Sala numer trzy
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer trzy
Niedawna wojna zrobiła z Mungiem swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu; pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
No tak. Może to prawda, może coś w tym jest, a jednak moje brwi wędrują w górę - ze zdziwienia. Następnie w dół - z irytacji. Po co w takim razie to pytanie? Gdyby eliksir nie działał, lub działałby źle, z pewnością bym o tym powiedział. A już na pewno nie prosiłbym o jego zapas na drogę. Wzdycham więc dość cierpiętniczo, prostując niewidoczne zgięcia na spodniach. Staram się przetrawić informację odnośnie braku stężonej dawki, ale nie kłócę się. Chyba nie mam na to siły. Chciałbym już otrzymać tę receptę, udać się do szpitalnego alchemika oraz odebrać co mi się należy. Czy raczej zlecić to zadanie skrzatowi, gdyż mam ciekawsze rzeczy do roboty. Trucizny same się nie uwarzą, artefakty same się nie sprawdzą. Ostatnio coraz częściej jestem proszony przez ojca o pomoc w interesie, a tego ignorować nie można. I naturalnie zostaje jeszcze kwestia spakowania się na nadchodzące tygodnie poza granicami kraju. W końcu będę stąpać po dzikich, barbarzyńskich krainach, muszę zatem się do tego przygotować najlepiej jak to możliwe. Nie wiedząc jeszcze, że te przygotowania na nic zdadzą, a absolutnie wszystko, co tam zobaczę, będzie skandalicznie trudne - niemożliwe do ogarnięcia tego umysłem.
Wyjaśnienie wydaje się być zaskakująco logiczne. Dlatego moja złość gdzieś odpływa, ustępując raczej rezygnacji. Nigdy nie może być tak jak tego oczekuję - to trochę deprymujące, ale nie mogę dać się zwariować. Powinienem skoncentrować się na ważniejszych sprawach, chociaż zdrowie też do nich należy, bez dwóch zdań. Żyjąc z traumą krwi tyle czasu powinienem się do niej przyzwyczaić przynajmniej na najniższym szczeblu świadomości.
- Rozumiem - odpowiadam spokojnie, nie zdradzając żadnych emocji. Dopiero następne słowa wytrącają mnie z równowagi, co objawia się ponownym ściągnięciem brwi. - Nie jestem dzieckiem - upominam mężczyznę. Nie powinien tak do mnie mówić, nawet jeśli uważa się za mądrzejszego z powodu swojej wiedzy medycznej. Odbieram za to ten świstek, który wypisał chwilę temu, kiwam głową. Dobrze, że wizyta dobiega już końca, a przynajmniej taką mam nadzieję. Posyłam mu pytające spojrzenie.
Wyjaśnienie wydaje się być zaskakująco logiczne. Dlatego moja złość gdzieś odpływa, ustępując raczej rezygnacji. Nigdy nie może być tak jak tego oczekuję - to trochę deprymujące, ale nie mogę dać się zwariować. Powinienem skoncentrować się na ważniejszych sprawach, chociaż zdrowie też do nich należy, bez dwóch zdań. Żyjąc z traumą krwi tyle czasu powinienem się do niej przyzwyczaić przynajmniej na najniższym szczeblu świadomości.
- Rozumiem - odpowiadam spokojnie, nie zdradzając żadnych emocji. Dopiero następne słowa wytrącają mnie z równowagi, co objawia się ponownym ściągnięciem brwi. - Nie jestem dzieckiem - upominam mężczyznę. Nie powinien tak do mnie mówić, nawet jeśli uważa się za mądrzejszego z powodu swojej wiedzy medycznej. Odbieram za to ten świstek, który wypisał chwilę temu, kiwam głową. Dobrze, że wizyta dobiega już końca, a przynajmniej taką mam nadzieję. Posyłam mu pytające spojrzenie.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świstek został wypisany i przekazany pacjentowi - cel lorda Burke z pewnością został osiągnięty. I chociaż tej wizycie w szpitalu towarzyszyło nieco negatywnych emocji, takich jak lekka irytacja czy delikatne oburzenie, nic nie dało się na to poradzić.
Posłał Burke'owi przeciągłe i nieco krytyczne spojrzenie, słysząc jego słowa.
Mógłby usiąść i na spokojnie wytłumaczyć swojemu pacjentowi tok rozumowania, którym się kierował. Wyjaśnić, czemu oburzenie lorda Burke było tu zupełnie niepotrzebne. Jako uzdrowiciel po prostu musiał zadać kilka pytań - nawet, jeśli była to formalność. Musiał także przestrzec go jeszcze raz o dawkowaniu leków. Chociażby po to by później, w razie problemów, nikt nie zarzucił mu, że nie poinstruował mężczyzny o szczególikach dotyczących łagodzenia objawów traumy krwi.
Wszystko to nie miałoby jednak żadnego sensu. Uzdrowiciel niepotrzebnie tylko strzępiłby język, wywołując u swojego pacjenta większą irytację. Zalecenia zostały przekazane, recepta na lek wydana. Najlepszą opcją było teraz, by obaj mężczyźni rozeszli się, wszak każdy z nich miał swoje własne zadania do przypilnowania.
Uzdrowiciel wstał, wyciągając jeszcze rękę do lorda Burke, chcąc ją uścisnąć na pożegnanie.
- Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak życzyć panu udanej i bezpiecznej podróży. Kiedy już lord wróci, proszę się do nas udać na kontrolę.
Po zakończonej wizycie Quentina zaś pozostało mu jedynie wyglądać kolejnego pacjenta. Czekało go tego dnia jeszcze wcale niemało pracy!
zt
Posłał Burke'owi przeciągłe i nieco krytyczne spojrzenie, słysząc jego słowa.
Mógłby usiąść i na spokojnie wytłumaczyć swojemu pacjentowi tok rozumowania, którym się kierował. Wyjaśnić, czemu oburzenie lorda Burke było tu zupełnie niepotrzebne. Jako uzdrowiciel po prostu musiał zadać kilka pytań - nawet, jeśli była to formalność. Musiał także przestrzec go jeszcze raz o dawkowaniu leków. Chociażby po to by później, w razie problemów, nikt nie zarzucił mu, że nie poinstruował mężczyzny o szczególikach dotyczących łagodzenia objawów traumy krwi.
Wszystko to nie miałoby jednak żadnego sensu. Uzdrowiciel niepotrzebnie tylko strzępiłby język, wywołując u swojego pacjenta większą irytację. Zalecenia zostały przekazane, recepta na lek wydana. Najlepszą opcją było teraz, by obaj mężczyźni rozeszli się, wszak każdy z nich miał swoje własne zadania do przypilnowania.
Uzdrowiciel wstał, wyciągając jeszcze rękę do lorda Burke, chcąc ją uścisnąć na pożegnanie.
- Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak życzyć panu udanej i bezpiecznej podróży. Kiedy już lord wróci, proszę się do nas udać na kontrolę.
Po zakończonej wizycie Quentina zaś pozostało mu jedynie wyglądać kolejnego pacjenta. Czekało go tego dnia jeszcze wcale niemało pracy!
zt
I show not your face but your heart's desire
Atmosfera gęstnieje, irytacja wzrasta. Upominam siebie samego, żeby jej poziom opadł do bezpiecznego poziomu. Nieco rozluźniam własne mięśnie, szczególnie twarzy. Usta nadal zaciskają się w wąską linię, dłonie natomiast na kolanach. Oddycham spokojnie, licząc w myślach zabity szlam, co pozwala mi na uspokojenie się. Cokolwiek uzdrowiciel zamierzał, powinien bardziej ważyć swe słowa. Nie zwraca się w końcu do byle kogo - do lorda, mającego już prawie trzydzieści lat, na Salazara. Doskonale wiem jak się dawkuje leki, a ewentualne swawole w tej sprawie… cóż, są tylko i wyłącznie działaniem z premedytacją. Sądząc, że w ten sposób poprawię własną kondycję. Jestem zdruzgotany własną chorobą, która pozbawia mnie wielu życiowych przyjemności. W głowie układam już plan badań naukowych, w których wynajdę odpowiednie lekarstwo. Niestety to wszystko musi zaczekać, gdyż teraz najważniejsza jest podróż. Zdobycie cennych artefaktów, zadowolenie Caractacusa, Serpena oraz Marcusa - trzech najistotniejszych czarodziejów u Borgina&Burke’a. Wierzę w pomyślność naszej wyprawy oraz w to, że zapewni nam ona ich przychylność. To wymaga z kolei drastycznych środków.
- Dziękuję. Tak zrobię - odpowiadam, kiwam lekko głową. Wstaję ściskając dłoń magomedyka. Tego wymaga kultura, chociaż ja najchętniej posłałbym mu tylko ostrzegawcze spojrzenie. Nie mogę robić sobie wrogów, na pewno nie wśród Nottów, którzy stali się nam sojusznikami. Dlatego powściągam emocje, być może zbyt jawnie wypływające na wierzch. Żegnam się jeszcze, po czym odsuwam krzesło oraz kroczę do wyjścia. Zamykam za sobą drzwi, a w ręku dzierżę kawałek pergaminu. Rozglądam się po korytarzach szukając drogi do szpitalnego alchemika. Kiedy ją wreszcie odnajduję, udaję się w tamtą stronę. Kładę na ladę kartkę pytając się kiedy to skrzat mógłby odebrać. Dziś wieczorem, wspaniale. Jedna sprawa z głowy. Krótkie, kolejne kiwnięcie w ramach podziękowania oraz pożegnania jednocześnie. Udaję się w miejsce, gdzie mogę się teleportować i robię to - znikam z cichym pyknięciem odnajdując drogę do Durham. Najlepszego miejsca na ziemi. Bezpiecznego. Nie mam ochoty na dalsze pogawędki.
zt.
