Czarny Kot
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Czarny Kot
"Czarny Kot" znajduje się w dzielnicy Borough of Enfield, gdzieś nad Tamizą, wśród licznych mugolskich teatrów, kin, muzeów oraz sklepów. Dlaczego właściciele wybrali akurat taką lokalizację? Dlaczego nie założyli lokalu w czarodziejskiej części miasta? Krążą różne plotki na ten temat, jednak najprawdopodobniejszym wytłumaczeniem będzie to nawiązujące do buntu przeciwko panującym normom społecznym. Zrobili to, bo takie mają do tego prawo. Tak, obłożyli go zaklęciami ochronnymi, skryli przed oczami wścibskich mugoli, jednak jedynie z przymusu, by nie podpaść władzy.
Wejście do "Czarnego Kota" znajduje się nie od strony ulicy, a z jednego ze ślepych zaułków, dodatkowo chronione jest hasłem. Lokal został umiejscowiony w piwnicy, dlatego najpierw należy pokonać krótkie kamienne schodki, by dostać się do jego wnętrza. Przy drzwiach wisi nieco podniszczony szyld, który może przywieść na myśl plakat bohemy francuskiej.
W "Czarnym Kocie" wiecznie panuje półmrok, rozświetlany jedynie blaskiem lewitujących świec i lampionów. Powietrze jest gęste, przesycone zapachem tytoniu oraz piołunu. Wysoko zawieszone sufity, kamienne ściany, niewielka ilość ozdób - to wszystko tworzy dosyć oszczędny, nieco ascetyczny wystrój wnętrza. Okolica przy kontuarze zawsze jest gęściej zaludniona, zaś miejsca znajdujące się w odleglejszych mu pomieszczeniach - puste.
Wejście do "Czarnego Kota" znajduje się nie od strony ulicy, a z jednego ze ślepych zaułków, dodatkowo chronione jest hasłem. Lokal został umiejscowiony w piwnicy, dlatego najpierw należy pokonać krótkie kamienne schodki, by dostać się do jego wnętrza. Przy drzwiach wisi nieco podniszczony szyld, który może przywieść na myśl plakat bohemy francuskiej.
W "Czarnym Kocie" wiecznie panuje półmrok, rozświetlany jedynie blaskiem lewitujących świec i lampionów. Powietrze jest gęste, przesycone zapachem tytoniu oraz piołunu. Wysoko zawieszone sufity, kamienne ściany, niewielka ilość ozdób - to wszystko tworzy dosyć oszczędny, nieco ascetyczny wystrój wnętrza. Okolica przy kontuarze zawsze jest gęściej zaludniona, zaś miejsca znajdujące się w odleglejszych mu pomieszczeniach - puste.
Zdawała sobie sprawę, że kpił z niej jawnie w listach, pozwalając sobie na śmielsze odpowiedzi, istnie grając jej na nosie z każdym kolejnym zdaniem, jakby chciał powiedzieć: i co mi teraz zrobisz?, a ona nie mogła zrobić nic, bo nawet jej cholerna sowa nie rozumiała komendy: zabij, dopadnij, zjedz żywcem!, ponieważ za każdym razem dostawała w końcu tą odpowiedź, która sugerowała, że jej zabójca nie był skuteczny. Pewnie nawet łasił się do wroga za odrobinę smakołyka. Zdrajca. Zupełnie nie zasługiwała na swoje imię.
Ale przecież czekała na te listy. Z niecierpliwością rozrywała pieczęć lub rozsupływała sznurki, chcąc dostać się do zawartości. Przestała nawet samą siebie dyscyplinować - w końcu mogła robić co tylko jej się podoba, a zwłaszcza w swoich czterech ścianach, gdy nikt nie mógł być świadkiem pasji, z jaką dostawała się do treści tej korespondencji, czyż nie?
Nie rozumiała tego wszystkiego. I wolała, gdy było płynne. Kiedy dawała się porwać, skrobiąc pospiesznie odpowiedzi i - wstrzymując dech - czekając na odpowiedź, by wznowić proces. Potrafiła wtedy skupić się na zadaniu. Tak samo podczas rozmowy z nim. Wpędzała się w proste reakcje i dawała manipulować swoimi emocjami, wściekając się przez większość czasu. Ale była w pędzie. Nie było czasu na analizy, które - w przerwie między ich kontaktami - doprowadzały ją do istnego szału. Rozkładanie każdego zdania, słowa i mimiki na czynniki pierwsze, szukanie drugiego dna, a potem odrzucanie rozwiązań było czystym wariactwem. Mogła sobie rwać włosy z głowy, krzyczeć z frustracji, pikować na miotle czy próbować odreagować w inny sposób, ale nic nie dawało jej spokoju poza kolejną dawką złości z bardzo konkretnego źródła.
I właśnie dlatego była na straconej pozycji. To ona potrzebowała, będąc jednocześnie skreślonym obiektem. Czymś zakazanym, nawet, jeśli sama też wpychała się pod metkę poza zasięgiem. Nie zmieniało to jednak faktu, że za każdym razem, za każdym wybuchem, za każdą szpilką, którą wbiła zbyt głęboko, pochylała głowę i wyciągała rękę na swój sposób. I wystarczyło tylko, by ktoś przyłapał ją na tej słabości, wyłuszczył ją, naświetlił całemu światu i wyśmiał, że Selina Lovegood to jednak coś kruchego, co wystarczy odpowiednio złapać, by skruszyć na drobny mak. Kto nie chciałby skorzystać z takiej okazji? Czyż nie zasłużyła sobie na całe grono chętnych na podobny akt?
Och, jakże powinna bać się o swoją skórę! Przecież nikt jej nie obroni, gdy w końcu odkryje się za bardzo przed nim, a ten w odwecie uderzy tak mocno, że zaboli ją nareszcie tak naprawdę, a poziom desperacji będzie budził żałość, ale jednak nigdy na tyle wielką, by zmyć frazę zasłużyła sobie na to.
Było już za późno na ratunek. Sama wpędzała się w jeszcze ciaśniejszy kąt, nie oferując sobie zbyt wiele miejsca na ucieczkę. Ale utrzymywała pozory. Udawała, choćby przed samą sobą, że ciągle ma asa w rękawie. Szala już dawno przechyliła się jednak na przeciwną stronę. Była w szachu. Samotna.
Nawet nie drgnął pod jej spojrzeniem. Nie tknęło go to ani trochę. Nie podniósł się, nie rozszerzył ust w uśmiechu, nie uniósł brwi ze zdziwienia ani nie zmarszczył ich w gniewnym wyrazie. Był niewzruszony. Nawet jego ton wskazywał na skrajną neutralność. Poczuła nienawiść. Ogromną. I chciała wyjść stąd biegiem, oblewając go uprzednio gorącą kawą, którą zapomniała zamówić przy barze - o ile podawali tutaj coś, co chociaż przypominałoby ją smakiem.
Prychnęła.
-Wybitnie unikasz tematu, doprawdy.-skomentowała z niezadowoleniem, dając się jednak złapać w lekkie poczucie zażenowania. Nie okazała go jednak, tylko na moment wzdrygając się z przestrachem, jakby sobie zdała sprawę, jakie popełniła foux paus.-Nie pasujesz do profilu ofiary, Mastrangelo.-ucięła sceptycznie, mierząc go przez chwilę, jakby chcąc mu uświadomić jego położenie.-Nie wyglądasz też na specjalnie przejętego. Właściwie to jesteś całkiem zrelaksowany.-zauważyła.-Co za zmiana. Nie będziesz mnie tym razem zaskakiwać prywatnymi historiami ze swojego życia? Koniec z dzieleniem się?-nieco drwiła, chcąc go sprowokować. Wcale a wcale nie podobała jej się ta przemiana. Wolała być wpędzana przez niego w zaskoczenie.-No, to kontynuuj, Panie Idealny, bo uznam, że dodatkowo stałeś się wierutnym kłamcą i człowiekiem niewartym zaufania, który podstępem zwabił mnie do jakiegoś ohydnego baru w bliżej nieznanym motywie.-dodała, ze złością patrząc na papieros, który ciągle się tlił. Jeszcze trochę, a obleje go wiadrem zimnej wody, jeśli tego nie zgasi.
Palce zaczęły wystukiwać rytm na stoliku.
Ale przecież czekała na te listy. Z niecierpliwością rozrywała pieczęć lub rozsupływała sznurki, chcąc dostać się do zawartości. Przestała nawet samą siebie dyscyplinować - w końcu mogła robić co tylko jej się podoba, a zwłaszcza w swoich czterech ścianach, gdy nikt nie mógł być świadkiem pasji, z jaką dostawała się do treści tej korespondencji, czyż nie?
Nie rozumiała tego wszystkiego. I wolała, gdy było płynne. Kiedy dawała się porwać, skrobiąc pospiesznie odpowiedzi i - wstrzymując dech - czekając na odpowiedź, by wznowić proces. Potrafiła wtedy skupić się na zadaniu. Tak samo podczas rozmowy z nim. Wpędzała się w proste reakcje i dawała manipulować swoimi emocjami, wściekając się przez większość czasu. Ale była w pędzie. Nie było czasu na analizy, które - w przerwie między ich kontaktami - doprowadzały ją do istnego szału. Rozkładanie każdego zdania, słowa i mimiki na czynniki pierwsze, szukanie drugiego dna, a potem odrzucanie rozwiązań było czystym wariactwem. Mogła sobie rwać włosy z głowy, krzyczeć z frustracji, pikować na miotle czy próbować odreagować w inny sposób, ale nic nie dawało jej spokoju poza kolejną dawką złości z bardzo konkretnego źródła.
I właśnie dlatego była na straconej pozycji. To ona potrzebowała, będąc jednocześnie skreślonym obiektem. Czymś zakazanym, nawet, jeśli sama też wpychała się pod metkę poza zasięgiem. Nie zmieniało to jednak faktu, że za każdym razem, za każdym wybuchem, za każdą szpilką, którą wbiła zbyt głęboko, pochylała głowę i wyciągała rękę na swój sposób. I wystarczyło tylko, by ktoś przyłapał ją na tej słabości, wyłuszczył ją, naświetlił całemu światu i wyśmiał, że Selina Lovegood to jednak coś kruchego, co wystarczy odpowiednio złapać, by skruszyć na drobny mak. Kto nie chciałby skorzystać z takiej okazji? Czyż nie zasłużyła sobie na całe grono chętnych na podobny akt?
Och, jakże powinna bać się o swoją skórę! Przecież nikt jej nie obroni, gdy w końcu odkryje się za bardzo przed nim, a ten w odwecie uderzy tak mocno, że zaboli ją nareszcie tak naprawdę, a poziom desperacji będzie budził żałość, ale jednak nigdy na tyle wielką, by zmyć frazę zasłużyła sobie na to.
Było już za późno na ratunek. Sama wpędzała się w jeszcze ciaśniejszy kąt, nie oferując sobie zbyt wiele miejsca na ucieczkę. Ale utrzymywała pozory. Udawała, choćby przed samą sobą, że ciągle ma asa w rękawie. Szala już dawno przechyliła się jednak na przeciwną stronę. Była w szachu. Samotna.
Nawet nie drgnął pod jej spojrzeniem. Nie tknęło go to ani trochę. Nie podniósł się, nie rozszerzył ust w uśmiechu, nie uniósł brwi ze zdziwienia ani nie zmarszczył ich w gniewnym wyrazie. Był niewzruszony. Nawet jego ton wskazywał na skrajną neutralność. Poczuła nienawiść. Ogromną. I chciała wyjść stąd biegiem, oblewając go uprzednio gorącą kawą, którą zapomniała zamówić przy barze - o ile podawali tutaj coś, co chociaż przypominałoby ją smakiem.
Prychnęła.
-Wybitnie unikasz tematu, doprawdy.-skomentowała z niezadowoleniem, dając się jednak złapać w lekkie poczucie zażenowania. Nie okazała go jednak, tylko na moment wzdrygając się z przestrachem, jakby sobie zdała sprawę, jakie popełniła foux paus.-Nie pasujesz do profilu ofiary, Mastrangelo.-ucięła sceptycznie, mierząc go przez chwilę, jakby chcąc mu uświadomić jego położenie.-Nie wyglądasz też na specjalnie przejętego. Właściwie to jesteś całkiem zrelaksowany.-zauważyła.-Co za zmiana. Nie będziesz mnie tym razem zaskakiwać prywatnymi historiami ze swojego życia? Koniec z dzieleniem się?-nieco drwiła, chcąc go sprowokować. Wcale a wcale nie podobała jej się ta przemiana. Wolała być wpędzana przez niego w zaskoczenie.-No, to kontynuuj, Panie Idealny, bo uznam, że dodatkowo stałeś się wierutnym kłamcą i człowiekiem niewartym zaufania, który podstępem zwabił mnie do jakiegoś ohydnego baru w bliżej nieznanym motywie.-dodała, ze złością patrząc na papieros, który ciągle się tlił. Jeszcze trochę, a obleje go wiadrem zimnej wody, jeśli tego nie zgasi.
Palce zaczęły wystukiwać rytm na stoliku.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie chciałem zniszczyć Seliny Lovegood. Nie jestem człowiekiem czerpiącym przyjemność z odnajdywania czyichś słabości i wykorzystywania ich potem przeciwko nim. Tymczasem ona właśnie w ten sposób mnie traktowała. Jak gdybym chciał się do niej dobrać tylko w tym celu i zniszczyć. Zresztą nie tylko mnie, przez nasz stosunkowo krótki czas odniosłem wrażenie (być może mylne, ale obserwacje tylko mnie w tym upewniają), że ta kobieta odnosi się w ten sposób do wszystkich. Z obrony uczyniła swój styl życia, chociaż nie bardzo wiem, przed czym tak naprawdę chce się bronić. Owszem, człowiek nie powinien ślepo ufać wszystkim i pozwalać im wejść sobie na głowę, ale przesada w każdą stronę jest niebezpieczna. Taka defensywna postawa może tylko odstraszać od niej ludzi. Chociaż może właśnie taki ma cel? Może tak bardzo chce ich odepchnąć, tak bardzo się ich boi? Kto w takim razie tak bardzo zranił tę kobietę, że stała się taka nieufna i atakująca?
Bo mimo tego, że niewątpliwie miała charakterek to pewne cechy jej zachowania były przesadzone. Jak gdyby nie wiedziała jak dokładnie się zachować, kiedy powiedzieć stop, żeby wyglądało to naturalnie. Albo po prostu próbowała robić wszystko wręcz do przesady, aby mieć pewność, że się uda. Tego nie rozumiałem, nie potrafiłem do końca rozgryźć, co nią kieruje. Była zmienna niczym pogoda. W jednej chwili ostra niczym brzytwa i człowiek po prostu musiał się skaleczyć, a potem coś się zmienia tak, że człowiek czuje się nagle winnym wpędzenia jej w ten stan. Jak to w ogóle możliwe? Znam przecież wiele kobiet, na Godryka, byłem żonaty, ale tak wyjątkowej osoby jeszcze nie spotkałem. Sugeruje, że tak bardzo drażni ją moja okropna osoba, ale jednak napisała do mnie kolejny list po dłuższym czasie milczenia. Dlaczego? Czy nie wygodniej było dla niej po prostu uznać sprawę za zakończoną? Rozejść się we względnej zgodzie? Co takiego nie dawało jej spokoju? Czy chciała jeszcze trochę się nade mną poznęcać? To było bardzo możliwe, a jednak miałem wrażenie, że nie chodzi o to.
Zresztą czy ja chciałem tak po prostu jej odpuścić? Niby sam zerwałem ten kontakt, ale przecież wciąż chciałem ją namalować. Pozującą mi, a nie, wygrzebane z pamięci fragmenty czy sceny. Od początku nic się w tej materii nie zmieniło, ale teraz do tego wszystkiego dochodziły inne, dziwne emocje, które komplikowały jeszcze bardziej całą tą sytuację. A mimo wszystko to ja, a nie ona, wyszedłem z propozycją tego spotkania. To ja chciałem ją zobaczyć, uznając listy za niewystarczająco. To ja napisałem to postscriptum z datą i miejscem. Dlaczego? Sam chciałbym to wiedzieć.
Natomiast Selina potraktowała mnie poważnie. Chociaż mogła przecież zabawić się moim kosztem i nie pojawić się na miejscu, śmiejąc się przed kominkiem ze mnie, czekającego na nie wiadomo co. Wolała się jednak pojawić, aby móc sobie na mnie poprychać jak to zwykle miała w zwyczaju. I sprawia to, że po prostu nie mogę się nie uśmiechnąć. Dobrze, że dym nie poszedł mi nosem, bo w ogóle uznałaby mnie za zwykłego szczeniaka.
- Kulturalne przywitanie to dla ciebie strata czasu, rozumiem. - Wzruszam tylko ramionami, sięgając po swoją szklaneczkę. Pewnie tylko ją rozjuszyłem, ale już się do tego przyzwyczaiłem. - To domena ofiary, najczęściej na nią nie wygląda. - Popijam trochę Ognistej, żeby zamaskować cisnący mi się na usta uśmieszek. Zaraz potem mina trochę mi rzednie. A więc tak to widzi? Jako zaskakujące historyjki z mojego życia, zabawne anegdotki? Odstawiam szklankę na blat i przyglądam się jej w milczeniu. - Koniec - ucinam jednym słowem, nie chcąc wchodzić w kolejne dyskusje. - Niewartym zaufania? Czyli mogę pomyśleć, że dotychczas zaufaniem mnie obdarzyłaś? - Unoszę brew w wyrazie zaskoczenia, po czym znów zaciągam się nikotyną. Chyba ją to irytuje, co tylko pogłębia moją satysfakcję.
Bo mimo tego, że niewątpliwie miała charakterek to pewne cechy jej zachowania były przesadzone. Jak gdyby nie wiedziała jak dokładnie się zachować, kiedy powiedzieć stop, żeby wyglądało to naturalnie. Albo po prostu próbowała robić wszystko wręcz do przesady, aby mieć pewność, że się uda. Tego nie rozumiałem, nie potrafiłem do końca rozgryźć, co nią kieruje. Była zmienna niczym pogoda. W jednej chwili ostra niczym brzytwa i człowiek po prostu musiał się skaleczyć, a potem coś się zmienia tak, że człowiek czuje się nagle winnym wpędzenia jej w ten stan. Jak to w ogóle możliwe? Znam przecież wiele kobiet, na Godryka, byłem żonaty, ale tak wyjątkowej osoby jeszcze nie spotkałem. Sugeruje, że tak bardzo drażni ją moja okropna osoba, ale jednak napisała do mnie kolejny list po dłuższym czasie milczenia. Dlaczego? Czy nie wygodniej było dla niej po prostu uznać sprawę za zakończoną? Rozejść się we względnej zgodzie? Co takiego nie dawało jej spokoju? Czy chciała jeszcze trochę się nade mną poznęcać? To było bardzo możliwe, a jednak miałem wrażenie, że nie chodzi o to.
Zresztą czy ja chciałem tak po prostu jej odpuścić? Niby sam zerwałem ten kontakt, ale przecież wciąż chciałem ją namalować. Pozującą mi, a nie, wygrzebane z pamięci fragmenty czy sceny. Od początku nic się w tej materii nie zmieniło, ale teraz do tego wszystkiego dochodziły inne, dziwne emocje, które komplikowały jeszcze bardziej całą tą sytuację. A mimo wszystko to ja, a nie ona, wyszedłem z propozycją tego spotkania. To ja chciałem ją zobaczyć, uznając listy za niewystarczająco. To ja napisałem to postscriptum z datą i miejscem. Dlaczego? Sam chciałbym to wiedzieć.
Natomiast Selina potraktowała mnie poważnie. Chociaż mogła przecież zabawić się moim kosztem i nie pojawić się na miejscu, śmiejąc się przed kominkiem ze mnie, czekającego na nie wiadomo co. Wolała się jednak pojawić, aby móc sobie na mnie poprychać jak to zwykle miała w zwyczaju. I sprawia to, że po prostu nie mogę się nie uśmiechnąć. Dobrze, że dym nie poszedł mi nosem, bo w ogóle uznałaby mnie za zwykłego szczeniaka.
