze strony opiekunów Sherwood skończy się tragedią, bowiem lasy te same potrafią się obronić przed niepotrzebną ingerencją. Każdy nieupoważniony zabłądzi w gęstwinach i nie znajdzie drogi powrotnej, dlatego lepiej uważać, czy rzeczywiście pragnie się móc podziwiać to piękno po raz ostatni.
Konfliktując się ze swoim wnętrzem, przeskakiwała z przesiąkniętych emocją nici, niby tańcząca na wietrze jaskółka. Z daleka przypominała baletnicę, która igrała z żywiołem, a w rzeczywistości, ten, zamykał ją w więzieniu, które utkał, niby wysokie mury katedry. Wodziła za sobą tak mieszającą się ze sobą sprzeczność, że czuła narastające, podskórne zniecierpliwienie. Wybór. Ten, który przechyli rozdygotaną przestrzeń wypełniającą klatkę piersiową - zamiast powietrza. A tego potrzebowała rozpaczliwie, dusząc się gdzieś na pograniczu własnych decyzji. I tym była też zmęczona. Nieustającą walką, jaka urządziła sobie niemal sama. Była winna, nie umykała przed odpowiedzialnością, chociaż ucieczka jawiła się, jako jedyne, możliwe światło. Być może, stanowiąc jej osobisty, błędny ognik, za którym głupio podążała. Znowu.
Obejmując wszystko umysłem rozumiała, ale serce wygrywało zupełnie inna nutę, plączącą nadzieję z wciąż niezidentyfikowanymi w swej postaci, emocjami. Potrzebowała ratunku. Jak powietrza, którego w chwilach bliższych załamaniu, traciła. Szarpała się między pewnością, że coś jeszcze dobrego ją czekało. Że burza, która ciemnymi chmurami gromadziła się nad całym Londynem, magicznie nie runie na jej głowę, pozbawiając ostatnich, złudnych nadziei. Jak bardzo głupie było wierzyć w coś, co miało się nie wydarzyć? Nawet on, Łowca przypomniał jej o naiwności, z jaka patrzyła na ludzi. Ta miała wkrótce bardzo gorzko odwrócić się przeciw niej. A jednym z niewielu, którzy mieli pozostać przy niej, ratując ją z objęć upadku, ofiarując swą siłę, był Morgot.
Czasem słyszała, że potrafiła zajrzeć w duszę tylko spoglądając w oczy rozmówcy. Kiedyś nawet opowiedziano jej baśń o czarownicy, która rzeczywiście otrzymała podobny dar od fatum. I chociaż nikt nie nazwał to jasnowidzeniem, władała magią o wiele potężniejszą. Inara wierzyła, że tajemnicza bohaterka opowieści, była niezwykle spostrzegawcza, bez trudu sczytując kryjące się za ścianą manipulacji - uczucia. Ojciec mawiał, że była do niej podobna i czasem, ale tylko czasem, miała wrażenie, że mówił o jej matce.
Czy alchemiczka była w stanie odkryć, co działo za taflą źrenic arystokraty, który w milczącej trosce wędrował u jej boku? Wiedziała na pewno, że kryło się tam więcej niż rozumiała. Więcej, niż jej mówił. I o wiele więcej, niż chciał, żeby tam było - Zabierzesz mnie, jeśli wszystko upadnie? - nie była pewna, co dokładnie miała na myśli, wypowiadając padające słowa, ale kończąc, usta poruszyły się niemo, jakby nosiły zakończenie, którego jeszcze nie znała - Nosisz na ramionach wystarczająco wiele - mówiła cicho, melodią głosu łagodząc nieuchwytną, drżąca tonację, która zakradała się raz za razem. Opuściła wzrok, szukając celu dla dwóch tęczówek w panującym dookoła półmroku. I chociaż ciemność zbyt często napawała ją lękiem, to obecność mężczyzny zapewniała jej dziwne, wyrywające z paraliżu ciepło. Zupełnie niepodobne do innych. Jego. Odnajdując ten sam spokój już podczas dziecięcych wędrówek, zatartych we wspomnieniu zaciśniętej na jej dłoni, chłodnych palców.
- Wiem - potwierdziła równie cicho, co wcześniej, ale coś w głosie szlachcica było niejasnego. Ta ciemniejsza barwa, która umykała jej za każdym razem, gdy próbowała uchwycić je spojrzeniem. I tym razem podniosła głowę wyżej, jakby nagle poruszona niewidzialna melodią. Opadła równie szybko, gdy poczuła zaciskająca się dłoń. Zwolniła kroku i zatrzymała się, odwracając się do mężczyzny. Może był to impuls, a może cicha tęsknota, ale jej własna dłoń rozluźniła się i podążyła do zaciśniętych na materiale palców. Tylko na moment oplatając je własnymi - Chciałabym cię o coś zapytać - zawahała się przymykając powieki - być może poprosić - otworzyła oczy, powtórnie szukając dwóch, błyszczących zielenią źrenic. Nie poruszyła się z miejsca, ale blade dłonie opuściła, wysuwając się z ujęcia męskiego ramienia i układając je tuż nad brzuchem, który mimo otulającego ją płaszcza i panującego cienia, wyraźnie odznaczał się na tle opiętej sukni.
Obejmując wszystko umysłem rozumiała, ale serce wygrywało zupełnie inna nutę, plączącą nadzieję z wciąż niezidentyfikowanymi w swej postaci, emocjami. Potrzebowała ratunku. Jak powietrza, którego w chwilach bliższych załamaniu, traciła. Szarpała się między pewnością, że coś jeszcze dobrego ją czekało. Że burza, która ciemnymi chmurami gromadziła się nad całym Londynem, magicznie nie runie na jej głowę, pozbawiając ostatnich, złudnych nadziei. Jak bardzo głupie było wierzyć w coś, co miało się nie wydarzyć? Nawet on, Łowca przypomniał jej o naiwności, z jaka patrzyła na ludzi. Ta miała wkrótce bardzo gorzko odwrócić się przeciw niej. A jednym z niewielu, którzy mieli pozostać przy niej, ratując ją z objęć upadku, ofiarując swą siłę, był Morgot.
Czasem słyszała, że potrafiła zajrzeć w duszę tylko spoglądając w oczy rozmówcy. Kiedyś nawet opowiedziano jej baśń o czarownicy, która rzeczywiście otrzymała podobny dar od fatum. I chociaż nikt nie nazwał to jasnowidzeniem, władała magią o wiele potężniejszą. Inara wierzyła, że tajemnicza bohaterka opowieści, była niezwykle spostrzegawcza, bez trudu sczytując kryjące się za ścianą manipulacji - uczucia. Ojciec mawiał, że była do niej podobna i czasem, ale tylko czasem, miała wrażenie, że mówił o jej matce.
Czy alchemiczka była w stanie odkryć, co działo za taflą źrenic arystokraty, który w milczącej trosce wędrował u jej boku? Wiedziała na pewno, że kryło się tam więcej niż rozumiała. Więcej, niż jej mówił. I o wiele więcej, niż chciał, żeby tam było - Zabierzesz mnie, jeśli wszystko upadnie? - nie była pewna, co dokładnie miała na myśli, wypowiadając padające słowa, ale kończąc, usta poruszyły się niemo, jakby nosiły zakończenie, którego jeszcze nie znała - Nosisz na ramionach wystarczająco wiele - mówiła cicho, melodią głosu łagodząc nieuchwytną, drżąca tonację, która zakradała się raz za razem. Opuściła wzrok, szukając celu dla dwóch tęczówek w panującym dookoła półmroku. I chociaż ciemność zbyt często napawała ją lękiem, to obecność mężczyzny zapewniała jej dziwne, wyrywające z paraliżu ciepło. Zupełnie niepodobne do innych. Jego. Odnajdując ten sam spokój już podczas dziecięcych wędrówek, zatartych we wspomnieniu zaciśniętej na jej dłoni, chłodnych palców.
- Wiem - potwierdziła równie cicho, co wcześniej, ale coś w głosie szlachcica było niejasnego. Ta ciemniejsza barwa, która umykała jej za każdym razem, gdy próbowała uchwycić je spojrzeniem. I tym razem podniosła głowę wyżej, jakby nagle poruszona niewidzialna melodią. Opadła równie szybko, gdy poczuła zaciskająca się dłoń. Zwolniła kroku i zatrzymała się, odwracając się do mężczyzny. Może był to impuls, a może cicha tęsknota, ale jej własna dłoń rozluźniła się i podążyła do zaciśniętych na materiale palców. Tylko na moment oplatając je własnymi - Chciałabym cię o coś zapytać - zawahała się przymykając powieki - być może poprosić - otworzyła oczy, powtórnie szukając dwóch, błyszczących zielenią źrenic. Nie poruszyła się z miejsca, ale blade dłonie opuściła, wysuwając się z ujęcia męskiego ramienia i układając je tuż nad brzuchem, który mimo otulającego ją płaszcza i panującego cienia, wyraźnie odznaczał się na tle opiętej sukni.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Już wkrótce bariery niejasności miały upaść, odsłaniając wszelkie najpotworniejsze grzechy, których dopuścił się czarodziej, przedstawiając do czego był zdolny i w przyszłości w imię obrony swojej rodziny. Maska pozorów miała opaść i odsłonić nagie już instynkty, lecz cokolwiek miało się stać, Morgoth nie miał tego żałować. Kłamstwo, omijanie prawdy, labirynt niedopowiedzeń nie były charakterystyczne dla jego osobowości i nie odnajdywały u niego poparcia - było to już widoczne, gdy należał do Rycerzy Walpurgii, nie mogąc opowiedzieć o nich swoim wciąż niewcielonym kuzynom. Dopiero gdy dowiedzieli się prawdy, odetchnął pełną piersią, nie musząc udawać. Chciał, by byli częścią kolejnego życia, które prowadził, bo takie było - rozdwojone i skryte przed wzrokiem większości. Posiadał tak wiele wcieleń, a jednak one wszystkie tworzyły jedną postać. Jego. Dziedzicem, rycerzem czy wilkiem - każde tak bliskie i nierozerwalne. Każde niosące własne brzemię win, a równocześnie trwające i nie dające zgiąć przed nikim kolan. Charakteryzujące się innymi cechami, a jednak współgrające. Rozsądek spajał się na drodze ku wyrachowanej brutalności, ona natomiast podążała ku dzikości pompowanej przez żyły biegnącego przez las drapieżnika. Wyskakiwał wciąż naprzód i naprzód między zarośla, czując trop i nie zamierzając z niego zrezygnować. Polowanie na scenie przyrody i polityki, organizacji widniało na podobnych zasadach, a Morgoth był zamieszany w nie wszystkie. Nie widział innej drogi ku odzyskaniu ziemi, którą powoli zaczęto odbierać czarodziejom i czarownicom, którzy od wieków władali magią. Gdyby nie Ministerstwo Magii, jego błędne decyzje na przestrzeni dekad nic z tego nie musiałoby być konieczne. Droga pokoju została odrzucona, a ostatnim bastionem człowieczeństwa lub chaosu miał okazać się zjazd w Stonehenge. Czym miał być? Czym miał się okazać? Yaxley we wnętrzu przeczuwał prawdę, ale dawał jeszcze szansę ludzkości na rozsądek - nie tylko oponentom, lecz również i tym stojącym na straży dawnej świetności.
