Czarny Kot
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Czarny Kot
"Czarny Kot" znajduje się w dzielnicy Borough of Enfield, gdzieś nad Tamizą, wśród licznych mugolskich teatrów, kin, muzeów oraz sklepów. Dlaczego właściciele wybrali akurat taką lokalizację? Dlaczego nie założyli lokalu w czarodziejskiej części miasta? Krążą różne plotki na ten temat, jednak najprawdopodobniejszym wytłumaczeniem będzie to nawiązujące do buntu przeciwko panującym normom społecznym. Zrobili to, bo takie mają do tego prawo. Tak, obłożyli go zaklęciami ochronnymi, skryli przed oczami wścibskich mugoli, jednak jedynie z przymusu, by nie podpaść władzy.
Wejście do "Czarnego Kota" znajduje się nie od strony ulicy, a z jednego ze ślepych zaułków, dodatkowo chronione jest hasłem. Lokal został umiejscowiony w piwnicy, dlatego najpierw należy pokonać krótkie kamienne schodki, by dostać się do jego wnętrza. Przy drzwiach wisi nieco podniszczony szyld, który może przywieść na myśl plakat bohemy francuskiej.
W "Czarnym Kocie" wiecznie panuje półmrok, rozświetlany jedynie blaskiem lewitujących świec i lampionów. Powietrze jest gęste, przesycone zapachem tytoniu oraz piołunu. Wysoko zawieszone sufity, kamienne ściany, niewielka ilość ozdób - to wszystko tworzy dosyć oszczędny, nieco ascetyczny wystrój wnętrza. Okolica przy kontuarze zawsze jest gęściej zaludniona, zaś miejsca znajdujące się w odleglejszych mu pomieszczeniach - puste.
Wejście do "Czarnego Kota" znajduje się nie od strony ulicy, a z jednego ze ślepych zaułków, dodatkowo chronione jest hasłem. Lokal został umiejscowiony w piwnicy, dlatego najpierw należy pokonać krótkie kamienne schodki, by dostać się do jego wnętrza. Przy drzwiach wisi nieco podniszczony szyld, który może przywieść na myśl plakat bohemy francuskiej.
W "Czarnym Kocie" wiecznie panuje półmrok, rozświetlany jedynie blaskiem lewitujących świec i lampionów. Powietrze jest gęste, przesycone zapachem tytoniu oraz piołunu. Wysoko zawieszone sufity, kamienne ściany, niewielka ilość ozdób - to wszystko tworzy dosyć oszczędny, nieco ascetyczny wystrój wnętrza. Okolica przy kontuarze zawsze jest gęściej zaludniona, zaś miejsca znajdujące się w odleglejszych mu pomieszczeniach - puste.
Nie przeszkadzało mu spóźnienie Floreana. Zbyt często sam się spóźniał, by mieć do kogokolwiek o to pretensje. Czekał na niego cierpliwie, z wyrozumiałością. Zwłaszcza, ze zdawał sobie sprawę z faktu jak bardzo anomalie i kapryśność magii wywróciły świat czarodziejów do góry nogami. Niegdyś wystarczyła teleportacja, bądź proszek fiu - teraz trzeba było przemierzać odległości za pomocą własnych nóg. On był przyzwyczajony - co dzień pokonywał kilometry w Szpitalu Świętego Munga, gdzie teleportacja nie była możliwe. Ale czy inni byli przygotowani na to wszystko? Wiele rzeczy doskwierało i niemu. Nagle czarodzieje stali się tak bezbronni i bezradni...
Upił kolejny łyk whiskey, znów obrzucając spojrzenie rozleniwionym, raczej pozbawionym zainteresowania spojrzeniem. Nawet nie rejestrował co się dookoła niego działo - tu jakaś czwórka facetów grała w karty, tu inni śmiali się do rozpuku, tam samotny facet pił piwo. Dopiero po chwili jego wzrok spoczął na wchodzącym do sali Floreanie. Alan podniósł się z miejsca i uniósł dłoń, chcąc szybciej przyciągnąć wzrok mężczyzny. Czarny Kot mimo wszystko nie był tak małym miejscem.
- Spokojnie. Na tyle krótko, że zdążyłem upić ledwie parę niewielkich łyków. - Uniósł lekko szklankę i zabujał nią, a alkoholowa ciecz o charaktestycznej dla siebie barwie zakołysała się po brzegach.
Jak na komendę - już po chwili przyłożył sobie do ust szklankę, by upić z niej kolejny - dużo większy łyk. Również nie wiedział od czeog zacząć, co powiedzieć, jak ująć te cięższe do wypowiedzenia sprawy. Dużo rzeczy kłębiło się w jego głowie, dużo problemów, dużo spraw do poruszenia. I choć wiedział, że musi, i choć wiedział, że tak być powinno - ciężko było mu zacząć. Zbyt wiele złego wydarzyło się ostatnio. A z jakichś względów chciał porozmawiać o tym z Floreanem? Czy to dlatego, że był bratem Florence? A może po prostu darzył go swego rodzaju respektem? A może oba?
- Prawdopodobnie nie pojawię się jutro, Floreanie. - Zakomunikował nagle, odsuwając szklankę od ust. - Szpital pęka w szwach, nie mam możliwości wybrania sobie dnia wolnego. Nie teraz, kiedy jest tak dużo ludzi. - Zazwyczaj nie było z tym problemu. Głównie też dlatego, że zazwyczaj, jako pracoholik wcale o wolne nie prosił - on był na nie wymagane. Ścisnął usta w prostą linię, na chwilę wbijając wzrok w stoli, potem w swoją szkalnkę, potem przejeżdżając dłonią po swoich włosach. Zamierzał popchnąć tę rozmowę dalej:
- Co u Florence? - Zapytał. Zapadła chwilowa cisza, więc odezwał się pospiesznie. - Nie mogę jej odwiedzać. Jestem magomedykiem i specjalizuję się chorobami genetycznymi, a czasem zajmuje się innymi rzeczami. Nie mogę sobie pozwolić na chociażby najmniejszą szansę, by złapać chorobę zakaźną. - Była to prawda. Albo tylko część...
Upił kolejny łyk whiskey, znów obrzucając spojrzenie rozleniwionym, raczej pozbawionym zainteresowania spojrzeniem. Nawet nie rejestrował co się dookoła niego działo - tu jakaś czwórka facetów grała w karty, tu inni śmiali się do rozpuku, tam samotny facet pił piwo. Dopiero po chwili jego wzrok spoczął na wchodzącym do sali Floreanie. Alan podniósł się z miejsca i uniósł dłoń, chcąc szybciej przyciągnąć wzrok mężczyzny. Czarny Kot mimo wszystko nie był tak małym miejscem.
- Spokojnie. Na tyle krótko, że zdążyłem upić ledwie parę niewielkich łyków. - Uniósł lekko szklankę i zabujał nią, a alkoholowa ciecz o charaktestycznej dla siebie barwie zakołysała się po brzegach.
Jak na komendę - już po chwili przyłożył sobie do ust szklankę, by upić z niej kolejny - dużo większy łyk. Również nie wiedział od czeog zacząć, co powiedzieć, jak ująć te cięższe do wypowiedzenia sprawy. Dużo rzeczy kłębiło się w jego głowie, dużo problemów, dużo spraw do poruszenia. I choć wiedział, że musi, i choć wiedział, że tak być powinno - ciężko było mu zacząć. Zbyt wiele złego wydarzyło się ostatnio. A z jakichś względów chciał porozmawiać o tym z Floreanem? Czy to dlatego, że był bratem Florence? A może po prostu darzył go swego rodzaju respektem? A może oba?
- Prawdopodobnie nie pojawię się jutro, Floreanie. - Zakomunikował nagle, odsuwając szklankę od ust. - Szpital pęka w szwach, nie mam możliwości wybrania sobie dnia wolnego. Nie teraz, kiedy jest tak dużo ludzi. - Zazwyczaj nie było z tym problemu. Głównie też dlatego, że zazwyczaj, jako pracoholik wcale o wolne nie prosił - on był na nie wymagane. Ścisnął usta w prostą linię, na chwilę wbijając wzrok w stoli, potem w swoją szkalnkę, potem przejeżdżając dłonią po swoich włosach. Zamierzał popchnąć tę rozmowę dalej:
- Co u Florence? - Zapytał. Zapadła chwilowa cisza, więc odezwał się pospiesznie. - Nie mogę jej odwiedzać. Jestem magomedykiem i specjalizuję się chorobami genetycznymi, a czasem zajmuje się innymi rzeczami. Nie mogę sobie pozwolić na chociażby najmniejszą szansę, by złapać chorobę zakaźną. - Była to prawda. Albo tylko część...