- Kulturalne przywitanie to dla ciebie strata czasu, rozumiem. - Wzruszam tylko ramionami, sięgając po swoją szklaneczkę. Pewnie tylko ją rozjuszyłem, ale już się do tego przyzwyczaiłem. - To domena ofiary, najczęściej na nią nie wygląda. - Popijam trochę Ognistej, żeby zamaskować cisnący mi się na usta uśmieszek. Zaraz potem mina trochę mi rzednie. A więc tak to widzi? Jako zaskakujące historyjki z mojego życia, zabawne anegdotki? Odstawiam szklankę na blat i przyglądam się jej w milczeniu. - Koniec - ucinam jednym słowem, nie chcąc wchodzić w kolejne dyskusje. - Niewartym zaufania? Czyli mogę pomyśleć, że dotychczas zaufaniem mnie obdarzyłaś? - Unoszę brew w wyrazie zaskoczenia, po czym znów zaciągam się nikotyną. Chyba ją to irytuje, co tylko pogłębia moją satysfakcję.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
A mimo wszystko sprawdzał ją. Testował jej reakcje. Albo wbijał szpileczki, odpłacając się za to, co sama mu namiętnie robiła, chcąc sprowokować do innej emocji jak tego cholernego, niezaburzonego spokoju. Doprowadzał ją tym do szału. Jak mógł być taki niewzruszony, gdy sama była kłębkiem chaosu, który dawał swoje ujście na każdy możliwy sposób, mieszając w ten dziwny proces najbliższe otoczenie? On zdawał się nie brać w tym udziału. Był stałym elementem, którego nie mogła tknąć. Był poza jej zasięgiem. Nie miała na niego wpływu. Zero kontroli nad tym, jaki będzie jego kolejny ruch.
Przerażało ją to do cna. Ten kompletny brak władania nad sytuacją. Sposób, w jaki wytrącał jej argumenty z ręki albo potrafił odmienić jej emocje o 180 stopni, rozpraszając jej uwagę na inne aspekty, a jednocześnie dziwnie otępiając jej umysł, który cichł w jego towarzystwie powoli z natłoku myśli. Skupiał jej uwagę na sobie. W końcu musiała włożyć wzmożony wysiłek w to, by odzyskać władzę, czyż nie? On sobie jednak ciągle z tego nic nie robił. Dyscyplinował ją własnym niezadowoleniem, gdy przekraczała granicę i z jakiegoś powodu cofała się usłużnie o krok do tyłu, mimo że prychała z rozgoryczenia. Przeciąganie liny i ciągłe walki ją jednak z nim męczyły. O wiele bardziej wolała, gdy nie nastawiał się do niej tak bojowo. Powodował w niej dziwny dyskomfort tym negatywnym podejściem, mimo że na co dzień nie mogłaby mniej dbać o podobne odczucia w jej kierunku.
Odpychanie innych wychodziło jej o wiele prościej. Nie odczuwała w związku ze swoimi czynami żadnych wątpliwości ani wyrzutów sumienia. Oczywiście, w innych przypadkach też nie pozwalała tak absurdalnym myślom zatruwać jej głowę, ale jednak jakieś echa przebijały się, dając znać o swoim głosie. Słabym głosie.
Od zawsze była przesadzona. Mocna we wszystkim, co robiła. Znaczyła swoje czyny dużą wyrazistością, by były dobrze zapamiętane i zobaczone. Nie miała być szarym szeregiem. Wyjątkowa. A więc wyrazista. Dziecięce marzenia o byciu księżniczką zderzyły się z kiepskim urodzeniem. Ściana, z którą się spotkała, kazała jej urosnąć. I tak przerastała każdą kolejną przeszkodę na swojej drodze, ani na chwilę nie pochylając głowę, nie zauważając, że istnieje łatwiejsza droga bądź też kompletnie alternatywna, którą pokonać pomogłaby jej pomocna dłoń. Musiała być silna, bo nikt inny tego za nią nie zrobi. Nigdy nikt nie musiał. To ona czasem podejmowała trud bycia taką dla wybranych.
Przecież zignorowanie tego spotkania nie byłoby trudne. Wystarczyłoby po prostu nie przyjść. Pokazać, że jest też ponad nim. Dać mu nauczkę. Przywołać do porządku. Ale... przecież nie bała się konfrontacji, tak? Nic jej nie szkodziło się tutaj pojawić, mimo że nie miała żadnego interesu do jego osoby. Dziwna emocja czaiła się w głowie, nie pozwalając jej nawet obrać innego kierunku. Ile czasu by minęło zanim odpuściłaby sobie chęć zdobycia odpowiedzi na te durne, nieistotne pytania, nie mając więcej okazji na usłyszenie ich? Po prostu odpuściła sobie kłopotu natrętnych myśli. Zupełnie tak, jakby po tym spotkaniu miały przestać ją nachodzić.
Zmarszczyła brwi, kompletnie nie rozumiejąc dlaczego go tak bawi jej fukanie. Nie wiedziała w tym nic zabawnego. Ale wstrzymała dalsze prychanie, w milczeniu przyglądając się jego uniesionym kącikom ust.
Westchnęła nieco zniecierpliwiona, gdy prowadził te swoje obserwacje.
-Chcesz jeszcze porozmawiać o dzisiejszej pogodzie?-rzuciła nieco zgryźliwie, zakładając nogę na nogę w rozpędzie.
Tylko zmrużyła oczy na jego uwagę, przez moment rozważając czy był to również przytyk w jej stronę.-Obawiam się, że jak na razie wychodzisz cało z naszych spotkań.-zauważyła, wysławiając niejako swoją wątpliwość, by jakkolwiek miała na niego wpływ.
Krótkie, stanowcze, surowe słowo ją zaskoczyło. Dała temu wyrazowi pokazać się na twarzy, jakby właśnie została spoliczkowana i nie do końca wiedziała za co, a szok tuszował dokuczliwe pieczenie. Nie potrafiła zgadnąć dlaczego tak zareagował. Przecież była szczera. Zamilknęła, nieświadomie podporządkowując się jego komendzie. Już dawno powinna się wściec, że śmie jej mówić co ma robić. Zamiast tego próbowała rozgryźć źródło tej irytacji.
Nietypowe.
-Koniec?-powtórzyła w końcu, jakby trochę onieśmielona i niedowierzająca. Prawie. Roszczenie i bunt dopiero wolno się w niej rodziły, szykując się do natarcia.
Gwałtownie wciągnęła powietrze, gdy tylko usłyszała jego daleko idące wnioski. Kolejne przyłożenie papierosa do ust ją rozproszyło. I dało ucieczkę.
-Och, na Merlina!-żachnęła pod nosem, wystrzeliwując z ręką, by pochwycić paczkę leżącą na stole i porwać jednego cudzesa, by po chwili wcisnąć go między własne wargi, odsunąć się gwałtownie od stolika i odpalić ten przeklęty wytwór. Obróciła się do niego profilem, zaciągając się po raz pierwszy od kilku lat, przybierając mocną minę, jakby chciała mu coś udowodnić, by po chwili wybuchnąć kaszlem. Odsunęła dłoń od ust, zasłaniając drugą usta, a gdy tylko oczyściła płuca, raz jeszcze utrzymała żar, trując drogi oddechowe dymem. Tym razem nie wyciskając sobie łez z oczu.
-Nie wiem, może?-odpowiedziała w końcu lekceważąco, zwężając nieco oczy, gdy łaskawie spojrzała na niego, nie tracąc ni krztyny dumy. Zupełnie tak, jakby jej zaufanie nie było towarem deficytowym. Jakby to nie było nic takiego.-Więc? Nie jesteś skory do rozmowy?-uniosła brwi, zupełnie tak, jakby była słuchaczem idealnym i nie mogła się nadziwić, że osoba, z którą prowadzi konwersacje jeszcze nie zdradziła jej każdego najdrobniejszego sekretu. Co za cios.
Przerażało ją to do cna. Ten kompletny brak władania nad sytuacją. Sposób, w jaki wytrącał jej argumenty z ręki albo potrafił odmienić jej emocje o 180 stopni, rozpraszając jej uwagę na inne aspekty, a jednocześnie dziwnie otępiając jej umysł, który cichł w jego towarzystwie powoli z natłoku myśli. Skupiał jej uwagę na sobie. W końcu musiała włożyć wzmożony wysiłek w to, by odzyskać władzę, czyż nie? On sobie jednak ciągle z tego nic nie robił. Dyscyplinował ją własnym niezadowoleniem, gdy przekraczała granicę i z jakiegoś powodu cofała się usłużnie o krok do tyłu, mimo że prychała z rozgoryczenia. Przeciąganie liny i ciągłe walki ją jednak z nim męczyły. O wiele bardziej wolała, gdy nie nastawiał się do niej tak bojowo. Powodował w niej dziwny dyskomfort tym negatywnym podejściem, mimo że na co dzień nie mogłaby mniej dbać o podobne odczucia w jej kierunku.
Odpychanie innych wychodziło jej o wiele prościej. Nie odczuwała w związku ze swoimi czynami żadnych wątpliwości ani wyrzutów sumienia. Oczywiście, w innych przypadkach też nie pozwalała tak absurdalnym myślom zatruwać jej głowę, ale jednak jakieś echa przebijały się, dając znać o swoim głosie. Słabym głosie.
Od zawsze była przesadzona. Mocna we wszystkim, co robiła. Znaczyła swoje czyny dużą wyrazistością, by były dobrze zapamiętane i zobaczone. Nie miała być szarym szeregiem. Wyjątkowa. A więc wyrazista. Dziecięce marzenia o byciu księżniczką zderzyły się z kiepskim urodzeniem. Ściana, z którą się spotkała, kazała jej urosnąć. I tak przerastała każdą kolejną przeszkodę na swojej drodze, ani na chwilę nie pochylając głowę, nie zauważając, że istnieje łatwiejsza droga bądź też kompletnie alternatywna, którą pokonać pomogłaby jej pomocna dłoń. Musiała być silna, bo nikt inny tego za nią nie zrobi. Nigdy nikt nie musiał. To ona czasem podejmowała trud bycia taką dla wybranych.
Przecież zignorowanie tego spotkania nie byłoby trudne. Wystarczyłoby po prostu nie przyjść. Pokazać, że jest też ponad nim. Dać mu nauczkę. Przywołać do porządku. Ale... przecież nie bała się konfrontacji, tak? Nic jej nie szkodziło się tutaj pojawić, mimo że nie miała żadnego interesu do jego osoby. Dziwna emocja czaiła się w głowie, nie pozwalając jej nawet obrać innego kierunku. Ile czasu by minęło zanim odpuściłaby sobie chęć zdobycia odpowiedzi na te durne, nieistotne pytania, nie mając więcej okazji na usłyszenie ich? Po prostu odpuściła sobie kłopotu natrętnych myśli. Zupełnie tak, jakby po tym spotkaniu miały przestać ją nachodzić.
Zmarszczyła brwi, kompletnie nie rozumiejąc dlaczego go tak bawi jej fukanie. Nie wiedziała w tym nic zabawnego. Ale wstrzymała dalsze prychanie, w milczeniu przyglądając się jego uniesionym kącikom ust.
Westchnęła nieco zniecierpliwiona, gdy prowadził te swoje obserwacje.
-Chcesz jeszcze porozmawiać o dzisiejszej pogodzie?-rzuciła nieco zgryźliwie, zakładając nogę na nogę w rozpędzie.
Tylko zmrużyła oczy na jego uwagę, przez moment rozważając czy był to również przytyk w jej stronę.-Obawiam się, że jak na razie wychodzisz cało z naszych spotkań.-zauważyła, wysławiając niejako swoją wątpliwość, by jakkolwiek miała na niego wpływ.
Krótkie, stanowcze, surowe słowo ją zaskoczyło. Dała temu wyrazowi pokazać się na twarzy, jakby właśnie została spoliczkowana i nie do końca wiedziała za co, a szok tuszował dokuczliwe pieczenie. Nie potrafiła zgadnąć dlaczego tak zareagował. Przecież była szczera. Zamilknęła, nieświadomie podporządkowując się jego komendzie. Już dawno powinna się wściec, że śmie jej mówić co ma robić. Zamiast tego próbowała rozgryźć źródło tej irytacji.
Nietypowe.
-Koniec?-powtórzyła w końcu, jakby trochę onieśmielona i niedowierzająca. Prawie. Roszczenie i bunt dopiero wolno się w niej rodziły, szykując się do natarcia.
Gwałtownie wciągnęła powietrze, gdy tylko usłyszała jego daleko idące wnioski. Kolejne przyłożenie papierosa do ust ją rozproszyło. I dało ucieczkę.
-Och, na Merlina!-żachnęła pod nosem, wystrzeliwując z ręką, by pochwycić paczkę leżącą na stole i porwać jednego cudzesa, by po chwili wcisnąć go między własne wargi, odsunąć się gwałtownie od stolika i odpalić ten przeklęty wytwór. Obróciła się do niego profilem, zaciągając się po raz pierwszy od kilku lat, przybierając mocną minę, jakby chciała mu coś udowodnić, by po chwili wybuchnąć kaszlem. Odsunęła dłoń od ust, zasłaniając drugą usta, a gdy tylko oczyściła płuca, raz jeszcze utrzymała żar, trując drogi oddechowe dymem. Tym razem nie wyciskając sobie łez z oczu.
-Nie wiem, może?-odpowiedziała w końcu lekceważąco, zwężając nieco oczy, gdy łaskawie spojrzała na niego, nie tracąc ni krztyny dumy. Zupełnie tak, jakby jej zaufanie nie było towarem deficytowym. Jakby to nie było nic takiego.-Więc? Nie jesteś skory do rozmowy?-uniosła brwi, zupełnie tak, jakby była słuchaczem idealnym i nie mogła się nadziwić, że osoba, z którą prowadzi konwersacje jeszcze nie zdradziła jej każdego najdrobniejszego sekretu. Co za cios.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby ktoś podszedł do mnie i powiedział, że rozbijam Selinę Lovegood na milion maleńkich kawałeczków, gdyby próbował mi wyjaśnić, że po spotkaniach ze mną czuje się tak samo w kropce jak ja to wyśmiałbym go bezlitośnie. Przecież to było możliwe. Nie uwierzyłbym w te słowa nawet, gdyby padły z ust mojego najlepszego przyjaciela. Nie oznaczało to, że wykluczam posiadanie przez nią jakichkolwiek emocji, ale nie tych, nie w ten sposób. Nie możliwym było, żeby Selina zachowywała się tak przeze mnie. Tworzyłoby to komiczne, błędne koło, bo przecież ja zachowuję tak, a nie inaczej, ponieważ jej dominując postawa spycha mnie do obrony. Nie jestem raczej człowiekiem pasywnym, który zwykł podporządkowywać się woli innych ludzi i tańczyć, tak jak brzmi muzyka płynąca z ich skrzypiec. Nie jestem też kimś, kto zwykł dominować nad innym. Nie czuję bezwiednej, ogromnie przytłaczającej potrzeby kontroli wszystkiego i wszystkich. Życie płynęło swoim nurtem, nie na wszystko dane mi było mieć wpływ, dobrze się z tyłem czułem. Chyba mogę się określić, jako ktoś z pogranicza. Doświadczyłem już wiele, los niejednokrotnie złoił mi skórę, więc wyciągnąłem z tego wnioski. Miejmy nadzieję, że bardziej niż mniej słuszne. Tylko problem polega na tym, że przy tej Osie gubię gdzieś ten cały rozsądek. Może się to wydawać dziwne, ale tak jest. Wybija mnie ze spokojnego rytmu, którym płynę. Myślałem, że mogę się temu oprzeć. To dlatego poszedłem za nią na tamtej stypie. Pchnięty fascynacją, zaskoczeniem, zachłysnąłem się tą nagłą potrzebą malowania i nie zwróciłem uwagi na ewentualne konsekwencje. Ten spokój, w który się odziewam podczas spotkań z nią jest za każdym razem coraz bardziej rozpaczliwy, coraz trudniejszy do utrzymania. Raz już pękł, dowodem był ten pocałunek nad jeziorem. Sam nie do końca wiem, dlaczego zareagowałem tak, a nie inaczej. To było głupie, ale nie mogłem zaprzeczyć, że ten punkt był przełomem.
Miesiąc ciszy z obu stron otworzył mnie malarsko, chociaż razem ze spokojem nadeszła frustracja, o słodka ironio. Przypuszczałem, że wyleczyłem się z niej fundując sobie w domu prywatny odwyk od świata, ale kolokwialnie mówiąc gówno mi to dało. A potem przyszła do mojego domu w środku nocy, w dodatku kompletnie pijana i kompletnie zwariowałem. Nie potrafiłem jej zrozumieć, tego, co nią kierowało. Podobno pijani ludzie mówią prawdę, ale jak uzasadnić to, że do mnie przyszła? Ta zagwozdka nie dawała mi spokoju. Tak samo jak jej listy. Dwa razy i za każdym to ona zaczynała. Była nieustępliwa, znałem już tę cechę jej charakteru. Jeśli liczyć jeszcze tamto nocne spotkanie to trzy razy ona przerywała milczenie. Nie potrafiłem tego rozgryźć, a że ceniłem to u ludzi to chciałem wiedzieć. Był też drugi szkopuł. Zawsze mówiła jak bardzo ją wkurzam i nie chce mnie więcej widzieć, a robiła to. Dlaczego?
Może powinienem zadać jej te pytania prosto w twarz, ale to chyba nie była odpowiednia chwila. Przecież spotkaliśmy się tu w innym celu. Być może to była jedyna rzecz, która przygnała tu moją rozmówczynię, ale nie mogłem się pozbyć wrażenie, że wcale tak nie jest. Czy też próbowała mnie rozgryźć jak ją? Marszczyła brwi próbując, chociaż mogła to być równie dobrze usilna potrzeba kontroli sytuacji. Była silną kobietą, nie można tego ukryć, chciała być sobie sterem, żaglem i okrętem, a ja jej to utrudniałem. Chyba nawet nie specjalnie, próbowałem utrzymać się na powierzchni, bo miałem wrażenie, że ona próbuje mnie utopić.
- Nie. To akurat podobno domena Anglików... - urwałem nagle w połowie zdania. Przeciął mnie na wyraz dziwny ból, dziwne otrzeźwienie. Od małego wiedziałem, że mój ojciec jest w połowie Włochem, więc i ja miałem mieć tę cząstkę jego krwi. Tylko, że ja nie byłem prawdziwym Mastrangelo. Wziąłem sobie tylko jego nazwisko, ale przecież nie byłem jego synem. Opuściłem wzrok i po raz kolejny gwałtownie porwałem szklaneczkę, którą tym razem opróżniłem do końca. Pozwoliło mi to pozbierać się w sobie, bo przy Lovegood nie mogę opuszczać gardy. Słysząc jej słowa od razu widzę potwierdzenie dlaczego.
- Obawiasz się? Wolałabyś, żeby było inaczej? - pytam, przechylając lekko głowę w bok niczym ciekawska sroka. Czy to tylko kwestia nieopacznie dobranego słowa czy to skrzętnie podjęta decyzja? Przyglądam się jej uważnie, ciekaw, co ma na myśli. Staram się nie zgubić jej reakcji, licząc na rozwiązanie chociaż jednego rebus z całej tej księgi.
Zaskoczyłem ją. Naprawdę? Nie zauważyła tego, co zawarła w swoich słowach? Zrobiła to, czego ja się wystrzegałem. Użyła moich słów przeciwko mnie. Zakpiła sobie z mojej szczerości, której jej mimo wszystko nie skąpiłem. Czy sądziła, że miarka nigdy się przebierze? Nawet najwytrwalsi mają swoje granice, a ona widocznie bardzo lubi do nich docierać.
- Tak - potwierdzam spokojnie, a potem nagle odchylam się na krześle zaskoczony jej reakcją. Jesteśmy w lokalu gęsto wypełnionym dymem tytoniowym, a ją irytuje akurat mój papieros. Z mieszanką rozbawienia i ciekawości przyglądam się jak porywa moją paczkę sięgając po papierosa. Z każdym kolejnym ruchem drżą mi kąciki ust, a gdy dopada ją atak kaszlu mnie dopada atak niekontrolowanej wesołości. Śmieję się tak długo jak ona pozbywa się z organizmu resztek dymu. Kiedy się prostuję mam tak samo łzy w kącikach ust jak i ona. - Przepraszam - przebąkuję, chociaż nie czuję się ani trochę winny.
Wesołość znika nagle, kiedy odpowiada mi na pytanie. Typowa reakcja, znane mi lekceważenie, ale tym razem nie zaprzeczyła hardo. Poddała to pod wątpienie, ale jak gdyby skłaniała się ku moim słowom. Nie spodziewałem się tego, patrzę na nią lekko rozszerzonymi oczyma. Nie wiem, co powiedzieć, więc po prostu milczę.
- Gdybym nie był to bym cię tutaj nie zaprosił. Pytanie, czy ty jesteś gotowa do słuchania. - Spoglądam na nią wyzywająco. No dalej Selino, wóz albo przewóz.