Jego mocą był rozum i analizowanie wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach, by uniknąć niepożądanych skutków. Poddawał wszystko głębokim rozmyślaniom, a jednak dnia poprzedniego postąpił drogą przypisaną czemuś innemu i poczuł zgubne tego skutki. Wszedł na teren, którego nie znał i nie rozumiał. Nie przewidział kary, która go tam czekała za oddanie swoich słów osobie trzeciej. Odgrodził się więc od Marine grubym murem, żałując, że to wszystko się wydarzyło. Popełnił błąd, którego konsekwencje miały odczuwać jeszcze długo. Pokładał w niej zbyt wiele i musiał za to teraz pokutować, dręczony wyrzutami sumienia. Nie kłamał, mówiąc, że nie rozumiał uczuć. Matka była jego pierwszą nauczycielką, lecz szybko syna przejął na wychowanie ojciec. Siostra na długie miesiące popadła w chorobliwy stan. Kuzynki nie dawały mu tego, czego pragnął. Z narzeczoną utracił stabilny grunt - a może nigdy taki nie był? Gdzie spokój, który powinien był na niego spływać? Czy z żadną kobietą nie mógł czuć się swobodnie, opuszczając gardę i ujawniając w ciszy własne słabości? Niewypowiedziane, lecz obecne?
Zabierzesz mnie, jeśli wszystko upadnie?
To jej słowa wytrąciły go z rozmyślań. To jej słowa kazały mu zejść na ziemię, by być tuż obok. Wiedział, że starała się odszyfrować jego tajemnice, lecz nie potrafiła znaleźć w oczach odpowiedzi, mimo że mówiły zbyt wiele. Bo czy mogła się domyślać win, których były świadkiem? Zbrodni, których dokonywały? Zaklęć, których rzucały? Ale pomimo tego odbicia brutalności, wypowiedziała słowa, które wstrząsnęły mężczyzną. Pojawiły się tak nagle i niespodziewanie, chociaż sam dał podłoże ku nim; nie sądził jednak, że ów prośba wybrzmi między nimi właśnie teraz. Że stanie się ona prawdą kiedykolwiek, niosąc w sobie tak wiele prywatności, intymności, zawierzenia i zaufania. Jego spojrzenie kryło w sobie w początkowym ułamku sekundy zaskoczenie, lecz szybko się go wyzbył, nie pytając o nic. Prośbę tę powinna była skierować do męża lub ojca. Prośba o opiekę, bliskość, wytrwałość, obietnicę. W każdym innym przypadku powinna. Każda inna żona powinna. A jednak chciała zawierzyć komuś dalszemu, młodszemu, kto w oczach wielu nie był jeszcze dorosłym, kto wkrótce miał stać na półmisku spojrzeń angielskiego świata.
- Geostran. Tō dæġe. Æfre.
Wczoraj. Dzisiaj. Zawsze. Nie musiała rozumieć słów. Wiedział, że wszystko czego pragnęła, znajdowało się w jego oczach, które nigdy by jej nie opuściły, gdyby go potrzebowała. Nigdy by nie zostawiły. Gdyby szła wraz z nim ramię w ramię, a później upadła, wziąłby ją na ramiona razem z całym ciężarem, który w sobie niosła. Myliła się. Ciężar bliskich nie był obarczeniem; miał w sobie coś słodkiego, co jedynie dodawało sił do dalszej wędrówki. Co nadawało sensu czynom. Ale on także potrzebował w pewnym momentach pomocy w uniesieniu się z kolan. Dlatego drgnął delikatnie, gdy poczuł ciepło jej palców na swojej dłoni. Spokojne, równoważące się z niepokojem, który niósł. Jak bardzo abstrakcyjne to było, skoro oboje mieli nieujarzmione emocje, a jednocześnie znajdowali w sobie nawzajem uśmierzenie ich wszystkich? Nie mógł patrzeć jej w twarz, czując się na to zbyt słabym. Jakby jeszcze jedno spojrzenie znajomych oczu miało wywołać lawinę nie do powstrzymania. Jakby miała wszystko i odczytać najmroczniejsze pobudki, które kiedykolwiek nim zawładnęły. Chciałabym cię o coś zapytać. Zacisnął w odpowiedzi dłoń mocniej na jej szacie, aż złagodniał, mogąc wypuścić ciężko wstrzymywane powietrze i powędrować wzrokiem ku niej. Gest ułożenia drobnej dłoni na wybrzuszeniu sukni. Jej słowa. Krew zmroziła się w jego żyłach, a serce wstrzymało działanie, zupełnie jakby owładnęło nim okrutne zaklęcie. Wiedział, że właśnie miała mu zawierzyć ostatecznie. Lecz nie bał się. Był gotowy. Jego odpowiedzią było milczenie, które tak dobrze znała i uważne spojrzenie zielonych oczu, które nie miały już w sobie wątpliwości. Niosły w sobie oddanie i niemą przysięgę.
Jego mocą był rozum i analizowanie wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach, by uniknąć niepożądanych skutków. Poddawał wszystko głębokim rozmyślaniom, a jednak dnia poprzedniego postąpił drogą przypisaną czemuś innemu i poczuł zgubne tego skutki. Wszedł na teren, którego nie znał i nie rozumiał. Nie przewidział kary, która go tam czekała za oddanie swoich słów osobie trzeciej. Odgrodził się więc od Marine grubym murem, żałując, że to wszystko się wydarzyło. Popełnił błąd, którego konsekwencje miały odczuwać jeszcze długo. Pokładał w niej zbyt wiele i musiał za to teraz pokutować, dręczony wyrzutami sumienia. Nie kłamał, mówiąc, że nie rozumiał uczuć. Matka była jego pierwszą nauczycielką, lecz szybko syna przejął na wychowanie ojciec. Siostra na długie miesiące popadła w chorobliwy stan. Kuzynki nie dawały mu tego, czego pragnął. Z narzeczoną utracił stabilny grunt - a może nigdy taki nie był? Gdzie spokój, który powinien był na niego spływać? Czy z żadną kobietą nie mógł czuć się swobodnie, opuszczając gardę i ujawniając w ciszy własne słabości? Niewypowiedziane, lecz obecne?
Zabierzesz mnie, jeśli wszystko upadnie?
To jej słowa wytrąciły go z rozmyślań. To jej słowa kazały mu zejść na ziemię, by być tuż obok. Wiedział, że starała się odszyfrować jego tajemnice, lecz nie potrafiła znaleźć w oczach odpowiedzi, mimo że mówiły zbyt wiele. Bo czy mogła się domyślać win, których były świadkiem? Zbrodni, których dokonywały? Zaklęć, których rzucały? Ale pomimo tego odbicia brutalności, wypowiedziała słowa, które wstrząsnęły mężczyzną. Pojawiły się tak nagle i niespodziewanie, chociaż sam dał podłoże ku nim; nie sądził jednak, że ów prośba wybrzmi między nimi właśnie teraz. Że stanie się ona prawdą kiedykolwiek, niosąc w sobie tak wiele prywatności, intymności, zawierzenia i zaufania. Jego spojrzenie kryło w sobie w początkowym ułamku sekundy zaskoczenie, lecz szybko się go wyzbył, nie pytając o nic. Prośbę tę powinna była skierować do męża lub ojca. Prośba o opiekę, bliskość, wytrwałość, obietnicę. W każdym innym przypadku powinna. Każda inna żona powinna. A jednak chciała zawierzyć komuś dalszemu, młodszemu, kto w oczach wielu nie był jeszcze dorosłym, kto wkrótce miał stać na półmisku spojrzeń angielskiego świata.
- Geostran. Tō dæġe. Æfre.
Wczoraj. Dzisiaj. Zawsze. Nie musiała rozumieć słów. Wiedział, że wszystko czego pragnęła, znajdowało się w jego oczach, które nigdy by jej nie opuściły, gdyby go potrzebowała. Nigdy by nie zostawiły. Gdyby szła wraz z nim ramię w ramię, a później upadła, wziąłby ją na ramiona razem z całym ciężarem, który w sobie niosła. Myliła się. Ciężar bliskich nie był obarczeniem; miał w sobie coś słodkiego, co jedynie dodawało sił do dalszej wędrówki. Co nadawało sensu czynom. Ale on także potrzebował w pewnym momentach pomocy w uniesieniu się z kolan. Dlatego drgnął delikatnie, gdy poczuł ciepło jej palców na swojej dłoni. Spokojne, równoważące się z niepokojem, który niósł. Jak bardzo abstrakcyjne to było, skoro oboje mieli nieujarzmione emocje, a jednocześnie znajdowali w sobie nawzajem uśmierzenie ich wszystkich? Nie mógł patrzeć jej w twarz, czując się na to zbyt słabym. Jakby jeszcze jedno spojrzenie znajomych oczu miało wywołać lawinę nie do powstrzymania. Jakby miała wszystko i odczytać najmroczniejsze pobudki, które kiedykolwiek nim zawładnęły. Chciałabym cię o coś zapytać. Zacisnął w odpowiedzi dłoń mocniej na jej szacie, aż złagodniał, mogąc wypuścić ciężko wstrzymywane powietrze i powędrować wzrokiem ku niej. Gest ułożenia drobnej dłoni na wybrzuszeniu sukni. Jej słowa. Krew zmroziła się w jego żyłach, a serce wstrzymało działanie, zupełnie jakby owładnęło nim okrutne zaklęcie. Wiedział, że właśnie miała mu zawierzyć ostatecznie. Lecz nie bał się. Był gotowy. Jego odpowiedzią było milczenie, które tak dobrze znała i uważne spojrzenie zielonych oczu, które nie miały już w sobie wątpliwości. Niosły w sobie oddanie i niemą przysięgę.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie namyślał się zbyt wiele nad tym, czy dobrze czyni dopisując się do pozostawionej przez Marcellę notatki. Informacje, które udało jej się pozyskać zdecydowanie wchodziły na pole, na którym posiadał znaczną wiedzę i mógł się Figgównie w ten sposób przysłużyć. Zrobił to pomimo jawnego konfliktu, który między nimi zawrzał, a który tak dokładnie podsycili w czasie spotkania. Nie do końca jeszcze postanowił, co ma myśleć po ich poprzednich dwóch spotkaniach: zarówno w lecznicy jak i w antykwariacie zdarzyło się wiele i żadne z nich nie wyszło z tych dwóch spotkań takie samo, a przynajmniej takie Alexander odniósł wrażenie.
Informacje od Parkera były jednak dość niepokojące, a chociaż należało pozostawić im pewien margines błędu to nie mieli najmniejszego zamiaru skategoryzować ostrzeżenia jako majaków niespełna rozumu człowieka. Zbyt wiele było w tym sensu i zbyt wiele zgadzało się z tym, co wiedzieli jako organizacja żeby tak po prostu przepuścić okazję do zdobycia przewagi nad zwolennikami Czarnego Pana. Spotkali się więc parę dni wcześniej by omówić szczegóły. Usiedli nad mapami, prędko orientując się, że przeszukanie Sherwood może nie być tak proste, jak by sobie tego życzyli. Mieli jednak niewielką przewagę w postaci pewnego zdrajcy krwi, który w Nottinghamshire spędził znaczną część swojego życia. Alexander skreślił więc list do Percivala, wyjaśniając mu swoje oraz panny Figg rozterki odnośnie "najgłębszej części puszczy". Odpowiedź go nie zawiodła, a pojęcie byłego Notta o jego niegdysiejszych rodowych włościach okazało się nieocenione. Dzięki informacjom od Percivala udało im się drastycznie zawęzić obszar poszukiwań, a z pomocą magii widzieli szanse na to, aby uporać się z poszukiwaniami może nawet i w jeden dzień.