- Dziękuję. Tak zrobię - odpowiadam, kiwam lekko głową. Wstaję ściskając dłoń magomedyka. Tego wymaga kultura, chociaż ja najchętniej posłałbym mu tylko ostrzegawcze spojrzenie. Nie mogę robić sobie wrogów, na pewno nie wśród Nottów, którzy stali się nam sojusznikami. Dlatego powściągam emocje, być może zbyt jawnie wypływające na wierzch. Żegnam się jeszcze, po czym odsuwam krzesło oraz kroczę do wyjścia. Zamykam za sobą drzwi, a w ręku dzierżę kawałek pergaminu. Rozglądam się po korytarzach szukając drogi do szpitalnego alchemika. Kiedy ją wreszcie odnajduję, udaję się w tamtą stronę. Kładę na ladę kartkę pytając się kiedy to skrzat mógłby odebrać. Dziś wieczorem, wspaniale. Jedna sprawa z głowy. Krótkie, kolejne kiwnięcie w ramach podziękowania oraz pożegnania jednocześnie. Udaję się w miejsce, gdzie mogę się teleportować i robię to - znikam z cichym pyknięciem odnajdując drogę do Durham. Najlepszego miejsca na ziemi. Bezpiecznego. Nie mam ochoty na dalsze pogawędki.
zt.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Noc panowała nad Londynem i całą Anglią, a wszyscy mieszkańcy spokojnie spali w swoich łóżkach i nic ani nikt nie burzył ich bezpiecznego snu. Zupełnie jakby ktoś z wysoka czuwał nad nimi. Podobnie było w jeszcze jednym miejscu - w całym szpitalu Świętego Munga panował spokój podobnie jak wszędzie indziej. Było to jednak bardzo względne, bo w sali numer trzy na Oddziale Chorób Wewnętrznych walczono o życie jednej z pacjentek. Miała nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, a wyglądała teraz jak czterdziestolatka zmęczona życiem. Ani uzdrowiciele ani personel pomocniczy nie mogli powiedzieć ile czasu spędzili w tym pomieszczeniu, starając się jakoś opanować krwotok jak i uratować dziecko, które właśnie rodziła szarpiąca się na łóżku kobieta. Kilka osób musiało trzymać matkę i próbować podawać jej jakieś eliksiry do zmniejszenia bólu, ale nic nie pomagało. Ból był za mocny przez co ciężko było cokolwiek wskórać. W dodatku pacjentka niekontrolowanie zęby, nie pozwalając sobie pomóc. Nie było to czymś niespodziewanym. Nie przy takiej dawce cierpienia. Zmagania praktycznie nie miały końca, chociaż i jedna i druga strona chciała, żeby chora przeżyła. Podobnie jak jej jeszcze nienarodzone dziecko. Stres był niewyobrażalny i nic dziwnego, że w końcu jedna postać wybiegła z sali i wpadła do łazienki, gdzie zwymiotowała do umywalki.
- Co się z tobą dzieje, Hariri? Weź się w garść!
Isu patrzyła na swoje odbicie w lustrze i przez chwilę mierzyła się swoimi brązowymi oczami. Cała drżała, a wory pod oczami z niewyspania i wyczerpania były mocno widoczne nawet na jej śniadej cerze. Wytarła usta wierzchem dłoni i zamknęła na chwilę oczy, starając się opanować dreszcze. Szamotanina i walka o życie obu pacjentów sprawiła, że na czole uzdrowicielki wystąpiły duże krople potu. Wszyscy w tamtej sali byli w podobnej sytuacji, ale tylko ona nie wytrzymała napięcia. Sądziła, że da radę. Przecież była wytrzymała. Na stażu widywała gorsze rzeczy, ale chyba nigdy nie była tam jedną z głównych odpowiedzialnych za kontrolowanie osób. Po prostu coś w niej pękło i była na siebie za to zła. Nie. Mało powiedziane. Była wściekła. Wyszła na słabiaka nie tylko przed swoimi współpracownikami, ale również i głównie przed samą sobą. Była uzdrowicielem i powinna panować nad takimi rzeczami. Otworzyła oczy ponownie i wpatrywała się w swoje odbicie zmarnowanej pracą kobiety. Obok na zlewie leżała zakrwawiona różdżka, którą starała się jakoś uratować dwójkę pacjentów na sali obok. Nie było to jednak takie proste zważywszy, że sama była już wyczerpana psychicznie i fizycznie. Słuchanie głośnych krzyków powolnej agonii nie było czymś, co szybko miało pozwolić jej spokojnie spać. Zacisnęła pięści na brzegach starego zlewu i spuściła głowę, wypuszczając ciężko powietrze. Serce biło jej w klatce piersiowej jak szalone i pewnie gdyby nie doświadczenie, wyskoczyłoby na zewnątrz. Isu wyprostowała się w końcu z trudem odrywając zesztywniałe ręce od umywalki i przejechała nimi we włosach. Syknęła, gdy poczuła ból po wewnętrznej stronie dłoni. Spojrzała na nią i zauważyła wiele odcisków i pęcherzy od ściskania mocno różdżki. Skrzywiła się na sam widok. Szybko jednak odkręciła kurek z wodą i nim ochlapała sobie twarz na odświeżenie, usłyszała czyjeś kroki na korytarzu, a chwilę później ktoś otwierał drzwi łazienki.
- Isu! Isu na Merlina! Chodź tu! - Krzyki starszego pana Bonesa sprowadziły ją na ziemię tak gwałtownie, że o mało nie odskoczyła i nie upadła na ziemię. Ten szalony mężczyzna jak chciał to potrafił się nieźle wydrzeć, przyprawiając przy tym o zawał przebywających dookoła niego ludzi. Nawet po tylu latach współpracy Hariri trudno było przywyknąć. Chyba by się przyzwyczaiła dopiero gdyby ogłuchła... Obserwowała potężnego brodacza, który jak gdyby nigdy nic wszedł do damskiej ubikacji i stanął naprzeciwko niej, łypiąc uważnie na drobną kobietę. - Gdzieś ty tak wybiegła! Nie mamy czasu na takie głupoty! Jesteś potrzebna na sali! - fuknął, po czym umilkł, czekając na jakąś reakcję. Iseult w tym czasie drżącą ręką złapała za wiszące na jej szyi Oko Horusa, chcąc się jakoś pokrzepić. Wiedziała przecież, że pan Bones ma rację i musiała wrócić, by dokończyć zadanie, ale z drugiej bała się wchodzić do tej sali. Pełnej krzyków i cierpienia. Był to jednak jej obowiązek i jeśli nie miała się w sobie zebrać to mogła zostać w tej łazience do końca życia, dręcząc się wyrzutami sumienia, że nie ruszyła na pomoc.
- Już idę... - wyszeptała w końcu, ledwie poruszając ustami i podnosząc wolno spojrzenie na uzdrowiciela przed sobą. Zerknęła na wciąż leżącą na swoim miejscu różdżkę, a potem na mężczyznę naprzeciwko. Ten pokręcił tylko głową i wyszedł, zostawiając Isu znowu samą. Uzdrowicielka odchrząknęła i umyła twarz zgodnie z przerwanym jej założeniem, obmyła również ręce, chcąc jakoś złagodzić ból odcisków i ruszyła w stronę drzwi. Przeszła korytarz i weszła do sali numer trzy, skąd wciąż dochodziły odgłosy szarpaniny i krzyków cierpiącej, ale również uzdrowicieli, którzy chcieli jakoś zapanować nad sytuacją. - Jak to wygląda? Jak dziecko? Wypiła cokolwiek? - rzuciła Hariri już o wiele pewniej niż wcześniej, wchodząc między skumulowanych przy łóżku pracowników Munga. Jednak z kobiet odpowiedziała jej, że bez zmian, ale główka już się pokazała. Jak zwykle ubrana była w swoje stare łachy, które przypominały ubranie trolla, włosy niedbale związała w coś na kształt koka i nie poruszała się z większą gracją niż wyglądała. Mimo to Iseult lubiła tę starszą kobietę - była niezwykle doświadczoną uzdrowicielką i przyjęła niejeden poród. - Musimy skupić się na ratowaniu dziecka. Chorą rozsadza od wewnątrz serpentyna. Możliwe że nie uda nam się jej ocalić! - rzuciła głośniej, chcąc jakoś złapać kontakt wzrokowy z pacjentką. Ta po jakimś czasie spojrzała na Isu, a w jej spojrzeniu widać było jak bardzo się bała. Było to normalne. Każdy się bał śmierci, ale widać było, że ta młoda szlachcianka chciała jedynie życia dla swojego dziecka. Sama traciła dużo krwi przez krwotok wewnętrzny spowodowany nagromadzeniem się energii w jej ciele. Krew lecąca jej z nosa była najmniejszym z objawów, które nasiliły się poprzez skurcze porodowe. Hariri rzuciła kolejne już Sanusio Maxima, starając się jakoś wspomóc wchłanianie się eliksirów, które miały uśmierzyć ból.
- To nie daje rady! - krzyknął ktoś rozpaczliwym głosem najwidoczniej również tracąc nadzieję na pomyślne rozwiązanie. Isu rozglądała się po uzdrowicielach i chociaż robili, co mogli, wyraźnie widziała na ich twarzach zrezygnowanie i wątpliwości. W końcu dawali z siebie naprawdę wszystko, a to i tak nie pomagało. Musieli jednak za wszelką cenę uspokoić pacjentkę.
- Vis Ricora! - podniosła w pewnym momencie głos i nie czekając na reakcję czy potwierdzenie, że dobrze robiła i wypowiedziała zaklęcie, ufając, że tak potężna magia będzie mogła zwalczyć nawet serpentynę. Musiała głownie bazować na zaklęciach, bo picie eliksirów w ciąży przy tej niebezpiecznej chorobie musiało być niezwykle kontrolowane. Zbyt duża dawka prowadziła do poronienia. Niesamowitym faktem było już samo dotarcie do porodu przez młodą arystokratkę. Takie przypadki zdarzały się bardzo rzadko, chociażby ze względu na pokaźną śmiertelność chorych na serpentynę dziewcząt. Zaraz w stronę kobiety poleciało również Subsisto Dolorem Horribilis
i czując, że szamotanie się ustępuje, Hariri przeniosła się niżej, by kontrolować poród. Jedna z obecnych pielęgniarek pomagała rodzącej oddychać, a uzdrowiciele kontrolowali jej stan podczas kurczów. Łóżko było całe we krwi, która zdawała się nie mieć końca, ale udało się dostrzec dziecko lub właściwie jego główkę. Błagam, Anubisie. Nie zabieraj go jeszcze, zwróciła się do boga śmierci, zerkając na swój palec, gdzie zazwyczaj widniał pierścień z podobizną egipskiego bóstwa. - Immunitaris - skierowała różdżkę w stronę małego człowieka, zamierzając doprowadzić poród do końca. Między krzykami matki, chociaż już z mniejszym natężeniem, pomagała przyjść mu na świat. Magia już na niewiele się zdawała w tym etapie, który wciągnął Iseult w dziwny trans. Trwał dopóki malutkie ciałko nie opuściło organizmu pacjentki. - Mam je! Mam! - krzyknęła nagle Isu, trzymając w dłoniach małe stworzenie i spojrzała z radosnym uśmiechem na matkę. Zaraz jednak zastygła, widząc, że nie udało im się. Pacjentka zmarła, a na sali zapanowała cisza przerywana jedynie kwileniem nowo narodzonego dziecka.
|zt
من بره هالله هالله ، ومن جوا يعلم اللهNie ludziom osądzać czyny innych, nie im potępiać, lecz bogom.