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nawet przez sekundę nie łudziłem się, że nasze spotkanie będzie przyjazną pogawędką przy szklance czegoś mocniejszego. Mimo to po spojrzeniu na jego whiskey zastanowiłem się czy od razu nie pójść po coś dla siebie. Nie lubiłem Alana i nawet nie próbowałem tego ukrywać - ani przed nim ani przed samą Florence - miałem więc nadzieję, że nasza rozmowa nie będzie trwała dłużej niż to konieczne. Skinąłem jedynie głową w odpowiedzi, siadając na przeciwko niego. - Rozumiem - odparłem, odwracając na chwilę wzrok. Był uzdrowicielem; nawet ja nie mogłem w tym momencie go skrytykować. Od początku maja kilkukrotnie byłem w szpitalu i widziałem ten chaos na własne oczy. Szpital pękał w szwach, to nie ulegało wątpliwości. I choć spotkanie Zakonu uważałem za coś naprawdę ważnego, nie mogło być ważniejsze od ratowania ludzkiego życia. - Ciężkie przypadki? - Zapytałem, nawet nie tyle chcąc pociągnąć tę niezobowiązującą pogawędkę, co po prostu nie potrafiąc inaczej. I już miałem zapytać go o coś jeszcze, kiedy zadał to pytanie, a ja poczułem jak niebezpiecznie wzrasta we mnie złość. Nieświadomie zacisnąłem dłonie w pięści, ale nie miałem zamiaru robić mu krzywdy. Tamten incydent na zapleczu lodziarni miał się już nigdy więcej nie powtórzyć. Nie mogłem sobie pozwolić na takie wybuchy złości, to nie byłem ja. - Przestań - wycedziłem, uważając każde jego słowo za brednie. - Dobrze wiesz, że Florence jest w izolatce i nie ma szans na zarażenie się jej chorobą - nie mogłem uwierzyć, że właśnie uzdrowiciel próbuje wcisnąć mi takie głupstwa. Gdyby było inaczej, medycy specjalizujący się w chorobach zakaźnych umieraliby co miesiąc, a oni jakoś mieli się dobrze. - Po prostu nie chcesz jej odwiedzić i nie rozumiem dlaczego - dodałem, reflektując się po chwili, że ze zdenerwowania uniosłem głos. Zerknąłem na sąsiedni stolik, pochylając się bliżej Alana. - Zdecyduj się, do cholery. Jeżeli nie chcesz z nią być to jej to powiedz - dodałem. Nie mogłem pozwolić, żeby Alan dalej krzywdził Florence, a teraz niezaprzeczalnie to robił. Od początku byłem przeciwny temu związkowi, ale próbowałem jakoś to zaakceptować. Teraz widzę, że to nie była dobra decyzja.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiwnął głową, początkowo w ciszy i w skupieniu, potem natomiast wreszcie przenosząc wzrok na Floreana. Czy był w Szpitalu i widział, co tam się działo? Jak dużo wiedział o tym, co się teraz działo dookoła? Czy miał w głowie prawdziwy obraz tego jak bardzo świat stanął na głowie?
- Ciężkie to mało powiedziane. Odkąd pracuję w Mungu nie widziałem tylu pacjentów... - Zrobił pauzę, jakby zastanawiając się czy powinien kontynuować. - I tylu, których nie udało nam się uratować... - Dodał w końcu, znacznie ciszej, niemalże szepcząc. Zupełnie jak gdyby był to jakiś sposób na oddanie hołdu zmarłym, a może przeproszenie ich za to, że ani on, ani inni medycy nie mogli im pomóc.
Podniosła, lekko ciężka atmosfera, którą miało rozluźnić nieco solidnego trunku, dalej taka pozostawała. Krążyła dookoła nich niczym ciężka chmura, opadając coraz niżej. Dorwała ich, pogryzła i podrapała w momencie, gdy Alan poruszył temat Florence. Wiedział, że odkąd związał się z siostrą Floreana - ten przestał pałać do niego sympatią, jak gdyby wiedział, przeczuwał, że to wszystko rozpadnie się szybciej niż się zaczęło. Spodziewał się więc tej złości, spodziewał, a mimo wszystko w jakiś sposób próbował ją załagodzić, jakoś poprawić swoją sytuację, usprawiedliwić się. Miał wyrzuty sumienia, które wyjadały go od środka. Czy liczył, że podczas tej rozmowy uda mu się dostać rozgrzeszenie od Floreana, które pomoże mu poczuć się lepiej? Chyba tak.
- Tak, masz rację. - Przyznał po chwili ciszy, tuż po tym jak przyjął na siebie każdy zarzut, każdy moment podniesionego tonu, każde mocne słowa. Będące przecież prawdą. - Powiem jej to. - Dodał w końcu, wreszcie podnosząc wzrok na Floreana. Cięzko było stwierdzić co czaiło się w jego oczach, była to mieszanina zbyt wielu emocji, w tym wstydu i... strachu? - Bij, jeśli chcesz. Zasłużyłem. - Z przyzwoleniem patrzył na Floreana, nawet nie zastanawiając się nad tym jak głupim pomysłem byłoby wszczynanie bójki w tym miejscu. Nie obchodziło go to teraz.
Wyrzuty sumienia paliły go od środka. Szukał... usprawiedliwienia, choć nie wiedział czy jakiekolwiek miał. Oszukiwał samego siebie, a teraz próbował oszukać także i Floreana, choć nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
- Chcę ją chronić. Nie tylko przed sobą... Pomogła mi, postawiła mnie na nogi, za co jestem jej dozgonnie wdzięczny, ale... ale nie jestem pewien, czy jestem gotowy na to, by być w związku. - Zaczął. Wiedział, że tymi słowami niczego nie naprawi, a pogorszy sprawę. - Mam też... przeczucie. - Nieco ostrożniej dobierał słowa. Pochylił się lekko nad stołem, zniżając ton głosu tak, by ich rozmowa nie dotarła do nikogo innego. - To wszystko co się ostatnio dzieje... To nie jest przypadek, nie żadne wypadki. I mam przeczucie... mam powody sądzić, że jestem jednym z następnych do odchaczenia na liście. Nie chcę nikogo w to mieszać. - Czy to prawda? Prawda. Czy tylko o to chodziło? Nie. Nie kochał Florence i uzmysłowił to sobie za późno, by jej tym nie zranić. Musiał z tego wybrnąć, a chciał to zrobić tak, by nikogo nie zranić, choć nie było to możliwe. Próbował też znaleźć usprawiedliwienie, rozgrzeszenie dla siebie samego... Czy to było możliwe?
- Ciężkie to mało powiedziane. Odkąd pracuję w Mungu nie widziałem tylu pacjentów... - Zrobił pauzę, jakby zastanawiając się czy powinien kontynuować. - I tylu, których nie udało nam się uratować... - Dodał w końcu, znacznie ciszej, niemalże szepcząc. Zupełnie jak gdyby był to jakiś sposób na oddanie hołdu zmarłym, a może przeproszenie ich za to, że ani on, ani inni medycy nie mogli im pomóc.
Podniosła, lekko ciężka atmosfera, którą miało rozluźnić nieco solidnego trunku, dalej taka pozostawała. Krążyła dookoła nich niczym ciężka chmura, opadając coraz niżej. Dorwała ich, pogryzła i podrapała w momencie, gdy Alan poruszył temat Florence. Wiedział, że odkąd związał się z siostrą Floreana - ten przestał pałać do niego sympatią, jak gdyby wiedział, przeczuwał, że to wszystko rozpadnie się szybciej niż się zaczęło. Spodziewał się więc tej złości, spodziewał, a mimo wszystko w jakiś sposób próbował ją załagodzić, jakoś poprawić swoją sytuację, usprawiedliwić się. Miał wyrzuty sumienia, które wyjadały go od środka. Czy liczył, że podczas tej rozmowy uda mu się dostać rozgrzeszenie od Floreana, które pomoże mu poczuć się lepiej? Chyba tak.
- Tak, masz rację. - Przyznał po chwili ciszy, tuż po tym jak przyjął na siebie każdy zarzut, każdy moment podniesionego tonu, każde mocne słowa. Będące przecież prawdą. - Powiem jej to. - Dodał w końcu, wreszcie podnosząc wzrok na Floreana. Cięzko było stwierdzić co czaiło się w jego oczach, była to mieszanina zbyt wielu emocji, w tym wstydu i... strachu? - Bij, jeśli chcesz. Zasłużyłem. - Z przyzwoleniem patrzył na Floreana, nawet nie zastanawiając się nad tym jak głupim pomysłem byłoby wszczynanie bójki w tym miejscu. Nie obchodziło go to teraz.
Wyrzuty sumienia paliły go od środka. Szukał... usprawiedliwienia, choć nie wiedział czy jakiekolwiek miał. Oszukiwał samego siebie, a teraz próbował oszukać także i Floreana, choć nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
- Chcę ją chronić. Nie tylko przed sobą... Pomogła mi, postawiła mnie na nogi, za co jestem jej dozgonnie wdzięczny, ale... ale nie jestem pewien, czy jestem gotowy na to, by być w związku. - Zaczął. Wiedział, że tymi słowami niczego nie naprawi, a pogorszy sprawę. - Mam też... przeczucie. - Nieco ostrożniej dobierał słowa. Pochylił się lekko nad stołem, zniżając ton głosu tak, by ich rozmowa nie dotarła do nikogo innego. - To wszystko co się ostatnio dzieje... To nie jest przypadek, nie żadne wypadki. I mam przeczucie... mam powody sądzić, że jestem jednym z następnych do odchaczenia na liście. Nie chcę nikogo w to mieszać. - Czy to prawda? Prawda. Czy tylko o to chodziło? Nie. Nie kochał Florence i uzmysłowił to sobie za późno, by jej tym nie zranić. Musiał z tego wybrnąć, a chciał to zrobić tak, by nikogo nie zranić, choć nie było to możliwe. Próbował też znaleźć usprawiedliwienie, rozgrzeszenie dla siebie samego... Czy to było możliwe?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jego słowa nie wyzwalały we mnie współczucia. Co prawda wierzyłem, że w szpitalu czekał na niego ogrom pracy i nie łudziłem się, że udaje mu się wyleczyć każdego pacjenta - podziwiałem go i innych uzdrowicieli za ich wytrwałość i odporność na tak nieszczęśliwe sytuacje, ale to wszystko i tak nie sprawiało, że przestawałem być na niego zły. Tutaj chodziło o Florence, moją siostrę bliźniaczkę, a w takim wypadku nie potrafiłem myśleć racjonalnie. Wiele się wokół mnie działo, ale Flo niezmiennie była obok i ja również zamierzałem jej nie zostawiać. I choć mógłbym zlekceważyć Alana to po prostu nie mogłem, niemal płonąłem ze złości, kiedy pomyślałem, że Flo na niego czeka, a on wymyśla tak fatalne wymówki. Gdyby mu zależało to zaszedłby do niej choćby dookoła paliło się i waliło. Co w sumie nie jest znowu tak abstrakcyjne. - Powiesz - powtórzyłem głucho, bo raczej spodziewałem się sprzeciwów typu: nie, ja ją kocham. To mnie na moment uspokoiło, Alan w pewien sposób zakończył tym słowem dyskusję. Dopiero po jego kolejnych słowach uniosłem ponownie wzrok i poczułem jak ponownie się denerwuje, jakby z wcześniejszego gniewu zostały jedynie żarzące się węgielki. - Ja? Nie będę cię bić, za kogo mnie masz - odparłem zdenerwowany, a dopiero po chwili przypomniałem sobie, że nie tak dawno temu zaatakowałem go zaklęciem. Odwróciłem na moment wzrok, trochę zmieszany, ale w zasadzie zasłużył sobie na to.