Tę parę dni minęło jednak niezwykle prędko i nim którekolwiek zdążyło się obejrzeć nadeszła wyznaczona data. Puszcza sama w sobie wydała mu się poniekąd znajoma, jakby już kiedyś ją przemierzał: to wrażenie nie miało im jednak jakkolwiek pomóc. Choć otaczały ich zieleniejące drzewa i krzewy, sama puszcza była miejscem całkowicie mrocznym i niepokojącym. Mimo to nawet tu na swój duszny sposób otoczenie zdawało się oddychać wiosną to w powietrzu dało się wyczuć woń rozkładu – ta z kolei zdawała się być nieodłącznym elementem kwietniowej atmosfery, nie ważne gdzie by się nie udać.
– Wskaż mi – Alexander po raz kolejny wymówił inkantację, a różdżka w trymiga pociągnęła jego dłoń ku północy. Farley porównał to z kierunkami oznaczonymi na mapie i upewnił się, czy aby na pewno nie krążą w kółko. Jak daleko jego wiedza sięgała – a nie było to wybitnie daleko – posuwali się wciąż w odpowiednią stronę. W wywołanym przez gęste korony drzew półmroku zerknął zaraz na Figg i w milczeniu skinął jej głową. Nie czuł się przy niej niezręcznie – już nie – ale odczuwalna była jakaś zmiana w przestrzeni pomiędzy nimi. Alexander nie śmiał nazwać tego zrozumieniem czy też wglądem w drugą osobę, ale był w stanie zaryzykować określenie świadomości. Był zdecydowanie bardziej świadomy tego, co robi przy Marcelli i jak to robi oraz, że żadna akcja nie pozostawała bez konsekwencji.
Lecz jego myśli ledwie dziś muskały tych tematów. Byli na tropie, który uchwycili niedaleko skraju lasu. Parokrotnie udało im się go na chwilę zgubić, lecz za każdym razem kawałek dalej łapali ślad na nowo. Tym razem stało się to jednak w zdecydowanie bardziej drastyczny sposób. Alexander zatrzymał się i rozejrzał, wyczuwając, że coś jest nie tak. Miał wrażenie, jakby statyczną harmonię leśnych zapachów coś zaburzyło, coś bardzo znajomego i niekoniecznie znajdującego się na puszczańskim porządku dziennym. – W powietrzu czuć krew – oznajmił, posyłając Figgównie poważne spojrzenie. Dość w życiu nawąchał się juchy żeby teraz nie wiedzieć, że gdzieś blisko jakaś niewątpliwie została rozlana.
Wiedziała, że cała ta sytuacja nieco wpłynie na ich relacje. Czuła te wymieniane, trochę niezręczne spojrzenia wymieniane między nimi podczas studiowania map. Jednak trzeba było odrzucić na bok wszelkie zwady, niezręczności i niechęci. Nie mieli na to czasu, czy się im to podobało czy nie. Na dyskusję też nie było czasu. A Marcella wiedziała, że wybierając Alexandra na towarzysza, da mu pewną okazję, by odbudować swoją osobę w jej oczach. Bo po wydarzeniach z antykwariatu dało się wyczuć w niej pewien niekoniecznie oczekiwany dystans. Miała mu to wszystko trochę za złe.
Parker na pewno wiedział, z czym wiązało się jego uwięzienie w Tower. A już to, że miał informacje i nie wydał ich innym policjantom, było niezwykłe. Nie wiedziała skąd zna jej tożsamość, ani to w jaki sposób dowiedział się o jej powiązaniach w Zakonie, ale na pewno z jego wiedzą wiązała się ogromna odpowiedzialność. Musieli pomóc jego przyjacielowi, jednak wątpiła nieco, by przechyliło to naprawdę bardzo szalę zwycięstwa na ich stronę. Po prostu - nieśli pomoc. Robili to, co zawsze.
Nie pamiętała kiedy ostatnio włożyła spodnie, ale dzisiaj były nad wyraz potrzebne. Bieganie w spódnicy opanowała do perfekcji, jednak bieganie po lesie, gdzie prawdopodobnie zastanie ich jakieś bagno czy błoto to już jednak za dużo. Zawsze lepiej jest wcześniej wiedzieć wcześniej, gdzie się wybierają. Na wszelki wypadek zabrała Czarną Marę i Psa Gończego ze sobą. Mogą się przydać.
Las wyglądał... Leśnie? Trochę urokliwie, a trochę przyprawiał o dreszcze na plecach. Skupiła się jednak na tym, że to po prostu las, ale Alexander w tym nie pomagał. - Mówisz? Ja czuję mech. - powiedziała, choć może nie miała węchu tak wyczulonego na krew. Trzeba było naprawdę ogromnej ilości juchy, żeby wyczuła ją z daleka. Rzeczywiście miejsce podane przez Parkera nie było najbardziej dokładne, jednak całkiem szybko udało się wpaść na pewien trop. Co nie omieszała się od razu powiedzieć Alexandrowi. - Spójrz. Ślady. - powiedziała, wskazując na wgłębienia w bardziej miękkim podłożu. Były... Trochę wielkie. Może ona nie miała największej stopy, ale nawet w porównaniu te wydawały się nieludzkie. I w dodatku bose.
Parker na pewno wiedział, z czym wiązało się jego uwięzienie w Tower. A już to, że miał informacje i nie wydał ich innym policjantom, było niezwykłe. Nie wiedziała skąd zna jej tożsamość, ani to w jaki sposób dowiedział się o jej powiązaniach w Zakonie, ale na pewno z jego wiedzą wiązała się ogromna odpowiedzialność. Musieli pomóc jego przyjacielowi, jednak wątpiła nieco, by przechyliło to naprawdę bardzo szalę zwycięstwa na ich stronę. Po prostu - nieśli pomoc. Robili to, co zawsze.
Nie pamiętała kiedy ostatnio włożyła spodnie, ale dzisiaj były nad wyraz potrzebne. Bieganie w spódnicy opanowała do perfekcji, jednak bieganie po lesie, gdzie prawdopodobnie zastanie ich jakieś bagno czy błoto to już jednak za dużo. Zawsze lepiej jest wcześniej wiedzieć wcześniej, gdzie się wybierają. Na wszelki wypadek zabrała Czarną Marę i Psa Gończego ze sobą. Mogą się przydać.
Las wyglądał... Leśnie? Trochę urokliwie, a trochę przyprawiał o dreszcze na plecach. Skupiła się jednak na tym, że to po prostu las, ale Alexander w tym nie pomagał. - Mówisz? Ja czuję mech. - powiedziała, choć może nie miała węchu tak wyczulonego na krew. Trzeba było naprawdę ogromnej ilości juchy, żeby wyczuła ją z daleka. Rzeczywiście miejsce podane przez Parkera nie było najbardziej dokładne, jednak całkiem szybko udało się wpaść na pewien trop. Co nie omieszała się od razu powiedzieć Alexandrowi. - Spójrz. Ślady. - powiedziała, wskazując na wgłębienia w bardziej miękkim podłożu. Były... Trochę wielkie. Może ona nie miała największej stopy, ale nawet w porównaniu te wydawały się nieludzkie. I w dodatku bose.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Po odpowiedzi Marcelli w jakże poważnym spojrzeniu Alexandra na moment pojawiła się rysa, której charakter mógł przywieść na myśl jakąś formę rozbawienia: zupełnie jakby młody uzdrowiciel zamierzał za chwilę przełamać ciszę niewielkim żartem. Ta iskierka prędko jednak zniknęła gdy Farley bez zawahania zdusił swoje emocje, skupiając się tylko i wyłącznie na powodzie, przez który oboje dzisiaj znaleźli się w lesie.
– Jestem całkowicie pewien, że to nie tylko mech – powiedział, po czym gdy naturalnym tokiem rzeczy rozmowa się urwała wraz z Marcellą powrócił do szukania tropu. Figgówna jak zwykle nie zawiodła i już po chwili wskazała mu duże i dość głębokie ślady stóp, które w swej długości były chyba wystarczające, aby Alexander mógł się w nich położyć na całą – i nie taką małą znów – długość swojego ciała. To po raz kolejny przypomniało mu, jak niewielcy byli w porównaniu z tym, którego tropili.
Ta myśl zdała się jednak otrzeźwić nieco Gwardzistę, bo jak na zawołanie uniósł głowę do góry i wytężył wzrok, przeczesując pnie drzew poniżej ich koron. Dopiero gdy pomyślał o tym, by popatrzeć wyżej niż wysokość ich własnych głów dostrzegł połamane gałęzie i...
– Popatrz tam – powiedział i wskazał na drzewo, po czym wciąż zerkając pod nogi (mógłby przysiąc, że kilka korzeni specjalnie wygięło się aby spróbować zmusić go do potknięcia o nie) podszedł do pnia, na którym dziesiątki stóp wyżej widniał ciemny odcisk dłoni tak wielkiej, że ludzie w porównaniu z nią zdawali się ledwie zabawkami. Alexander złapał różdżkę między zęby i podskoczył, chwytając się najniższej gałęzi. Podciągnął się i zaparł nogami o pień, szukając w pobrużdżonej korze oparcia dla stóp. Drzewo nie ułatwiało mu jednak zadania, tak samo jak parę miesięcy wcześniej Szarodrzewo z Nuneaton, które też próbowało utrudnić czarodziejowi wspinaczkę. Na szczęście nie potrzebował wspięć się aż do samego śladu po dłoni, ponieważ gdzieś cztery gałęzie wyżej Farleya uderzyła w nos jeszcze intensywniejsza niż wcześniej woń krwi. Przylgnął więc bliżej pnia i uważnie obejrzał chropowatą korę: widniało na niej kilka połyskujących, ciemnych strużek, które po prześledzeniu i zadarciu głowy do góry okazały się ściekać z ciekawiącego Gwardzistę śladu. Alexander oplótł więc bardzo mocno nogami gałąź, na której siedział – zdecydowanie mocniej niż jakby spinał konia w jeździe – i wyciągnął dłoń, skrawkiem mankietu dotykając do niezwykle znajomo wyglądającej cieczy. Podsunięcie zmoczonego materiału pod nos niepodważalnie potwierdziło jego podejrzenia, a nieznaczne rozmazanie krwi pomiędzy wskazującym palcem lewej dłoni a kciukiem pozwoliło mu zidentyfikować krew jako całkiem świeżą krew żylną, ludzką lub istoty niezwykle ludzi przypominającą. Złapał prędko różdżkę w dłoń i zeskoczył z drzewa, po drodze rzucając naprędce niewerbalne Lento, które zatrzymało go kilkanaście cali nad ziemią. Kiedy tylko jego stopy znów opadły na ściółkę nie omieszkał podzielić się z Figgówną odkrytymi rewelacjami, jednak jego słowa przerwał okrzyk, który wstrząsnął najbliższą częścią lasu: ptaki i nie wiadomo jakie jeszcze istoty zerwały się z koron drzew, a Alexander popatrzył w zaskoczeniu na Marcellę.
