Alejka
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Alejka
To właśnie tutaj materializują się czarodzieje dostający się do ministerstwa przez oficjalne wejście, ukryte na ulicach Londynu pod postacią publicznych toalet lub poprzez sieć Fiuu. Wzdłuż ścian ciągną się rzędy kominków, z jednych co chwilę wyskakują czarodzieje zaczynający kolejny dzień pracy, pod innymi tworzą się już kolejki chętnych do opuszczenia tego magicznego przybytku. Po granatowym suficie wiją się i przesuwają złociste symbole, a posadzka z ciemnego drewna lśni, mimo że każdego dnia przechodzą tędy dziesiątki, a nawet setki czarodziejów. Dalej, pomiędzy częścią z kominkami a przejściem w stronę wind prowadzących na poszczególne piętra, znajduje się wspaniała Fontanna Magicznego Braterstwa ze złotymi posągami przedstawiającymi parę czarodziejów, centaura, goblina i skrzata domowego. Przez większą część dnia przestrzeń ta jest zatłoczona pracownikami oraz interesantami, zewsząd słychać gwar rozmów, jednak trzeba się skupić, by wychwycić pojedyncze słowa w tym zamieszaniu.
Wolał o tym teraz nie rozmawiać. Zresztą jedyną osobą, z którą jeszcze nie zerwał prawie wszystkich kontaktów lub nie unikał jej towarzystwa był Cyneric. Zabawne, że ze starszym kuzynem, który był bardzo do niego podobny łączyło go teraz więcej niż z własną siostrą. Morgothowi wydawało się, że obarczanie czymkolwiek Lei było niewłaściwie i nie powinna sobie zaprzątać tym głowy. Jednak z człowiekiem, który popierał go w poglądach i to o wiele dokładniej od siostry mógł złapać tę nić porozumienia i ją utrzymać. Tę samą, którą mieli od dzieciństwa.
- Na jakiś czas... Tak - odpowiedział jej, unikając dalszych wyjaśnień. Miał parę spraw do załatwienia, jednak to co go najbardziej ciągnęło w świat była chęć oderwania się od Anglii. Od Londynu i smrodu jego ulic. Od ludzi, którzy się w nim poruszali jak zapracowane mrówki nie zdające sobie sprawy co działo się dookoła nic. Bo to była gra o coś więcej. Nie widzieli tego i może nigdy nie mieli się dowiedzieć.
Z milczenia wyratowała ich Rowan, którą dostrzegł pomiędzy tłumem ludzi. Nieznacznie skinął jej głową, nie wiedząc co niedługo przyjdzie jego ojcu zrobić w sprawie rudowłosej kobiety. Ale on nigdy nie miał się o tym dowiedzieć. A przynajmniej nie w najbliższym czasie. W pewien sposób już się pożegnał z ojczyzną. Wymówił jedynie imię lady Yaxley zamiast powitania, zupełnie jak podczas ich pierwszego spotkania jakiś czas temu. Nie widzieli się długie lata, chociaż mijali się na przyjęciach, nie mieli okazji do rozmów.
- Mam nadzieję, że twój brat dobrze się czuje - dodał coś od siebie, gdy Liliana przedstawiła ich położenie. Jemu również przemknęło przez myśl wspomnienie artykułu, ale nie powiązał go z wdową po jego kuzynie. Bardziej myślał o Weasley'ach, którzy niestety w większości nie byli wierni zasadom szlacheckim. Po chwili milczenia odezwał się ponownie. - Może będziecie tak miłe i pójdziemy na obiad po referendum? - spytał, przenosząc spojrzenie między blondynką a rudowłosą.
- Na jakiś czas... Tak - odpowiedział jej, unikając dalszych wyjaśnień. Miał parę spraw do załatwienia, jednak to co go najbardziej ciągnęło w świat była chęć oderwania się od Anglii. Od Londynu i smrodu jego ulic. Od ludzi, którzy się w nim poruszali jak zapracowane mrówki nie zdające sobie sprawy co działo się dookoła nic. Bo to była gra o coś więcej. Nie widzieli tego i może nigdy nie mieli się dowiedzieć.
Z milczenia wyratowała ich Rowan, którą dostrzegł pomiędzy tłumem ludzi. Nieznacznie skinął jej głową, nie wiedząc co niedługo przyjdzie jego ojcu zrobić w sprawie rudowłosej kobiety. Ale on nigdy nie miał się o tym dowiedzieć. A przynajmniej nie w najbliższym czasie. W pewien sposób już się pożegnał z ojczyzną. Wymówił jedynie imię lady Yaxley zamiast powitania, zupełnie jak podczas ich pierwszego spotkania jakiś czas temu. Nie widzieli się długie lata, chociaż mijali się na przyjęciach, nie mieli okazji do rozmów.
- Mam nadzieję, że twój brat dobrze się czuje - dodał coś od siebie, gdy Liliana przedstawiła ich położenie. Jemu również przemknęło przez myśl wspomnienie artykułu, ale nie powiązał go z wdową po jego kuzynie. Bardziej myślał o Weasley'ach, którzy niestety w większości nie byli wierni zasadom szlacheckim. Po chwili milczenia odezwał się ponownie. - Może będziecie tak miłe i pójdziemy na obiad po referendum? - spytał, przenosząc spojrzenie między blondynką a rudowłosą.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
-Cieszy mnie to.-odwzajemniła uśmiech Liliany. Stanęła obok nich i w trójkę skierowali się w stronę uren.-Was również. Jak widać moje też nie. Młodszy brat miał pojawić się tu z rodzicami, a starszy czeka do momentu gdy się tu trochę wyludni.-Nie dziwiła się, choć raczej długo sobie poczeka. Jej ród nie lubił zbyt tłocznych miejsc, a dzisiejszy dzień i nadarzająca się okazja sprawiały, że miejsce to niemal pękało od ludzi chcących zagłosować w referendum.
Ostatnio sytuacja w czarodziejskiej Anglii była dość napięta. To wszystko spotęgował również artykuł w gazecie, po którym ludzie jakby zwariowali. Na szczęście, prócz tak naprawdę pierwszego dnia po jego wydaniu nie miała żadnego związanego z nim problemu. Oczywiście, że ludzie szeptali coś między sobą, zawsze to robili i nie potrzebowali do tego gazety wypisującej idiotyzmy o rudowłosych obrońcach mugoli.
Na uwagę o swoim bracie skierowała wzrok na Morgotha.
-Ostatnio nie narzekał na swój stan zdrowia. Dziękuję, że pytasz. Mam nadzieję, że wasza dwójka czuje się równie dobrze.-Posłała mężczyźnie lekki uśmiech. Może i jej brat nie narzekał, ale znała go dobrze, a może nawet lepiej. Nie był typem osoby użalającej się nad sobą, oboje tacy nie byli. Zawsze skrzętnie ukrywał przed nią swój stan zdrowia, mówiąc wiecznie: "Wszystko jest w porządku, nie martw się.", a ona i tak to robiła. Inaczej nie potrafiła. Byli rodzeństwem i równie mocno zamartwiała się o Craiga jak i o swojego młodszego brata. Czasem sama się zastanawia czy czasem zamiast jednego dziecka nie ma trójki?
-Z miłą chęcią.-Dzisiejszy dzień i tak był wolny od pracy, a dziadkowie Tobiasa zaraz po głosowaniu chcieli zabrać gdzieś chłopca. Teoretycznie mogła pójść z nimi, ale w praktyce unikała jak ognia tego typu rodzinnych spotkań z byłymi teściami, sama do końca nie wiedząc dlaczego. Uznała, więc że wyjście z kuzynostwem męża na obiad będzie na pewno lepszym pomysłem, niż spędzenie tego dnia samej w domu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
|ztx3
Ostatnio sytuacja w czarodziejskiej Anglii była dość napięta. To wszystko spotęgował również artykuł w gazecie, po którym ludzie jakby zwariowali. Na szczęście, prócz tak naprawdę pierwszego dnia po jego wydaniu nie miała żadnego związanego z nim problemu. Oczywiście, że ludzie szeptali coś między sobą, zawsze to robili i nie potrzebowali do tego gazety wypisującej idiotyzmy o rudowłosych obrońcach mugoli.
Na uwagę o swoim bracie skierowała wzrok na Morgotha.
-Ostatnio nie narzekał na swój stan zdrowia. Dziękuję, że pytasz. Mam nadzieję, że wasza dwójka czuje się równie dobrze.-Posłała mężczyźnie lekki uśmiech. Może i jej brat nie narzekał, ale znała go dobrze, a może nawet lepiej. Nie był typem osoby użalającej się nad sobą, oboje tacy nie byli. Zawsze skrzętnie ukrywał przed nią swój stan zdrowia, mówiąc wiecznie: "Wszystko jest w porządku, nie martw się.", a ona i tak to robiła. Inaczej nie potrafiła. Byli rodzeństwem i równie mocno zamartwiała się o Craiga jak i o swojego młodszego brata. Czasem sama się zastanawia czy czasem zamiast jednego dziecka nie ma trójki?
-Z miłą chęcią.-Dzisiejszy dzień i tak był wolny od pracy, a dziadkowie Tobiasa zaraz po głosowaniu chcieli zabrać gdzieś chłopca. Teoretycznie mogła pójść z nimi, ale w praktyce unikała jak ognia tego typu rodzinnych spotkań z byłymi teściami, sama do końca nie wiedząc dlaczego. Uznała, więc że wyjście z kuzynostwem męża na obiad będzie na pewno lepszym pomysłem, niż spędzenie tego dnia samej w domu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
|ztx3
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| dzień referendum - 10 marca
- Czy wspominałem już o tym - rzucił dziwnie lekko w stronę Samuela, opierając tył głowy o chybotliwą kratę windy i tępo wpatrując się w jej sufit, gdy z drugiego piętra wjeżdżali na ósme - jak bardzo mi się to wszystko nie podoba?
Wspominał - i to od rana dokładnie cztery razy, niekoniecznie w rozmowach ze Skamanderem, ale ze wszystkimi, którym względnie ufał; wypowiadanie na głos własnych obaw dawało iluzję obrony przed ich tragicznymi skutkami. Im dłużej oscylował wokół tego tematu, im dłużej drażnił się myślami o najgorszym, tym mniej realistyczna zdawała mu się wizja zakłóconego ładu. I właśnie tego trzymał się mocno - może odrobinę zbyt mocno? - gdy winda zatrzymała się u celu i po krótkim acz gwałtownym szarpnięciu zaczarowany kobiecy głos niemalże wyśpiewał wdzięcznie atrium.
Garrett silnym gestem odsunął kratę dzielącą ich od stabilnego gruntu, po czym wyszedł na korytarz, jakoś posępnie przyglądając się licznie zgromadzonym czarodziejom.
Czarodziejom, których nie byłoby tu, gdyby ministerialne władze nie knuły czegoś niegodziwego, osłaniając własne plany subtelną nutą idyllicznej demokracji. Po wyłącznie z pozoru sympatycznym przemówieniu Wilhelminy w trakcie nieupolitycznionej noworocznej zabawy Garry stracił resztki wiary w to, że sprawiedliwość na tym świecie wyegzekwuje się sama - nie, zamiast tego czarodziejski świat, wszystkie jego aspekty społeczne, ekonomiczne, polityczne, wszystko to na nowo zagubi się w otchłaniach odgórnie zaplanowanego, perfidnego chaosu.
Przeżył już jedną wojnę, bał się kolejnej - mimo to był gotów w każdej chwili ją wywołać.
- Spójrz na tych wszystkich obywateli troszczących się o dobro kraju - mruknął cynicznie do Samuela, spoglądając spode łba na kręcących się nieopodal arystokratów; nie musiał być jasnowidzem, by przewidzieć, jakie oddadzą głosy. Oprócz tego, że rozwścieczała go ich ślepota, ignorancja i zapatrzenie w bzdurne dogmaty opiewające czystość krwi, kierowała nim także troska: troska o przyjaciół o mugolskich korzeniach, o ich rodziny, o osobę, którą kochał najbardziej na tym świecie. - Ciekawe, jak wielu z nich nie ma nawet pojęcia, przy czym stawia krzyżyk - dodał równie burkliwie, gdy jakaś roześmiana, jasnowłosa arystokratka, która najpewniej dopiero przed niecałym rokiem ukończyła edukację, z rozbawieniem przemykała przez korytarz, wymieniając z przyjaciółką szeptane komentarze.
- Czy wspominałem już o tym - rzucił dziwnie lekko w stronę Samuela, opierając tył głowy o chybotliwą kratę windy i tępo wpatrując się w jej sufit, gdy z drugiego piętra wjeżdżali na ósme - jak bardzo mi się to wszystko nie podoba?
Wspominał - i to od rana dokładnie cztery razy, niekoniecznie w rozmowach ze Skamanderem, ale ze wszystkimi, którym względnie ufał; wypowiadanie na głos własnych obaw dawało iluzję obrony przed ich tragicznymi skutkami. Im dłużej oscylował wokół tego tematu, im dłużej drażnił się myślami o najgorszym, tym mniej realistyczna zdawała mu się wizja zakłóconego ładu. I właśnie tego trzymał się mocno - może odrobinę zbyt mocno? - gdy winda zatrzymała się u celu i po krótkim acz gwałtownym szarpnięciu zaczarowany kobiecy głos niemalże wyśpiewał wdzięcznie atrium.