- Alan, nie każę ci z nią być. Tylko jeżeli nie chcesz to jej to powiedz, a nie po prostu ją olewasz. A ona się martwi, myśli... Wiesz, w izolatce nie ma wielu rzeczy do roboty, więc swoją nieobecnością zaprzątasz jej większość czasu - dodałem, bębniąc nerwowo palcami o blat. Zacząłem się zastanawiać po co tutaj właściwie przyszedłem, po co tutaj jeszcze siedzę - wystarczyło mu to uzmysłowić krótkim listem. Zrozumiałem dopiero po jego zwierzeniu. Przestałem poruszać palcami, wbijając w niego wzrok. - Co? - Zapytałem głupio, pochylając się bliżej niego. - Dlaczego tak sądzisz? To dość odważne stwierdzenie - dodałem. W zasadzie każdy z nas mógł czuć się zagrożony, ale spośród wszystkich zakonników nie wskazałbym szczególnie ani na Alana ani na mnie - a może to mój błąd, może powinienem.
- Alan, nie każę ci z nią być. Tylko jeżeli nie chcesz to jej to powiedz, a nie po prostu ją olewasz. A ona się martwi, myśli... Wiesz, w izolatce nie ma wielu rzeczy do roboty, więc swoją nieobecnością zaprzątasz jej większość czasu - dodałem, bębniąc nerwowo palcami o blat. Zacząłem się zastanawiać po co tutaj właściwie przyszedłem, po co tutaj jeszcze siedzę - wystarczyło mu to uzmysłowić krótkim listem. Zrozumiałem dopiero po jego zwierzeniu. Przestałem poruszać palcami, wbijając w niego wzrok. - Co? - Zapytałem głupio, pochylając się bliżej niego. - Dlaczego tak sądzisz? To dość odważne stwierdzenie - dodałem. W zasadzie każdy z nas mógł czuć się zagrożony, ale spośród wszystkich zakonników nie wskazałbym szczególnie ani na Alana ani na mnie - a może to mój błąd, może powinienem.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Agnes Puffypuff nie lubiła czekać. Wolała działać. A przystojny pracownik Czarnego Kota nie dałby się oczarować bez jej udziału. Odziana w gruby, wełniany płaszcz w kolorze kruczych skrzydeł, przemierzała wąskie uliczki Enfield, by wreszcie dotrzeć pod wskazany adres. Rudawe włosy miała schludnie związane, nie pozwalając im opaść na pokrytą piegami twarz. Gruba i pyzowata, ale z pewnością bardzo pewna siebie. A dziś także głodna wrażeń. A gdzie indziej mogła je znaleźć, jeśli nie w jednym z najbardziej buntowniczych lokali w Londynie? Schlebiała jej idea właścicieli. Świeżość, nowość, bunt wobec reguł. Nawet jeśli ostatecznie poddali się zasadom, odgradzając to miejsce zaklęciami ochronnymi.
To czego najbardziej tu nie lubiła to schodki. W zasadzie nie lubiła schodów – być może wytoczyła im personalną vendettę. Nie potrafiła już zliczyć ile razy potknęła się, o własną szatę, albo płaszcz i przekoziołkowała na dół. Mówiono, że jako dziecko spadła ze schodów w domu i to dlatego dziś zakrawa o szaleństwo. Gdyby to od niej zależało, te parszywe i zdradzieckie stworzenia byłyby zdelegalizowane. Wszędzie. Wszędzie!
Ale tym razem udaje jej się pokonać swojego personalnego nemesis, wpada do pomieszczenia, mrużąc gwałtownie oczy. Kolejna bezsensowna rzecz w świecie. Półmrok. Jeśli czegoś nie lubiła bardziej niż schodów to niezdecydowania: a półmrok najwyraźniej nie potrafił zdecydować, czy jest jasny czy ciemny. Agnes nie uznawała półśrodków. Zanim więc podeszła do kontuaru, skierowała się w stronę lewitujących świeczek, żeby zapewnić sobie choć trochę światła. Była pewna, że coś spadło na jej włosy wprost z karykaturalnego szyldu zdobiącego wejście – nie mogła ryzykować paradowania przed przystojnym pracownikiem z szlamem na głowie. Dlatego też przystanęła przy źródle ognia, niemal od razu marszcząc twarz. W tej atmosferze ciężko byłoby dostrzec cokolwiek. Chwyciła zatem swoją czarną kitę i wyginając ją na różne sposoby przyciągała coraz bliżej ognia. Puffypuff nie grzeszyła ani urodą, ani rozumem. Dlatego też nie odrazu spostrzegła, że coś jest nie tak. Dopiero gdy jej poczuła gwałtowne pieczenie na skórze, a do nosa dostał się zapach dymu zorientowała się, że faktycznie zaistniał jakiś problem. Problem jak nic: palące się włosy. Szybko wydała z siebie piskliwy, nieznośnie wysoki jęk i odskoczyła, niemal wpadając na stojącego w pobliżu Floreana.
– MOJE WŁOSY SIĘ PALĄ, PROSZĘ MI POMÓC – oznajmiła, wymachując rękoma na wszystkie strony.
To czego najbardziej tu nie lubiła to schodki. W zasadzie nie lubiła schodów – być może wytoczyła im personalną vendettę. Nie potrafiła już zliczyć ile razy potknęła się, o własną szatę, albo płaszcz i przekoziołkowała na dół. Mówiono, że jako dziecko spadła ze schodów w domu i to dlatego dziś zakrawa o szaleństwo. Gdyby to od niej zależało, te parszywe i zdradzieckie stworzenia byłyby zdelegalizowane. Wszędzie. Wszędzie!
Ale tym razem udaje jej się pokonać swojego personalnego nemesis, wpada do pomieszczenia, mrużąc gwałtownie oczy. Kolejna bezsensowna rzecz w świecie. Półmrok. Jeśli czegoś nie lubiła bardziej niż schodów to niezdecydowania: a półmrok najwyraźniej nie potrafił zdecydować, czy jest jasny czy ciemny. Agnes nie uznawała półśrodków. Zanim więc podeszła do kontuaru, skierowała się w stronę lewitujących świeczek, żeby zapewnić sobie choć trochę światła. Była pewna, że coś spadło na jej włosy wprost z karykaturalnego szyldu zdobiącego wejście – nie mogła ryzykować paradowania przed przystojnym pracownikiem z szlamem na głowie. Dlatego też przystanęła przy źródle ognia, niemal od razu marszcząc twarz. W tej atmosferze ciężko byłoby dostrzec cokolwiek. Chwyciła zatem swoją czarną kitę i wyginając ją na różne sposoby przyciągała coraz bliżej ognia. Puffypuff nie grzeszyła ani urodą, ani rozumem. Dlatego też nie odrazu spostrzegła, że coś jest nie tak. Dopiero gdy jej poczuła gwałtowne pieczenie na skórze, a do nosa dostał się zapach dymu zorientowała się, że faktycznie zaistniał jakiś problem. Problem jak nic: palące się włosy. Szybko wydała z siebie piskliwy, nieznośnie wysoki jęk i odskoczyła, niemal wpadając na stojącego w pobliżu Floreana.
– MOJE WŁOSY SIĘ PALĄ, PROSZĘ MI POMÓC – oznajmiła, wymachując rękoma na wszystkie strony.
I show not your face but your heart's desire
Miałem serdecznie dość Alana i dlatego odetchnąłem z ulgą, kiedy nasze spotkanie w końcu dobiegło końca. Nie wiedziałem po co w ogóle zgodziłem się na tę rozmowę - absolutnie nic nie zmieniła, ale to tylko podkreślało moją naiwność, skoro wydawało mi się, że mogło być inaczej. Przyszedłem tutaj rozzłoszczony i naburmuszony, jednak prawda była taka, że w ogóle bym tutaj nie przyszedł gdybym nie wiązał z tym spotkaniem jakichkolwiek nadziei. Cóż, najwidoczniej po raz kolejny się pomyliłem.
Alan wyszedł, ale ja postanowiłem jeszcze chwilę zostać. Podszedłem do baru i zamówiłem jedno piwo. Miałem zamiar długo je sączyć aż na zewnątrz zapadnie zmierzch. Ot, taki naszedł mnie nastrój. Zamieniłem parę słów z barmanem oraz z mężczyzną siedzącym obok nie - kto wie, może to kolejny Rowle. Doprawdy, wciąż nie mogłem wyjść z wrażenia, że nie tak dawno rozmawiałem z naszym wrogiem. Jak gdyby nigdy nic prowadziłem z nim dyskusje na temat historii magii. To zmusiło mnie do pewnych rozmyślań - jak często spotykałem kogoś takiego i nie miałem pojęcia, że później ten sam człowiek atakował moich przyjaciół? To było okropne, niesprawiedliwe, niepokojące.