Miesiąc ciszy z obu stron otworzył mnie malarsko, chociaż razem ze spokojem nadeszła frustracja, o słodka ironio. Przypuszczałem, że wyleczyłem się z niej fundując sobie w domu prywatny odwyk od świata, ale kolokwialnie mówiąc gówno mi to dało. A potem przyszła do mojego domu w środku nocy, w dodatku kompletnie pijana i kompletnie zwariowałem. Nie potrafiłem jej zrozumieć, tego, co nią kierowało. Podobno pijani ludzie mówią prawdę, ale jak uzasadnić to, że do mnie przyszła? Ta zagwozdka nie dawała mi spokoju. Tak samo jak jej listy. Dwa razy i za każdym to ona zaczynała. Była nieustępliwa, znałem już tę cechę jej charakteru. Jeśli liczyć jeszcze tamto nocne spotkanie to trzy razy ona przerywała milczenie. Nie potrafiłem tego rozgryźć, a że ceniłem to u ludzi to chciałem wiedzieć. Był też drugi szkopuł. Zawsze mówiła jak bardzo ją wkurzam i nie chce mnie więcej widzieć, a robiła to. Dlaczego?
Może powinienem zadać jej te pytania prosto w twarz, ale to chyba nie była odpowiednia chwila. Przecież spotkaliśmy się tu w innym celu. Być może to była jedyna rzecz, która przygnała tu moją rozmówczynię, ale nie mogłem się pozbyć wrażenie, że wcale tak nie jest. Czy też próbowała mnie rozgryźć jak ją? Marszczyła brwi próbując, chociaż mogła to być równie dobrze usilna potrzeba kontroli sytuacji. Była silną kobietą, nie można tego ukryć, chciała być sobie sterem, żaglem i okrętem, a ja jej to utrudniałem. Chyba nawet nie specjalnie, próbowałem utrzymać się na powierzchni, bo miałem wrażenie, że ona próbuje mnie utopić.
- Nie. To akurat podobno domena Anglików... - urwałem nagle w połowie zdania. Przeciął mnie na wyraz dziwny ból, dziwne otrzeźwienie. Od małego wiedziałem, że mój ojciec jest w połowie Włochem, więc i ja miałem mieć tę cząstkę jego krwi. Tylko, że ja nie byłem prawdziwym Mastrangelo. Wziąłem sobie tylko jego nazwisko, ale przecież nie byłem jego synem. Opuściłem wzrok i po raz kolejny gwałtownie porwałem szklaneczkę, którą tym razem opróżniłem do końca. Pozwoliło mi to pozbierać się w sobie, bo przy Lovegood nie mogę opuszczać gardy. Słysząc jej słowa od razu widzę potwierdzenie dlaczego.
- Obawiasz się? Wolałabyś, żeby było inaczej? - pytam, przechylając lekko głowę w bok niczym ciekawska sroka. Czy to tylko kwestia nieopacznie dobranego słowa czy to skrzętnie podjęta decyzja? Przyglądam się jej uważnie, ciekaw, co ma na myśli. Staram się nie zgubić jej reakcji, licząc na rozwiązanie chociaż jednego rebus z całej tej księgi.
Zaskoczyłem ją. Naprawdę? Nie zauważyła tego, co zawarła w swoich słowach? Zrobiła to, czego ja się wystrzegałem. Użyła moich słów przeciwko mnie. Zakpiła sobie z mojej szczerości, której jej mimo wszystko nie skąpiłem. Czy sądziła, że miarka nigdy się przebierze? Nawet najwytrwalsi mają swoje granice, a ona widocznie bardzo lubi do nich docierać.
- Tak - potwierdzam spokojnie, a potem nagle odchylam się na krześle zaskoczony jej reakcją. Jesteśmy w lokalu gęsto wypełnionym dymem tytoniowym, a ją irytuje akurat mój papieros. Z mieszanką rozbawienia i ciekawości przyglądam się jak porywa moją paczkę sięgając po papierosa. Z każdym kolejnym ruchem drżą mi kąciki ust, a gdy dopada ją atak kaszlu mnie dopada atak niekontrolowanej wesołości. Śmieję się tak długo jak ona pozbywa się z organizmu resztek dymu. Kiedy się prostuję mam tak samo łzy w kącikach ust jak i ona. - Przepraszam - przebąkuję, chociaż nie czuję się ani trochę winny.
Wesołość znika nagle, kiedy odpowiada mi na pytanie. Typowa reakcja, znane mi lekceważenie, ale tym razem nie zaprzeczyła hardo. Poddała to pod wątpienie, ale jak gdyby skłaniała się ku moim słowom. Nie spodziewałem się tego, patrzę na nią lekko rozszerzonymi oczyma. Nie wiem, co powiedzieć, więc po prostu milczę.
- Gdybym nie był to bym cię tutaj nie zaprosił. Pytanie, czy ty jesteś gotowa do słuchania. - Spoglądam na nią wyzywająco. No dalej Selino, wóz albo przewóz.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Myślała, że jej się udało. Miała być w końcu w pełni niezależna. Niezachwiana (o ironio!). Nie potrzebuje przecież nikogo ani niczego. Całkowicie bezpieczna w swojej samotni, dopuszczając do niej tylko bezbronne owce jak Harriett, Clementine lub małego Charlesa, które nie mogły jej zranić, bo brakowało im do tego ostrych zębów.
Była w błędzie na tak wielu płaszczyznach.
Bo wcale nie była prawdziwą osobą. Efekt własnej wyobraźni, sztuczny wytwór - to był jej obraz. Stworzyła swój obraz nazywając go idealnym, mimo że tak daleko było jej do perfekcji. Była jednym wielkim pomieszaniem z poplątaniem. Wielki chaos emocji i ich braku. Usunęła z siebie ludzkie odruchy, myśląc, że to zadziała i sprawi, iż przez brak zaangażowania i stanie z boku nie stanie się przypadkową ofiarą. Jednocześnie jej temperament całkowicie przeczył temu, by miała jakkolwiek usunąć się w cień i nie uczestniczyć w czymś. Wypisała się ze strefy uczuciowej, myśląc, że to zadziała. Rzeczywistość jednak działała swoim rytmem, naturalnie ignorując jej głośne protesty i czcze manifestacje. Jej słowo nie miało żadnej wartości. Świat rozpoczął namiętne burzenie jej domku z kart. Prawda była brutalna. I definitywnie wolała od niej swoje okrutne kłamstwa.
Zmarszczyła lekko brwi, gdy tak nagle zamilkł. Zdał sobie sprawę z tego, jakie głupoty pieprzy? Czy chodziło o coś innego? Nie dał jej nic wyczytać ze swojej twarzy. Po raz kolejny ukuło ją poczucie frustracji.
-Nie wiesz? Lovegoodowie nie mają narodowości.-utrzymała więc pozory dumy, odrzucając do tyłu włosy, udając, że wcale nie nie zauważyła.
Złapał ją. Tym razem była gotowa. Zamiast zaskoczenia, zmarszczka na środku jej czoła się pogłębiła. Mogła mu powiedzieć, że odbiera jej jedyną przewagę. Że sprawia, iż czuje się niepewnie. Zostawia ją bezbronną. A ona dobrze wiedziała, że równowaga nie istnieje. Zawsze szala przechyli się na którąś stronę. A ona wolała być po tej odpowiedniej.
-Tak.-odpowiedziała zadziwiająco szczerze, jednak na tyle lekko, dokładając do tego wzruszenie ramion, że wcale nie pomagała mu w rozgryzieniu swojego toku myślenia.
Podniosła się gwałtownie. Jak śmiał z niej kpić? Po raz kolejny kompletnie okazywał jej brak szacunku, wyśmiewając jej osobę. Odwróciła głowę, by na niego nie patrzeć, a jemu pokazując zaledwie swój profil. To i tak dużo. Mógł zobaczyć jej jej oczy błyszczą, odbijając w sobie nikłe światło. Miotała się. Była w totalnej desperacji. Nie wiedziała o robić.
Wahanie.
Nie potrafiła już dłużej grać, a jednak nie mogła sobie pozwolić na kolejne znieważenie i wystawienie się na postrzał. Miała wrażenie, że tonie i przygląda się temu procesowi z boku, nie mogąc już nic na to poradzić. Leonard Mastrangelo ciągnął ją za sobą w dół. W ciemną głębinę, która była dla niej tak bardzo obca, a jednocześnie każde zachłyśnięcie się wypełniało jej usta słodką wodą, uzmysławiając jej swoje własne niebotyczne pragnienie, by chwilę później wypełnić płuca.
Mimo to zastanawiała się. Odejść w chwili, w której mogła otrzymać ukojenie? I ta kusząca obietnica sprawiła, że zerknęła na niego - w zamyśle tylko na ułamki sekund - pozwalając mu na dostrzeżenie jak wyglądał człowiek, który stał nad przepaścią i zastanawiał się czy powinien skoczyć. Złapana przez jego wzrok, usiadła, jakby przyciągana jednym, pojedynczym spojrzeniem. Wpadła w sidła. Jak głupia łania złagodniała, dała się skusić obłudzie, naiwnie wierząc, że otrzyma to, co widziała przed swoimi oczami. Gotowa była zachować się wbrew własnej naturze. Zapłacić każdą cenę. I w momencie, w którym zdała sobie z tego, co oznaczał jej ruch - jaką wagę miała ta deklaracja - poderwała się do góry.
Nie zgadzała się na to! Nie mogła tego zrobić, poddać się mężczyźnie. Raz jeszcze dać się omotać przez to idiotyczne uczucie pełne motyli w brzuchu, ten brak rozsądku (którego i tak jej brakowało), to podporządkowanie dla tej jednej osoby, ten czas, gdy tylko jeden włada jej umysłem i myślami, nie pozwalając jej trzeźwo funkcjonować, paraliżując jednym dotykiem bądź słowem. Gdzie cała rutyna wywracana jest do góry nogami, priorytety nie wydają się już takie kolorowe, grawitacja na jakiś czas przestaje działać, by w końcu przyłapać ją w najmniej spodziewanym momencie i przypomnieć jej, że ziemia jest twarda i należy po niej tak stąpać. Więc uciekła. Odwróciła się tylko na moment, by wybuchnąć słowami:
-Nie zbliżaj się więcej do mnie!-nie zdążając pokazać mu swoje plecy, gdy na policzek skapnęła jej kropla wody. Kolejny powód do tego, by go od siebie odsunąć. Kolejny dowód. Nienawidziła jak sprawiał, że się czuła. Jak często pojawiał się w jej głowie. Ile budził znaków zapytania. Ile nasporzył jej zagwozdek, ile ćwieków wbił. Powinna się w końcu z tego otrząsnąć.
Musiała się stąd wydostać. Szybko. Rozpaczliwie. Dym papierosów zaczął ją dusić, gęsto rozstawione stoliki przytłaczać, gwar rozmów ogłuszać. Potrzebowała panicznie oddechu. Wolności. A przede wszystkim nie miała innego wyboru jak wyswobodzić się z obecności pewnego malarza. Bo... jeszcze chwila, a nie byłaby zdolna odejść. Pierwsze kroki były trudne do wykonania, ciągle coś ją trzymało, nie chcąc puścić. Budziła się w niej coraz większa panika.
Pierwszy podmuch zimowego wiatru był orzeźwiający, jednak nie na tyle, by zupełnie się otrząsnęła. To zdawało się być niemożliwe. Coś rozrywało ją od środka, aż wreszcie pękło i zamroczyło jej widok.
Oparła się plecami o zimny, ceglany mur, ledwo rozróżniając gradienty kolorów przed sobą. Biel, jasnoblada żółć i czerń.
Policzki mokły nie tylko od roztapiających się płatków śniegu. Poły płaszcza powiewały rytmicznie do pary z żywiołem. Mróz kuł w odsłonięte ciało, dając jej jedyne wrażenie przytomności jakie miała.
Przegrała.
Poczucie porażki mieszało się z ulgą.
Była w błędzie na tak wielu płaszczyznach.
Bo wcale nie była prawdziwą osobą. Efekt własnej wyobraźni, sztuczny wytwór - to był jej obraz. Stworzyła swój obraz nazywając go idealnym, mimo że tak daleko było jej do perfekcji. Była jednym wielkim pomieszaniem z poplątaniem. Wielki chaos emocji i ich braku. Usunęła z siebie ludzkie odruchy, myśląc, że to zadziała i sprawi, iż przez brak zaangażowania i stanie z boku nie stanie się przypadkową ofiarą. Jednocześnie jej temperament całkowicie przeczył temu, by miała jakkolwiek usunąć się w cień i nie uczestniczyć w czymś. Wypisała się ze strefy uczuciowej, myśląc, że to zadziała. Rzeczywistość jednak działała swoim rytmem, naturalnie ignorując jej głośne protesty i czcze manifestacje. Jej słowo nie miało żadnej wartości. Świat rozpoczął namiętne burzenie jej domku z kart. Prawda była brutalna. I definitywnie wolała od niej swoje okrutne kłamstwa.
Zmarszczyła lekko brwi, gdy tak nagle zamilkł. Zdał sobie sprawę z tego, jakie głupoty pieprzy? Czy chodziło o coś innego? Nie dał jej nic wyczytać ze swojej twarzy. Po raz kolejny ukuło ją poczucie frustracji.
-Nie wiesz? Lovegoodowie nie mają narodowości.-utrzymała więc pozory dumy, odrzucając do tyłu włosy, udając, że wcale nie nie zauważyła.
Złapał ją. Tym razem była gotowa. Zamiast zaskoczenia, zmarszczka na środku jej czoła się pogłębiła. Mogła mu powiedzieć, że odbiera jej jedyną przewagę. Że sprawia, iż czuje się niepewnie. Zostawia ją bezbronną. A ona dobrze wiedziała, że równowaga nie istnieje. Zawsze szala przechyli się na którąś stronę. A ona wolała być po tej odpowiedniej.
-Tak.-odpowiedziała zadziwiająco szczerze, jednak na tyle lekko, dokładając do tego wzruszenie ramion, że wcale nie pomagała mu w rozgryzieniu swojego toku myślenia.
Podniosła się gwałtownie. Jak śmiał z niej kpić? Po raz kolejny kompletnie okazywał jej brak szacunku, wyśmiewając jej osobę. Odwróciła głowę, by na niego nie patrzeć, a jemu pokazując zaledwie swój profil. To i tak dużo. Mógł zobaczyć jej jej oczy błyszczą, odbijając w sobie nikłe światło. Miotała się. Była w totalnej desperacji. Nie wiedziała o robić.
Wahanie.
Nie potrafiła już dłużej grać, a jednak nie mogła sobie pozwolić na kolejne znieważenie i wystawienie się na postrzał. Miała wrażenie, że tonie i przygląda się temu procesowi z boku, nie mogąc już nic na to poradzić. Leonard Mastrangelo ciągnął ją za sobą w dół. W ciemną głębinę, która była dla niej tak bardzo obca, a jednocześnie każde zachłyśnięcie się wypełniało jej usta słodką wodą, uzmysławiając jej swoje własne niebotyczne pragnienie, by chwilę później wypełnić płuca.
Mimo to zastanawiała się. Odejść w chwili, w której mogła otrzymać ukojenie? I ta kusząca obietnica sprawiła, że zerknęła na niego - w zamyśle tylko na ułamki sekund - pozwalając mu na dostrzeżenie jak wyglądał człowiek, który stał nad przepaścią i zastanawiał się czy powinien skoczyć. Złapana przez jego wzrok, usiadła, jakby przyciągana jednym, pojedynczym spojrzeniem. Wpadła w sidła. Jak głupia łania złagodniała, dała się skusić obłudzie, naiwnie wierząc, że otrzyma to, co widziała przed swoimi oczami. Gotowa była zachować się wbrew własnej naturze. Zapłacić każdą cenę. I w momencie, w którym zdała sobie z tego, co oznaczał jej ruch - jaką wagę miała ta deklaracja - poderwała się do góry.
Nie zgadzała się na to! Nie mogła tego zrobić, poddać się mężczyźnie. Raz jeszcze dać się omotać przez to idiotyczne uczucie pełne motyli w brzuchu, ten brak rozsądku (którego i tak jej brakowało), to podporządkowanie dla tej jednej osoby, ten czas, gdy tylko jeden włada jej umysłem i myślami, nie pozwalając jej trzeźwo funkcjonować, paraliżując jednym dotykiem bądź słowem. Gdzie cała rutyna wywracana jest do góry nogami, priorytety nie wydają się już takie kolorowe, grawitacja na jakiś czas przestaje działać, by w końcu przyłapać ją w najmniej spodziewanym momencie i przypomnieć jej, że ziemia jest twarda i należy po niej tak stąpać. Więc uciekła. Odwróciła się tylko na moment, by wybuchnąć słowami:
-Nie zbliżaj się więcej do mnie!-nie zdążając pokazać mu swoje plecy, gdy na policzek skapnęła jej kropla wody. Kolejny powód do tego, by go od siebie odsunąć. Kolejny dowód. Nienawidziła jak sprawiał, że się czuła. Jak często pojawiał się w jej głowie. Ile budził znaków zapytania. Ile nasporzył jej zagwozdek, ile ćwieków wbił. Powinna się w końcu z tego otrząsnąć.
Musiała się stąd wydostać. Szybko. Rozpaczliwie. Dym papierosów zaczął ją dusić, gęsto rozstawione stoliki przytłaczać, gwar rozmów ogłuszać. Potrzebowała panicznie oddechu. Wolności. A przede wszystkim nie miała innego wyboru jak wyswobodzić się z obecności pewnego malarza. Bo... jeszcze chwila, a nie byłaby zdolna odejść. Pierwsze kroki były trudne do wykonania, ciągle coś ją trzymało, nie chcąc puścić. Budziła się w niej coraz większa panika.
Pierwszy podmuch zimowego wiatru był orzeźwiający, jednak nie na tyle, by zupełnie się otrząsnęła. To zdawało się być niemożliwe. Coś rozrywało ją od środka, aż wreszcie pękło i zamroczyło jej widok.
Oparła się plecami o zimny, ceglany mur, ledwo rozróżniając gradienty kolorów przed sobą. Biel, jasnoblada żółć i czerń.
Policzki mokły nie tylko od roztapiających się płatków śniegu. Poły płaszcza powiewały rytmicznie do pary z żywiołem. Mróz kuł w odsłonięte ciało, dając jej jedyne wrażenie przytomności jakie miała.
Przegrała.
Poczucie porażki mieszało się z ulgą.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nigdy nie bawiłem się w marzenia. Zbudowano mnie na solidnej podstawie faktów. Twarde życie hartowało mnie od początku. Mieszkanie na niedużym metrażu w rozpadające się kamienicy z czwórką rodzeństwa nie należy do łatwych przeżyć. Chociaż jest łatwiej, kiedy ma się dwójkę rodziców. Są jak drogowskazy, które podświadomie pozwalają ci się kierować w stronę, jaka powinna być słuszna. I chyba rzeczywiście tak było. To matka podsunęła mi pod ręce kredki, pchając mnie w objęcia niezwykłego świata rysunku, chociaż, o dziwo, nie odsunęło mnie od rzeczywistości. Natomiast ojciec wprowadził mnie w prawdziwie męskie zajęcie. Pokazał mi boks, który większości, a zwłaszcza czarodziejom, może kojarzyć się z brutalnością i bezsensownym ranieniem się nawzajem. Tymczasem to zupełnie co innego. Sfera pełna zasad, które znajdują szerokie zastosowanie w prawdziwym życiu. Ten sport pozwala wyrzeźbić wiele cech charakterku, które okazują się później niezwykle przydatne. Cierpliwość. Zarówno w oczekiwaniu na efekty ciężkiej pracy, jak i na moment zawahania przeciwnika czy lukę w jego obronie. Planowanie i logika. Nie można się po prostu rzucić na przeciwnika z pięściami, bo dobry zawodnik rozplanuje ciosy tak, że powali zwykłego wyrostka w kilku ruchach. Bezmyślne okładanie się nigdy nie przynosi odpowiednich efektów. Tu chodzi o strategię, mierzenie siły na zamiary. Nauczyłem się tego wszystkiego, poznałem twarde życie od podszewki i w ten sposób funkcjonowałem. Cały czas, bezustannie.
Tylko tutaj rodzi się pytanie. Czy odcinając się od tego świata marzeń (tak, to możliwe, chociaż jestem malarzem i domorosłym astronomem) nie pozbawiłem się czegoś? Jakiejś umiejętności wrażliwego patrzenia na świat? Niby posiadam pewną delikatność cechującą osoby zajmujące się sztuką, ale jednocześnie skórę mam niezwykle grubą przez wszystko, co przyszło mi przeżyć. Tylko jestem dosyć nieporadny w kwestii uczuć. W końcu moja była już żona nie miała problemu, aby mnie oczarować i zmanipulować. Zniszczyć. Stałem się więc jeszcze twardszy. Jeszcze trudniejszy.