Garrett silnym gestem odsunął kratę dzielącą ich od stabilnego gruntu, po czym wyszedł na korytarz, jakoś posępnie przyglądając się licznie zgromadzonym czarodziejom.
Czarodziejom, których nie byłoby tu, gdyby ministerialne władze nie knuły czegoś niegodziwego, osłaniając własne plany subtelną nutą idyllicznej demokracji. Po wyłącznie z pozoru sympatycznym przemówieniu Wilhelminy w trakcie nieupolitycznionej noworocznej zabawy Garry stracił resztki wiary w to, że sprawiedliwość na tym świecie wyegzekwuje się sama - nie, zamiast tego czarodziejski świat, wszystkie jego aspekty społeczne, ekonomiczne, polityczne, wszystko to na nowo zagubi się w otchłaniach odgórnie zaplanowanego, perfidnego chaosu.
Przeżył już jedną wojnę, bał się kolejnej - mimo to był gotów w każdej chwili ją wywołać.
- Spójrz na tych wszystkich obywateli troszczących się o dobro kraju - mruknął cynicznie do Samuela, spoglądając spode łba na kręcących się nieopodal arystokratów; nie musiał być jasnowidzem, by przewidzieć, jakie oddadzą głosy. Oprócz tego, że rozwścieczała go ich ślepota, ignorancja i zapatrzenie w bzdurne dogmaty opiewające czystość krwi, kierowała nim także troska: troska o przyjaciół o mugolskich korzeniach, o ich rodziny, o osobę, którą kochał najbardziej na tym świecie. - Ciekawe, jak wielu z nich nie ma nawet pojęcia, przy czym stawia krzyżyk - dodał równie burkliwie, gdy jakaś roześmiana, jasnowłosa arystokratka, która najpewniej dopiero przed niecałym rokiem ukończyła edukację, z rozbawieniem przemykała przez korytarz, wymieniając z przyjaciółką szeptane komentarze.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Widok przez kratę nie zawsze musiał wróżyć coś złego. Tak jak teraz, gdy obserwował kolejne mijane piętra. Winda wydawała się dziwnie hałaśliwa, ale ignorował ten fakt, skupiając się bardziej na drugim aurorze - Tak - potwierdził kiwnięciem głowy, odpychając się jednocześnie od ściany, o którą był oparty - ...a właściwie dwa, słyszałem jak się skarżyłeś Brendanowi - kącik warg uniósł się i byłby żartował dalej, gdyby nie fakt, że Samuelowi też nie podobała się cała akcja, hucznie nazywana referendum. Coś więcej musiało się za tym kryć, niż troska o zdanie czarodziejskiej społeczności. Dodatkowo, jako członek Zakonu feniksa, przeczuwał w tym brudne łapska kogoś znacznie groźniejszego niż się ludziom wydawało. Ilu z nich pojmowało istotę wydarzenia? Kto z zebranych próbował dostrzec, że ich iluzoryczna wolność wyboru jest planowanym więzieniem? Czy jednak powinien bardziej wierzyć w czarodziejską społeczność? A może to on był przewrażliwiony, mając przed oczami całą swoją pracę i zakonną wiedzę?
Przekroczył próg windy bez cienia westchnienia, które nieco głośniej ujawniło się, gdy zza ramienia Garreta dostrzegł zebrany tłum. Nie bardzo widziało mu się organizowanie podobnych zbiegowisk. Zazwyczaj kusiło kłopoty i może dlatego, mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Mina Weasleya świadczyła o dużym prawdopodobieństwie, że raczej zgadzali się co do wrażeń, jakie wywoływało całe referendum.
- Jeśli mówisz o kraju ich ziem i wpływów, to tak - szalenie się troszczą - podsumował, bo temat arystokracji zazwyczaj go drażnił. Oczywiście znał jednostki, które myślały inaczej, ale wciąż brakował szerszej skali tego zjawiska. szlachta była wychowywana w przekonaniu o swojej wyższości i ciężko było wyplenić taki chwast. Wyciągnął różdżkę, którą za chwilę miano potwierdzić jego tożsamość i możliwość (konieczność?) oddania głosu - Mam wrażenie, że mało kto w ogóle zdaje sobie z tego sprawę - nawet oni. Chociaż obaj snuli możliwe scenariusze znaczenia referendum, nie dane im było wiedzieć, co w rzeczywistości się tam kryło.
Na widok śmiejących się szlachcianek tylko wykrzywił usta. Były chyba młodsze od jego siostry i zrobiło mu się słabo. Los mógł czekać taki sam - Chyba wyślę Jude do rodziców - mruknął jeszcze, bardziej ponuro niż zamierzał. dziwnym trafem w jednej chwili zbiegało się większość problemów w całkiem pokaźny stos, które rzucona Skamanderowi na ramiona. Wojna z Grindewaldem, wariacje Minister, ciągłe machlojki czarnoksiężniku, cienie nad Londynem, druga siła...i siostra wilkołak. Nie ma co. Samuel nie mógł narzekać na nudę. Ale patrząc na Garreta - przynajmniej miał świadomość, że nie był w tym sam. Przynajmniej nie licząc ostatniej kwestii.
Przekroczył próg windy bez cienia westchnienia, które nieco głośniej ujawniło się, gdy zza ramienia Garreta dostrzegł zebrany tłum. Nie bardzo widziało mu się organizowanie podobnych zbiegowisk. Zazwyczaj kusiło kłopoty i może dlatego, mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Mina Weasleya świadczyła o dużym prawdopodobieństwie, że raczej zgadzali się co do wrażeń, jakie wywoływało całe referendum.
- Jeśli mówisz o kraju ich ziem i wpływów, to tak - szalenie się troszczą - podsumował, bo temat arystokracji zazwyczaj go drażnił. Oczywiście znał jednostki, które myślały inaczej, ale wciąż brakował szerszej skali tego zjawiska. szlachta była wychowywana w przekonaniu o swojej wyższości i ciężko było wyplenić taki chwast. Wyciągnął różdżkę, którą za chwilę miano potwierdzić jego tożsamość i możliwość (konieczność?) oddania głosu - Mam wrażenie, że mało kto w ogóle zdaje sobie z tego sprawę - nawet oni. Chociaż obaj snuli możliwe scenariusze znaczenia referendum, nie dane im było wiedzieć, co w rzeczywistości się tam kryło.
Na widok śmiejących się szlachcianek tylko wykrzywił usta. Były chyba młodsze od jego siostry i zrobiło mu się słabo. Los mógł czekać taki sam - Chyba wyślę Jude do rodziców - mruknął jeszcze, bardziej ponuro niż zamierzał. dziwnym trafem w jednej chwili zbiegało się większość problemów w całkiem pokaźny stos, które rzucona Skamanderowi na ramiona. Wojna z Grindewaldem, wariacje Minister, ciągłe machlojki czarnoksiężniku, cienie nad Londynem, druga siła...i siostra wilkołak. Nie ma co. Samuel nie mógł narzekać na nudę. Ale patrząc na Garreta - przynajmniej miał świadomość, że nie był w tym sam. Przynajmniej nie licząc ostatniej kwestii.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
mnie tu wcale nie ma, nie przejmujcie się mną
10 marca
Dziesiąty marca nie był przesadnie męczącym dniem (jeszcze, to się miało dopiero zmienić). Co najmniej trzy godziny spędziłam na skrupulatnym przeglądaniu stosu piętrzących się dokumentów, raportów i tym podobnych, które bez zbędnego pośpiechu wkładałam do odpowiednich teczek. Zegar ospale odmierzał kolejne sekundy zbliżające mnie do upragnionej wolności, a ja koncentrowałam się przede wszystkim na tym, żeby powstrzymać się przed zaśnięciem.
Wychyliłam się zza stosu makulatury dopiero wtedy, gdy nienaeliksirowane drzwi zaskrzypiały w charakterystyczny dla siebie sposób, zwiastując wejście do środka jakiejś osoby. W tym przypadku półtorej osoby – uśmiechającego się do mnie na powitanie mężczyzny i lewitujących tuż obok niego zwłok.
- Cześć, Patrick, kogo tam masz? – zagadnęłam swojego kolegę po fachu, zezując w stronę przykrytego prześcieradłem wybrzuszenia; na pierwszy rzut oka wyglądało zaskakująco... bezkształtnie? – Zaraz podejdę do kostnicy, daj mi tylko chwilę, bo muszę skończyć katalogować dokumentację ostatniego skoczka – który na skutek klątwy dokonał sam na sobie defenestracji, przy okazji zabierając na tamten świat również jakiegoś mugola przechodzącego w nieodpowiednim momencie pod jego oknem.
Postawiłam zamaszyście ostatnią kropkę i wrzuciłam dokumenty do papierowej teczki, po czym udałam się do pomieszczenia obok - do naszej gwiazdy wieczoru (no, prawie wieczoru, dochodziła dopiero czwarta).
– Okej, chyba skończyłam, możesz mówić – zwróciłam się do Patricka już w kostnicy. - To… coś – wnioskując po jego minie zapowiada się fantastycznie, nie mogę się doczekać - znaleźli na Nokturnie – o, jak miło, znajomy akcent - zawinięte w jakieś stare, brudne szmaty, które zostawiono w zaułku – dobrze, że nie miałam przyjemności natknąć się na tak zapakowany prezent, gdy jeszcze w półcieniach Śmiertelnego bawiłam się w chowanego. – Daisy, to kurwa nawet nie przypomina człowieka, on wygląda jak ludzkie puzzle – puzzle? Co to są puzzle? – Puzzle? – powtarzam za nim głucho, marszcząc piegowaty nos.
– Rozczłonkowano go czarnomagicznym zaklęciem… Pokrojono w pierdolone paseczki, rozumiesz? – niestety raczej tak, a co gorsza wyobraźnia usłużnie podsunęła mi już stosowny obrazek. Aczkolwiek chyba jestem przygotowana na ten widok, tak mi się przynajmniej wydaje. Nie ma co tego odwlekać w czasie, zabierajmy się do roboty. – No dobra, to może spróbujmy go jakoś… poskładać? – staram się brzmieć dziarsko, ale gdy krzyżują się nasze spojrzenia, jedynie wzdycham ciężko i już bez entuzjazmu odkrywam prześcieradło. Dopiero wtedy okazuje się, że chyba jednak wcale nie byłam tak do końca gotowa. - Ktoś nam chciał oszczędzić czas w pracy, faktycznie nie zostało już nic do pokrojenia - silę się na dowcip, choć nie jest mi do śmiechu. Ktokolwiek to zrobił, musiał być niezłym psycholem, ewentualnie handlarzem ludzkimi ingrediencjami. Chociaż to chyba na jedno wychodzi? Cóż, witamy w krainie Nokturnu.
- Rick – odrywam wzrok od pokrytej gąszczem adnotacji kartki z raportu z miejsca zbrodni i po mniej więcej dwóch godzinach przerywam ciszę, która zapadła, gdy staraliśmy się dopasować jakoś te wszystkie... części, cząstki, cząsteczki. – Jeszcze ręka, daj mi rękę – mówię, a gdy do moich uszu dobiega nieumiejętnie stłumiony śmiech, rzucam mężczyźnie zniecierpliwione spojrzenie. – Rękę i pół królestwa? – odpowiada Patrick, jednocześnie zmieniając położenie czegoś, co było chyba uchem (choć teraz przypomina bardziej krwawą miazgę), i za pomocą różdżki przenosząc go nieopodal żuchwy. Mieliśmy problem z odtworzeniem czaszki, której czarnoksiężnik poświęcił szczególnie dużo uwagi. – Co ty bredzisz? – nienawidzę tych jego dziwacznych komentarzy, z których połowy słów zupełnie nie rozumiem. Czasami (średnio pięć razy dziennie) zastanawiam się, czemu tak właściwie go lubię, skoro Patrick nawet nie kryje się ze swoim mugolskim pochodzeniem i jak nikt potrafi mnie wkurzyć. – Jakiego królestwa, na Merlina? - nim zdąży odpowiedzieć, kontynuuję. - Nie mogę znaleźć lewej dłoni, a w raporcie aurorów jest napisane, że razem z prawą - która tkwiła już w odpowiednim miejscu układanki - jako jedyne części ciała zachowały się w całości. Ucięto je na wysokości nadgarstka... - z rozpędu odczytałam o linijkę za dużo. Ale mniejsza z tym, gdzie ją ucięto, skoro w ogóle nie można jej zlokalizować. - Tu raczej żadnej innej nie ma - wtrąca swoje odkrywcze trzy knuty Rick. - Właśnie widzę, dlatego pytam, gdzie do cholery jest - niedobrze, ta panika w jego oczach wystarczy, bym dopowiedziała sobie całą resztę. - Gdzie odebrałeś denata? - pytam tonem wypranym z emocji, spodziewając się najgorszego. A więc nici z nudnego dnia w pracy. - Aurorzy podali mi go przez jeden z kominków w Atrium - odpowiada niemrawo Patrick, podczas gdy mi robi się słabo.