Iseult Hariri
Zawód : uzdrowicielka na od. chorób wewnętrznych
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
26 listopada
Nie każdy byłby sobie w stanie poradzić z zapachem szpitalnej sali: gdy wszystkie łóżka na oddziale były zapełnione rozgorączkowanymi ciałami, a co drugi pacjent przyciskał do siebie konwulsyjnie dłonie, wił się na szarej pościeli, skraplając porozdzierane poduszki potem, śliną i krwią, nawet najbardziej doświadczeni uzdrowiciele oraz najstarsze i najzrzędliwsze pielęgniarki mogli zawahać się przy progu, rozproszeni chwilowo przez gorącą mgiełkę zastygłą tak od wielu godzin, dopóki wieczorem kulejący woźny nie przyjdzie rozgarnąć jej różdżką. Nikt o zdrowych zmysłach nie otworzyłby okien w taką zawieruchę, nie o tej porze roku. Dla porównania, jeżeli zaklęcia ogrzewające korytarze naprawdę by działały, Elvira Multon nie musiałaby ubierać pod kitel dodatkowego swetra, który później, w salach, przylepiał jej się nieprzyjemnie do ciała. A - cholera - musiała. Przy całym obecnym zapotrzebowaniu na eliksiry, pracowników oraz jedzenie zapowiadany na tablicach informacyjnych remont szpitala był tak samo prawdopodobny jak to, że Elvira wyjdzie jeszcze w tym miesiącu z pracy zadowolona. Był dwudziesty szósty listopada, a na ostatni tydzień zapisano jej dyżury nocne, co mówiło samo przez się.
To wcale nie tak, że była wypalona - pomyślała do siebie zażarcie, wchodząc do śmierdzącej sali i przeciskając między dwoma metalowymi stołkami, żeby móc rozpocząć ostatni obchód. Nadal uwielbiała medycynę i nie wyobrażała sobie porzucić ten zawód, naukę o najdelikatniejszych ludzkich częściach, skomplikowaną magię, którą znali nieliczni i która miała porównywalną moc dawania co odbierania nadziei. Zżyła się z anatomią, z patomorfologią, ostrym zapachem antyseptyków i mrowiącym uczuciem, jakie zostawiały na czubkach palców zaklęcia rzucane pod presją czasu, w czasie walki dużo subtelniejszej niż prymitywne pojedynki, kolorowe błyski, huk i destrukcja. To nie większa liczba pacjentów, czy niestandardowy widok z pierwszego miejsca na tętniące wnętrze człowieka tak ją przerastały. Problemem, który sprawiał, że godziny w szpitalu wymęczały ją psychicznie okazało się być poczucie braku kontroli, zastygłego rozwoju, rutyna oraz konieczność przestrzegania reguł, z którymi niejednokrotnie zupełnie się nie zgadzała. Nigdy wcześniej nie widziała, nie czuła tego tak wyraziście jak teraz, gdy cały świat magii zdawał się zmierzać gdzieś, otwierał na nienazwane, a ona dobijała powoli do trzydziestych urodzin jako solenny nikt. Niczego nie odkryła, nie czekał na nią żaden awans i mało kto wiedział o jej istnieniu, chociaż była - bez wątpienia - fenomenalnym uzdrowicielem. Tonęła w tłumie chorych zapełniających św. Munga, jednak nie oskarżała o to siebie, tylko żelazne zasady, którym dawała się tłamsić oraz te wszystkie jednostki, nie okazujące jej realnego szacunku, chociaż ich życie zależało tylko i wyłącznie od jej umiejętności. Nie była pewna, co chce ze sobą zrobić w kontekście przyszłości oraz zmian na kompasie historycznym, dlatego wypełniała swoje obowiązki dużo bardziej metodycznie i obojętnie niż wcześniej. Oczywiście, że ich nie zaniedbywała, jednak to wszystko wydawało się teraz takie... bez znaczenia. A tragiczna pogoda jedynie pogłębiała poczucie znużenia, tak że w czasie przerw snuła się po pokoju uzdrowicieli z kubkiem czarnej kawy w ręku, nie spoglądając na nikogo, nie odpowiadając na niepewne pozdrowienia. Czuła, że jeżeli wkrótce nie podejmie jakiegoś, jakiegokolwiek działania to rozsypie się od środka. Nie zasługiwała na to, żeby się rozsypać. Nie chciała zostać zapomniana.
Obchód rozpoczęła bez entuzjazmu, ale starała się nabrać skupienia przy łóżku każdego pacjenta, którego kartę trzymała w rękach. Edith Finch wciąż wpatrywała się wyłupiastymi oczami w pęknięcie na suficie, ściskała mocno prześcieradło pod białymi dłońmi i niespokojnie poruszała nogami. Infelix cambiatio zmieniły jej macicę w gąbkę, co byłoby zabawne, gdyby nie to, że czarownica była wtedy w pierwszych tygodniach ciąży. Ukochany obdarzył ją więcej niż jednym prezentem, jednak na tym poprzestał, bo odkąd trafiła na oddział tydzień temu odwiedziła ją jedynie czerwona na twarzy matka. Elvira nie miała współczucia do kobiet rozkładających bezmyślnie nogi, ale jej martwe spojrzenie oraz okazjonalne drżenie mięśni nie wyglądały dobrze z medycznego punktu widzenia. Zapisze ją do magipsychiatry, gdy tylko pozbędą się wirusa. W tej chwili przyszła tutaj jedynie zmierzyć jej temperaturę i zbadać podbrzusze, bo skrwawioną wkładkę zdążyła zmienić pielęgniarka. Edith nie była trudną pacjentką, bo przez większość czasu milczała, pozwalając na wszystko bezwolnie jak szmaciana lalka. Gdy Elvira zaciągnęła kotarę i uniosła jej koszulę nie wydawała się tego nawet zauważyć. Choroba powoli ustępowała, ale na widok sinych cieni pod oczami czarownicy uzdrowicielka dopisała na karcie konieczność podania mikstur nasennych. Po zakończeniu badania zostawiła Edith bez słowa, ponieważ chociaż ból z powodu utraty dziecka, a już tym bardziej przez własną nieodpowiedzialność, był jej zupełnie obcy, domyślała się, że każda pusta uprzejmość, jakiej ich uczono na etyce uzdrowicielskiej, nie była tu i tak warta złamanego knuta. Przyjęła to z ulgą.
Kilka łóżek dalej za następną kotarą leżał szesnastoletni półkrwi chłopiec o nazwisku Meadowes, który w wyniku znalezienia się w ognisku anomalii od kilku dni cierpiał na silne objawy przypominające genetyczną Śmiertelną Bladość. Chociaż samą chorobę wykluczono, dzieciak i tak trafił tutaj, ponieważ szkolne skrzydło szpitalne nie chciało ryzykować nieznanymi powikłaniami. Atak w rzeczy samej wydawał się wyjątkowo ostry, chłopiec pierwszej nocy odważył się nawet zatrzymać i teraz podlegał bezwarunkowej uzdrowicielskiej kontroli dopóki jego rytm serca i zdrowie się nie ustabilizują.
Elvira zacisnęła zęby. Jak jednak miało do tego dojść, jeżeli bezczelny uczniak nie stosował się do zaleceń, na co wskazywał niebieski odcień skóry przeplatany różowymi kropkami? Meadowes spojrzał na nią z poczuciem winy, lecz - co oczywiste - nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.
- Którego eliksiru nie wziąłeś? - zapytała ostro, krótkim Finite ściągając mu z twarzy ostrzegawcze malunki, utrudniające zbadanie stanu jego poszarzałych od choroby policzków.
- Nie... - zacisnęła ze złością usta. - Te uzupełniające krew są paskudne, smakują jakby były zrobione dla wampira. W Hogwarcie mieli lepsze, nie mogę dostać tamtych?
To trzeba było zostać w Hogwarcie i zatruwać życie tamtym pielęgniarkom.
Podetknęła chłopcu różdżkę pod twarz, po to tylko, żeby przesunąć ją potem na klatkę piersiową i zbadać rytm serca.
- Nie jesteś w Hogwarcie, tylko w szpitalu. Zachowuj się tak dalej a zostaniesz tutaj do świąt.
Uczniak bardziej zbladnąć już nie mógł, ale czubek jego nosa zaczynał sinieć; najlepszy dowód na wcześniejsze niedbalstwo. Wmusiła w niego eliksir wzmacniający krew, uśmiechając złośliwie na widok skrzywionej miny i obrażonego spojrzenia.
Zaufaj dzieciakom, że będą niewdzięczne nawet wtedy, gdy wyglądają jak topielec, a ich słabe serce bije tylko dzięki twojej troskliwej opiece. Hałaśliwe wrzuciła na tackę puste fiolki i zostawiła chłopca sam na sam z jego nastoletnimi hormonami, nawet nie wysilając się na słowa pocieszenia, choć spędzał przecież końcówkę semestru na szpitalnym łóżku między znacznie poważniejszymi, dorosłymi przypadkami, zmuszony słuchać bolesnych okrzyków i bulgocących wymiotów. A to wszystko z powodu jednej przypadkowej anomalii. Gdyby tylko okazał się mniej tępy i był w stanie zrozumieć powagę własnej sytuacji, może zasłużyłby na dobre słowo Elviry, jednak w tamtej chwili w głowie uzdrowicielki kotłowały się tylko takie rzeczy, których na głos wypowiedzieć nie mogła.
Następna do badania miała być starsza Delphine, znacznie mniej nagły przypadek Dotyku Meduzy, jednak gdy przechodziła obok drzwi sali rozlegające się na korytarzu krzyki wywabiły ją z dusznego labiryntu łóżek. Nikt nie umierał, mogła skorzystać z chwili na odetchnięcie, tym bardziej, że z szybkich obserwacji wynikało, że sytuacja poza pokojem numer trzy rysowała się zgoła inaczej.
Ktoś umierał.
Tylko wtedy wokół prowizorycznego stołka mogłoby zgromadzić się tylu ludzi, dwóch uzdrowicieli, pielęgniarka oddziałowa i dwójka roztrzęsionych obcych - jak śmiała zgadywać - rodziców.
- Nie oddychał, kiedy go znaleźliśmy! Zabraliśmy go tutaj najszybciej jak się dało!
- Proszę się odsunąć- wymamrotała chuderlawa pielęgniarka, odciągając roztrzęsionego mężczyznę od pracujących ratowników w limonkowych strojach.