Chyba mapa nie była im już dłużej potrzebna, ponieważ pełen cierpienia głos niewątpliwie należał do kogoś zdecydowanie większego od nich, kogoś kto idealnie wpasowywał się w portret istoty pozostawiającej za sobą ślady, które tak uparcie tropili. – Biegiem – rzucił tylko, nim nie ruszył gwałtownie z miejsca w kierunku, z którego dobiegł ich przepełniony cierpieniem ryk.
– Jestem całkowicie pewien, że to nie tylko mech – powiedział, po czym gdy naturalnym tokiem rzeczy rozmowa się urwała wraz z Marcellą powrócił do szukania tropu. Figgówna jak zwykle nie zawiodła i już po chwili wskazała mu duże i dość głębokie ślady stóp, które w swej długości były chyba wystarczające, aby Alexander mógł się w nich położyć na całą – i nie taką małą znów – długość swojego ciała. To po raz kolejny przypomniało mu, jak niewielcy byli w porównaniu z tym, którego tropili.
Ta myśl zdała się jednak otrzeźwić nieco Gwardzistę, bo jak na zawołanie uniósł głowę do góry i wytężył wzrok, przeczesując pnie drzew poniżej ich koron. Dopiero gdy pomyślał o tym, by popatrzeć wyżej niż wysokość ich własnych głów dostrzegł połamane gałęzie i...
– Popatrz tam – powiedział i wskazał na drzewo, po czym wciąż zerkając pod nogi (mógłby przysiąc, że kilka korzeni specjalnie wygięło się aby spróbować zmusić go do potknięcia o nie) podszedł do pnia, na którym dziesiątki stóp wyżej widniał ciemny odcisk dłoni tak wielkiej, że ludzie w porównaniu z nią zdawali się ledwie zabawkami. Alexander złapał różdżkę między zęby i podskoczył, chwytając się najniższej gałęzi. Podciągnął się i zaparł nogami o pień, szukając w pobrużdżonej korze oparcia dla stóp. Drzewo nie ułatwiało mu jednak zadania, tak samo jak parę miesięcy wcześniej Szarodrzewo z Nuneaton, które też próbowało utrudnić czarodziejowi wspinaczkę. Na szczęście nie potrzebował wspięć się aż do samego śladu po dłoni, ponieważ gdzieś cztery gałęzie wyżej Farleya uderzyła w nos jeszcze intensywniejsza niż wcześniej woń krwi. Przylgnął więc bliżej pnia i uważnie obejrzał chropowatą korę: widniało na niej kilka połyskujących, ciemnych strużek, które po prześledzeniu i zadarciu głowy do góry okazały się ściekać z ciekawiącego Gwardzistę śladu. Alexander oplótł więc bardzo mocno nogami gałąź, na której siedział – zdecydowanie mocniej niż jakby spinał konia w jeździe – i wyciągnął dłoń, skrawkiem mankietu dotykając do niezwykle znajomo wyglądającej cieczy. Podsunięcie zmoczonego materiału pod nos niepodważalnie potwierdziło jego podejrzenia, a nieznaczne rozmazanie krwi pomiędzy wskazującym palcem lewej dłoni a kciukiem pozwoliło mu zidentyfikować krew jako całkiem świeżą krew żylną, ludzką lub istoty niezwykle ludzi przypominającą. Złapał prędko różdżkę w dłoń i zeskoczył z drzewa, po drodze rzucając naprędce niewerbalne Lento, które zatrzymało go kilkanaście cali nad ziemią. Kiedy tylko jego stopy znów opadły na ściółkę nie omieszkał podzielić się z Figgówną odkrytymi rewelacjami, jednak jego słowa przerwał okrzyk, który wstrząsnął najbliższą częścią lasu: ptaki i nie wiadomo jakie jeszcze istoty zerwały się z koron drzew, a Alexander popatrzył w zaskoczeniu na Marcellę.
Chyba mapa nie była im już dłużej potrzebna, ponieważ pełen cierpienia głos niewątpliwie należał do kogoś zdecydowanie większego od nich, kogoś kto idealnie wpasowywał się w portret istoty pozostawiającej za sobą ślady, które tak uparcie tropili. – Biegiem – rzucił tylko, nim nie ruszył gwałtownie z miejsca w kierunku, z którego dobiegł ich przepełniony cierpieniem ryk.
Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić w jakim stresie musi żyć człowiek, który hamuje uśmiech nawet, gdy, może tylko chwilowo, zupełnie nic im nie groziło. Wprawdzie lasy Sherwood nie były najbardziej bezpieczne, ale również trudno byłoby stawić czoła dwójce zakonników, przy tym jednemu gwardziście. Można więc było powiedzieć, że póki na horyzoncie nie pojawi się żadna odsiecz ze strony rodu Nott. A na razie zupełnie nikt nie wiedział o ich małych odwiedzinach.
Ślady były wyraźne - głębokie, obszerne, mogły wskazywać na to, że już dawno w okolicy nie padał deszcz. Całkiem niespotykane jak na kwietniową pogodę. Jednak dostrzeganie tych powyżej było już znacznie trudniejsze dla Marcelli - przymknęła oczy zza okularów, próbując dostrzec jakieś większe ogólniki. Aczkolwiek o naśladowaniu jego zachowania mogłaby zapomnieć - jeśli nie kupi sobie jakichś super skocznych butów, nie miała większych szans na dosięgnięcie tej samej gałęzi. - Coś znalazłeś? - Zostawiła to zadania Farleyowi, właściwie tylko z poczucia chęci nie stania jak ostatnia kwoka na miękkim mchu, rozejrzała się po tych śladach na ziemi - jednak gdy tylko te przeniosły się z błotnistego terenu na mech, zaczęły znikać. Roślina zdążyła wrócić do stanu po odkształceniu się pod wpływem nacisku. Jeśli nie znajdą innego tropu kolejne kroki będą paskudnie trudne i zajmą więcej czasu niż powinni na to poświęcić. Na szczęście, wcale nie musieli czekać długo na kolejną wskazówkę. Niebo rozdarł krzyk tak przeraźliwy, że powodował dreszcze na plecach. Wywołał falę uderzeń ptasich skrzydeł. Wyglądało na to, że byli blisko.
Właściwie nawet nie musiał tego mówić, zdawała sobie sprawę że w tym momencie by nie wstrzymywał ani siebie ani jej. Bieg w tych warunkach nie był najłatwiejszy - dużo oddałaby za zamienienie nawet najlepszych butów na chociaż jakąś średnią miotłę, byłoby o wiele łatwiej i szybciej, no i oczywiście zostawialiby mniej śladów. Chociaż nie miała pojęcia jak biegły w lataniu jest Alexander.
Nie zdążyła złapać zadyszki, gdy dotarli do, wydawałoby się, odpowiedniego miejsca. Jak najbardziej odpowiedniego - bo źródłem krzyku był on. Ni to człowiek ni to olbrzym, wyglądał na mniejszego niż standardowy olbrzym, jednak zdecydowanie więcej słów potrafił wypowiedzieć - i zrozumiała to po trzech pierwszych. Posłała krótkie spojrzenie w stronę Alexandra, jednak nie była w stanie poczekać na jego kolejne słowa. Przyzwyczajenie jej mówiło, że kiedy ktoś ucieka, to ma coś na sumieniu, a najlepszym wyjściem będzie wybranie pościgu. A w przypadku przekonywania ich nowego znajomego do współpracy gwardzista powinien poradzić sobie lepiej. Marcella zaś zerwała się do biegu za młodocianym rzezimieszkiem.
Ślady były wyraźne - głębokie, obszerne, mogły wskazywać na to, że już dawno w okolicy nie padał deszcz. Całkiem niespotykane jak na kwietniową pogodę. Jednak dostrzeganie tych powyżej było już znacznie trudniejsze dla Marcelli - przymknęła oczy zza okularów, próbując dostrzec jakieś większe ogólniki. Aczkolwiek o naśladowaniu jego zachowania mogłaby zapomnieć - jeśli nie kupi sobie jakichś super skocznych butów, nie miała większych szans na dosięgnięcie tej samej gałęzi. - Coś znalazłeś? - Zostawiła to zadania Farleyowi, właściwie tylko z poczucia chęci nie stania jak ostatnia kwoka na miękkim mchu, rozejrzała się po tych śladach na ziemi - jednak gdy tylko te przeniosły się z błotnistego terenu na mech, zaczęły znikać. Roślina zdążyła wrócić do stanu po odkształceniu się pod wpływem nacisku. Jeśli nie znajdą innego tropu kolejne kroki będą paskudnie trudne i zajmą więcej czasu niż powinni na to poświęcić. Na szczęście, wcale nie musieli czekać długo na kolejną wskazówkę. Niebo rozdarł krzyk tak przeraźliwy, że powodował dreszcze na plecach. Wywołał falę uderzeń ptasich skrzydeł. Wyglądało na to, że byli blisko.
Właściwie nawet nie musiał tego mówić, zdawała sobie sprawę że w tym momencie by nie wstrzymywał ani siebie ani jej. Bieg w tych warunkach nie był najłatwiejszy - dużo oddałaby za zamienienie nawet najlepszych butów na chociaż jakąś średnią miotłę, byłoby o wiele łatwiej i szybciej, no i oczywiście zostawialiby mniej śladów. Chociaż nie miała pojęcia jak biegły w lataniu jest Alexander.
Nie zdążyła złapać zadyszki, gdy dotarli do, wydawałoby się, odpowiedniego miejsca. Jak najbardziej odpowiedniego - bo źródłem krzyku był on. Ni to człowiek ni to olbrzym, wyglądał na mniejszego niż standardowy olbrzym, jednak zdecydowanie więcej słów potrafił wypowiedzieć - i zrozumiała to po trzech pierwszych. Posłała krótkie spojrzenie w stronę Alexandra, jednak nie była w stanie poczekać na jego kolejne słowa. Przyzwyczajenie jej mówiło, że kiedy ktoś ucieka, to ma coś na sumieniu, a najlepszym wyjściem będzie wybranie pościgu. A w przypadku przekonywania ich nowego znajomego do współpracy gwardzista powinien poradzić sobie lepiej. Marcella zaś zerwała się do biegu za młodocianym rzezimieszkiem.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Marcelli odpowiedział dość głośnym potakującym pomrukiem, przez chwilę jeszcze badając znalezione na drzewie ślady nim nie wrócił na ziemię by podzielić się z nią rewelacjami. Wszystko to jednak okazało się ostatecznie treścią odrobinę drugoplanową: obrót sytuacji zmusił ich do porzucenia znalezionych do tej pory tropów i wyrwaniu się w stronę, z której dotarł do nich krzyk.