Salazarze, daj mi siłę. Pewnie zgubił tę cholerną rękę, gdy przenosił ciało. Akurat dzisiaj, kiedy czarodzieje szturmują Ministerstwo, żeby zagłosować w tym fikcyjnym referendum. Akurat dzisiaj, kiedy w alejkach roi się od ludzi. Akurat dzisiaj, kurwa żeż Merlina mać (proszę tak na mnie nie patrzeć; w tej sytuacji mam pełne prawo, żeby kurwować do woli).
- A jeśli byłbym w stanie pani jakoś pomóc? Wydaje się pani zaniepokojona - z trudem powstrzymuję się przed parsknięciem histerycznym śmiechem. - Co pani tak właściwie robi? – zamykam oczy i odliczam do dziesięciu, nim z uprzejmą obojętnością odwracam się w stronę natręta. Czy on nie może po prostu zniknąć? Kiedy zaczyna zadawać mi kolejne pytania, z trudem przebijam się przez jego słowotok, by udzielić (nie)chcianej odpowiedzi. – Szukam ręki – dopiero, gdy wypowiadam te słowa, mężczyzna milknie i rzuca mi baczne spojrzenie, zastanawiając się zapewne, czy ten fartuch, który mam na sobie, nie jest może przypadkiem strojem noszonym na oddziale zamkniętym Munga. – Ręki – pozwalam mu przetrawić tę informację. – Tak, ludzkiej dłoni, pozbawionej paznokci - im więcej szczegółów, tym szybciej da mi spokój, zakład? - Z całą pewnością zaczęła gnić, a ponadto przez pękającą skórę przesącza się płyn. Najprawdopodobniej zjadają ją robaki - chwila zamyślenia i doprecyzowanie - larwy much, bo z resztą ciała znaleziono ją w rynsztoku – na mojej twarzy wykwitł uroczy uśmiech, który posłałam panu pomocnemu. Może nie było to z mojej strony zbyt, hm, uprzejme, ale wyładowując się na przypadkowym nieznajomym od razu poczułam się lepiej. – Chyba nie… nie widziałem niestety tej ręki – nie wątpię, mam wrażenie, że wydaje się mu, iż tak właściwie nigdy nie było żadnej dłoni, a ja jedynie sobie ją wyobraziłam (halucynacje po eliksirach psychotropowych?). Naprawdę żałuję, że to niestety rozmija się z prawdą. Wolałabym już całkowicie naćpana szukać nieistniejącej kończyny, niż robić to zupełnie na trzeźwo i ze świadomością, że będziemy mieli kolosalne problemy, jeśli ta dłoń się nie znajdzie. – Mógłby mi pan pomóc jej szukać? – pytam najsłodszym głosem, jaki tylko jestem w stanie z siebie wydobyć, a przy okazji uśmiecham się do niego w sposób, który można odczytać jako zalotny. Ewakuował się tak szybko, jak szybko się koło mnie pojawił. Nie ukrywam, odetchnęłam z ulgą – przynajmniej poszukiwania spokoju zakończyły się sukcesem.
- Daisy, Daisy! - zdyszany Patrick podbiega go mnie akurat wtedy, gdy po raz piąty przeciskam się przez tłum w alejce, wypatrując wiadomego. - Tak? Masz dla mnie jeszcze jakieś wspaniałe nowiny? Nie zgubiłeś czasem...
- Przestań - przerywa mi, nim rozkręcę się na dobre - słuchaj uważnie, bo nie uwierzysz - już się boję - z Biura Aurorów przysłali przed chwilą wiadomość do kostnicy - rzucam mu spojrzenie, które staje się bezdenną studnią wypełnioną nadzieją. - Mają ją, prawda? - niech nie owija w bawełnę, tylko przejdzie do rzeczy!
- Tak, nie wpisali tego nigdzie pewnie przez pomyłkę, a potrzebowali jej, bo na dłoni był wyryty symbol, który chcieli pokazać komuś od run - w pierwszej chwili mam ochotę uściskać go z radości. Już dawno nie przepełniała mnie taka ulga. - Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę - mamroczę pod nosem, czując się jak bohaterka jakiejś wyjątkowo kiepskiej powieści (pseudo)komicznej. Przyrzekam, że nigdy nie będę narzekać w pracy na niedobór wrażeń.
10 marca
Dziesiąty marca nie był przesadnie męczącym dniem (jeszcze, to się miało dopiero zmienić). Co najmniej trzy godziny spędziłam na skrupulatnym przeglądaniu stosu piętrzących się dokumentów, raportów i tym podobnych, które bez zbędnego pośpiechu wkładałam do odpowiednich teczek. Zegar ospale odmierzał kolejne sekundy zbliżające mnie do upragnionej wolności, a ja koncentrowałam się przede wszystkim na tym, żeby powstrzymać się przed zaśnięciem.
Wychyliłam się zza stosu makulatury dopiero wtedy, gdy nienaeliksirowane drzwi zaskrzypiały w charakterystyczny dla siebie sposób, zwiastując wejście do środka jakiejś osoby. W tym przypadku półtorej osoby – uśmiechającego się do mnie na powitanie mężczyzny i lewitujących tuż obok niego zwłok.
- Cześć, Patrick, kogo tam masz? – zagadnęłam swojego kolegę po fachu, zezując w stronę przykrytego prześcieradłem wybrzuszenia; na pierwszy rzut oka wyglądało zaskakująco... bezkształtnie? – Zaraz podejdę do kostnicy, daj mi tylko chwilę, bo muszę skończyć katalogować dokumentację ostatniego skoczka – który na skutek klątwy dokonał sam na sobie defenestracji, przy okazji zabierając na tamten świat również jakiegoś mugola przechodzącego w nieodpowiednim momencie pod jego oknem.
Postawiłam zamaszyście ostatnią kropkę i wrzuciłam dokumenty do papierowej teczki, po czym udałam się do pomieszczenia obok - do naszej gwiazdy wieczoru (no, prawie wieczoru, dochodziła dopiero czwarta).
– Okej, chyba skończyłam, możesz mówić – zwróciłam się do Patricka już w kostnicy. - To… coś – wnioskując po jego minie zapowiada się fantastycznie, nie mogę się doczekać - znaleźli na Nokturnie – o, jak miło, znajomy akcent - zawinięte w jakieś stare, brudne szmaty, które zostawiono w zaułku – dobrze, że nie miałam przyjemności natknąć się na tak zapakowany prezent, gdy jeszcze w półcieniach Śmiertelnego bawiłam się w chowanego. – Daisy, to kurwa nawet nie przypomina człowieka, on wygląda jak ludzkie puzzle – puzzle? Co to są puzzle? – Puzzle? – powtarzam za nim głucho, marszcząc piegowaty nos.
– Rozczłonkowano go czarnomagicznym zaklęciem… Pokrojono w pierdolone paseczki, rozumiesz? – niestety raczej tak, a co gorsza wyobraźnia usłużnie podsunęła mi już stosowny obrazek. Aczkolwiek chyba jestem przygotowana na ten widok, tak mi się przynajmniej wydaje. Nie ma co tego odwlekać w czasie, zabierajmy się do roboty. – No dobra, to może spróbujmy go jakoś… poskładać? – staram się brzmieć dziarsko, ale gdy krzyżują się nasze spojrzenia, jedynie wzdycham ciężko i już bez entuzjazmu odkrywam prześcieradło. Dopiero wtedy okazuje się, że chyba jednak wcale nie byłam tak do końca gotowa. - Ktoś nam chciał oszczędzić czas w pracy, faktycznie nie zostało już nic do pokrojenia - silę się na dowcip, choć nie jest mi do śmiechu. Ktokolwiek to zrobił, musiał być niezłym psycholem, ewentualnie handlarzem ludzkimi ingrediencjami. Chociaż to chyba na jedno wychodzi? Cóż, witamy w krainie Nokturnu.
- Rick – odrywam wzrok od pokrytej gąszczem adnotacji kartki z raportu z miejsca zbrodni i po mniej więcej dwóch godzinach przerywam ciszę, która zapadła, gdy staraliśmy się dopasować jakoś te wszystkie... części, cząstki, cząsteczki. – Jeszcze ręka, daj mi rękę – mówię, a gdy do moich uszu dobiega nieumiejętnie stłumiony śmiech, rzucam mężczyźnie zniecierpliwione spojrzenie. – Rękę i pół królestwa? – odpowiada Patrick, jednocześnie zmieniając położenie czegoś, co było chyba uchem (choć teraz przypomina bardziej krwawą miazgę), i za pomocą różdżki przenosząc go nieopodal żuchwy. Mieliśmy problem z odtworzeniem czaszki, której czarnoksiężnik poświęcił szczególnie dużo uwagi. – Co ty bredzisz? – nienawidzę tych jego dziwacznych komentarzy, z których połowy słów zupełnie nie rozumiem. Czasami (średnio pięć razy dziennie) zastanawiam się, czemu tak właściwie go lubię, skoro Patrick nawet nie kryje się ze swoim mugolskim pochodzeniem i jak nikt potrafi mnie wkurzyć. – Jakiego królestwa, na Merlina? - nim zdąży odpowiedzieć, kontynuuję. - Nie mogę znaleźć lewej dłoni, a w raporcie aurorów jest napisane, że razem z prawą - która tkwiła już w odpowiednim miejscu układanki - jako jedyne części ciała zachowały się w całości. Ucięto je na wysokości nadgarstka... - z rozpędu odczytałam o linijkę za dużo. Ale mniejsza z tym, gdzie ją ucięto, skoro w ogóle nie można jej zlokalizować. - Tu raczej żadnej innej nie ma - wtrąca swoje odkrywcze trzy knuty Rick. - Właśnie widzę, dlatego pytam, gdzie do cholery jest - niedobrze, ta panika w jego oczach wystarczy, bym dopowiedziała sobie całą resztę. - Gdzie odebrałeś denata? - pytam tonem wypranym z emocji, spodziewając się najgorszego. A więc nici z nudnego dnia w pracy. - Aurorzy podali mi go przez jeden z kominków w Atrium - odpowiada niemrawo Patrick, podczas gdy mi robi się słabo.
Salazarze, daj mi siłę. Pewnie zgubił tę cholerną rękę, gdy przenosił ciało. Akurat dzisiaj, kiedy czarodzieje szturmują Ministerstwo, żeby zagłosować w tym fikcyjnym referendum. Akurat dzisiaj, kiedy w alejkach roi się od ludzi. Akurat dzisiaj, kurwa żeż Merlina mać (proszę tak na mnie nie patrzeć; w tej sytuacji mam pełne prawo, żeby kurwować do woli).
- A jeśli byłbym w stanie pani jakoś pomóc? Wydaje się pani zaniepokojona - z trudem powstrzymuję się przed parsknięciem histerycznym śmiechem. - Co pani tak właściwie robi? – zamykam oczy i odliczam do dziesięciu, nim z uprzejmą obojętnością odwracam się w stronę natręta. Czy on nie może po prostu zniknąć? Kiedy zaczyna zadawać mi kolejne pytania, z trudem przebijam się przez jego słowotok, by udzielić (nie)chcianej odpowiedzi. – Szukam ręki – dopiero, gdy wypowiadam te słowa, mężczyzna milknie i rzuca mi baczne spojrzenie, zastanawiając się zapewne, czy ten fartuch, który mam na sobie, nie jest może przypadkiem strojem noszonym na oddziale zamkniętym Munga. – Ręki – pozwalam mu przetrawić tę informację. – Tak, ludzkiej dłoni, pozbawionej paznokci - im więcej szczegółów, tym szybciej da mi spokój, zakład? - Z całą pewnością zaczęła gnić, a ponadto przez pękającą skórę przesącza się płyn. Najprawdopodobniej zjadają ją robaki - chwila zamyślenia i doprecyzowanie - larwy much, bo z resztą ciała znaleziono ją w rynsztoku – na mojej twarzy wykwitł uroczy uśmiech, który posłałam panu pomocnemu. Może nie było to z mojej strony zbyt, hm, uprzejme, ale wyładowując się na przypadkowym nieznajomym od razu poczułam się lepiej. – Chyba nie… nie widziałem niestety tej ręki – nie wątpię, mam wrażenie, że wydaje się mu, iż tak właściwie nigdy nie było żadnej dłoni, a ja jedynie sobie ją wyobraziłam (halucynacje po eliksirach psychotropowych?). Naprawdę żałuję, że to niestety rozmija się z prawdą. Wolałabym już całkowicie naćpana szukać nieistniejącej kończyny, niż robić to zupełnie na trzeźwo i ze świadomością, że będziemy mieli kolosalne problemy, jeśli ta dłoń się nie znajdzie. – Mógłby mi pan pomóc jej szukać? – pytam najsłodszym głosem, jaki tylko jestem w stanie z siebie wydobyć, a przy okazji uśmiecham się do niego w sposób, który można odczytać jako zalotny. Ewakuował się tak szybko, jak szybko się koło mnie pojawił. Nie ukrywam, odetchnęłam z ulgą – przynajmniej poszukiwania spokoju zakończyły się sukcesem.