Dlatego mam wrażenie, że coś mi umyka. Kiedy tak siedzę w Lovegood w dusznej sali Czarnego Kota nie mogę pozbyć się świadomości, że jestem bliski złapania tej dziwnej rzeczy, ale zaledwie muskam ją końcami palców. Nie umiem jej nazwać i zdefiniować. Selina też mi nie pomaga, chociaż mam wrażenie, że to bardziej moja wina. Kładę dłoń na blacie stolika, brakuje mi zaciśnięcia jej wokół ołówka, to mnie uspokaja. Tylko czy nie ze spokoju uczyniłem swoją tarczę? Czy nie sprawiłem wrażenia bezdusznego, pozbawionego emocji? Niepokoi mnie to trochę. Zwłaszcza, kiedy patrzy na mnie marszcząc brwi. Znów daję jej niczym nieokraszone skrawki informacji, nie mogę się dziwić, że tak się zachowuje.
- To chyba lepiej dla nich - odpowiadam, spoglądając na jakiś punkt nieco w lewo od jej głowy. Huczy mi od plątaniny myśli zebranej nagle pod czaszką. Rody i przynależności to nie jest łatwy temat. Mało kto wie, że płynie we mnie krew Fawleyów zmieszana w idealnej proporcji pół na pół z najprostszą mugolską juchą. I chociaż czuję się o wiele bardziej Mastrangelo niż jakiś Fawley to nie mogę się pozbyć wrażenia, że po prostu nigdzie nie przynależę.
Zaciągam się po raz ostatni, papieros skurczył się już i samotny pet wypada mi z dłoni do stojącej na stole popielniczki. To nie pierwszy raz, kiedy nie wiem, co myśleć o jej odpowiedzi. Z jednej strony bombarduje mnie klarowną treścią, ale wzrusza przecież ramionami, co odbiera temu jednoznaczności. Specjalnie wpędza mnie w kozi róg, sprawia, że gubię się w jej obrazie. Jest jak puzzle, które układam w skupieniu, a gdy brakuje mi już niewielu elementów do końca okazuje się, że większość jest zupełnie nie tak jak powinna.
- Nie wszystko widać na zewnątrz. - Skoro sama wypowiada się enigmą to i ja nie widzę ku temu przeciwwskazań. Kąciki ust drgają mi nawet w delikatnym uśmiechu, ale potem wszystko zmienia się raptownie. Mógłbym rzec, że jestem do tego przyzwyczajony, ale to nie prawda. Patrzę na nią i tak naprawdę nie wiem, co robić. Mogę tylko się przyglądać burzy emocji na jej twarzy i zastanawiać. Śmiałem się z jej napadu kaszlu, wiem, że ona to wie, ale ta wesołość widocznie okazała się jakimś katalizatorem. Tylko sam nie wiem czego. Wstaje, po chwili siada, a potem znów się podrywa. Nic nie mówi, a milczenie w jej przypadku jest szalenie niepokojące. W głowie kołacze mi się, że powinienem coś powiedzieć, ale to chyba tylko by wszystko popsuło. Chyba jednak nie musiałem temu wszystkiemu pomagać. Jej słowa wybałuszają mi oczy. Niemożliwe, żebym uraził ją do białego samą salwą śmiechu. Coś musiało się stać, coś zupełnie innego, jakiś proces przebiegł przez jej umysł, a ja jestem zupełnie bezbronny. Siedzę przez kilka sekund jak wmurowany w krzesło.
- Och, na Godryka - mruczę podnosząc się z miejsca. Chyba oszalałem. Robię to bez sensu, wiem to. Pewnie już dawno się teleportowała na drugi koniec Londynu. Mimo to lawiruję między tłumem. Selina miała łatwiej, bo jest drobniutka, a ja ze swoją postawą rosłego ochroniarza mam z tym problem, bo ludzie jakoś nie umykają mi z drogi. Jednak brnę do przodu zawzięcie. Mam wrażenie, że jeśli ją teraz zgubię to być może naprawdę więcej się do niej nie zbliżę. I to dziwna myśl, nigdy więcej nie stanąć twarzą w twarz z zadziorną Lovegood. Nigdy więcej nie próbować rozszyfrować jej słów. Wywołuje to dziwny ucisk w dołku, ale ignoruję to. W końcu wypadam na powietrze, niespodziewany kontakt z światem zewnętrznym chłoszcze mnie w twarz. Nie zwracam na to uwagi, nawet nie zauważam, że nie zabrałem swojego płaszcza. Rozglądam się i z ulgą zauważam ją, stojącą pod ścianą. Płacze. Nie wiem, co powinienem zrobić, chyba wszystko wydaje się teraz nieodpowiednie, więc odwracam się do niej. Podchodzę niepewnie, zatrzymuję na odległość wyciągniętej różdżki.
- Selina - mówię cicho, bo nie wiem, co powiedzieć więcej. Nic nie wiem oprócz tego, że nie chcę jej teraz stracić.
Tylko tutaj rodzi się pytanie. Czy odcinając się od tego świata marzeń (tak, to możliwe, chociaż jestem malarzem i domorosłym astronomem) nie pozbawiłem się czegoś? Jakiejś umiejętności wrażliwego patrzenia na świat? Niby posiadam pewną delikatność cechującą osoby zajmujące się sztuką, ale jednocześnie skórę mam niezwykle grubą przez wszystko, co przyszło mi przeżyć. Tylko jestem dosyć nieporadny w kwestii uczuć. W końcu moja była już żona nie miała problemu, aby mnie oczarować i zmanipulować. Zniszczyć. Stałem się więc jeszcze twardszy. Jeszcze trudniejszy.
Dlatego mam wrażenie, że coś mi umyka. Kiedy tak siedzę w Lovegood w dusznej sali Czarnego Kota nie mogę pozbyć się świadomości, że jestem bliski złapania tej dziwnej rzeczy, ale zaledwie muskam ją końcami palców. Nie umiem jej nazwać i zdefiniować. Selina też mi nie pomaga, chociaż mam wrażenie, że to bardziej moja wina. Kładę dłoń na blacie stolika, brakuje mi zaciśnięcia jej wokół ołówka, to mnie uspokaja. Tylko czy nie ze spokoju uczyniłem swoją tarczę? Czy nie sprawiłem wrażenia bezdusznego, pozbawionego emocji? Niepokoi mnie to trochę. Zwłaszcza, kiedy patrzy na mnie marszcząc brwi. Znów daję jej niczym nieokraszone skrawki informacji, nie mogę się dziwić, że tak się zachowuje.
- To chyba lepiej dla nich - odpowiadam, spoglądając na jakiś punkt nieco w lewo od jej głowy. Huczy mi od plątaniny myśli zebranej nagle pod czaszką. Rody i przynależności to nie jest łatwy temat. Mało kto wie, że płynie we mnie krew Fawleyów zmieszana w idealnej proporcji pół na pół z najprostszą mugolską juchą. I chociaż czuję się o wiele bardziej Mastrangelo niż jakiś Fawley to nie mogę się pozbyć wrażenia, że po prostu nigdzie nie przynależę.
Zaciągam się po raz ostatni, papieros skurczył się już i samotny pet wypada mi z dłoni do stojącej na stole popielniczki. To nie pierwszy raz, kiedy nie wiem, co myśleć o jej odpowiedzi. Z jednej strony bombarduje mnie klarowną treścią, ale wzrusza przecież ramionami, co odbiera temu jednoznaczności. Specjalnie wpędza mnie w kozi róg, sprawia, że gubię się w jej obrazie. Jest jak puzzle, które układam w skupieniu, a gdy brakuje mi już niewielu elementów do końca okazuje się, że większość jest zupełnie nie tak jak powinna.
- Nie wszystko widać na zewnątrz. - Skoro sama wypowiada się enigmą to i ja nie widzę ku temu przeciwwskazań. Kąciki ust drgają mi nawet w delikatnym uśmiechu, ale potem wszystko zmienia się raptownie. Mógłbym rzec, że jestem do tego przyzwyczajony, ale to nie prawda. Patrzę na nią i tak naprawdę nie wiem, co robić. Mogę tylko się przyglądać burzy emocji na jej twarzy i zastanawiać. Śmiałem się z jej napadu kaszlu, wiem, że ona to wie, ale ta wesołość widocznie okazała się jakimś katalizatorem. Tylko sam nie wiem czego. Wstaje, po chwili siada, a potem znów się podrywa. Nic nie mówi, a milczenie w jej przypadku jest szalenie niepokojące. W głowie kołacze mi się, że powinienem coś powiedzieć, ale to chyba tylko by wszystko popsuło. Chyba jednak nie musiałem temu wszystkiemu pomagać. Jej słowa wybałuszają mi oczy. Niemożliwe, żebym uraził ją do białego samą salwą śmiechu. Coś musiało się stać, coś zupełnie innego, jakiś proces przebiegł przez jej umysł, a ja jestem zupełnie bezbronny. Siedzę przez kilka sekund jak wmurowany w krzesło.
- Och, na Godryka - mruczę podnosząc się z miejsca. Chyba oszalałem. Robię to bez sensu, wiem to. Pewnie już dawno się teleportowała na drugi koniec Londynu. Mimo to lawiruję między tłumem. Selina miała łatwiej, bo jest drobniutka, a ja ze swoją postawą rosłego ochroniarza mam z tym problem, bo ludzie jakoś nie umykają mi z drogi. Jednak brnę do przodu zawzięcie. Mam wrażenie, że jeśli ją teraz zgubię to być może naprawdę więcej się do niej nie zbliżę. I to dziwna myśl, nigdy więcej nie stanąć twarzą w twarz z zadziorną Lovegood. Nigdy więcej nie próbować rozszyfrować jej słów. Wywołuje to dziwny ucisk w dołku, ale ignoruję to. W końcu wypadam na powietrze, niespodziewany kontakt z światem zewnętrznym chłoszcze mnie w twarz. Nie zwracam na to uwagi, nawet nie zauważam, że nie zabrałem swojego płaszcza. Rozglądam się i z ulgą zauważam ją, stojącą pod ścianą. Płacze. Nie wiem, co powinienem zrobić, chyba wszystko wydaje się teraz nieodpowiednie, więc odwracam się do niej. Podchodzę niepewnie, zatrzymuję na odległość wyciągniętej różdżki.
- Selina - mówię cicho, bo nie wiem, co powiedzieć więcej. Nic nie wiem oprócz tego, że nie chcę jej teraz stracić.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało się, że jej ciało kontrolowały dwie osoby. Kompletnie różne umysły, które nie mogły się pogodzić w jednej kwestii. Co zrobić z Leonardem Mastrangelo? Jedna z nich miała bardzo kategoryczne podejście. Zagrażał jej. Był w końcu tacy, jak inni, czyż nie? Trzeba było trzymać go na dystans. Był irytujący, miał nieznane zamiary i nagle wtargnął w jej życie, będąc nieproszonym gościem. Nie potrzebowała go. Całe życie przeszła bez jego obecności i obeszła się bez jego towarzystwa, więc nie czuła żadnego przywiązania. Ta druga strona nie była jednak tego taka pewna. Przyglądała się z zaciekawieniem. I powoli zaczynała przejmować kontrolę.
Przecież nie zawsze była taka odpychająca. Owszem, stąpała twardo po ziemi i miała własny pomysł na wszystko, ale jej usta o wiele częściej wyginały się w uśmiechu. Otaczała się ludźmi, nawet, jeśli nie ze wszystkimi zostawała bliskimi przyjaciółmi. Jej nieprzewidywalność ujawniała się w szalonych wyskokach, a nie agresywności (cóż, przynajmniej nie tak często jak teraz). Nigdy nie zamykały jej się usta, ciekawość dawała o sobie znać na każdym kroku. Strefa niedopowiedzeń nie istniała - tak, jak tematy tabu, dyskrecja lub takt. Aktualnie nie zasypywała tak często swoich rozmówców pytaniami, jakby bojąc się, że jej zainteresowanie zostanie obrócone przeciwko niej. Nie szukała na siłę wrogów, mimo że nawet wtedy zbyt często ulegała emocjom, a przerost ego czasem przeszkadzał jej w krystalicznej percepcji niektórych osób. Może i nie emanowała dziewczęcą naiwnością, ale definitywnie nie przypominała żądlącej nieustannie osy, którą była dzisiaj.
Była marzycielką. Z zafascynowaniem przyglądała się światu, pchana do przodu chęcią rozwikłania kolejnych zagadek. Miała tysiące życzeń. Nie obawiała się na głos wypowiedzieć swoich wątpliwości. I wszystko jakoś przychodziło jej łatwiej. A może to te marzenia były łatwiejsze do spełnienia? W końcu chodziło o stosunkowo banalne rzeczy. Dostać się do drużyny - wystarczyło zakasać rękawy, przecież była do tego stworzona, intencja wychodziła z dobrze ugruntowanego źródła. To było proste. Wspinanie się po szczeblach kariery? Mozolne. Ale ciągle niezwykle naturalne. Były też te bardziej abstrakcyjne zachcianki - zdobyć czyjeś spojrzenie, uśmiech, pocałunek czy... serce. Te były trudniejsze. Nie wypowiadała ich na głos, ale też nie broniła się przed nimi zbyt specjalnie. Wszystko, jak w przedziwnym mechanizmie, wskakiwało na odpowiednie miejsca i ruszało odpowiednie zapalniki. Aż w końcu powinęła jej się noga i nić szczęścia została przerwana. To wtedy życzenia zamieniły się w żądania, a gorycz zatruła jej osobę. Nie mogła wybaczyć za to cierpienie, które zostało jej zadane. I kazała za to wszystkich, jakby rozpoczynając ścieżkę własnej zemsty. Niechybnie - również na samej sobie.
Dawno zagrzebana cząstka zdawała się jednak wybudzać. Ta głupia, naiwna, przez którą to wszystko wydarzyło się w pierwszym miejscu. Nienawidziła tego. I tępiła zawzięcie, nawet jeśli tym samym sprawiała sobie ból. Miała jednak wrażenie, że równie dobrze mogłaby próbować łatać rozpadającą się tamę, na którą napiera żywioł. Jej czyny robiły się coraz mniej rozsądne. Niewytłumaczalne. I jakże frustrujące.
Siedzenie na przeciwko niego robiło się coraz bardziej obce. Patrzenie, jak unika jej wzroku, karmiąc zdawkową obojętnością. Uraza w niej narastała, gdy sama kruszyła się w środku, wijąc z udręki.
-Tak, przynajmniej żaden obyczaj nie zmusza nas do sztucznej kurtuazji.-powiedziała z przekąsem, wbijając w niego szpilkę, chcąc, by się w końcu ocknął i skupił na niej swoją uwagę, ukazując coraz większe zniecierpliwienie.
Nie wszystko widać na zewnątrz.
Tak, jakby jego słowa uderzyły w bezkresną toń. Dlatego musiała uciec. Kompletnie niereagująca na jakiekolwiek bodźce z zewnątrz - zaskoczone spojrzenia, niezadowolenie osoby, którą potrąciła czy w końcu szuranie krzesła i dźwięk kroków, który był nieodłączny jej własnym. Zbyt skupiona na nagłym chaosie owładniającym jej głowę, nawet nie pomyślała, że ktoś mógł rzucić się za nią w pogoń. Myślała, że jak tylko opuści te ściany to to się skończy. Będzie bezpieczna. Przeraźliwe dudnienie jej jednak nie opuszczało. Dopiero po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że to serce z taką mocą pompowało krew, ogłuszając ją na każdy inny odgłos.
Najpierw pojawił się niewyraźny cień, który wolno się powiększał, zasłaniając blade światła, jakie biły od ulicy. Powieki rozszerzały się z każdym jego krokiem, choć ciało niezdolne było do reakcji. Wystarczyło jedno słowo, by na moment wszystko ucichło. To był szok, prawda?
Pojedynczy ruch, by wyciągnąć różdżkę i aportować się z cichym trzaskiem. Spełnić swoje życzenie i uwolnić się od jego obecności. Zadziwiająco proste rozwiązanie problemu. Tylko tyle, a wróciłaby do swojego dawnego życia. Z dala od irytującego malarza, bez niepotrzebnych nerwów i rewelacji, które wcale jej nie były potrzebne. Jedno machnięcie, by przysiąc sobie, że to po raz ostatni go widzi. Drobny wysiłek, by na nowo odbudować swój mur i wyciągnąć z tego lekcję, która nie pozwoli już nikomu na zbliżenie się na podobną odległość. Obietnica spokoju, niemalże idylliczna, była w zasięgu ręki.
Najrozsądniejsze rozwiązanie nie wchodziło w grę.
Mogła też rozchylić usta i kazać mu zapłacić za to, jak sprawiał, że się czuła. Za każdą pojedynczą sensację, którą jej zaserwował. Że śmiał zawładnąć ją na tyle, by reagowała na niego w jakikolwiek sposób. Jak mógł rościć sobie do tego prawo żeby ją poruszyć? Ta solucja była o wiele naturalniejsza. Mogłaby to zrobić nawet z uśmiechem na ustach. Tak, by go prawdziwie zapiekło. Myślał, że te łzy były prawdziwe? Przez niego? Że miał na nią jakikolwiek wpływ? Za kogo się uważał, prosty malarz, zwykły brygadzista, on, który już w przeszłości nie wart był kobiecego serca? Czyżby miał nadzieję, że teraz będzie inaczej? Och, ona mu pokaże, co znaczy cierpienie. I że zaboli jeszcze bardziej. Bo tylko słabi ludzie kochali w ten sposób.
Echo swojego imienia ją przywołało, każąc zrobić krok do przodu. Teraz już czuła jego zapach. Mogła wyciągnąć dłoń i go dotknąć, nie powstrzymując się już dłużej. To było jeszcze prostsze niż się wydawało. Głosy powoli cichły, a mimo wszystko głowa dalej zdawała się opuchnięta od hałasu. W końcu na nią patrzył, zmarszczka na czole wywołała na jej twarzy cień uśmiechu. Abstrakcja. Czy to się działo naprawdę? Miała wrażenie, jakby poruszała się we śnie. A może to było zaledwie senne marzenie? Czy w takim razie mogła zrobić co chciała? Sięgnąć dłońmi ku górze, by przejechać opuszkami po szorstkiej fakturze jego zarostu, zjechać palcami na policzek i zatoczyć koło, by złączyć własne palce za karkiem? Gdy miała zamknięte oczy, ignorowała ukłucia mrozu, to prawie wierzyła, że to zaledwie sen. Wspięła się na palce, z ogromną dokładnością wykonując każdy ruch, jakby obawiając się, że gwałtowność ją wybudzi. Spięcie mięśni pod jej dłońmi kazała jej uchylić powieki. Wypuściła powietrze, gdy oczy osuszone z łez w końcu zobaczyły przed sobą rzeczywistość.
-Czego ty ode mnie chcesz, co?-zapytała cicho, nie odsuwając się jednak, pocieszając swój zawód namiastką, którą miała przed sobą. Bo w śnie nigdy nie zostaniemy prawdziwie skrzywdzeni. A tu...?-Dlaczego wymawiasz moje imię takim głosem? Po co wychodzisz za mną na ten mróz?-uniosła wzrok na jego oczy.-Czego chcesz?-powtórzyła, by potem wstrzymać na chwilę oddech.
Przecież nie zawsze była taka odpychająca. Owszem, stąpała twardo po ziemi i miała własny pomysł na wszystko, ale jej usta o wiele częściej wyginały się w uśmiechu. Otaczała się ludźmi, nawet, jeśli nie ze wszystkimi zostawała bliskimi przyjaciółmi. Jej nieprzewidywalność ujawniała się w szalonych wyskokach, a nie agresywności (cóż, przynajmniej nie tak często jak teraz). Nigdy nie zamykały jej się usta, ciekawość dawała o sobie znać na każdym kroku. Strefa niedopowiedzeń nie istniała - tak, jak tematy tabu, dyskrecja lub takt. Aktualnie nie zasypywała tak często swoich rozmówców pytaniami, jakby bojąc się, że jej zainteresowanie zostanie obrócone przeciwko niej. Nie szukała na siłę wrogów, mimo że nawet wtedy zbyt często ulegała emocjom, a przerost ego czasem przeszkadzał jej w krystalicznej percepcji niektórych osób. Może i nie emanowała dziewczęcą naiwnością, ale definitywnie nie przypominała żądlącej nieustannie osy, którą była dzisiaj.