Rzucenie hasła biegiem było może jednak zwykłym prozaizmem, ponieważ przyspieszenie tempa przedzierania się przez puszczę było dość logiczne, ale zarazem też i niezwykle wymagające. Drzewa zazdrośnie strzegły wszelkich prześwitów,: gałęzie smagały ich sylwetki pozostawiając zadrapania na skórze i hacząc o ubrania. Nie wspominając o niższych zaroślach i krzewach, w których stopy zaczynały tajemniczo grzęznąć i trzeba było je wyrywać siłą, aby ruszyć dalej; albo o korzeniach, które wygięte niczym kocie grzbiety zagrażały potknięciem się o nie i wpadnięciem jak długim w nieprzyjazną roślinność – Alexander mógłby przysiąc, że widział gdzieś kątem oka diabelskie sidła, dlatego jeszcze bardziej wydłużył krok i z jeszcze większym impetem starał się wpadać pomiędzy listowie.
Ten zryw nie mógł przejść niezauważony, bowiem w cenie za pośpiech przyszło zaalarmowanie wszystkich żywych stworzeń dookoła hałasem. Stąd, kiedy wypadli na prześwit spotkali się ze spojrzeniem czarodzieja, który musiał być w wieku zbliżonym chyba bardziej do Alexandra niż Marcelli, choć pomiędzy dwójką walczącą w imię Zakonu Feniksa nie było przecież aż takiej różnicy wieku. Na twarzy nieznajomego pojawiło się coś na kształt jakby ulgi – Farley nie dziwił się, w końcu nie wiadomo co tak właściwie mogło szarżować przez tę część puszczy – lecz jednocześnie na twarzy jegomościa pojawił się zupełnie inny rodzaj strachu niż wcześniej: został nakryty. Niewątpliwie został nakryty z magicznym biczem w dłoni na torturowaniu biednej istoty i bez dwóch zdań był świadom swojej winy, jako że bardzo szybko zerwał się do biegu. Alex nawet nie próbował za nim ruszyć, refleks i umiejętności Marcelli czyniły ją najodpowiedniejszą osobą do przeprowadzenia pościgu, zwłaszcza że Alexander miał na głowie coś innego.
Spojrzenie uzdrowiciela od razu przylgnęło do skulonego pod ścianą zbocza olbrzyma. Farley nie potrafił przyznać, że jest to klasyfikowany jako mały przedstawiciel swojego gatunku, ponieważ wciąż wydawał się Gwardziście wielki. Po pierwszym szoku przebudziła się jednak ta bardziej praktyczna część mózgu Alexandra, gdy oczy czarodzieja padły na obrażenia: zarówno te widoczne gołym okiem jak i takie, których trzeba było się domyślić. Złamane kości, zwichnięte stawy, oparzenia i stłuczenia, otwarte rany. I niewątpliwa trauma, która wciąż trzymała olbrzyma w pozycji embrionalnej, zamkniętej, ochraniającej głowę. Alexander przekalkulował na szybko i zaczął powoli i spokojnie przemawiać do zranionej istoty.
– Burg – powiedział miękko, na tyle miękko na ile potrafił: zupełnie, jakby rozmawiał z Miriam, albo próbował uspokoić Idę. – Ja od Petera. Pamiętasz? Peter. Dobry, miły Peter – mówił jak najmniej skomplikowanie, starając się skłonić olbrzyma do spojrzenia na niego. Nie podchodził bliżej, różdżkę chował, a ręce trzymał na widoku i w pozycji która wskazywała na to, że nie chce zrobić krzywdy. Musiał najpierw dostać przyzwolenie na zbliżenie się: nie chciał wystraszyć biednego i zagubionego Burga. – Przepędziliśmy złego człowieka. Pomożemy. Pomogę. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy – powiedział, szukając kontaktu wzrokowego z olbrzymem. Kiedy w końcu znalazł został sam, oko w oko z niestabilną istotą, która jednym machnięciem ręki była w stanie przemienić Farleya w luźny worek ze skóry pełen płynów i luźnych, połamanych fragmentów kości.
Rzucenie hasła biegiem było może jednak zwykłym prozaizmem, ponieważ przyspieszenie tempa przedzierania się przez puszczę było dość logiczne, ale zarazem też i niezwykle wymagające. Drzewa zazdrośnie strzegły wszelkich prześwitów,: gałęzie smagały ich sylwetki pozostawiając zadrapania na skórze i hacząc o ubrania. Nie wspominając o niższych zaroślach i krzewach, w których stopy zaczynały tajemniczo grzęznąć i trzeba było je wyrywać siłą, aby ruszyć dalej; albo o korzeniach, które wygięte niczym kocie grzbiety zagrażały potknięciem się o nie i wpadnięciem jak długim w nieprzyjazną roślinność – Alexander mógłby przysiąc, że widział gdzieś kątem oka diabelskie sidła, dlatego jeszcze bardziej wydłużył krok i z jeszcze większym impetem starał się wpadać pomiędzy listowie.
Ten zryw nie mógł przejść niezauważony, bowiem w cenie za pośpiech przyszło zaalarmowanie wszystkich żywych stworzeń dookoła hałasem. Stąd, kiedy wypadli na prześwit spotkali się ze spojrzeniem czarodzieja, który musiał być w wieku zbliżonym chyba bardziej do Alexandra niż Marcelli, choć pomiędzy dwójką walczącą w imię Zakonu Feniksa nie było przecież aż takiej różnicy wieku. Na twarzy nieznajomego pojawiło się coś na kształt jakby ulgi – Farley nie dziwił się, w końcu nie wiadomo co tak właściwie mogło szarżować przez tę część puszczy – lecz jednocześnie na twarzy jegomościa pojawił się zupełnie inny rodzaj strachu niż wcześniej: został nakryty. Niewątpliwie został nakryty z magicznym biczem w dłoni na torturowaniu biednej istoty i bez dwóch zdań był świadom swojej winy, jako że bardzo szybko zerwał się do biegu. Alex nawet nie próbował za nim ruszyć, refleks i umiejętności Marcelli czyniły ją najodpowiedniejszą osobą do przeprowadzenia pościgu, zwłaszcza że Alexander miał na głowie coś innego.
Spojrzenie uzdrowiciela od razu przylgnęło do skulonego pod ścianą zbocza olbrzyma. Farley nie potrafił przyznać, że jest to klasyfikowany jako mały przedstawiciel swojego gatunku, ponieważ wciąż wydawał się Gwardziście wielki. Po pierwszym szoku przebudziła się jednak ta bardziej praktyczna część mózgu Alexandra, gdy oczy czarodzieja padły na obrażenia: zarówno te widoczne gołym okiem jak i takie, których trzeba było się domyślić. Złamane kości, zwichnięte stawy, oparzenia i stłuczenia, otwarte rany. I niewątpliwa trauma, która wciąż trzymała olbrzyma w pozycji embrionalnej, zamkniętej, ochraniającej głowę. Alexander przekalkulował na szybko i zaczął powoli i spokojnie przemawiać do zranionej istoty.
– Burg – powiedział miękko, na tyle miękko na ile potrafił: zupełnie, jakby rozmawiał z Miriam, albo próbował uspokoić Idę. – Ja od Petera. Pamiętasz? Peter. Dobry, miły Peter – mówił jak najmniej skomplikowanie, starając się skłonić olbrzyma do spojrzenia na niego. Nie podchodził bliżej, różdżkę chował, a ręce trzymał na widoku i w pozycji która wskazywała na to, że nie chce zrobić krzywdy. Musiał najpierw dostać przyzwolenie na zbliżenie się: nie chciał wystraszyć biednego i zagubionego Burga. – Przepędziliśmy złego człowieka. Pomożemy. Pomogę. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy – powiedział, szukając kontaktu wzrokowego z olbrzymem. Kiedy w końcu znalazł został sam, oko w oko z niestabilną istotą, która jednym machnięciem ręki była w stanie przemienić Farleya w luźny worek ze skóry pełen płynów i luźnych, połamanych fragmentów kości.
Znaleźli się w mniej ciemnej części lasu. Drzewa wokół skał przerzedziły się, w miejsca do których docierało więcej światła zazieleniła się trawa. Poruszanie okazało się nagle wielokrotnie łatwiejsze w takich warunkach, gdy nogi nie zapadały się w miękkim podłożu, może właśnie dlatego mężczyźnie udało się przebiec kilkadziesiąt dobrych metrów, nim Marcelli udało się mieć go w zasięgu swojej ręki, bo pod wpływem nagłej decyzji zapomniała nawet o wyciągnięciu różdżki. Nie była nawet potrzebna w tym wypadku. Złapany w rozpędzie chłopak poślizgnął się, ciągnąc za sobą byłą funkcjonariuszkę, która w tych warunkach bez problemu go unieszkodliwiła. Różdżka młodego czarodzieja znalazła swoje miejsce na ziemi, pomiędzy źdźbłami zielonej trawy, której zapachem byli kompletnie otoczeni. Wtedy wyciągnęła swoją różdżkę - i mogła szepnąć szach-mat, gdy przyłożyła jej końcówkę do szyi przeciwnika. Miała teraz okazję by przyjrzeć się czarodziejowi. Zdecydowanie bliżej było mu wiekiem do Alexandra niż do niej, w dodatku mogła z łatwością stwierdzić, że raczej ma na koncie mniej wiosen niż gwardzista. Jednak nie wyglądał jak jeden z tych bezwzględnych fanatyków. W jego ciemnych oczach momentalnie dostrzegła przerażenie, a może nawet zalążki łez. Nie zdziwiłaby się, gdyby w jego głowie właśnie pojawiła się myśl, że może nie wyjść z tego żyw. - Nie patrz na mnie w ten sposób. Z mojej ręki nie umrzesz. - Rzuciła szybko. Nie była dobra w zastraszaniu innych, więc od razu zrezygnowała z tej ścieżki, ale musiała wyciągnąć z tego czarodzieja informacje, dla kogo pracował i właściwie dlatego w ogóle zdecydował się na dręczenie pana Burga. Właściwie nawet przez głowę przeszło jej uczucie ulgi, gdy okazało się, że naprawdę znajduje się tutaj istota w potrzebie - Peter wprawdzie był bardzo przekonujący, jednak ludzie zamknięci i traktowani w podobny sposób potrafią tracić zmysły. Najpierw jednak skorzystała z faktu, że upadek na ziemię samoistnie rozbroił czarodzieja. Uniosła się nieco, ciągle celując różdżką w chłopaka. - Esposas. - rzuciła w końcu zaklęcie.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
Alexander już dawno stracił Marcellę i oprawcę olbrzyma z pola widzenia – albo tylko mu się tak zdawało, ponieważ każda sekunda w towarzystwie ogromnej istoty zdawała się rozciągać w nieskończoność. Jakaś nić zrozumienia pojawiła się w wielkim oku o brązowej tęczówce, gdy z ust Farleya padło imię Parkera. Olbrzym przestał się na chwilę kołysać i zamarł, wciąż jednak z głową otoczoną ramionami. Tylko to oko, przerażone i wyrażające skrajne mentalnie zagubienie oko, zdradzało, że jego uwaga skupiła się na czarodzieju. Zdawał się słuchać, jednak gdy Alex odezwał się po raz kolejny olbrzym drgnął, po czym zawył z bólu. Niewątpliwie jego rany zadawały mu mnóstwo bólu.