Moje rozmyślania zostały przerwane przez nagły atak nieznajomej kobiety. Najpierw usłyszałem donośny krzyk, potem poczułem na swoim ciele jej ciężar, dopiero na końcu do moich nozdrzy dostał się zapach dymu. - Ooooo Merlinie! Merliniemerliniemerlinie - zacząłem panikować, bo co innego mógłbym robić w takiej sytuacji?! - Już pomagam, już - chwyciłem za swój kufel z piwem i zamachnąłem się nim, wylewając resztkę alkoholu na jej płonące włosy. - PRZEPRASZAM - krzyknąłem, kiedy ogień tylko się zwiększył. Niemalże przeskoczyłem przez bar, panicznie poszukując wody - dlaczego tylko ja zareagowałem? W końcu rzuciła mi się w oczy butelka z wodą, szybko ją chwyciłem i czym prędzej wylałem jej zawartość na włosy kobiety. Dopiero wtedy stwierdziłem, że mogłem użyć różdżki. - Ekhm, nic pani nie jest? - Zapytałem zmieszany, a panika zaczęła pomału odpuszczać.
Alan wyszedł, ale ja postanowiłem jeszcze chwilę zostać. Podszedłem do baru i zamówiłem jedno piwo. Miałem zamiar długo je sączyć aż na zewnątrz zapadnie zmierzch. Ot, taki naszedł mnie nastrój. Zamieniłem parę słów z barmanem oraz z mężczyzną siedzącym obok nie - kto wie, może to kolejny Rowle. Doprawdy, wciąż nie mogłem wyjść z wrażenia, że nie tak dawno rozmawiałem z naszym wrogiem. Jak gdyby nigdy nic prowadziłem z nim dyskusje na temat historii magii. To zmusiło mnie do pewnych rozmyślań - jak często spotykałem kogoś takiego i nie miałem pojęcia, że później ten sam człowiek atakował moich przyjaciół? To było okropne, niesprawiedliwe, niepokojące.
Moje rozmyślania zostały przerwane przez nagły atak nieznajomej kobiety. Najpierw usłyszałem donośny krzyk, potem poczułem na swoim ciele jej ciężar, dopiero na końcu do moich nozdrzy dostał się zapach dymu. - Ooooo Merlinie! Merliniemerliniemerlinie - zacząłem panikować, bo co innego mógłbym robić w takiej sytuacji?! - Już pomagam, już - chwyciłem za swój kufel z piwem i zamachnąłem się nim, wylewając resztkę alkoholu na jej płonące włosy. - PRZEPRASZAM - krzyknąłem, kiedy ogień tylko się zwiększył. Niemalże przeskoczyłem przez bar, panicznie poszukując wody - dlaczego tylko ja zareagowałem? W końcu rzuciła mi się w oczy butelka z wodą, szybko ją chwyciłem i czym prędzej wylałem jej zawartość na włosy kobiety. Dopiero wtedy stwierdziłem, że mogłem użyć różdżki. - Ekhm, nic pani nie jest? - Zapytałem zmieszany, a panika zaczęła pomału odpuszczać.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Agnes krzyczała i darła się w niebogłosy, bo co to się działo, żeby takiej porządnej i wspaniałej, tak pomocnej społeczeństwu istocie paliły się włosy. Słyszała wprawdzie o takich przypadkach, ale wtedy przedstawiano je jako karę, karę dla parszywych i leniwych, nie zaś dla takich jak ona. Życie przeleciało jej przed oczyma, a jednak wciąż nie dostrzegała swojego błędu – przecież pożyczyła sąsiadce spod numeru sto dwadzieścia osiem trochę cukru, nawet jeśli z odrobiną zwątpienia. Zawsze karmiła swojego psidwaka, nawet jeśli odpadkami ze stołu. Nigdy nie zapominała, żeby podstawić starym przyjaciołom nogę przed błotnistą kałużą. Cud, miód i Merlin, taką czarownicą właśnie była.
– POMOCY, POMOCY – krzyczała, wymachując gwałtownie rękoma, nawet nie zwracając uwagi na Floreana. – Nie jestem Merlin, jestem Agnes.
Czuję jakieś chwilowe ochłodzenie, jakby coś miłego zmierzało w moją stronę, ale jest jeszcze gorzej – już po chwili moje włosy buchają jeszcze jaśniejszym płomieniem. Kobieta zaczyna krzyczeć jeszcze bardziej i kręcić się w kółko, jakby tańczyła jakiś dziwny taniec, chociaż tańczyć nie lubiła prawie tak bardzo jak schodów. Wydaje jej się, że całą wieczność czeka na ratunek – całą wieczność jak nic. Dlaczego nikt nie chce jej pomóc? Jej, dobrej, miłej, do rany przyłóż? Już nigdy więcej im nie pomoże, obiecuje sobie. I nie zostawi napiwku. Wreszcie ratunek nadchodzi, w postaci wylanej na nią wody. Nie wie skąd się wzięła i chwilę zajmuje jej ochłonięcie: dosłownie. Wciąż wymachuje wszystkimi kończynami na wszystkie strony i kręci się dookoła, dopóki w chwili przebłysku mądrości, nie dostrzega co się stało. Obraca się ku nieznanemu sobie mężczyźnie z uśmiechem na twarzy i stara się przygładzić włosy, a raczej to, co z nich zostało. Wygląda na to, że niespecjalnie przejmuje się tym, że dość spora część jej długich kosmyków nagle zniknęła.
– Dziękuję Panu, naprawdę dziękuję Panu bardzo! – krzyczy serdecznie.
Postępuje kilka kroków w stronę młodzieńca i pochyla się blisko niego, tak aby nikt inny nie słyszał tej rozmowy.
– To musi być klątwa krzywego dzioba hipogryfa, czyha na każdego, proszę uważać – szepta mu do ucha niepostrzeżenie.
– POMOCY, POMOCY – krzyczała, wymachując gwałtownie rękoma, nawet nie zwracając uwagi na Floreana. – Nie jestem Merlin, jestem Agnes.
Czuję jakieś chwilowe ochłodzenie, jakby coś miłego zmierzało w moją stronę, ale jest jeszcze gorzej – już po chwili moje włosy buchają jeszcze jaśniejszym płomieniem. Kobieta zaczyna krzyczeć jeszcze bardziej i kręcić się w kółko, jakby tańczyła jakiś dziwny taniec, chociaż tańczyć nie lubiła prawie tak bardzo jak schodów. Wydaje jej się, że całą wieczność czeka na ratunek – całą wieczność jak nic. Dlaczego nikt nie chce jej pomóc? Jej, dobrej, miłej, do rany przyłóż? Już nigdy więcej im nie pomoże, obiecuje sobie. I nie zostawi napiwku. Wreszcie ratunek nadchodzi, w postaci wylanej na nią wody. Nie wie skąd się wzięła i chwilę zajmuje jej ochłonięcie: dosłownie. Wciąż wymachuje wszystkimi kończynami na wszystkie strony i kręci się dookoła, dopóki w chwili przebłysku mądrości, nie dostrzega co się stało. Obraca się ku nieznanemu sobie mężczyźnie z uśmiechem na twarzy i stara się przygładzić włosy, a raczej to, co z nich zostało. Wygląda na to, że niespecjalnie przejmuje się tym, że dość spora część jej długich kosmyków nagle zniknęła.
– Dziękuję Panu, naprawdę dziękuję Panu bardzo! – krzyczy serdecznie.
Postępuje kilka kroków w stronę młodzieńca i pochyla się blisko niego, tak aby nikt inny nie słyszał tej rozmowy.
– To musi być klątwa krzywego dzioba hipogryfa, czyha na każdego, proszę uważać – szepta mu do ucha niepostrzeżenie.
I show not your face but your heart's desire
Całe życie starałem się pomagać ludziom. Chyba między innymi dlatego trafiłem do Hufflepuffu, ale nie mnie oceniać, Tiara Przydziału wiedziała najlepiej. Potem pracowałem w ministerstwie, ale moje obowiązki też zahaczały o pomoc innym - musiałem odganiać irytujące duchy (dla nich irytujące, dla mnie nigdy) niejednokrotnie poznając ich życiorys. To co prawda był procent pracy, cała reszta dotyczyła wypełniania papierków, ale w końcu nie bez powodu ją rzuciłem. Założenie lodziarni okazało się prawdziwym apogeum pomagania, kto by pomyślał? Lody dawały ludziom mnóstwo radości; poprawiały absolutnie każdy dzień, choćby najgorszy. Nie będę nawet wspominał o Zakonie, bo tam wszyscy osiągamy wyższy poziom w pomaganiu potrzebującym. I najwidoczniej już nigdy miałem się nie uwolnić od tego pomagania - nawet w Czarnym Kocie. - Florean. Miło mi, Agnes - przedstawiłem się uprzejmie, wciąż będąc w ciężkim szoku. Szczególnie, że jej włosy tak jakby przestały istnieć, ale ona zdawała się tefo nie zauważać. - Eee, jeszcze raz przepraszam - mruknąłem zawstydzont, ale chyba niepotrzebnie, bo Agnes była w wyśmienitym humorze. Spojrzałem z lekkim przerażeniem jak przygładza nieistniejące kosmyki włosów, cały czas czekając na jakiś atak wyrzutów z jej strony. Ale nic takiego nie następowało, wręcz przeciwnie, co trochę mnie zmieszało ale zadowoliło jednocześnie. - Nie ma za co. Zawsze pomagam damom w opałach - odpowiedziałem, machnąwszy dłonią, jakby to faktycznie był dla mnie chleb powszedni. Chociaż troszkę się przestraszyłem jak tak do mnie podeszła - wkrótce okazało się, że ten strach był niczym w porównaniu do tego co mi szepnęła na ucho. - Klątwa krzywego dzioba hipogryfa? - powtórzyłen z lekkim przerażeniem w oczach, bo (wstyd się przyznać) ale bywałem przesądny. Jej słowa sprawiły, że momentalnie poczułem potrzebę opuszczenia tego miejsca. - Życzę miłego dnia, Agnes - powiedziałem, po czym czym prędzej wyszedłem z baru, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu.
|zt
|zt
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 5 lipiec
Musiała choć na chwilę odpocząć. Ostatnimi czasy jedynymi rzeczami, które robiła było warzenie eliksirów, praca w sklepie, czy działalność w Rycerzach. Nawet jej Matka zrobiła się jakoś bardziej nieznośna nie chcąc zamknąć się choćby na sekundę. Każdego w końcu wyprowadziłoby to z równowagi. Szczególnie jeśli pokłady cierpliwości tejże osoby są już na definitywnym wyczerpaniu.