- Daisy, Daisy! - zdyszany Patrick podbiega go mnie akurat wtedy, gdy po raz piąty przeciskam się przez tłum w alejce, wypatrując wiadomego. - Tak? Masz dla mnie jeszcze jakieś wspaniałe nowiny? Nie zgubiłeś czasem...
- Przestań - przerywa mi, nim rozkręcę się na dobre - słuchaj uważnie, bo nie uwierzysz - już się boję - z Biura Aurorów przysłali przed chwilą wiadomość do kostnicy - rzucam mu spojrzenie, które staje się bezdenną studnią wypełnioną nadzieją. - Mają ją, prawda? - niech nie owija w bawełnę, tylko przejdzie do rzeczy!
- Tak, nie wpisali tego nigdzie pewnie przez pomyłkę, a potrzebowali jej, bo na dłoni był wyryty symbol, który chcieli pokazać komuś od run - w pierwszej chwili mam ochotę uściskać go z radości. Już dawno nie przepełniała mnie taka ulga. - Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę - mamroczę pod nosem, czując się jak bohaterka jakiejś wyjątkowo kiepskiej powieści (pseudo)komicznej. Przyrzekam, że nigdy nie będę narzekać w pracy na niedobór wrażeń.
zt
Daisy Mulpepper
Zawód : koroner
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
she has that grave look
in her eyes like she is
constantly killing and
burying people in her
h e a r t.
in her eyes like she is
constantly killing and
burying people in her
h e a r t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ktoś szturchnął go ramieniem - Garrett nie był dziś w nastroju do przeprosin, więc tylko (niepodobnie do siebie?) łypnął na nieszczęśnika spode łba i byłby wywołał tym samym niemałą awanturę, gdyby tłum nie oddzielił go od tego nieznajomego o nieprzyjemnym obliczu. Być może właśnie tego potrzebował: nierozsądniej szarpaniny, wyrzucenia z siebie paru wyzwisk, zniżenia się do poziomu hołoty, czego zwykle intensywnie starał się unikać.
Jakieś dziwne, negatywne emocje kłębiły się w nim i w wyjątkowo niemiły sposób rozgrzewały go od środka. Dawno tego nie czuł - czystej złości, złości niewywołanej przez nienawiść do samego siebie i decyzji, jakie podjął, ale wynikającej z niechęci do świata, z pogardy do ludzi; przyglądając się wciąż przemykającym nieopodal przedstawicielom szlachty, myślał tylko o tym, że kiedyś nie uznawał ich za zagrożenie. Za gromadę pomyleńców, za toksyczne gniazdo żmij - owszem, ale nie za stronnictwo otwarcie walczące w wojnie. W której królowali, póki oscylowała wokół płaszczyzn stricte politycznych.
Nagle referendum zaczęło coraz bardziej przypominać walkę lwów na arenie.
- Faktycznie, moje oczekiwania odnośnie świadomości społeczeństwa są zbyt wygórowane. - Nie poznawał sam siebie, gorycz gromadziła mu się w kącikach ust, miał wrażenie, że wściekłość rozpala mu tęczówki dziwnym płomieniem - płomieniem, który sprawił, że młodzieniec, na którego przypadkiem spojrzał, w postrachu odwrócił spojrzenie. - Sprowadzić na cały świat zagładę przez zapatrzenie we własne, spaczone ideały? Nie ma problemu, uznajmy to za nasz plan na piątkowy wieczór - niemalże wywarczał, zdając sobie sprawę, że w złości mówił zdecydowanie zbyt wiele. - Niech centaury - stratują tych wszystkich hipokrytów - chciał powiedzieć, ale urwał, pogrążając się we własnej, buzującej nienawiści.
Skupił się na niej tak mocno, że ledwo usłyszał kolejne słowa Samuela.
- Myślisz, że w czymkolwiek to pomoże? - odrzucił, sięgając po jasne drewno własnej różdżki. Zacisnął lekko palce na jej uchwycie, by zaraz podać ją urzędnikowi; ta chwila zatrzymania pomogła mu jednak trochę się uspokoić. Złapać oddech. - Wszędzie to bagno jest równie głębokie, Skamander. Tutaj przynajmniej możesz mieć na nią oko - no, mniej lub bardziej.
Jakieś dziwne, negatywne emocje kłębiły się w nim i w wyjątkowo niemiły sposób rozgrzewały go od środka. Dawno tego nie czuł - czystej złości, złości niewywołanej przez nienawiść do samego siebie i decyzji, jakie podjął, ale wynikającej z niechęci do świata, z pogardy do ludzi; przyglądając się wciąż przemykającym nieopodal przedstawicielom szlachty, myślał tylko o tym, że kiedyś nie uznawał ich za zagrożenie. Za gromadę pomyleńców, za toksyczne gniazdo żmij - owszem, ale nie za stronnictwo otwarcie walczące w wojnie. W której królowali, póki oscylowała wokół płaszczyzn stricte politycznych.
Nagle referendum zaczęło coraz bardziej przypominać walkę lwów na arenie.
- Faktycznie, moje oczekiwania odnośnie świadomości społeczeństwa są zbyt wygórowane. - Nie poznawał sam siebie, gorycz gromadziła mu się w kącikach ust, miał wrażenie, że wściekłość rozpala mu tęczówki dziwnym płomieniem - płomieniem, który sprawił, że młodzieniec, na którego przypadkiem spojrzał, w postrachu odwrócił spojrzenie. - Sprowadzić na cały świat zagładę przez zapatrzenie we własne, spaczone ideały? Nie ma problemu, uznajmy to za nasz plan na piątkowy wieczór - niemalże wywarczał, zdając sobie sprawę, że w złości mówił zdecydowanie zbyt wiele. - Niech centaury - stratują tych wszystkich hipokrytów - chciał powiedzieć, ale urwał, pogrążając się we własnej, buzującej nienawiści.
Skupił się na niej tak mocno, że ledwo usłyszał kolejne słowa Samuela.
- Myślisz, że w czymkolwiek to pomoże? - odrzucił, sięgając po jasne drewno własnej różdżki. Zacisnął lekko palce na jej uchwycie, by zaraz podać ją urzędnikowi; ta chwila zatrzymania pomogła mu jednak trochę się uspokoić. Złapać oddech. - Wszędzie to bagno jest równie głębokie, Skamander. Tutaj przynajmniej możesz mieć na nią oko - no, mniej lub bardziej.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Napięcie było wyczuwalne nawet w powietrzu. Przestrzeń była wystarczająco otwarta, by zgromadzeni mogli bez kłopotu sie pomieścić. A mimo to jakaś duszność atakowała z każdym większym wdechem. Wirująca w powietrzu aura, niby mgła wkradała się do czarodziejskich umysłów i nie pozwalała na spokojny osąd. Udzielało się to tak Samuelowi, jak i Garretowi, którego chmurne oblicze było w stanie zmusić przechodnia do odwrócenia wzorku. Auror mimo słusznej budowy - przy pierwszym wrażeniu wydawał się bardziej wycofany i..przyjemny? Tyle, że Skamander wystarczająco długo pracował z Weasleyem, by przynajmniej częściowo wiedzieć na co go stać. I wcale nie chciał mieć w nim wroga. A może właściwym byłoby dodać, że nikt nie powinien chcieć mieć wroga w żadnym aurorze?
Samuel bardziej skupiał się na najbliższym towarzystwie, niż otaczającym go tłumie. Odwrócił tylko wzrok, czując na sobie nieco bardziej nachalne spojrzenie, ale - właścicielka została porwana przez sunące obok arystokratki. Widocznie nie wypadało patrzeć na kogoś niższego stanu? Zignorował podszept, by odnaleźć właścicielkę spojrzenia, ale słowa Garreta przywróciły go rzeczywistości. Atrium i zwołane referendum nie było dobrym miejscem na zawieranie nowych znajomości.
- Jeśli chcesz strzelać zaklęciami, uprzedź mnie tylko wcześniej - nachylił się nieco bliżej Weasleyowego ucha, by treść sięgnęła tylko adresata. Może kpił niepotrzebnie, ale w słowach kryło się ukryte ziarno prawdy. Coś niebezpiecznie burzyło się pod skórą wieszcząc spektakularną manifestację skumulowanych emocji. Potrzebowali czegoś, co uwolni frustrację i gniew. Nie miał prawa się dziwić. Wiedział co arystokratyczny świat oferował swoim "wychowankom". Nie było tam miejsca na równość, a skala różnic drastycznie się zaostrzała przez ostatni czas - Piątek nie wystarczy - skomentował krótko, niemal czując na sobie wypalające gniewem spojrzenie towarzysza. Może i wściekłość nie była skierowana do niego, ale wolał zebrać na siebie pierwszą falę zanim auror odzyska zwyczajowe opanowanie. Brakowało tylko, by obaj ciskali gromami w głosujących czarodziei, którzy już teraz ustępowali z drogi - czy to pod wpływem niepokoju, czy...zwykłej pogardy.
Odzyskali swoje różdżki, gdy urzędnik potwierdził ich tożsamość. Mogli w końcu oddać głos, czekając kolejce do urn. Czuł się głupio obserwując kolejne sylwetki zaznaczające swoją obecność na głosowaniu. Czy referendum miało jakikolwiek sens, kiedy - prawdopodobnie - ich wynik był z góry ustalony? - Nie jestem pewien, czy moje oko wystarczy, by ją ochronić - tym razem to w słowach Samuela zapaliła się gniewno - gorzka nuta. Chyba rzeczywiście obaj musieli znaleźć coś, co pozwoli im odreagować.
Tylko...nie tutaj - Stawiam potem ognistą.
Samuel bardziej skupiał się na najbliższym towarzystwie, niż otaczającym go tłumie. Odwrócił tylko wzrok, czując na sobie nieco bardziej nachalne spojrzenie, ale - właścicielka została porwana przez sunące obok arystokratki. Widocznie nie wypadało patrzeć na kogoś niższego stanu? Zignorował podszept, by odnaleźć właścicielkę spojrzenia, ale słowa Garreta przywróciły go rzeczywistości. Atrium i zwołane referendum nie było dobrym miejscem na zawieranie nowych znajomości.
- Jeśli chcesz strzelać zaklęciami, uprzedź mnie tylko wcześniej - nachylił się nieco bliżej Weasleyowego ucha, by treść sięgnęła tylko adresata. Może kpił niepotrzebnie, ale w słowach kryło się ukryte ziarno prawdy. Coś niebezpiecznie burzyło się pod skórą wieszcząc spektakularną manifestację skumulowanych emocji. Potrzebowali czegoś, co uwolni frustrację i gniew. Nie miał prawa się dziwić. Wiedział co arystokratyczny świat oferował swoim "wychowankom". Nie było tam miejsca na równość, a skala różnic drastycznie się zaostrzała przez ostatni czas - Piątek nie wystarczy - skomentował krótko, niemal czując na sobie wypalające gniewem spojrzenie towarzysza. Może i wściekłość nie była skierowana do niego, ale wolał zebrać na siebie pierwszą falę zanim auror odzyska zwyczajowe opanowanie. Brakowało tylko, by obaj ciskali gromami w głosujących czarodziei, którzy już teraz ustępowali z drogi - czy to pod wpływem niepokoju, czy...zwykłej pogardy.
Odzyskali swoje różdżki, gdy urzędnik potwierdził ich tożsamość. Mogli w końcu oddać głos, czekając kolejce do urn. Czuł się głupio obserwując kolejne sylwetki zaznaczające swoją obecność na głosowaniu. Czy referendum miało jakikolwiek sens, kiedy - prawdopodobnie - ich wynik był z góry ustalony? - Nie jestem pewien, czy moje oko wystarczy, by ją ochronić - tym razem to w słowach Samuela zapaliła się gniewno - gorzka nuta. Chyba rzeczywiście obaj musieli znaleźć coś, co pozwoli im odreagować.
Tylko...nie tutaj - Stawiam potem ognistą.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Spoglądał z ukosa na hol ministerialnej alejki, nagle nie mogąc pojąć, dlaczego przez całe życie tak usilnie pragnął stać się częścią tego miejsca - jego młodzieńcze jeszcze serce rwało się ku sprawiedliwości, chciał zawojować świat, swoją działalnością zatamować toksyczność czarnej magii i zmienić wszystko na lepsze. Łatwiejsze. Cóż za paradoks; w idyllicznych wizjach nazywał te korytarze ostoją prawości, równości, nieomylności - teraz zasługiwały wyłącznie na niewygórowane miano świątyni chaosu. Która koniec końców zaprowadzi ich tylko do nieuniknionej zagłady.
I wszyscy ci ludzie - ich uśmiechy, błogie spojrzenia, beztroskie brzmienia słów, lekkomyślne decyzje... nakrył się na tym, że rodziła się w nim pogarda, a choć jeszcze niedawno starałby się stłumić tak negatywne, autodestrukcyjne emocje, dziś pozwalał im podsycać ogień.