– Burg, ja pomogę. Jeżeli mogę podejść. Jak podejdę to pomogę. Nie skrzywdzę, pomogę – powiedział, na koniec brzmiąc odrobinę błagalnie. – Proszę, pozwól. Pozwól pomóc. Peter chciał, by pomóc Burgowi – kontynuował, a w odpowiedzi dostał kolejne spojrzenie spod wielkiej powieki i pociągnięcie nosem. Wydawało się jednak, że łagodny ton i kilkukrotne wspomnienie Parkera – świeć ogniu Wendeliny nad jego duszą – zdawało się kupić Alexandrowi ten chybotliwy skrawek zaufania, którego czarodziej tak bardzo potrzebował. Powoli i pod czujnym okiem olbrzyma Alex zaczął się zbliżać, a Burg z lekka opuścił ramiona, pokazując bujną, ciemną czuprynę i posiniaczoną twarz. – Och, Burg – westchnął Alex widząc, jak wiele obrażeń było na jego ciele. I to z lekka błędne spojrzenie... – Ja leczę. Wyleczę, dobrze? – zapytał, zatrzymując się o parę kroków od olbrzyma. Wystarczyłoby jedno trącenie tą wielką nogą, żeby przetrącić Farleyowi kark, ale młody uzdrowiciel zdawał się o tym całkiem zapomnieć. Musiał chociaż spróbować z zaklęciami, ale najlepiej by było, gdyby zadziałać bardziej... analogowo.
Na ten moment Alexander ułożył sobie tylko zarys tego, co trzeba było zrobić – a na pewno musiał wrócić się do lecznicy, ponieważ nie spodziewał się, że olbrzym będzie wymagał większej opieki uzdrowicielskiej. Skupił się bardziej na tym, że bardzo powoli wyciągał swoją rękę w stronę pokrzywdzonej istoty, zostawiając między nimi jeszcze trochę przestrzeni. Dłoń wyciągnął wierzchem do dołu i opuścił lekko głowę, czekając na akceptację ze strony Burga. Serce biło mu w piersi prędzej niż zwykle. Od tego, czy dostanie pozwolenie na podejście bliżej zależało właściwie to, czy przeżyje.
Na płonący stos Wendeliny, te ręce są takie wielkie...
– Burg, ja pomogę. Jeżeli mogę podejść. Jak podejdę to pomogę. Nie skrzywdzę, pomogę – powiedział, na koniec brzmiąc odrobinę błagalnie. – Proszę, pozwól. Pozwól pomóc. Peter chciał, by pomóc Burgowi – kontynuował, a w odpowiedzi dostał kolejne spojrzenie spod wielkiej powieki i pociągnięcie nosem. Wydawało się jednak, że łagodny ton i kilkukrotne wspomnienie Parkera – świeć ogniu Wendeliny nad jego duszą – zdawało się kupić Alexandrowi ten chybotliwy skrawek zaufania, którego czarodziej tak bardzo potrzebował. Powoli i pod czujnym okiem olbrzyma Alex zaczął się zbliżać, a Burg z lekka opuścił ramiona, pokazując bujną, ciemną czuprynę i posiniaczoną twarz. – Och, Burg – westchnął Alex widząc, jak wiele obrażeń było na jego ciele. I to z lekka błędne spojrzenie... – Ja leczę. Wyleczę, dobrze? – zapytał, zatrzymując się o parę kroków od olbrzyma. Wystarczyłoby jedno trącenie tą wielką nogą, żeby przetrącić Farleyowi kark, ale młody uzdrowiciel zdawał się o tym całkiem zapomnieć. Musiał chociaż spróbować z zaklęciami, ale najlepiej by było, gdyby zadziałać bardziej... analogowo.
Na ten moment Alexander ułożył sobie tylko zarys tego, co trzeba było zrobić – a na pewno musiał wrócić się do lecznicy, ponieważ nie spodziewał się, że olbrzym będzie wymagał większej opieki uzdrowicielskiej. Skupił się bardziej na tym, że bardzo powoli wyciągał swoją rękę w stronę pokrzywdzonej istoty, zostawiając między nimi jeszcze trochę przestrzeni. Dłoń wyciągnął wierzchem do dołu i opuścił lekko głowę, czekając na akceptację ze strony Burga. Serce biło mu w piersi prędzej niż zwykle. Od tego, czy dostanie pozwolenie na podejście bliżej zależało właściwie to, czy przeżyje.
Na płonący stos Wendeliny, te ręce są takie wielkie...
Zaklęcie wydawało się jedynie błysnąć w jej różdżce, przez dłoń przeszła odrobina magii wykrzesana z palców, jednak różdżka tylko zadrżała i odmówiła posłuszeństwa. Wtedy wymieniła spojrzenie z chłopakiem, który prawdopodobnie w tym momencie uznał swój moment na ucieczkę na możliwy, ale nie z nią te numery. Nie tym razem. Musiała sięgnąć po bardziej niekonwencjonalne metody. Ciągle trzymając go na celowniku swojej smoczej różdżki, odsunęła się nieco by zabrać tę upuszczoną przez czarodzieja, który powinien zdawać sobie sprawę z tego, że drugi raz już nie będzie miał takiego szczęścia. A później po prostu podeszła do niego. - Wstawaj. - Po tym krótkim rozkazie użyła metody dosyć... Prostej. Wykręciła ramię czarodzieja do tyłu, boleśnie, co mogła usłyszeć po jego reakcji, różdżkę przystawiła do jego pleców. - Idziemy do mojego znajomego. I bez sztuczek.
Postanowiła, że lepiej będzie wrócić do Alexandra niż samemu radzić sobie z tym chłopakiem. Mieli jednak kawałek do przejścia - stawiali kroki w ciszy i kilkukrotnie nawet poczuła próby wyrwania się, jednak szybko je ukróciła wbijając swoją różdżkę w plecy czarodzieja bardziej boleśnie. On był w końcu sam - w nieco złej pozycji, bo wystarczył zapewne sygnalizujący krzyk i Alexander zjawiłby się w gonitwie. A czarodziej mógł wierzyć lub nie, ale zapewne ze strony Zakonników nie powinni uraczyć go żadną krzywdą. Tak długo jak będzie współpracował, a na razie szło mu, powiedzmy, pół na pół. W końcu zauważyła na horyzoncie Alexandra i jego nowego towarzysza. Zdecydowanie rannego, choć nie wiadomo z jakiego powodu i to czy właśnie ten chłopak zrobił mu krzywdę. Musieli poznać obie wersje historii, prawda?
Nie podchodziła za blisko, by nie spłoszyć początkowo zbudowanego zaufania olbrzyma, bo Alexowi naprawdę dobrze szło. Miała wrażenie, że teraz przydadzą mu się słowa, które wcześniej przekazała Gwardziście i może wykorzysta swoje mocne strony, by budować większe zaufanie... Czuła się prawie jak nauczycielka, której uczeń po raz pierwszy rzucił prawidłowe zaklęcie po miesiącach pracy. - Esposas. - Spróbowała jeszcze raz.
Postanowiła, że lepiej będzie wrócić do Alexandra niż samemu radzić sobie z tym chłopakiem. Mieli jednak kawałek do przejścia - stawiali kroki w ciszy i kilkukrotnie nawet poczuła próby wyrwania się, jednak szybko je ukróciła wbijając swoją różdżkę w plecy czarodzieja bardziej boleśnie. On był w końcu sam - w nieco złej pozycji, bo wystarczył zapewne sygnalizujący krzyk i Alexander zjawiłby się w gonitwie. A czarodziej mógł wierzyć lub nie, ale zapewne ze strony Zakonników nie powinni uraczyć go żadną krzywdą. Tak długo jak będzie współpracował, a na razie szło mu, powiedzmy, pół na pół. W końcu zauważyła na horyzoncie Alexandra i jego nowego towarzysza. Zdecydowanie rannego, choć nie wiadomo z jakiego powodu i to czy właśnie ten chłopak zrobił mu krzywdę. Musieli poznać obie wersje historii, prawda?
Nie podchodziła za blisko, by nie spłoszyć początkowo zbudowanego zaufania olbrzyma, bo Alexowi naprawdę dobrze szło. Miała wrażenie, że teraz przydadzą mu się słowa, które wcześniej przekazała Gwardziście i może wykorzysta swoje mocne strony, by budować większe zaufanie... Czuła się prawie jak nauczycielka, której uczeń po raz pierwszy rzucił prawidłowe zaklęcie po miesiącach pracy. - Esposas. - Spróbowała jeszcze raz.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Pełne niepewności sekundy oczekiwania mijały, a Alexander jakoś dawał radę nie powstrzymywać oddechu w oczekiwaniu. Brał kolejne wdechy w równym rytmie, kiedy Burg z dużą dozą rezerwy powoli wyciągał rękę w stronę Farleya, ostatecznie jednym palcem dotykając dłoni Gwardzisty. Alex nieznacznie zacisnął palce na kulistym wybrzuszeniu opuszki palca, nie będąc w stanie nawet objąć jej całej swoją dłonią. Na gacie Merlina, przecież sam był wyjątkowo wyrośnięty jak na człowieka, a teraz czuł się tak okropnie malutki. Nie bał się jednak, pojmując, że gigant wiedział, że musi być delikatny: to zaś dawało nadzieję na to, że umysł Burga mógł jeszcze przetwarzać i wytwarzać koherentne myśli.
– Kto ty? – zapytał olbrzym, powoli cofając rękę i obserwując przy tym czarodzieja. Na chwilę jego twarz przeciął ból, a z gardła wyrwał się kolejny przepełniony jęk, od którego Selwyn poczuł rozchodzące się w płucach wibracje.
– Ja Alex – odpowiedział, otwartą dłoń przykładając do piersi. – Nie skrzywdzę cię – zapewnił, pokonując powoli ostatnie parę kroków dzielących go od lewego boku olbrzyma. Stojąc tak blisko wyraźnie czuł bijące od Burga ciepło, o zapachach starając się jednak nie myśleć. Zamiast tego skupił się na oglądaniu ran, których doznał olbrzym. Wiedział, że umysł Burga był przyćmiony, ale po pierwsze nie naprawi tego jeżeli gigant zejdzie na zakażenie, a po drugie zajmie mu to zdecydowanie więcej czasu: będzie musiał składać olbrzymowi regularne wizyty i rozmawiać z nim. I nie tylko pewnie on – zaświtała mu w głowie ta myśl gdy kątem oka uchwycił ruch na skraju polany. To Marcella wracała z tamtym gagatkiem, któremu Alex w tej chwili miał ochotę zrobić trochę krzywdę. Wiedział jednak, że była to bardzo głupia chęć, więc pohamował swoją agresję i pokręcił głową w kierunku panny Figg, podbródkiem wskazując na pochwyconego przez nią czarodzieja, a następnie ruchem głowy pokazując Burga. Nie uważał, że znów pokazywanie olbrzymowi kogoś, kto sprawił mu tyle bólu będzie im pomocne przy próbowaniu zdobycia zaufania olbrzyma. Zaraz po tym powolnym gestem skazał Marcy, aby podeszła trochę bliżej. Potrzebował jej pomocy.
