Alejka
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Alejka
To właśnie tutaj materializują się czarodzieje dostający się do ministerstwa przez oficjalne wejście, ukryte na ulicach Londynu pod postacią publicznych toalet lub poprzez sieć Fiuu. Wzdłuż ścian ciągną się rzędy kominków, z jednych co chwilę wyskakują czarodzieje zaczynający kolejny dzień pracy, pod innymi tworzą się już kolejki chętnych do opuszczenia tego magicznego przybytku. Po granatowym suficie wiją się i przesuwają złociste symbole, a posadzka z ciemnego drewna lśni, mimo że każdego dnia przechodzą tędy dziesiątki, a nawet setki czarodziejów. Dalej, pomiędzy częścią z kominkami a przejściem w stronę wind prowadzących na poszczególne piętra, znajduje się wspaniała Fontanna Magicznego Braterstwa ze złotymi posągami przedstawiającymi parę czarodziejów, centaura, goblina i skrzata domowego. Przez większą część dnia przestrzeń ta jest zatłoczona pracownikami oraz interesantami, zewsząd słychać gwar rozmów, jednak trzeba się skupić, by wychwycić pojedyncze słowa w tym zamieszaniu.
Przesłuchanie było tak nieinteresujące jak śmiało mogła zakładać jeszcze przed pojawieniem się w Ministerstwie; problem skradzionych czekoladowych żab ze straganu na ulicy handlowej nie posiadał wagi przestępstw ciekawych, nie klasyfikował się jako coś mającego na dłużej zapaść w pamięć. Gdy poproszono ją na salę, Wren udała się doń spokojnie, zajęła miejsce w fotelu ustawionym w samym sercu okrągłej sali i odpowiadała na zadane jej przez sędziego pytania tak szczegółowo, jak tylko pozwalała pamięć. W innym wypadku sprawa mogłaby się przedłużać, jej zeznania zostać uzupełnione o kolejne przesłuchanie - i szczerze wolała uniknąć tego obrotu spraw. Oskarżony nie wyglądał na kogoś, kto urzędowi sprawiedliwości dostarczy zresztą problemów: młode rysy twarzy zdradzały niedawne wkroczenie w określoną oczami prawa czarodziejską dorosłość, sprane ubranie wskazywało na ubogi stan materialny. Musiał ukraść te żaby nie dla przyjemności, dla adrenaliny samej kradzieży, a ze względu na przyziemny brak galeonów potrzebnych do zapłaty. Żadnego ukrytego motywu. Żadnego ciekawego obrotu spraw.
Jak wynikało z własnych słów młodzieńca, jego rodzeństwo nigdy nie posiadało na własność żadnej z kolekcji magicznych kart - i tak najpewniej miało pozostać, biorąc pod uwagę wiszącą nad jego głową perspektywę grzywny nałożonej za występek. O ile skończy się tylko na tym. Gdyby zdecydował się mieć trochę oleju w głowie i zaniechać przedsięwzięcia w całości, nie musiałby teraz kajać się przed gronem mądrych starców z miotłami wetkniętymi pośród kiszek; czekoladowe żaby nie były potrzebą pierwszej wagi, nie tak jak trzymanie się z daleka od kłopotów, nawet jeśli miały przynieść jeden dziecięcy uśmiech wokół ciemnych chmur codzienności. Przykre, jeżeli pochyliłaby się na dłuższych rozważaniach: Wren miała jednak swoje problemy i to, co miało stać się z młodym czarodziejem nieprzesadnie ją interesowało.
Po opuszczeniu komnaty przesłuchań udała się do miejsca, w którym rozstały się wcześniej z Frances; dostrzegła ją bez problemu w tłumie pędzących za swoimi sprawami czarodziejów, wątłą i uroczą, dziwnie melancholijną. Czyżby coś nie poszło po jej myśli?
- Nie będzie to sprawą stulecia - odparła obojętnie, znajdując w sobie pewne rozgoryczenie sytuacją. Po raz pierwszy wezwano ją jako świadka w przestępstwie, Wren domyślała się, że zwykle niosło to za sobą ekscytację. Ona natomiast nie odnalazła nic temu podobnego, mierząc się z nic nieznaczącą kradzieżą w biały dzień. Następne słowa zdawały się wybudzić czarownicę z letargu w jaki zapadła w trakcie sądownego dochodzenia; spojrzała uważnie na Frances, odczekała chwilę, nim podjęła temat. - Nie tutaj. Opowiesz mi wszystko w Malinowym Chruśniaku - zarządziła ze skinieniem, świadoma, że wszystko w Ministerstwie miało nie tyle swe uszy, co i oczy. Nie powinny rozmawiać na delikatne tematy na grząskim gruncie. Gestem dłoni wskazała więc drogę prowadzącą do wyjścia z urzędu, podpytując kurtuazyjnie o sprawy, które do załatwienia tu miała Frances.