Co więc robiła w miejscu takim jak to? Wielu stwierdziłoby, że za knuta tu nie pasuje. Introwertyczka, z dość dużą dozą wrodzonej niechęci do ludzi siedząc przy barze, sączy drugiego już drinka, spoglądając ukradkiem na licznych tego wieczora gości pubu.
Randa choć nie przepadała za większością ludzi, a już tym bardziej za ich towarzystwem, uwielbiała ich obserwować. Zawsze uznawała, że dawało jej to pewnego rodzaju przewagę. Sprawdzanie reakcji, poznanie nawyków, czy podsłuchiwanie rozmów. Czasami zastanawiała się dlaczego aż tak bardzo nie przepada za innymi dochodząc w końcu do konkluzji, że to może dlatego, iż nie do końca ich rozumie. Znała ból, przywiązanie, lojalność, poczucie obowiązku... ale troska, empatia, zazdrość, czy miłość, o której tak wszyscy mówili były jej zawsze obce. Nie widziała sensu w spacerach z rodziną w parku, wyjściu z szefem na drinka, czy godzinach spędzonych na rozmowach o wszystkim i o niczym. Rzeczywiście, niektórzy ludzie nieraz okazali się być dla niej przydatni, ale nigdy nie czuła potrzeby zaciśnięcia z nimi więzi. Świadczy to więc o jej samolubności? Zapewne. Trudno byłoby jej zaprzeczyć, że zawsze widzi czubek swojego własnego nosa i dopóki nie ma w czymś interesu nie angażuje się w to. Nawet z przystąpieniem do Rycerzy Walpurgii było podobnie.
Znała jednak kilka osób, których towarzystwo było mniej męczące niż innych.
- Proszę, proszę... - Jeden z kącików jej ust uniósł się w nikłym uśmiechu na widok dość znajomej jej twarzy. Lubiła go? Na pewno tolerowała. Calhoun zdecydowanie był użytecznym człowiekiem zdającym sobie sprawę ze swoich mocnych i słabych stron. Poza tym, podobnie jak ona sama, twardo stąpał po ziemi wciąż jednak żyjąc w swoim własnym świecie. Znalezienie nici porozumienia między tą dwójką nie powinno więc aż tak bardzo dziwić.
- Rybkę wyrzucono na brzeg. - Gdyby wiedziała wcześniej, iż ten wrócił do Anglii pewnie sama by się z nim skontaktowała. Jej dziadek już wcześniej wspominał, że miałby dla niego kolejne zlecenie. Ich apteka miała dość szeroki asortyment. Większość ingrediencji pozyskiwali sami, ale część tych mniej spotykanych, bądź niebezpieczniejszych do zdobycia musieli pozyskiwać od dostawców, bądź sprowadzać spoza granic kraju.
- A już myślałam, że pożarł cię wilk morski i nie będę musiała już nigdy więcej patrzeć na twoją krzywą gębę. - Nadal lepsza niż twoja. Zbyła słowa swojej matki ciężkim westchnięciem, aby swoją uwagę przenieść ponownie na drink znajdujący się na blacie przed nią. Trzeba było przyznać, iż kobieta miała świetne wyczucie czasu. Zresztą, jak zawsze. Nieraz ciekawiło ją to jak inni zareagowaliby na wieść o tym, że nie tylko swoje myśli słyszy w głowie. Wyśmieliby ją? Nazwaliby wariatką, którą oczywiście była? A może byliby przerażeni tymże wyznaniem, bądź podobnie jak ona na początku stwierdziliby, że musi być to jakaś klątwa? Tu musiała zgodzić się ze swym dziadkiem. Lepiej było nie ryzykować...
- Życie jak zawsze jest pełne rozczarowań. - Na te słowa, niczym w geście toastu uniosła swoją, niemal już pustą szklankę, przenosząc swój wzrok na mężczyznę.
Musiała choć na chwilę odpocząć. Ostatnimi czasy jedynymi rzeczami, które robiła było warzenie eliksirów, praca w sklepie, czy działalność w Rycerzach. Nawet jej Matka zrobiła się jakoś bardziej nieznośna nie chcąc zamknąć się choćby na sekundę. Każdego w końcu wyprowadziłoby to z równowagi. Szczególnie jeśli pokłady cierpliwości tejże osoby są już na definitywnym wyczerpaniu.
Co więc robiła w miejscu takim jak to? Wielu stwierdziłoby, że za knuta tu nie pasuje. Introwertyczka, z dość dużą dozą wrodzonej niechęci do ludzi siedząc przy barze, sączy drugiego już drinka, spoglądając ukradkiem na licznych tego wieczora gości pubu.
Randa choć nie przepadała za większością ludzi, a już tym bardziej za ich towarzystwem, uwielbiała ich obserwować. Zawsze uznawała, że dawało jej to pewnego rodzaju przewagę. Sprawdzanie reakcji, poznanie nawyków, czy podsłuchiwanie rozmów. Czasami zastanawiała się dlaczego aż tak bardzo nie przepada za innymi dochodząc w końcu do konkluzji, że to może dlatego, iż nie do końca ich rozumie. Znała ból, przywiązanie, lojalność, poczucie obowiązku... ale troska, empatia, zazdrość, czy miłość, o której tak wszyscy mówili były jej zawsze obce. Nie widziała sensu w spacerach z rodziną w parku, wyjściu z szefem na drinka, czy godzinach spędzonych na rozmowach o wszystkim i o niczym. Rzeczywiście, niektórzy ludzie nieraz okazali się być dla niej przydatni, ale nigdy nie czuła potrzeby zaciśnięcia z nimi więzi. Świadczy to więc o jej samolubności? Zapewne. Trudno byłoby jej zaprzeczyć, że zawsze widzi czubek swojego własnego nosa i dopóki nie ma w czymś interesu nie angażuje się w to. Nawet z przystąpieniem do Rycerzy Walpurgii było podobnie.
Znała jednak kilka osób, których towarzystwo było mniej męczące niż innych.
- Proszę, proszę... - Jeden z kącików jej ust uniósł się w nikłym uśmiechu na widok dość znajomej jej twarzy. Lubiła go? Na pewno tolerowała. Calhoun zdecydowanie był użytecznym człowiekiem zdającym sobie sprawę ze swoich mocnych i słabych stron. Poza tym, podobnie jak ona sama, twardo stąpał po ziemi wciąż jednak żyjąc w swoim własnym świecie. Znalezienie nici porozumienia między tą dwójką nie powinno więc aż tak bardzo dziwić.
- Rybkę wyrzucono na brzeg. - Gdyby wiedziała wcześniej, iż ten wrócił do Anglii pewnie sama by się z nim skontaktowała. Jej dziadek już wcześniej wspominał, że miałby dla niego kolejne zlecenie. Ich apteka miała dość szeroki asortyment. Większość ingrediencji pozyskiwali sami, ale część tych mniej spotykanych, bądź niebezpieczniejszych do zdobycia musieli pozyskiwać od dostawców, bądź sprowadzać spoza granic kraju.
- A już myślałam, że pożarł cię wilk morski i nie będę musiała już nigdy więcej patrzeć na twoją krzywą gębę. - Nadal lepsza niż twoja. Zbyła słowa swojej matki ciężkim westchnięciem, aby swoją uwagę przenieść ponownie na drink znajdujący się na blacie przed nią. Trzeba było przyznać, iż kobieta miała świetne wyczucie czasu. Zresztą, jak zawsze. Nieraz ciekawiło ją to jak inni zareagowaliby na wieść o tym, że nie tylko swoje myśli słyszy w głowie. Wyśmieliby ją? Nazwaliby wariatką, którą oczywiście była? A może byliby przerażeni tymże wyznaniem, bądź podobnie jak ona na początku stwierdziliby, że musi być to jakaś klątwa? Tu musiała zgodzić się ze swym dziadkiem. Lepiej było nie ryzykować...
- Życie jak zawsze jest pełne rozczarowań. - Na te słowa, niczym w geście toastu uniosła swoją, niemal już pustą szklankę, przenosząc swój wzrok na mężczyznę.
Gość
Gość
25.09?
Przejeżdżam kciukami po wysuszonych, skruszonych liściach tytoniu, które z uporem upycham w bibułce. Raz, drugi i trzeci. Zawijam bletkę, unosząc kiepa do ust i przesuwam końcem języka wzdłuż papierka, sklejając go jednym pewnym ruchem. Przez chwilę moje palce błądzą po papierosie - w górę, aż do końca i znowu w dół, po sam ustnik. Spojrzenie zaś kieruję na personę siedzącą po drugiej stronie wypolerowanego blatu. W bladym świetle lewitujących lampionów widzę tęczówki, przywodzące na myśl gorzką czekoladę i równo przycięte, ciemne kosmyki opadające wzdłuż bladych policzków. Lewy zdobi malutki pieprzyk, zwyczajnie urocze znamię. Widzę odcisk kobiecych warg na szkle. Czerwień wina w kieliszku. I czuję. Czuję delikatny zapach róż oraz jaśminu, nieśmiało przebijający się przez wszechobecny swąd dymu; z papierosów i skrętów. Jednego wyciągam w kierunku dziewczyny, badawczo obserwując zmiany w jej wyrazie twarzy, ale póki co zaobserwowałem tylko jedną - ze zblazowanego w jeszcze bardziej zblazowany i obojętny. Romille. Romy. Urania. Niebiańska. Tym właśnie dla mnie była - Niebiańską, jedną z muz z orszaku Apollina. Tą, która ruchem dłoni rozjaśniała bezgwiezdne wieczory. Z którą błądziłem po galaktycznych ścieżkach. W końcu tą, która sama wznosiła się ponad chmury. Klik! Podsuwam jej niewielki płomyk, chwiejący się w nierównym tańcu na zapalniczce.