Alexander pozostawał pod wielkim, czujnym okiem kiedy egzaminował kolano i lewy bok Burga. Będzie musiał odkazić tę ranę i nastawić staw, a później unieruchomić ramię. Spróbował sięgnąć po różdżkę, co spotkało się z kolejnym jękiem ze strony olbrzyma, który zamachnął się na Farleya: ten jednak spodziewał się komplikacji i szybko zanurkował, tym samym unikając wręcz pewnego wstrząśnienia mózgu.
– Pomogę! Peter chciał by pomóc! – powiedział zaraz, unosząc znów ręce i pokazując, że nie ma złych zamiarów. Imię Parkera zdawało się Burga zdecydowanie uspokajać i napawać jego oczy jakimś mglistym cieniem radości. Z uświadomieniem olbrzymowi tego, że Parker najpewniej już go nigdy nie odwiedzi musieli poczekać, aż wydobrzeje: niewykluczone bowiem, że to oni zostaliby odbiorcami rozpaczy Burga i, no... staliby się dżemem.
Farley odczekał chwilę i upewnił się, że może kontynuować. Zaczął od rzucenia najsilniejszego zaklęcia znieczulającego jakie znał, jednak ostatecznie musiał je powtórzyć kilka razy nim miał pewność, że chociaż trochę olbrzym zaczął odpływać. – Trochę będzie boleć. Ale to jest by pomóc. To wyleczy i już nie będzie boleć – ostrzegł, choć nie wiedział, na ile było to ostrzeżenie zrozumiałe. Alex postanowił zacząć od odkażenia ran na boku: pieczenie było jednak na tyle intensywne, że mająca o wiele słabszy wpływ na olbrzymy magia straciła na mocy i znieczulenie przestało działać. Burg zamachnął się znów w odruchu obronnym, a Farley tym razem był odrobinę zbyt wolny. Ręka olbrzyma dosłownie delikatnie trąciła czarodzieja, ale to wystarczyło by Gwardzista wystrzelił w powietrze jak przy potężnym Everte Stati, obrócił się parę razy w locie i wylądował kilkadziesiąt stóp dalej, praktycznie u nóg Marcelli. Przy impecie uderzenia powietrze uciekło z płuc Gwardzisty, a ból z tyłu głowy sprawił, że cały świat na chwilę zaszedł czernią.
– Yyyhhhkhkh – wycharczał, po czym przetoczył się na bok i splunął krwią. Wziął oddech i skrzywił się lekko, kiedy poobijane ciało zabolało. – Tylko przygryzłem język – dał radę wymamrotać, kiedy jeszcze lekko zamroczony próbował się pozbierać i usiąść prosto.
Burg w tym czasie patrzył się na nich szeroko otwartymi oczami i wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać przez to, co zrobił Farleyowi.
– Kto ty? – zapytał olbrzym, powoli cofając rękę i obserwując przy tym czarodzieja. Na chwilę jego twarz przeciął ból, a z gardła wyrwał się kolejny przepełniony jęk, od którego Selwyn poczuł rozchodzące się w płucach wibracje.
– Ja Alex – odpowiedział, otwartą dłoń przykładając do piersi. – Nie skrzywdzę cię – zapewnił, pokonując powoli ostatnie parę kroków dzielących go od lewego boku olbrzyma. Stojąc tak blisko wyraźnie czuł bijące od Burga ciepło, o zapachach starając się jednak nie myśleć. Zamiast tego skupił się na oglądaniu ran, których doznał olbrzym. Wiedział, że umysł Burga był przyćmiony, ale po pierwsze nie naprawi tego jeżeli gigant zejdzie na zakażenie, a po drugie zajmie mu to zdecydowanie więcej czasu: będzie musiał składać olbrzymowi regularne wizyty i rozmawiać z nim. I nie tylko pewnie on – zaświtała mu w głowie ta myśl gdy kątem oka uchwycił ruch na skraju polany. To Marcella wracała z tamtym gagatkiem, któremu Alex w tej chwili miał ochotę zrobić trochę krzywdę. Wiedział jednak, że była to bardzo głupia chęć, więc pohamował swoją agresję i pokręcił głową w kierunku panny Figg, podbródkiem wskazując na pochwyconego przez nią czarodzieja, a następnie ruchem głowy pokazując Burga. Nie uważał, że znów pokazywanie olbrzymowi kogoś, kto sprawił mu tyle bólu będzie im pomocne przy próbowaniu zdobycia zaufania olbrzyma. Zaraz po tym powolnym gestem skazał Marcy, aby podeszła trochę bliżej. Potrzebował jej pomocy.
Alexander pozostawał pod wielkim, czujnym okiem kiedy egzaminował kolano i lewy bok Burga. Będzie musiał odkazić tę ranę i nastawić staw, a później unieruchomić ramię. Spróbował sięgnąć po różdżkę, co spotkało się z kolejnym jękiem ze strony olbrzyma, który zamachnął się na Farleya: ten jednak spodziewał się komplikacji i szybko zanurkował, tym samym unikając wręcz pewnego wstrząśnienia mózgu.
– Pomogę! Peter chciał by pomóc! – powiedział zaraz, unosząc znów ręce i pokazując, że nie ma złych zamiarów. Imię Parkera zdawało się Burga zdecydowanie uspokajać i napawać jego oczy jakimś mglistym cieniem radości. Z uświadomieniem olbrzymowi tego, że Parker najpewniej już go nigdy nie odwiedzi musieli poczekać, aż wydobrzeje: niewykluczone bowiem, że to oni zostaliby odbiorcami rozpaczy Burga i, no... staliby się dżemem.
Farley odczekał chwilę i upewnił się, że może kontynuować. Zaczął od rzucenia najsilniejszego zaklęcia znieczulającego jakie znał, jednak ostatecznie musiał je powtórzyć kilka razy nim miał pewność, że chociaż trochę olbrzym zaczął odpływać. – Trochę będzie boleć. Ale to jest by pomóc. To wyleczy i już nie będzie boleć – ostrzegł, choć nie wiedział, na ile było to ostrzeżenie zrozumiałe. Alex postanowił zacząć od odkażenia ran na boku: pieczenie było jednak na tyle intensywne, że mająca o wiele słabszy wpływ na olbrzymy magia straciła na mocy i znieczulenie przestało działać. Burg zamachnął się znów w odruchu obronnym, a Farley tym razem był odrobinę zbyt wolny. Ręka olbrzyma dosłownie delikatnie trąciła czarodzieja, ale to wystarczyło by Gwardzista wystrzelił w powietrze jak przy potężnym Everte Stati, obrócił się parę razy w locie i wylądował kilkadziesiąt stóp dalej, praktycznie u nóg Marcelli. Przy impecie uderzenia powietrze uciekło z płuc Gwardzisty, a ból z tyłu głowy sprawił, że cały świat na chwilę zaszedł czernią.
– Yyyhhhkhkh – wycharczał, po czym przetoczył się na bok i splunął krwią. Wziął oddech i skrzywił się lekko, kiedy poobijane ciało zabolało. – Tylko przygryzłem język – dał radę wymamrotać, kiedy jeszcze lekko zamroczony próbował się pozbierać i usiąść prosto.
Burg w tym czasie patrzył się na nich szeroko otwartymi oczami i wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać przez to, co zrobił Farleyowi.
Tym razem zaklęcie podziałało lepiej niż nawet się spodziewała, nogi i ręce czarodzieja zostały spętane na tyle, że z pewnością nie będzie miał możliwości ucieczki. Nadal nie chciała jednak ingerować w działania Alexandra - wiedział co robi, a ona odwaliła swoją część? O ile tak mogła to nazwać.
Skupiła się na tym chłopaku. Zaczęła go wypytywać o to, kto go do tego przekonał. I z początku nie chciał kompletnie nic wspomnieć, burczał tylko pod nosem, jednak zadziałał na niego najłatwiejszy sposób świata, bardziej skuteczny niż Crucio. Złapała go za ucho i wykręciła je nieco, prawdopodobnie budząc tym wspomnienia najgorszych momentów z dzieciństwa. Kilka bardziej konkretnych gróźb i był w stanie wszystko wyśpiewać. Jednak problemem było to, że nie mogli tak po prostu go puścić. Coś czuła, że będą potrzebowali dosyć sporej pomocy w transporcie, jeśli brali pod uwagę jeszcze pomoc samemu olbrzymowi. Kiedy dowiedziała się tego, czego chciała, zostawiła chłopaka w spokoju. Przyszły ważniejsze sprawy. A raczej przyleciały.
Prawie podskoczyła z zaskoczenia, kiedy Alex przeturlał się po mchu, o dziwo nie trafiając ciałem na żadne drzewo. Nie była tak dobra w medycynie, ale wiedziała, że uderzenie z takim impetem i wyhamowanie na konarze drzewa mogłoby nawet złamać mu coś więcej niż... Rękę czy nogę. - Alex! - Z jej ust jakby samo to wypadło. Obejrzała się na chwilę za swoim więźniem, ale podeszła szybciej do Alexandra: - Potrzebujesz przeciwbólowego? - spytała od razu. Krew w ustach nie wyglądała zbyt bezpiecznie, zwłaszcza po takim upadku. Nie miała pojęcia co zrobić w momencie, gdy musiałaby poradzić sobie zarówno z rannym Alexem, olbrzymem i jeszcze młodym czarodziejem, który pewnie cały czas kalkulował plan jakiejś ucieczki, by szybko wydać ich odpowiednim osobom. Tak zupełnie znienacka. - Może powinniśmy zwinąć się stąd? Zabranie Burga świstoklikiem będzie niebezpieczne? - Nie miała pojęcia jaka może być odpowiedź na to pytanie, nie znała się za dobrze ani na olbrzymach ani na przenoszeniu się świstoklikami... Jednak Burg wydawał się ufać Alexandrowi, mogli to wykorzystać.
Skupiła się na tym chłopaku. Zaczęła go wypytywać o to, kto go do tego przekonał. I z początku nie chciał kompletnie nic wspomnieć, burczał tylko pod nosem, jednak zadziałał na niego najłatwiejszy sposób świata, bardziej skuteczny niż Crucio. Złapała go za ucho i wykręciła je nieco, prawdopodobnie budząc tym wspomnienia najgorszych momentów z dzieciństwa. Kilka bardziej konkretnych gróźb i był w stanie wszystko wyśpiewać. Jednak problemem było to, że nie mogli tak po prostu go puścić. Coś czuła, że będą potrzebowali dosyć sporej pomocy w transporcie, jeśli brali pod uwagę jeszcze pomoc samemu olbrzymowi. Kiedy dowiedziała się tego, czego chciała, zostawiła chłopaka w spokoju. Przyszły ważniejsze sprawy. A raczej przyleciały.