| zt x2, zapraszam tutaj
Jak wynikało z własnych słów młodzieńca, jego rodzeństwo nigdy nie posiadało na własność żadnej z kolekcji magicznych kart - i tak najpewniej miało pozostać, biorąc pod uwagę wiszącą nad jego głową perspektywę grzywny nałożonej za występek. O ile skończy się tylko na tym. Gdyby zdecydował się mieć trochę oleju w głowie i zaniechać przedsięwzięcia w całości, nie musiałby teraz kajać się przed gronem mądrych starców z miotłami wetkniętymi pośród kiszek; czekoladowe żaby nie były potrzebą pierwszej wagi, nie tak jak trzymanie się z daleka od kłopotów, nawet jeśli miały przynieść jeden dziecięcy uśmiech wokół ciemnych chmur codzienności. Przykre, jeżeli pochyliłaby się na dłuższych rozważaniach: Wren miała jednak swoje problemy i to, co miało stać się z młodym czarodziejem nieprzesadnie ją interesowało.
Po opuszczeniu komnaty przesłuchań udała się do miejsca, w którym rozstały się wcześniej z Frances; dostrzegła ją bez problemu w tłumie pędzących za swoimi sprawami czarodziejów, wątłą i uroczą, dziwnie melancholijną. Czyżby coś nie poszło po jej myśli?
- Nie będzie to sprawą stulecia - odparła obojętnie, znajdując w sobie pewne rozgoryczenie sytuacją. Po raz pierwszy wezwano ją jako świadka w przestępstwie, Wren domyślała się, że zwykle niosło to za sobą ekscytację. Ona natomiast nie odnalazła nic temu podobnego, mierząc się z nic nieznaczącą kradzieżą w biały dzień. Następne słowa zdawały się wybudzić czarownicę z letargu w jaki zapadła w trakcie sądownego dochodzenia; spojrzała uważnie na Frances, odczekała chwilę, nim podjęła temat. - Nie tutaj. Opowiesz mi wszystko w Malinowym Chruśniaku - zarządziła ze skinieniem, świadoma, że wszystko w Ministerstwie miało nie tyle swe uszy, co i oczy. Nie powinny rozmawiać na delikatne tematy na grząskim gruncie. Gestem dłoni wskazała więc drogę prowadzącą do wyjścia z urzędu, podpytując kurtuazyjnie o sprawy, które do załatwienia tu miała Frances.
| zt x2, zapraszam tutaj
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
27 XI 1957, noc
Nie napotkał problemów przy załatwianiu dokumentów wywozu zwierząt poza granicę, wszystko przebiegło zaskakująco szybko. Bez zbędnych pytań, bez wertowania po raz setny dokumentów, jakby niespodziewanie miał znaleźć się tam jakiś błąd. Ta część pracy zawsze go denerwowała, irytowała dociekliwość urzędników. Znał się na tym, co robił i kiedy już robił to legalnie, nie brakowało niczego. Pilnował wszelkich podpisów, pieczęci i formularzy. Przerabiał tyle razy, że obudzony w środku nocy, byłby w stanie wymienić wszystko od początku do końca, czego potrzebował. Kiedy kontroli poddawane były same zwierzęta, obserwował z zaciekawieniem, jak celnik podchodzi do klatki. Na swoje szczęście wybrał dobrze, nie zaglądał do tej, gdzie siedziała najbardziej obiecująca kotka. Był pewien, że wtedy polałaby się krew, zbytnie podejście do prętów, spotkało z ostrymi pazurami rozdrażnionego stworzenia. Tutaj również poszło całkiem gładko, bez grania na jego cierpliwości. Podróż na drugi dzień zaczynała się dłużyć, statkiem bujało nieprzyjemnie, dlatego kilkukrotnie schodził na dół, aby sprawdzić, czy matagoty jakoś się trzymały. Nie wierzył w to, że przepłynięcie kanału, może tyle trwać, podobnie jak dotarcie do Angielskiego Ministerstwa Magii. Tam dotarł już bez towarzystwa kuzynki, lecz z klatkami, kilka minut przed północą. Zgodnie z tym, co ustalił wcześniej, nie chciał wprowadzać zwierząt w godzinach, gdy urząd był otwarty. Niepotrzebna uwaga czarodziejów przechodzących przez ministerialne korytarze, nie była nikomu potrzebna, a najpewniej jedynie stresowałaby zwierzęta. Poza tym musiały przywyknąć do ciszy nocą, zrozumieć z czasem, że to ich pora działania, a przez cały dzień przyjdzie im spokojnie czekać na kolejną noc, gdy ciemność i spokój spowije budynek. Ustawiając wszystkie klatki w pomieszczeniu, zsunął materiał, który osłaniał je, tym samym zmniejszając stres zwierząt. Sama zmiana otoczenia, nowe zapachy i dźwięki musiały już oddziaływać na nie, więc więcej nie potrzebowały. Przykucnął przy klatce, w której siedziała ciemnoszara kicia. Znów syczała gniewnie, próbowała pazurami sięgnąć go przez pręty.