Była marzycielką. Z zafascynowaniem przyglądała się światu, pchana do przodu chęcią rozwikłania kolejnych zagadek. Miała tysiące życzeń. Nie obawiała się na głos wypowiedzieć swoich wątpliwości. I wszystko jakoś przychodziło jej łatwiej. A może to te marzenia były łatwiejsze do spełnienia? W końcu chodziło o stosunkowo banalne rzeczy. Dostać się do drużyny - wystarczyło zakasać rękawy, przecież była do tego stworzona, intencja wychodziła z dobrze ugruntowanego źródła. To było proste. Wspinanie się po szczeblach kariery? Mozolne. Ale ciągle niezwykle naturalne. Były też te bardziej abstrakcyjne zachcianki - zdobyć czyjeś spojrzenie, uśmiech, pocałunek czy... serce. Te były trudniejsze. Nie wypowiadała ich na głos, ale też nie broniła się przed nimi zbyt specjalnie. Wszystko, jak w przedziwnym mechanizmie, wskakiwało na odpowiednie miejsca i ruszało odpowiednie zapalniki. Aż w końcu powinęła jej się noga i nić szczęścia została przerwana. To wtedy życzenia zamieniły się w żądania, a gorycz zatruła jej osobę. Nie mogła wybaczyć za to cierpienie, które zostało jej zadane. I kazała za to wszystkich, jakby rozpoczynając ścieżkę własnej zemsty. Niechybnie - również na samej sobie.
Dawno zagrzebana cząstka zdawała się jednak wybudzać. Ta głupia, naiwna, przez którą to wszystko wydarzyło się w pierwszym miejscu. Nienawidziła tego. I tępiła zawzięcie, nawet jeśli tym samym sprawiała sobie ból. Miała jednak wrażenie, że równie dobrze mogłaby próbować łatać rozpadającą się tamę, na którą napiera żywioł. Jej czyny robiły się coraz mniej rozsądne. Niewytłumaczalne. I jakże frustrujące.
Siedzenie na przeciwko niego robiło się coraz bardziej obce. Patrzenie, jak unika jej wzroku, karmiąc zdawkową obojętnością. Uraza w niej narastała, gdy sama kruszyła się w środku, wijąc z udręki.
-Tak, przynajmniej żaden obyczaj nie zmusza nas do sztucznej kurtuazji.-powiedziała z przekąsem, wbijając w niego szpilkę, chcąc, by się w końcu ocknął i skupił na niej swoją uwagę, ukazując coraz większe zniecierpliwienie.
Nie wszystko widać na zewnątrz.
Tak, jakby jego słowa uderzyły w bezkresną toń. Dlatego musiała uciec. Kompletnie niereagująca na jakiekolwiek bodźce z zewnątrz - zaskoczone spojrzenia, niezadowolenie osoby, którą potrąciła czy w końcu szuranie krzesła i dźwięk kroków, który był nieodłączny jej własnym. Zbyt skupiona na nagłym chaosie owładniającym jej głowę, nawet nie pomyślała, że ktoś mógł rzucić się za nią w pogoń. Myślała, że jak tylko opuści te ściany to to się skończy. Będzie bezpieczna. Przeraźliwe dudnienie jej jednak nie opuszczało. Dopiero po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że to serce z taką mocą pompowało krew, ogłuszając ją na każdy inny odgłos.
Najpierw pojawił się niewyraźny cień, który wolno się powiększał, zasłaniając blade światła, jakie biły od ulicy. Powieki rozszerzały się z każdym jego krokiem, choć ciało niezdolne było do reakcji. Wystarczyło jedno słowo, by na moment wszystko ucichło. To był szok, prawda?
Pojedynczy ruch, by wyciągnąć różdżkę i aportować się z cichym trzaskiem. Spełnić swoje życzenie i uwolnić się od jego obecności. Zadziwiająco proste rozwiązanie problemu. Tylko tyle, a wróciłaby do swojego dawnego życia. Z dala od irytującego malarza, bez niepotrzebnych nerwów i rewelacji, które wcale jej nie były potrzebne. Jedno machnięcie, by przysiąc sobie, że to po raz ostatni go widzi. Drobny wysiłek, by na nowo odbudować swój mur i wyciągnąć z tego lekcję, która nie pozwoli już nikomu na zbliżenie się na podobną odległość. Obietnica spokoju, niemalże idylliczna, była w zasięgu ręki.
Najrozsądniejsze rozwiązanie nie wchodziło w grę.
Mogła też rozchylić usta i kazać mu zapłacić za to, jak sprawiał, że się czuła. Za każdą pojedynczą sensację, którą jej zaserwował. Że śmiał zawładnąć ją na tyle, by reagowała na niego w jakikolwiek sposób. Jak mógł rościć sobie do tego prawo żeby ją poruszyć? Ta solucja była o wiele naturalniejsza. Mogłaby to zrobić nawet z uśmiechem na ustach. Tak, by go prawdziwie zapiekło. Myślał, że te łzy były prawdziwe? Przez niego? Że miał na nią jakikolwiek wpływ? Za kogo się uważał, prosty malarz, zwykły brygadzista, on, który już w przeszłości nie wart był kobiecego serca? Czyżby miał nadzieję, że teraz będzie inaczej? Och, ona mu pokaże, co znaczy cierpienie. I że zaboli jeszcze bardziej. Bo tylko słabi ludzie kochali w ten sposób.
Echo swojego imienia ją przywołało, każąc zrobić krok do przodu. Teraz już czuła jego zapach. Mogła wyciągnąć dłoń i go dotknąć, nie powstrzymując się już dłużej. To było jeszcze prostsze niż się wydawało. Głosy powoli cichły, a mimo wszystko głowa dalej zdawała się opuchnięta od hałasu. W końcu na nią patrzył, zmarszczka na czole wywołała na jej twarzy cień uśmiechu. Abstrakcja. Czy to się działo naprawdę? Miała wrażenie, jakby poruszała się we śnie. A może to było zaledwie senne marzenie? Czy w takim razie mogła zrobić co chciała? Sięgnąć dłońmi ku górze, by przejechać opuszkami po szorstkiej fakturze jego zarostu, zjechać palcami na policzek i zatoczyć koło, by złączyć własne palce za karkiem? Gdy miała zamknięte oczy, ignorowała ukłucia mrozu, to prawie wierzyła, że to zaledwie sen. Wspięła się na palce, z ogromną dokładnością wykonując każdy ruch, jakby obawiając się, że gwałtowność ją wybudzi. Spięcie mięśni pod jej dłońmi kazała jej uchylić powieki. Wypuściła powietrze, gdy oczy osuszone z łez w końcu zobaczyły przed sobą rzeczywistość.
-Czego ty ode mnie chcesz, co?-zapytała cicho, nie odsuwając się jednak, pocieszając swój zawód namiastką, którą miała przed sobą. Bo w śnie nigdy nie zostaniemy prawdziwie skrzywdzeni. A tu...?-Dlaczego wymawiasz moje imię takim głosem? Po co wychodzisz za mną na ten mróz?-uniosła wzrok na jego oczy.-Czego chcesz?-powtórzyła, by potem wstrzymać na chwilę oddech.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czuję się oszukany. Przez samego siebie. Mam niebezpieczne wrażenie, że mój umysł utkał swój własny plan, a ja byłem tylko pionkiem w jego grze. Brzmi to niedorzecznie, mnie samego to nie przekonuje, ale nie mogę się tego pozbyć. No bo jak inaczej mam wytłumaczyć to wszystko? Bo potrzebuję logicznego wytłumaczenia. Wiem, że to śmieszne, jestem malarzem, moja rzeczywistość powinna mieć jakieś elementy tajemniczości i niedopowiedzeń, ale ja tego nie chcę. Lubię wiedzieć. Dlatego jako mały chłopiec spoglądający w niebo później przerysowywałem na papier mapy nieba. Nie wystarczała mi sama kojąca atmosfera nocy, migoczącego nade mną wspaniałego sklepienia. Chciałem poznać nazwy poszczególnych gwiazd. Umieć wskazać położenie konstelacji Małej i Wielkiej Niedźwiedzicy. Dla własnej satysfakcji. A teraz? Teraz chcę odkryć jakim cudem to wszystko potoczyło się tak a nie inaczej, dlaczego to wszystko wywołuje we mnie takie emocje.
Dużo przeżyłem, wiele wycierpiałem, jeszcze więcej doświadczyłem. Zajmowałem się w swoim życiu smokami, trudniłem mniej lub bardziej nielegalnymi pojedynkami, na pięści czy różdżki, zajmowałem się zawodowo boksem w świecie mugoli, moje nazwisko było znane, wystawiałem swoje obrazy. Ogólniki, można wymienić więcej, bardziej, dokładniej, ale nie o to chodzi. Próbuję zrozumieć swoje uczucia. Nie spodziewałem się ich tutaj. Przecież na początku to było zwykłe, przypadkowe spotkanie. Widocznie los nie chciał nas razem spotkać, chociaż przecież nasi najbliżsi byli parą. Nie miałem z tym problemu. Poznaliśmy się w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, na pogrzebie męża Harriett. Zmysły tłumiła żałoba, smutek, poczucie straty. Nie znałem tego człowieka zbyt dobrze, ale odejście kogoś dobrego zawsze jest bolesną stratą dla świata. Po części znalazłem się tam też, aby pilnować Benjamina, zawsze poczuwałam się za kogoś w rodzaju starszego brata, który musi od czasu do czasu pociągnąć go za ucho. Tymczasem wpadłem zupełnie niespodziewanie na kobietę, która nagle tak wiele zmieniła w moim życiu. Owszem, zrobiła to. Bezsensownym jest zaprzeczania i unikanie. Fazę wyparcia się mam już dawno za sobą. Doświadczenie podpowiada mi, że więcej z tego szkody niż pożytku. Przyznaję więc otwarcie, widzę to zresztą bardzo wyraźnie spoglądając wstecz. Gdyby nie ona, prawdopodobnie mógłbym w ogóle nie wrócić do malowania, przynajmniej nie w tak szybkim czasie. To ona mnie natchnęła, jednocześnie stanowiąc moje utrapienie. Przez nią zamknąłem się w domu, licząc, że uda mi się dokonać detoksu od jej osoby. Spójrzmy prawdzie w oczy, nie potrzeba odwyk od osoby zupełnie przypadkowej czy nic dla człowieka nieznaczącej.
Problem polega na tym, że nie potrafię zdefiniować tego, co jest między mną a Seliną. Nie jest to przecież przyjaźń, chociaż zdradziłem jej kilka spraw, jakich nie powinienem powierzyć nikomu innemu. Nie jest to nienawiść, bo mimo znaczących różnic, mimo kłótni i słownych utarczek nie pałamy do siebie żadną potrzebą zniszczenia drugiego. Nie jest też płomiennym flirtem, bo wtedy lałyby się pomiędzy nami hektolitry lukru i przede wszystkim nie dostałbym w twarz za pocałunek. Patrzę więc na swoją rozmówczynię, zastanawiając się jak możemy się zdefiniować. Czy w ogóle istnieje taki przymiotnik, jakiego możemy względem siebie użyć? Jej słowa mają nieprzyjemne zabarwienie, jak gdyby chciała mnie urazić albo udowodnić bezsensowność moich czynów. Nie wiem jak to odebrać, dlaczego to robi. Czy to ta typowa przekora? Nie mam pewności.
Zresztą nie zdążyłem jej odpowiedzieć. Nasza rozmowa przerwała się w pół, jak gdyby ktoś gładko przeciął ją nożem na samym środku. Mam wrażenie, że wszystko zwolniło na chwilę, gdy odchodziła. Jakby świat chciał mi dać do myślenia, zmusić do zrozumienia rzeczy, która bezustannie wymykała się mojej logice. Przyszła na spotkanie ze mną, odpowiedziała z typową dla siebie zadziorą na moją propozycję spotkania. Nie zdołaliśmy nawet dotrwać do tego właściwego tematu, gdy uciekła. Bo jak inaczej to nazwać? Przecież dotychczas Lovegood nie dezerterowała. Zawsze trzymała podbródek uniesiony wysoko, sprawiając, że czasem czułem się jakby patrzyła na mnie z góry. Dlatego nie mogłem znieść myśli, że odeszła. Musiałem pójść za nią. Wszystko przyspieszyło, gdy przedzierałem się przez tłum, a potem stanęło, gdy znalazłem ją na dworze. Czuję jak wszystko kotłuje się we mnie, w mojej głowie następuje jakieś przeciążenie, za dużo myśli, za dużo hipotez jak na jeden raz. Nie wiem, co robić. Zdołałem wydusić z siebie tylko to jedno słowo i boję się wykonać jakiś kolejny ruch. Co jeśli znów popełnię błąd? Jeśli rzucę kolejną złą uwagę, jeśli tym razem teleportuje się naprawdę? Coraz bardziej rośnie we mnie to przekonanie, ta dziwna pewność, że nie mogę na to pozwolić. Perspektywa życia, w którym nie byłoby jej barwnej osoby wydaje mi się nagle nudna i mdła. Wcale nie chodzi o ten obraz, mam wrażenie, że to był tylko pretekst, właśnie ta cząstka planu mojego umysłu, która miała mnie tutaj doprowadzić. Tylko po co?
Z zaskoczeniem rejestruję tę drobną zmianę na jej twarzy. Początkowo sądziłem, że to tylko jakiś cień, że coś mi się przywidziało. A potem nagle unosi ręce. W pierwszej chwili sądziłem, że znów mnie spoliczkuje, a mimo to się nie odsuwam. I nie żałuję, bo jej drobne dłonie dotykają mojej twarzy w geście, który nie ma nic wspólnego z brutalnością. Nie wiem jak na to zareagować, więc tylko czekam na to, co robi dalej. Pozwalam jej zamknąć się w objęciu, pochylając tylko lekko, aby jej to ułatwić. Nie odrywam spojrzenia, którym mnie w końcu obdarowuje, a które mam wrażenie, że wdziera się gdzieś głęboko. Zdecydowanie za głęboko, bo nagle zadaje mi pytania, jakimi męczę się sam, na jakie usilnie próbuję odnaleźć odpowiedź. Czuję się nagle takim głupcem, który kompletnie nic nie wie, niczym dziecko, stawiające na świecie zaledwie pierwsze kroki. Rozchylam usta, żeby coś powiedzieć i czuję, że wargi mam spierzchnięte. Próbuję wyłowić jednak z siebie tę odpowiedź.
- Sam nie wiem. - Drżącym głosem obnażam przed nią pustkę swojego umysłu. Tylko wiem, że pod tym jest coś jeszcze. Opieram swoje czoło o jej, jeszcze bardziej niwelując odległość między nami. - Nie chcę cię teraz stracić. Teraz ani w ogóle. - To wszystko formuje się w mojej głowie tak nagle, że sam jestem w szoku. - Proszę, nie uciekaj znów. - Patrzę na nią i czekam. Wszystko zależy od niej. Ona ma tu władzę. Zawsze miała.
Dużo przeżyłem, wiele wycierpiałem, jeszcze więcej doświadczyłem. Zajmowałem się w swoim życiu smokami, trudniłem mniej lub bardziej nielegalnymi pojedynkami, na pięści czy różdżki, zajmowałem się zawodowo boksem w świecie mugoli, moje nazwisko było znane, wystawiałem swoje obrazy. Ogólniki, można wymienić więcej, bardziej, dokładniej, ale nie o to chodzi. Próbuję zrozumieć swoje uczucia. Nie spodziewałem się ich tutaj. Przecież na początku to było zwykłe, przypadkowe spotkanie. Widocznie los nie chciał nas razem spotkać, chociaż przecież nasi najbliżsi byli parą. Nie miałem z tym problemu. Poznaliśmy się w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, na pogrzebie męża Harriett. Zmysły tłumiła żałoba, smutek, poczucie straty. Nie znałem tego człowieka zbyt dobrze, ale odejście kogoś dobrego zawsze jest bolesną stratą dla świata. Po części znalazłem się tam też, aby pilnować Benjamina, zawsze poczuwałam się za kogoś w rodzaju starszego brata, który musi od czasu do czasu pociągnąć go za ucho. Tymczasem wpadłem zupełnie niespodziewanie na kobietę, która nagle tak wiele zmieniła w moim życiu. Owszem, zrobiła to. Bezsensownym jest zaprzeczania i unikanie. Fazę wyparcia się mam już dawno za sobą. Doświadczenie podpowiada mi, że więcej z tego szkody niż pożytku. Przyznaję więc otwarcie, widzę to zresztą bardzo wyraźnie spoglądając wstecz. Gdyby nie ona, prawdopodobnie mógłbym w ogóle nie wrócić do malowania, przynajmniej nie w tak szybkim czasie. To ona mnie natchnęła, jednocześnie stanowiąc moje utrapienie. Przez nią zamknąłem się w domu, licząc, że uda mi się dokonać detoksu od jej osoby. Spójrzmy prawdzie w oczy, nie potrzeba odwyk od osoby zupełnie przypadkowej czy nic dla człowieka nieznaczącej.
Problem polega na tym, że nie potrafię zdefiniować tego, co jest między mną a Seliną. Nie jest to przecież przyjaźń, chociaż zdradziłem jej kilka spraw, jakich nie powinienem powierzyć nikomu innemu. Nie jest to nienawiść, bo mimo znaczących różnic, mimo kłótni i słownych utarczek nie pałamy do siebie żadną potrzebą zniszczenia drugiego. Nie jest też płomiennym flirtem, bo wtedy lałyby się pomiędzy nami hektolitry lukru i przede wszystkim nie dostałbym w twarz za pocałunek. Patrzę więc na swoją rozmówczynię, zastanawiając się jak możemy się zdefiniować. Czy w ogóle istnieje taki przymiotnik, jakiego możemy względem siebie użyć? Jej słowa mają nieprzyjemne zabarwienie, jak gdyby chciała mnie urazić albo udowodnić bezsensowność moich czynów. Nie wiem jak to odebrać, dlaczego to robi. Czy to ta typowa przekora? Nie mam pewności.
Zresztą nie zdążyłem jej odpowiedzieć. Nasza rozmowa przerwała się w pół, jak gdyby ktoś gładko przeciął ją nożem na samym środku. Mam wrażenie, że wszystko zwolniło na chwilę, gdy odchodziła. Jakby świat chciał mi dać do myślenia, zmusić do zrozumienia rzeczy, która bezustannie wymykała się mojej logice. Przyszła na spotkanie ze mną, odpowiedziała z typową dla siebie zadziorą na moją propozycję spotkania. Nie zdołaliśmy nawet dotrwać do tego właściwego tematu, gdy uciekła. Bo jak inaczej to nazwać? Przecież dotychczas Lovegood nie dezerterowała. Zawsze trzymała podbródek uniesiony wysoko, sprawiając, że czasem czułem się jakby patrzyła na mnie z góry. Dlatego nie mogłem znieść myśli, że odeszła. Musiałem pójść za nią. Wszystko przyspieszyło, gdy przedzierałem się przez tłum, a potem stanęło, gdy znalazłem ją na dworze. Czuję jak wszystko kotłuje się we mnie, w mojej głowie następuje jakieś przeciążenie, za dużo myśli, za dużo hipotez jak na jeden raz. Nie wiem, co robić. Zdołałem wydusić z siebie tylko to jedno słowo i boję się wykonać jakiś kolejny ruch. Co jeśli znów popełnię błąd? Jeśli rzucę kolejną złą uwagę, jeśli tym razem teleportuje się naprawdę? Coraz bardziej rośnie we mnie to przekonanie, ta dziwna pewność, że nie mogę na to pozwolić. Perspektywa życia, w którym nie byłoby jej barwnej osoby wydaje mi się nagle nudna i mdła. Wcale nie chodzi o ten obraz, mam wrażenie, że to był tylko pretekst, właśnie ta cząstka planu mojego umysłu, która miała mnie tutaj doprowadzić. Tylko po co?
Z zaskoczeniem rejestruję tę drobną zmianę na jej twarzy. Początkowo sądziłem, że to tylko jakiś cień, że coś mi się przywidziało. A potem nagle unosi ręce. W pierwszej chwili sądziłem, że znów mnie spoliczkuje, a mimo to się nie odsuwam. I nie żałuję, bo jej drobne dłonie dotykają mojej twarzy w geście, który nie ma nic wspólnego z brutalnością. Nie wiem jak na to zareagować, więc tylko czekam na to, co robi dalej. Pozwalam jej zamknąć się w objęciu, pochylając tylko lekko, aby jej to ułatwić. Nie odrywam spojrzenia, którym mnie w końcu obdarowuje, a które mam wrażenie, że wdziera się gdzieś głęboko. Zdecydowanie za głęboko, bo nagle zadaje mi pytania, jakimi męczę się sam, na jakie usilnie próbuję odnaleźć odpowiedź. Czuję się nagle takim głupcem, który kompletnie nic nie wie, niczym dziecko, stawiające na świecie zaledwie pierwsze kroki. Rozchylam usta, żeby coś powiedzieć i czuję, że wargi mam spierzchnięte. Próbuję wyłowić jednak z siebie tę odpowiedź.