Elvira nie mogła powściągnąć ciekawości; podeszła bliżej, choć nie na tyle, by przeszkodzić współpracownikom, którzy metodycznie rzucanymi zaklęciami próbowali przywrócić na oko dziesięcioletniemu chłopcu podstawowe funkcje życiowe. Palus. Anapneo. Nic nie zadziałało. Dziecko było dokładnie tak samo blade i nieruchome jak wcześniej, na pulchnych policzkach nie można już było wyłapać najmniejszego rumieńca, a cienkie usta fioletowiały na krańcach. Elvira zmarszczyła brwi, przestępując z nogi na nogę. Co oni robili?
- Nic się nie da zrobić, pozostało tylko stwierdzić zgon. Nie męczcie go, przecież on już stygnie.
Matka chłopca zawyła, a uzdrowiciel podejmujący się tej kompletnie niepotrzebnej próby odwrócił się do uzdrowicielki, piorunując ją spojrzeniem ze wściekle zaciśniętymi zębami.
- Kontroluj swoje słowa. I odejdź stąd, nikt cię tu nie wzywał.
Elvira zmrużyła powieki, ale odwróciła się i odeszła, bardziej z powodu urażonej dumy niż wstydu. Dlaczego odezwał się do niej w ten sposób? Ponieważ go skrytykowała? Miała prawo, dawał rodzicom fałszywą nadzieję, chociaż widział, że chłopiec jest nie do odratowania. Durni ludzie przybyli zbyt późno, bo nie zauważyli, że ich ukochane dziecko nie oddycha. Zmarszczyła nos, kręcąc z powątpiewaniem głową.
W okropnym humorze kontynuowała obchód. Dzień dwudziesty szósty z trzydziestu, tym razem pod sztandarem martwych i półmartwych dzieci.
/zt
Nie każdy byłby sobie w stanie poradzić z zapachem szpitalnej sali: gdy wszystkie łóżka na oddziale były zapełnione rozgorączkowanymi ciałami, a co drugi pacjent przyciskał do siebie konwulsyjnie dłonie, wił się na szarej pościeli, skraplając porozdzierane poduszki potem, śliną i krwią, nawet najbardziej doświadczeni uzdrowiciele oraz najstarsze i najzrzędliwsze pielęgniarki mogli zawahać się przy progu, rozproszeni chwilowo przez gorącą mgiełkę zastygłą tak od wielu godzin, dopóki wieczorem kulejący woźny nie przyjdzie rozgarnąć jej różdżką. Nikt o zdrowych zmysłach nie otworzyłby okien w taką zawieruchę, nie o tej porze roku. Dla porównania, jeżeli zaklęcia ogrzewające korytarze naprawdę by działały, Elvira Multon nie musiałaby ubierać pod kitel dodatkowego swetra, który później, w salach, przylepiał jej się nieprzyjemnie do ciała. A - cholera - musiała. Przy całym obecnym zapotrzebowaniu na eliksiry, pracowników oraz jedzenie zapowiadany na tablicach informacyjnych remont szpitala był tak samo prawdopodobny jak to, że Elvira wyjdzie jeszcze w tym miesiącu z pracy zadowolona. Był dwudziesty szósty listopada, a na ostatni tydzień zapisano jej dyżury nocne, co mówiło samo przez się.
To wcale nie tak, że była wypalona - pomyślała do siebie zażarcie, wchodząc do śmierdzącej sali i przeciskając między dwoma metalowymi stołkami, żeby móc rozpocząć ostatni obchód. Nadal uwielbiała medycynę i nie wyobrażała sobie porzucić ten zawód, naukę o najdelikatniejszych ludzkich częściach, skomplikowaną magię, którą znali nieliczni i która miała porównywalną moc dawania co odbierania nadziei. Zżyła się z anatomią, z patomorfologią, ostrym zapachem antyseptyków i mrowiącym uczuciem, jakie zostawiały na czubkach palców zaklęcia rzucane pod presją czasu, w czasie walki dużo subtelniejszej niż prymitywne pojedynki, kolorowe błyski, huk i destrukcja. To nie większa liczba pacjentów, czy niestandardowy widok z pierwszego miejsca na tętniące wnętrze człowieka tak ją przerastały. Problemem, który sprawiał, że godziny w szpitalu wymęczały ją psychicznie okazało się być poczucie braku kontroli, zastygłego rozwoju, rutyna oraz konieczność przestrzegania reguł, z którymi niejednokrotnie zupełnie się nie zgadzała. Nigdy wcześniej nie widziała, nie czuła tego tak wyraziście jak teraz, gdy cały świat magii zdawał się zmierzać gdzieś, otwierał na nienazwane, a ona dobijała powoli do trzydziestych urodzin jako solenny nikt. Niczego nie odkryła, nie czekał na nią żaden awans i mało kto wiedział o jej istnieniu, chociaż była - bez wątpienia - fenomenalnym uzdrowicielem. Tonęła w tłumie chorych zapełniających św. Munga, jednak nie oskarżała o to siebie, tylko żelazne zasady, którym dawała się tłamsić oraz te wszystkie jednostki, nie okazujące jej realnego szacunku, chociaż ich życie zależało tylko i wyłącznie od jej umiejętności. Nie była pewna, co chce ze sobą zrobić w kontekście przyszłości oraz zmian na kompasie historycznym, dlatego wypełniała swoje obowiązki dużo bardziej metodycznie i obojętnie niż wcześniej. Oczywiście, że ich nie zaniedbywała, jednak to wszystko wydawało się teraz takie... bez znaczenia. A tragiczna pogoda jedynie pogłębiała poczucie znużenia, tak że w czasie przerw snuła się po pokoju uzdrowicieli z kubkiem czarnej kawy w ręku, nie spoglądając na nikogo, nie odpowiadając na niepewne pozdrowienia. Czuła, że jeżeli wkrótce nie podejmie jakiegoś, jakiegokolwiek działania to rozsypie się od środka. Nie zasługiwała na to, żeby się rozsypać. Nie chciała zostać zapomniana.
Obchód rozpoczęła bez entuzjazmu, ale starała się nabrać skupienia przy łóżku każdego pacjenta, którego kartę trzymała w rękach. Edith Finch wciąż wpatrywała się wyłupiastymi oczami w pęknięcie na suficie, ściskała mocno prześcieradło pod białymi dłońmi i niespokojnie poruszała nogami. Infelix cambiatio zmieniły jej macicę w gąbkę, co byłoby zabawne, gdyby nie to, że czarownica była wtedy w pierwszych tygodniach ciąży. Ukochany obdarzył ją więcej niż jednym prezentem, jednak na tym poprzestał, bo odkąd trafiła na oddział tydzień temu odwiedziła ją jedynie czerwona na twarzy matka. Elvira nie miała współczucia do kobiet rozkładających bezmyślnie nogi, ale jej martwe spojrzenie oraz okazjonalne drżenie mięśni nie wyglądały dobrze z medycznego punktu widzenia. Zapisze ją do magipsychiatry, gdy tylko pozbędą się wirusa. W tej chwili przyszła tutaj jedynie zmierzyć jej temperaturę i zbadać podbrzusze, bo skrwawioną wkładkę zdążyła zmienić pielęgniarka. Edith nie była trudną pacjentką, bo przez większość czasu milczała, pozwalając na wszystko bezwolnie jak szmaciana lalka. Gdy Elvira zaciągnęła kotarę i uniosła jej koszulę nie wydawała się tego nawet zauważyć. Choroba powoli ustępowała, ale na widok sinych cieni pod oczami czarownicy uzdrowicielka dopisała na karcie konieczność podania mikstur nasennych. Po zakończeniu badania zostawiła Edith bez słowa, ponieważ chociaż ból z powodu utraty dziecka, a już tym bardziej przez własną nieodpowiedzialność, był jej zupełnie obcy, domyślała się, że każda pusta uprzejmość, jakiej ich uczono na etyce uzdrowicielskiej, nie była tu i tak warta złamanego knuta. Przyjęła to z ulgą.
Kilka łóżek dalej za następną kotarą leżał szesnastoletni półkrwi chłopiec o nazwisku Meadowes, który w wyniku znalezienia się w ognisku anomalii od kilku dni cierpiał na silne objawy przypominające genetyczną Śmiertelną Bladość. Chociaż samą chorobę wykluczono, dzieciak i tak trafił tutaj, ponieważ szkolne skrzydło szpitalne nie chciało ryzykować nieznanymi powikłaniami. Atak w rzeczy samej wydawał się wyjątkowo ostry, chłopiec pierwszej nocy odważył się nawet zatrzymać i teraz podlegał bezwarunkowej uzdrowicielskiej kontroli dopóki jego rytm serca i zdrowie się nie ustabilizują.
Elvira zacisnęła zęby. Jak jednak miało do tego dojść, jeżeli bezczelny uczniak nie stosował się do zaleceń, na co wskazywał niebieski odcień skóry przeplatany różowymi kropkami? Meadowes spojrzał na nią z poczuciem winy, lecz - co oczywiste - nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.
- Którego eliksiru nie wziąłeś? - zapytała ostro, krótkim Finite ściągając mu z twarzy ostrzegawcze malunki, utrudniające zbadanie stanu jego poszarzałych od choroby policzków.
- Nie... - zacisnęła ze złością usta. - Te uzupełniające krew są paskudne, smakują jakby były zrobione dla wampira. W Hogwarcie mieli lepsze, nie mogę dostać tamtych?
To trzeba było zostać w Hogwarcie i zatruwać życie tamtym pielęgniarkom.
Podetknęła chłopcu różdżkę pod twarz, po to tylko, żeby przesunąć ją potem na klatkę piersiową i zbadać rytm serca.
- Nie jesteś w Hogwarcie, tylko w szpitalu. Zachowuj się tak dalej a zostaniesz tutaj do świąt.
Uczniak bardziej zbladnąć już nie mógł, ale czubek jego nosa zaczynał sinieć; najlepszy dowód na wcześniejsze niedbalstwo. Wmusiła w niego eliksir wzmacniający krew, uśmiechając złośliwie na widok skrzywionej miny i obrażonego spojrzenia.
Zaufaj dzieciakom, że będą niewdzięczne nawet wtedy, gdy wyglądają jak topielec, a ich słabe serce bije tylko dzięki twojej troskliwej opiece. Hałaśliwe wrzuciła na tackę puste fiolki i zostawiła chłopca sam na sam z jego nastoletnimi hormonami, nawet nie wysilając się na słowa pocieszenia, choć spędzał przecież końcówkę semestru na szpitalnym łóżku między znacznie poważniejszymi, dorosłymi przypadkami, zmuszony słuchać bolesnych okrzyków i bulgocących wymiotów. A to wszystko z powodu jednej przypadkowej anomalii. Gdyby tylko okazał się mniej tępy i był w stanie zrozumieć powagę własnej sytuacji, może zasłużyłby na dobre słowo Elviry, jednak w tamtej chwili w głowie uzdrowicielki kotłowały się tylko takie rzeczy, których na głos wypowiedzieć nie mogła.