- Już mnie nie lubisz, piękności? – spytał z cieniem rozbawienia w głosie, które uleciało całkiem, gdy obok stanął jeden z urzędników. Pracował w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami i to na nim miała ciążyć odpowiedzialność za nowy nabytek Ministerstwa. Znali się trochę, często wpadając na siebie, kiedy potrzebował zgody na przywóz lub wywóz zwierząt. Przynajmniej, póki nie znalazł sobie lepszej osoby do współpracy i trzymał się tego do dziś.
Wyprostował się, by przywitać z nim, nawet jeśli nie pałał sympatią do tego człowieka.
- Osbert, dobrze cię widzieć.- mruknął i uścisnął mu dłoń.- Dasz sobie z nimi radę? – lekka kpina zabrzmiała w jego głosie, lecz mężczyzna najwyraźniej nie zorientował się albo przez czas, gdy mieli ze sobą do czynienia, zdążył przywyknąć.
- Dam, ale nie miało być ich więcej? – informacje, jakie posiadał, wskazywały na piętnaście sztuk, których zdecydowanie tutaj nie było. Wyczekujący wzrok zawisł na Macnairze, zdradzając urzędnicza dokładność, której nikt nie lubił.
- Miało, ale w ostatniej chwili zmienił się plan. Twoi przełożeni wiedzą o tym, w końcu to była ich decyzja, a wiesz sam, że bez środków nie wykombinuje większej ilości. To za drogie zwierzęta.- nieco go dziwiło, że przepływ informacji najwyraźniej padł, ale to nie był jego problem.- Ustal to sobie rano.- dodał, nie chcąc tracić czasu. Naprawdę chciał już wrócić do domu i odpocząć po tych paru dniach.
- Wiem, zrobię to. Powinienem wiedzieć coś o nich, czego nie będzie w dokumentach?
Zerknął na niego, pozwalając sobie na oszczędny uśmiech. Rzadko słyszał podobne pytania, ale dzięki temu miał pewność, że Osbert zajmie się zwierzętami, jak należy. Czarodzieje zwykle wychodzili z założenia, że trochę wiedzy i dokumenty powiedzą im wszystko, lecz dochodziła do tego jeszcze wiedza osób dostarczających stworzenia.
- Zostawcie je w jakimś ustronnym miejscu do jutrzejszej nocy. Standardowo, żadnego jedzenia, ale ciągły dostęp do wody, bo są świeżo po podróży, niech najpierw się zaaklimatyzują.- większości magicznej fauny taka głodówka służyła, dlatego mimo wszystko zawsze ją proponował, ale czy go słuchano to już inna sprawa.- Jutro wypuście je tutaj. Po kolei najpierw tą większą, ciemnoszarą. Tylko uważajcie, jest bardziej zaciekła niż pozostałe. Spróbuj dogadać się z nią, jak ci zaufa to połowa sukcesu, a reszta pójdzie za nią.- nie wątpił w to, pamiętając, jak prezentowała się we Francji, miała zadatki na lidera tego małego stadka.- Dajcie jej rozejrzeć się po otoczeniu, podejść do każdej klatki, jak przestanie syczeć... wypuście pozostałe i trzymajcie się na dystans.- może i mówił oczywistość, ale fakt, jak uważnie był słuchany, upewniał go, że powinien to wyjaśnić.
- To wszystko?
Wzruszył lekko ramionami.