- Jedenaście cali, osika, róg garboroga - powiedział cierpko, niewylewnie, szczędząc sobie otwartej uprzejmości nawet w chwili, gdy starał się ułatwić pracę Merlinowi ducha winnych urzędnikom.
Znów gubiąc się w tłumie czarodziejów (kto by pomyślał, że tak licznie przybędą na referendum - ale co z tego, jeżeli nie interesowali się polityką na tyle, by zrozumieć, na co właściwie oddają swój głos?), miotał spojrzeniami, starając się wyłapać wśród morza anonimowych twarzy znajome rysy. Gdzieś mignął mu współtowarzysz z biura, w bezwarunkowym odruchu skinął mu głową w geście powitania, ale był pewien, że auror tego nie dostrzegł, zbyt zafrasowany aktualną sytuacją.
Wszyscy ci, którzy pojmowali jej powagę, zdawali się wrzeć.
- Brak twojego oka tym bardziej nie pomoże - odparł, choć w duszy przyznawał mu rację - zdawał sobie sprawę, że nie było to rozwiązanie ani rozsądne, ani możliwe, ale on też coraz częściej rozważał namówienie pewnych osób do spakowania swoich rzeczy i ucieczki gdzieś daleko - gdzieś, gdzie nie będzie grozić im tak bezpośrednie niebezpieczeństwo. Gdzie rodząca się dyktatura napędzana terrorem nie będzie osłaniać się tarczą ze stosu bezsensownych dekretów.
- Żeby rozwiązać niektóre problemy, potrzeba by więcej niż jedną jej butelkę - dodał zaraz na tyle cicho, aby nikt nie mógł usłyszeć padających słów - sam nie wiedział, czy żartował, czy mówił poważnie, ale jego twarz nawet nie drgnęła w sarkastyczno-kpiącym uśmiechu. - A do tego iskrę - a potem tylko patrzyliby na jedyne pozostałości tego chaosu - zgliszcza i dym.
Tym razem nie stłumił westchnięcia, wypuścił głośno powietrze. Poniekąd chciał mieć to już za sobą; tkwiąc w kolejce do oddania głosu oddawał się zbyt sceptycznym, zbyt pesymistycznym rozmyślaniom. Umysł podsyłał mu apokaliptyczne wizje rychłych upadków, do których nie mógł dopuścić.
- Co nie zmienia faktu, że chętnie skorzystam - dodał po chwili, już pogodniej. Lub wyłącznie z iluzją beztroski niezbyt udolnie skrywającej strzępki gniewu. Nagle tknęła go myśl, poniekąd napędzana potrzebą zmiany tematu. - Słyszałeś o tej aferze z trzeciego piętra? - rzucił, gdy zbliżali się coraz mocniej do chwili oddania głosów. - Któryś z urzędników - chyba ten, jak on się nazywał? Foss? Bądź co bądź, zajmował się kontaktem z mugolami, aż w końcu zniknął. Wczoraj dostałem enigmatyczny raport, ponoć starają się to powiązać z przypadkowym atakiem i za wszelką cenę chcą wykluczyć ingerencję czarnej magii. - Nie musiał dodawać, że był pewien, iż prawda wyglądała inaczej - zdawało się to mówić spojrzenie, które zaraz wysłał Skamanderowi.
I wszyscy ci ludzie - ich uśmiechy, błogie spojrzenia, beztroskie brzmienia słów, lekkomyślne decyzje... nakrył się na tym, że rodziła się w nim pogarda, a choć jeszcze niedawno starałby się stłumić tak negatywne, autodestrukcyjne emocje, dziś pozwalał im podsycać ogień.
- Jedenaście cali, osika, róg garboroga - powiedział cierpko, niewylewnie, szczędząc sobie otwartej uprzejmości nawet w chwili, gdy starał się ułatwić pracę Merlinowi ducha winnych urzędnikom.
Znów gubiąc się w tłumie czarodziejów (kto by pomyślał, że tak licznie przybędą na referendum - ale co z tego, jeżeli nie interesowali się polityką na tyle, by zrozumieć, na co właściwie oddają swój głos?), miotał spojrzeniami, starając się wyłapać wśród morza anonimowych twarzy znajome rysy. Gdzieś mignął mu współtowarzysz z biura, w bezwarunkowym odruchu skinął mu głową w geście powitania, ale był pewien, że auror tego nie dostrzegł, zbyt zafrasowany aktualną sytuacją.
Wszyscy ci, którzy pojmowali jej powagę, zdawali się wrzeć.
- Brak twojego oka tym bardziej nie pomoże - odparł, choć w duszy przyznawał mu rację - zdawał sobie sprawę, że nie było to rozwiązanie ani rozsądne, ani możliwe, ale on też coraz częściej rozważał namówienie pewnych osób do spakowania swoich rzeczy i ucieczki gdzieś daleko - gdzieś, gdzie nie będzie grozić im tak bezpośrednie niebezpieczeństwo. Gdzie rodząca się dyktatura napędzana terrorem nie będzie osłaniać się tarczą ze stosu bezsensownych dekretów.
- Żeby rozwiązać niektóre problemy, potrzeba by więcej niż jedną jej butelkę - dodał zaraz na tyle cicho, aby nikt nie mógł usłyszeć padających słów - sam nie wiedział, czy żartował, czy mówił poważnie, ale jego twarz nawet nie drgnęła w sarkastyczno-kpiącym uśmiechu. - A do tego iskrę - a potem tylko patrzyliby na jedyne pozostałości tego chaosu - zgliszcza i dym.
Tym razem nie stłumił westchnięcia, wypuścił głośno powietrze. Poniekąd chciał mieć to już za sobą; tkwiąc w kolejce do oddania głosu oddawał się zbyt sceptycznym, zbyt pesymistycznym rozmyślaniom. Umysł podsyłał mu apokaliptyczne wizje rychłych upadków, do których nie mógł dopuścić.
- Co nie zmienia faktu, że chętnie skorzystam - dodał po chwili, już pogodniej. Lub wyłącznie z iluzją beztroski niezbyt udolnie skrywającej strzępki gniewu. Nagle tknęła go myśl, poniekąd napędzana potrzebą zmiany tematu. - Słyszałeś o tej aferze z trzeciego piętra? - rzucił, gdy zbliżali się coraz mocniej do chwili oddania głosów. - Któryś z urzędników - chyba ten, jak on się nazywał? Foss? Bądź co bądź, zajmował się kontaktem z mugolami, aż w końcu zniknął. Wczoraj dostałem enigmatyczny raport, ponoć starają się to powiązać z przypadkowym atakiem i za wszelką cenę chcą wykluczyć ingerencję czarnej magii. - Nie musiał dodawać, że był pewien, iż prawda wyglądała inaczej - zdawało się to mówić spojrzenie, które zaraz wysłał Skamanderowi.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nawet aurorzy, chociaż w ogromnej większości skupiali zapaleńców praktyki, musieli od czasu do czasu zatrzymywać się w biurach wśród papierów, z piórem w ręku, zamiast różdżki, jako narzędzia działania. Korytarze Ministerstwa nie były im obce, ale w większości spojrzeń odnajdowała tę samą co u niego - niechęć. Biurokracja nigdy nie należała do zajęć, którymi lubił się zajmować. Czysta konieczność wykonywana w odruchu ostatecznym, odkładanym na chwilę ostatnią. Przynajmniej tak działo się w sytuacji Skamandera. I dziś, miał ochotę wykonać swój "obywatelski", czarodziejski obowiązek najpóźniej jak się dało. Ale nie dało. Towarzystwo Weasleya, maszerującego z przyklejonym do oblicza, marsowo-gniewną maską, było wystarczająco silnym impulsem. Ale dziwić się mu nie mógł. Nastroje w Biurze nie należały do spokojnych, a ostatnie akcje i sunące ku aurorom raporty, tylko potęgowały niepokoje. Właściwie każdy wiedział, że coś się dzieje i szykuje, ale źródło wciąż umykało poza zasięg rozumienia. czuła się to w przysłowiowych kościach, ale jako zakonnicy - wiedzieli dużo więcej. I ta wiedza miażdżyła ramiona odpowiedzialnością za nieświadomym niczego - społeczności. Przynajmniej tej "mniej" szlachetnej.
Migały mu znajome sylwetki, ale nie było większego czasu na uprzejmości. Ci, którzy pracowali w Biurze - starali się załatwić referendalną powinność jak najszybciej. Pozostali, oddający się rozmowom o pogodzie - po prostu omijał. Nie wiedział, czy mógłby rozmawiać o sprawach ważkich, gdy w głowie łomotały mu ciemne myśli.
- Fakt, wolałbym mieć parę oczu, z jednym ciężko się pracuje - odrobina czarnego humoru i nagła zmiana formy rozmowy, była abstrakcyjną kontynuacją pierwotnego zabiegu. Gniewne ciskanie humorem nie przynosiło większych korzyści, a Garrett nadal przypominał ściśnięta zbyt mocno, wiązankę kwiecistych emocji. Co by było gdyby rzeczywiście pękły? I chociaż nie wierzył w to ani trochę - znał aurora wystarczający czas, by wiedzieć, że bezwzględności oddawał się w pracy, w działaniu. Jeśli chodziło o innych, przynajmniej neutralnych mu ludzi - był mistrzem opanowania. Albo..ukrywania uczuć.
- W tym typie rozwiązywania spraw - odpowiedział równie cicho - jedna iskra znaczy więcej, niż całe morze butelek - było w tym coś więcej - chociaż płomień dłużej trwa - kilka słów o znaczeniu ważkim tylko bez właściwego kontekstu. Odchylił się, wracając spojrzeniem ku urzędniczym obowiązkom. Kartka papieru z pytaniami dziwnie ciążyła mu w dłoni, ale na dopowiedzenie towarzysza nie omieszkał wygiąć kącik warg. Dziurawy Kocioł powinien być dobrą opcją na odrobinę oderwania i wyplucia z siebie skumulowanych ciśnień.
- Za dużo ostatnio przypadków próbują nam w raportach wprawiać - zgrzytną zębami, a papier w palcach zgiął się - i za często wszystkie te afery mają powiązania z mugolami - wypuścił powietrze przez nos - szkoda, że nie dają nam szansy na rzeczywiste zapoznanie się ze szczegółami zdarzeń, a pod nos wciskają papiery - ..albo ustawiają wybranych urzędników, którzy zajmują się sprawą. Jak wiele rzeczy przeciekało przez palce, ile informacji tuszowano, odsuwano i zamykano, tylko po to, by prawda nie wyszła na jaw? Obaj wiedzieli, co się z tym kryło, a przynajmniej mogli obstawić zakłady.
Migały mu znajome sylwetki, ale nie było większego czasu na uprzejmości. Ci, którzy pracowali w Biurze - starali się załatwić referendalną powinność jak najszybciej. Pozostali, oddający się rozmowom o pogodzie - po prostu omijał. Nie wiedział, czy mógłby rozmawiać o sprawach ważkich, gdy w głowie łomotały mu ciemne myśli.
- Fakt, wolałbym mieć parę oczu, z jednym ciężko się pracuje - odrobina czarnego humoru i nagła zmiana formy rozmowy, była abstrakcyjną kontynuacją pierwotnego zabiegu. Gniewne ciskanie humorem nie przynosiło większych korzyści, a Garrett nadal przypominał ściśnięta zbyt mocno, wiązankę kwiecistych emocji. Co by było gdyby rzeczywiście pękły? I chociaż nie wierzył w to ani trochę - znał aurora wystarczający czas, by wiedzieć, że bezwzględności oddawał się w pracy, w działaniu. Jeśli chodziło o innych, przynajmniej neutralnych mu ludzi - był mistrzem opanowania. Albo..ukrywania uczuć.
- W tym typie rozwiązywania spraw - odpowiedział równie cicho - jedna iskra znaczy więcej, niż całe morze butelek - było w tym coś więcej - chociaż płomień dłużej trwa - kilka słów o znaczeniu ważkim tylko bez właściwego kontekstu. Odchylił się, wracając spojrzeniem ku urzędniczym obowiązkom. Kartka papieru z pytaniami dziwnie ciążyła mu w dłoni, ale na dopowiedzenie towarzysza nie omieszkał wygiąć kącik warg. Dziurawy Kocioł powinien być dobrą opcją na odrobinę oderwania i wyplucia z siebie skumulowanych ciśnień.
- Za dużo ostatnio przypadków próbują nam w raportach wprawiać - zgrzytną zębami, a papier w palcach zgiął się - i za często wszystkie te afery mają powiązania z mugolami - wypuścił powietrze przez nos - szkoda, że nie dają nam szansy na rzeczywiste zapoznanie się ze szczegółami zdarzeń, a pod nos wciskają papiery - ..albo ustawiają wybranych urzędników, którzy zajmują się sprawą. Jak wiele rzeczy przeciekało przez palce, ile informacji tuszowano, odsuwano i zamykano, tylko po to, by prawda nie wyszła na jaw? Obaj wiedzieli, co się z tym kryło, a przynajmniej mogli obstawić zakłady.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Po identyfikacji odebrał własną różdżkę i prędko ukrył ją za połą płaszcza; zaciskanie palców na jej uchwycie tak mocno, że bielały aż knykcie, dodawało mu tylko ochoty, by na usta przywołać potężną inkantację - by zrównać to wszystko z ziemią, obrócić w proch, zniweczyć problem w samym jego źródle. Ministerstwo (będące kiedyś definicją sprawiedliwości - o ironio, jak kiedykolwiek mógł być tak ślepy?) stanowiło teraz zalążek chaosu, paradoksalnej anarchii. Bo wszystko to, co się działo, nie mogło być efektem przemyślanych działań, żaden rząd nie doprowadzałby konsekwentnie do takiej katastrofy.