- Jeśli odpalasz papierosa od świeczki, to gdzieś na morzu ginie marynarz. - mówię, kiedy końcówka szluga zajmuje się ogniem, a pierwsze drobinki popiołu opadają z wolna na stolik - Być może kiedyś będę to ja. - wyciągam usta w delikatnym uśmiechu. Odkładam zapalniczkę na blat i wspieram na nim łokcie, tym samym pochylając się nieznacznie w kierunku dziewczyny. To niesamowite - znowu widzieć ją przed sobą, bo kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni? O poprzednich spotkaniach przypominały jedynie rozmazane daty, kreślone w rogach węglowych szkiców. Kolejnych i kolejnych, zdobiących coraz więcej kart szkicownika. Krótką chwilę przyglądam się Romy, jednak w końcu opuszczam spojrzenie na swoje dłonie, na palce ponownie upychające tytoń w bibułce.
Przejeżdżam kciukami po wysuszonych, skruszonych liściach tytoniu, które z uporem upycham w bibułce. Raz, drugi i trzeci. Zawijam bletkę, unosząc kiepa do ust i przesuwam końcem języka wzdłuż papierka, sklejając go jednym pewnym ruchem. Przez chwilę moje palce błądzą po papierosie - w górę, aż do końca i znowu w dół, po sam ustnik. Spojrzenie zaś kieruję na personę siedzącą po drugiej stronie wypolerowanego blatu. W bladym świetle lewitujących lampionów widzę tęczówki, przywodzące na myśl gorzką czekoladę i równo przycięte, ciemne kosmyki opadające wzdłuż bladych policzków. Lewy zdobi malutki pieprzyk, zwyczajnie urocze znamię. Widzę odcisk kobiecych warg na szkle. Czerwień wina w kieliszku. I czuję. Czuję delikatny zapach róż oraz jaśminu, nieśmiało przebijający się przez wszechobecny swąd dymu; z papierosów i skrętów. Jednego wyciągam w kierunku dziewczyny, badawczo obserwując zmiany w jej wyrazie twarzy, ale póki co zaobserwowałem tylko jedną - ze zblazowanego w jeszcze bardziej zblazowany i obojętny. Romille. Romy. Urania. Niebiańska. Tym właśnie dla mnie była - Niebiańską, jedną z muz z orszaku Apollina. Tą, która ruchem dłoni rozjaśniała bezgwiezdne wieczory. Z którą błądziłem po galaktycznych ścieżkach. W końcu tą, która sama wznosiła się ponad chmury. Klik! Podsuwam jej niewielki płomyk, chwiejący się w nierównym tańcu na zapalniczce.
- Jeśli odpalasz papierosa od świeczki, to gdzieś na morzu ginie marynarz. - mówię, kiedy końcówka szluga zajmuje się ogniem, a pierwsze drobinki popiołu opadają z wolna na stolik - Być może kiedyś będę to ja. - wyciągam usta w delikatnym uśmiechu. Odkładam zapalniczkę na blat i wspieram na nim łokcie, tym samym pochylając się nieznacznie w kierunku dziewczyny. To niesamowite - znowu widzieć ją przed sobą, bo kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni? O poprzednich spotkaniach przypominały jedynie rozmazane daty, kreślone w rogach węglowych szkiców. Kolejnych i kolejnych, zdobiących coraz więcej kart szkicownika. Krótką chwilę przyglądam się Romy, jednak w końcu opuszczam spojrzenie na swoje dłonie, na palce ponownie upychające tytoń w bibułce.
29 IX 1956
Cienkie powieki do połowy skrywają intensywność spojrzenia zarówno kolorytem, jak i gęstością przywodząc na myśl gorzką czekoladę, sączoną przy wtórze zawodzącego wiatru w najchłodniejszą z nocy. Maman zawsze lubiła powtarzać, nakrywając drobnymi dłońmi jej własne, nieco większe, że odpowiednie oczy potrafią rozgrzać serce oraz duszę, nawet pośród zimowych zawieruch i chociaż jako ledwie trzmiel, podlotek jaki — nie wierzyła jej wcale, wymykając się coraz to sztywniejszemu dotykowi, tak z czasem dojrzała do tego, by nader umiejętnie ignorować specyficzną sugestię, zakrawającą o romantyczne uniesienia i jęła sprowadzać snute wynurzenia te do dosłowności. Jeżeli ciało przyjęło rolę śnieżycy, bryły lodu, przed której potęgą w swej zmarzlinie nie mógł ustąpić nawet statek, którego zresztą Bóg nie śmiał zatopić — tak tęczówki były ostatnią ostoją ciepła, życia oraz echa czegoś więcej, co kryło się za stosownym dystansem oraz zaporą stworzoną z cynizmu. I to one właśnie śledziły sylwetki przewijające się przez prowizoryczną scenę, na wpół przymknięte w zadowoleniu, nawet jeśli linia wąskich ust pozostawała tak samo wykrzywiona ku dołowi co zwykle, nawet jeżeli twarz wciąż należała do tych nieruchomych, podłych. Opuszkiem palca sunie po ściance naczynia, nie burząc odciśniętych na obrzeżach kieliszka karminową szminką warg żadną smugą, rejestruje linię głębokości wina — żałując, że jest w stanie dostrzec dno — wypukłość szkła, wąską szyjkę aż w końcu nieco wyszczerbioną podstawkę. Jest trochę zaintrygowana poezją śpiewaną, którą wykonuje jeden z artystów — ale nie ten, który powinien to czynić, nigdy nie ten — i nieco zmęczona treningami, dzięki którym powinna się wykazać pośród nowej drużyny. Ale nie wykazuje się, tak jak nie pokazuje nic więcej po sobie, czasem to ją martwi, czasem wywołuje obojętne wzruszenie ramionami. Drga, dopiero gdy kątem oka rejestruje ruch, nazbyt przyzwyczajona do tego, jak może skończyć się chwila nieuwagi. Przyjmuje papierosa bez słowa, pozwalając by znajome kliknięcie zapalniczki, wypełniło powietrze czymś więcej niźli ciężki, tytoniowy dym. Zaciąga się powoli, niespiesznie jakby miała przed sobą tysiąc lat, a nie kilka żałosnych godzin wyrwanych z życiorysu i pochyla się ku mężczyźnie. Blisko za blisko, by można uznać to za li jedynie przyjazną konwersację, nie kiedy więzi błękit Bojczukowych tęczówek swoim własnym spojrzeniem, nie kiedy ich nos, usta, skórę dzieli ledwie kilka centymetrów.
— Wcześniej był to jednorożec, jeszcze wcześniej dziewica na polu, kogo jeszcze skażesz na okrutny los w imię używania zapalniczek? — pyta, wyraźny francuski akcent brzmi w nieco zbyt szorstkim głosie osoby nienawykłej do przejawiania emocji głębszych niźli sarkazm. Pstryknięciem sprawia, że nadmiar popiołu opada a smak półsłodkiego wina dotąd tańczącego na języku, nabiera głębi. A może tak tylko sobie wmawia, chcąc usprawiedliwić jakże godny pożałowania nałóg, niepasujący tak bardzo niewieście — Nie sądzę, by była przeznaczona ci śmierć pośród niezmierzonych wód — dodaje, zniżając głos, w przedziwnej sympatii (sentymencie?) nie dodając, że ciężko było uznać go już za żeglarza. Za bardzo wbił się w Londyńską ziemię, pozwolił się spętać więzami wspomnień, zapominając o pragnieniach hulasznego serca. A może to ona zbyt mocno wbiła się w Londyńską ziemię, miast iść śladem ojca i powrócić tam, gdzie była najbezpieczniejsza? Do Francji. Ach, ta Francja. Zaciąga się jeszcze raz, wpuszczając truciznę do płuc dobrowolnie. Ta Francja.
Gość
Gość
Czuję bliskość jej ciała, ciepły oddech na nierównej, smaganej letnimi promieniami słońca fakturze własnej skóry. Zapach wydaje się jeszcze bardziej intensywny i przymykam na moment oczy, rozkoszując się tą chwilą, trwającą ledwie kilka sekund, bo oto z owej krótkiej ekstazy wyrywa mnie dźwięk słów i charakterystyczne, lekko zachrypnięte brzmienie głosu. Rozchylam powieki, zaś moje usta wyciągają się w lekkim uśmiechu, ciało z kolei opada w tył, przyklejając plecy do oparcia skrzypiącego krzesła. Unoszę zapalniczkę ponownie, odpalając drugiego papierosa, tym razem umieszczonego między własnymi wargami, po czym opuszczam ją na blat z cichym stuknięciem.
- Zobaczymy kto zasłuży na taki marny los. - wzruszam lekko ramionami. To był taki łańcuszek przekazywany z ust do ust - nie odpalaj od świeczki bo gdzieś na morzu ginie marynarz, gdzieś w Nibylandii umiera jednorożec, gdzieś na polu pada dziewica i tysiąc innych istnień umieszczonych gdzieś na świecie.