Następna do badania miała być starsza Delphine, znacznie mniej nagły przypadek Dotyku Meduzy, jednak gdy przechodziła obok drzwi sali rozlegające się na korytarzu krzyki wywabiły ją z dusznego labiryntu łóżek. Nikt nie umierał, mogła skorzystać z chwili na odetchnięcie, tym bardziej, że z szybkich obserwacji wynikało, że sytuacja poza pokojem numer trzy rysowała się zgoła inaczej.
Ktoś umierał.
Tylko wtedy wokół prowizorycznego stołka mogłoby zgromadzić się tylu ludzi, dwóch uzdrowicieli, pielęgniarka oddziałowa i dwójka roztrzęsionych obcych - jak śmiała zgadywać - rodziców.
- Nie oddychał, kiedy go znaleźliśmy! Zabraliśmy go tutaj najszybciej jak się dało!
- Proszę się odsunąć- wymamrotała chuderlawa pielęgniarka, odciągając roztrzęsionego mężczyznę od pracujących ratowników w limonkowych strojach.
Elvira nie mogła powściągnąć ciekawości; podeszła bliżej, choć nie na tyle, by przeszkodzić współpracownikom, którzy metodycznie rzucanymi zaklęciami próbowali przywrócić na oko dziesięcioletniemu chłopcu podstawowe funkcje życiowe. Palus. Anapneo. Nic nie zadziałało. Dziecko było dokładnie tak samo blade i nieruchome jak wcześniej, na pulchnych policzkach nie można już było wyłapać najmniejszego rumieńca, a cienkie usta fioletowiały na krańcach. Elvira zmarszczyła brwi, przestępując z nogi na nogę. Co oni robili?
- Nic się nie da zrobić, pozostało tylko stwierdzić zgon. Nie męczcie go, przecież on już stygnie.
Matka chłopca zawyła, a uzdrowiciel podejmujący się tej kompletnie niepotrzebnej próby odwrócił się do uzdrowicielki, piorunując ją spojrzeniem ze wściekle zaciśniętymi zębami.
- Kontroluj swoje słowa. I odejdź stąd, nikt cię tu nie wzywał.
Elvira zmrużyła powieki, ale odwróciła się i odeszła, bardziej z powodu urażonej dumy niż wstydu. Dlaczego odezwał się do niej w ten sposób? Ponieważ go skrytykowała? Miała prawo, dawał rodzicom fałszywą nadzieję, chociaż widział, że chłopiec jest nie do odratowania. Durni ludzie przybyli zbyt późno, bo nie zauważyli, że ich ukochane dziecko nie oddycha. Zmarszczyła nos, kręcąc z powątpiewaniem głową.
W okropnym humorze kontynuowała obchód. Dzień dwudziesty szósty z trzydziestu, tym razem pod sztandarem martwych i półmartwych dzieci.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
przychodzimy od hejterskiej ośmiornicy
Friedrich Schmidt przyniósł ją tu na rękach. Recepcjonistka szpitala bezbłędnie wskazała im drogę na szóste piętro, w aktach mając dokładne informacje na temat choroby Wren Chang i jej wcześniejszych, związanych z nią szpitalnych pobytów. Wizyta na izbie przyjęć nie trwała długo; znajomy uzdrowiciel w tym czasie pełniący dyżur zajął się nią bez wahania, przewożąc kobietę do sali, do której szmalcownik kategorycznie nie miał wstępu. Choć jej życiu nie zagrażało jeszcze realne niebezpieczeństwo, istniała możliwość, że zbyt długo pozostawiony sam sobie napad rozrostu albioni pozostawi w jej ciele trwałe uszkodzenia - uformuje garb czy na zawsze skręci kręgosłup w przedrzeźniającym wyprostowanego człowieka wyrazie, a na to nie mógł pozwolić nikt - ani ona, ani magomedyk odpowiedzialny za prowadzenie jej przypadku. Znał jej matkę, miał okazję hospitalizować ją już wcześniej, ale przypadłość córki zawsze zdawała się uderzać z większym impetem. Z większym bólem, podobnym temu, który odczuwała teraz - choć nigdy wcześniej nie widział u niej cierpienia tak okrutnego i tak bezlitosnego. Ośmiornica przepowiedziała jej wyjątkowo paskudną klątwę, a przecież nie tak miało potoczyć się popołudnie spędzone w towarzystwie Schmidta. Nie wiedziała nawet kiedy pocieszenie bijącego od niego ciepła zamieniło się na chłód szpitalnego łóżka. Ból rozmywał świat przed jej oczyma, tworzył barwny kalejdoskop, który sprawił, że gdy tylko dotarli na salę zabiegową, zwymiotowała na jasną podłogę. Pielęgniarki o suchych dłoniach zdjęły z niej ubranie, odziały w białą szpitalną koszulę wiązaną na plecach, te jednak póki co były odsłonięte - czarownica leżała na brzuchu, napojona eliksirem przeciwbólowym i uspokajającym, oczekując rozpoczęcia zabiegu. Oszołomiona. Pozostawiona sama sobie - znowu. Powinnaś tu ze mną być, skoro przekazałaś mi to ścierwo, zawodził mózg, lecz wspomnienia matki sprawiały, że coraz mocniej drżała na kozetce. Po kilku minutach uzdrowiciel przystąpił do prawidłowej części zabiegu, dokładnie sprawdzając położenie i wzrost masy kości, po czym zmniejszając je zaklęciem. Jednym, drugim, następnym, aż wszystko zlało się w masę nie do odróżnienia. Pomimo eliksiru - czuła to. Jak jej plecy reagowały na przywracany prawidłowy kształt skrytych pod skórą kręgów, łopatek; trwało to długo, niemal godzinę, aż gwałtownie nawracająca choroba ustąpiła pod metodycznym, nieustępliwym działaniem metod uzdrowiciela, który zlecił całodobową obserwację dalszego zachowania jej ciała. Mogło płatać figle - w obecnym stanie wycieńczenia i wyprania z odpowiednich minerałów spodziewał się wszystkiego, zaordynował zatem wdrożenie do jej systemu kroplówek mających uzupełnić jej siły. Wszystko, byle tylko atak nie powtórzył się ponownie, nie w takiej formie.
Około półtorej godziny od przekroczenia drzwi oddziału chorób wewnętrznych przewieziono ją do sali numer trzy. Nie tak urokliwej jak numer dwa, nie tak zatłoczonej jak numer jeden; pielęgniarki pomogły jej przesunąć się na twardy materac łóżka, które pod dwiema ze swych nóżek podłożone miało skrawki starych gazet; jedna z kobiet poprawiła poduszkę, układając ją pod podbródkiem Wren. Miała leżeć na brzuchu. Oszczędzać wciąż bolesne miejsca. Dopiero wówczas druga, dziwnie przejęta, podpytała ją o towarzyszącego jej mężczyznę, bohatera, jak to określiła Friedricha, i z wyrozumiałym uśmiechem zapewniła, że zaraz zajmie się sprawą.
- Panie Schmidt? Może pan wejść, proszę - obwieściła wchodząc do poczekalni i odnajdując herosa, który swym oddaniem wzbudził niemały podziw wśród żeńskiej części urzeczonego personelu. Wskazała mu drogę, numer sali, w drzwiach pokazała łóżko, na którym spoczywała jego zguba. - Tylko rozmawiajcie państwo cicho, dobrze? Nie zbudźcie innych pacjentów, niektórzy odsypiają ciężkie zabiegi.
Wren natomiast czuła się pusta. Wyzuta ze wszystkiego co czaiło się w jej wnętrzu, z każdej silniejszej emocji, nie mogła ich z siebie wykrzesać. Nieobecnym spojrzeniem wpatrywała się w odpadającą ze ściany farbę, słuchała delikatnego skapywania kroplówki wkłutej w jej dłoń, do pasa osłonięta szorstką, białą pościelą. Przynajmniej teraz jej koszula była zawiązana, przykryta kaskadą ciemnych włosów. Skrywała kilka świeżo formujących się siniaków o barwie jasnego fioletu, okalających gdzieniegdzie łopatki, idących wzdłuż kręgosłupa. Miały zniknąć za kilka godzin, do dnia. Ale póki co tkwiły na bladej skórze jako pomnik dla jej głupoty, braku wyobraźni. Mogła to przewidzieć - to, że kiedyś sekret wypełznie na światło dzienne. Ale dlaczego akurat przy nim?
Friedrich Schmidt przyniósł ją tu na rękach. Recepcjonistka szpitala bezbłędnie wskazała im drogę na szóste piętro, w aktach mając dokładne informacje na temat choroby Wren Chang i jej wcześniejszych, związanych z nią szpitalnych pobytów. Wizyta na izbie przyjęć nie trwała długo; znajomy uzdrowiciel w tym czasie pełniący dyżur zajął się nią bez wahania, przewożąc kobietę do sali, do której szmalcownik kategorycznie nie miał wstępu. Choć jej życiu nie zagrażało jeszcze realne niebezpieczeństwo, istniała możliwość, że zbyt długo pozostawiony sam sobie napad rozrostu albioni pozostawi w jej ciele trwałe uszkodzenia - uformuje garb czy na zawsze skręci kręgosłup w przedrzeźniającym wyprostowanego człowieka wyrazie, a na to nie mógł pozwolić nikt - ani ona, ani magomedyk odpowiedzialny za prowadzenie jej przypadku. Znał jej matkę, miał okazję hospitalizować ją już wcześniej, ale przypadłość córki zawsze zdawała się uderzać z większym impetem. Z większym bólem, podobnym temu, który odczuwała teraz - choć nigdy wcześniej nie widział u niej cierpienia tak okrutnego i tak bezlitosnego. Ośmiornica przepowiedziała jej wyjątkowo paskudną klątwę, a przecież nie tak miało potoczyć się popołudnie spędzone w towarzystwie Schmidta. Nie wiedziała nawet kiedy pocieszenie bijącego od niego ciepła zamieniło się na chłód szpitalnego łóżka. Ból rozmywał świat przed jej oczyma, tworzył barwny kalejdoskop, który sprawił, że gdy tylko dotarli na salę zabiegową, zwymiotowała na jasną podłogę. Pielęgniarki o suchych dłoniach zdjęły z niej ubranie, odziały w białą szpitalną koszulę wiązaną na plecach, te jednak póki co były odsłonięte - czarownica leżała na brzuchu, napojona eliksirem przeciwbólowym i uspokajającym, oczekując rozpoczęcia zabiegu. Oszołomiona. Pozostawiona sama sobie - znowu. Powinnaś tu ze mną być, skoro przekazałaś mi to ścierwo, zawodził mózg, lecz wspomnienia matki sprawiały, że coraz mocniej drżała na kozetce. Po kilku minutach uzdrowiciel przystąpił do prawidłowej części zabiegu, dokładnie sprawdzając położenie i wzrost masy kości, po czym zmniejszając je zaklęciem. Jednym, drugim, następnym, aż wszystko zlało się w masę nie do odróżnienia. Pomimo eliksiru - czuła to. Jak jej plecy reagowały na przywracany prawidłowy kształt skrytych pod skórą kręgów, łopatek; trwało to długo, niemal godzinę, aż gwałtownie nawracająca choroba ustąpiła pod metodycznym, nieustępliwym działaniem metod uzdrowiciela, który zlecił całodobową obserwację dalszego zachowania jej ciała. Mogło płatać figle - w obecnym stanie wycieńczenia i wyprania z odpowiednich minerałów spodziewał się wszystkiego, zaordynował zatem wdrożenie do jej systemu kroplówek mających uzupełnić jej siły. Wszystko, byle tylko atak nie powtórzył się ponownie, nie w takiej formie.