Coś było nie w porządku; podczas gdy podejrzliwe podszepty już od dawna szargały im nerwy, teraz mogli nabrać pewności, że to wszystko nie było przypadkiem.
- W najgorszym wypadku pokusisz się o magiczną protezę - odparł gładko, świadomy, że Samuel celowo zmienił temat; przez chwilę milczał, do reszty zduszając kąsającą w gardło złość, jaka, wpływając na język, kształtowała na nim słowa, które usilnie zapragnął z siebie wyrzucić. Pokręcił nieznacznie głową, zapewne tylko po to, by odgonić błąkające się w rozedrganiu myśli.
Nie musiał długo zastanawiać się, jakie skreśli odpowiedzi; pytania narzucone przez Ministerstwo były zwykłą manipulacją, wyrażały potrzebę wprowadzenia zmian, choć jednocześnie nikt nie potrafił dookreślić, na czym miały polegać. Marszcząc lekko brwi, trzykrotnie skreślił nie - nie, nie potrzebowali zmian, nie, wprowadzenie antymugolskiej policji nie było niczym poza zwiastunem rychłej wojny, nie, wyjście z Konfederacji nie było dobrym pomysłem. Dociskał mocno do pergaminu końcówkę pióra, jakby łudząc się, że doda to siły jego głosowi; mimo wszystko doskwierała mu świadomość, że bunt jednostki nie miał znaczenia. Zaciskał szczęki; nie, demokracja nie miała już sensu.
Potrzebowali... potrzebowali czegoś więcej.
- I łatwiej wymyka się spod kontroli - skwitował mruknięciem, bo rozprzestrzeniający się ogień mógł zaszkodzić równie mocno, co kompletny brak płomieni i zatracenie się w zapadającej ciemności.
Tylko tego się bał: tego, że - zaślepieni butą, wiarą w prawidłowość sprawy, w ostateczną bezwzględność - przekroczą granicę zaprowadzającą ich do chaosu jeszcze większego niż ten, który panował aktualnie w czarodziejskim świecie.
Uniósł w końcu spojrzenie, wbił je w ciemnowłosego aurora. Miał rację - zbyt często tonęli w papierologii, a za zasłoną skrupulatnie spisywanych raportów skrywało się sedno sprawy, prawdziwe tragedie, prawdziwe dramaty. A oni (aurorzy, Zakonnicy, buntownicy chcący zwalczać aktualny reżim?) tkwili w tym wspólnie, gotowi ramię w ramię zmierzać się z dziurawą sprawiedliwością. Bądź kompletnym jej brakiem.
- Nie snuj insynuacji zbyt głośno, jeszcze ktoś pomyśli, że planujesz przewrót - powiedział z przekąsem, wyjątkowo żartobliwie, unosząc jeden z kącików ust w prześmiewczym półuśmiechu. Coś błysnęło mu w oku, gdy odwracał spojrzenie, by obrzucić nim korytarze. - Ale nie martw się, już wkrótce wszystkie afery związane z mugolami odejdą w zapomnienie. Rozkwitająca Policja Antymugolska zadba o to, aby krwiożerczy niemagiczni przestali zagrażać naszemu bezpieczeństwu - wciąż drwił, choć w jego sercu budził się lęk: co, jeśli ta instytucja rzeczywiście zacznie istnieć?
Coś było nie w porządku; podczas gdy podejrzliwe podszepty już od dawna szargały im nerwy, teraz mogli nabrać pewności, że to wszystko nie było przypadkiem.
- W najgorszym wypadku pokusisz się o magiczną protezę - odparł gładko, świadomy, że Samuel celowo zmienił temat; przez chwilę milczał, do reszty zduszając kąsającą w gardło złość, jaka, wpływając na język, kształtowała na nim słowa, które usilnie zapragnął z siebie wyrzucić. Pokręcił nieznacznie głową, zapewne tylko po to, by odgonić błąkające się w rozedrganiu myśli.
Nie musiał długo zastanawiać się, jakie skreśli odpowiedzi; pytania narzucone przez Ministerstwo były zwykłą manipulacją, wyrażały potrzebę wprowadzenia zmian, choć jednocześnie nikt nie potrafił dookreślić, na czym miały polegać. Marszcząc lekko brwi, trzykrotnie skreślił nie - nie, nie potrzebowali zmian, nie, wprowadzenie antymugolskiej policji nie było niczym poza zwiastunem rychłej wojny, nie, wyjście z Konfederacji nie było dobrym pomysłem. Dociskał mocno do pergaminu końcówkę pióra, jakby łudząc się, że doda to siły jego głosowi; mimo wszystko doskwierała mu świadomość, że bunt jednostki nie miał znaczenia. Zaciskał szczęki; nie, demokracja nie miała już sensu.
Potrzebowali... potrzebowali czegoś więcej.
- I łatwiej wymyka się spod kontroli - skwitował mruknięciem, bo rozprzestrzeniający się ogień mógł zaszkodzić równie mocno, co kompletny brak płomieni i zatracenie się w zapadającej ciemności.
Tylko tego się bał: tego, że - zaślepieni butą, wiarą w prawidłowość sprawy, w ostateczną bezwzględność - przekroczą granicę zaprowadzającą ich do chaosu jeszcze większego niż ten, który panował aktualnie w czarodziejskim świecie.
Uniósł w końcu spojrzenie, wbił je w ciemnowłosego aurora. Miał rację - zbyt często tonęli w papierologii, a za zasłoną skrupulatnie spisywanych raportów skrywało się sedno sprawy, prawdziwe tragedie, prawdziwe dramaty. A oni (aurorzy, Zakonnicy, buntownicy chcący zwalczać aktualny reżim?) tkwili w tym wspólnie, gotowi ramię w ramię zmierzać się z dziurawą sprawiedliwością. Bądź kompletnym jej brakiem.
- Nie snuj insynuacji zbyt głośno, jeszcze ktoś pomyśli, że planujesz przewrót - powiedział z przekąsem, wyjątkowo żartobliwie, unosząc jeden z kącików ust w prześmiewczym półuśmiechu. Coś błysnęło mu w oku, gdy odwracał spojrzenie, by obrzucić nim korytarze. - Ale nie martw się, już wkrótce wszystkie afery związane z mugolami odejdą w zapomnienie. Rozkwitająca Policja Antymugolska zadba o to, aby krwiożerczy niemagiczni przestali zagrażać naszemu bezpieczeństwu - wciąż drwił, choć w jego sercu budził się lęk: co, jeśli ta instytucja rzeczywiście zacznie istnieć?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Co działo się z czarodziejskim światem? Idee, wizje i wartości, które pchnęły go na ścieżkę aurora, dziwnie wywracały się na drugą stronę (przynajmniej w prezentacji, jaką zaczynał oferować ministerialny świat), a to co miało stanowić ich podstawę - chwiało się posadach. Z Założenia Ministerstwo miało popychać ich do działania, do czynienia dobra, oczyszczania świata z plugastwa, które sączyło truciznę w czarodziejskie serca. A teraz? Nie tylko on miał wrażenie (raczej namacalnie dostrzegalne), że znajome wartości, nabieranych nowych barw, a w ich definicje wkradały się treści, których być nigdy nie powinno. Tak miało być? Czy zgromadzeni a atrium czarodzieje rozumieli, co właściwie działo się wokół nich? Czy potrafili przyjąć, że ich głody były złudną namiastką wolności, którą im wciskano?
- To nie jest głupi pomysł, ale nadal wolałbym zachować własne - magia rzeczywiście potrafiła działać cuda,a przynajmniej tak nazwaliby to mugole. Nie kontynuował jednak tematu, wiedząc, że zbyt długo ciągnięty, mógł przerodzić się w ...co?
Trzymał w palcach papier z pytaniami jakoś bez wyczucia. Zgiął kartkę kilkakrotnie, dopiero po chwili odhaczając pozycje. Czy ktokolwiek miał to w ogóle sprawdzać? Czy niby nieudane listy, ktoś wrzuci je do pudełka i zrobi w kominku za podpałkę? czuł się trochę sam, jak na dzikimi przesłuchaniu. Potrzebne były tylko słowa wyznaję... i zostawione, puste miejsce na wpisanie przewiny. Skreślił to co wypadało, wrzucił, gdzie pasowało i zatrzymał się, postukując palcami o barierkę jednej ze ścianek. Z daleka dostrzegał kominki, ale i on i Garrett mieli wracać do biura. Na szczęście nie na długo. Dzisiejszy limit papierkowej roboty uważał za wykorzystany i potrzebował zajęcia zupełnie z nim niezwiązanego.
- Psujesz mi uroczą wizję - mrukną w odpowiedzi tylko z częściowym wygięciem ust - skrajności, nigdy nie wychodziły na dobre - dodał jeszcze, kierując wzrok z Garretta na widmowe sylwetki, migające w pośpiechu między filarami. Czując na sobie spojrzenie aurora - odwrócił twarz.
- Jeśli ktoś rzeczywiście tak pomyśli, to znaczy, że przynajmniej potrafi myśleć, albo... - urwał z drgającym kącikiem ust. Przetarł dłonią policzek, zatrzymując się na czarnej brodzie, by z powagą pokiwać głową - Może przejmą przy okazji naszą działkę, w końcu plugastwo musi skąd brać swoje źródło, albo nawet... - pokręcił głową - Wolę się nie zastanawiać, że kiedyś mogą uznać pracę aurorów za niepotrzebną - mówił ciszej, orbitując spojrzeniem wokół, jakby rzeczywiście szukał potencjalnych podsłuchiwaczy. Ciemna myśl zadomowiła się jednak, rysując się marsem na czole Skamandera - Chodźmy po tę Ognistą, bo dziś czuję wyjątkowy jej brak we krwi - powaga, powagą, ale nawet oni potrzebowali czasem widzenia świata umysłem nieco mniej...wymagającym?
Zwał, jak zwał.
- To nie jest głupi pomysł, ale nadal wolałbym zachować własne - magia rzeczywiście potrafiła działać cuda,a przynajmniej tak nazwaliby to mugole. Nie kontynuował jednak tematu, wiedząc, że zbyt długo ciągnięty, mógł przerodzić się w ...co?
Trzymał w palcach papier z pytaniami jakoś bez wyczucia. Zgiął kartkę kilkakrotnie, dopiero po chwili odhaczając pozycje. Czy ktokolwiek miał to w ogóle sprawdzać? Czy niby nieudane listy, ktoś wrzuci je do pudełka i zrobi w kominku za podpałkę? czuł się trochę sam, jak na dzikimi przesłuchaniu. Potrzebne były tylko słowa wyznaję... i zostawione, puste miejsce na wpisanie przewiny. Skreślił to co wypadało, wrzucił, gdzie pasowało i zatrzymał się, postukując palcami o barierkę jednej ze ścianek. Z daleka dostrzegał kominki, ale i on i Garrett mieli wracać do biura. Na szczęście nie na długo. Dzisiejszy limit papierkowej roboty uważał za wykorzystany i potrzebował zajęcia zupełnie z nim niezwiązanego.
- Psujesz mi uroczą wizję - mrukną w odpowiedzi tylko z częściowym wygięciem ust - skrajności, nigdy nie wychodziły na dobre - dodał jeszcze, kierując wzrok z Garretta na widmowe sylwetki, migające w pośpiechu między filarami. Czując na sobie spojrzenie aurora - odwrócił twarz.
- Jeśli ktoś rzeczywiście tak pomyśli, to znaczy, że przynajmniej potrafi myśleć, albo... - urwał z drgającym kącikiem ust. Przetarł dłonią policzek, zatrzymując się na czarnej brodzie, by z powagą pokiwać głową - Może przejmą przy okazji naszą działkę, w końcu plugastwo musi skąd brać swoje źródło, albo nawet... - pokręcił głową - Wolę się nie zastanawiać, że kiedyś mogą uznać pracę aurorów za niepotrzebną - mówił ciszej, orbitując spojrzeniem wokół, jakby rzeczywiście szukał potencjalnych podsłuchiwaczy. Ciemna myśl zadomowiła się jednak, rysując się marsem na czole Skamandera - Chodźmy po tę Ognistą, bo dziś czuję wyjątkowy jej brak we krwi - powaga, powagą, ale nawet oni potrzebowali czasem widzenia świata umysłem nieco mniej...wymagającym?