- Oooo, naprawdę? - unoszę lekko jedną brew, z wolna zaciągając się papierosem i z niejakim przekąsem wydmuchuję dym w kierunku Romy - Więc w jakich okolicznościach według ciebie przyjdzie mi umierać? - pytam, ciekaw jej odpowiedzi. Sam zaczynam się nad tym zastanawiać i raczej nie dochodzę do żadnych pozytywnych wniosków. Przyszłość maluje się w mocno szarych barwach, bardziej pesymistycznych niż myślałem na początku. Nie widzę nagrobka ani zgromadzonych wokół, pogrążonych w smutku żałobników i to troszkę mnie martwi.
- Powiedz, Romy, tylko szczerze, uroniłabyś łezkę, gdyby nagle doszły cię wieści o mojej śmierci? - pytam, wbijając w nią spojrzenie błękitnych oczu. To była zwykła ciekawość, a ja... chyba spodziewałem się odpowiedzi. Więź, która łączyła mnie z Romy była czymś niesamowitym, przynajmniej dla mnie, była mi muzą, inspiracją, po troszku ideałem, kochanką i przyjaciółką, w której ramiona zawsze mogłem wrócić. Ale znałem ją i zdawałem sobie sprawę, że nawet jeśli czuje podobnie względem mojej osoby to najpewniej nigdy się do tego nie przyzna. To przecież byłoby jawne pokazanie własnych słabości, a taka twarda Harpia jak Romy, nie mogła sobie na to pozwolić.
- Zobaczymy kto zasłuży na taki marny los. - wzruszam lekko ramionami. To był taki łańcuszek przekazywany z ust do ust - nie odpalaj od świeczki bo gdzieś na morzu ginie marynarz, gdzieś w Nibylandii umiera jednorożec, gdzieś na polu pada dziewica i tysiąc innych istnień umieszczonych gdzieś na świecie.
- Oooo, naprawdę? - unoszę lekko jedną brew, z wolna zaciągając się papierosem i z niejakim przekąsem wydmuchuję dym w kierunku Romy - Więc w jakich okolicznościach według ciebie przyjdzie mi umierać? - pytam, ciekaw jej odpowiedzi. Sam zaczynam się nad tym zastanawiać i raczej nie dochodzę do żadnych pozytywnych wniosków. Przyszłość maluje się w mocno szarych barwach, bardziej pesymistycznych niż myślałem na początku. Nie widzę nagrobka ani zgromadzonych wokół, pogrążonych w smutku żałobników i to troszkę mnie martwi.
- Powiedz, Romy, tylko szczerze, uroniłabyś łezkę, gdyby nagle doszły cię wieści o mojej śmierci? - pytam, wbijając w nią spojrzenie błękitnych oczu. To była zwykła ciekawość, a ja... chyba spodziewałem się odpowiedzi. Więź, która łączyła mnie z Romy była czymś niesamowitym, przynajmniej dla mnie, była mi muzą, inspiracją, po troszku ideałem, kochanką i przyjaciółką, w której ramiona zawsze mogłem wrócić. Ale znałem ją i zdawałem sobie sprawę, że nawet jeśli czuje podobnie względem mojej osoby to najpewniej nigdy się do tego nie przyzna. To przecież byłoby jawne pokazanie własnych słabości, a taka twarda Harpia jak Romy, nie mogła sobie na to pozwolić.
W lokalu było dość tłoczno, choć nie tak, jak kiedyś. W normalnych czasach, kiedy ludzie nie bali się jeszcze wychodzić z domów w strachu przed anomaliami czy innymi niebezpieczeństwami. A jeśli wychodzili, to chowali się pod dachami, by ograniczyć przebywanie na zewnątrz i wystawiania się na burzowe warunki i ulewę. Dlatego w miejscach takich jak to wciąż toczyło się względnie normalne życie, bo ludzie wciąż potrzebowali udawać że wszystko jest po staremu i robić rzeczy normalne.
Nie inaczej było z Jamie, która mimo rodzinnej tragedii i widma wiszącej nad krajem wojny nadal była przyzwyczajona do pewnego trybu życia. Niemniej jednak, odkąd dowiedziała się o Zakonie, była bardziej świadoma powagi wydarzeń i co za tym idzie, ostrożniejsza. Nie przerwała jednak gry w Harpiach, swą przynależność do drużyny uważając za jeden z najważniejszych fundamentów normalności i za coś, co sprawiało jej zbyt wielką przyjemność, by się tego wyrzekać. Kochała latać nawet jeśli treningi w obecnych warunkach dalekie były od przyjemnych i pewnie tylko podsuwanym przez matkę eliksirom zawdzięczała to, że nie smarkała, kaszlała i prychała na każdym kroku po godzinach przelatanych w deszczu.
Po meczu sprzed kilku dni nastał jednak czas pewnego rozluźnienia i regeneracji po zmaganiach ze Strzałami z Appleby. Razem z jedną z koleżanek z drużyny wybrała się do Czarnego Kota, by we dwójkę jeszcze raz oblać zwycięstwo. Dobre chwile należało doceniać podwójnie, nawet teraz, a może zwłaszcza teraz.
Siedziały przy jednym ze stolików, ale obecność dwóch atrakcyjnych kobiet nie mogła przejść niezauważona w oczach męskiej klienteli, i dwóch nieco wstawionych jegomości próbowało się do niej dosiąść, czyniąc Jamie i jej koleżance niezbyt stosowne uwagi. Kiedy jeden stał się zbyt namolny, Jamie wstała, zrównując się z nim wzrostem. Nie była drobną i filigranową panienką i potrafiła przywalić kiedy tego chciała. Gdy mężczyzna chciał zagrodzić jej drogę, odepchnęła go tak, że wpadł na sąsiedni stolik, po czym zabrała swoją szklankę z trunkiem, zamierzając znaleźć sobie miejsce na drugim końcu sali. Jej znajoma już pomknęła znaleźć stolik, ale Jamie zagapiła się przez ramię na faceta, którego popchnęła i którego jego kompan właśnie zbierał z podłogi; pod wpływem wypitego przez siebie alkoholu stracił równowagę, mimo że Jamie nawet nie włożyła całej siły w popchnięcie go. Przez to zagapienie się nagle poczuła, że prawie na kogoś wpadła; trochę alkoholu rozlało się z jej szklanki częściowo na podłogę, a częściowo na ubranie mężczyzny.
- Przepraszam... – mruknęła i już miała szybko odejść, kiedy zdała sobie sprawę, że ta twarz była jej skądś znana.
Nie znosił tłumów. Być może wynikało to z jego, mimo wszystko, introwertycznej strony osobowości, a być może ta nienawiść do przepełnionych ludźmi miejsc pojawiła się dopiero na przestrzeni lat jego doliniarskiej kariery. Michael zbytnio się nigdy nad tym nie roztrząsał; znosił zbiorowiska, bo musiał - w takich momentach, najłatwiej było komuś coś zwinąć. Przez panującą sytuację polityczną sądził, że w lokalach nie będzie aż takiego tłoku. I rzeczywiście, jakaś gromada społeczeństwa unikała bywania w miejscach publicznych, jednak jego lwia część, tak samo jak on, nie pozostawała w ukryciu. Zatem wielkim było jego rozczarowaniem, kiedy wszedł do położonego w piwnicy Czarnego Kota. Jednakże, pomimo przedwczesnego zawodu, zdecydował się spędzić tam wieczór. Liczył, że wypije jedno lub dwa piwa, a przy okazji spotka kogoś znajomego, z kim będzie mógł porozmawiać.
Zanim zamówił alkohol, usiadł przy jednym ze stolików, znajdujących się bardziej na uboczu. Wyjął i odpalił papierosa, obserwując przy tym pozostałych klientów. Gdy skończył palić, wstał od stolika, pozostawiając płaszcz na oparciu krzesła. Musiał przedostać się przez zgraję ludzi, tłoczących się na środku i przy barze lokalu. Idąc w stronę mężczyzny wycierającego kufle, napotkał niemały problem z przeciśnięciem się przez innych czarodziejów i czarownice; zauważył przy okazji, że przy jednym ze stolików rozpętała się jakaś przepychanka, przez co mocno podchmielony facet upadł na podłogę. Próbując ominąć zbiegowisko gapiów wobec zamieszania, zderzył się z jakąś kobietą. Połowa trunku z jej szklanki znalazła się przez to na podłodze i koszuli Scaletty, na co, z wyraźnym niezadowoleniem w głosie, odburknął:
- Va fa' Napule!* - Zerknął na poplamiony materiał; słysząc słowa przeprosin ze strony kobiety, podniósł wzrok i na nią spojrzał. Przez kilka sekund wpatrywał się w nią zaintrygowany, mając wrażenie, że skądś już ją zna. Myślami cofnął się do czasów Hogwartu; wówczas przypomniał mu się jeden ze szlabanów, a wtem natychmiast połączył ze sobą fakty.
- Jamie! Kopę lat się nie widzieliśmy! - stwierdził, ściskając starą znajomą na powitanie. - Ach, przepraszam, gdzie moje maniery, teraz przecież rozmawiam z celebrytką - Panią McKinnon, ścigającą Harpii z Holyhead!
*przekleństwo - niech to szlag; dosłownie "idź do Neapolu"
Zanim zamówił alkohol, usiadł przy jednym ze stolików, znajdujących się bardziej na uboczu. Wyjął i odpalił papierosa, obserwując przy tym pozostałych klientów. Gdy skończył palić, wstał od stolika, pozostawiając płaszcz na oparciu krzesła. Musiał przedostać się przez zgraję ludzi, tłoczących się na środku i przy barze lokalu. Idąc w stronę mężczyzny wycierającego kufle, napotkał niemały problem z przeciśnięciem się przez innych czarodziejów i czarownice; zauważył przy okazji, że przy jednym ze stolików rozpętała się jakaś przepychanka, przez co mocno podchmielony facet upadł na podłogę. Próbując ominąć zbiegowisko gapiów wobec zamieszania, zderzył się z jakąś kobietą. Połowa trunku z jej szklanki znalazła się przez to na podłodze i koszuli Scaletty, na co, z wyraźnym niezadowoleniem w głosie, odburknął:
- Va fa' Napule!* - Zerknął na poplamiony materiał; słysząc słowa przeprosin ze strony kobiety, podniósł wzrok i na nią spojrzał. Przez kilka sekund wpatrywał się w nią zaintrygowany, mając wrażenie, że skądś już ją zna. Myślami cofnął się do czasów Hogwartu; wówczas przypomniał mu się jeden ze szlabanów, a wtem natychmiast połączył ze sobą fakty.