Około półtorej godziny od przekroczenia drzwi oddziału chorób wewnętrznych przewieziono ją do sali numer trzy. Nie tak urokliwej jak numer dwa, nie tak zatłoczonej jak numer jeden; pielęgniarki pomogły jej przesunąć się na twardy materac łóżka, które pod dwiema ze swych nóżek podłożone miało skrawki starych gazet; jedna z kobiet poprawiła poduszkę, układając ją pod podbródkiem Wren. Miała leżeć na brzuchu. Oszczędzać wciąż bolesne miejsca. Dopiero wówczas druga, dziwnie przejęta, podpytała ją o towarzyszącego jej mężczyznę, bohatera, jak to określiła Friedricha, i z wyrozumiałym uśmiechem zapewniła, że zaraz zajmie się sprawą.
- Panie Schmidt? Może pan wejść, proszę - obwieściła wchodząc do poczekalni i odnajdując herosa, który swym oddaniem wzbudził niemały podziw wśród żeńskiej części urzeczonego personelu. Wskazała mu drogę, numer sali, w drzwiach pokazała łóżko, na którym spoczywała jego zguba. - Tylko rozmawiajcie państwo cicho, dobrze? Nie zbudźcie innych pacjentów, niektórzy odsypiają ciężkie zabiegi.
Wren natomiast czuła się pusta. Wyzuta ze wszystkiego co czaiło się w jej wnętrzu, z każdej silniejszej emocji, nie mogła ich z siebie wykrzesać. Nieobecnym spojrzeniem wpatrywała się w odpadającą ze ściany farbę, słuchała delikatnego skapywania kroplówki wkłutej w jej dłoń, do pasa osłonięta szorstką, białą pościelą. Przynajmniej teraz jej koszula była zawiązana, przykryta kaskadą ciemnych włosów. Skrywała kilka świeżo formujących się siniaków o barwie jasnego fioletu, okalających gdzieniegdzie łopatki, idących wzdłuż kręgosłupa. Miały zniknąć za kilka godzin, do dnia. Ale póki co tkwiły na bladej skórze jako pomnik dla jej głupoty, braku wyobraźni. Mogła to przewidzieć - to, że kiedyś sekret wypełznie na światło dzienne. Ale dlaczego akurat przy nim?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Biegł.
Przez całą drogę z portowej dzielnicy do szpitala, wyciągając nogi w wielkich susach i zmuszając mięśnie do wysiłku, zdającego się być niemal ponad jego możliwości. Czując, jakoby ścigał się z czasem przemierzał uliczki, potrącając przechodniów i nie zauważając niczego, po za wyimaginowanym celem. Nie zerkał na nią, jedynie mocniej przyciskając dziewczynę do piersi. Nie chciał wpatrywać się w wykrzywione bólem rysy wiedząc, że nie będzie w stanie zaradzić na jej cierpienia. Do Munga wpadł, jakoby ścigała go horda wilkołaków, wzbudzając zamieszanie w poczekalni. Nie mogła czekać. Nie wiedział, co jej dolegało wyglądało to jednak wyjątkowo poważnie. Mięśnie paliły żywym ogniem, wykrzesał jeszcze z siebie siły, by odnaleźć kogoś z personelu oraz dostarczyć pannę Chang na szóste piętro. Nie ufał pielęgniarkom oraz ich metodom, w głowie mając kilka bolesnych wizyt na izbach przyjęć po nieudanych akcjach.
Złożył pannę Chang na ręce uzdrowiciela, pozostając samemu w obrzydliwie jasnej poczekalni. Czuł, jakby nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Mięśnie pulsowały wycieńczone szaleńczym biegiem. Austriak zachwiał się, mając wrażenie, że długo się nie utrzyma. Zmęczony opadł na plastikowe, niewygodne krzesełko próbując uspokoić rozszalałe serce oraz przyspieszony oddech. Wtedy natknęła się na niego jednak z pielęgniarek, dobrotliwie proponując szklankę wody. I nie odmówił.
Trzęsącymi się z wysiłku dłońmi przystawiał naczynie do ust, by łapczywie upić kilka łyków. Jego pojawienie się musiało wzbudzić zainteresowanie kobiecej części personelu… I postanowił to wykorzystać. Pulchnej pielęgniarce o rozmarzonym spojrzeniu wcisnął ckliwą historię o romantycznym spacerze po porcie, poszukiwaniu biżuterii dla jego towarzyszki oraz paskudnym ataku jaki miał miejsce. Wspomniał, o szaleńczym biegu przez miasto do szpitala. Wspomniał o nerwach. A gdy rozmarzone westchnienie wyrwało się z jej ust wiedział, że dowie się wszystkiego, na czym mu zależało. Wypytał o chorobę, o jakiej nie wspomniała mu Wren. Zabieg jaki mieli przeprowadzić oraz dalsze rokowania, wchodząc w buty zmartwionego bohatera. Wkurwił się. Niezmiernie, do granic możliwości. Nie powinna zatajać przed nim takich informacji. Zostawała w jego mieszkaniu, towarzyszyła mu podczas akcji… Wolał nie myśleć, co wydarzyłoby się, gdyby dostała ataku podczas wycieczki do domu szlam.
W półtorej godziny zdążył zdobyć informacje oraz zapanować nad emocjami, co jakiś czas słuchając anegdotek pielęgniarki z nieudanego pożycia małżeńskiego.
- Dziękuję Sally, będziemy cicho. - Odpowiedział, unosząc delikatnie kąciki ust ku górze, gdy przyjazna kobieta pozwoliła mu wejść do sali, na którą przewieźli pannę Chang. Wypełnił głębszym oddechem płuca, by wypuścić szybko powietrze oraz przekroczyć próg niewielkiej sali. Zielone tęczówki szybko odnalazły odpowiednie łóżko, przy którym przystanął.
Spod łóżka wysunął niewielki taborecik, omiatając dziewczynę spojrzeniem. Chciał ją objąć. Schować w ramionach i upewnić się, że to ona. Nie chciał jednak wyrządzić jej większej krzywdy, nie wiedząc czy sprawiłoby jej to ból. Dłoń Schmidta powędrowała do dłoni Wren, by delikatnie, jakoby była z porcelany, zacisnąć na niej palce.
- Jak się czujesz? - Spytał, spojrzenie lokując w buzi dziewczyny.
Przez całą drogę z portowej dzielnicy do szpitala, wyciągając nogi w wielkich susach i zmuszając mięśnie do wysiłku, zdającego się być niemal ponad jego możliwości. Czując, jakoby ścigał się z czasem przemierzał uliczki, potrącając przechodniów i nie zauważając niczego, po za wyimaginowanym celem. Nie zerkał na nią, jedynie mocniej przyciskając dziewczynę do piersi. Nie chciał wpatrywać się w wykrzywione bólem rysy wiedząc, że nie będzie w stanie zaradzić na jej cierpienia. Do Munga wpadł, jakoby ścigała go horda wilkołaków, wzbudzając zamieszanie w poczekalni. Nie mogła czekać. Nie wiedział, co jej dolegało wyglądało to jednak wyjątkowo poważnie. Mięśnie paliły żywym ogniem, wykrzesał jeszcze z siebie siły, by odnaleźć kogoś z personelu oraz dostarczyć pannę Chang na szóste piętro. Nie ufał pielęgniarkom oraz ich metodom, w głowie mając kilka bolesnych wizyt na izbach przyjęć po nieudanych akcjach.
Złożył pannę Chang na ręce uzdrowiciela, pozostając samemu w obrzydliwie jasnej poczekalni. Czuł, jakby nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Mięśnie pulsowały wycieńczone szaleńczym biegiem. Austriak zachwiał się, mając wrażenie, że długo się nie utrzyma. Zmęczony opadł na plastikowe, niewygodne krzesełko próbując uspokoić rozszalałe serce oraz przyspieszony oddech. Wtedy natknęła się na niego jednak z pielęgniarek, dobrotliwie proponując szklankę wody. I nie odmówił.
Trzęsącymi się z wysiłku dłońmi przystawiał naczynie do ust, by łapczywie upić kilka łyków. Jego pojawienie się musiało wzbudzić zainteresowanie kobiecej części personelu… I postanowił to wykorzystać. Pulchnej pielęgniarce o rozmarzonym spojrzeniu wcisnął ckliwą historię o romantycznym spacerze po porcie, poszukiwaniu biżuterii dla jego towarzyszki oraz paskudnym ataku jaki miał miejsce. Wspomniał, o szaleńczym biegu przez miasto do szpitala. Wspomniał o nerwach. A gdy rozmarzone westchnienie wyrwało się z jej ust wiedział, że dowie się wszystkiego, na czym mu zależało. Wypytał o chorobę, o jakiej nie wspomniała mu Wren. Zabieg jaki mieli przeprowadzić oraz dalsze rokowania, wchodząc w buty zmartwionego bohatera. Wkurwił się. Niezmiernie, do granic możliwości. Nie powinna zatajać przed nim takich informacji. Zostawała w jego mieszkaniu, towarzyszyła mu podczas akcji… Wolał nie myśleć, co wydarzyłoby się, gdyby dostała ataku podczas wycieczki do domu szlam.
W półtorej godziny zdążył zdobyć informacje oraz zapanować nad emocjami, co jakiś czas słuchając anegdotek pielęgniarki z nieudanego pożycia małżeńskiego.