Zwał, jak zwał.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
W jedynym akcie reakcji wypuścił nieco ciężej powietrze; w innych okolicznościach zapewne brnąłby dalej w tę grę, nawet jeśli ostatecznie miałaby prowadzić do bezsensownych frazesów i luźnych skojarzeń. Szczerze mówiąc, robili to już teraz; sam nie zauważył momentu, w którym naznaczone gniewem rozmowy o nieprawidłowości świata przeobraziły się w na wpół opryskliwe, na wpół żartobliwe rozważania na temat utraty gałek ocznych. Własne? - spytałby z wysoko uniesionymi brwiami, parodią zdziwienia i błyskiem sarkazmu w oku, gdyby tylko miał ochotę na to, by drążyć słowną szermierkę. Gdzie twój duch, Samuelu, gdzie ochota na zmaganie się z nieznanym?
Przywołał na usta niewylewny półuśmiech, który zaraz zgasł. Nie patrzył na drugiego aurora, zawiesił niewidzący wzrok gdzieś na nieokreślonym punkcie w przestrzeni. Przez ulotny moment przyglądał się przemykającym ludziom, ale znów chwila, w której dobiegł go lekki, beztroski chichot, przeważyła; spochmurniał, nieprzerwanie wracając myślami do grona osób, które na arkuszu zakreśliły skrajnie różniące się odpowiedzi od tych, które wybrał on. Nie poznawał siebie, rzadko kiedy coś z taką łatwością potrafiło go rozsierdzić - ale rzadko też spotykał się z tak bezdenną głupotą i ignorancją.
- Do usług, Skamander - rzucił krótko; faktycznie miał całą kolekcję pomysłów na dalsze barwienie powietrza pesymizmem - mógł przecież wysnuć historię o tym, że wszystkich czeka klęska przypieczętowana śmiercią i że wszystkie ich czyny prowadzą do nieuchronnej katastrofy; mógł topić się rozpaczliwie w dekadentyzmie i powtarzać wszystkie myśli, jakie od początku miesiąca (od śmierci jego najdroższych przyjaciół?) nieprzerwanie truły mu umysł, bo każda była boleśniejsza od poprzedniej.
Ale zamiast tego pokręcił tylko ledwo zauważalnie głową - powoli, nieznacznie.
- Sugerujesz, że mugolacy dopuścili się czarnomagicznych praktyk, żeby przywłaszczyć sobie magiczną moc, której nigdy nie powinni posiąść? - mruknął zaraz; wyłącznie przez chwilę parodiował zaaferowanie, choć nawet nie udawał, że nie wdraża w wypowiedziane słowa wyraźnej dozy sarkazmu. Jedna z przechodzących tuż obok osób i tak wbiła w niego oczy, poszerzając je do wielkości dwóch dorodnych, mieniących się złotem galeonów; musiała sądzić, że mówił szczerze.
Obracanie tego w żart być może było jedyną deską ratunku - Garrett był jednak boleśnie świadom, że zdania, które on wypowiada w kontekście parodii i satyry, równie dobrze mogą wkrótce stać się prawdziwym stanowiskiem Ministerstwa. Ze swoimi dekretami już od dawna balansowali na pograniczu szaleństwa; niewiele było trzeba, aby tę granicę wreszcie przekroczyć. I wywołać wojnę.
- Chciałbym dożyć takich czasów - odparował cicho, decydując się na zaskakującą, nieosnutą niedorzecznością szczerość. - Niestety będziemy potrzebni tak długo, jak istnieje czarna magia. - Zmarszczył lekko brwi, znów odwracając spojrzenie. - A zawsze znajdą się dewianci, którzy po nią sięgną i posuną się nawet do najokropniejszych czynów dla swojej potęgi i dla poznania tajemnicy śmierci - dokończył na wpół filozoficznie, choć jego głos był wciąż szorstki, przyziemny, barwiący się goryczą. Szybko zmienił temat. - Myślisz, że Rogers wspiera picie w pracy? - uśmiechnął się krzywo, nie przyznając na głos, że całkowicie podziela uczucie Skamandera; zyskiwał dziwne wrażenie, że dopiero w stanie nietrzeźwości jego umysł zwolni do takiego tempa, że aktualne wydarzenia polityczne przestaną napawać go niepowstrzymanym obrzydzeniem. - Chociaż... chyba raport z trzeciego marca może poczekać. - Przetarł dłonią pół twarzy, przez chwilę wyraźnie się nad czymś zastanawiając. - Słyszałeś o tej sprawie? Ktoś znowu podesłał do Ministerstwa nieudolnie przeklętego buta. Neutralizacja klątwy zajęła mniej niż moje aktualne batalie z raportami, ale w dokumentach wszystko musi się zgadzać, więc męczę się z tym już drugi dzień - westchnął z widocznym przekąsem, nie potrafiąc ukrywać, jak bardzo nie znosi pracy z papierami; nie po to przechodził przez morderczy aurorski trening, by teraz wodzić gęsim piórem po wymiętych pergaminach. I nawet nie zauważył, że wpadł w pułapkę monotematyczności; nie przyłapał się na tym, że znów stacza się w kierunku tematów oscylujących wyłącznie wokół pracy. Pracoholizm dawał mu się we znaki. - Mniejsza z tym. Mówiłeś coś o Ognistej? - Samuel musiał mieć rację - być może alkohol zdołałby rozwiązać chociaż ten jeden problem.
| zt
Przywołał na usta niewylewny półuśmiech, który zaraz zgasł. Nie patrzył na drugiego aurora, zawiesił niewidzący wzrok gdzieś na nieokreślonym punkcie w przestrzeni. Przez ulotny moment przyglądał się przemykającym ludziom, ale znów chwila, w której dobiegł go lekki, beztroski chichot, przeważyła; spochmurniał, nieprzerwanie wracając myślami do grona osób, które na arkuszu zakreśliły skrajnie różniące się odpowiedzi od tych, które wybrał on. Nie poznawał siebie, rzadko kiedy coś z taką łatwością potrafiło go rozsierdzić - ale rzadko też spotykał się z tak bezdenną głupotą i ignorancją.
- Do usług, Skamander - rzucił krótko; faktycznie miał całą kolekcję pomysłów na dalsze barwienie powietrza pesymizmem - mógł przecież wysnuć historię o tym, że wszystkich czeka klęska przypieczętowana śmiercią i że wszystkie ich czyny prowadzą do nieuchronnej katastrofy; mógł topić się rozpaczliwie w dekadentyzmie i powtarzać wszystkie myśli, jakie od początku miesiąca (od śmierci jego najdroższych przyjaciół?) nieprzerwanie truły mu umysł, bo każda była boleśniejsza od poprzedniej.
Ale zamiast tego pokręcił tylko ledwo zauważalnie głową - powoli, nieznacznie.
- Sugerujesz, że mugolacy dopuścili się czarnomagicznych praktyk, żeby przywłaszczyć sobie magiczną moc, której nigdy nie powinni posiąść? - mruknął zaraz; wyłącznie przez chwilę parodiował zaaferowanie, choć nawet nie udawał, że nie wdraża w wypowiedziane słowa wyraźnej dozy sarkazmu. Jedna z przechodzących tuż obok osób i tak wbiła w niego oczy, poszerzając je do wielkości dwóch dorodnych, mieniących się złotem galeonów; musiała sądzić, że mówił szczerze.
Obracanie tego w żart być może było jedyną deską ratunku - Garrett był jednak boleśnie świadom, że zdania, które on wypowiada w kontekście parodii i satyry, równie dobrze mogą wkrótce stać się prawdziwym stanowiskiem Ministerstwa. Ze swoimi dekretami już od dawna balansowali na pograniczu szaleństwa; niewiele było trzeba, aby tę granicę wreszcie przekroczyć. I wywołać wojnę.
- Chciałbym dożyć takich czasów - odparował cicho, decydując się na zaskakującą, nieosnutą niedorzecznością szczerość. - Niestety będziemy potrzebni tak długo, jak istnieje czarna magia. - Zmarszczył lekko brwi, znów odwracając spojrzenie. - A zawsze znajdą się dewianci, którzy po nią sięgną i posuną się nawet do najokropniejszych czynów dla swojej potęgi i dla poznania tajemnicy śmierci - dokończył na wpół filozoficznie, choć jego głos był wciąż szorstki, przyziemny, barwiący się goryczą. Szybko zmienił temat. - Myślisz, że Rogers wspiera picie w pracy? - uśmiechnął się krzywo, nie przyznając na głos, że całkowicie podziela uczucie Skamandera; zyskiwał dziwne wrażenie, że dopiero w stanie nietrzeźwości jego umysł zwolni do takiego tempa, że aktualne wydarzenia polityczne przestaną napawać go niepowstrzymanym obrzydzeniem. - Chociaż... chyba raport z trzeciego marca może poczekać. - Przetarł dłonią pół twarzy, przez chwilę wyraźnie się nad czymś zastanawiając. - Słyszałeś o tej sprawie? Ktoś znowu podesłał do Ministerstwa nieudolnie przeklętego buta. Neutralizacja klątwy zajęła mniej niż moje aktualne batalie z raportami, ale w dokumentach wszystko musi się zgadzać, więc męczę się z tym już drugi dzień - westchnął z widocznym przekąsem, nie potrafiąc ukrywać, jak bardzo nie znosi pracy z papierami; nie po to przechodził przez morderczy aurorski trening, by teraz wodzić gęsim piórem po wymiętych pergaminach. I nawet nie zauważył, że wpadł w pułapkę monotematyczności; nie przyłapał się na tym, że znów stacza się w kierunku tematów oscylujących wyłącznie wokół pracy. Pracoholizm dawał mu się we znaki. - Mniejsza z tym. Mówiłeś coś o Ognistej? - Samuel musiał mieć rację - być może alkohol zdołałby rozwiązać chociaż ten jeden problem.
| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Paradoksy. Tak musiałby określić ostatnie działania Ministerstwa. paradoksy zahaczające bardzo żywo o absurd. Czy ktoś o zdrowych zmysłach był w stanie wprowadzić w życie podobne akcje? I wmawiać społeczeństwo, że wszystko dla ich dobra? Ale najbardziej przerażające było to, że tak wiele osób z uśmiechem na ustach stawało w referendalny pochód, nie dostrzegając cienkich linek wiszących nad nimi. Jak..kukiełki w teatrze. A może zwykła ignorancja? Czy umysły ludzi były już tak głuche na prawdę, że kiełkowała w nich aplikowana nieustannie trucizna?
I ta sama, przerażająco realna rzeczywistość absurdów mieszała się z grubą warstwą sarkazmu i słownej wylęgarni dziwnych skojarzeń. Utrata oczu, pożogi i wybuchy. Z perspektywy obserwatora (słuchacza) rzeczywiście mogli brzmieć groteskowo. Tym bardziej w otoczce idyllicznych uprzejmości serwowanych przez szlachtę.
Duszna nieświadomość, czy celowa ignorancja rozpylała w powietrzu aurę, w której ciężko było oddychać. Odpowiedzialność wiedzy wbijała pazury, bezbłędnie przypominając o skrywanych przez Ministerstwo tajemnicach (grzechach). Zbyt wiele, by przejść obojętnie i wciąż za mało, by otwarcie rzucić im w twarz oskarżeniem. Nadal istniały wysoko postawione jednostki, którym ufał. Jak choćby Rogers. Dopóki Szef Aurorskiego Biura trzymał wszystko w ręku, dopóty Skamander miał trwać w powierzonych mu zadaniach. Nie wyobrażał sobie jego zmiany, ale...nawet wtedy cel nie mógł mu umknąć. Czarna magia była i będzie i zawsze znajdą się słabeusze, którzy ulegną jej złudnej mocy. I dopóki tchnienie witało jego ciało, dopóty miał zamiar przeciw niej walczyć. I głęboko w to wierzył.
- Otóż to - czarna brew zadrgała, gdy słyszał z ust Garretta werbalizację własnych myśli. I chociaż kiedyś, potraktowałby to jako czarny żart, słowa nieprzyjemnie dzwoniły mu w uszach, jak zapowiedź wróżby, której wcale nie chciał i nie potrzebował. Zbyt wiele mrocznych przepowiedni ostatnio się iściło, a kolejna jej namiastka, nawet wpleciona w żartobliwą sugestię...przekraczała pewien punkt graniczny.
- Czasem mam wrażenie, że nawet jak nie czarna magia, to podobne padalce znajdą inny sposób do osiągnięcia celu - w końcu, nawet wśród mugoli istnieli zwyrodnialcy, tak samo wyzbyci skrupułów w sięganiu po władzę i niezrozumiałą przyjemność w zadawaniu cierpienia. Morderca pozostawał mordercą. Niezależnie od narzędzi, których użył.