- Jamie! Kopę lat się nie widzieliśmy! - stwierdził, ściskając starą znajomą na powitanie. - Ach, przepraszam, gdzie moje maniery, teraz przecież rozmawiam z celebrytką - Panią McKinnon, ścigającą Harpii z Holyhead!
*przekleństwo - niech to szlag; dosłownie "idź do Neapolu"
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Swego czasu lubiła takie miejsca. Lubiła przesiadywać w pubach, często pod zmienioną postacią i obserwować ludzi. Niekoniecznie w Londynie, a gdziekolwiek w Anglii. Szczególnie w mniejszych miejscowościach były to miejsca ciekawe, gdzie zawsze można było kogoś poznać, czasem nawet natknąć się na znajome twarze, bo świat czarodziejski wcale nie był duży i dlatego nietrudno było spotkać po latach kogoś, kogo niegdyś znała przynajmniej z widzenia ze szkoły. Jednak lata mijały i ludzie się zmieniali. Znajdowali pracę lub zakładali rodziny, byli mniej lub bardziej szczęśliwi, a to, co było w Hogwarcie, traciło na znaczeniu, choć w wielu przypadkach sentyment pozostawał. Dla większości ludzi to był piękny, wspaniały czas młodzieńczej beztroski, gdzie najpoważniejszym problemem były oceny. Oczywiście nie zawsze wyglądało to tak sielankowo, zdawała sobie sprawę że niektórzy, zwłaszcza dyskryminowani mugolacy, woleliby o pewnych wydarzeniach zapomnieć.
Gdyby tak w Czarnym Kocie dokładniej rozglądała się po sali, może dostrzegłaby parę sylwetek przywołujących jakieś wspomnienia, niekoniecznie ze szkoły, ale też z innych wydarzeń. Życie zawodniczki quidditcha było dość intensywne i obfitujące w poznawanie ludzi, przynajmniej takie powierzchowne. Rozgrywki budziły zainteresowanie, a Harpie miały dużo fanów zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn i czasem zdarzyło się, że ktoś ją zaczepiał, chcąc poprosić o autograf lub zwyczajnie zamienić kilka zdań, a dzieci kilka razy pokazywały ją sobie na ulicy, zwłaszcza w jej rodzinnej Dolinie Godryka. Nie była jeszcze naprawdę sławna, ale ludzie śledzący rozgrywki na bieżąco znali zawodników swoich ulubionych drużyn. Jeśli kiedyś nadejdzie taki czas, że stanie się szerzej rozpoznawalna, pewnie ją samą zacznie to w końcu męczyć, ale na szczęście była metamorfomagiem i zawsze mogła ukryć się za inną twarzą.
Sytuacje, gdy zaczepiał ją ktoś pijany, należały do tych męczących, których nie lubiła. Poradziła sobie z tym sama, co w obecnym stanie naprzykrzającego się jegomościa nie było trudne. Ale nie dane jej było dołączyć do koleżanki, bo idąc przez salę wpadła na kogoś przypadkowego i rozlała trochę trunku na jego koszulę, a częściowo na podłogę. Mężczyzna zaklął w obcym, nieznanym jej języku – ale sądząc po samym tonie mogła się domyślić, że miało to być przekleństwo. Spojrzała na niego, a on na nią. I mogła przysiąc, że kojarzyła tę twarz, wyróżniającą się na tle bladolicych uczniów Hogwartu naleciałościami włoskiej urody.
Ona również się wyróżniała. Była wyższa niż większość dziewcząt, a jej włosy były naturalnie czarne i potargane. Obecnie sięgały mniej więcej do połowy szyi i miały nastroszone końce, ale duże, zielone oczy ozdobione kurtyną długich, ciemnych rzęs pozostały takie same jak za czasów Hogwartu.
- Michael? – wypowiedziała jego imię i uniosła lekko brwi, widząc jego spontaniczną reakcję, która nieco ją zaskoczyła, pamiętała go jako raczej wycofanego. I jak na Ślizgona był całkiem w porządku, nie był fanatykiem czystości krwi ani gnębicielem mugolaków, a po pewnym wspólnym szlabanie zyskał w jej oczach i musiała nieco zweryfikować swoje poglądy, że wszyscy Ślizgoni to nadęte dupki. – Cóż, nie nazwałabym się celebrytką, awans do drużyny narodowej nie wydaje się na ten moment bliską perspektywą, ale... kto wie, może kiedyś? – uśmiechnęła się nieco szerzej. Nie zależało jej na sławie, a przede wszystkim na możliwości robienia tego, co kochała, na dawaniu radości zarówno sobie, jak i innym. I wiedziała że były znacznie większe sławy, że ona nie dorastała jeszcze do pięt prawdziwym gwiazdom. Niemniej jednak było jej miło, że Michael najwyraźniej interesował się quidditchem na tyle, że wiedział o tym, gdzie grała. – Czyżbyś został fanem Harpii? – spytała więc. – Rzeczywiście bardzo dawno się nie widzieliśmy i przyznam szczerze, że nie mam pojęcia, co działo się z tobą gdy już skończyłam szkołę.
Prawdę mówiąc też niezbyt się nad tym zastanawiała, bo jakoś na siebie nie wpadali i mogła uznać, że może wyjechał do ojczyzny ojca. Nie wiedziała, że zaczął się trudnić czymś tak mało chwalebnym jak kradzieże.
Gdyby tak w Czarnym Kocie dokładniej rozglądała się po sali, może dostrzegłaby parę sylwetek przywołujących jakieś wspomnienia, niekoniecznie ze szkoły, ale też z innych wydarzeń. Życie zawodniczki quidditcha było dość intensywne i obfitujące w poznawanie ludzi, przynajmniej takie powierzchowne. Rozgrywki budziły zainteresowanie, a Harpie miały dużo fanów zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn i czasem zdarzyło się, że ktoś ją zaczepiał, chcąc poprosić o autograf lub zwyczajnie zamienić kilka zdań, a dzieci kilka razy pokazywały ją sobie na ulicy, zwłaszcza w jej rodzinnej Dolinie Godryka. Nie była jeszcze naprawdę sławna, ale ludzie śledzący rozgrywki na bieżąco znali zawodników swoich ulubionych drużyn. Jeśli kiedyś nadejdzie taki czas, że stanie się szerzej rozpoznawalna, pewnie ją samą zacznie to w końcu męczyć, ale na szczęście była metamorfomagiem i zawsze mogła ukryć się za inną twarzą.
Sytuacje, gdy zaczepiał ją ktoś pijany, należały do tych męczących, których nie lubiła. Poradziła sobie z tym sama, co w obecnym stanie naprzykrzającego się jegomościa nie było trudne. Ale nie dane jej było dołączyć do koleżanki, bo idąc przez salę wpadła na kogoś przypadkowego i rozlała trochę trunku na jego koszulę, a częściowo na podłogę. Mężczyzna zaklął w obcym, nieznanym jej języku – ale sądząc po samym tonie mogła się domyślić, że miało to być przekleństwo. Spojrzała na niego, a on na nią. I mogła przysiąc, że kojarzyła tę twarz, wyróżniającą się na tle bladolicych uczniów Hogwartu naleciałościami włoskiej urody.
Ona również się wyróżniała. Była wyższa niż większość dziewcząt, a jej włosy były naturalnie czarne i potargane. Obecnie sięgały mniej więcej do połowy szyi i miały nastroszone końce, ale duże, zielone oczy ozdobione kurtyną długich, ciemnych rzęs pozostały takie same jak za czasów Hogwartu.
- Michael? – wypowiedziała jego imię i uniosła lekko brwi, widząc jego spontaniczną reakcję, która nieco ją zaskoczyła, pamiętała go jako raczej wycofanego. I jak na Ślizgona był całkiem w porządku, nie był fanatykiem czystości krwi ani gnębicielem mugolaków, a po pewnym wspólnym szlabanie zyskał w jej oczach i musiała nieco zweryfikować swoje poglądy, że wszyscy Ślizgoni to nadęte dupki. – Cóż, nie nazwałabym się celebrytką, awans do drużyny narodowej nie wydaje się na ten moment bliską perspektywą, ale... kto wie, może kiedyś? – uśmiechnęła się nieco szerzej. Nie zależało jej na sławie, a przede wszystkim na możliwości robienia tego, co kochała, na dawaniu radości zarówno sobie, jak i innym. I wiedziała że były znacznie większe sławy, że ona nie dorastała jeszcze do pięt prawdziwym gwiazdom. Niemniej jednak było jej miło, że Michael najwyraźniej interesował się quidditchem na tyle, że wiedział o tym, gdzie grała. – Czyżbyś został fanem Harpii? – spytała więc. – Rzeczywiście bardzo dawno się nie widzieliśmy i przyznam szczerze, że nie mam pojęcia, co działo się z tobą gdy już skończyłam szkołę.
Prawdę mówiąc też niezbyt się nad tym zastanawiała, bo jakoś na siebie nie wpadali i mogła uznać, że może wyjechał do ojczyzny ojca. Nie wiedziała, że zaczął się trudnić czymś tak mało chwalebnym jak kradzieże.
Czarny Kot
Szybka odpowiedź