- Dziękuję Sally, będziemy cicho. - Odpowiedział, unosząc delikatnie kąciki ust ku górze, gdy przyjazna kobieta pozwoliła mu wejść do sali, na którą przewieźli pannę Chang. Wypełnił głębszym oddechem płuca, by wypuścić szybko powietrze oraz przekroczyć próg niewielkiej sali. Zielone tęczówki szybko odnalazły odpowiednie łóżko, przy którym przystanął.
Spod łóżka wysunął niewielki taborecik, omiatając dziewczynę spojrzeniem. Chciał ją objąć. Schować w ramionach i upewnić się, że to ona. Nie chciał jednak wyrządzić jej większej krzywdy, nie wiedząc czy sprawiłoby jej to ból. Dłoń Schmidta powędrowała do dłoni Wren, by delikatnie, jakoby była z porcelany, zacisnąć na niej palce.
- Jak się czujesz? - Spytał, spojrzenie lokując w buzi dziewczyny.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Był tu. Zanim zarejestrowała jego obecność, fakt, że przysiadł nieopodal łóżka, poczuła znajome ciepło obejmujące jej dłoń. Był tu, jak kiedyś jej ojciec dla jej matki, w podobnych okolicznościach dowiadując się o chorobie żony; wstrząsnęła nim wówczas zdawkowa informacja przekazana przez szpitalną sowę, że Euclid wylądowała na jednej z trzech głównych sali oddziału. Przyznała mu się wówczas pierwszy raz do faktu swojej choroby. Utajnionej, zaplątanej w kłamstwa, sekrety półsłów i domysłów, szczególnie od dnia porodu, gdy kobieta tak okropnie bała się komplikacji. Był tu - Friedrich Schmidt, nie jej ojciec, a jednak historia powtarzała się ponownie. Córka popełniała błędy swej matki. Nie zdawała sobie nawet sprawy jak wiele, wbrew pozorom, łączyło ją z tą znienawidzoną personą; rozumiała to dopiero dziś. W momencie, gdy szmalcownik sięgał po jej rękę i ujmował ją w opiekuńczym, oddanym geście, o jaki posądziłoby go niewielu.
To wszystko zmieniało. Fakt, że już wiedział, że z pewnością wykorzystał czas absurdalnego oczekiwania na to, co robił najlepiej - pozyskiwanie informacji; od dziś spojrzy na nią inaczej. Jak na kalekę, ciężko chorą kobietę, której należało współczuć, którą należało otoczyć opieką. I przekreśli ich wspólne plany. Beztroskę, jaka dotychczas wyznaczała kurs ich wspólnego czasu. Przyćmi ponurym cieniem rozbawioną złośliwość i przyjemnie kończące się kłótnie, bo Friedrich zadrży, pomyśli trzy razy, zanim ponownie sięgnie po jej szyję czy wykręci dłonie. Nie chciała tego. Nie mogła tego chcieć - całe swoje dorosłe życie poświęcając na udowodnienie światu, że choroba była dla niej niczym. Największym strachem, boginem, a jednak też niczym.
- Chcę znać nazwisko pielęgniarki, która cię tu wpuściła - wymamrotała cicho, ochryple, niepewna, czy głos w ogóle opuścił suche gardło, zmęczone każdym wydanym wcześniej dźwiękiem. Chyba krzyczała, zanim do jej ust wlano eliksiry. Wolna od kroplówki dłoń cofnęła się z jego uścisku, nagle zimna, równie nieobecna co spojrzenie czarnych oczu; musiała to zrobić, uciec przed nim, bo wiedziała, że cokolwiek jawiącego się pośród niepełnych myśli umrze śmiercią naturalną, jeśli tylko będzie dla niej zbyt dobry. Przecież podjęła już decyzję. Wiedziała, co musi zrobić. I wiodło to za sobą korowód innego rodzaju bólu - tępego, duszącego, utkwionego gdzieś między żebrami, w mostku, niesprecyzowanego i obcego. Ale koniecznego. Nie miała innego wyjścia.
Wren przymknęła na chwilę powieki, odetchnęła i przełknęła powoli ślinę, dłoń wsuwając pod materiał białej poduszki, tak, by nie mógł jej dosięgnąć bez obrócenia jej kozetki w barłóg. Za to z pewnością zganiłaby go zaprzyjaźniona pielęgniarka, urocza Sally, której szmalcownik niewątpliwie przypadł do gustu.
- To nie ma sensu - zaczęła po chwili jeszcze ciszej, choć w przepełnionej śpiącymi pacjentami sali z pewnością mógł dosłyszeć ją bez problemu. Ciemne tęczówki ani razu nie zwróciły się w kierunku twarzy Friedricha. - To, że tu jesteś - po co? Nie chcę żebyś mnie oglądał. Teraz ani w ogóle - pustka rosła w siłę. Przybierała monstrualne formy, pochłaniała ją bez granic, złam mu serce, nęciła, złam to, co z niego zostało. Zanim on złamie je tobie. Wren odkaszlnęła w poduszkę, po czym ponownie zamknęła oczy, nie chcąc nawet ryzykować odruchowym zwróceniem wzroku w jego kierunku. Musiał stąd iść, jak najszybciej. Zostawić ją w spokoju. Historia nie mogła dziś zebrać plonu nowej generacji. - Wyjdź stąd. To koniec.
To wszystko zmieniało. Fakt, że już wiedział, że z pewnością wykorzystał czas absurdalnego oczekiwania na to, co robił najlepiej - pozyskiwanie informacji; od dziś spojrzy na nią inaczej. Jak na kalekę, ciężko chorą kobietę, której należało współczuć, którą należało otoczyć opieką. I przekreśli ich wspólne plany. Beztroskę, jaka dotychczas wyznaczała kurs ich wspólnego czasu. Przyćmi ponurym cieniem rozbawioną złośliwość i przyjemnie kończące się kłótnie, bo Friedrich zadrży, pomyśli trzy razy, zanim ponownie sięgnie po jej szyję czy wykręci dłonie. Nie chciała tego. Nie mogła tego chcieć - całe swoje dorosłe życie poświęcając na udowodnienie światu, że choroba była dla niej niczym. Największym strachem, boginem, a jednak też niczym.
- Chcę znać nazwisko pielęgniarki, która cię tu wpuściła - wymamrotała cicho, ochryple, niepewna, czy głos w ogóle opuścił suche gardło, zmęczone każdym wydanym wcześniej dźwiękiem. Chyba krzyczała, zanim do jej ust wlano eliksiry. Wolna od kroplówki dłoń cofnęła się z jego uścisku, nagle zimna, równie nieobecna co spojrzenie czarnych oczu; musiała to zrobić, uciec przed nim, bo wiedziała, że cokolwiek jawiącego się pośród niepełnych myśli umrze śmiercią naturalną, jeśli tylko będzie dla niej zbyt dobry. Przecież podjęła już decyzję. Wiedziała, co musi zrobić. I wiodło to za sobą korowód innego rodzaju bólu - tępego, duszącego, utkwionego gdzieś między żebrami, w mostku, niesprecyzowanego i obcego. Ale koniecznego. Nie miała innego wyjścia.
Wren przymknęła na chwilę powieki, odetchnęła i przełknęła powoli ślinę, dłoń wsuwając pod materiał białej poduszki, tak, by nie mógł jej dosięgnąć bez obrócenia jej kozetki w barłóg. Za to z pewnością zganiłaby go zaprzyjaźniona pielęgniarka, urocza Sally, której szmalcownik niewątpliwie przypadł do gustu.
- To nie ma sensu - zaczęła po chwili jeszcze ciszej, choć w przepełnionej śpiącymi pacjentami sali z pewnością mógł dosłyszeć ją bez problemu. Ciemne tęczówki ani razu nie zwróciły się w kierunku twarzy Friedricha. - To, że tu jesteś - po co? Nie chcę żebyś mnie oglądał. Teraz ani w ogóle - pustka rosła w siłę. Przybierała monstrualne formy, pochłaniała ją bez granic, złam mu serce, nęciła, złam to, co z niego zostało. Zanim on złamie je tobie. Wren odkaszlnęła w poduszkę, po czym ponownie zamknęła oczy, nie chcąc nawet ryzykować odruchowym zwróceniem wzroku w jego kierunku. Musiał stąd iść, jak najszybciej. Zostawić ją w spokoju. Historia nie mogła dziś zebrać plonu nowej generacji. - Wyjdź stąd. To koniec.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zielone ślepia wywróciły się w teatralnym geście wyrażającym pogardę do co jej słów.Przez chwilę mając wrażenie, że dziewczyna wróciła do siebie; że znów zacznie rzucać złośliwymi docinkami w jego kierunku, prowokując kolejną kłótnię po której pogodzą się gdzieś, w szpitalnych zakątkach.
- Zapomnij. - Mruknął z cieniem rozbawienia w głosie. Owo poczucie jednak odpłynęło równie szybko, jak się pojawiło, gdy tylko odrzuciła czuły, jakże rzadki oraz wyjątkowy gest, jakim ją obdarował. Brew mężczyzny powędrowała ku górze.
To miała mu do powiedzenia? To po to gnał jak na złamanie karku? Nie dopuszczał tego do siebie, lecz ostatnie godziny spędził w obawie przed wyzionięciem przez nią ducha. Nieoczekiwanym oraz z pewnością niechcianym... Szybko jednak odczuł, że jedyną niechcianą rzeczą w tej sali, jest on sam.
Słuchał.
Lakonicznych, dziwnie składanych słów, jakie docierały do jego uszu. Jednak nie był istotny, zupełnie tak, jak mówiła mu przed kilkoma dniami, nim zasnęła w jego ramionach. Złość napełniła męskie żyły. Wsunął dłonie do kieszeni, zaciskając dłonie w pięści. Knykcie pobielały z wysiłku, zupełnie tak, jakoby ten gest miał powstrzymać huragan szalejący zarówno w jego głowie, jak i sercu. Poczucie zdrady uderzyło mocniej, niż gdy dowiedział się o wszystkich kłamstwach, jakimi był karmiony przez lata.
Był kretynem. Zwykłym idiotą nieuważnym niczym głupie, ufne szczenię. Powinien był przejrzeć jej grę. Zauważyć kierowane w jego stronę kłamstwa oraz sztuczne zainteresowanie, jakim go obdarzała. Powoli, wszystko sklejało się w jego umyśle w jedną, nieprzyjemną całość. Upewniała się, że nie zagrozi jej interesom wciągając go w dziwną gierkę, której uczestnikiem z pewnością nie powinien nigdy być.