Palce dłoni nieustannie uderzały o chłodna powierzchnię ściany, o która się opierał. Przez dłuższą chwilę milczał, wertując niesfinalizowane pomysły. I dopiero głos drugiego aurora wybił go z zamyślenia. Kąciki ust uniosły się, a nieco wilczy uśmiech rozświetlił twarz Skamandera - Nie wiem jak Rogers, ale chyba niektórzy nie mogą pracować bez picia - zgryźliwy ton utrzymał się, a wzrok czarnowłosego zatrzymał się na Weasleyu - Kiedyś, ktoś postara się bardziej - dodał tylko do całości. Przeklęty but? Pomysłowe, ale to tylko świadczyło o rosnących, napiętych nastrojach. I w końcu wszystko wybuchnie. Z ich, albo bez ich pomocy. Wspomnienia raportu nie miał ochoty komentować. Papierkowa praca nigdy nie nie przysporzyła mu radości. Na dziś miał jej dosyć. W każdej postaci - Mówiłem. Teraz czas na praktyczną stronę moich słów - przynajmniej na dziś - Ognista - powtórzył, jakby właśnie inkantował zaklęcie. A może było w tym trochę racji?
| zt
I ta sama, przerażająco realna rzeczywistość absurdów mieszała się z grubą warstwą sarkazmu i słownej wylęgarni dziwnych skojarzeń. Utrata oczu, pożogi i wybuchy. Z perspektywy obserwatora (słuchacza) rzeczywiście mogli brzmieć groteskowo. Tym bardziej w otoczce idyllicznych uprzejmości serwowanych przez szlachtę.
Duszna nieświadomość, czy celowa ignorancja rozpylała w powietrzu aurę, w której ciężko było oddychać. Odpowiedzialność wiedzy wbijała pazury, bezbłędnie przypominając o skrywanych przez Ministerstwo tajemnicach (grzechach). Zbyt wiele, by przejść obojętnie i wciąż za mało, by otwarcie rzucić im w twarz oskarżeniem. Nadal istniały wysoko postawione jednostki, którym ufał. Jak choćby Rogers. Dopóki Szef Aurorskiego Biura trzymał wszystko w ręku, dopóty Skamander miał trwać w powierzonych mu zadaniach. Nie wyobrażał sobie jego zmiany, ale...nawet wtedy cel nie mógł mu umknąć. Czarna magia była i będzie i zawsze znajdą się słabeusze, którzy ulegną jej złudnej mocy. I dopóki tchnienie witało jego ciało, dopóty miał zamiar przeciw niej walczyć. I głęboko w to wierzył.
- Otóż to - czarna brew zadrgała, gdy słyszał z ust Garretta werbalizację własnych myśli. I chociaż kiedyś, potraktowałby to jako czarny żart, słowa nieprzyjemnie dzwoniły mu w uszach, jak zapowiedź wróżby, której wcale nie chciał i nie potrzebował. Zbyt wiele mrocznych przepowiedni ostatnio się iściło, a kolejna jej namiastka, nawet wpleciona w żartobliwą sugestię...przekraczała pewien punkt graniczny.
- Czasem mam wrażenie, że nawet jak nie czarna magia, to podobne padalce znajdą inny sposób do osiągnięcia celu - w końcu, nawet wśród mugoli istnieli zwyrodnialcy, tak samo wyzbyci skrupułów w sięganiu po władzę i niezrozumiałą przyjemność w zadawaniu cierpienia. Morderca pozostawał mordercą. Niezależnie od narzędzi, których użył.
Palce dłoni nieustannie uderzały o chłodna powierzchnię ściany, o która się opierał. Przez dłuższą chwilę milczał, wertując niesfinalizowane pomysły. I dopiero głos drugiego aurora wybił go z zamyślenia. Kąciki ust uniosły się, a nieco wilczy uśmiech rozświetlił twarz Skamandera - Nie wiem jak Rogers, ale chyba niektórzy nie mogą pracować bez picia - zgryźliwy ton utrzymał się, a wzrok czarnowłosego zatrzymał się na Weasleyu - Kiedyś, ktoś postara się bardziej - dodał tylko do całości. Przeklęty but? Pomysłowe, ale to tylko świadczyło o rosnących, napiętych nastrojach. I w końcu wszystko wybuchnie. Z ich, albo bez ich pomocy. Wspomnienia raportu nie miał ochoty komentować. Papierkowa praca nigdy nie nie przysporzyła mu radości. Na dziś miał jej dosyć. W każdej postaci - Mówiłem. Teraz czas na praktyczną stronę moich słów - przynajmniej na dziś - Ognista - powtórzył, jakby właśnie inkantował zaklęcie. A może było w tym trochę racji?
| zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
/ 13 kwietnia (południe)
Trzynaście. Mogła znaleźć trzynaście różnych powodów, przez które ten dzień dla Lorraine Prewett nie był najlepszy. Wszystko zaczęło się od kłótni z mężem, której naprawdę nie chciała. Nadal biła się z myślami czy dobrze robiła obwiniając go o to co stało się z Winniem, ale chyba jakaś część jej, ta uparta część nie potrafiła odpuścić. Dlatego wychodząc z posiadłości nie doprowadzając ich sprzeczki do końca czuła się jednoczenie zirytowana i winna. Sposobem na przetrawienie kłębiących się w niej myśli miała być praca. Ministerstwo potrafiło zaskakiwać, a już w szczególności teraz gdy tak naprawdę nie do końca wiedzieli w jakim punkcie się znajdują. Ciężko było odróżnić to co dobre od tego co złe i konieczne. Mogła pozwolić sobie by na chwile życie rodzinne odpłynęło. Potrzebowała tego, a w szczególności dlatego by pozbyć się tych wszystkich żalów. Oboje z Archiem wiedzieli, że te do niczego ich nie doprowadzą. Wbrew przekonaniu ich bliskich nie byli parą idealną. Mieli swoje wady, które w pełni akceptowali i potrafili rozwiązywać problemy, które pojawiały się im na drodze dochodząc do pewnego rodzaju kompromisów. Jednak czasami było im ciężko się zrozumieć i z tym miała zamiar sobie dzisiaj poradzić. Ministerstwo dzisiejszego dnia było aż nadmiar oblegane. Ludzie tłumnie przedzierali się przez korytarze przepychając się w poszukiwaniu odpowiednich departamentów. Czarodzieje zaniepokojeni ciągłymi kolejkami, sowy latające nad głowami, gazety przewracające się pod nogami; jedynie woźny wolnym krokiem przemierzał znane aleje by swoją postawą przekonać ludzi do zwolnienia. Lorraine także udzieliła się ta cała atmosfera panująca w Ministerstwie. Szybkim krokiem przemierzała alejkę wyglądając kolejki do windy. Przyśpieszyła kroku widząc jak drzwi od windy otwierają się. Czuła, że okazja by jechać z tak małą ilością osób już szybko jej się nie przytrafi. Zwolniła dopiero gdy wpadając na kogoś musiała zrobić kilka kroków w tył. Cofając się uderzyła w kolejną osobę lekko chwiejąc się na nogach. Już otworzyła usta by powiedzieć, że bardzo przeprasza, ale nagle świat jej zawirował, a żołądek podskoczył do gardła. Wszystko wokół jakby zwiększyło tempo. Ludzie, którzy jeszcze moment dzielnie kroczyli do przodu zaczęli się cofać, a ona uczepiona ramienia mężczyzny, którego chwile temu potrąciła cofając się zaczęła zginać się w pół. Kiedy świat się zatrzymał, a nad jej głową właśnie przelatywało zaklęcie schyliła się. Nie miała pojęcia co się właśnie wydarzyło i gdzie aktualnie się znajdowała.
Trzynaście. Mogła znaleźć trzynaście różnych powodów, przez które ten dzień dla Lorraine Prewett nie był najlepszy. Wszystko zaczęło się od kłótni z mężem, której naprawdę nie chciała. Nadal biła się z myślami czy dobrze robiła obwiniając go o to co stało się z Winniem, ale chyba jakaś część jej, ta uparta część nie potrafiła odpuścić. Dlatego wychodząc z posiadłości nie doprowadzając ich sprzeczki do końca czuła się jednoczenie zirytowana i winna. Sposobem na przetrawienie kłębiących się w niej myśli miała być praca. Ministerstwo potrafiło zaskakiwać, a już w szczególności teraz gdy tak naprawdę nie do końca wiedzieli w jakim punkcie się znajdują. Ciężko było odróżnić to co dobre od tego co złe i konieczne. Mogła pozwolić sobie by na chwile życie rodzinne odpłynęło. Potrzebowała tego, a w szczególności dlatego by pozbyć się tych wszystkich żalów. Oboje z Archiem wiedzieli, że te do niczego ich nie doprowadzą. Wbrew przekonaniu ich bliskich nie byli parą idealną. Mieli swoje wady, które w pełni akceptowali i potrafili rozwiązywać problemy, które pojawiały się im na drodze dochodząc do pewnego rodzaju kompromisów. Jednak czasami było im ciężko się zrozumieć i z tym miała zamiar sobie dzisiaj poradzić. Ministerstwo dzisiejszego dnia było aż nadmiar oblegane. Ludzie tłumnie przedzierali się przez korytarze przepychając się w poszukiwaniu odpowiednich departamentów. Czarodzieje zaniepokojeni ciągłymi kolejkami, sowy latające nad głowami, gazety przewracające się pod nogami; jedynie woźny wolnym krokiem przemierzał znane aleje by swoją postawą przekonać ludzi do zwolnienia. Lorraine także udzieliła się ta cała atmosfera panująca w Ministerstwie. Szybkim krokiem przemierzała alejkę wyglądając kolejki do windy. Przyśpieszyła kroku widząc jak drzwi od windy otwierają się. Czuła, że okazja by jechać z tak małą ilością osób już szybko jej się nie przytrafi. Zwolniła dopiero gdy wpadając na kogoś musiała zrobić kilka kroków w tył. Cofając się uderzyła w kolejną osobę lekko chwiejąc się na nogach. Już otworzyła usta by powiedzieć, że bardzo przeprasza, ale nagle świat jej zawirował, a żołądek podskoczył do gardła. Wszystko wokół jakby zwiększyło tempo. Ludzie, którzy jeszcze moment dzielnie kroczyli do przodu zaczęli się cofać, a ona uczepiona ramienia mężczyzny, którego chwile temu potrąciła cofając się zaczęła zginać się w pół. Kiedy świat się zatrzymał, a nad jej głową właśnie przelatywało zaklęcie schyliła się. Nie miała pojęcia co się właśnie wydarzyło i gdzie aktualnie się znajdowała.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Edgar nigdy nie był przesądny. W przeciwnym wypadku ciężko byłoby mu wykonywać swój zawód, a tym bardziej studiować czarną magię. Trzynasty dzień miesiąca czy dwunasty - jemu nie robiło to absolutnie żadnej różnicy, jego ponury nastrój brał się z wielu innych powodów. Ostatnimi czasy przede wszystkim z wyjścia z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, które to odbiło się nawet na nielegalnym biznesie jakim był rodowy sklep Burke'ów na Nokturnie. Część z prowadzonych przez nich interesów wcale nielegalna nie była, o dziwo, a Edgar musiał biegać po ministerstwie i odnawiać co poniektóre licencje. Męczyło go to i denerwowało, ale jako najstarszy syn swojego ojca to on musiał o to zadbać. Sprawowanie pieczy nad sklepem było dużym wyróżnieniem, ale jednocześnie było to zadanie niezwykle pracochłonne i odpowiedzialne, nie miał zamiaru tego przed nikim ukrywać. Zatem szedł korytarzami ministerstwa, starając się jak najsprawniej pozałatwiać najpotrzebniejsze rzeczy i czym prędzej wyjść. Nie lubił tego miejsca, co zresztą było po nim widać, zdecydowanie swobodniej czuł się na ciasnym i zabrudzonym Nokturnie, który jednak rządził się swoimi, o wiele bardziej życiowymi, zasadami. Tu natomiast królowała biurokracja, której nawet lord Burke nie był w stanie ominąć. Wracał ze spotkania z jedną ze swoich wtyk z departamentu międzynarodowej współpracy czarodziejów, niezbyt zadowolony, choć udało mu się uzyskać niezbędne informacje potrzebne do utrzymania swobodnego przepływu towarów z tej nielegalnej części rodzinnego biznesu, o wiele większej i przynoszącej dużo lepsze zyski. Wszedł do zatłoczonej windy, będąc pewnym, że dla niego musi się w niej znaleźć odrobinę miejsca. Stanął, wlepiając wzrok w przechodzących wzdłuż czarodziejów, kiedy ktoś na niego wpadł. Już chciał się się znacząco odsunąć, kiedy świat dookoła zaczął wirować. Najpierw wszystko zaczęło się cofać; kichający chwilę temu mężczyzna ponownie to zrobił, matka z rozwydrzonym dzieckiem znowu ukazała się jego oczom kiedy zaczęła iść z nim do tyłu. Potem wszystko zaczęło się kręcić, niemal powodując wymioty, aż równie szybko przestało. Znajdował się... No właśnie, gdzie? Rozejrzał się wyraźnie skonsternowany, odruchowo uchylając się przed lecącym w jego kierunku zaklęciem. Spojrzał na trzymającą jego ramię kobietę, która była z nim tam i teraz jest tu. Złapał ją mocno za nadgarstek, ciągnąc w spokojniejsze miejsce. Przynajmniej wydawało mu się, że właśnie takie ono się okaże. - Co tu się dzieje? - Zapytał, patrząc raz na nią a raz na piekielną scenerię rozgrywającą się tuż za ich plecami. Czy oni cofnęli się w czasie?
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Alejka
Szybka odpowiedź