- Sam nie wiem. - Drżącym głosem obnażam przed nią pustkę swojego umysłu. Tylko wiem, że pod tym jest coś jeszcze. Opieram swoje czoło o jej, jeszcze bardziej niwelując odległość między nami. - Nie chcę cię teraz stracić. Teraz ani w ogóle. - To wszystko formuje się w mojej głowie tak nagle, że sam jestem w szoku. - Proszę, nie uciekaj znów. - Patrzę na nią i czekam. Wszystko zależy od niej. Ona ma tu władzę. Zawsze miała.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To wszystko było jedną wielką abstrakcją. Nie miało najmniejszego sensu. Pojedyncze elementy nie pasowały do siebie tak skrajnie, że razem tworzyły prześmieszną karykaturę.
Byli kompletnymi przeciwieństwami. Nie było najmniejszych szans na to, by się zrównoważyli, czerpiąc od siebie cech, których im brakowało. Przy ich nieustępliwości wydawało się to jednak niemożliwe - prędzej spalą się w walce o pozostaniu na wierzchu jak pozwolą sobie na trzymanie tego samego poziomu. Oboje zbyt asekuracyjni, by zaufali na tyle, by zechcieli to jakkolwiek zmienić. Bagaż doświadczeń okaleczał ich tak, że oboje posiadali defekty, których pozbycie się oznaczałoby startowanie niczym tabula rasa - ryzyko, które nie zdecydują się podjąć. W końcu stawka była zbyt wielka. Gdyby znów postawili wszystko na jedną kartę, taki upadek mógłby być tragiczny w skutkach. Dlatego to nie miało najmniejszego sensu. Zero szans. Nie byli idealni, nawet dla siebie, co wcale nie było zaletą.
Już teraz spokój, którego potrzebowała, a który mogłaby przecież czerpać od Leonarda, był jednocześnie jej zmorą - kwestionowała jego źródło, nie odnajdując w nim prawdziwej oazy. Wszystko posiadało uszczerbek, który uwierał tak mocno, że nie dało się go ignorować.
I nie dało się. Myśli uparcie krążyły wokół tej drugiej osoby, złość się piętrzyła, jedynie przykrywając prawdziwe uczucia. Frustracja nie miała końca. Za każdym spotkaniem robiła to samo - prowokowała go, by doprowadzić go na skraj, bo jego opanowanie sprawiało, że czuła się niepewnie, by potem wprowadzić się w stan dziwnej rozpaczy, gdy udawało jej się zmacać kolejną granicę, jednocześnie z ciekawością chłonąc jego reakcje. To było tak kompletnie popieprzone. Odpychała go do siebie, by w ostatniej chwili spróbować odwrócić karty w ten sposób, by jednak się zatrzymał. Jego bliskość uspokajała, a jednak stawiała każdą komórkę w gotowości, ściskając ją dodatkowo w dołku. Gra pełna sprzeczności. Odwieczna walka wody i ognia. I kompletny brak szans na koegzystencję - zostanie tylko para, a oboje odwrócą się w nicość.
Brakowało jej jednak rozsądku. Nie patrzyła przecież nigdy z tak praktycznego i logicznego punktu. To jej własny pryzmat był najważniejszy. I nawet on sugerował jej, że powinna obrać inną drogę. Ale... jeśli przymknęła oczy, wyciszyła na moment otoczenie i skupiła się tylko na tym, co miała przed sobą, czuła się prawie tak, jakby wchodziła na jakiś szczyt góry - pokrętne poczucie spełnienia, niewytłumaczalna satysfakcja, przedziwna przyjemność. Bicie serca zawzięcie odstraszało inne myśli, tłumiąc je w zarodku. W tej chwili nie miały do niej najmniejszego dojścia.
Jedno wytłumaczenie było wystarczającym przyzwoleniem, by ośmieliła się na te ruchy. Zarezerwowała sobie w tym świecie małą przestrzeń do nieracjonalności. Krztyna kompletnego szaleństwa - bo jak inaczej nazwać te bezmyślne zachowania? Co chciała osiągnąć? Tymi bzdurnymi, nonsensownymi zagrywkami. Chwilami ciepła, których cena była definitywnie zbyt wysoka, by chciała ją kiedykolwiek zapłacić. Czyżby miała nadzieję, że jakoś to obejdzie? Och, głupia. Czy pokłady naiwności naprawdę nigdy się nie kończą? Ile razy należy się spalić, by wtłuc sobie coś do głowy?
Jego odpowiedź już prawie sama w sobie wywołała u niej lament. Niemalże, bo zupełnie idiotycznie miała wrażenie, że ołowiany łańcuch, który zacisnął się wokół jej szyi wcale nie pociągnął jej w dół, skoro ciągle wspinała się do góry, by być bliżej niego. Zupełnie tak, jakby wierzyła, że na moment ma tarczę, która otuli ją przed wszystkim. Zdawała się nie zwrócić uwagi na jego słowa, potulnie przymykając powieki, gdy zetknął się z nią czołem, zmniejszając dodatkowo dystans. Ściągnęła brwi, napinając mięśnie, jakby chcąc przyciągnąć go do siebie bliżej, kiedy wymawiał kolejne słowa. Czuła rosnący niepokój, jakby coś chciało wyszarpnąć ją z objęć swojego Morfeusza.
-Przecież to jest tylko sen.-wypowiedziała z westchnieniem, jakby z lekkim uśmiechem rozwiewając jego obawy. Wyciągnęła nieco szyję, wbijając boleśnie paznokcie w jego kark, gdy oddechem już muskała jego usta.-Budzisz się w krytycznym momencie.-dokończyła szybko, puszczając ręce i - zupełnie asekuracyjnie, odpychając go od siebie. Sama, cofając się, wpadła na tą samą ścianę, przed którą jeszcze chwilę temu połykała własne łzy, teraz stojąc z szeroko rozchylonymi powiekami, oddychając ciężko. Ekspresja na jej twarzy nie wyrażała jednak strachu.
Pożądanie.
Miała nadzieję, że zostawiła go w szoku na wystarczająco długi czas, by machnąć różdżką i aportować się z cichym trzaskiem, z trudnością przełykając smak niezaspokojenia.
/zt?
Byli kompletnymi przeciwieństwami. Nie było najmniejszych szans na to, by się zrównoważyli, czerpiąc od siebie cech, których im brakowało. Przy ich nieustępliwości wydawało się to jednak niemożliwe - prędzej spalą się w walce o pozostaniu na wierzchu jak pozwolą sobie na trzymanie tego samego poziomu. Oboje zbyt asekuracyjni, by zaufali na tyle, by zechcieli to jakkolwiek zmienić. Bagaż doświadczeń okaleczał ich tak, że oboje posiadali defekty, których pozbycie się oznaczałoby startowanie niczym tabula rasa - ryzyko, które nie zdecydują się podjąć. W końcu stawka była zbyt wielka. Gdyby znów postawili wszystko na jedną kartę, taki upadek mógłby być tragiczny w skutkach. Dlatego to nie miało najmniejszego sensu. Zero szans. Nie byli idealni, nawet dla siebie, co wcale nie było zaletą.
Już teraz spokój, którego potrzebowała, a który mogłaby przecież czerpać od Leonarda, był jednocześnie jej zmorą - kwestionowała jego źródło, nie odnajdując w nim prawdziwej oazy. Wszystko posiadało uszczerbek, który uwierał tak mocno, że nie dało się go ignorować.
I nie dało się. Myśli uparcie krążyły wokół tej drugiej osoby, złość się piętrzyła, jedynie przykrywając prawdziwe uczucia. Frustracja nie miała końca. Za każdym spotkaniem robiła to samo - prowokowała go, by doprowadzić go na skraj, bo jego opanowanie sprawiało, że czuła się niepewnie, by potem wprowadzić się w stan dziwnej rozpaczy, gdy udawało jej się zmacać kolejną granicę, jednocześnie z ciekawością chłonąc jego reakcje. To było tak kompletnie popieprzone. Odpychała go do siebie, by w ostatniej chwili spróbować odwrócić karty w ten sposób, by jednak się zatrzymał. Jego bliskość uspokajała, a jednak stawiała każdą komórkę w gotowości, ściskając ją dodatkowo w dołku. Gra pełna sprzeczności. Odwieczna walka wody i ognia. I kompletny brak szans na koegzystencję - zostanie tylko para, a oboje odwrócą się w nicość.
Brakowało jej jednak rozsądku. Nie patrzyła przecież nigdy z tak praktycznego i logicznego punktu. To jej własny pryzmat był najważniejszy. I nawet on sugerował jej, że powinna obrać inną drogę. Ale... jeśli przymknęła oczy, wyciszyła na moment otoczenie i skupiła się tylko na tym, co miała przed sobą, czuła się prawie tak, jakby wchodziła na jakiś szczyt góry - pokrętne poczucie spełnienia, niewytłumaczalna satysfakcja, przedziwna przyjemność. Bicie serca zawzięcie odstraszało inne myśli, tłumiąc je w zarodku. W tej chwili nie miały do niej najmniejszego dojścia.
Jedno wytłumaczenie było wystarczającym przyzwoleniem, by ośmieliła się na te ruchy. Zarezerwowała sobie w tym świecie małą przestrzeń do nieracjonalności. Krztyna kompletnego szaleństwa - bo jak inaczej nazwać te bezmyślne zachowania? Co chciała osiągnąć? Tymi bzdurnymi, nonsensownymi zagrywkami. Chwilami ciepła, których cena była definitywnie zbyt wysoka, by chciała ją kiedykolwiek zapłacić. Czyżby miała nadzieję, że jakoś to obejdzie? Och, głupia. Czy pokłady naiwności naprawdę nigdy się nie kończą? Ile razy należy się spalić, by wtłuc sobie coś do głowy?
Jego odpowiedź już prawie sama w sobie wywołała u niej lament. Niemalże, bo zupełnie idiotycznie miała wrażenie, że ołowiany łańcuch, który zacisnął się wokół jej szyi wcale nie pociągnął jej w dół, skoro ciągle wspinała się do góry, by być bliżej niego. Zupełnie tak, jakby wierzyła, że na moment ma tarczę, która otuli ją przed wszystkim. Zdawała się nie zwrócić uwagi na jego słowa, potulnie przymykając powieki, gdy zetknął się z nią czołem, zmniejszając dodatkowo dystans. Ściągnęła brwi, napinając mięśnie, jakby chcąc przyciągnąć go do siebie bliżej, kiedy wymawiał kolejne słowa. Czuła rosnący niepokój, jakby coś chciało wyszarpnąć ją z objęć swojego Morfeusza.
-Przecież to jest tylko sen.-wypowiedziała z westchnieniem, jakby z lekkim uśmiechem rozwiewając jego obawy. Wyciągnęła nieco szyję, wbijając boleśnie paznokcie w jego kark, gdy oddechem już muskała jego usta.-Budzisz się w krytycznym momencie.-dokończyła szybko, puszczając ręce i - zupełnie asekuracyjnie, odpychając go od siebie. Sama, cofając się, wpadła na tą samą ścianę, przed którą jeszcze chwilę temu połykała własne łzy, teraz stojąc z szeroko rozchylonymi powiekami, oddychając ciężko. Ekspresja na jej twarzy nie wyrażała jednak strachu.
Pożądanie.
Miała nadzieję, że zostawiła go w szoku na wystarczająco długi czas, by machnąć różdżką i aportować się z cichym trzaskiem, z trudnością przełykając smak niezaspokojenia.
/zt?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Oświecenie miało dziwny smak. Nie taki, jak się spodziewałem. A myślałem, że będzie raczej gorzki, przylepi się do języka, uświadamiając mi, że życie nigdy nie układa się tak, jak to sobie zaplanujemy. Wiedziałem o tym najlepiej, bo los czy cokolwiek nad nami na tym świecie czuwa, upodobał sobie obracanie moich planów w niwecz już od mojego dzieciństwa. Chociaż może to był jedynie sposób usprawiedliwienia pewnych spraw przez małego dzieciaka, który był zbyt przerażony i zbyt zraniony, a by skonfrontować się z rzeczywistością. Przecież to nie los zdradził tatę i to nie los zabił mi mamę. Teraz to wiem, w pełni rozumiem, patrząc na to z perspektywy czasu.
To samo śmieszne uczucie towarzyszy mojemu nagłemu objawieniu. Jak gdybym cały ten czas znów był tym małym, ale przerośniętym lekko chłopaczkiem, który nie jest w stanie pojąć pewnych rzeczy. Jakby mój umysł wypierał pewne rzeczy z mojej świadomości, bo nie byłem gotowy, żeby im sprostać. Nie planowałem sobie jak to ma wyglądać, nauczyłem się nie robić tego, aby nie czuć potem bolesnego zawodu. Nie spodziewałem się w ogóle, że tak to działa. W końcu nie mogłem wiedzieć, że jestem w błędzie, dopóki mnie z niego nie wyprowadzono. Ona to zrobiła. Swoim nagłym odejściem, tym, że zmusiła do reakcji. Do czegoś innego niż próba utrzymania tego wymykającego mi się spokoju, żeby nie potrząsnąć nią gwałtownie. To ona potrząsnęła mną. Sprawiła, że te rozsypane dotychczas elementy ułożyły się nagle w porażająco oczywistą całość.
Moje oświecenie było raptowne. Jak można się spodziewać po składowej tego wyrazu było też jasne, oślepiające wręcz, ale z drugiej strony przywracające wzrok. Bo dotychczas patrzyłem, ale jakby przez błonę. Widziałem Selinę, ale widziałem głównie ją jako osobę, z którą muszę się skonfrontować, przeciwnika, z którym muszę wygrać. Zadawała mi ciosy, a ja wznosiłem instynktownie gardę do obrony, nigdy nie zastanawiałem się dlaczego to robi. Do teraz. Pójście za nią było impulsem, którego nie mogłem, nie chciałem powstrzymać. Kiedy znalazłem ją przed wejściem do Czarnego Kota usiłowałem zrozumieć, a jej pytania po prostu wyeliminowały tę niewidoczną blokadę, która mnie otoczyła. Na początku zakładałem, że tylko chcę ją namalować. To pragnienie pchało mnie stosunkowo długo, a potem zauważyłem, że nie jest ono już tak istotne. Migotało gdzieś w moim umyśle, ale przestało dominować. Byłem ciekawy, ale widocznie ślepy na odpowiedzi. Nie widziałem tego, że Lovegood walczy ze mną, bo jestem kimś, z kim nie miała dotychczas styczności. Nie poddałem się jej, nie zachowywałem tak, jak tego oczekiwała i do czego się przyzwyczaiła. Byłem obcym, który z uśmiechem na twarzy wypychał ją z jej strefy komfortu i nawet mu się to podobało. Zachowywałem się naturalnie, ale wtedy nad jeziorem przepchnęła mnie przez pewną granicę. Przestraszyłem się, chociaż mogło na to nie wyglądać. Dlatego zaszyłem się na miesiąc w domu, w tej chwili wydaje się to śmiesznie oczywiste. Nie byłem na to gotowy, czymkolwiek to miało być. A potem przyszła do mnie, kompletnie pijana, chociaż mogła wybrać kogokolwiek innego. Nic sobie wtedy nie wytłumaczyliśmy, ale czułem, że było lepiej. I dziś ona uciekła ode mnie i to ja musiałem za nią gonić. Nie chciałem dać jej odejść. Dlaczego?
Jesteśmy tak różni, tak skontrastowani. Ścieramy się na każdej możliwej powierzchni, żadne z nas nie chce ustąpić. A jednak sprawiła, że coś poczułem. Po tak długim czasie, po nieustannym znieczulaniu się alkoholem, aby nie czuć bolesnego procesu zasklepiania się rany w mojej klatce piersiowej. Rany po wyrwanym sercu. To Selina sprawiła, że czuję, jakby coś się tam odradzało. Nie mogę, nie chcę, nic na to poradzić.
Poprosiłem więc ją. Chociaż nigdy wcześniej tego nie robiłem. Zamarłem w oczekiwaniu. Wiem, że są tylko dwie drogi. Albo się zgodzi, albo mnie rozszarpie. Lovegood nigdy nie bawi się w półśrodki. To jedna z cech, które w niej lubię. Tylko ona nie reaguje. Stoi po prostu blisko, jakby nie słyszała, co mówię. Czy popełniłem błąd? Mam ochotę ująć jej twarz w dłonie i spojrzeć w oczy, ale wtedy się odzywa. Tylko sen. Co ma na myśli? Czuję jak się zbliża, muska oddechem moje usta, będąc bliżej jak nigdy przedtem. Swobodnie ułożone na szyi dłonie nagle kują mnie lekko. I nagle odpycha mnie od siebie, a ja otwieram oczy szeroko, jakbym naprawdę obudził się właśnie ze snu. Patrzę na nią z zaskoczeniem, sam oddycham ciężko. Myśli kołaczą mi się po głowie. Dwie drogi. Zgodzi albo nie. Powinienem odpuścić skoro nie chce.
Ale nie potrafię.
Chce mi uciec, a ja czuję, że nie mogę na to pozwolić. Bawimy się w kotka i myszkę od pierwszego spotkania. To koniec. Nie możemy tak dłużej, bo powoli zaczynamy się wykańczać. Mam może dwie sekundy na reakcję i nie wiem, czy zdążę, ale i tak jej dopadam. Obejmuję twarz dłońmi, zmuszam, aby na mnie spojrzała.
- Masz wybujałą wyobraźnię, Lovegood. Przecież wcale nie śpisz. - I pocałowałem ją.
To samo śmieszne uczucie towarzyszy mojemu nagłemu objawieniu. Jak gdybym cały ten czas znów był tym małym, ale przerośniętym lekko chłopaczkiem, który nie jest w stanie pojąć pewnych rzeczy. Jakby mój umysł wypierał pewne rzeczy z mojej świadomości, bo nie byłem gotowy, żeby im sprostać. Nie planowałem sobie jak to ma wyglądać, nauczyłem się nie robić tego, aby nie czuć potem bolesnego zawodu. Nie spodziewałem się w ogóle, że tak to działa. W końcu nie mogłem wiedzieć, że jestem w błędzie, dopóki mnie z niego nie wyprowadzono. Ona to zrobiła. Swoim nagłym odejściem, tym, że zmusiła do reakcji. Do czegoś innego niż próba utrzymania tego wymykającego mi się spokoju, żeby nie potrząsnąć nią gwałtownie. To ona potrząsnęła mną. Sprawiła, że te rozsypane dotychczas elementy ułożyły się nagle w porażająco oczywistą całość.
Moje oświecenie było raptowne. Jak można się spodziewać po składowej tego wyrazu było też jasne, oślepiające wręcz, ale z drugiej strony przywracające wzrok. Bo dotychczas patrzyłem, ale jakby przez błonę. Widziałem Selinę, ale widziałem głównie ją jako osobę, z którą muszę się skonfrontować, przeciwnika, z którym muszę wygrać. Zadawała mi ciosy, a ja wznosiłem instynktownie gardę do obrony, nigdy nie zastanawiałem się dlaczego to robi. Do teraz. Pójście za nią było impulsem, którego nie mogłem, nie chciałem powstrzymać. Kiedy znalazłem ją przed wejściem do Czarnego Kota usiłowałem zrozumieć, a jej pytania po prostu wyeliminowały tę niewidoczną blokadę, która mnie otoczyła. Na początku zakładałem, że tylko chcę ją namalować. To pragnienie pchało mnie stosunkowo długo, a potem zauważyłem, że nie jest ono już tak istotne. Migotało gdzieś w moim umyśle, ale przestało dominować. Byłem ciekawy, ale widocznie ślepy na odpowiedzi. Nie widziałem tego, że Lovegood walczy ze mną, bo jestem kimś, z kim nie miała dotychczas styczności. Nie poddałem się jej, nie zachowywałem tak, jak tego oczekiwała i do czego się przyzwyczaiła. Byłem obcym, który z uśmiechem na twarzy wypychał ją z jej strefy komfortu i nawet mu się to podobało. Zachowywałem się naturalnie, ale wtedy nad jeziorem przepchnęła mnie przez pewną granicę. Przestraszyłem się, chociaż mogło na to nie wyglądać. Dlatego zaszyłem się na miesiąc w domu, w tej chwili wydaje się to śmiesznie oczywiste. Nie byłem na to gotowy, czymkolwiek to miało być. A potem przyszła do mnie, kompletnie pijana, chociaż mogła wybrać kogokolwiek innego. Nic sobie wtedy nie wytłumaczyliśmy, ale czułem, że było lepiej. I dziś ona uciekła ode mnie i to ja musiałem za nią gonić. Nie chciałem dać jej odejść. Dlaczego?
Jesteśmy tak różni, tak skontrastowani. Ścieramy się na każdej możliwej powierzchni, żadne z nas nie chce ustąpić. A jednak sprawiła, że coś poczułem. Po tak długim czasie, po nieustannym znieczulaniu się alkoholem, aby nie czuć bolesnego procesu zasklepiania się rany w mojej klatce piersiowej. Rany po wyrwanym sercu. To Selina sprawiła, że czuję, jakby coś się tam odradzało. Nie mogę, nie chcę, nic na to poradzić.
Poprosiłem więc ją. Chociaż nigdy wcześniej tego nie robiłem. Zamarłem w oczekiwaniu. Wiem, że są tylko dwie drogi. Albo się zgodzi, albo mnie rozszarpie. Lovegood nigdy nie bawi się w półśrodki. To jedna z cech, które w niej lubię. Tylko ona nie reaguje. Stoi po prostu blisko, jakby nie słyszała, co mówię. Czy popełniłem błąd? Mam ochotę ująć jej twarz w dłonie i spojrzeć w oczy, ale wtedy się odzywa. Tylko sen. Co ma na myśli? Czuję jak się zbliża, muska oddechem moje usta, będąc bliżej jak nigdy przedtem. Swobodnie ułożone na szyi dłonie nagle kują mnie lekko. I nagle odpycha mnie od siebie, a ja otwieram oczy szeroko, jakbym naprawdę obudził się właśnie ze snu. Patrzę na nią z zaskoczeniem, sam oddycham ciężko. Myśli kołaczą mi się po głowie. Dwie drogi. Zgodzi albo nie. Powinienem odpuścić skoro nie chce.
Ale nie potrafię.
Chce mi uciec, a ja czuję, że nie mogę na to pozwolić. Bawimy się w kotka i myszkę od pierwszego spotkania. To koniec. Nie możemy tak dłużej, bo powoli zaczynamy się wykańczać. Mam może dwie sekundy na reakcję i nie wiem, czy zdążę, ale i tak jej dopadam. Obejmuję twarz dłońmi, zmuszam, aby na mnie spojrzała.
- Masz wybujałą wyobraźnię, Lovegood. Przecież wcale nie śpisz. - I pocałowałem ją.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To zabawne, ale ona patrzyła na to kompletnie inaczej, mając odwrotne doświadczenia. Pamiętała tylko i wyłącznie swoje małe zwycięstwa, w których efekcie dostawała dokładnie to, czego zapragnęła. Niezwykle elastycznie podchodziła do rzeczywistości, obierając sobie cele, które były w zasięgu jej ręki, a jednocześnie wynosiły ją na piedestał w porównaniu do innych, wyróżniając ją z tłumu, a sprawy, w których zawodziła jakoś nigdy nie wydawały się istotne, a ich waga była równa żuczkom, które chodziły niewidoczne między ziarnami ziemi, niemalże wtapiając się w otoczenie. Przyzwyczaiła się do tego uczucia. Stefy komfortu, którą tak wielbiła, dodatkowo podsyconą pewnością siebie pochodzącą ze słodyczy tryumfu. Jakiekolwiek przeszkody na swej drodze nienawidziła ogromną namiętnością, nie potrafiąc tak zwyczajnie zacisnąć zębów. Zbytnio polubiła te momenty, gdy patrzono na nią z tą wyjątkową mieszaniną podziwu, dumy i zazdrości. Obojętność, pogarda lub pożałowanie były emocjami, które aż nią wstrząsały i powodowały tylko bezkresny gniew. Nie miało znaczenia, że nie była najpiękniejszą dziewczynką na świecie, mając nieco bardziej surową urodę od francuskich ślicznotek - z zadartym nosem oświadczała całemu światu, że osoby szczycące się wyglądem nie są niczego warte, tym samym podkreślając własną wagę. Ze złością i agresją reagowała na swoich rówieśników, którzy przyklejali się do rodziców w czułych gestach, gdy ona sama stała na peronie z samotną matką i siostrą, z którą nawet nie chciała zamienić słowa - później z lubością przypominała swoim kolegom, jakimi to są rozbeczanymi mamisynkami, raz jeszcze stawiając się w roli wzoru. To jej droga zawsze była tą właściwą. Nigdy nie dawała się ani z niej zepchnąć ani też na chwilę nie zwątpiła we własną wiarę. Wszystko szło tak, jak sobie zaplanowała, a jeśli nie, to każda sprawa miała u niej bardzo rozbudowane wytłumaczenie, które nie mogło jej stawić w złym świetle. Jeżeli istniało coś takiego jak los, to była przekonana o tym, że jej sprzyjał.
Dla osiągnięcia pełni samozadowolenia nauczyła się jednej rzeczy - to jest tylko możliwe, jeśli polegasz tylko na sobie. Inni ludzie przynoszą smutek. Kalają się piętnem zawodu, żalu i łez, nie będąc w stanie stanąć na wysokości zadania. Nikomu tak nie zależy na tobie jak samemu sobie. Jeśli wybór będzie pomiędzy ja lub ktoś zawsze naturalną decyzją będzie ja. To były twarde fakty, w które dawały jej podstawy do swojego stosunku do świata.
Niesamowicie smutnym było, że Selina nigdy nie zasmakowała prawdziwej miłości, która pomogłaby jej zmienić ten punkt widzenia. Ale czy naprawdę istniało coś podobnego? Nie była to czasem jedna z legend, którą upiększało się opowiadane historie, by stworzyć nierealne oczekiwania, które następnie boleśnie rozbiją się o tafle rzeczywistości?
Bo przecież nawet to, co czuła teraz wychodziło z egoistycznego pragnienia ja chcę, które nieszczęśliwie zachodziło o drugą osobę, mieszając ją w cały proces. O ile prostsze by było to wszystko, gdyby nie angażowałoby się w to persony trzecie - jednak było to kompletnie niemożliwe. I z tą cholerną zagwozdką stała tutaj Lovegood, miotając się i cierpiąc katusze, że coś takiego musiało się przytrafić akurat niej! To pieprzone kołatanie serca, wewnętrzny niepokój, wstrzymane oddechy, niecierpliwość i całkowita niezdolność to zignorowania czegokolwiek co wiązało się z pewnym malarzem. Wcale tego nie potrzebowała. Ani jego. A jednak życie było przewrotne, udowadniając jej, że w tym momencie było to coś, bez czego czuła się pusto i nie na miejscu. Jego obecność zdawała się być konieczna, a jednocześnie doprowadzająca ją do szewskiej pasji.
Nie chciała ani namiętności, ani miłości, ani niczego, co mogłoby ją ponownie wystawić na ostrzał. Zero szczególnych przejawów tęsknoty czy też abstrakcyjnej chęci trzymania się za ręce, chodzenia na sekretne spotkania, unikania bądź też udzielania wywiadów na temat szczegółów całej relacji, migdalenia się w każdym możliwym miejscu i chwili bądź wymieniania czułych słówek. Nie była w pozycji do podobnych rzeczy.
Ale stała tu jak głupia gęś, roniąc kompletnie bezsensowne łzy z jakiegoś błahego powodu, które tak zapewne były sprowokowane ostatnimi wydarzeniami związanymi ze śmiercią przyjaciela, a oschły i zimny Mastrangelo to tylko wymówka do słabości (choć słaba!), dodatkowo dając się przyłapać na tym czynie i potem rozpocząć jakąś przedziwną kolejkę nonsensownych gestów, których nijak nie dało się wytłumaczyć.
Dlaczego nie kazała mu iść nażreć się szaleju? Przynajmniej miałaby święty spokój - już na wieki. Powinna chociaż powiedzieć cokolwiek, co nie pozwoliłoby mu naiwnie wierzyć, że płakała z jego powodu - podobne podejrzenie było przecież śmieszne i niedorzeczne! Nie znaczył dla niej więcej niż kilka szybkich bić serca czy też kilkanaście zabranych oddechów. Zero wartości. Zamiast tego zdawała się kompletnie oszaleć. Ale przecież poruszała się po omacku, prawie we śnie, prawda? Jutro nie będzie już pamiętać o tym co się wydarzyło - ani o jego zapachu, ani o fakturze jego skóry, ani tym bardziej o pocałunku, który przypomniał jej jak smakowały jego usta.
Bo taki obrót akcji definitywnie ją zaskoczył - raz nastawiona na coś, zrobi wszystko, by doprowadzić to do wymyślonego przez siebie końca. A skoro zadecydowała, że teraz zniknie, odmawiając sobie sięgnięcia do jego warg, to była przekonana, że nikt nie odważy się pokrzyżować jej planów. Oczy wybałuszone w zaskoczeniu zamknęły się, a ręce próbujące odepchnąć napastnika zatrzymały się, mimo wszystko tworząc jakby barierę, która miała go powstrzymać przed większym zbliżeniem się do niej. Z każdą chwilą jej oddech się skracał, a zachłanne serce nie chciało przyjąć do siebie żadnego innego głosu, oddając się czynności. Nagle temperatura zdawała się skoczyć o co najmniej kilka stopni do góry, wzmagając w niej duszności, a ciało zdawało się ogrzać tak bliską obecnością drugiego, walcząc ze sobą, by nie zagarnąć jeszcze więcej. Palce zaciskały się w bezsilności na cienkim materiale, nie mogąc się zdecydować, czy powinny do siebie przyciągać czy też ciągle stać na straży dystansu, który gwarantował, że nie odejdzie całkowicie od zmysłów przez głupi pocałunek.
Odebrało jej rozum. Pokrzyżowanie planów nigdy nie było tak... satysfakcjonujące. Ale mimo wszystko gdzieś w tyle jej umysłu zapaliła się lampka, która kazała jej naprzeć na obce ciało i spróbować je od siebie odsunąć. Ciężko było to wykonać, gdy jego dłonie zakleszczały ją w pozycji, która nie wydawała się być stworzona do czegokolwiek innego jak całowania go. Zagryzła więc wargę, skupiając wzrok na swoich palcach, które spoczęły na jego klatce piersiowej, by nie prowokować kolejnych napadów namiętności. Miała wrażenie, że wystarczyło, by uniosła spojrzenie, a raz jeszcze posypałyby się iskry.
-A ty zdajesz się kompletnie nie posiadać wyobraźni, Mastrangelo.-zauważyła po chwili, przerywając milczenie, gdy brwi na moment ściągnęły się, widząc jak cienki materiał koszuli moknie i zaczyna przyklejać się do jego ciała w ten mroźny, zimowy wieczór.-Nie odwiedzę cię w łóżku... szpitalnym.-zawyrokowała, patrząc już na jego twarz odważniej, jakby wracała do swojej formy, na chwilę wahając się, gdy napotkała jego spojrzenie.-Dobranoc, Leonardzie.-powiedziała więc dosyć dosadnie, nie poruszając się choćby o cal, jakby mając nadzieję, że to wystarczy.
Dla osiągnięcia pełni samozadowolenia nauczyła się jednej rzeczy - to jest tylko możliwe, jeśli polegasz tylko na sobie. Inni ludzie przynoszą smutek. Kalają się piętnem zawodu, żalu i łez, nie będąc w stanie stanąć na wysokości zadania. Nikomu tak nie zależy na tobie jak samemu sobie. Jeśli wybór będzie pomiędzy ja lub ktoś zawsze naturalną decyzją będzie ja. To były twarde fakty, w które dawały jej podstawy do swojego stosunku do świata.
Niesamowicie smutnym było, że Selina nigdy nie zasmakowała prawdziwej miłości, która pomogłaby jej zmienić ten punkt widzenia. Ale czy naprawdę istniało coś podobnego? Nie była to czasem jedna z legend, którą upiększało się opowiadane historie, by stworzyć nierealne oczekiwania, które następnie boleśnie rozbiją się o tafle rzeczywistości?
Bo przecież nawet to, co czuła teraz wychodziło z egoistycznego pragnienia ja chcę, które nieszczęśliwie zachodziło o drugą osobę, mieszając ją w cały proces. O ile prostsze by było to wszystko, gdyby nie angażowałoby się w to persony trzecie - jednak było to kompletnie niemożliwe. I z tą cholerną zagwozdką stała tutaj Lovegood, miotając się i cierpiąc katusze, że coś takiego musiało się przytrafić akurat niej! To pieprzone kołatanie serca, wewnętrzny niepokój, wstrzymane oddechy, niecierpliwość i całkowita niezdolność to zignorowania czegokolwiek co wiązało się z pewnym malarzem. Wcale tego nie potrzebowała. Ani jego. A jednak życie było przewrotne, udowadniając jej, że w tym momencie było to coś, bez czego czuła się pusto i nie na miejscu. Jego obecność zdawała się być konieczna, a jednocześnie doprowadzająca ją do szewskiej pasji.
Nie chciała ani namiętności, ani miłości, ani niczego, co mogłoby ją ponownie wystawić na ostrzał. Zero szczególnych przejawów tęsknoty czy też abstrakcyjnej chęci trzymania się za ręce, chodzenia na sekretne spotkania, unikania bądź też udzielania wywiadów na temat szczegółów całej relacji, migdalenia się w każdym możliwym miejscu i chwili bądź wymieniania czułych słówek. Nie była w pozycji do podobnych rzeczy.
Ale stała tu jak głupia gęś, roniąc kompletnie bezsensowne łzy z jakiegoś błahego powodu, które tak zapewne były sprowokowane ostatnimi wydarzeniami związanymi ze śmiercią przyjaciela, a oschły i zimny Mastrangelo to tylko wymówka do słabości (choć słaba!), dodatkowo dając się przyłapać na tym czynie i potem rozpocząć jakąś przedziwną kolejkę nonsensownych gestów, których nijak nie dało się wytłumaczyć.
Dlaczego nie kazała mu iść nażreć się szaleju? Przynajmniej miałaby święty spokój - już na wieki. Powinna chociaż powiedzieć cokolwiek, co nie pozwoliłoby mu naiwnie wierzyć, że płakała z jego powodu - podobne podejrzenie było przecież śmieszne i niedorzeczne! Nie znaczył dla niej więcej niż kilka szybkich bić serca czy też kilkanaście zabranych oddechów. Zero wartości. Zamiast tego zdawała się kompletnie oszaleć. Ale przecież poruszała się po omacku, prawie we śnie, prawda? Jutro nie będzie już pamiętać o tym co się wydarzyło - ani o jego zapachu, ani o fakturze jego skóry, ani tym bardziej o pocałunku, który przypomniał jej jak smakowały jego usta.
Bo taki obrót akcji definitywnie ją zaskoczył - raz nastawiona na coś, zrobi wszystko, by doprowadzić to do wymyślonego przez siebie końca. A skoro zadecydowała, że teraz zniknie, odmawiając sobie sięgnięcia do jego warg, to była przekonana, że nikt nie odważy się pokrzyżować jej planów. Oczy wybałuszone w zaskoczeniu zamknęły się, a ręce próbujące odepchnąć napastnika zatrzymały się, mimo wszystko tworząc jakby barierę, która miała go powstrzymać przed większym zbliżeniem się do niej. Z każdą chwilą jej oddech się skracał, a zachłanne serce nie chciało przyjąć do siebie żadnego innego głosu, oddając się czynności. Nagle temperatura zdawała się skoczyć o co najmniej kilka stopni do góry, wzmagając w niej duszności, a ciało zdawało się ogrzać tak bliską obecnością drugiego, walcząc ze sobą, by nie zagarnąć jeszcze więcej. Palce zaciskały się w bezsilności na cienkim materiale, nie mogąc się zdecydować, czy powinny do siebie przyciągać czy też ciągle stać na straży dystansu, który gwarantował, że nie odejdzie całkowicie od zmysłów przez głupi pocałunek.
Odebrało jej rozum. Pokrzyżowanie planów nigdy nie było tak... satysfakcjonujące. Ale mimo wszystko gdzieś w tyle jej umysłu zapaliła się lampka, która kazała jej naprzeć na obce ciało i spróbować je od siebie odsunąć. Ciężko było to wykonać, gdy jego dłonie zakleszczały ją w pozycji, która nie wydawała się być stworzona do czegokolwiek innego jak całowania go. Zagryzła więc wargę, skupiając wzrok na swoich palcach, które spoczęły na jego klatce piersiowej, by nie prowokować kolejnych napadów namiętności. Miała wrażenie, że wystarczyło, by uniosła spojrzenie, a raz jeszcze posypałyby się iskry.
-A ty zdajesz się kompletnie nie posiadać wyobraźni, Mastrangelo.-zauważyła po chwili, przerywając milczenie, gdy brwi na moment ściągnęły się, widząc jak cienki materiał koszuli moknie i zaczyna przyklejać się do jego ciała w ten mroźny, zimowy wieczór.-Nie odwiedzę cię w łóżku... szpitalnym.-zawyrokowała, patrząc już na jego twarz odważniej, jakby wracała do swojej formy, na chwilę wahając się, gdy napotkała jego spojrzenie.-Dobranoc, Leonardzie.-powiedziała więc dosyć dosadnie, nie poruszając się choćby o cal, jakby mając nadzieję, że to wystarczy.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie jestem pewien, co strzeliło mi do głowy. Dlaczego to zrobiłem? Przecież raz już się na to porwałem, i co? Zrobiłem w twarz. Czemu niby tym razem miałoby być inaczej? W końcu nic sobie nie wytłumaczyliśmy, nie padły żadne racjonalne słowa oprócz kilku klasycznych utarczek i wbicia kilku subtelnych szpileczek. Co prawda powód, dla którego się w ogóle umówiliśmy był iście śmieszny, ale nie zmienia to faktu, że moglibyśmy wreszcie coś sobie wyjaśnić. Nasza znajomość bezustannie oscylowała wokół tysięcy niedopowiedzeń. Sam nie wiem, czemu. Bo tak nam było wygodnie? Czy oboje próbowaliśmy zaprzeczyć tym, że nasza relacja bezwiednie pogłębia się? Musiała, skoro z jednego spotkania zrobiło się kilka, a słowa padały ciągle, ukazując coraz to nowe fakty, odsłaniając nieznane dotychczas karty. Równocześnie inne pozostawiając nadal w ukryciu, nie pozwalając mi nadal rozgryźć Seliny Lovegood i, co niepokojące, chyba zaczynam godzić się z faktem, że nigdy mi się to nie uda. Nie dałem jednak całkowicie za wygraną. To nigdy nie było w mojej naturze. Od zawsze walczyłem. Nie tylko na ringu pragnąłem zwycięstwa. W krew weszło mi zabieganie o rzeczy czy ludzi bliskich mi do ostatniego tchu. Teraz zrobiłem to samo, prawda?
Nie zostałem w ciepłym wnętrzu Czarnego Kota, zapalając kolejnego papierosa i zastanawiając się, czy Lovegood jest już kompletną wariatką. A mogłem, to przecież było takie łatwe, takie wygodne rozwiązanie. Dostałem od losu w twarz tak wiele razy, że powinienem być już teraz przewrażliwiony, nadmiernie ostrożny. Nie powinienem po prostu rzucać się na łeb na szyję do przodu, nie znając konsekwencji swoich czynów, a zrobiłem to dzisiaj. Nawet dwa razy. Nie wiem czy to głupota, czy to ona po prostu tak na mnie wpływa. Ale po prostu nie mogłem zostać, zwłaszcza, że ostatnim, co miałbym widzieć byłaby jej niewyraźna od płaczu twarz.
A potem powinienem dać jej przestrzeń. Chociaż kusiła, chociaż zbliżyła się tak, jak nigdy tego nie robiła to nie powinienem dać się zwieść. Powinienem zostać z boku, niewzruszony, nie dać się jej kierować gorącymi emocjami, nie pozwolić na to sobie. A dałem. Po prostu nie potrafiłem dać jej po raz kolejny odejść. To do niej zazwyczaj należał ten ostatni ruch. To ona uciekła z Kotła, to ona znikła nad ranem zanim zdołaliśmy cokolwiek sobie wytłumaczyć. Wiedziałem, że powinniśmy w końcu przestać bawić się w niedomówienia, ale z drugiej strony oczywistym było, że nie jest to dzień oświecenia między nami. To jedynie moje prywatne katharsis. Klaruje się to wszystko jeszcze chwilę, a kiedy w końcu wyrywam się z moim głupim, szczeniackim pocałunkiem i nie dostaję w twarz w mojej głowie ukazuje się jaśniejąca do bólu myśl.
Zaczynam się zakochiwać w Selinie Lovegood.
Ale zanim mój umysł zdąży do końca zrozumieć sens tego zdania, ta w końcu się ode mnie odsuwa, chociaż nie przerywa naszego kontaktu. W dodatku nie patrzy wprost na mnie, więc mogę unieść brwi do góry, lekko zaskoczony jej zachowaniem. Nie spodziewałem się tego po niej. Przyglądam się jej dłonią na mojej koszulce i nie wiem jak zareagować. Wiem tylko, że dopiero teraz zauważam jak zimno jest na dworze, a ja stoję wśród wirujących płatków śniegu bez płaszcza. Dopiero ona przerywa to dziwnie przedłużające się jak na nas milczenie.
- To niezwykły cios dla ego malarza - odpowiadam bezwiednie, uśmiechając się kącikiem ust. Co prawda jeszcze nie dawno sam stwierdziłem, że trochę brakuje mi wyobraźni to nie przeszkadza mi to w drażnieniu się z nią. Znowu. - Szpitalnym? A innym? - Chyba mogłem sobie to darować, ale zresztą, po co? - Dobrej nocy, Selino. - Moje dłonie drżą na jej policzkach, ale w końcu je odsuwam, postępuję krok w tył. Uśmiecham się do niej leciutko, po czym odwracam i idę pewnie w stronę wejścia do lokalu, aby odnaleźć zagubiony płaszcz. Lovegood musi zrozumieć, że nie mogę być jedynym, który będzie gonił za drugą osobą. Inaczej to nie ma sensu.
|zt
Nie zostałem w ciepłym wnętrzu Czarnego Kota, zapalając kolejnego papierosa i zastanawiając się, czy Lovegood jest już kompletną wariatką. A mogłem, to przecież było takie łatwe, takie wygodne rozwiązanie. Dostałem od losu w twarz tak wiele razy, że powinienem być już teraz przewrażliwiony, nadmiernie ostrożny. Nie powinienem po prostu rzucać się na łeb na szyję do przodu, nie znając konsekwencji swoich czynów, a zrobiłem to dzisiaj. Nawet dwa razy. Nie wiem czy to głupota, czy to ona po prostu tak na mnie wpływa. Ale po prostu nie mogłem zostać, zwłaszcza, że ostatnim, co miałbym widzieć byłaby jej niewyraźna od płaczu twarz.
A potem powinienem dać jej przestrzeń. Chociaż kusiła, chociaż zbliżyła się tak, jak nigdy tego nie robiła to nie powinienem dać się zwieść. Powinienem zostać z boku, niewzruszony, nie dać się jej kierować gorącymi emocjami, nie pozwolić na to sobie. A dałem. Po prostu nie potrafiłem dać jej po raz kolejny odejść. To do niej zazwyczaj należał ten ostatni ruch. To ona uciekła z Kotła, to ona znikła nad ranem zanim zdołaliśmy cokolwiek sobie wytłumaczyć. Wiedziałem, że powinniśmy w końcu przestać bawić się w niedomówienia, ale z drugiej strony oczywistym było, że nie jest to dzień oświecenia między nami. To jedynie moje prywatne katharsis. Klaruje się to wszystko jeszcze chwilę, a kiedy w końcu wyrywam się z moim głupim, szczeniackim pocałunkiem i nie dostaję w twarz w mojej głowie ukazuje się jaśniejąca do bólu myśl.
Zaczynam się zakochiwać w Selinie Lovegood.
Ale zanim mój umysł zdąży do końca zrozumieć sens tego zdania, ta w końcu się ode mnie odsuwa, chociaż nie przerywa naszego kontaktu. W dodatku nie patrzy wprost na mnie, więc mogę unieść brwi do góry, lekko zaskoczony jej zachowaniem. Nie spodziewałem się tego po niej. Przyglądam się jej dłonią na mojej koszulce i nie wiem jak zareagować. Wiem tylko, że dopiero teraz zauważam jak zimno jest na dworze, a ja stoję wśród wirujących płatków śniegu bez płaszcza. Dopiero ona przerywa to dziwnie przedłużające się jak na nas milczenie.
- To niezwykły cios dla ego malarza - odpowiadam bezwiednie, uśmiechając się kącikiem ust. Co prawda jeszcze nie dawno sam stwierdziłem, że trochę brakuje mi wyobraźni to nie przeszkadza mi to w drażnieniu się z nią. Znowu. - Szpitalnym? A innym? - Chyba mogłem sobie to darować, ale zresztą, po co? - Dobrej nocy, Selino. - Moje dłonie drżą na jej policzkach, ale w końcu je odsuwam, postępuję krok w tył. Uśmiecham się do niej leciutko, po czym odwracam i idę pewnie w stronę wejścia do lokalu, aby odnaleźć zagubiony płaszcz. Lovegood musi zrozumieć, że nie mogę być jedynym, który będzie gonił za drugą osobą. Inaczej to nie ma sensu.
|zt
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jak można było czuć tyle sprzecznych emocji na raz? Wibrujący, nie dający wytchnienia niepokój, który wzmaga bicie serca, prawie doprowadzając twoje zmysły do szaleństwa, mięśnie napinają się w bolesnym oczekiwaniu, głowa pęka, a jednocześnie czujesz dziwne ukojenie, szalony, nostalgiczny uśmiech ciśnie ci się na twarz, powieki przymykają delikatnie, poddając się uczuciom, które tak przyjemnie kotłują się w środku. Czujesz chaos i pierwszy raz nie jesteś jego panią. Zawładnął tobą całkowicie i nie jesteś w stanie nic z tym zrobić?
Jak się czujesz?
Nie potrafisz określić, nazwać tego słowami, bo tak dawno wymazałaś je ze swojego słownika, gniewnie wydzierając z niego kartki, które były nimi naznaczone. Spaliłaś każdy pojedynczy pergamin, utleniając je i mieszając z powietrzem. A teraz się nimi dusisz, nie potrafiąc wyłapać ich znaczenia. A mimo to wciągasz więcej trucizny w płuca. Zupełnie tak, jakbyś uwierzyła w jakąś naiwną obietnicę.
Jesteś tak głupia?
Co takiego usłyszałaś? Co ci obiecano? Naprawdę uważasz, że coś z tego będziesz mieć? Upadniesz. I nic ci tego nie osłodzi. Nic nie będzie tego warte. Tylko ci się wydaje, że unosisz się w górę. Popatrz, jak twardo stoisz na ziemi. Zwróć się przeciwko temu, co jest prawdziwe i namacalne. Zimne powietrze, niech cię trochę ochłodzi.
Ale on wydaje się całkiem wiarygodny, prawda? Czułaś go pod swoimi palcami, jeszcze chwilę temu nie mogłaś się oderwać od jego ust. Nie zaprzeczaj, idiotko. Co ty najlepszego wyprawiasz? Ocknij się. To nie zmierza w dobrym kierunku, Lovegood. Nadziejesz się. Zranisz. Wiesz czym to smakuje. Więc co ty sobie wyobrażasz? O czym myślisz, gdy przesuwasz wolno palcami wzdłuż guzików, jakbyś na oczy nie widziała koszuli, mimo że masz ich kilka w swojej kolekcji? Męską też, podpowiem ci.
Lovegood!
Uniosła wzrok. Źle. Napotyka jego spojrzenie. Och, jak źle! Uśmiecha się. A jej coś rozdziera serce. A może pomyliła to uczucie z innym? Klatka unosi się, wypełniona powietrzem, jednak dźwięk nie wydobywa się z jej ust. Zamiast tego kąciki wyginają się w bliźniaczym wyrazie. Zupełnie tak, jakby chciała tylko przyznać się do obelgi, którą rzuciła mu między nogi.
Mrugnęła. Zaskoczenie i coś jeszcze ścisnęły ją w dołku. Za podobne sugestie samce zwijały się w bólu, trzymając w podbrzusze. I chyba tylko dlatego, że nie spodziewała się tego z jego strony sprawiło, że nie spotkał go ten sam los. Bo absolutnie nie udało mu się jej zawstydzić. Przecież wiedziała bardzo dobrze co sugerował. Nie była pierwiastką w tych sprawach, prawda? Ekspresja na jej twarzy się jednak zmieniła, zacięcie, które jeszcze chwilę temu znaczyło jej buzię, zniknęło. Usta rozchyliły się w bezgłośnym proteście, gdy się odsunął. Instynktownie zrobiła krok do przodu, podążając za nim. Zmarszczyła czoło bez zrozumienia i patrzyła na jego plecy. Niedługo. Nie czekała, aż ponownie wyłoni się z drzwi, bojąc się chwili, co się stanie, jak zobaczy ją ponownie.
Szybko, głupia, póki masz jeszcze okazję. Uciekaj. Jak najdalej. Ile oddechów dasz sobie jeszcze odebrać zanim zdasz sobie sprawę, że już za późno?
Aportowała się. Bez słowa. Żałując, że zrobiła tak, a nie inaczej. Jak prawdziwy tchórz.
/zt
Jak się czujesz?
Nie potrafisz określić, nazwać tego słowami, bo tak dawno wymazałaś je ze swojego słownika, gniewnie wydzierając z niego kartki, które były nimi naznaczone. Spaliłaś każdy pojedynczy pergamin, utleniając je i mieszając z powietrzem. A teraz się nimi dusisz, nie potrafiąc wyłapać ich znaczenia. A mimo to wciągasz więcej trucizny w płuca. Zupełnie tak, jakbyś uwierzyła w jakąś naiwną obietnicę.
Jesteś tak głupia?
Co takiego usłyszałaś? Co ci obiecano? Naprawdę uważasz, że coś z tego będziesz mieć? Upadniesz. I nic ci tego nie osłodzi. Nic nie będzie tego warte. Tylko ci się wydaje, że unosisz się w górę. Popatrz, jak twardo stoisz na ziemi. Zwróć się przeciwko temu, co jest prawdziwe i namacalne. Zimne powietrze, niech cię trochę ochłodzi.
Ale on wydaje się całkiem wiarygodny, prawda? Czułaś go pod swoimi palcami, jeszcze chwilę temu nie mogłaś się oderwać od jego ust. Nie zaprzeczaj, idiotko. Co ty najlepszego wyprawiasz? Ocknij się. To nie zmierza w dobrym kierunku, Lovegood. Nadziejesz się. Zranisz. Wiesz czym to smakuje. Więc co ty sobie wyobrażasz? O czym myślisz, gdy przesuwasz wolno palcami wzdłuż guzików, jakbyś na oczy nie widziała koszuli, mimo że masz ich kilka w swojej kolekcji? Męską też, podpowiem ci.
Lovegood!
Uniosła wzrok. Źle. Napotyka jego spojrzenie. Och, jak źle! Uśmiecha się. A jej coś rozdziera serce. A może pomyliła to uczucie z innym? Klatka unosi się, wypełniona powietrzem, jednak dźwięk nie wydobywa się z jej ust. Zamiast tego kąciki wyginają się w bliźniaczym wyrazie. Zupełnie tak, jakby chciała tylko przyznać się do obelgi, którą rzuciła mu między nogi.
Mrugnęła. Zaskoczenie i coś jeszcze ścisnęły ją w dołku. Za podobne sugestie samce zwijały się w bólu, trzymając w podbrzusze. I chyba tylko dlatego, że nie spodziewała się tego z jego strony sprawiło, że nie spotkał go ten sam los. Bo absolutnie nie udało mu się jej zawstydzić. Przecież wiedziała bardzo dobrze co sugerował. Nie była pierwiastką w tych sprawach, prawda? Ekspresja na jej twarzy się jednak zmieniła, zacięcie, które jeszcze chwilę temu znaczyło jej buzię, zniknęło. Usta rozchyliły się w bezgłośnym proteście, gdy się odsunął. Instynktownie zrobiła krok do przodu, podążając za nim. Zmarszczyła czoło bez zrozumienia i patrzyła na jego plecy. Niedługo. Nie czekała, aż ponownie wyłoni się z drzwi, bojąc się chwili, co się stanie, jak zobaczy ją ponownie.
Szybko, głupia, póki masz jeszcze okazję. Uciekaj. Jak najdalej. Ile oddechów dasz sobie jeszcze odebrać zanim zdasz sobie sprawę, że już za późno?
Aportowała się. Bez słowa. Żałując, że zrobiła tak, a nie inaczej. Jak prawdziwy tchórz.
/zt
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
/15 marca
Nawet w marcu deszcz ich nie oszczędzał. W końcu nie bez powodu okryte chmurami niebo i ciężkie krople deszczu spadające na mokrą ziemię, nazywane jest przez wielu typową Londyńską pogodą. Grunt to się do braku słońca przyzwyczaić. Dla podróżników to było trudne. Będąc ciągle w ruchu, odwiedzając różne kraje, zmieniając klimaty. Powrót do ciągłego deszczu niejednego może przyprawić o depresję chociaż od jej powrotu do Anglii to pogoda była jej ostatnim zmartwieniem. Ostatnim czynnikiem mogącym wymusić na niej stań otępienia. Zgrabnie omijając kałuże zbliżała się do Czarnego Kota. Krople zimnego deszczu skapywały jej z kaptura na nos i usta. To miejsce trzymało w sobie wiele wspomnień. Ukryte przed mugolskim okiem w środku mugolskiej społeczności miało w sobie dozę tajemnicy i niebezpieczeństwa. Ta doza wystarczyła by wzbudzić jej ciekawość. Tym bardziej ucieszyła się na spotkanie z Glaucusem właśnie w tym miejscu. Lucinda wierzyła, że to właśnie wspólne przygody i podróże łączą ludzi, a nie szlacheckie spędy i sabaty. Wbrew wszystkim motywacyjnym przekonaniom. Wraz z całą ekipą poszukiwaczy zdarzało im się korzystać z żeglarskiego doświadczenia Traversa. Teleportacja nie zawsze była możliwa, a to co przeżyte na morzu zostaje w nas na długo. W końcu marynarskie opowieści zawsze mrożą krew w żyłach, pobudzając wyobraźnie, a razem z nią ciekawość. Ceniła ludzi, którzy mieli tego świadomość. Ceniła takie znajomość. Blondynka uderzyła w ceglaną ścianę wypowiadając hasło. Kiedy pojedyncze cegiełki zaczęły odskakiwać ukazując ciężkie dębowe drzwi Lucinda uśmiechnęła się pod nosem. Ciężkie drzwi otworzyły się z hukiem, a ją uderzył zapach unoszącego się dymu papierosowego i utlenionego już piwa. Rozejrzała się po niemalże zapełnionym pubie. Nie widząc znajomej twarzy znalazła wolny stolik i pozbywając się mokrego płaszcza przewiesiła go przez oparcie krzesła. Zawsze przychodziła pierwsza. Miała nawyk wczesnego wychodzenia z domu. Spojrzała na stojący przed nią kieliszek różowego wina. Bo nie ma chyba miejsca w całej Anglii, gdzie wino smakowało całkowicie jak nie wino.
Nawet w marcu deszcz ich nie oszczędzał. W końcu nie bez powodu okryte chmurami niebo i ciężkie krople deszczu spadające na mokrą ziemię, nazywane jest przez wielu typową Londyńską pogodą. Grunt to się do braku słońca przyzwyczaić. Dla podróżników to było trudne. Będąc ciągle w ruchu, odwiedzając różne kraje, zmieniając klimaty. Powrót do ciągłego deszczu niejednego może przyprawić o depresję chociaż od jej powrotu do Anglii to pogoda była jej ostatnim zmartwieniem. Ostatnim czynnikiem mogącym wymusić na niej stań otępienia. Zgrabnie omijając kałuże zbliżała się do Czarnego Kota. Krople zimnego deszczu skapywały jej z kaptura na nos i usta. To miejsce trzymało w sobie wiele wspomnień. Ukryte przed mugolskim okiem w środku mugolskiej społeczności miało w sobie dozę tajemnicy i niebezpieczeństwa. Ta doza wystarczyła by wzbudzić jej ciekawość. Tym bardziej ucieszyła się na spotkanie z Glaucusem właśnie w tym miejscu. Lucinda wierzyła, że to właśnie wspólne przygody i podróże łączą ludzi, a nie szlacheckie spędy i sabaty. Wbrew wszystkim motywacyjnym przekonaniom. Wraz z całą ekipą poszukiwaczy zdarzało im się korzystać z żeglarskiego doświadczenia Traversa. Teleportacja nie zawsze była możliwa, a to co przeżyte na morzu zostaje w nas na długo. W końcu marynarskie opowieści zawsze mrożą krew w żyłach, pobudzając wyobraźnie, a razem z nią ciekawość. Ceniła ludzi, którzy mieli tego świadomość. Ceniła takie znajomość. Blondynka uderzyła w ceglaną ścianę wypowiadając hasło. Kiedy pojedyncze cegiełki zaczęły odskakiwać ukazując ciężkie dębowe drzwi Lucinda uśmiechnęła się pod nosem. Ciężkie drzwi otworzyły się z hukiem, a ją uderzył zapach unoszącego się dymu papierosowego i utlenionego już piwa. Rozejrzała się po niemalże zapełnionym pubie. Nie widząc znajomej twarzy znalazła wolny stolik i pozbywając się mokrego płaszcza przewiesiła go przez oparcie krzesła. Zawsze przychodziła pierwsza. Miała nawyk wczesnego wychodzenia z domu. Spojrzała na stojący przed nią kieliszek różowego wina. Bo nie ma chyba miejsca w całej Anglii, gdzie wino smakowało całkowicie jak nie wino.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie powinienem był tego robić. To była sprawa ojca. A jednak ta jego tajemniczość nie dawała mi spokoju. W końcu wziąłem ukradkiem jeden z tych artefaktów, które mam pod koniec marca dostarczyć do Grecji. Nie wydawał się być czarnomagiczny, zresztą nie posądzałem o to ojca. Chyba? Im dłużej nad tym myślałem tym mniej byłem pewien. Nigdy nie spodziewałbym się po nim czegoś takiego, ale to nie zmieniało faktu, że ludzie mogą być różni lub po prostu zmienić się z czasem. Na wszelki wypadek wziąłem go przez chusteczkę z rodowymi motywami, co by się nie zarazić jakimś cholerstwem. Tak na wszelki wypadek. Tylko to dziwny przedmiot; wyglądał jak jakiś antyczny zegarek kieszonkowy, granatowo-złoty, z pokrętłami z boku oraz z góry… gdybym znał się na świecie mugoli uznałbym, że to jakiś średniowieczny stoper czy coś takiego. Wpatrywałem się w niego dobrą chwilę zanim napisałem do Lucindy. Z prośbą o spotkanie. Ona powinna mi wyjaśnić co to za cudo, o ile miało jakieś powiązanie z nielegalną dziedziną magii. Ja widziałem różne rzeczy w swoim życiu, ale nie miałem takiego doświadczenia z tego typu przedmiotami.
Teleportowałem się z cichym pyknięciem w jednym z zaułków. Trochę się bałem, bo mieszkało tu dużo mugoli. Na pewno wyróżniałem się na tle ubioru; mój był staroświecki w porównaniu do ich mody. Tak stwierdziłem idąc przez kilka minut chodnikiem, aż zahaczyłem o kolejne ustronne miejsce. Wejście do Czarnego Kota. Wklepałem odpowiedni szyfr, a kiedy wejście stanęło przede mną otworem, rozejrzałem się jeszcze wokół, za siebie. Nie zobaczywszy niczego niepokojącego zszedłem po schodkach w dół.
Z początku ciemność zawładnęła moim spojrzeniem, ale zaraz wzrok przyzwyczaił się do nikłego światła rzucanego przez lampiony. Z trudem odnalazłem osobę, której poszukiwałem.
- Cześć Lynn, miło cię widzieć – powitałem ją podczas siadania obok. – Spóźniłem się? Długo czekasz? – spytałem trochę zaniepokojony. Nie lubiłem się spóźniać, ale niestety często mi się to zdarzało. – Co pijemy? – zadałem kolejne pytanie, zaczynając od tej zdecydowanie przyjemniejszej części wieczoru.
Teleportowałem się z cichym pyknięciem w jednym z zaułków. Trochę się bałem, bo mieszkało tu dużo mugoli. Na pewno wyróżniałem się na tle ubioru; mój był staroświecki w porównaniu do ich mody. Tak stwierdziłem idąc przez kilka minut chodnikiem, aż zahaczyłem o kolejne ustronne miejsce. Wejście do Czarnego Kota. Wklepałem odpowiedni szyfr, a kiedy wejście stanęło przede mną otworem, rozejrzałem się jeszcze wokół, za siebie. Nie zobaczywszy niczego niepokojącego zszedłem po schodkach w dół.
Z początku ciemność zawładnęła moim spojrzeniem, ale zaraz wzrok przyzwyczaił się do nikłego światła rzucanego przez lampiony. Z trudem odnalazłem osobę, której poszukiwałem.
- Cześć Lynn, miło cię widzieć – powitałem ją podczas siadania obok. – Spóźniłem się? Długo czekasz? – spytałem trochę zaniepokojony. Nie lubiłem się spóźniać, ale niestety często mi się to zdarzało. – Co pijemy? – zadałem kolejne pytanie, zaczynając od tej zdecydowanie przyjemniejszej części wieczoru.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czarny Kot
Szybka odpowiedź