Usta mężczyzny uchyliły się na chwilę, nie uleciały z nich jednak żadne słowa zacisnęły się więc w wąską linię. Chciał ją udusić. Owinąć przeźroczysty, cienki kabel kroplówki wokół jej szyi, odciąć dopływ krwi do ślicznej buzi by pogrążyć się w rozpaczy, gdy czerwień przestanie przysłaniać wizję, a złość odpłynie z jego ciała.
Zrobił tylko jedną rzecz - wstał. Automatycznie, niemal machinalnie. Wyprany ze wszelkich chęci bądź myśli. Obojętny oraz chłodny, tak jak obojętny oraz chłodny potrafił być podczas szarej codzienności. Nie drążył. Nie wyjaśniał. Nie próbował dojść do mglistego porozumienia. Po co? Postawiła sprawę niebywale jasno. Zdradziła tyle, że bystry umysł sprawnie powiązał wszelkie wskazówki oraz nie dopowiedzenia. A gdy wyszedł z sali, niczym nie on, nie trzasnął nawet drzwiami.
Kłamała, grała w gierki wciągając go w nie niczym największego głupca, którego kosztem zdawała się bawić. To wszystko miało się jednak skończyć. Koniec jednostronnie udawanej więzi. Koniec zmartwień. Koniec rozterek...
To koniec.
| zt. dla Friedricha
- Zapomnij. - Mruknął z cieniem rozbawienia w głosie. Owo poczucie jednak odpłynęło równie szybko, jak się pojawiło, gdy tylko odrzuciła czuły, jakże rzadki oraz wyjątkowy gest, jakim ją obdarował. Brew mężczyzny powędrowała ku górze.
To miała mu do powiedzenia? To po to gnał jak na złamanie karku? Nie dopuszczał tego do siebie, lecz ostatnie godziny spędził w obawie przed wyzionięciem przez nią ducha. Nieoczekiwanym oraz z pewnością niechcianym... Szybko jednak odczuł, że jedyną niechcianą rzeczą w tej sali, jest on sam.
Słuchał.
Lakonicznych, dziwnie składanych słów, jakie docierały do jego uszu. Jednak nie był istotny, zupełnie tak, jak mówiła mu przed kilkoma dniami, nim zasnęła w jego ramionach. Złość napełniła męskie żyły. Wsunął dłonie do kieszeni, zaciskając dłonie w pięści. Knykcie pobielały z wysiłku, zupełnie tak, jakoby ten gest miał powstrzymać huragan szalejący zarówno w jego głowie, jak i sercu. Poczucie zdrady uderzyło mocniej, niż gdy dowiedział się o wszystkich kłamstwach, jakimi był karmiony przez lata.
Był kretynem. Zwykłym idiotą nieuważnym niczym głupie, ufne szczenię. Powinien był przejrzeć jej grę. Zauważyć kierowane w jego stronę kłamstwa oraz sztuczne zainteresowanie, jakim go obdarzała. Powoli, wszystko sklejało się w jego umyśle w jedną, nieprzyjemną całość. Upewniała się, że nie zagrozi jej interesom wciągając go w dziwną gierkę, której uczestnikiem z pewnością nie powinien nigdy być.
Usta mężczyzny uchyliły się na chwilę, nie uleciały z nich jednak żadne słowa zacisnęły się więc w wąską linię. Chciał ją udusić. Owinąć przeźroczysty, cienki kabel kroplówki wokół jej szyi, odciąć dopływ krwi do ślicznej buzi by pogrążyć się w rozpaczy, gdy czerwień przestanie przysłaniać wizję, a złość odpłynie z jego ciała.
Zrobił tylko jedną rzecz - wstał. Automatycznie, niemal machinalnie. Wyprany ze wszelkich chęci bądź myśli. Obojętny oraz chłodny, tak jak obojętny oraz chłodny potrafił być podczas szarej codzienności. Nie drążył. Nie wyjaśniał. Nie próbował dojść do mglistego porozumienia. Po co? Postawiła sprawę niebywale jasno. Zdradziła tyle, że bystry umysł sprawnie powiązał wszelkie wskazówki oraz nie dopowiedzenia. A gdy wyszedł z sali, niczym nie on, nie trzasnął nawet drzwiami.
Kłamała, grała w gierki wciągając go w nie niczym największego głupca, którego kosztem zdawała się bawić. To wszystko miało się jednak skończyć. Koniec jednostronnie udawanej więzi. Koniec zmartwień. Koniec rozterek...
To koniec.
| zt. dla Friedricha
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
To koniec - wyszedł, zostawił ją samą, zgodnie z wypowiedzianym życzeniem. Zamknął za sobą drzwi, cicho, niemal bezgłośnie, zamknął za sobą rozdział, z okrutną łatwością dowierzając kolejnemu kłamstwu. Ostrze głodnej kosy zatrzymało się tuż przed szyją drugiego pokolenia podążającego tą samą ścieżką, co starsi już Changowie; tymi kilkoma słowami czarownica zmieniła przeznaczenie, oderwała się od schematów uwitych przez matkę - była wolna. Od niego, od pobłażliwości, jaką z pewnością zdecydowałby się ją obdarzyć, ostatnio tak wyrozumiały i czuły gdzieś pod zimną maską wewnętrznej izolacji. Ale ukróciła to zanim zrobił z niej kalekę; ze wciąż zamkniętymi powiekami słuchała kroków wiodących go za drzwi, a gdy te rozmyły się w nicość, otworzyła oczy. Powoli. Ostrożnie. Nieświadomie błagając los, by stał jeszcze w drzwiach - ale te były teraz przymknięte, białe i nijakie, zamknęły ją w klatce wyborów, które uważała za słuszne. Bo były takimi, czyż nie? Wspomnienia pokazywały jak skrzywioną stała się relacja jej rodziców, przykład był zatem jasny: każdy, kto świadomie czy nieświadomie, z premedytacją czy bez niej, otwiera wrota sekretu, musi odejść, zanim będzie za późno. Zaoferowała mu wyjście ewakuacyjne, po które nie śmiałby sięgnąć z litości. Podjęła za niego tę trudną decyzję. Wspaniałomyślnie i odważnie - za nich oboje.
Dlaczego jej zmęczone krzykiem gardło wyszeptywało zatem jego imię? Dlaczego unosiła się na łokciach, klęczała na materacu, szeroko rozwartymi oczyma wpatrując się w drzwi prowadzące do sali? Dlaczego, pomimo przepływających przez jej organizm eliksirów, czuła ten przejmujący, beznadziejny ból dławiący ją od środka?
Spróbowała szarpnąć się na łóżku, ruszyć za nim, zatrzymać - a podtrzymujący kroplówkę stojak runął na ziemię, nadszarpując wbitą w jej dłoń igłę, wyrwało zaklejony plastrem wenflon. Wren jęknęła głucho, nie do końca świadoma źródła gwałtownego ukłucia, drżące ręce unosząc na wysokość twarzy; po wierzchu lewej z nich gęsto spływała krew. To kara, córeczko, kara za twoją głupotę. Dokoła niej zalśniła biel uniformów gdy w pobliżu zbiegły się zaalarmowane dźwiękiem pielęgniarki, jedna polecała drugiej, by ta przyniosła kolejną fiolkę eliksiru uspokajającego, lżejszą niż podaną jej podczas zabiegu, ale wciąż konieczną. Zaczynała tracić równowagę. Mówiły do niej, a ona pozostawała głucha, wpatrzona w długie palce, które wcześniej odsunęły się od jego dodającej otuchy dłoni.
Została sama. Tego chciała - tak musiało być. Rozrost albioni nie minie, nie odejdzie od niej nigdy, z jej ramion żaden czar nie zdejmie już owej klątwy, a ona nie skończy jak Euclid Chang - znerwicowana, pod czujną opieką fałszywie kochającego męża, któremu stanie się kulą u nogi. Najpierw Clearwater. Później młodzieniec z pogranicza jej dorosłości. A potem Schmidt. Każdy w końcu obracał się we wspomnienie, jedni kierowani wyrokiem przeznaczenia, inni motywowani jej własnym wyborem dla obopólnego dobra. Wren osunęła się na łóżku, oparła o zimne stopy, pozwalając pielęgniarkom poczynić co tylko chciały. Wokół słychać było wypowiadane przez nie słowa, ale nie rozumiała niczego. Rozumiała tylko to, gdy do sali weszła Sally, obwieszczając, że nie udało jej się zatrzymać pana Schmidta przed wyjściem ze szpitala.
zt
Dlaczego jej zmęczone krzykiem gardło wyszeptywało zatem jego imię? Dlaczego unosiła się na łokciach, klęczała na materacu, szeroko rozwartymi oczyma wpatrując się w drzwi prowadzące do sali? Dlaczego, pomimo przepływających przez jej organizm eliksirów, czuła ten przejmujący, beznadziejny ból dławiący ją od środka?
Spróbowała szarpnąć się na łóżku, ruszyć za nim, zatrzymać - a podtrzymujący kroplówkę stojak runął na ziemię, nadszarpując wbitą w jej dłoń igłę, wyrwało zaklejony plastrem wenflon. Wren jęknęła głucho, nie do końca świadoma źródła gwałtownego ukłucia, drżące ręce unosząc na wysokość twarzy; po wierzchu lewej z nich gęsto spływała krew. To kara, córeczko, kara za twoją głupotę. Dokoła niej zalśniła biel uniformów gdy w pobliżu zbiegły się zaalarmowane dźwiękiem pielęgniarki, jedna polecała drugiej, by ta przyniosła kolejną fiolkę eliksiru uspokajającego, lżejszą niż podaną jej podczas zabiegu, ale wciąż konieczną. Zaczynała tracić równowagę. Mówiły do niej, a ona pozostawała głucha, wpatrzona w długie palce, które wcześniej odsunęły się od jego dodającej otuchy dłoni.
Została sama. Tego chciała - tak musiało być. Rozrost albioni nie minie, nie odejdzie od niej nigdy, z jej ramion żaden czar nie zdejmie już owej klątwy, a ona nie skończy jak Euclid Chang - znerwicowana, pod czujną opieką fałszywie kochającego męża, któremu stanie się kulą u nogi. Najpierw Clearwater. Później młodzieniec z pogranicza jej dorosłości. A potem Schmidt. Każdy w końcu obracał się we wspomnienie, jedni kierowani wyrokiem przeznaczenia, inni motywowani jej własnym wyborem dla obopólnego dobra. Wren osunęła się na łóżku, oparła o zimne stopy, pozwalając pielęgniarkom poczynić co tylko chciały. Wokół słychać było wypowiadane przez nie słowa, ale nie rozumiała niczego. Rozumiała tylko to, gdy do sali weszła Sally, obwieszczając, że nie udało jej się zatrzymać pana Schmidta przed wyjściem ze szpitala.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Sala numer trzy
Szybka odpowiedź