Prawie podskoczyła z zaskoczenia, kiedy Alex przeturlał się po mchu, o dziwo nie trafiając ciałem na żadne drzewo. Nie była tak dobra w medycynie, ale wiedziała, że uderzenie z takim impetem i wyhamowanie na konarze drzewa mogłoby nawet złamać mu coś więcej niż... Rękę czy nogę. - Alex! - Z jej ust jakby samo to wypadło. Obejrzała się na chwilę za swoim więźniem, ale podeszła szybciej do Alexandra: - Potrzebujesz przeciwbólowego? - spytała od razu. Krew w ustach nie wyglądała zbyt bezpiecznie, zwłaszcza po takim upadku. Nie miała pojęcia co zrobić w momencie, gdy musiałaby poradzić sobie zarówno z rannym Alexem, olbrzymem i jeszcze młodym czarodziejem, który pewnie cały czas kalkulował plan jakiejś ucieczki, by szybko wydać ich odpowiednim osobom. Tak zupełnie znienacka. - Może powinniśmy zwinąć się stąd? Zabranie Burga świstoklikiem będzie niebezpieczne? - Nie miała pojęcia jaka może być odpowiedź na to pytanie, nie znała się za dobrze ani na olbrzymach ani na przenoszeniu się świstoklikami... Jednak Burg wydawał się ufać Alexandrowi, mogli to wykorzystać.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Uniósł rękę i machnął nią z lekka od niechcenia, a z lekka nieskoordynowanie, ponieważ impet uderzenia wytrącił go z równowagi niezwykle skutecznie.
– Nie, nie... to zaraz mi przejdzie... Episkey – wymamrotał w odpowiedzi, na końcu niedbałym gestem przyciskając koniec różdżki do swojego torsu. Później otworzył usta i kolejną niedbałą inkantacją podleczył sobie język – w ustach wciąż jednak pozostał mu posmak krwi. Cóż, będzie musiał z tym przeżyć.
– Burg nie chciał! – dotarło zaraz do Zakonników, przyciągając ich uwagę na powrót do olbrzyma. Lex wolał nie ryzykować wstawania od razu, posyłając tylko Burgowi uśmiech z daleka. – Wszystko dobrze. Nie smuć się – zapewnił olbrzyma, nim nie spojrzał znów na pannę Figg. Farley ściągnął brwi i lekko potrząsnął głową, za co zapłacił kolejną falą mroczków przed oczami. – Nie powinniśmy go przenosić. Będzie trzeba opatrzyć go na miejscu, zresztą tak jak mówił Parker – on faktycznie jest niestabilny. Powinniśmy go zostawić na znanym mu terytorium i odwiedzać go – stwierdził, a na jego twarz wpełznął wyraz zamyślenia. Wiedział już, co trzeba zrobić, ale pozostawało przedstawić plan do zaakceptowania przez Marcellę, a później z ewentualnymi poprawkami wprowadzić go w życie.
Oboje ustalili, że młodzieniaszka najlepiej będzie odstawić w zupełnie inne miejsce – bo jeżeli nie oni to albo driady albo ludzie Nottów by go prędzej czy później dorwali, a żadna z tych opcji z wiadomych względów nie urządzała dwójki Zakonników. Chłopakowi należało zmodyfikować pamięć, aby już więcej nie trafił do kryjówki olbrzyma, oraz dać mu solidną nauczkę, aby przemyślał sobie swoje okrucieństwo, po czym wypuścić jak najdalej od lasu Sherwood. W sprawie Burga nie było już tak łatwo. Alexander został na miejscu, aby zaleczyć kolejne rany i spróbować dotrzeć jakoś do zaćmionego umysłu olbrzyma. W tym czasie Marcella miała ruszyć do lecznicy w Dolinie Godryka i przynieść mu torbę z gazami i bandażami oraz leczniczymi maściami z zaplecza, o które poprosić miała Idę, a także dwie średniej wielkości belki z materiałów budowlanych z Oazy.
Z pomocą odrobiny magii przetransportowanie tego wszystkiego nie było aż tak karkołomnym zadaniem. Alexander w tym czasie dał radę nastawić nadwyrężony staw skokowy Burga oraz złamane przedramię, a także po wielu żmudnych próbach częściowo zniwelować obrzęk. Resztę dnia spędzili na smarowaniu i opatrywaniu ran olbrzyma, z czego najwięcej zachodu mieli przy założeniu usztywnienia na jego rękę. Magia lecznicza nie działała na olbrzymy tak skutecznie, jak życzyłby sobie tego Farley, toteż żeby kość zrosła się całkowicie Burg musiał dostać temblak. Udało im się nakłonić istotę do położenia się, a wtedy przy pomocy dwóch belek i kilkukrotnie powiększonych rolek bandaży stworzyli improwizowane usztywnienie. Kiedy Zakonnicy dokonali dzieła było już po zmroku, a puszcza wokół nich stawała się coraz cichsza. Teoretycznie z różdżkami w pogotowiu i przy Burgu nie groziło im zbyt wiele, lecz żadne z nich nie zamierzało spędzać w Sherwood nocy.
Alexander wrócił następnego dnia, żeby spróbować dotrzeć do Burga i pomóc mu na powrót odnaleźć sens w myślach. Wracał przez większość wieczorów maja i czerwca, kilkukrotnie w towarzystwie Marcelli. Jedną ze wspólnych wycieczek odbyli po dwóch tygodniach od znalezienia Burga, żeby zdjąć z olbrzyma niepotrzebne już opatrunki i przy pomocy dwóch powiększonych mioteł oraz różdżek sprawili olbrzymowi kąpiel. Zdawało się, że ten zabieg ostatecznie przekonał do nich olbrzyma: cała trójka tego dnia była przemoczona do suchej nitki i o bokach obolałych od śmiechu. Nawet Alex pozwolił sobie na ostatnimi czasy tak rzadko spotykane u niego rozluźnienie i żarty. Wydawało się, że wszystko idzie dobrze: nie zdecydował się jednak na poproszenie Burga o pomoc w ich sprawie wcześniej niż przed drugą połową czerwca, gdy to miał całkowitą pewność, że olbrzym odzyskał pełnię władz umysłowych i był w stanie zrozumieć, jak drastyczna była sytuacja czarodziejów. Burg nie udzielił Alexandrowi odpowiedzi od razu, zamiast tego kazał Farleyowi i Figg wrócić trzy dni później.
Zakonnicy pojawili się na miejscu po upływie trzech dób, a chociaż wiedzieli, że zrobili wszystko najlepiej jak potrafili to wciąż nie mogli mieć pewności co do tego, czy nie spotkają się z odmową. W końcu to przecież nie była wojna tego olbrzyma...
| zt x2
– Nie, nie... to zaraz mi przejdzie... Episkey – wymamrotał w odpowiedzi, na końcu niedbałym gestem przyciskając koniec różdżki do swojego torsu. Później otworzył usta i kolejną niedbałą inkantacją podleczył sobie język – w ustach wciąż jednak pozostał mu posmak krwi. Cóż, będzie musiał z tym przeżyć.
– Burg nie chciał! – dotarło zaraz do Zakonników, przyciągając ich uwagę na powrót do olbrzyma. Lex wolał nie ryzykować wstawania od razu, posyłając tylko Burgowi uśmiech z daleka. – Wszystko dobrze. Nie smuć się – zapewnił olbrzyma, nim nie spojrzał znów na pannę Figg. Farley ściągnął brwi i lekko potrząsnął głową, za co zapłacił kolejną falą mroczków przed oczami. – Nie powinniśmy go przenosić. Będzie trzeba opatrzyć go na miejscu, zresztą tak jak mówił Parker – on faktycznie jest niestabilny. Powinniśmy go zostawić na znanym mu terytorium i odwiedzać go – stwierdził, a na jego twarz wpełznął wyraz zamyślenia. Wiedział już, co trzeba zrobić, ale pozostawało przedstawić plan do zaakceptowania przez Marcellę, a później z ewentualnymi poprawkami wprowadzić go w życie.
Oboje ustalili, że młodzieniaszka najlepiej będzie odstawić w zupełnie inne miejsce – bo jeżeli nie oni to albo driady albo ludzie Nottów by go prędzej czy później dorwali, a żadna z tych opcji z wiadomych względów nie urządzała dwójki Zakonników. Chłopakowi należało zmodyfikować pamięć, aby już więcej nie trafił do kryjówki olbrzyma, oraz dać mu solidną nauczkę, aby przemyślał sobie swoje okrucieństwo, po czym wypuścić jak najdalej od lasu Sherwood. W sprawie Burga nie było już tak łatwo. Alexander został na miejscu, aby zaleczyć kolejne rany i spróbować dotrzeć jakoś do zaćmionego umysłu olbrzyma. W tym czasie Marcella miała ruszyć do lecznicy w Dolinie Godryka i przynieść mu torbę z gazami i bandażami oraz leczniczymi maściami z zaplecza, o które poprosić miała Idę, a także dwie średniej wielkości belki z materiałów budowlanych z Oazy.
Z pomocą odrobiny magii przetransportowanie tego wszystkiego nie było aż tak karkołomnym zadaniem. Alexander w tym czasie dał radę nastawić nadwyrężony staw skokowy Burga oraz złamane przedramię, a także po wielu żmudnych próbach częściowo zniwelować obrzęk. Resztę dnia spędzili na smarowaniu i opatrywaniu ran olbrzyma, z czego najwięcej zachodu mieli przy założeniu usztywnienia na jego rękę. Magia lecznicza nie działała na olbrzymy tak skutecznie, jak życzyłby sobie tego Farley, toteż żeby kość zrosła się całkowicie Burg musiał dostać temblak. Udało im się nakłonić istotę do położenia się, a wtedy przy pomocy dwóch belek i kilkukrotnie powiększonych rolek bandaży stworzyli improwizowane usztywnienie. Kiedy Zakonnicy dokonali dzieła było już po zmroku, a puszcza wokół nich stawała się coraz cichsza. Teoretycznie z różdżkami w pogotowiu i przy Burgu nie groziło im zbyt wiele, lecz żadne z nich nie zamierzało spędzać w Sherwood nocy.
Alexander wrócił następnego dnia, żeby spróbować dotrzeć do Burga i pomóc mu na powrót odnaleźć sens w myślach. Wracał przez większość wieczorów maja i czerwca, kilkukrotnie w towarzystwie Marcelli. Jedną ze wspólnych wycieczek odbyli po dwóch tygodniach od znalezienia Burga, żeby zdjąć z olbrzyma niepotrzebne już opatrunki i przy pomocy dwóch powiększonych mioteł oraz różdżek sprawili olbrzymowi kąpiel. Zdawało się, że ten zabieg ostatecznie przekonał do nich olbrzyma: cała trójka tego dnia była przemoczona do suchej nitki i o bokach obolałych od śmiechu. Nawet Alex pozwolił sobie na ostatnimi czasy tak rzadko spotykane u niego rozluźnienie i żarty. Wydawało się, że wszystko idzie dobrze: nie zdecydował się jednak na poproszenie Burga o pomoc w ich sprawie wcześniej niż przed drugą połową czerwca, gdy to miał całkowitą pewność, że olbrzym odzyskał pełnię władz umysłowych i był w stanie zrozumieć, jak drastyczna była sytuacja czarodziejów. Burg nie udzielił Alexandrowi odpowiedzi od razu, zamiast tego kazał Farleyowi i Figg wrócić trzy dni później.
Zakonnicy pojawili się na miejscu po upływie trzech dób, a chociaż wiedzieli, że zrobili wszystko najlepiej jak potrafili to wciąż nie mogli mieć pewności co do tego, czy nie spotkają się z odmową. W końcu to przecież nie była wojna tego olbrzyma...
| zt x2
Sherwood [II]
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire