Ulica Henryka Kapryśnego
AutorWiadomość
Ulica Henryka Kapryśnego
Otoczona z obu stron uroczymi przyportowymi kamieniczkami ulica otrzymała swą nazwę na cześć Henryka Kapryśnego, jednego z najwybitniejszych siedemnastowiecznych czarodziejów, który zasłynął z licznych zwycięstw podczas wojny czarodziejów z olbrzymami. Dzielny mag bywał częstym gościem jednej z dwóch kamienic, gdzie mieszkała jedna z jego kochanek, a także mieszczącego się tutaj do dziś warsztatu miotlarskiego.
Ulica ta jest cicha i spokojna, rzadko kiedy bywają na niej jakiekolwiek tłumy. Z oddali dostrzec można przepływające Tamizą statki, a gdyby wytężyć wzrok jeszcze bardziej, dostrzegłoby się stąd jeden z urokliwych mostów tejże dzielnicy. Po obu stronach znajdują się liczne drzwi do klatek schodowych, a także mrowie maleńkich balkoników jak zwykle pełnych zielonych kwieci, które cudownie odcinają się na tle bieli ścian. Na samym końcu ulicy umiejscowiono warzywniak ze straganem najświeższych w całym Londynie warzyw, a także niewielki mugolski antykwariat. Wieczorami słychać tu bicie dzwonów pobliskiego kościoła, co jeszcze bardziej dopełnia tę miłą i uroczą atmosferę.
Ulica ta jest cicha i spokojna, rzadko kiedy bywają na niej jakiekolwiek tłumy. Z oddali dostrzec można przepływające Tamizą statki, a gdyby wytężyć wzrok jeszcze bardziej, dostrzegłoby się stąd jeden z urokliwych mostów tejże dzielnicy. Po obu stronach znajdują się liczne drzwi do klatek schodowych, a także mrowie maleńkich balkoników jak zwykle pełnych zielonych kwieci, które cudownie odcinają się na tle bieli ścian. Na samym końcu ulicy umiejscowiono warzywniak ze straganem najświeższych w całym Londynie warzyw, a także niewielki mugolski antykwariat. Wieczorami słychać tu bicie dzwonów pobliskiego kościoła, co jeszcze bardziej dopełnia tę miłą i uroczą atmosferę.
Pamiętała tę ulicę z dzieciństwa. Była tutaj kilka razy, przechodem, ot tak. Ojciec pokazywał jej i Cass pomnik Henryka Kapryśnego. Czarodzieja, który w siedemnastym wieku zasłynął ze swoich wielkich czynów w bitwie z olbrzymami. Szli wtedy ulicą i zawsze zatrzymywali się przy tej rzeźbie, z wielką ekscytacją słuchając opowieści kochanego taty. Tak, wtedy był jeszcze kochany. Dziewczyny były małe i zapatrzone w niego jak w obrazek. Potem wszystko się zaczęło zmieniać, niczym puzzle dołączane do powoli tworzącego się, pełnego obrazka.
Wzięła głęboki wdech i zamknęła oczy. Powietrze było ciepłe, przyjemnie muskało policzki i bawiło się włosami. Kościelny dzwon oznajmił wszystkim mieszkańcom tej uroczej dzielnicy nadejście pełnej godziny osiemnastej.
- Co ja tu jeszcze robię? Powinnam wracać - szepnęła do siebie i zerknęła do góry, na dumnie stojący nad nią pomnik.
Teraz, kiedy postanowiła przypomnieć sobie rozmieszczenie całego Londynu, czuła się jak odkrywca. Dotykała kamiennych ścian domów, chłonęła podeszwami botków kocie łby, niezgrabnie ułożone na bocznych uliczkach, wsłuchiwała się w szczekanie bezdomnych psów, ryki statków płynących po Tamizie. Była bezpieczna, skryta pod kapturem czarnego płaszcza, który teraz postanowiła zdjąć z głowy, by dać włosom odetchnąć wilgotnym powietrzem.
Przez badanie wszystkiego dookoła, miała nadzieję, że odzyska część utraconych przez stres wspomnień. Bo przecież był one skryte za bodźcami docierającymi do nas zewsząd.
Pamiętała smak lodów waniliowych, które ona i Cassiopeia jadły słuchając ojca. Gdzieś głęboko słyszała śmiech siostry dźwięczący za każdym razem, gdy ojciec wspominał o romantycznej miłości Henryka.
Rozejrzała się. Odeszła kilka kroków od pomnika i wyjrzała za róg znajomego budynku. Nie było już tam tej malutkiej lodziarni z najlepszymi pod słońcem lodami pistacjowymi. Cóż. Chyba nie spodziewałaś się, że po powrocie wszystko będzie takie, jakie zapamiętałaś, nienaruszone, prawda?
Wzięła głęboki wdech i zamknęła oczy. Powietrze było ciepłe, przyjemnie muskało policzki i bawiło się włosami. Kościelny dzwon oznajmił wszystkim mieszkańcom tej uroczej dzielnicy nadejście pełnej godziny osiemnastej.
- Co ja tu jeszcze robię? Powinnam wracać - szepnęła do siebie i zerknęła do góry, na dumnie stojący nad nią pomnik.
Teraz, kiedy postanowiła przypomnieć sobie rozmieszczenie całego Londynu, czuła się jak odkrywca. Dotykała kamiennych ścian domów, chłonęła podeszwami botków kocie łby, niezgrabnie ułożone na bocznych uliczkach, wsłuchiwała się w szczekanie bezdomnych psów, ryki statków płynących po Tamizie. Była bezpieczna, skryta pod kapturem czarnego płaszcza, który teraz postanowiła zdjąć z głowy, by dać włosom odetchnąć wilgotnym powietrzem.
Przez badanie wszystkiego dookoła, miała nadzieję, że odzyska część utraconych przez stres wspomnień. Bo przecież był one skryte za bodźcami docierającymi do nas zewsząd.
Pamiętała smak lodów waniliowych, które ona i Cassiopeia jadły słuchając ojca. Gdzieś głęboko słyszała śmiech siostry dźwięczący za każdym razem, gdy ojciec wspominał o romantycznej miłości Henryka.
Rozejrzała się. Odeszła kilka kroków od pomnika i wyjrzała za róg znajomego budynku. Nie było już tam tej malutkiej lodziarni z najlepszymi pod słońcem lodami pistacjowymi. Cóż. Chyba nie spodziewałaś się, że po powrocie wszystko będzie takie, jakie zapamiętałaś, nienaruszone, prawda?
Ostatnio zmieniony przez Dorea Potter dnia 23.09.15 23:33, w całości zmieniany 2 razy
Gość
Gość
Każda litera, zgłoska, każdy wyraz i każde zdanie - strona zapisana rzędami słów, kreowały własne, unikatowe wizje. Tonąc w ich nieprzebytej głębi, zanurzał się coraz bardziej wewnątrz skrytego świata, który wynosił wyobraźnię ponad wszystko inne, rozbudzał myśli, kierował ku odbiorowi najprawdziwszego piękna. Czytanie było misterną sztuką, jaka raz poznana, potrafiła zjednać sobie człowieka na całe życie. Zajmowała, pochłaniała, nigdy nie miała zamiaru ustać. Prawdziwa sztuka zawsze jest współczesna, jak pisał niegdyś Dostojewski, w jednym, na pozór prostym zdaniu ujmując całą jej kwintesencję. Sam zgadzał się z tym w zupełności, nie dało się zaprzeczyć.
Dziś nawet nie narzekał, nie ubolewał nad żadną ze spraw i nie czuł natłoku nerwów - dobry humor zdarzał się u niego rzadko, dlatego postanowił się nim możliwie jak najbardziej cieszyć. Mętne chmury myśli zniknęły z wnętrza czaszki, a chłód jasnych tęczówek zdawał się nawet przejawiać przebłyski szczęścia, kiedy mężczyzna szedł ulicą, spoglądając przelotnie na niedawno zakupioną książkę. Mugolskie lektury ciekawiły go od zawsze - czytał je jeszcze, przebywając w Niemczech; zgłębiał dzieła autorów zarówno współczesnych jak i tych klasycznych dla minionych epok. Była to jedyna rzecz, która łączyła go z niemagicznym światem. Nie należało nawet wspominać, że książki od dzieciństwa niezmiernie go fascynowały - to im poniekąd zawdzięczał swoją wrażliwość, niegdyś tak piętnowaną przez ojca. W ich towarzystwie niemal całkowicie zapominał o otaczającym go świecie, znikał, nie reagując na większość docierających do niego bodźców. Na twarz mężczyzny wdarło się zamyślenie, postawa nieco zgarbiła, a krok zwolnił; wertował kartki, z uwagą pochłaniał kolejne słowa, usiłując zgłębić kryjące się pod nimi wartości. Widać było w nim coś, co niemal zawsze istniało nieme i ukryte - pewnego rodzaju radość i poczucie wewnętrznej swobody, gdy mógł poświęcić tę chwilę całkowicie dla siebie.
Jego szczęście nie trwało jednak długo, przerwane gwałtownie i niemal natychmiastowo, kiedy gdzieś we wnętrzu pojawiło się ostrzegawcze przeczucie. Jakby coś zbliżało się nieuchronnie, czego nadejścia nie mógł w żadnym stopniu powstrzymać, ani tym bardziej uniknąć. Żołądek ścisnął się w nieprzyjemnym skurczu, mimo że nieświadomy wzrok dopiero wodził po okolicy, usiłując wypatrzeć źródło gnieżdżącego się niepokoju i ogólnego zachwiania. Gdy jednak zobaczył - początkowo z niedowierzaniem i przestrachem, który chciał zmobilizować myśli do konkretnych działań; teraz zaślepione i zupełnie niezdatne, jakie podpowiadały głuchym echem tylko jedno - bezsilność. Cholerną bezsilność, opasającą go sztywnym pętem łańcuchów, powodującą drętwienie mięśni, które nie reagowały na rozpaczliwe wołania i rozkazy. Rusz się. Rusz się i idź dalej, debilu. Zniknij, przepadnij... Po chwili nawet głos wewnętrzny poddał się, formując wyrażenia na kształt lamentu. Dlaczego? Dlaczego tak się wydarzyło? Przecież wiedziałem. POWINIENEM wiedzieć. Oddech przeszłości powodował mrowienie w okolicy kręgosłupa, szeptał na ucho złowrogie wypomnienia zdarzeń; sącząc powoli jad, zatruwał całą świadomość.
To nie powinno się wydarzyć.
Zamknął książkę i z powrotem zamarł w bezruchu, jakby przemienił się w skostniały, statyczny posąg człowieka, którego nieokreślone spojrzenie tęczówek, lustrowało znajdującą się przed nim przestrzeń - a raczej osobę, jakiej istnienie tutaj chciał z początku odrzucić, niczym złudzenie, pomyłkę niemającą prawa do zajścia. Jednak z każdą chwilą czas coraz bardziej utwierdzał go w przekonaniu, że to się dzieje naprawdę.
I dlatego czuł... Strach? Niepewność?
Miał ochotę po prostu rozpłynąć się w powietrzu.
Dziś nawet nie narzekał, nie ubolewał nad żadną ze spraw i nie czuł natłoku nerwów - dobry humor zdarzał się u niego rzadko, dlatego postanowił się nim możliwie jak najbardziej cieszyć. Mętne chmury myśli zniknęły z wnętrza czaszki, a chłód jasnych tęczówek zdawał się nawet przejawiać przebłyski szczęścia, kiedy mężczyzna szedł ulicą, spoglądając przelotnie na niedawno zakupioną książkę. Mugolskie lektury ciekawiły go od zawsze - czytał je jeszcze, przebywając w Niemczech; zgłębiał dzieła autorów zarówno współczesnych jak i tych klasycznych dla minionych epok. Była to jedyna rzecz, która łączyła go z niemagicznym światem. Nie należało nawet wspominać, że książki od dzieciństwa niezmiernie go fascynowały - to im poniekąd zawdzięczał swoją wrażliwość, niegdyś tak piętnowaną przez ojca. W ich towarzystwie niemal całkowicie zapominał o otaczającym go świecie, znikał, nie reagując na większość docierających do niego bodźców. Na twarz mężczyzny wdarło się zamyślenie, postawa nieco zgarbiła, a krok zwolnił; wertował kartki, z uwagą pochłaniał kolejne słowa, usiłując zgłębić kryjące się pod nimi wartości. Widać było w nim coś, co niemal zawsze istniało nieme i ukryte - pewnego rodzaju radość i poczucie wewnętrznej swobody, gdy mógł poświęcić tę chwilę całkowicie dla siebie.
Jego szczęście nie trwało jednak długo, przerwane gwałtownie i niemal natychmiastowo, kiedy gdzieś we wnętrzu pojawiło się ostrzegawcze przeczucie. Jakby coś zbliżało się nieuchronnie, czego nadejścia nie mógł w żadnym stopniu powstrzymać, ani tym bardziej uniknąć. Żołądek ścisnął się w nieprzyjemnym skurczu, mimo że nieświadomy wzrok dopiero wodził po okolicy, usiłując wypatrzeć źródło gnieżdżącego się niepokoju i ogólnego zachwiania. Gdy jednak zobaczył - początkowo z niedowierzaniem i przestrachem, który chciał zmobilizować myśli do konkretnych działań; teraz zaślepione i zupełnie niezdatne, jakie podpowiadały głuchym echem tylko jedno - bezsilność. Cholerną bezsilność, opasającą go sztywnym pętem łańcuchów, powodującą drętwienie mięśni, które nie reagowały na rozpaczliwe wołania i rozkazy. Rusz się. Rusz się i idź dalej, debilu. Zniknij, przepadnij... Po chwili nawet głos wewnętrzny poddał się, formując wyrażenia na kształt lamentu. Dlaczego? Dlaczego tak się wydarzyło? Przecież wiedziałem. POWINIENEM wiedzieć. Oddech przeszłości powodował mrowienie w okolicy kręgosłupa, szeptał na ucho złowrogie wypomnienia zdarzeń; sącząc powoli jad, zatruwał całą świadomość.
To nie powinno się wydarzyć.
Zamknął książkę i z powrotem zamarł w bezruchu, jakby przemienił się w skostniały, statyczny posąg człowieka, którego nieokreślone spojrzenie tęczówek, lustrowało znajdującą się przed nim przestrzeń - a raczej osobę, jakiej istnienie tutaj chciał z początku odrzucić, niczym złudzenie, pomyłkę niemającą prawa do zajścia. Jednak z każdą chwilą czas coraz bardziej utwierdzał go w przekonaniu, że to się dzieje naprawdę.
I dlatego czuł... Strach? Niepewność?
Miał ochotę po prostu rozpłynąć się w powietrzu.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dziewczyna uśmiechała się tak samo jak zwykle. Cały czas miała na twarzy ten sam wyszczerzony wyraz, obojętnie czy podawała ci sałatę, przyjmowała pieniądze czy patrzyła jak się oddalasz jak najszybciej, tak aby nikt nie zobaczył cię wykonującego tak prozaiczne czynności jak zakup warzyw. Nie przeszkadza jej to, że ty zawsze jesteś poważny i chcesz stamtąd uciec. Dzień w dzień, już przez prawie cały miesiąc razi cię ten rozradowany widok.
Ernst po raz setny tego dnia zaczął się zastanawiać, dlaczego do tej pory nie wynajął nikogo, kto przejąłby ten obowiązek za niego. I dlaczego w dalszym ciągu mieszkał w jakiejś kamienicy zamiast kupić porządny dom gdzieś na przedmieściach. Nie musiałby teraz tutaj czekać aż wyszczerzona panienka wreszcie raczy podać mu te przeklęte warzywa, z których będzie musiał OSOBIŚCIE przyrządzić sobie obiad (kucharki dalej nie ma), a później OSOBIŚCIE posprzątać (sprzątaczki również).
W innym przypadku byłoby to miłe miejsce do spędzenia czasu. Mężczyzna rozejrzał się dookoła siebie. Tak, ta nikła część duszy w której ukrywa się jego wrażliwość właśnie rozkoszowała się cudownym widoczkiem spokojnej uliczki zalanej letnim słońcem. Szmaragdowozielony bluszcz wijący się po ścianach bliźniaczo podobnych do siebie kamieniczek wyglądał jak ulany z kolorowego szkła, delikatny i piękny. Pas szarego asfaltu pomiędzy rzędami siostrzanych budynków rozdzielałby ulicę niemalże na dwie idealnie symetryczne połówki, gdyby nie ten komiczny straganik z warzywami. Jaskrawy, psujący harmonię tej odosobnionej w wielkim mieście wysepki spokoju swoją krzykliwością. „Najlepsze produkty w całym Londynie!”. Wielkie czerwone litery nachalnie przebijały się przez tę otoczkę spokoju, aby bezwzględnie zaatakować wzrok i umysł przechodnia.
Niecierpliwił się. Świadomość, że opieszałość kobiety kradnie z jego życia te kilka chwil była naprawdę niekomfortowa. Czas to pieniądz, czyż nie? Czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę, komu sprzedaje codziennie te durne marchewki? Nie, oczywiście, że nie! Nie guzdrałaby się tak, gdyby tylko się dowiedziała…
Przez obojętność na twarzy mężczyzny zaczął przebijać grymas niezadowolenia. I nie tylko. Ernst poczuł się… zaniepokojony? Nie czuł tego od dawna. Jakby czyjś zimny oddech przemknął po jego karku, niematerialny lecz paraliżujący. Ściśnięte w oczekiwaniu serce biło niespokojnie. Bez żadnego powodu poczuł się niemalże osaczony, tak, jakby wszystko co osiągnął miało się zawalić. Przecież sklepikarka zbierająca z ziemi rozsypaną marchew nie była aż tak przerażająca.
Błękitne jak lód oczy zaczęły lustrować otoczenie, niespokojnie, co sekundę patrząc w inne miejsce. To przeczucie… Skąd się wzięło? Co się dzieje?! Zdezorientowany Ernst rzucał nerwowe spojrzenia dookoła siebie, ale nic w otaczającym go błogim spokoju nie sprawiało wrażenia czegoś… Czegokolwiek! Wszystko było jak z obrazka. Sielankowa sceneria, zadbane kamieniczki, piękna pogoda, radosna ekspedientka, dzieci bawiące się na ulicy, ciemnowłosy mężczyzna wychodzący właśnie z antykwariatu. Zabawne. Ten ostatni element krajobrazu wydawał się nawet znajomy…
Nie. Nie, nie, nie, nie!
Gorycz zalała cały umysł mężczyzny, trawiąc wszystko co spotkała na swojej drodze.
ON miał zniknąć, wylądować w przytułku, zdechnąć jak pies w rynsztoku, cokolwiek! A… A ON w dalszym ciągi śmie istnieć! Jakim prawem ON jeszcze żyje? Jakim prawem ON się tutaj znalazł? Właśnie w tej chwili?
Dwie pary jasnoniebieskich, chłodnych jak zimowy poranek oczu spotkały się w jednym nerwowym spojrzeniu, które przygwoździło obydwu mężczyzn do ziemi swoim mroźnym ciężarem. Ernst nie miał pojęcia co w tej chwili myśli stojąca przed nim postać. Nie przejmował się tym. Ważne było to, co teraz płynęło w jego własnych żyłach, zatruwająca lodowym płomieniem mieszanka uczuć, które nie posiadały własnego określenia, mających swój dom między nienawiścią a rozpaczą.
Musiał coś zrobić. Czuł, że ten paraliż nie ustąpi sam z siebie. Będzie trwać tak długo, dopóki całkowicie nie zamieni go w lodową rzeźbę stojącą wbrew naturze w upale sierpniowego słońca. Te kajdany mógł zdjąć tylko on sam.
Przez chwilę miał pustkę w głowie. Cała ta zbroja, wszystkie maski które stworzył aby kryć się w ich bezpiecznym mroku na ułamek sekundy legły w gruzach. Ich fragmenty wracały na swoje miejsca, lecz zbyt wolno.
- Witaj. – Ernst ledwie opanował drżenie głosu. Chciał uciec, uznać to za przewidzenie. Nie mógł. Ale mógł udawać, że wszystko jest dobrze. Przynajmniej na tyle już otrzeźwiał. – Witaj bracie. Dawno się nie widzieliśmy, prawda?
Nie wierzył w te słowa. Nie wierzył, że powiedział właśnie to. Ale już było zbyt późno. Teraz czekał na odpowiedź. Miał nadzieję, że nie nadejdzie.
Ernst po raz setny tego dnia zaczął się zastanawiać, dlaczego do tej pory nie wynajął nikogo, kto przejąłby ten obowiązek za niego. I dlaczego w dalszym ciągu mieszkał w jakiejś kamienicy zamiast kupić porządny dom gdzieś na przedmieściach. Nie musiałby teraz tutaj czekać aż wyszczerzona panienka wreszcie raczy podać mu te przeklęte warzywa, z których będzie musiał OSOBIŚCIE przyrządzić sobie obiad (kucharki dalej nie ma), a później OSOBIŚCIE posprzątać (sprzątaczki również).
W innym przypadku byłoby to miłe miejsce do spędzenia czasu. Mężczyzna rozejrzał się dookoła siebie. Tak, ta nikła część duszy w której ukrywa się jego wrażliwość właśnie rozkoszowała się cudownym widoczkiem spokojnej uliczki zalanej letnim słońcem. Szmaragdowozielony bluszcz wijący się po ścianach bliźniaczo podobnych do siebie kamieniczek wyglądał jak ulany z kolorowego szkła, delikatny i piękny. Pas szarego asfaltu pomiędzy rzędami siostrzanych budynków rozdzielałby ulicę niemalże na dwie idealnie symetryczne połówki, gdyby nie ten komiczny straganik z warzywami. Jaskrawy, psujący harmonię tej odosobnionej w wielkim mieście wysepki spokoju swoją krzykliwością. „Najlepsze produkty w całym Londynie!”. Wielkie czerwone litery nachalnie przebijały się przez tę otoczkę spokoju, aby bezwzględnie zaatakować wzrok i umysł przechodnia.
Niecierpliwił się. Świadomość, że opieszałość kobiety kradnie z jego życia te kilka chwil była naprawdę niekomfortowa. Czas to pieniądz, czyż nie? Czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę, komu sprzedaje codziennie te durne marchewki? Nie, oczywiście, że nie! Nie guzdrałaby się tak, gdyby tylko się dowiedziała…
Przez obojętność na twarzy mężczyzny zaczął przebijać grymas niezadowolenia. I nie tylko. Ernst poczuł się… zaniepokojony? Nie czuł tego od dawna. Jakby czyjś zimny oddech przemknął po jego karku, niematerialny lecz paraliżujący. Ściśnięte w oczekiwaniu serce biło niespokojnie. Bez żadnego powodu poczuł się niemalże osaczony, tak, jakby wszystko co osiągnął miało się zawalić. Przecież sklepikarka zbierająca z ziemi rozsypaną marchew nie była aż tak przerażająca.
Błękitne jak lód oczy zaczęły lustrować otoczenie, niespokojnie, co sekundę patrząc w inne miejsce. To przeczucie… Skąd się wzięło? Co się dzieje?! Zdezorientowany Ernst rzucał nerwowe spojrzenia dookoła siebie, ale nic w otaczającym go błogim spokoju nie sprawiało wrażenia czegoś… Czegokolwiek! Wszystko było jak z obrazka. Sielankowa sceneria, zadbane kamieniczki, piękna pogoda, radosna ekspedientka, dzieci bawiące się na ulicy, ciemnowłosy mężczyzna wychodzący właśnie z antykwariatu. Zabawne. Ten ostatni element krajobrazu wydawał się nawet znajomy…
Nie. Nie, nie, nie, nie!
Gorycz zalała cały umysł mężczyzny, trawiąc wszystko co spotkała na swojej drodze.
ON miał zniknąć, wylądować w przytułku, zdechnąć jak pies w rynsztoku, cokolwiek! A… A ON w dalszym ciągi śmie istnieć! Jakim prawem ON jeszcze żyje? Jakim prawem ON się tutaj znalazł? Właśnie w tej chwili?
Dwie pary jasnoniebieskich, chłodnych jak zimowy poranek oczu spotkały się w jednym nerwowym spojrzeniu, które przygwoździło obydwu mężczyzn do ziemi swoim mroźnym ciężarem. Ernst nie miał pojęcia co w tej chwili myśli stojąca przed nim postać. Nie przejmował się tym. Ważne było to, co teraz płynęło w jego własnych żyłach, zatruwająca lodowym płomieniem mieszanka uczuć, które nie posiadały własnego określenia, mających swój dom między nienawiścią a rozpaczą.
Musiał coś zrobić. Czuł, że ten paraliż nie ustąpi sam z siebie. Będzie trwać tak długo, dopóki całkowicie nie zamieni go w lodową rzeźbę stojącą wbrew naturze w upale sierpniowego słońca. Te kajdany mógł zdjąć tylko on sam.
Przez chwilę miał pustkę w głowie. Cała ta zbroja, wszystkie maski które stworzył aby kryć się w ich bezpiecznym mroku na ułamek sekundy legły w gruzach. Ich fragmenty wracały na swoje miejsca, lecz zbyt wolno.
- Witaj. – Ernst ledwie opanował drżenie głosu. Chciał uciec, uznać to za przewidzenie. Nie mógł. Ale mógł udawać, że wszystko jest dobrze. Przynajmniej na tyle już otrzeźwiał. – Witaj bracie. Dawno się nie widzieliśmy, prawda?
Nie wierzył w te słowa. Nie wierzył, że powiedział właśnie to. Ale już było zbyt późno. Teraz czekał na odpowiedź. Miał nadzieję, że nie nadejdzie.
Gość
Gość
Samotne myśli. Puste myśl - jakże idiotyczne i bezcelowe. Rozważania, z których poza faktem istnienia, nic innego nie mogło wyniknąć. Pojawiały się w głowie na wzór ironii losu, ubierając wszystko w piękne barwy możliwości cofnięcia wydarzeń, zmiany zachowań, stania się kimś zupełnie innym. Starały się przywrócić chwałę i naprawić pękniętą koronę, która spadła z głowy gdzieś dawno temu, kręcąc się w złotym tańcu, zanim jeszcze upadła na podłogę - rozbryzgując się wtedy niczym szkło na miliony drobnych, lśniących kawałków. Nieodwracalnie. Metaliczny płacz wciąż zdał się brzmieć w uszach, wspomnienie oddziaływało na wszystkie zmysły, które w dziwacznej tęsknocie usiłowały wykreować jego złudną obecność. W owiniętym pościelą świecie, rzeczywistości śmiałych mniej lub bardziej fantazji, w krainie ułudy, do której uciekał się podczas wszystkich spędzanych bezsennie nocy. Niemal czuł ten pot, obejmujący rozgrzane ciało lepkim i zimnym dotykiem rozlanych po całej powierzchni palców; kropel spływających po skórze, jakie muskały ją delikatnie na wzór poruszającego się owada. Wtedy właśnie, wsłuchując się w rytm odliczającego czas zegara, którego ruch wskazówek był jedynym możliwym do zarejestrowania dźwiękiem - marzył. Oddawał się tej bezkresnej krainie, gdzie mógł w przepełnionych herezją - zupełnie bez skrupułów - wizjach wznieść siebie na piedestał Sędzi Bożego, który nim zadmą w trąby, nim runą gwiazdy strącone przez ogon smoka, wymierzy cios wszystkim wrogom Sprawiedliwości. Z językiem na wzór miecza, jaki kąsa zajadle, z głosem rażącym swą siłą i potęgą. Na nowo przywracając ład całemu światu.
A gdy wszystko przeszło, rozrzedzając się niczym mgła, która zakrzywiała obraz prawdziwie widzianych kształtów... Budził się. Wracał do normalnego życia, przeklinał i użalał się, świadomy swojego beznadziejnego położenia. I tak cykl zataczał swój krąg; ciągle, systematycznie, jakby sam z niego skrycie chichotał. O zgrozo.
Dwa światy zderzyły się, brutalnie i bez ostrzeżenia, kolidując dokładnie w tym momencie, kiedy spojrzenia niebieskich oczu zdołały się skrzyżować. Dwa błękitne lodowce porażały siebie nawzajem siłą, malując na obu twarzach z początku nerwową dezorientację, która zdziwiła samego Daniela jeszcze bardziej, rozpaczliwie zmuszając do wyciągnięcia konkretnych wniosków. Miał ochotę splunąć mu teraz w twarz, albo wyciągnąć różdżkę i uraczyć losowym zaklęciem, zanim zdoła na nie zareagować. Miał ochotę uderzyć w to napuchłe od mięśni cielsko i patrzeć, jak krztusi się, gdy wbita w klatkę piersiową pięść na moment zakłóci regularność jego oddechów. Ale wiedział z góry, że nie zrobi absolutnie NIC; tylko wpatrywał się wciąż, z niezmienionym wyrazem twarzy, trawiąc otoczenie chłodem własnych tęczówek. Umysł gorączkowo szukał jakiś powodów do dumy, która w tym momencie zdołała go opuścić, zostawiając samego na pastwę kolei losu. Przecież musiało coś być. Tym razem wiele się zmieniło. Miał władzę nad sobą, mógł mu się sprzeciwić - po raz pierwszy pokazać, że powinien być dla niego powodem do obawy. Ochota do histerycznego śmiechu nachodziła go kilkakrotnie; póki co dalej taksował mężczyznę, starając się wznieść spojrzenie ponad poziom prymitywnej nienawiści, by sparaliżować go choć odrobiną własnego opanowania. Złość spotkała się ze złością; czuł, że jego obecność doprowadzała brata do szału. Czy miał szansę jakoś to starcie wygrać? Cichy głos podpowiadał, że nie, ale zalany mieszanką emocji umysł desperacko szukał innego wyjaśnienia. Jeszcze nie wszystko stracone. Spokój. Opanowanie. Wziął jeden głębszy wdech, czując, jak skażone zawiścią powietrze przepływa przez jego nozdrza. Atmosfera zagęszczała się na wzór oleistej cieczy, potęgowała z każdą sekundą wrażenie niepokoju, który snuł się tuż obok, szczerząc niewidzialne zęby w złowieszczym uśmiechu. Na pozór wszystko było takie samo; obraz utworzony przez szeregi kamieniczek, tak odmienny od zalanych miejskim brudem innych ulic miasta, przywodził na myśl wyjętą z baśni krainę. Z bawiącymi się dziećmi, ludźmi, którzy idąc powoli, wymieniali między sobą serdeczne uśmiechy i - z nimi, na wzór miejscowego zakłócenia, z rozmachem burzącego tworzoną dotychczas wizję. Słowa Ernsta przeszyły całe tło dźwięków, zagłuszyły wszystko, skupiając uwagę mężczyzny wyłącznie na jego osobie. Kulejący akcent przyprawiał o zgrzytanie zębów, kiedy opuszczające krtań słowa zbijały się w całość pokracznego, wypowiadanego z twardą niemieckością tekstu. Umysł Daniela próbował zaprzeczyć - jak ON śmiał się odezwać? Chciał teraz odwrócić się na pięcie i zniknąć, może nawet teleportować, byleby jak najdalej od tego spokrewnionego z nim bydlaka. Dotychczas z powodzeniem go unikał, czemu więc tym razem miałby poświęcić mu więcej czasu? Nie wartował tego. Na nic nie zasługiwał, a jednak miał wszystko.
- Ty. - Wychrypiał, zaślepiony pokrętną ironią własnej swobody. Słowa były jego światem, tworzonym od samego początku, jedyną bronią i zarazem wybawieniem, która jednak mogła być zniszczona w pojedynczym, wykonanym jakby od niechcenia geście. Twarz ukształtowała się w wyraz pogardy dopełnionej nienawistnym, przeszywającym wręcz spojrzeniem, podtrzymywanym nieustannie, ani na moment nie łagodniejąc. Igrał z losem, choć nie powinien. Emocje znowu go zwodziły, karmiły ułudą bycia nienaruszalnym. - Wzruszające. Pamiętasz jeszcze, że mieliśmy tych samych rodziców. - Narażał się. Cały czas się narażał i prowokował. Gdy słowa te zostały rzucone w przestrzeń, czuł wręcz idiotyczną ich śmiałość, która przyprawiała go o wrażenie mentalnego policzka. Jakby właśnie dłoń brata, która - mimo, że na razie nie zmieniła swojego położenia - trzasnęła go z powodzeniem w twarz, powodując ogarnięcie pulsującą falą miejscowego bólu. Ale nie mógł już się wycofać, musiał wykreować choćby iluzję władzy nad rozgrywającą się sytuacją.
Wykonał ruch. Jeden krok, do którego zmusił wszystkie swoje mięśnie, naprężając je i namawiając już od dłuższego czasu. Chwila, z którą stopa oderwała się od podłoża, zdawała się ciągnąć niczym wieczność. Ale zrobił to, zmniejszył dystans, ciesząc się i zarazem płacząc z osiągniętych przez siebie efektów. Wzrok nadal był skupiony na twarzy mężczyzny; chciał zajrzeć pod te warstwy i choć odrobinę przewidzieć jego zamierzenia. Wewnętrzny głos nie dawał mu spokoju - z góry czuł się przegrany, ale właśnie, dlaczego? Wiedział, że musi wycofać się jak najszybciej, nim Ernst nie wytoczy przeciwko niemu całego swojego arsenału, wypełniając otoczenie niszczycielską siłą rzucanych z prześmiewczością obelg.
- Zejdź mi z drogi. I nigdy więcej się na niej nie pojawiaj. - Głupie, zwyczajne pragnienie zniknięcia. Zabawnie wykreowane, bo przecież gdyby chciał, mógłby z powodzeniem go wyminąć. Pragnął ukształtować się na wzór zwycięskiego drapieżcy, co mogło przynieść wręcz groteskowe wrażenie małego, ujadającego tuż pod nogami pieska.
Biedny, mały Daniel... Sterowany przez szereg zwodniczych uczuć, jak zwykle stanowił idealne dopełnienie własnego przeznaczenia. Odwrócił głowę, darząc Ernsta po raz ostatni pełnym obrzydzenia wzrokiem. Dalej już tylko chciał przemknąć, jak duch, z rozpaczliwym pragnieniem wymazania całej tej sytuacji z pamięci.
A gdy wszystko przeszło, rozrzedzając się niczym mgła, która zakrzywiała obraz prawdziwie widzianych kształtów... Budził się. Wracał do normalnego życia, przeklinał i użalał się, świadomy swojego beznadziejnego położenia. I tak cykl zataczał swój krąg; ciągle, systematycznie, jakby sam z niego skrycie chichotał. O zgrozo.
Dwa światy zderzyły się, brutalnie i bez ostrzeżenia, kolidując dokładnie w tym momencie, kiedy spojrzenia niebieskich oczu zdołały się skrzyżować. Dwa błękitne lodowce porażały siebie nawzajem siłą, malując na obu twarzach z początku nerwową dezorientację, która zdziwiła samego Daniela jeszcze bardziej, rozpaczliwie zmuszając do wyciągnięcia konkretnych wniosków. Miał ochotę splunąć mu teraz w twarz, albo wyciągnąć różdżkę i uraczyć losowym zaklęciem, zanim zdoła na nie zareagować. Miał ochotę uderzyć w to napuchłe od mięśni cielsko i patrzeć, jak krztusi się, gdy wbita w klatkę piersiową pięść na moment zakłóci regularność jego oddechów. Ale wiedział z góry, że nie zrobi absolutnie NIC; tylko wpatrywał się wciąż, z niezmienionym wyrazem twarzy, trawiąc otoczenie chłodem własnych tęczówek. Umysł gorączkowo szukał jakiś powodów do dumy, która w tym momencie zdołała go opuścić, zostawiając samego na pastwę kolei losu. Przecież musiało coś być. Tym razem wiele się zmieniło. Miał władzę nad sobą, mógł mu się sprzeciwić - po raz pierwszy pokazać, że powinien być dla niego powodem do obawy. Ochota do histerycznego śmiechu nachodziła go kilkakrotnie; póki co dalej taksował mężczyznę, starając się wznieść spojrzenie ponad poziom prymitywnej nienawiści, by sparaliżować go choć odrobiną własnego opanowania. Złość spotkała się ze złością; czuł, że jego obecność doprowadzała brata do szału. Czy miał szansę jakoś to starcie wygrać? Cichy głos podpowiadał, że nie, ale zalany mieszanką emocji umysł desperacko szukał innego wyjaśnienia. Jeszcze nie wszystko stracone. Spokój. Opanowanie. Wziął jeden głębszy wdech, czując, jak skażone zawiścią powietrze przepływa przez jego nozdrza. Atmosfera zagęszczała się na wzór oleistej cieczy, potęgowała z każdą sekundą wrażenie niepokoju, który snuł się tuż obok, szczerząc niewidzialne zęby w złowieszczym uśmiechu. Na pozór wszystko było takie samo; obraz utworzony przez szeregi kamieniczek, tak odmienny od zalanych miejskim brudem innych ulic miasta, przywodził na myśl wyjętą z baśni krainę. Z bawiącymi się dziećmi, ludźmi, którzy idąc powoli, wymieniali między sobą serdeczne uśmiechy i - z nimi, na wzór miejscowego zakłócenia, z rozmachem burzącego tworzoną dotychczas wizję. Słowa Ernsta przeszyły całe tło dźwięków, zagłuszyły wszystko, skupiając uwagę mężczyzny wyłącznie na jego osobie. Kulejący akcent przyprawiał o zgrzytanie zębów, kiedy opuszczające krtań słowa zbijały się w całość pokracznego, wypowiadanego z twardą niemieckością tekstu. Umysł Daniela próbował zaprzeczyć - jak ON śmiał się odezwać? Chciał teraz odwrócić się na pięcie i zniknąć, może nawet teleportować, byleby jak najdalej od tego spokrewnionego z nim bydlaka. Dotychczas z powodzeniem go unikał, czemu więc tym razem miałby poświęcić mu więcej czasu? Nie wartował tego. Na nic nie zasługiwał, a jednak miał wszystko.
- Ty. - Wychrypiał, zaślepiony pokrętną ironią własnej swobody. Słowa były jego światem, tworzonym od samego początku, jedyną bronią i zarazem wybawieniem, która jednak mogła być zniszczona w pojedynczym, wykonanym jakby od niechcenia geście. Twarz ukształtowała się w wyraz pogardy dopełnionej nienawistnym, przeszywającym wręcz spojrzeniem, podtrzymywanym nieustannie, ani na moment nie łagodniejąc. Igrał z losem, choć nie powinien. Emocje znowu go zwodziły, karmiły ułudą bycia nienaruszalnym. - Wzruszające. Pamiętasz jeszcze, że mieliśmy tych samych rodziców. - Narażał się. Cały czas się narażał i prowokował. Gdy słowa te zostały rzucone w przestrzeń, czuł wręcz idiotyczną ich śmiałość, która przyprawiała go o wrażenie mentalnego policzka. Jakby właśnie dłoń brata, która - mimo, że na razie nie zmieniła swojego położenia - trzasnęła go z powodzeniem w twarz, powodując ogarnięcie pulsującą falą miejscowego bólu. Ale nie mógł już się wycofać, musiał wykreować choćby iluzję władzy nad rozgrywającą się sytuacją.
Wykonał ruch. Jeden krok, do którego zmusił wszystkie swoje mięśnie, naprężając je i namawiając już od dłuższego czasu. Chwila, z którą stopa oderwała się od podłoża, zdawała się ciągnąć niczym wieczność. Ale zrobił to, zmniejszył dystans, ciesząc się i zarazem płacząc z osiągniętych przez siebie efektów. Wzrok nadal był skupiony na twarzy mężczyzny; chciał zajrzeć pod te warstwy i choć odrobinę przewidzieć jego zamierzenia. Wewnętrzny głos nie dawał mu spokoju - z góry czuł się przegrany, ale właśnie, dlaczego? Wiedział, że musi wycofać się jak najszybciej, nim Ernst nie wytoczy przeciwko niemu całego swojego arsenału, wypełniając otoczenie niszczycielską siłą rzucanych z prześmiewczością obelg.
- Zejdź mi z drogi. I nigdy więcej się na niej nie pojawiaj. - Głupie, zwyczajne pragnienie zniknięcia. Zabawnie wykreowane, bo przecież gdyby chciał, mógłby z powodzeniem go wyminąć. Pragnął ukształtować się na wzór zwycięskiego drapieżcy, co mogło przynieść wręcz groteskowe wrażenie małego, ujadającego tuż pod nogami pieska.
Biedny, mały Daniel... Sterowany przez szereg zwodniczych uczuć, jak zwykle stanowił idealne dopełnienie własnego przeznaczenia. Odwrócił głowę, darząc Ernsta po raz ostatni pełnym obrzydzenia wzrokiem. Dalej już tylko chciał przemknąć, jak duch, z rozpaczliwym pragnieniem wymazania całej tej sytuacji z pamięci.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powiadają: Jesteś kowalem swojego losu. Ty decydujesz, co przyniesie jutro, przeznaczenie nie ma nad tobą władzy. Życie nie polega na byciu wodzonym wśród mroków możliwości przez los, bo cóż dobrego może przynieść powierzenie opieki nad niewidomym ślepcowi? Jedynie zagładę. Wyrwij rękę z nierealnego uścisku Fatum, niech plącze się ono po bezkresie perspektyw w odosobnieniu. Zetrzyj bielmo z oczu, rozpal płomień woli, zobacz ścieżkę. Krocz nią pewnie, wszystko przejmuj pod swoją kontrolę. Niech nic nie umyka twojej uwadze. Ananke umarła z samotności, nie będzie cię niepokoić.
Ale jej duch wciąż był żywy. Przybył właśnie z zaświatów, aby sączyć jad do uszu Kruegera, słodką truciznę melodii przypadku upominającą się o swoją własność. Udało ci się mnie zgubić, lecz oto wróciłam! Teraz zaciskała widmowe, kościste palce na duszy Ernsta, miażdżąc ją w swoim miłosnym uścisku. Była jak olbrzymi ogar, który odnalazł właściciela po długiej rozłące. Dusiła go swoim oddaniem, zagryzała wiernością i szczęściem, że znów może przynieść mu zgubę. Los go odszukał przyprowadzając ze sobą ostatnią osobę, która łączyła mężczyznę z jego dawnym życiem trwałymi więzami krwi i nienawiści. Przez chwilę patrzył na tę zadziwiającą postać, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, jakby cała ich wspólna przeszłość nie istniała. Niedoskonała wersja jego samego. Drobniejszy, widocznie słabszy i chudszy mężczyzna, wyglądał w porównaniu z bratem jak Dawid przy Goliacie. Skręcenie mu karku nie byłoby problemem. Lecz to właśnie on paraliżował wszystkie zmysły Ernsta, nie pozwalając myślom swobodnie płynąć, spowijając mgłą umysł samym widokiem. Jednocześnie budził dawne demony uśpione na samym dnie serca. Wspomnienia i burzliwe emocje wywołane przez stojącego naprzeciwko człowieka zaczęły targać uwięzioną w szponiastych dłoniach Fatum duszą mężczyzny dodając jej sił. Tak, były bronią, przeklętym amuletem dzięki któremu Krueger mógł stawić czoła nieistniejącemu wrogowi. Niepokój przyniósł oczyszczenie, białooka zmora rozpłynęła się wśród innych podobnych sobie ułud.
Panika zniknęła, uwalniając Ernsta z klątwy bezruchu. Życie znowu ruszyło. Mógł teraz chłodno obserwować wewnętrzną szamotaninę Daniela, widoczną tak dokładnie na jego twarzy. Walkę z samym sobą, którą dopiero co sam zdołał wygrać, w przypadku Daniela podsyconą zadanym przed chwilą pytaniem. Był odsłonięty, podczas gdy chłód i ogień uczuć wykuwały nowy pancerz wokół jestestwa starszego brata. Kontrola powracała, słodkie uczucie władzy, odzyskane po bezczelnej grabieży smakowało jeszcze rozkoszniej po stoczonej o nie bitwie. Mężczyzna oczekiwał teraz na decyzję Daniela. Ucieknie jak pies z podkulonym ogonem? Będzie tak trwał do końca świata? Padnie w drgawkach na ziemię, gdzie trzeba będzie go miłosiernie dobić?
Czekał. Sam już był gotowy.
Daniel odezwał się. Nienaganną angielszczyzną, akcentując słowa jakby wychował się właśnie wśród marnych Brytyjczyków. Miękki, komiczny sposób wymowy idealnie do niego pasował. W pełni oddawał jego charakter, Ernst z trudem powstrzymał uśmiech. Nawet gniewne w założeniu słowa brzmiały jak nieudolna próba zwrócenia na siebie uwagi przez sepleniącego czterolatka. Udało mu się, gratulacje. Wzmianka o wspólnym pochodzeniu naprawdę zasługiwała na oklaski. Ze swoim talentem z pewnością występował teraz w jakiejś grupie teatralnej. Ale ten skecz Ernst znał doskonale. Artysta już dawno zaczął pozwalać sobie na zbyt wiele, lecz pomimo że został raz ukarany wciąż nie znał swojego miejsca.
- Nic się nie zmieniłeś, prawda? – rozpoczął, mrużąc oczy z niesmakiem. Czuł, że nie może pozwolić bratu na okiełznanie targających nim emocji. Musiał podsycić to rozdarcie duszy, rozsypując w drobny mak jakiekolwiek poczucie pewności siebie, które jakimś cudem żyły w tej nędznej istocie. To Ernst był panem sytuacji, zawsze i wszędzie. – Tak, pamiętam, choć nieraz nie mogę w to uwierzyć. Zawsze byłeś wielkim rozczarowaniem dla ojca…
Nienawidził wspomnienia Alfreda Kruegera. Brzydził się nim. Ale przywołał go teraz. Był ponad swoje zgorszenie, byleby upokorzyć brata. Mógł to znieść, aby później smakować tę kolejną z wielu chwilę upadku Daniela. Aby zatriumfować, tak jak miał to w zwyczaju.
Młodszy mężczyzna zrobił krok do przodu. Zmniejszył odległość, lecz przez to musiał podnosić głowę jeszcze wyżej, jeśli chciał patrzeć bratu w oczy. Jego lodowaty wzrok był jak srebrne szpile wwiercające się w swoje lustrzane odbicia.Nie, braciszku, nic tutaj nie znajdziesz. Zostałem zaskoczony, lecz odzyskałem przewagę. Czas, w którym miałbyś jakiekolwiek szanse odgadnąć me myśli minął bezpowrotnie.
Słysząc kolejne słowa brata Ernst już nie potrafił dłużej zatrzymać uwięzionego w gardle rozbawienia. Nie, dłuższe powstrzymywanie śmiechu byłoby niemożliwe. Ten ton, te słowa… Tak niedorzeczne, nieodpowiednie do jego postaci! O tak, Daniel naprawdę się nic nie zmienił. Ale mimo tej udawanej wyniosłości odwrócił wzrok. Tchórz.
- Naprawdę uważasz, że masz jakiekolwiek prawo mówienia mi co mam robić? Ha! Nie próbuj udawać kogoś kto ma jakąkolwiek władzę. Mnie na to nie nabierzesz. Wiem, kim tak naprawdę jesteś. – ostatnie słowa wypowiedział naciskiem, pozwalając aby dotarły aż do najgłębszych zakamarków umysłu Daniela. Miały odnowić dawne piętno, przypomnieć o tym, kto zwyciężył w ich dawnym sporze. Kto uczynił go wyrzutkiem. Kto zmusił go do życia w ten sposób.
Nie miał zamiaru wypuszczać tej zdobyczy. Choć na początku to spotkanie zdawało się być niemalże końcem świata teraz okazywało się wyjątkową możliwością. I zdecydował się podążyć jej ścieżką. Dziękuję ci, Losie. Przynajmniej raz zapewniłeś mi coś innego niż łzy i rozpacz. Spoczywaj w pokoju.
Ale jej duch wciąż był żywy. Przybył właśnie z zaświatów, aby sączyć jad do uszu Kruegera, słodką truciznę melodii przypadku upominającą się o swoją własność. Udało ci się mnie zgubić, lecz oto wróciłam! Teraz zaciskała widmowe, kościste palce na duszy Ernsta, miażdżąc ją w swoim miłosnym uścisku. Była jak olbrzymi ogar, który odnalazł właściciela po długiej rozłące. Dusiła go swoim oddaniem, zagryzała wiernością i szczęściem, że znów może przynieść mu zgubę. Los go odszukał przyprowadzając ze sobą ostatnią osobę, która łączyła mężczyznę z jego dawnym życiem trwałymi więzami krwi i nienawiści. Przez chwilę patrzył na tę zadziwiającą postać, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, jakby cała ich wspólna przeszłość nie istniała. Niedoskonała wersja jego samego. Drobniejszy, widocznie słabszy i chudszy mężczyzna, wyglądał w porównaniu z bratem jak Dawid przy Goliacie. Skręcenie mu karku nie byłoby problemem. Lecz to właśnie on paraliżował wszystkie zmysły Ernsta, nie pozwalając myślom swobodnie płynąć, spowijając mgłą umysł samym widokiem. Jednocześnie budził dawne demony uśpione na samym dnie serca. Wspomnienia i burzliwe emocje wywołane przez stojącego naprzeciwko człowieka zaczęły targać uwięzioną w szponiastych dłoniach Fatum duszą mężczyzny dodając jej sił. Tak, były bronią, przeklętym amuletem dzięki któremu Krueger mógł stawić czoła nieistniejącemu wrogowi. Niepokój przyniósł oczyszczenie, białooka zmora rozpłynęła się wśród innych podobnych sobie ułud.
Panika zniknęła, uwalniając Ernsta z klątwy bezruchu. Życie znowu ruszyło. Mógł teraz chłodno obserwować wewnętrzną szamotaninę Daniela, widoczną tak dokładnie na jego twarzy. Walkę z samym sobą, którą dopiero co sam zdołał wygrać, w przypadku Daniela podsyconą zadanym przed chwilą pytaniem. Był odsłonięty, podczas gdy chłód i ogień uczuć wykuwały nowy pancerz wokół jestestwa starszego brata. Kontrola powracała, słodkie uczucie władzy, odzyskane po bezczelnej grabieży smakowało jeszcze rozkoszniej po stoczonej o nie bitwie. Mężczyzna oczekiwał teraz na decyzję Daniela. Ucieknie jak pies z podkulonym ogonem? Będzie tak trwał do końca świata? Padnie w drgawkach na ziemię, gdzie trzeba będzie go miłosiernie dobić?
Czekał. Sam już był gotowy.
Daniel odezwał się. Nienaganną angielszczyzną, akcentując słowa jakby wychował się właśnie wśród marnych Brytyjczyków. Miękki, komiczny sposób wymowy idealnie do niego pasował. W pełni oddawał jego charakter, Ernst z trudem powstrzymał uśmiech. Nawet gniewne w założeniu słowa brzmiały jak nieudolna próba zwrócenia na siebie uwagi przez sepleniącego czterolatka. Udało mu się, gratulacje. Wzmianka o wspólnym pochodzeniu naprawdę zasługiwała na oklaski. Ze swoim talentem z pewnością występował teraz w jakiejś grupie teatralnej. Ale ten skecz Ernst znał doskonale. Artysta już dawno zaczął pozwalać sobie na zbyt wiele, lecz pomimo że został raz ukarany wciąż nie znał swojego miejsca.
- Nic się nie zmieniłeś, prawda? – rozpoczął, mrużąc oczy z niesmakiem. Czuł, że nie może pozwolić bratu na okiełznanie targających nim emocji. Musiał podsycić to rozdarcie duszy, rozsypując w drobny mak jakiekolwiek poczucie pewności siebie, które jakimś cudem żyły w tej nędznej istocie. To Ernst był panem sytuacji, zawsze i wszędzie. – Tak, pamiętam, choć nieraz nie mogę w to uwierzyć. Zawsze byłeś wielkim rozczarowaniem dla ojca…
Nienawidził wspomnienia Alfreda Kruegera. Brzydził się nim. Ale przywołał go teraz. Był ponad swoje zgorszenie, byleby upokorzyć brata. Mógł to znieść, aby później smakować tę kolejną z wielu chwilę upadku Daniela. Aby zatriumfować, tak jak miał to w zwyczaju.
Młodszy mężczyzna zrobił krok do przodu. Zmniejszył odległość, lecz przez to musiał podnosić głowę jeszcze wyżej, jeśli chciał patrzeć bratu w oczy. Jego lodowaty wzrok był jak srebrne szpile wwiercające się w swoje lustrzane odbicia.Nie, braciszku, nic tutaj nie znajdziesz. Zostałem zaskoczony, lecz odzyskałem przewagę. Czas, w którym miałbyś jakiekolwiek szanse odgadnąć me myśli minął bezpowrotnie.
Słysząc kolejne słowa brata Ernst już nie potrafił dłużej zatrzymać uwięzionego w gardle rozbawienia. Nie, dłuższe powstrzymywanie śmiechu byłoby niemożliwe. Ten ton, te słowa… Tak niedorzeczne, nieodpowiednie do jego postaci! O tak, Daniel naprawdę się nic nie zmienił. Ale mimo tej udawanej wyniosłości odwrócił wzrok. Tchórz.
- Naprawdę uważasz, że masz jakiekolwiek prawo mówienia mi co mam robić? Ha! Nie próbuj udawać kogoś kto ma jakąkolwiek władzę. Mnie na to nie nabierzesz. Wiem, kim tak naprawdę jesteś. – ostatnie słowa wypowiedział naciskiem, pozwalając aby dotarły aż do najgłębszych zakamarków umysłu Daniela. Miały odnowić dawne piętno, przypomnieć o tym, kto zwyciężył w ich dawnym sporze. Kto uczynił go wyrzutkiem. Kto zmusił go do życia w ten sposób.
Nie miał zamiaru wypuszczać tej zdobyczy. Choć na początku to spotkanie zdawało się być niemalże końcem świata teraz okazywało się wyjątkową możliwością. I zdecydował się podążyć jej ścieżką. Dziękuję ci, Losie. Przynajmniej raz zapewniłeś mi coś innego niż łzy i rozpacz. Spoczywaj w pokoju.
Gość
Gość
Matko, czy to już?
Chłopięce usta unoszą się ku górze, formując na twarzy delikatny uśmiech. Chłopiec spogląda w lustro, błękit jego oczu igra ze światłem, tworzy na powierzchni wesołe refleksy. Dziecięca twarz, jeszcze gładka i skora do okazywania radości, jest nieskażona i niewinna. Brak na niej zmarszczek, opadniętych kącików, spojrzenie jest bystre, nie zaś - puste, pozbawione wyrazu, jakby skrywało się za opoką półprzezroczystego muru. Chłopiec żyje jeszcze marzeniami, w złudnym, pozbawionym trosk świecie, negując negatywną rzeczywistość. Chłopiec ma nadzieję. Chłopiec marzy, że wszystko jeszcze jakoś się ułoży. Przygotuje się, sprosta wymaganiom i choć jeden raz ojciec będzie z niego dumny. Chłopiec myśli o swojej matce. Jej łagodne rysy niosą mu ukojenie.
Matko, czy kochasz swojego syna?
Chłopiec czasem zastanawia się, czy na pewno jest bratem Ernsta. Poddaje rozważaniom wątpliwości samego ojca, czy aby nie urodził się chory, cierpiał na jakąś wrodzoną wadę, mimo że rodzina ma niewiele wspólnego z szlachtą. Krew Kruegerów jest czysta, choć nie każdy chce im przyznać ku temu prawo. Nie przejmują się tym, są przedsiębiorcami, niejednokrotnie bogatszymi od zaściankowych paniczyków. Chłopiec wygląda jak widmo; snuje się po domu niczym cień, ten drugi, gorszy, jakby był niedoskonałą repliką swojego starszego brata. Brata - czy aby na pewno? Chłopiec łudzi się, widząc ogrom różnic między nimi, na jego spokojny wyraz twarzy coraz częściej wdziera się smutek, zaciska wargi i łączy na kształt podkówki, a jego wzrok nadaje mu wygląd, jakby miał się zaraz rozpłakać. Niebieskie oczy, niczym dwa odłamki lodu, niczym bezchmurne niebo o poranku, którego błękit razi swą intensywnością zaspanego człowieka. Brązowe włosy. Ernst ma ciemniejsze, Daniel bardziej jasne, wpadające momentami w rudy odcień. Ernst jest wyższy i lepiej zbudowany. Ernst odnosi sukcesy, Daniel jest ciągle karcony, bo popełnia błędy. Ernst żyje dobrze z ojcem, Daniel rozmawia dużo z matką. Niektórzy mówią, że wdał się w rodzicielkę. Zupełnie, jakby miał się urodzić nie synem, lecz córką.
Matko, zobacz, przyniosłem ci obrazek.
Chłopiec ucieka w świat sztuki. Do świata słów i kolorowych malunków, na których ciągle uwiecznia otaczającą go rzeczywistość. Maluje pejzaże, dziecięca ręka już wtedy wykazuje zadatki, kryjącego się gdzieś wewnątrz talentu. Matka chowa rysunki, ojciec wpada w szał, gdy przez lekturę nie chce zajmować się innymi rzeczami. Brat stwierdza, że i tak jest na to za głupi. Daniel odpowiada jedynie cichym, dziecięcym szeptem, zaciskając drobne dłonie na kształt pięści. Nic nie robi i czuje, jak jego część odchodzi bezpowrotnie, zanika, pożarta przez wszechobecną pustkę. Jak jego wrażliwość jest pożerana żywcem, a dusza rozdziera się boleśnie i jest jej coraz mniej - coraz bardziej zlękniona zamyka się w środku, otacza grubą fortecą, strzeżoną nieustannie przez czujnych strażników. Ale to usposobienie, niczym zaraza, nie chce być wymazane zgodnie z wolą ojca. Chłopiec płacze, wykręca się, łzy kapią na podłogę, rozbijają się o nią, tworząc drobne plamy. Wrażliwość nie jest niszczona, tylko zwyczajnie się cofa, zamyka, przekształca w coraz bardziej introwertyczną naturę. Na zewnątrz jest zimno i obowiązek. Dwie siły walczą ze sobą, formując jedną, niestabilną mieszankę, która jakimś cudem zdołała przeżyć ponad trzydzieści lat, wciąż stojąc na tych samych dwóch nogach i sprawiając względne wrażenie opanowania. Tworząc pełną boleści, pseudotragiczną postać, która nazywa się Daniel Krueger.
Och, matko, gdybyś tylko wiedziała.
Chłopca już nie ma. Daniel wmawia sobie, że umarł, odszedł w nicość, jego skóra i mięśnie stały się prochem, a kości rozkruszyły wygłodniałe zwierzęta. Niepewność jednak wywraca jego żołądek do góry nogami, serce boleśnie tłoczy krew po całym ciele, podchodząc niemal do samego gardła. Złość zmienia się w rozpacz, rozpacz zmienia się w złość, przechodzą jedno w drugie, napełniając wnętrze cierpkim smakiem goryczy; przypominając o porażce, o osobie, jaką zwykł nienawidzić już od najmłodszych lat życia. O rodzinie, która wychowała go i potem skazała na porażkę. O piekle utraconym, gdzie wśród brzdęków monet mógł niegdyś się rozwijać i zostać potem bogatym przedsiębiorcą. To wszystko minęło. A teraz przeszłość nie chciała go opuścić, zsyłając mu na drodze postać swojego brata. Pogarda biła od niego na odległość, każda sekunda wyłącznie samej obecności raniła go niewidzialnym ostrzem, wsuwając kolejny sztylet gdzieś pomiędzy żebra. Mimo, że ciało szamotało się jeszcze, wierzgało nogami, jakby zostało złapane za gardło i dusiło się w niemym krzyku, wciąż gdzieś desperacko trzymając się swoich dawnych przekonań. Tonąc, łapało za brzytwę, nim ta odcięła wszystkie, ociekające od krwi i bólu palce.
- Przynajmniej ty mogłeś zasłużyć na miano jego wiernej kopii. - Odrętwiałe mięśnie z trudem pokonywały opór; głos jego był zdławiony, niknący, lecz poniekąd zdecydowany w całej swojej treści upokorzenia. Słowa. Słowa. Słowa. Jego rzeczywistość, ułudna i przemijająca, ale... Słowa to tylko jeszcze nie czyny. Jeśli Ernst chciał go pokonać, nie uda mu się tak łatwo. Zrzucony z przepaści wciąż będzie wrzeszczał, by jego głos rozbijał się wewnątrz czaszki brata głębokim echem. On ma słowa. Nie może mu ich tak bezprecedensowo zabrać. - Pewnie pękasz z dumy, czyż nie, mein Bruder? - Spytał, jakże słodko zmieniając ton i akcent, gdy zniżał głos, wypowiadając powoli słynny zwrot po niemiecku. Przyjmował rozgoryczenie, by zaatakować go ironicznym wyśmianiem - może był słaby, ale nie AŻ TAK słaby. - O, jak cudownie ułożyłeś sobie życie, w całej perfekcji swojego jestestwa. - Nie był na tyle bezczelny, by kąsać go wiadomą tragedią, bo mogłoby mieć to przynieść fatalne skutki - ale przez drobną uwagę, niby przyjmując cały ciężar upokarzającego krzyża, na nowo pragnął zmartwychwstać, przyoblec się w całkiem nową formę. - Mam paść ci do stóp? Zabij mnie, a padnę.
Nie ugnie się pod nim. Nie ugnie, to już przeszłość. Ernst nic nie zrobi; jest tylko marnym cieniem tego, co zostawił za sobą, zadufaną gnidą, która kiedyś pęknie z dumy, wylewając z siebie całość ohydnych wnętrzności. Chciał mu to odebrać. Kopał, gryzł, próbując zaprzeczyć, że to brat jest panem sytuacji. Wyganiany i popychany, wciąż szukał swojego miejsca, o które mógł się zaczepić, rozpaczliwie i kurczowo trzymać, zanim zginie pod naporem duszącego śmiechu szydzących z niego ludzi. Słaniał się, lecz walczył, na wzór parodii średniowiecznego rycerza, który zawsze pozostaje wierny swoim ideałom. Wojownik z garnkiem na głowie i piórem w ręku, stający naprzeciw siły wiatraków. Pokraczna postać z góry skazana na porażkę, która wykonała krok, pozwalając sobie na przerwanie wzrokowego kontaktu. Śmiech brata rozpalił jego wnętrze do czerwoności, gniew ogarniał każdą komórkę ciała, zabijał go, trawiąc od środka, rozpuszczając narządy w nieustannym, rozżarzonym palenisku. Postawił kolejny krok, lecz tym razem odwrócił się ponownie. Przykuty do ziemi, nie mógł znieść już tego ciężaru, który na nowo rozdrapywał stare rany, chcąc je przy tym zarazić jątrzącą się gangreną. Zabić. Zniszczyć. Unicestwić. Nie tędy droga. Jeszcze nie może. Nie może przed nim upaść, całkowicie obnażyć się, ale... Czy było to możliwe?
- Nic nie wiesz - powiedział, z początku bardzo cicho, niby niepewnie i z dziwnego rodzaju ostrożnością, jakby bał się obudzić uśpionej gdzieś we wnętrzu brata bestii. - Nic nie wiesz, do cholery - dodał, tym razem już mocniej, próbując wykrzesać z siebie możliwie największą ilość nienawiści, która wciąż wraz ze złością rozpalała jego duszę. - Wkroczyłeś na niewłaściwy teren, Ernst. W całej swojej popieprzonej ignorancji, zapominasz o najważniejszych rzeczach. NIE MASZ już nade mną władzy. Dlatego mogę w pełni zadecydować, byś raz na zawsze zniknął z mojego życia. Zejdź mi z oczu. Bo pożałujesz.
Wreszcie to z siebie wyrzucił. Poczuł ulgę, lecz zdawał sobie sprawę, że może to być stanowczo za mało. Nie miał szans w tym starciu, choćby ubierał prozaiczne określenia w słowa piękniej niźli całość dotychczas żyjących poetów. Chciał zrzucić z siebie dawne, bolesne brzemię. Musiał obrócić ten temat, rozpaczliwie szukając w swojej głowie zaczątków myśli. Na tym polu przegra. Ernst go zrani, nie, nie, nie może go zranić. To wszystko jest przeszłością, teraz on powinien obawiać się jego - Sędzi, który ustali nowy porządek rzeczywistości. Przyszedł na jego teren, do jego świata, w którym od zera zaczął budować sobie pozycję.
- Czego tu w ogóle szukasz? - niemal warknął, marszcząc brwi i mierząc go przy tym nadal niezmienionym wzrokiem. - Próbujesz zjednać sobie Brytyjczyków, gdy nawet nie umiesz poprawnie wysłowić się po angielsku? - kąsał, by choć trochę nie czuć własnego upokorzenia. Ale i tak je czuł. Wciąż było obecne.
To sprzed kilku lat, bolesne wypomnienie banicji, przez którą raz na zawsze opuścił rodzinne Niemcy. Nie z własnej winy, lecz jednocześnie nie mogąc się przeciwstawić. Zupełnie, jakby już z góry przegrał.
Czy było mu to przeznaczone?
Chłopięce usta unoszą się ku górze, formując na twarzy delikatny uśmiech. Chłopiec spogląda w lustro, błękit jego oczu igra ze światłem, tworzy na powierzchni wesołe refleksy. Dziecięca twarz, jeszcze gładka i skora do okazywania radości, jest nieskażona i niewinna. Brak na niej zmarszczek, opadniętych kącików, spojrzenie jest bystre, nie zaś - puste, pozbawione wyrazu, jakby skrywało się za opoką półprzezroczystego muru. Chłopiec żyje jeszcze marzeniami, w złudnym, pozbawionym trosk świecie, negując negatywną rzeczywistość. Chłopiec ma nadzieję. Chłopiec marzy, że wszystko jeszcze jakoś się ułoży. Przygotuje się, sprosta wymaganiom i choć jeden raz ojciec będzie z niego dumny. Chłopiec myśli o swojej matce. Jej łagodne rysy niosą mu ukojenie.
Matko, czy kochasz swojego syna?
Chłopiec czasem zastanawia się, czy na pewno jest bratem Ernsta. Poddaje rozważaniom wątpliwości samego ojca, czy aby nie urodził się chory, cierpiał na jakąś wrodzoną wadę, mimo że rodzina ma niewiele wspólnego z szlachtą. Krew Kruegerów jest czysta, choć nie każdy chce im przyznać ku temu prawo. Nie przejmują się tym, są przedsiębiorcami, niejednokrotnie bogatszymi od zaściankowych paniczyków. Chłopiec wygląda jak widmo; snuje się po domu niczym cień, ten drugi, gorszy, jakby był niedoskonałą repliką swojego starszego brata. Brata - czy aby na pewno? Chłopiec łudzi się, widząc ogrom różnic między nimi, na jego spokojny wyraz twarzy coraz częściej wdziera się smutek, zaciska wargi i łączy na kształt podkówki, a jego wzrok nadaje mu wygląd, jakby miał się zaraz rozpłakać. Niebieskie oczy, niczym dwa odłamki lodu, niczym bezchmurne niebo o poranku, którego błękit razi swą intensywnością zaspanego człowieka. Brązowe włosy. Ernst ma ciemniejsze, Daniel bardziej jasne, wpadające momentami w rudy odcień. Ernst jest wyższy i lepiej zbudowany. Ernst odnosi sukcesy, Daniel jest ciągle karcony, bo popełnia błędy. Ernst żyje dobrze z ojcem, Daniel rozmawia dużo z matką. Niektórzy mówią, że wdał się w rodzicielkę. Zupełnie, jakby miał się urodzić nie synem, lecz córką.
Matko, zobacz, przyniosłem ci obrazek.
Chłopiec ucieka w świat sztuki. Do świata słów i kolorowych malunków, na których ciągle uwiecznia otaczającą go rzeczywistość. Maluje pejzaże, dziecięca ręka już wtedy wykazuje zadatki, kryjącego się gdzieś wewnątrz talentu. Matka chowa rysunki, ojciec wpada w szał, gdy przez lekturę nie chce zajmować się innymi rzeczami. Brat stwierdza, że i tak jest na to za głupi. Daniel odpowiada jedynie cichym, dziecięcym szeptem, zaciskając drobne dłonie na kształt pięści. Nic nie robi i czuje, jak jego część odchodzi bezpowrotnie, zanika, pożarta przez wszechobecną pustkę. Jak jego wrażliwość jest pożerana żywcem, a dusza rozdziera się boleśnie i jest jej coraz mniej - coraz bardziej zlękniona zamyka się w środku, otacza grubą fortecą, strzeżoną nieustannie przez czujnych strażników. Ale to usposobienie, niczym zaraza, nie chce być wymazane zgodnie z wolą ojca. Chłopiec płacze, wykręca się, łzy kapią na podłogę, rozbijają się o nią, tworząc drobne plamy. Wrażliwość nie jest niszczona, tylko zwyczajnie się cofa, zamyka, przekształca w coraz bardziej introwertyczną naturę. Na zewnątrz jest zimno i obowiązek. Dwie siły walczą ze sobą, formując jedną, niestabilną mieszankę, która jakimś cudem zdołała przeżyć ponad trzydzieści lat, wciąż stojąc na tych samych dwóch nogach i sprawiając względne wrażenie opanowania. Tworząc pełną boleści, pseudotragiczną postać, która nazywa się Daniel Krueger.
Och, matko, gdybyś tylko wiedziała.
Chłopca już nie ma. Daniel wmawia sobie, że umarł, odszedł w nicość, jego skóra i mięśnie stały się prochem, a kości rozkruszyły wygłodniałe zwierzęta. Niepewność jednak wywraca jego żołądek do góry nogami, serce boleśnie tłoczy krew po całym ciele, podchodząc niemal do samego gardła. Złość zmienia się w rozpacz, rozpacz zmienia się w złość, przechodzą jedno w drugie, napełniając wnętrze cierpkim smakiem goryczy; przypominając o porażce, o osobie, jaką zwykł nienawidzić już od najmłodszych lat życia. O rodzinie, która wychowała go i potem skazała na porażkę. O piekle utraconym, gdzie wśród brzdęków monet mógł niegdyś się rozwijać i zostać potem bogatym przedsiębiorcą. To wszystko minęło. A teraz przeszłość nie chciała go opuścić, zsyłając mu na drodze postać swojego brata. Pogarda biła od niego na odległość, każda sekunda wyłącznie samej obecności raniła go niewidzialnym ostrzem, wsuwając kolejny sztylet gdzieś pomiędzy żebra. Mimo, że ciało szamotało się jeszcze, wierzgało nogami, jakby zostało złapane za gardło i dusiło się w niemym krzyku, wciąż gdzieś desperacko trzymając się swoich dawnych przekonań. Tonąc, łapało za brzytwę, nim ta odcięła wszystkie, ociekające od krwi i bólu palce.
- Przynajmniej ty mogłeś zasłużyć na miano jego wiernej kopii. - Odrętwiałe mięśnie z trudem pokonywały opór; głos jego był zdławiony, niknący, lecz poniekąd zdecydowany w całej swojej treści upokorzenia. Słowa. Słowa. Słowa. Jego rzeczywistość, ułudna i przemijająca, ale... Słowa to tylko jeszcze nie czyny. Jeśli Ernst chciał go pokonać, nie uda mu się tak łatwo. Zrzucony z przepaści wciąż będzie wrzeszczał, by jego głos rozbijał się wewnątrz czaszki brata głębokim echem. On ma słowa. Nie może mu ich tak bezprecedensowo zabrać. - Pewnie pękasz z dumy, czyż nie, mein Bruder? - Spytał, jakże słodko zmieniając ton i akcent, gdy zniżał głos, wypowiadając powoli słynny zwrot po niemiecku. Przyjmował rozgoryczenie, by zaatakować go ironicznym wyśmianiem - może był słaby, ale nie AŻ TAK słaby. - O, jak cudownie ułożyłeś sobie życie, w całej perfekcji swojego jestestwa. - Nie był na tyle bezczelny, by kąsać go wiadomą tragedią, bo mogłoby mieć to przynieść fatalne skutki - ale przez drobną uwagę, niby przyjmując cały ciężar upokarzającego krzyża, na nowo pragnął zmartwychwstać, przyoblec się w całkiem nową formę. - Mam paść ci do stóp? Zabij mnie, a padnę.
Nie ugnie się pod nim. Nie ugnie, to już przeszłość. Ernst nic nie zrobi; jest tylko marnym cieniem tego, co zostawił za sobą, zadufaną gnidą, która kiedyś pęknie z dumy, wylewając z siebie całość ohydnych wnętrzności. Chciał mu to odebrać. Kopał, gryzł, próbując zaprzeczyć, że to brat jest panem sytuacji. Wyganiany i popychany, wciąż szukał swojego miejsca, o które mógł się zaczepić, rozpaczliwie i kurczowo trzymać, zanim zginie pod naporem duszącego śmiechu szydzących z niego ludzi. Słaniał się, lecz walczył, na wzór parodii średniowiecznego rycerza, który zawsze pozostaje wierny swoim ideałom. Wojownik z garnkiem na głowie i piórem w ręku, stający naprzeciw siły wiatraków. Pokraczna postać z góry skazana na porażkę, która wykonała krok, pozwalając sobie na przerwanie wzrokowego kontaktu. Śmiech brata rozpalił jego wnętrze do czerwoności, gniew ogarniał każdą komórkę ciała, zabijał go, trawiąc od środka, rozpuszczając narządy w nieustannym, rozżarzonym palenisku. Postawił kolejny krok, lecz tym razem odwrócił się ponownie. Przykuty do ziemi, nie mógł znieść już tego ciężaru, który na nowo rozdrapywał stare rany, chcąc je przy tym zarazić jątrzącą się gangreną. Zabić. Zniszczyć. Unicestwić. Nie tędy droga. Jeszcze nie może. Nie może przed nim upaść, całkowicie obnażyć się, ale... Czy było to możliwe?
- Nic nie wiesz - powiedział, z początku bardzo cicho, niby niepewnie i z dziwnego rodzaju ostrożnością, jakby bał się obudzić uśpionej gdzieś we wnętrzu brata bestii. - Nic nie wiesz, do cholery - dodał, tym razem już mocniej, próbując wykrzesać z siebie możliwie największą ilość nienawiści, która wciąż wraz ze złością rozpalała jego duszę. - Wkroczyłeś na niewłaściwy teren, Ernst. W całej swojej popieprzonej ignorancji, zapominasz o najważniejszych rzeczach. NIE MASZ już nade mną władzy. Dlatego mogę w pełni zadecydować, byś raz na zawsze zniknął z mojego życia. Zejdź mi z oczu. Bo pożałujesz.
Wreszcie to z siebie wyrzucił. Poczuł ulgę, lecz zdawał sobie sprawę, że może to być stanowczo za mało. Nie miał szans w tym starciu, choćby ubierał prozaiczne określenia w słowa piękniej niźli całość dotychczas żyjących poetów. Chciał zrzucić z siebie dawne, bolesne brzemię. Musiał obrócić ten temat, rozpaczliwie szukając w swojej głowie zaczątków myśli. Na tym polu przegra. Ernst go zrani, nie, nie, nie może go zranić. To wszystko jest przeszłością, teraz on powinien obawiać się jego - Sędzi, który ustali nowy porządek rzeczywistości. Przyszedł na jego teren, do jego świata, w którym od zera zaczął budować sobie pozycję.
- Czego tu w ogóle szukasz? - niemal warknął, marszcząc brwi i mierząc go przy tym nadal niezmienionym wzrokiem. - Próbujesz zjednać sobie Brytyjczyków, gdy nawet nie umiesz poprawnie wysłowić się po angielsku? - kąsał, by choć trochę nie czuć własnego upokorzenia. Ale i tak je czuł. Wciąż było obecne.
To sprzed kilku lat, bolesne wypomnienie banicji, przez którą raz na zawsze opuścił rodzinne Niemcy. Nie z własnej winy, lecz jednocześnie nie mogąc się przeciwstawić. Zupełnie, jakby już z góry przegrał.
Czy było mu to przeznaczone?
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słowa. Dźwięki, które po wydostaniu się z ludzkiej krtani dryfują przez ułamek sekundy w powietrzu starając się jak najlepiej odzwierciedlić umysł i duszę człowieka. To one wespół z rozumem ukształtowały ludzkość, nadając jej status władcy świata. Ledwie drgające powietrze. Lekkie zakłócenia przestrzeni, niewielkie i żyjące tylko w czasie swoich narodzin. To one nas ukształtowały, przekazując informacje, wykuwając więzi, pozwalając bezpośrednio wpływać na rzeczywistość poprzez zaklęcia. Ulotne, efemeryczne doznania, niezdolne do zatrzymania się choć na chwilę, wypowiedziane kończą swoją egzystencję, nieuchwytne. Można by je zapisać, odbić ich znaczenie z pomocą papieru i atramentu, lecz czy wciąż będą tym samym? Staną się zaledwie literami, wyrazami, swym niedoskonałym obrazem ograniczonym do dwóch wymiarów płaszczyzny kartki. Zostanie im odebrana wyjątkowość, będą martwe jak przykute szpilkami do grubego aksamitu motyle w szklanej gablocie. Wieczne. Piękne. Barwna chitynowa skorupa, w której niegdyś paliła się iskra życia, teraz pusta i pozbawiona znaczenia…
Słowa. Tworzą, niszczą, koją, ranią… Powinno używać się ich z rozwagą. Dokładnie przemyśleć każde z nich, zrozumieć wagę nawet najdrobniejszego i dopiero wtedy uwolnić, wypowiedzieć pewnym głosem gdy będzie się ich całkowicie świadomym. Są niebezpieczne, jak zamknięte w koszu uśpione węże. Nieuwaga w ich przypadku jest niedozwolona. Mogą doprowadzić do bólu. Mogą doprowadzić do rozpaczy. Mogą doprowadzić do obłędu. Przynieść śmierć. Ludzie tak je lekceważą.
Słowa. Jedno z nich, wypowiedziane u zarania dziejów przez brodatego starca w niebiosach stworzyło ponoć świat. To właśnie ono było pierwszym Jego dziełem – najdoskonalsze narzędzie godne samego Pana. Nic więc dziwnego, że mają w sobie moc. Można je podporządkować w pewnym stopniu swojej woli, tak aby nie tylko niosły wiadomości ale i stawały się bronią. Słowa mą tarczą, słowa mym orężem… Rynsztunek z powietrza dla błędnych rycerzy walczących z wiatrakami. Zawsze lepsze to niż nic, lecz nigdy nie wystarcza w walce przeciwko prawdziwej wichurze.
Słowa, słowa, słowa… Daniel był ich oddanym wyznawcą. A teraz nieostrożnie kąsał przyoblekłszy się w nie, pluł nimi jak otoczona przez drapieżnika kobra jadem. Chciał wydać się groźny. Ale zapomniał, że mężczyzna naprzeciw niego przeszedł zbyt wiele aby bać się wielkiej gąsienicy. Że jad podsyca gniew przeciwnika zamiast siać w nim zwątpienie. Palące krople spadają na stare rany, a słodko-gorzki irytujący ból rozpędza szalejącą w Ernście burzę. Nieprzejednaną, rosnącą w siłę z każdym nierozważnym słowem Daniela, zamieniającą się w sztorm, którego jedynym celem jest zatopienie młodszego brata.
-Jesteś głupcem. – zduszone przez mocno zaciśnięte szczęki zdanie wydawało się przybywać z samego dna piekieł. Ściszony i zniekształcony głos przypominający warczenie wściekłego psa był jak nieludzki warkot przepełnionego czystą nienawiścią demona. Jak on śmiał mnie porównać do niego?! Ernst pragnął uderzyć Daniela, zmiażdżyć mu twarz, wyrwać jego plugawy język a później nakarmić nim wijącego się z bólu brata. Udusić, zgruchotać brutalną siłą delikatne gardło tego przeklętego człowieczyny. Całe rozbawienie poprzednią sytuacją zeń uszło. Zastąpił je szał. –Jesteś głupcem, jeśli wierzysz w to, co właśnie powiedziałeś. Nie znałeś ojca tak jak ja. Dobrze ci radę, nie porównuj mnie do niego, inaczej zetrę cię w pył. – gorycz zestawienia przytłoczyła Ernsta. Wzburzenie ogarnęło go na samą myśl, że mógłby być do niego podobny… Przecież to absurd! Jakim sposobem… Przecież nawet w najmniejszym stopniu… Nikt nie nienawidzi go bardziej… Nie ma możliwości, abym… To on sprowadził koszmar… Ja nie jestem…
-Cudowne życie, powiadasz? Chciałbyś się zamienić, co? Nie wiem, czy zdołałbyś udźwignąć choć jego ułamek. – głos brata był jak drzazga wbijająca się pod paznokieć. Niby drobiazg, cieniutka drewniana igiełka próbująca się zagłębić w najwrażliwsze części duszy. Z każdym słowem wędrująca coraz dalej, jakby popychana przez niewidzialną siłę, która rozkosz odnajdywała w zadawaniu bólu. Szukała miękkiego miejsca, gdzie mogłaby spocząć i zacząć gnić, zatruwać stopniowo cały organizm, zmusić do ustąpienia wobec jej nikłej drobiny. O tak, Daniel usilnie starał się do tego dążyć, Ernst widział to w jego oczach, identycznych jak jego własne, będących jedynym bezsprzecznym potwierdzeniem ich pokrewieństwa.
Gdyby byłyby to czyjeś inne słowa mężczyzna po prostu zignorowałby je. Przeszedłby obok ich nadawcy nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co się stało. Ale nie jeśli powiedział to Daniel, osoba, która była świadkiem jego prawdziwego życia, całego bólu i straty, których doświadczył Ernst. Naprawdę wciąż ma czelność sądzić, że jest bardziej pokrzywdzony? Zadufanie młodszego brata budziło obrzydzenie, obłuda którą reprezentował wzbudzała ohydę i niesmak pokrywające swą pleśnią pozostałe toksyczne emocje, które jego osoba wzbudzała w sercu Ernsta.
-Uważaj o co prosisz, bo możesz to otrzymać. Przed wprowadzeniem twego życzenia w czyn powstrzymuje mnie jedynie perspektywa pobytu w Azkabanie. - Naprawdę? Czy rzeczywiście bym to zrobił? Byłbym w stanie? –Co do padania do stóp… Nie może upaść ten, kto nadal nie podniósł się kolan.
Lepkie od zatęchłej pogardy słowa rodziły się z zadziwiającą łatwością. Krueger nie zastanawiał się nad nimi, pozwalał im płynąć, odnajdywać drogę ku powierzchni, gdzie ukazywały swe ohydne „ja”. Z ich pomocą Ernst obalał brata z jego wyimaginowanego piedestału, wykonanego wśród niepoprawnych wizji wyobraźni z mgieł naiwnych myśli. Roztrzaskiwał nimi urojony tron z dymu i luster wypaczający w krzywym zwierciadle rzeczywistość postrzeganą przez Daniela. Zafałszowany obraz przyćmiewał jego umysł, tak, tak, to pewne. Należało go od tego uwolnić. Dla jego dobra…
-A czy ty cokolwiek wiesz? Ignorant. Uważasz, że możesz sądzić innych? Mylisz się. Nie masz nic. Twoje istnienie to farsa. Jak ktoś taki jak ty miałby oceniać ludzkie życia, podczas gdy sam jest nieudacznikiem?– zatrzymał się na moment. Musiał złapać oddech. Zrobić krok do przodu, jeszcze bardziej zmniejszyć dystans. Spojrzeć na Daniela z góry, dotkliwiej pogłębić wrażenie przepaści pomiędzy nim a bratem. –Grozisz mi? Czym? Czego mógłbym obawiać się z twojej strony?
Zaciekawił go. O tak, uwaga Ernsta naprawdę się wyostrzyła, gdy tylko usłyszał groźbę. Nikt nigdy nie śmiał mu się aż tak przeciwstawiać. To było interesujące uczucie. Pomimo całej niedorzeczności swojego szantażu skazany z góry na porażkę Daniel nie miał zamiaru się poddać. Więcej! Chciał rozkazywać! Biedna, niespokojna duszyczka młodszego braciszka. Zgubiła swoje miejsce w tym okrutnym świecie, a teraz naraża się na niebezpieczeństwo! Zapomniała, że jest słaba. Ale przypomni sobie…
-To jak się wypowiadam to moja sprawa. Nie próbuję dopasowywać się do otoczenia tak jak ty. Nie wypieram się swojej historii. Przyjmuję ją z otwartymi ramionami. – uspokoił się. Trochę. Tylko na tyle, aby rozluźnić zaciskane do tej pory szczęki. –Przyjechałem tutaj jedynie w celach biznesowych. Jest tutaj cokolwiek innego wartego uwagi?
Sam się nad tym zastanawiał. Po co tu jestem? Nie musiał przecież osobiście przyjeżdżać do Londynu, mógł wysłać swojego przedstawiciela, a samemu odpoczywać w jednej z należących do niego posiadłości. Mógł znajdować się daleko stąd. Gdziekolwiek. Cały świat stał otworem, pełen możliwości, które tylko wołają „wybierz mnie!”. A jednak był tutaj. W tej brudnej angielskiej stolicy. Sam. Po co?
Ernst odepchnął od siebie te myśli, niespodziewane ziarno niepewności które padło na grunt jego duszy. Miał nadzieję, że niepodlewane uschnie i zginie, zostanie rozdziobane przez ptactwo. Musiał tym zapomnieć. Nie mógł pozwolić sobie na rozproszenie, na nawet drobne zawahanie. Był Kruegerem. Człowiekiem z żelaza.
W tej chwili liczyło się coś innego. Przeszłość tak nagle splotła się z teraźniejszością plugawiąc ją swoją obecnością. Należało dołożyć wszelkich starań, aby nie miała takiego wpływu na przyszłość.
Słowa. Tworzą, niszczą, koją, ranią… Powinno używać się ich z rozwagą. Dokładnie przemyśleć każde z nich, zrozumieć wagę nawet najdrobniejszego i dopiero wtedy uwolnić, wypowiedzieć pewnym głosem gdy będzie się ich całkowicie świadomym. Są niebezpieczne, jak zamknięte w koszu uśpione węże. Nieuwaga w ich przypadku jest niedozwolona. Mogą doprowadzić do bólu. Mogą doprowadzić do rozpaczy. Mogą doprowadzić do obłędu. Przynieść śmierć. Ludzie tak je lekceważą.
Słowa. Jedno z nich, wypowiedziane u zarania dziejów przez brodatego starca w niebiosach stworzyło ponoć świat. To właśnie ono było pierwszym Jego dziełem – najdoskonalsze narzędzie godne samego Pana. Nic więc dziwnego, że mają w sobie moc. Można je podporządkować w pewnym stopniu swojej woli, tak aby nie tylko niosły wiadomości ale i stawały się bronią. Słowa mą tarczą, słowa mym orężem… Rynsztunek z powietrza dla błędnych rycerzy walczących z wiatrakami. Zawsze lepsze to niż nic, lecz nigdy nie wystarcza w walce przeciwko prawdziwej wichurze.
Słowa, słowa, słowa… Daniel był ich oddanym wyznawcą. A teraz nieostrożnie kąsał przyoblekłszy się w nie, pluł nimi jak otoczona przez drapieżnika kobra jadem. Chciał wydać się groźny. Ale zapomniał, że mężczyzna naprzeciw niego przeszedł zbyt wiele aby bać się wielkiej gąsienicy. Że jad podsyca gniew przeciwnika zamiast siać w nim zwątpienie. Palące krople spadają na stare rany, a słodko-gorzki irytujący ból rozpędza szalejącą w Ernście burzę. Nieprzejednaną, rosnącą w siłę z każdym nierozważnym słowem Daniela, zamieniającą się w sztorm, którego jedynym celem jest zatopienie młodszego brata.
-Jesteś głupcem. – zduszone przez mocno zaciśnięte szczęki zdanie wydawało się przybywać z samego dna piekieł. Ściszony i zniekształcony głos przypominający warczenie wściekłego psa był jak nieludzki warkot przepełnionego czystą nienawiścią demona. Jak on śmiał mnie porównać do niego?! Ernst pragnął uderzyć Daniela, zmiażdżyć mu twarz, wyrwać jego plugawy język a później nakarmić nim wijącego się z bólu brata. Udusić, zgruchotać brutalną siłą delikatne gardło tego przeklętego człowieczyny. Całe rozbawienie poprzednią sytuacją zeń uszło. Zastąpił je szał. –Jesteś głupcem, jeśli wierzysz w to, co właśnie powiedziałeś. Nie znałeś ojca tak jak ja. Dobrze ci radę, nie porównuj mnie do niego, inaczej zetrę cię w pył. – gorycz zestawienia przytłoczyła Ernsta. Wzburzenie ogarnęło go na samą myśl, że mógłby być do niego podobny… Przecież to absurd! Jakim sposobem… Przecież nawet w najmniejszym stopniu… Nikt nie nienawidzi go bardziej… Nie ma możliwości, abym… To on sprowadził koszmar… Ja nie jestem…
-Cudowne życie, powiadasz? Chciałbyś się zamienić, co? Nie wiem, czy zdołałbyś udźwignąć choć jego ułamek. – głos brata był jak drzazga wbijająca się pod paznokieć. Niby drobiazg, cieniutka drewniana igiełka próbująca się zagłębić w najwrażliwsze części duszy. Z każdym słowem wędrująca coraz dalej, jakby popychana przez niewidzialną siłę, która rozkosz odnajdywała w zadawaniu bólu. Szukała miękkiego miejsca, gdzie mogłaby spocząć i zacząć gnić, zatruwać stopniowo cały organizm, zmusić do ustąpienia wobec jej nikłej drobiny. O tak, Daniel usilnie starał się do tego dążyć, Ernst widział to w jego oczach, identycznych jak jego własne, będących jedynym bezsprzecznym potwierdzeniem ich pokrewieństwa.
Gdyby byłyby to czyjeś inne słowa mężczyzna po prostu zignorowałby je. Przeszedłby obok ich nadawcy nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co się stało. Ale nie jeśli powiedział to Daniel, osoba, która była świadkiem jego prawdziwego życia, całego bólu i straty, których doświadczył Ernst. Naprawdę wciąż ma czelność sądzić, że jest bardziej pokrzywdzony? Zadufanie młodszego brata budziło obrzydzenie, obłuda którą reprezentował wzbudzała ohydę i niesmak pokrywające swą pleśnią pozostałe toksyczne emocje, które jego osoba wzbudzała w sercu Ernsta.
-Uważaj o co prosisz, bo możesz to otrzymać. Przed wprowadzeniem twego życzenia w czyn powstrzymuje mnie jedynie perspektywa pobytu w Azkabanie. - Naprawdę? Czy rzeczywiście bym to zrobił? Byłbym w stanie? –Co do padania do stóp… Nie może upaść ten, kto nadal nie podniósł się kolan.
Lepkie od zatęchłej pogardy słowa rodziły się z zadziwiającą łatwością. Krueger nie zastanawiał się nad nimi, pozwalał im płynąć, odnajdywać drogę ku powierzchni, gdzie ukazywały swe ohydne „ja”. Z ich pomocą Ernst obalał brata z jego wyimaginowanego piedestału, wykonanego wśród niepoprawnych wizji wyobraźni z mgieł naiwnych myśli. Roztrzaskiwał nimi urojony tron z dymu i luster wypaczający w krzywym zwierciadle rzeczywistość postrzeganą przez Daniela. Zafałszowany obraz przyćmiewał jego umysł, tak, tak, to pewne. Należało go od tego uwolnić. Dla jego dobra…
-A czy ty cokolwiek wiesz? Ignorant. Uważasz, że możesz sądzić innych? Mylisz się. Nie masz nic. Twoje istnienie to farsa. Jak ktoś taki jak ty miałby oceniać ludzkie życia, podczas gdy sam jest nieudacznikiem?– zatrzymał się na moment. Musiał złapać oddech. Zrobić krok do przodu, jeszcze bardziej zmniejszyć dystans. Spojrzeć na Daniela z góry, dotkliwiej pogłębić wrażenie przepaści pomiędzy nim a bratem. –Grozisz mi? Czym? Czego mógłbym obawiać się z twojej strony?
Zaciekawił go. O tak, uwaga Ernsta naprawdę się wyostrzyła, gdy tylko usłyszał groźbę. Nikt nigdy nie śmiał mu się aż tak przeciwstawiać. To było interesujące uczucie. Pomimo całej niedorzeczności swojego szantażu skazany z góry na porażkę Daniel nie miał zamiaru się poddać. Więcej! Chciał rozkazywać! Biedna, niespokojna duszyczka młodszego braciszka. Zgubiła swoje miejsce w tym okrutnym świecie, a teraz naraża się na niebezpieczeństwo! Zapomniała, że jest słaba. Ale przypomni sobie…
-To jak się wypowiadam to moja sprawa. Nie próbuję dopasowywać się do otoczenia tak jak ty. Nie wypieram się swojej historii. Przyjmuję ją z otwartymi ramionami. – uspokoił się. Trochę. Tylko na tyle, aby rozluźnić zaciskane do tej pory szczęki. –Przyjechałem tutaj jedynie w celach biznesowych. Jest tutaj cokolwiek innego wartego uwagi?
Sam się nad tym zastanawiał. Po co tu jestem? Nie musiał przecież osobiście przyjeżdżać do Londynu, mógł wysłać swojego przedstawiciela, a samemu odpoczywać w jednej z należących do niego posiadłości. Mógł znajdować się daleko stąd. Gdziekolwiek. Cały świat stał otworem, pełen możliwości, które tylko wołają „wybierz mnie!”. A jednak był tutaj. W tej brudnej angielskiej stolicy. Sam. Po co?
Ernst odepchnął od siebie te myśli, niespodziewane ziarno niepewności które padło na grunt jego duszy. Miał nadzieję, że niepodlewane uschnie i zginie, zostanie rozdziobane przez ptactwo. Musiał tym zapomnieć. Nie mógł pozwolić sobie na rozproszenie, na nawet drobne zawahanie. Był Kruegerem. Człowiekiem z żelaza.
W tej chwili liczyło się coś innego. Przeszłość tak nagle splotła się z teraźniejszością plugawiąc ją swoją obecnością. Należało dołożyć wszelkich starań, aby nie miała takiego wpływu na przyszłość.
Gość
Gość
Reszta jest milczeniem. Wieńczy ono wypowiedziane słowa, które rozchodzą się gdzieś - niczym przytłumione echo, niczym szept docierający do ucha, smagając delikatnie skórę już powoli niknącym drżeniem. Cisza, jaka w ironii własnego istnienia wyłącznie podkreśla wartość krzyku; cisza, która jest delikatna, która nie oznacza nic więcej tylko sam koniec. Jeden szmer, jeden najmniejszy ruch niszczą jej cienką strukturę, sprawiają, że rozpada się nieuchronnie i ucieka nieuchwytna. Cisza kształtuje, cisza wyraża; jest niepewnym, amorficznym tworem, z którego może się wyłonić praktycznie wszystko. Była na początku i będzie, gdy wszystkie światy ulegną kiedyś wpływowi destrukcji. Cisza może być rozdarciem. Może być krzykiem. Rozpaczą. Pełnym żałości wyciem, niewyczuwalnym przez zmysły cielesne, lecz odbijającym się wewnątrz samej duszy.
Milczenie może wyrażać więcej od samej mowy, ma jednak tę wadę, że zawsze jest ściśle powiązane z autentycznością. Nie można go zakłamać, zakrzywić, nie należy do plastycznych materiałów, które da się przerobić pod wpływem artystycznego dłuta. Milczenie obnaża - i na tym właśnie polega jego cały tragizm. Pokazuje bezsilność. Ból. Nie jest w stanie niczego ukryć.
Wtedy to zrozumiał, gdy słowa brata odcisnęły gdzieś na jego duszy bolesne piętno. Przypomniały o dawnych zasadach, uruchomiły wspomnienia, które zmieniały się w głowie niczym kalejdoskopowe szkiełka. Niemal czuł każde naprężenie mięśni; jak jego żołądek zaczyna boleśnie się kurczyć, jak całe wnętrze wypełnia kolejna trucizna - zakaża choćby najmniejszy zakątek, wyżera powoli każdy narząd. Po trochę, po niewielkiej kropli, niezwykle systematyczna w swoim działaniu. Jest słabszy, jest gorszy - ile już to słyszał? Jest głupcem - ile razy tak mówił? Dlaczego więc teraz, kiedy słowa te ponownie zagnieździły się w jego uszach, kiedy tylko padły z ust brata - dlaczego tym razem przebijały go na wylot, precyzyjnie niczym stalowe ostrza? Brzydził już się tą sytuacją. Nienawidził jej. Nienawidził Ernsta, jakiego obecność zawsze sprawiała, że wypływały na wierzch wszystkie słabości. Wszystkie koszmary stawały się realne, mąciły wnętrze umysłu, przerabiały mózg w bezkształtną, zupełnie niezdatną do użytku breję. Miał ochotę mu to powiedzieć. Jak bardzo go nienawidzi; milczał jednak, a dłonie odruchowo zacisnęły mu się na kształt pięści. Dłonie, które nie miały już należeć do małego chłopca - które były symbolem pracy, na nowo formującej jego zniszczone życie. Nic się nie zmieniło. Nic się, u licha, nie zmieniło. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to kontynuować tę chorą grę, przekonany już o własnym upadku. Porażce przesądzonej z góry, od jakiej tak usilnie próbował się uwolnić. Mógł jedynie kontynuować. I łudzić się. Mieć nadzieję. Podobno ona jest matką głupich - co za urocze dopasowanie.
Spojrzenie, które zaszło mgłą niepewności, znów odzyskało swój dawny charakter. Bystrość wróciła, lecz tym razem nieokraszona nienawiścią, niegdyś tak bijącą od chłodu zaciskającego się wokół źrenic błękitu. Pozostał jedynie dziwny, wręcz nienormalny spokój, który scalał się w jedno z determinacją. Jakby był w stanie zrobić wszystko, choć jednocześnie było wiadome, że nie zdoła wykonać jakiegokolwiek ruchu.
- Ja cię o nic nie proszę, Ernst. Nigdy nie prosiłem i nie mam zamiaru. - Mówił powoli, ważył dokładnie każdą część zdania, jakby dokładnie rozważał nawet najmniejszy szczegół wypowiedzi. - To jest w a r u n e k - niemal przeliterował. Uniósł głowę, by spojrzeć bratu w oczy. - W takim razie zrób to. Jeśli tak uważasz, nic przecież nie stoi na twojej drodze, by mnie dobić. Zrób, śmiało. Nie z takimi zatuszowaniami sobie radziłeś. Nikt przecież nie będzie płakał. - Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane cicho, jakby miał ochotę mu to wyszeptać, sącząc powoli każdy wyraz.
Mógł być od niego wyższy. Bardziej umięśniony, bardziej zdecydowany, zdolny w jednym ruchu roztrzaskać jego czaszkę o szorstką powierzchnię muru. Mógł sądzić, że wygrywa, napawać się tą chwilą, gdy z każdym momentem coraz bardziej zatapiał go w bagnie własnej przeszłości. Ich przeszłości.
- Nie musisz się obawiać. Wystarczy, że będziesz liczył się z konsekwencjami. - Ernst mógł wiele, mógł praktycznie wszystko, podczas gdy jemu zostały tylko i wyłącznie słowa. Nie przejmował się już, tylko brnął dalej, zaślepiony - niczym w pokrętnym transie, nie mając na uwadze następstw własnych czynów. Ale zawsze na to liczył. Gdyby Bóg istniał, modliłby się do Niego, aby prędzej czy później nastała sprawiedliwość. Aby całość plugastw wyrzuconych przez Ernsta, stad ohydnych, pokracznych stworów, które wręcz wylewały się z jego ust i oczu, kiedyś do niego wróciło i rozdarło na pojedyncze tkanki w swoim morderczym szale. Ale Bóg był wyłącznie bezsilnością. Bóg nie żył. Bóg nawet się nie narodził.
Umysł mąciło samo szaleństwo, powoli zapuszczając się do wszystkich zaczątków myśli. Sprowadzało na sam skraj, staczało, już z zasady czyniło z niego trupa. Okolicę wypełnił gardłowy śmiech - tym razem jego własny. Wydobywający się gdzieś z wnętrza, ohydny i wręcz nieprzyzwoity. Nieadekwatny w całym swoim istnieniu, pozbawiony wszelkiej ogłady, podyktowany wyłącznie przez głupotę.
- Hipokryta. - Powiedział nagle, niemal na zasadzie bezwarunkowego odruchu. Kpił sobie z niego, szydził z całej tej absurdalnej sytuacji. - Jesteś jeszcze gorszy niż ojciec.
Co za prymitywny odlew, który jeszcze posądzał się o samodzielność. Liczył, że jest inny. Skąd u niego takie pragnienie? Chce pokazać, że jest kimś jeszcze lepszym? Ślepy idiota. Mężczyzna nie zastanawiał się już nawet, co mówi; emocje przejęły nad nim kontrolę, zdolne opuścić go dopiero przy adekwatnie silnym bodźcu. Podświadomie podsycał tylko złość brata, patrząc, jak wiele zdoła z niego wycisnąć. Głos rozsądku próbował na nowo zaistnieć, zmuszając ciało do wykonania kilku kroków w tył. Wycofania się, które dodatkowo mogło stanowić poświadczenie o... Właśnie, czym?
Przerażeniu? Słabości?
Milczenie może wyrażać więcej od samej mowy, ma jednak tę wadę, że zawsze jest ściśle powiązane z autentycznością. Nie można go zakłamać, zakrzywić, nie należy do plastycznych materiałów, które da się przerobić pod wpływem artystycznego dłuta. Milczenie obnaża - i na tym właśnie polega jego cały tragizm. Pokazuje bezsilność. Ból. Nie jest w stanie niczego ukryć.
Wtedy to zrozumiał, gdy słowa brata odcisnęły gdzieś na jego duszy bolesne piętno. Przypomniały o dawnych zasadach, uruchomiły wspomnienia, które zmieniały się w głowie niczym kalejdoskopowe szkiełka. Niemal czuł każde naprężenie mięśni; jak jego żołądek zaczyna boleśnie się kurczyć, jak całe wnętrze wypełnia kolejna trucizna - zakaża choćby najmniejszy zakątek, wyżera powoli każdy narząd. Po trochę, po niewielkiej kropli, niezwykle systematyczna w swoim działaniu. Jest słabszy, jest gorszy - ile już to słyszał? Jest głupcem - ile razy tak mówił? Dlaczego więc teraz, kiedy słowa te ponownie zagnieździły się w jego uszach, kiedy tylko padły z ust brata - dlaczego tym razem przebijały go na wylot, precyzyjnie niczym stalowe ostrza? Brzydził już się tą sytuacją. Nienawidził jej. Nienawidził Ernsta, jakiego obecność zawsze sprawiała, że wypływały na wierzch wszystkie słabości. Wszystkie koszmary stawały się realne, mąciły wnętrze umysłu, przerabiały mózg w bezkształtną, zupełnie niezdatną do użytku breję. Miał ochotę mu to powiedzieć. Jak bardzo go nienawidzi; milczał jednak, a dłonie odruchowo zacisnęły mu się na kształt pięści. Dłonie, które nie miały już należeć do małego chłopca - które były symbolem pracy, na nowo formującej jego zniszczone życie. Nic się nie zmieniło. Nic się, u licha, nie zmieniło. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to kontynuować tę chorą grę, przekonany już o własnym upadku. Porażce przesądzonej z góry, od jakiej tak usilnie próbował się uwolnić. Mógł jedynie kontynuować. I łudzić się. Mieć nadzieję. Podobno ona jest matką głupich - co za urocze dopasowanie.
Spojrzenie, które zaszło mgłą niepewności, znów odzyskało swój dawny charakter. Bystrość wróciła, lecz tym razem nieokraszona nienawiścią, niegdyś tak bijącą od chłodu zaciskającego się wokół źrenic błękitu. Pozostał jedynie dziwny, wręcz nienormalny spokój, który scalał się w jedno z determinacją. Jakby był w stanie zrobić wszystko, choć jednocześnie było wiadome, że nie zdoła wykonać jakiegokolwiek ruchu.
- Ja cię o nic nie proszę, Ernst. Nigdy nie prosiłem i nie mam zamiaru. - Mówił powoli, ważył dokładnie każdą część zdania, jakby dokładnie rozważał nawet najmniejszy szczegół wypowiedzi. - To jest w a r u n e k - niemal przeliterował. Uniósł głowę, by spojrzeć bratu w oczy. - W takim razie zrób to. Jeśli tak uważasz, nic przecież nie stoi na twojej drodze, by mnie dobić. Zrób, śmiało. Nie z takimi zatuszowaniami sobie radziłeś. Nikt przecież nie będzie płakał. - Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane cicho, jakby miał ochotę mu to wyszeptać, sącząc powoli każdy wyraz.
Mógł być od niego wyższy. Bardziej umięśniony, bardziej zdecydowany, zdolny w jednym ruchu roztrzaskać jego czaszkę o szorstką powierzchnię muru. Mógł sądzić, że wygrywa, napawać się tą chwilą, gdy z każdym momentem coraz bardziej zatapiał go w bagnie własnej przeszłości. Ich przeszłości.
- Nie musisz się obawiać. Wystarczy, że będziesz liczył się z konsekwencjami. - Ernst mógł wiele, mógł praktycznie wszystko, podczas gdy jemu zostały tylko i wyłącznie słowa. Nie przejmował się już, tylko brnął dalej, zaślepiony - niczym w pokrętnym transie, nie mając na uwadze następstw własnych czynów. Ale zawsze na to liczył. Gdyby Bóg istniał, modliłby się do Niego, aby prędzej czy później nastała sprawiedliwość. Aby całość plugastw wyrzuconych przez Ernsta, stad ohydnych, pokracznych stworów, które wręcz wylewały się z jego ust i oczu, kiedyś do niego wróciło i rozdarło na pojedyncze tkanki w swoim morderczym szale. Ale Bóg był wyłącznie bezsilnością. Bóg nie żył. Bóg nawet się nie narodził.
Umysł mąciło samo szaleństwo, powoli zapuszczając się do wszystkich zaczątków myśli. Sprowadzało na sam skraj, staczało, już z zasady czyniło z niego trupa. Okolicę wypełnił gardłowy śmiech - tym razem jego własny. Wydobywający się gdzieś z wnętrza, ohydny i wręcz nieprzyzwoity. Nieadekwatny w całym swoim istnieniu, pozbawiony wszelkiej ogłady, podyktowany wyłącznie przez głupotę.
- Hipokryta. - Powiedział nagle, niemal na zasadzie bezwarunkowego odruchu. Kpił sobie z niego, szydził z całej tej absurdalnej sytuacji. - Jesteś jeszcze gorszy niż ojciec.
Co za prymitywny odlew, który jeszcze posądzał się o samodzielność. Liczył, że jest inny. Skąd u niego takie pragnienie? Chce pokazać, że jest kimś jeszcze lepszym? Ślepy idiota. Mężczyzna nie zastanawiał się już nawet, co mówi; emocje przejęły nad nim kontrolę, zdolne opuścić go dopiero przy adekwatnie silnym bodźcu. Podświadomie podsycał tylko złość brata, patrząc, jak wiele zdoła z niego wycisnąć. Głos rozsądku próbował na nowo zaistnieć, zmuszając ciało do wykonania kilku kroków w tył. Wycofania się, które dodatkowo mogło stanowić poświadczenie o... Właśnie, czym?
Przerażeniu? Słabości?
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy czas rzeczywiście leczy rany? Nawet jeśli jest w stanie naprawić drobne skaleczenia duszy to czy zrobi to z naprawdę głębokim cięciem, przyszywającym na wylot serce, rozdzierającym twój byt na miliony kawałków? Czy coś takiego może zostać uzdrowione, zniknąć z pamięci i nie powodować już nigdy więcej bólu? Nie pozostawić żadnych blizn, które przy lekkim dotknięciu rozedrą się otwierając na nowo krwawiącą szramę, wyzwalając tym samym strumień udręczających myśli?
Stłuczona rzeźba nigdy nie stanie się na powrót całością. Odłamków nie da się ułożyć tak, aby ponownie złączyły się w jeden kawał marmuru. Z zewnątrz może się tak wydawać, lecz to co kryje się w środku jest straszliwym chaosem nieregularnych kształtów, które niegdyś tworzyły pełnię. Pomnik mógł zostać zrekonstruowany, fragmenty połączono zaprawą z pieczołowitą precyzją. Wygląda dobrze, trzyma się całkiem nieźle, nie widać uszkodzeń. Lecz to złudzenie. Pierwowzór przestał istnieć. Została z niego sterta posklejanych odłamków.
Wystarczy jedna chwila, aby na powrót mogły się rozsypać i potoczyć się ze szczytu osobistego Olimpu wywołując niszczycielską lawinę.
Właśnie tego chciał uniknąć. Ta rozmowa powinna zostać natychmiast przerwana, nie powinna nawet się rozpocząć. Pokusa była jednak zbyt wielka, a pycha w zbyt wielkim stopniu przyćmiła rozsądek. Teraz musiał odpokutować. Mężczyzna miał już dość wzroku lodowatych tęczówek brata, czuł się jak grzesznik w skutym wieczną zmarzliną piekle. Pragnął obudzić się z tego mroźnego snu. Zapomnieć o zajściu. Daniel miał dać za wygraną bez stawiania oporu, tymczasem to właśnie młodszy Krueger powoli zaczynał zyskiwać kontrolę nad wydarzeniami. Lew miał go pożreć, złamać jego wiarę i rozszarpać na strzępy, lecz on wciąż nie ulegał. Udawało mu się trzymać drapieżnika na dystans. Ernst chciał uciec.
Nie mógł.
Duma nie pozwalała.
Przeklinał tą sytuacje. Zaułek bez wyjścia, klatka, w której zamknął się sam swoją lekkomyślnością. Przeklinał więc siebie. Przeklinał postać Daniela stojącą naprzeciwko. Przeklinał tego, który wszystkiemu był winny, który sprowadził na niego nienawiść do własnej rodziny, który zamienił jego życie w pokraczną parodię tragedii spisanej przez wariata. Zatracał się wśród nic nierozumiejących oczach brata, błękitnych jak jego własne, błękitnych jak okruch lodowca i identycznie jak szron zmrożonych niewiedzą, błogosławioną i słodką jak woda górskiego strumienia. Jakże mu zazdrościł. W jego przypadku wszystko było takie proste. Banalne! Zawsze chroniony przez matkę, wiecznie na drugim miejscu, bezpieczny i niemal nieistniejący. Był nieważny. Mógł być sobą, oddychać świeżym powietrzem podczas gdy Ernst walczył o każdy haust powietrza zatopiony w trującym bagnie, które przygotował dla niego ojciec.
Daniel był słaby. Żałosny, niegodny choćby spojrzenia, a co dopiero majątku Kruegerów. Niespełniony artysta, dręczony przez nieistniejące bądź nieistotne problemy. Zabawny człowieczek, mężczyzna o duszy chłopca. Mógł być niedojrzały, komiczny, bezwartościowy, biedny jak mysz kościelna. Mimo tego Ernst pragnął być nim. Zamienić się miejscem, całym życiem! On by docenił to, co tak niesprawiedliwie otrzymał młodszy brat. Jego serce wciąż by żyło…
Determinacja opuszczała Ernsta. Wszystko upadało, względne opanowanie legło w gruzach stratowane przez rozpędzone myśli. Znalazł się krok od przepaści, która przyglądała się mężczyźnie swą mroczną otchłanią zachęcając do upadku w nieskończoną czerń. W ciemność o niebieskich jak chłodny poranek oczach. Jego własnych. Jego brata? Jego ojca…
Nie wiedział co odpowiedzieć Danielowi. Pustka połączyła się z jego umysłem, w którym zrezygnowanie zaczęło dokonywać spustoszenia. Został zgruchotany przez własne myśli, zdradzony przez samego siebie. Stał bezsilny, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Brat zniszczył go, nieświadomie i prawdopodobnie przez zwykły przypadek. Szczęście sprzyja głupim.
-Nikt nie będzie płakał… - powtórzył za Danielem, cicho, jakby jedynie odetchnął. A za mną? Kto zapłacze nade mną? –Nie igraj ze mną. Dobrze radzę. Nie ręczę za siebie.
Nie podnosił głosu, choć miał ochotę krzyczeć z całych sił. Pragnął wyć przez swoją słabość, jednak to ona powstrzymywała Ernsta przed wrzaskiem rozpaczy. Roztrzęsienie sprowadzało na niego wymuszone wyciszenie i nie pozwalało na żaden przejaw emocji. Było ich zbyt wiele. Natłok uczyć, myśli, wspomnień sprowadzał niemy obłęd, ciche, przyczajone szaleństwo mogące zerwać łańcuch nagłym szarpnięciem.
Nie groził bratu, jedynie pragnął dla siebie odpoczynku. To była prośba. Wiedział, że granica może w każdej chwili zostać przekroczona. Cieniutka pajęcza nitka oddzielająca go od końca już pękała…
Zapanuj nad sobą. Uspokój się! Muszę tylko chwilę odetchnąć…
Niespodziewany śmiech przeszył jego umysł, gardłowy i raniący uszy swym dźwiękiem. Pusty, jakby odtworzony ze starej taśmy, trzeszczący i na swój sposób złowrogi. Zjawił się bez zapowiedzi potęgując dezorientację mężczyzny. A za nim nadeszły słowa.
Przepaść otuliła Ernsta swoją aksamitną ciemnością.
Zwinięta w pięść dłoń wystrzeliła błyskawicznie uderzając z mocą w splot słoneczny Daniela. Nie powróciła od razu do swojego właściciela, lecz pochwyciła walczącego o oddech mężczyznę za materiał koszuli i przyciągnęła do siebie ofiarę. Bliżej, tuż przed twarz Ernsta. Ich oddechy łączyły się w jeden, oczy znalazły się dokładnie naprzeciw siebie. Krueger pochylał się nad dyszącym z trudem bratem, czekając, aż ten choć trochę otrząśnie się z ciosu.
-Coś powiedziałem. Nie dosłyszałeś? - nie miał już sił. Tego było zbyt wiele. Nie potrafił już znieść tych bluźnierczych słów. Jak można być tak ślepym? -Naprawdę chcesz, abym stracił nad sobą kontrolę całkowicie?
Płonął. Pragnął zniszczyć Daniela, spopielić oczyszczającym ogniem swego gniewu tego heretyka. Potępić wieczną męką w zaświatach, aby nigdy nie zaznał ukojenia. Ukarać za to haniebne bluźnierstwo, jakim w swojej głupocie odważył się obrazić starszego brata. Nie posłuchał rady, sprzeciwił się mu, wystawiał nieistniejącą cierpliwość na próbę licząc, że słowa go uchronią. Jak zwykle przeoczył prawdę.
Ernst patrzył na drobną kreaturę, która jakimś dziwnym trafem była z nim spokrewniona. Tyle ich różniło, byli jak przeciwieństwa. Tylko osadzone w oczodołach lodowe diamenty łączyły ich dwa różne światy. Zwierciadła dusz, odbijające się jedno w drugim tworzące mroźny lustrzany tunel bez końca.
Stłuczona rzeźba nigdy nie stanie się na powrót całością. Odłamków nie da się ułożyć tak, aby ponownie złączyły się w jeden kawał marmuru. Z zewnątrz może się tak wydawać, lecz to co kryje się w środku jest straszliwym chaosem nieregularnych kształtów, które niegdyś tworzyły pełnię. Pomnik mógł zostać zrekonstruowany, fragmenty połączono zaprawą z pieczołowitą precyzją. Wygląda dobrze, trzyma się całkiem nieźle, nie widać uszkodzeń. Lecz to złudzenie. Pierwowzór przestał istnieć. Została z niego sterta posklejanych odłamków.
Wystarczy jedna chwila, aby na powrót mogły się rozsypać i potoczyć się ze szczytu osobistego Olimpu wywołując niszczycielską lawinę.
Właśnie tego chciał uniknąć. Ta rozmowa powinna zostać natychmiast przerwana, nie powinna nawet się rozpocząć. Pokusa była jednak zbyt wielka, a pycha w zbyt wielkim stopniu przyćmiła rozsądek. Teraz musiał odpokutować. Mężczyzna miał już dość wzroku lodowatych tęczówek brata, czuł się jak grzesznik w skutym wieczną zmarzliną piekle. Pragnął obudzić się z tego mroźnego snu. Zapomnieć o zajściu. Daniel miał dać za wygraną bez stawiania oporu, tymczasem to właśnie młodszy Krueger powoli zaczynał zyskiwać kontrolę nad wydarzeniami. Lew miał go pożreć, złamać jego wiarę i rozszarpać na strzępy, lecz on wciąż nie ulegał. Udawało mu się trzymać drapieżnika na dystans. Ernst chciał uciec.
Nie mógł.
Duma nie pozwalała.
Przeklinał tą sytuacje. Zaułek bez wyjścia, klatka, w której zamknął się sam swoją lekkomyślnością. Przeklinał więc siebie. Przeklinał postać Daniela stojącą naprzeciwko. Przeklinał tego, który wszystkiemu był winny, który sprowadził na niego nienawiść do własnej rodziny, który zamienił jego życie w pokraczną parodię tragedii spisanej przez wariata. Zatracał się wśród nic nierozumiejących oczach brata, błękitnych jak jego własne, błękitnych jak okruch lodowca i identycznie jak szron zmrożonych niewiedzą, błogosławioną i słodką jak woda górskiego strumienia. Jakże mu zazdrościł. W jego przypadku wszystko było takie proste. Banalne! Zawsze chroniony przez matkę, wiecznie na drugim miejscu, bezpieczny i niemal nieistniejący. Był nieważny. Mógł być sobą, oddychać świeżym powietrzem podczas gdy Ernst walczył o każdy haust powietrza zatopiony w trującym bagnie, które przygotował dla niego ojciec.
Daniel był słaby. Żałosny, niegodny choćby spojrzenia, a co dopiero majątku Kruegerów. Niespełniony artysta, dręczony przez nieistniejące bądź nieistotne problemy. Zabawny człowieczek, mężczyzna o duszy chłopca. Mógł być niedojrzały, komiczny, bezwartościowy, biedny jak mysz kościelna. Mimo tego Ernst pragnął być nim. Zamienić się miejscem, całym życiem! On by docenił to, co tak niesprawiedliwie otrzymał młodszy brat. Jego serce wciąż by żyło…
Determinacja opuszczała Ernsta. Wszystko upadało, względne opanowanie legło w gruzach stratowane przez rozpędzone myśli. Znalazł się krok od przepaści, która przyglądała się mężczyźnie swą mroczną otchłanią zachęcając do upadku w nieskończoną czerń. W ciemność o niebieskich jak chłodny poranek oczach. Jego własnych. Jego brata? Jego ojca…
Nie wiedział co odpowiedzieć Danielowi. Pustka połączyła się z jego umysłem, w którym zrezygnowanie zaczęło dokonywać spustoszenia. Został zgruchotany przez własne myśli, zdradzony przez samego siebie. Stał bezsilny, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Brat zniszczył go, nieświadomie i prawdopodobnie przez zwykły przypadek. Szczęście sprzyja głupim.
-Nikt nie będzie płakał… - powtórzył za Danielem, cicho, jakby jedynie odetchnął. A za mną? Kto zapłacze nade mną? –Nie igraj ze mną. Dobrze radzę. Nie ręczę za siebie.
Nie podnosił głosu, choć miał ochotę krzyczeć z całych sił. Pragnął wyć przez swoją słabość, jednak to ona powstrzymywała Ernsta przed wrzaskiem rozpaczy. Roztrzęsienie sprowadzało na niego wymuszone wyciszenie i nie pozwalało na żaden przejaw emocji. Było ich zbyt wiele. Natłok uczyć, myśli, wspomnień sprowadzał niemy obłęd, ciche, przyczajone szaleństwo mogące zerwać łańcuch nagłym szarpnięciem.
Nie groził bratu, jedynie pragnął dla siebie odpoczynku. To była prośba. Wiedział, że granica może w każdej chwili zostać przekroczona. Cieniutka pajęcza nitka oddzielająca go od końca już pękała…
Zapanuj nad sobą. Uspokój się! Muszę tylko chwilę odetchnąć…
Niespodziewany śmiech przeszył jego umysł, gardłowy i raniący uszy swym dźwiękiem. Pusty, jakby odtworzony ze starej taśmy, trzeszczący i na swój sposób złowrogi. Zjawił się bez zapowiedzi potęgując dezorientację mężczyzny. A za nim nadeszły słowa.
Przepaść otuliła Ernsta swoją aksamitną ciemnością.
Zwinięta w pięść dłoń wystrzeliła błyskawicznie uderzając z mocą w splot słoneczny Daniela. Nie powróciła od razu do swojego właściciela, lecz pochwyciła walczącego o oddech mężczyznę za materiał koszuli i przyciągnęła do siebie ofiarę. Bliżej, tuż przed twarz Ernsta. Ich oddechy łączyły się w jeden, oczy znalazły się dokładnie naprzeciw siebie. Krueger pochylał się nad dyszącym z trudem bratem, czekając, aż ten choć trochę otrząśnie się z ciosu.
-Coś powiedziałem. Nie dosłyszałeś? - nie miał już sił. Tego było zbyt wiele. Nie potrafił już znieść tych bluźnierczych słów. Jak można być tak ślepym? -Naprawdę chcesz, abym stracił nad sobą kontrolę całkowicie?
Płonął. Pragnął zniszczyć Daniela, spopielić oczyszczającym ogniem swego gniewu tego heretyka. Potępić wieczną męką w zaświatach, aby nigdy nie zaznał ukojenia. Ukarać za to haniebne bluźnierstwo, jakim w swojej głupocie odważył się obrazić starszego brata. Nie posłuchał rady, sprzeciwił się mu, wystawiał nieistniejącą cierpliwość na próbę licząc, że słowa go uchronią. Jak zwykle przeoczył prawdę.
Ernst patrzył na drobną kreaturę, która jakimś dziwnym trafem była z nim spokrewniona. Tyle ich różniło, byli jak przeciwieństwa. Tylko osadzone w oczodołach lodowe diamenty łączyły ich dwa różne światy. Zwierciadła dusz, odbijające się jedno w drugim tworzące mroźny lustrzany tunel bez końca.
Gość
Gość
Groza zakorzeniała swoje brudne odnogi; wżynała się niemiłosiernie, spajając ze sobą spojrzenia i wchodząc między regularne oddechy. Łączyła twarze, które zwrócone w tym samym kierunku, dryfowały po gwałtownych falach emocji. Czuł pulsującą krew w uszach, czuł niemiłosierne pieczenie oczu od ciągle utrzymywanego spojrzenia; jakby zupełnie wyschły, doprowadzając kolejne naczynka do pęknięcia. Wewnątrz walczyły niepewność wraz ze strachem, rozpętały szaleńczy huragan, niszczący wszystko po swojej drodze - pogrążający umysł we wszechobecnej pustce. Nic. Po prostu nic. Próżnia była nieprzenikniona, nie przywoływała nawet rozpaczliwych myśli, które miałyby namawiać do podjęcia jakichkolwiek działań. Wyrok miał dopiero zapaść, choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie był świadomy, że cała decyzja leżała teraz w rękach brata; nie był świadomy zmian, które intensywnie zachodziły w jego wnętrzu, nawet nie próbował przebrnąć przez mroźną, skrytą za lodowymi łuskami opokę, podobno uchodzącą za zwierciadło samej duszy. Czy Ernst w ogóle miał duszę? Czuł coś? Był wrakiem, potworem pochłaniającym wszystko na swojej drodze, wyżerającym całe otoczenie za pomocą wielkich szczęk, kłapiących i uzbrojonych w szereg ostrych zębów. Nie, Ernst nie mógł mieć duszy - stanowił jedną wielką, ciemną masę, wlaną w formę osiłka, jakże przekonanego o słuszności własnych racji. Ernst wielki, Ernst wspaniały. Ulubieniec ojca, owoc tej patologii, która była niczym przewlekła choroba - rodziny, gdzie młodszy brat był wyłącznie ofiarą, pozostawioną samej sobie na pastwę bezsilności. Daniel był właśnie nikim innym, jak tylko zaszczutą zwierzyną. Jednym wielkim rozczarowaniem, którego poczucie wypalało go za każdym razem, zwęglało wszystkie zaczątki chęci ku czynieniu dobra. Gorszym. Żenującym. Jakże delikatnym i kruchym. Był łatwym celem, który w całej pokrętnej ironii losu, zanosił się teraz śmiechem. Śmiechem przywołującym na myśl gardłowe prychnięcie, pogardę mającą swoje źródło u wnętrza samej krtani, wydostającą się przy głębokim wydechu, jaki niemal całkowicie zdołał opróżnić płuca. Żałosny. Żałosny! Żałosny. Gardził tym obłudnikiem, który całym swoim zachowaniem próbował pokazać, jak wspaniałą i dobrą jest osobistością. Ale on wiedział, co kryje się pod tą zbitą warstwą mięsa - zepsuta, mdła zgnilizna, jakiej sam swąd przyprawiał już o odruch wymiotny. I być może dlatego musiał to z siebie wyrzucić. Powiedzieć mu. Hipokryta. Beznadziejny, plugawy...
Nawet tego nie zauważył. Dopiero po chwili, kiedy jego zmysły, zaślepione przez głupawą pewność siebie kreowaną w słowach, na nowo zaczynały rejestrować docierające zewsząd bodźce. Nie dostrzegł pięści, która w jednym momencie zagłębiła się w jego ciele; nie zauważył, lecz poczuł niemal od razu. Chwila cierpienia wydłużała się niemiłosiernie, każdy ułamek sekundy rozdrabniał się na najmniejsze części, wydłużał możliwie maksymalnie, sprowadzał okropne wrażenie zmierzania ku samemu końcu. Umysł zupełnie się wyłączył, nie zdążył nawet zareagować, a ciało automatycznie schyliło się pod naporem użytej na nim siły. Dławiący ból wypełnił wszystkie komórki; ból, który zagłębiał się między miękkie tkanki wnętrzności, zdawał się wywracać je do góry nogami, miażdżyć i mielić w jednym, jakże brutalnym geście. Nie było to zwyczajne ukłucie, ani rozerwana skaleczeniem ciągłość skóry, nie było nawet widoczne - powodowało jednak ogromny szok rozpaczy, kiedy zduszone narządy desperacko próbowały wrócić do przerwanej właśnie normalności. Bezdech wprowadzał paraliżujące przerażenie - Czy to koniec?. Śmierć? Kres?
W końcu nikt nie będzie płakał.
Płuca na nowo wypełniły się powietrzem, z towarzyszącym temu okropnym, rzężącym świstem - jak tuż po wypłynięciu na powierzchnię, dławiąc się i plując we wręcz dzikim napadzie oszołomienia. Jakby czyjaś niewidzialna ręka zacisnęła się wokół jego szyi, nie umożliwiając najmniejszego ruchu mięśni. Ściskała chrzęstne struktury, łamała tkanki, które w jednej chwili zatracały drożność. Rozpaczliwie szukając oddechu, nagle go odnalazł; omal nie zachłystając się życiodajną mieszanką, która usiłowała całkowicie wypełnić gąbczaste struktury. Przyciągnięty niczym szmaciana lalka, którą ktoś pociągał za sznurki, zwiesił głowę, początkowo jeszcze krztusząc się, jakby na nowo próbował przywrócić regularność swoich oddechów. Powoli, niby ostrożnie, podniósł wzrok, by choć przelotnie móc spojrzeć na brata. Człowieka, który nad nim górował. Który był od niego silniejszy - w każdym calu, w każdym elemencie. Ale... nie umiał się z tym pogodzić. Czuł się jak śmieć, jak kawał brudnego materiału, którym ktoś właśnie wytarł podłogę. Jak... wyrzutek.
Wewnętrzny głos mówił swoje, próbował nagiąć sytuację do własnych przekonań - niestety bezskutecznie.
- Puść... mnie - wychrypiał, jeszcze dławiąc się własną śliną, mówiąc przytłumionym głosem. Niknącym gdzieś tuż po rzuceniu w eter, niemal automatycznie przerodziwszy się z powrotem w ciszę.
To powinien być sen. To nie powinno się naprawdę wydarzyć. Powinien się właśnie obudzić, dyszący i lepki od potu, ale - to nie mogła być rzeczywistość.
Nawet tego nie zauważył. Dopiero po chwili, kiedy jego zmysły, zaślepione przez głupawą pewność siebie kreowaną w słowach, na nowo zaczynały rejestrować docierające zewsząd bodźce. Nie dostrzegł pięści, która w jednym momencie zagłębiła się w jego ciele; nie zauważył, lecz poczuł niemal od razu. Chwila cierpienia wydłużała się niemiłosiernie, każdy ułamek sekundy rozdrabniał się na najmniejsze części, wydłużał możliwie maksymalnie, sprowadzał okropne wrażenie zmierzania ku samemu końcu. Umysł zupełnie się wyłączył, nie zdążył nawet zareagować, a ciało automatycznie schyliło się pod naporem użytej na nim siły. Dławiący ból wypełnił wszystkie komórki; ból, który zagłębiał się między miękkie tkanki wnętrzności, zdawał się wywracać je do góry nogami, miażdżyć i mielić w jednym, jakże brutalnym geście. Nie było to zwyczajne ukłucie, ani rozerwana skaleczeniem ciągłość skóry, nie było nawet widoczne - powodowało jednak ogromny szok rozpaczy, kiedy zduszone narządy desperacko próbowały wrócić do przerwanej właśnie normalności. Bezdech wprowadzał paraliżujące przerażenie - Czy to koniec?. Śmierć? Kres?
W końcu nikt nie będzie płakał.
Płuca na nowo wypełniły się powietrzem, z towarzyszącym temu okropnym, rzężącym świstem - jak tuż po wypłynięciu na powierzchnię, dławiąc się i plując we wręcz dzikim napadzie oszołomienia. Jakby czyjaś niewidzialna ręka zacisnęła się wokół jego szyi, nie umożliwiając najmniejszego ruchu mięśni. Ściskała chrzęstne struktury, łamała tkanki, które w jednej chwili zatracały drożność. Rozpaczliwie szukając oddechu, nagle go odnalazł; omal nie zachłystając się życiodajną mieszanką, która usiłowała całkowicie wypełnić gąbczaste struktury. Przyciągnięty niczym szmaciana lalka, którą ktoś pociągał za sznurki, zwiesił głowę, początkowo jeszcze krztusząc się, jakby na nowo próbował przywrócić regularność swoich oddechów. Powoli, niby ostrożnie, podniósł wzrok, by choć przelotnie móc spojrzeć na brata. Człowieka, który nad nim górował. Który był od niego silniejszy - w każdym calu, w każdym elemencie. Ale... nie umiał się z tym pogodzić. Czuł się jak śmieć, jak kawał brudnego materiału, którym ktoś właśnie wytarł podłogę. Jak... wyrzutek.
Wewnętrzny głos mówił swoje, próbował nagiąć sytuację do własnych przekonań - niestety bezskutecznie.
- Puść... mnie - wychrypiał, jeszcze dławiąc się własną śliną, mówiąc przytłumionym głosem. Niknącym gdzieś tuż po rzuceniu w eter, niemal automatycznie przerodziwszy się z powrotem w ciszę.
To powinien być sen. To nie powinno się naprawdę wydarzyć. Powinien się właśnie obudzić, dyszący i lepki od potu, ale - to nie mogła być rzeczywistość.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po co to wszystko? Co właśnie się stało? Dlaczego te nierozważne słowa sprawiły, że Ernst posunął się tak daleko? Trzymając w garści koszulę brata czuł rozpędzone bicie jego serca miotające się za osłoną żeber niby przerażony ptak zamknięty w klatce. Ciepło ciała przenikało przez materiał i parzyło nieznośnie dłoń, lecz ta zamiast się cofnąć zaciskała się jeszcze mocniej. Przytrzymywał Daniela: uniemożliwiając ucieczkę czy upadek? Delikatna, wręcz krucha postać młodszego mężczyzny dyszała ciężko ucząc się oddechu na nowo. Co się stało?
Co się działo z nim samym? Dał się porwać emocjom, a te bezlitośnie wyniosły go na głęboką wodę. Jesteś jeszcze gorszy niż ojciec. To było jak wielki kamień uwiązany u szyi ciągnący Ernsta na samo dno oceanu łez. Raniło niby wypuszczona z łuku strzała, śmiało lecąca przez powietrze jeszcze przed sekundą, teraz tkwiąca głęboko w skamieniałym sercu rozłupując je na kawałki. Dlaczego to tak bolało? Żałosne strzępy rozdartej przez życie duszy wiły się jak wrzucony w ogień papier, który nim zamieni się w popiół kurczy się i zwija pod wpływem płomieni. Zupełnie jakby był myślącą istotą i starał się uciec przed pożogą, choć już zbyt późno na ratunek. Czy dusza może spłonąć? Chyba nie. Może jedynie cierpieć, czernieć i skręcać się coraz mocniej aż będzie twarda jak stal. Wtedy nic nie będzie jej straszne, stanie się nienaruszalna, niezniszczalna.
Pod warunkiem, że nie zaatakuje jej rdza.
Słona woda otoczyła Ernsta gdy unosił się w jej bezmiarze. Swym zgniłym dotykiem tworzyła drobniutkie czerwone punkciki, kropelki krwi wypływającej spod skóry szybko zamieniające się w coraz to większe plamy zepsucia. Krzepnąc zapadały się w sobie niszcząc siebie i pokrytą nimi osobę. Rozpływały się w ciemności głębin oceanu.
Wszystko się waliło. Odchodziło, niesione przez nieznane prądy uniemożliwiając skupienie myśli. Wirowały rozdzielone w słonej toni, pojawiały się i przepadały beż wieści nie połączone z żadną inną pozostawiając siebie i siostry na pastwę losu. Tylko kilka z nich wciąż trzymało się razem, dryfując niespokojnie ku powierzchni. Te o bracie, o ojcu, o nienawiści, o rozpaczy.
Ernst wpatrywał się w trzymanego za tkaninę koszuli brata. Łapiący gwałtownie oddech, wręcz wyrywający go ze wszechobecnego powietrza przypominał nieudolnego wisielca, który niedokładnie zawiązał sznur. Źle zaciśnięty węzeł rozsupłał się, a człowiek upadł na ziemię i ponownie witał bezlitosne życie. Był taki mały, tak drobny, wydawało się, że jest niczym więcej jak suchą trzciną, która pęknie lada moment. Ernst zdawał sobie sprawę, że gdyby tylko zapragnął mógłby go złamać wpół i pozostawić konającego pośrodku idyllicznej uliczki. Mógłby, lecz wówczas okazałby się potworem. Byłby taki jak ojciec.
Usta brata rozchyliły się. Charczący szept rozciął ciszę, po czym zaległa na nowo, jeszcze cięższa i trudniejsza niż poprzednio. Był żądaniem? Prośbą? Jednym i drugim? Błękit jego oczu zasnuty był mgłą szoku i bólu a Ernst nie potrafił niczego przez nią dostrzec. Tak nawet było lepiej. Nie chciał już niczego widzieć. Miał dość lodu tego spojrzenia, jego niesamowitego koloru, jakby ktoś zamknął jasne niebo w dwóch szklanych kulach. Nie mógł tego więcej znieść, pragnął je rozbić i uwolnić ich lodowcowe światło uwięzione w czaszce brata. Chciał wyłupić własne, nie musieć już więcej znosić codziennie ich widoku gdy odbite w lustrze wpatrują się w niego wzrokiem, który pamiętał z koszmaru swojego życia.
Nie wystarczyłoby jednak tylko nie widzieć. Należałoby jeszcze zapomnieć.
Puścił go. Nie dostrzegł, czy Daniel upada, czy stoi pewnie na nogach. Nie obchodziło go to. Nie chciał patrzeć na młodszego brata i rozluźniając uchwyt zamknął oczy. Ślepy na otaczający go świat obrócił się i ruszył przed siebie. Uciekał, choć wcale nie biegł. Powieki rozwarły się dopiero po kilku krokach, lecz bodźce docierały do niego jakby zza półprzeźroczystej zasłony. Był wycieńczony. Spustoszenie, jakie dokonało się w jego duszy przytłaczało swym ogromem, nieporównywalnie olbrzymim wobec drobnych kilku słów, którym zostało wywołane. Tak, Ernst uciekał jak najdalej od tego miejsca i brata, który spowodował ten sztorm. Nie miał siły na dłuższą walkę.
Czuł się słaby. Zdezorientowany jak dziecko zagubione w gęstym lesie, zdruzgotany przez nieproszone wspomnienia, które tak nagle wróciły. Umysł nie potrafił poradzić sobie z tą bezlitosną falą, która cały czas rosła w siłę. Jesteś jeszcze gorszy niż ojciec… Ale dlaczego? Dusza odrywała się od ciała, umysł odrywał się od ducha. Ranne i wyjące jestestwo mężczyzny plątało się w pułapce swojej przeszłości.
Pragnął zasnąć i nie obudzić się już nigdy.
W końcu nikt nie będzie płakał.
zt
Co się działo z nim samym? Dał się porwać emocjom, a te bezlitośnie wyniosły go na głęboką wodę. Jesteś jeszcze gorszy niż ojciec. To było jak wielki kamień uwiązany u szyi ciągnący Ernsta na samo dno oceanu łez. Raniło niby wypuszczona z łuku strzała, śmiało lecąca przez powietrze jeszcze przed sekundą, teraz tkwiąca głęboko w skamieniałym sercu rozłupując je na kawałki. Dlaczego to tak bolało? Żałosne strzępy rozdartej przez życie duszy wiły się jak wrzucony w ogień papier, który nim zamieni się w popiół kurczy się i zwija pod wpływem płomieni. Zupełnie jakby był myślącą istotą i starał się uciec przed pożogą, choć już zbyt późno na ratunek. Czy dusza może spłonąć? Chyba nie. Może jedynie cierpieć, czernieć i skręcać się coraz mocniej aż będzie twarda jak stal. Wtedy nic nie będzie jej straszne, stanie się nienaruszalna, niezniszczalna.
Pod warunkiem, że nie zaatakuje jej rdza.
Słona woda otoczyła Ernsta gdy unosił się w jej bezmiarze. Swym zgniłym dotykiem tworzyła drobniutkie czerwone punkciki, kropelki krwi wypływającej spod skóry szybko zamieniające się w coraz to większe plamy zepsucia. Krzepnąc zapadały się w sobie niszcząc siebie i pokrytą nimi osobę. Rozpływały się w ciemności głębin oceanu.
Wszystko się waliło. Odchodziło, niesione przez nieznane prądy uniemożliwiając skupienie myśli. Wirowały rozdzielone w słonej toni, pojawiały się i przepadały beż wieści nie połączone z żadną inną pozostawiając siebie i siostry na pastwę losu. Tylko kilka z nich wciąż trzymało się razem, dryfując niespokojnie ku powierzchni. Te o bracie, o ojcu, o nienawiści, o rozpaczy.
Ernst wpatrywał się w trzymanego za tkaninę koszuli brata. Łapiący gwałtownie oddech, wręcz wyrywający go ze wszechobecnego powietrza przypominał nieudolnego wisielca, który niedokładnie zawiązał sznur. Źle zaciśnięty węzeł rozsupłał się, a człowiek upadł na ziemię i ponownie witał bezlitosne życie. Był taki mały, tak drobny, wydawało się, że jest niczym więcej jak suchą trzciną, która pęknie lada moment. Ernst zdawał sobie sprawę, że gdyby tylko zapragnął mógłby go złamać wpół i pozostawić konającego pośrodku idyllicznej uliczki. Mógłby, lecz wówczas okazałby się potworem. Byłby taki jak ojciec.
Usta brata rozchyliły się. Charczący szept rozciął ciszę, po czym zaległa na nowo, jeszcze cięższa i trudniejsza niż poprzednio. Był żądaniem? Prośbą? Jednym i drugim? Błękit jego oczu zasnuty był mgłą szoku i bólu a Ernst nie potrafił niczego przez nią dostrzec. Tak nawet było lepiej. Nie chciał już niczego widzieć. Miał dość lodu tego spojrzenia, jego niesamowitego koloru, jakby ktoś zamknął jasne niebo w dwóch szklanych kulach. Nie mógł tego więcej znieść, pragnął je rozbić i uwolnić ich lodowcowe światło uwięzione w czaszce brata. Chciał wyłupić własne, nie musieć już więcej znosić codziennie ich widoku gdy odbite w lustrze wpatrują się w niego wzrokiem, który pamiętał z koszmaru swojego życia.
Nie wystarczyłoby jednak tylko nie widzieć. Należałoby jeszcze zapomnieć.
Puścił go. Nie dostrzegł, czy Daniel upada, czy stoi pewnie na nogach. Nie obchodziło go to. Nie chciał patrzeć na młodszego brata i rozluźniając uchwyt zamknął oczy. Ślepy na otaczający go świat obrócił się i ruszył przed siebie. Uciekał, choć wcale nie biegł. Powieki rozwarły się dopiero po kilku krokach, lecz bodźce docierały do niego jakby zza półprzeźroczystej zasłony. Był wycieńczony. Spustoszenie, jakie dokonało się w jego duszy przytłaczało swym ogromem, nieporównywalnie olbrzymim wobec drobnych kilku słów, którym zostało wywołane. Tak, Ernst uciekał jak najdalej od tego miejsca i brata, który spowodował ten sztorm. Nie miał siły na dłuższą walkę.
Czuł się słaby. Zdezorientowany jak dziecko zagubione w gęstym lesie, zdruzgotany przez nieproszone wspomnienia, które tak nagle wróciły. Umysł nie potrafił poradzić sobie z tą bezlitosną falą, która cały czas rosła w siłę. Jesteś jeszcze gorszy niż ojciec… Ale dlaczego? Dusza odrywała się od ciała, umysł odrywał się od ducha. Ranne i wyjące jestestwo mężczyzny plątało się w pułapce swojej przeszłości.
Pragnął zasnąć i nie obudzić się już nigdy.
W końcu nikt nie będzie płakał.
zt
Gość
Gość
| połowa listopada?
Po pracy miała zamiar pojechać prosto do ojca. Odnalazła swój (a właściwie, należący do ojca i jedynie „wypożyczony” na czas nieokreślony) samochód, zwykle parkowany nieopodal wejścia do ministerstwa i włączyła się do ruchu, zamierzając dojechać w okolice, gdzie mieszkał ojciec. Okazało się jednak, że jego ulica czasowo była zablokowana, więc musiała poszukać objazdu i innego dogodnego miejsca do pozostawienia wozu, co też uczyniła i pieszo udała się do domu Thomasa Elliotta, pokonując kilka przecznic uliczek otoczonych po obu stronach podobnymi domkami w typowo brytyjskim stylu, tak różnym od zabudowy Nowego Jorku. Nie przepadała jednak za teleportacją, zdecydowanie preferując samochody, nawet jeśli czasem pojawiały się problemy z zaparkowaniem i trzeba było kawałek dojść.
Spędziła u ojca całkiem przyjemny czas. Zjedli razem obiad i porozmawiali w salonie; Alice przez cały czas obserwowała go uważnie, jak zresztą zawsze, gdy się widzieli. Choć ojciec przez cały czas utrzymywał, że jest chory i to dlatego zrezygnował z czynnej pracy, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że mogło kryć się za tym coś więcej. W końcu zaledwie kilka dni temu znalazła wśród jego rzeczy tajemnicze liściki starannie nakreślone atramentem na pergaminie, wyglądające niczym pogróżki, i choć jeszcze nie zadała mu o nie pytania wprost (nie chcąc się przyznać do myszkowania w szufladzie jego biurka, gdzie została przecież wysłana tylko po to, by poszukać notatnika ojca, o który ten ją poprosił, będąc zajęty czymś innym). Pewne było jednak, że prędzej czy później kłębiące się w jej głowie pytania padną. Ojciec był dla niej najbliższą osobą, o którą się obawiała (to głównie dla niego została w Anglii nawet po rozstaniu z Glaucusem) i co do której miała ogromne zaufanie, więc bolało ją, że ojciec nie okazywał tego zaufania jej, najprawdopodobniej zatajając przed nią coś ważnego.
Opuściła jego mieszkanie późnym popołudniem, zamierzając odnaleźć samochód i wrócić prosto do siebie. No chyba że najdzie ją ochota, by zatrzymać się po drodze w jakiejś knajpie czy innym tego typu miejscu, co również nie było aż tak nieprawdopodobne. Bo mimo, że było coraz zimniej, lubiła czasem wyskoczyć gdzieś po pracy. Zupełnie jak za czasów życia w Nowym Jorku, potrzebowała rozrywek, których mógł jej zapewnić świat mugoli, a z których wielu konserwatywni czarodzieje zwyczajnie nie rozumieli.
Nagle jednak, gdy skręciła w następną uliczkę, odniosła dziwne wrażenie, że sylwetka idącej kilkanaście metrów przed nią kobiety do złudzenia jej kogoś przypomina. Przyspieszyła kroku, zamierzając ją dogonić; jeśli się okaże, że to pomyłka, po prostu zaliczy wtopę i pójdzie dalej. Ale może nie?
- Maisie? – zagadała, doganiając młodą kobietę. Och, ale to byłby cudowny zbieg okoliczności, gdyby napotkała tutaj swoją kuzynkę!
Po pracy miała zamiar pojechać prosto do ojca. Odnalazła swój (a właściwie, należący do ojca i jedynie „wypożyczony” na czas nieokreślony) samochód, zwykle parkowany nieopodal wejścia do ministerstwa i włączyła się do ruchu, zamierzając dojechać w okolice, gdzie mieszkał ojciec. Okazało się jednak, że jego ulica czasowo była zablokowana, więc musiała poszukać objazdu i innego dogodnego miejsca do pozostawienia wozu, co też uczyniła i pieszo udała się do domu Thomasa Elliotta, pokonując kilka przecznic uliczek otoczonych po obu stronach podobnymi domkami w typowo brytyjskim stylu, tak różnym od zabudowy Nowego Jorku. Nie przepadała jednak za teleportacją, zdecydowanie preferując samochody, nawet jeśli czasem pojawiały się problemy z zaparkowaniem i trzeba było kawałek dojść.
Spędziła u ojca całkiem przyjemny czas. Zjedli razem obiad i porozmawiali w salonie; Alice przez cały czas obserwowała go uważnie, jak zresztą zawsze, gdy się widzieli. Choć ojciec przez cały czas utrzymywał, że jest chory i to dlatego zrezygnował z czynnej pracy, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że mogło kryć się za tym coś więcej. W końcu zaledwie kilka dni temu znalazła wśród jego rzeczy tajemnicze liściki starannie nakreślone atramentem na pergaminie, wyglądające niczym pogróżki, i choć jeszcze nie zadała mu o nie pytania wprost (nie chcąc się przyznać do myszkowania w szufladzie jego biurka, gdzie została przecież wysłana tylko po to, by poszukać notatnika ojca, o który ten ją poprosił, będąc zajęty czymś innym). Pewne było jednak, że prędzej czy później kłębiące się w jej głowie pytania padną. Ojciec był dla niej najbliższą osobą, o którą się obawiała (to głównie dla niego została w Anglii nawet po rozstaniu z Glaucusem) i co do której miała ogromne zaufanie, więc bolało ją, że ojciec nie okazywał tego zaufania jej, najprawdopodobniej zatajając przed nią coś ważnego.
Opuściła jego mieszkanie późnym popołudniem, zamierzając odnaleźć samochód i wrócić prosto do siebie. No chyba że najdzie ją ochota, by zatrzymać się po drodze w jakiejś knajpie czy innym tego typu miejscu, co również nie było aż tak nieprawdopodobne. Bo mimo, że było coraz zimniej, lubiła czasem wyskoczyć gdzieś po pracy. Zupełnie jak za czasów życia w Nowym Jorku, potrzebowała rozrywek, których mógł jej zapewnić świat mugoli, a z których wielu konserwatywni czarodzieje zwyczajnie nie rozumieli.
Nagle jednak, gdy skręciła w następną uliczkę, odniosła dziwne wrażenie, że sylwetka idącej kilkanaście metrów przed nią kobiety do złudzenia jej kogoś przypomina. Przyspieszyła kroku, zamierzając ją dogonić; jeśli się okaże, że to pomyłka, po prostu zaliczy wtopę i pójdzie dalej. Ale może nie?
- Maisie? – zagadała, doganiając młodą kobietę. Och, ale to byłby cudowny zbieg okoliczności, gdyby napotkała tutaj swoją kuzynkę!
Wraz z nastaniem listopada, zmieniło się powietrze, swoim chłodem zwiastując nadchodzącą zimę. Ostatnie liście kołysały się smętnie na ostrzejszym niż dotychczas wietrze, uparcie próbując utrzymać się na łysych gałęziach chociaż jeden dzień dłużej. Pomimo to pogoda nastrajała do przechadzek, promienie zimnego słońca przebijały się z pomiędzy ciężkich chmur, zaledwie na krótką chwilę. Wszystko to zapewne zwiastuje deszcz, którego krople miałyby wsiąknąć w ziemię za godzinę – zastanie nas typowo angielska pogoda, nienastrajająca optymistycznie. Błyskawicznie podłapuję ten chmurny nastrój, ani trochę zadowolona z dzisiejszego popołudnia, które spędziłam w antykwariacie. Zaczęło się niewinnie od przechadzki, lecz gdy tylko zabłądziłam w tę okolice, nie mogłam sobie odmówić wejścia do doskonale znanego mugolskiego antykwariatu. Liczyłam na obfite łupy, lecz wyszłam tylko z kilkoma książkami i płytami do całkiem sporej kolekcji, nie potrafiłam ukryć rozczarowania. Spędziłam większość wolnego czasu, bo gdy wrócę do mieszkania czeka na mnie kolejna dawka biurokracji, bez której nawet magiczny świat nie może się obejść. Powoli zaczęło się ściemniać, co pokazuje mi, jak dużo czasu zmarnowałam na niczym; ulice rozświetlają już latarnie, pomimo że wciąż nie jest bardzo późno – na pewno większość pubów dopiero oczekuje pierwszych klientów, a małżonkowie spieszą do swoich idealnych żon, gdzie czeka na nich ciepły obiad i gromadka dzieci. O właśnie taki jeden z nich, pewnie biedniejszy urzędnik, skoro mieszka w dokach, wbiega pewnym krokiem po schodach jednej z kamienic, widoczny jeszcze na krótką chwilę, nim zniknie we wnętrzu mieszkania. Przez chwilę w mojej głowie pojawia się myśl o podróży. Gdziekolwiek. Może nawet do o wiele bardziej słonecznych Włoch, by podziwiać ujmujące zakątki i po raz kolejny zachłysnąć się sztuką. Wydaje się, że z tego tiku nie wyleczę się nigdy, nie osiądę niczym statek na mieliźnie, odnajdując swoje miejsce, żyjąc bez tej palącej potrzeby wyjazdu. Chwilę później wyrywam się z kolejnych marzeń, przypominając sobie, że się zmieniłam – wkroczyłam na ścieżkę obowiązkowego, dorosłego życia. Rychło wczas. Smętnym wzrokiem wodzę od bark pływających po ciemnoszarych wodach – stoję na niewielkim wzniesieniu, więc wszystko jest doskonale widoczne – poprzez czerwone pelargonie na balkonach, które czeka już wkrótce śmiertelna konfrontacja z pierwszymi przymrozkami, aż do pędów irgi pokrytych masą czerwonych owoców.
Słyszę za sobą przyśpieszone kroki, więc odruchowo zerkam przez ramię, w idealnym momencie, by złapać spojrzenie Alice, stojące znajdującej się zaledwie kilka stóp ode mnie. Pochmurną twarz od razu rozjaśnia cień uśmiechu. - Alice, witaj – rzucam promiennie, rozganiając jej niepewności co do mojej osoby. - Ja wilkołaczę!, co ty robisz w tej okolicy? – pytam napędzana szokiem spowodowany tym przypadkowym spotkaniem. Nie mam pojęcia, co tym razem mogłoby sprowadzić kuzynkę do tej części Londynu – powodów jest co nie miara, w końcu to z niej najbardziej mugololubny członek rodziny Elliottów. Choć kto wie, może sprowadza ją tutaj kusząca błahostka w postaci targu na końcu ulicy, gdzie niezależnie od pory można nabyć świeże owoce i warzywa?
Słyszę za sobą przyśpieszone kroki, więc odruchowo zerkam przez ramię, w idealnym momencie, by złapać spojrzenie Alice, stojące znajdującej się zaledwie kilka stóp ode mnie. Pochmurną twarz od razu rozjaśnia cień uśmiechu. - Alice, witaj – rzucam promiennie, rozganiając jej niepewności co do mojej osoby. - Ja wilkołaczę!, co ty robisz w tej okolicy? – pytam napędzana szokiem spowodowany tym przypadkowym spotkaniem. Nie mam pojęcia, co tym razem mogłoby sprowadzić kuzynkę do tej części Londynu – powodów jest co nie miara, w końcu to z niej najbardziej mugololubny członek rodziny Elliottów. Choć kto wie, może sprowadza ją tutaj kusząca błahostka w postaci targu na końcu ulicy, gdzie niezależnie od pory można nabyć świeże owoce i warzywa?
Gość
Gość
Prawdę mówiąc, wolała ten mugolski Londyn o wiele bardziej od tego magicznego. Może to dla niektórych było dziwne, ale naprawdę czuła się tutaj swobodniej, nikt nie dawał jej też do zrozumienia, że jest kimś gorszym, bo ma nieczystą krew. Przy swoim pochodzeniu była niejako zawieszona na granicy dwóch światów, ale pod wpływem spędzenia połowy życia w Stanach była bardzo zamerykanizowana i promugolska. I zazwyczaj nie czuła z tego powodu dyskomfortu, bo ojciec zawsze wpajał jej duży szacunek i podziw do mugoli, oraz ostrożność wobec czarodziejów czystej krwi. Dopiero po powrocie do Anglii uświadomiła sobie swoje wyobcowanie i niedopasowanie do tutejszego społeczeństwa magicznego, gdzie nadal liczyła się czystość krwi.
Pozostali Elliottowie, przynajmniej ci, którzy znajdowali się w Anglii (a więc jej ojciec, jego brat oraz dzieci tegoż brata, czyli jej kuzynostwo) zapewne również w mniejszym lub większym stopniu stykali się z tym samym problemem, co Alice. Choć to ona, z racji tego że wróciła dopiero niedawno, miała najtrudniej się przestawić.
Zobaczenie Maisie bardzo ją ucieszyło, tym bardziej, że nie widywała jej tak często jak Rogera, który często wpadał do jej mieszkania a ona do niego. A przecież również ją bardzo lubiła.
- To naprawdę niesamowity zbieg okoliczności! – cieszyła się, a na jej piegowatej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Akurat byłam odwiedzić ojca, mieszka niedaleko stąd, a teraz snuję się po uliczkach i próbuję sobie przypomnieć, gdzie dokładnie zostawiłam samochód.
Była roztrzepana, więc kiedy parkowała w jakimś innym miejscu niż zwykle, to często musiała go potem szukać. Wszystkie te uliczki wyglądały dosyć podobnie, wąskie i otoczone charakterystycznymi, klockowatymi domkami. Brytyjski dom Thomasa w Londynie również był podobny i nie wyróżniał się z otoczenia, jedynie wyposażenie zdradzało amerykańskie korzenie jego właściciela.
- A ty, co tutaj robiłaś? – zapytała po chwili. Była zaciekawiona, więc korzystając z okazji spotkania, miała ochotę zarzucić ją pytaniami. – W ogóle co porabiałaś ostatnimi czasy? Mam nadzieję, że twój nowy interes kwitnie, wkrótce muszę tam koniecznie zajrzeć i spróbować twoich specjałów.
I na pewno zajrzy, może nawet w tym tygodniu po pracy zboczy z drogi i zahaczy o tę okolicę? W końcu należało wspierać krewnych w ich przedsięwzięciach.
Pozostali Elliottowie, przynajmniej ci, którzy znajdowali się w Anglii (a więc jej ojciec, jego brat oraz dzieci tegoż brata, czyli jej kuzynostwo) zapewne również w mniejszym lub większym stopniu stykali się z tym samym problemem, co Alice. Choć to ona, z racji tego że wróciła dopiero niedawno, miała najtrudniej się przestawić.
Zobaczenie Maisie bardzo ją ucieszyło, tym bardziej, że nie widywała jej tak często jak Rogera, który często wpadał do jej mieszkania a ona do niego. A przecież również ją bardzo lubiła.
- To naprawdę niesamowity zbieg okoliczności! – cieszyła się, a na jej piegowatej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Akurat byłam odwiedzić ojca, mieszka niedaleko stąd, a teraz snuję się po uliczkach i próbuję sobie przypomnieć, gdzie dokładnie zostawiłam samochód.
Była roztrzepana, więc kiedy parkowała w jakimś innym miejscu niż zwykle, to często musiała go potem szukać. Wszystkie te uliczki wyglądały dosyć podobnie, wąskie i otoczone charakterystycznymi, klockowatymi domkami. Brytyjski dom Thomasa w Londynie również był podobny i nie wyróżniał się z otoczenia, jedynie wyposażenie zdradzało amerykańskie korzenie jego właściciela.
- A ty, co tutaj robiłaś? – zapytała po chwili. Była zaciekawiona, więc korzystając z okazji spotkania, miała ochotę zarzucić ją pytaniami. – W ogóle co porabiałaś ostatnimi czasy? Mam nadzieję, że twój nowy interes kwitnie, wkrótce muszę tam koniecznie zajrzeć i spróbować twoich specjałów.
I na pewno zajrzy, może nawet w tym tygodniu po pracy zboczy z drogi i zahaczy o tę okolicę? W końcu należało wspierać krewnych w ich przedsięwzięciach.
Ulica Henryka Kapryśnego
Szybka odpowiedź