- Z grubsza tak, reszta w twoich rękach. Jakby były jakieś kłopoty, daj znać, może coś z tym zdziałam.- odparł tylko. Poczekał jeszcze chwilę, porozmawiał z czarodziejem o kilku istotnych szczegółach, jakie powinny pomóc z matagotami. Nie był w tym specem, lecz na magicznej faunie znał się wystarczająco dobrze, aby mieć o nich jakieś pojęcie. Niedługo przed drugą w nocy, wyszedł z budynku, wiedząc, że jego praca się skończyła, zrobił co miał.
| zt
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 13 lutego '58
Trzynaście zadań ułożonych w przestrzeni miesięcznej normy, trzynaście zadań wypełnionych ledwie w dwa tygodnie, dwa niemiłosiernie intensywne tygodnie ciosające z marmuru sylwetkę wzbraniającą się przed poddaniem własnemu zmęczeniu. Nie mogła, nie zamierzała na to sobie pozwolić, nie kiedy stalówka eleganckiego pióra mknęła po pergaminie wśród skrupulatnie wypełnianych rubryk, drażniąc gładką powierzchnię strony sprawozdaniem z ukrócenia działań nielegalnego kłusownictwa na terenach słynących z obecności memortków, nieśmiałych i wrażliwych, delikatnych jak płatki śniegu leniwie przetaczające się przez powietrze za oknem. Pogoda wciąż nie rozpieszczała, szare niebo powoli żegnało się z obecnością bezbarwnego, znużonego słońca sięgającego w głębinę doliny horyzontu i choć wielu kolegów po fachu zakończyło na dziś swoją pracę, Amelia z uporem, jak zawsze, wciąż przesiadywała przy swoim biurku. Nie miała do czego wracać, do kogo. Dom przy Eden Grove świecił niewygodną pustką, tu z kolei mogła jakkolwiek się przydać, polepszyć czyjąś sytuację - choćby pięknych, magicznych stworzeń, na których dobrobyt czaiło się w ostatnim czasie zbyt wielu dotkniętych głodem myśliwych. Nieistotne jak często Ministerstwo wystosowywało konkretne zakazy, chroniąc dany gatunek; ich notyfikacje przepadały w echu burczących, pustych żołądków, pchając człowieka do pierwotnego łowiectwa na wszystko, co tylko dało się ugotować nad ogniem, we wrzącej wodzie. Eberhart nie potrafiła wybaczyć nawet tego, choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że przez wojnę głodowały dzieci, a wielu z tych ukaranych dodatkową grzywną lub krótkotrwałym aresztem miało na utrzymaniu wielodzietne rodziny. Rodziny, ogniwo pchające do obłędu. Usprawiedliwiające barbarzyństwo. Okropne.
Kiedy wreszcie podniosła się z miejsca, dostrzegła, że niebo zdążył całkowicie spowić granat posępnego późnego popołudnia przypominający o konieczności udania się na tutejszą stołówkę, żeby wreszcie ukoić i własny apetyt, którego istnienia wcześniej nie była świadoma. Praca zagłuszała wszystko, nawet fizjologiczne reakcje ludzkiej naturalności, toteż Amelia opakowała dokument o wyschniętym szlaku atramentu w teczkę i z nim pod ręką ruszyła opustoszałym korytarzem ku windom, skora jeszcze raz przewertować treść wzrokiem. Każdy, nawet najmniejszy błąd popełniony w wykonywanej sztuce mógłby zostać skwitowany niewybrednym komentarzem na temat jej płci. Typowo kobiece rozkojarzenie. Obrzydliwe. Gdzie byłaś myślami, w domu mody Parkinsonów? Żałosne. Gdyby tylko Bones dała Eberhartowi syna, życie Amelii wyglądałoby zupełnie inaczej - sielankowo, jak sądziła, z podaniem wszystkiego na eleganckiej srebrnej tacy podtrzymującej kielich naturalnie należącego się mężczyznom szacunku. Kobiety - musiały walczyć o wszystko. Wyrywać ochłapy docenienia z krtani szowinistów i wątpiących jednostek przypominających toksyczki. Myślała o tym po drodze, myślała intensywnie, znów przeklinając w swojej prywatności społeczną niesprawiedliwość niezależnej od nikogo nierówności, gdy nagle poczuła przed sobą barierę rosłej, męskiej sylwetki, na której plecy wpadła w zenicie nieuwagi - gdzie byłaś myślami, w domu mody Parkinsonów?, grobowo zagrzmiało w pamięci -, a żeby uniknąć odbicia się od niego, odruchowo sięgnęła do boku, dłonią poszukująca czegoś, czego zdołałaby się przytrzymać.
I znalazła. Ramię nieznajomego, nieznajomego pachnącego morską solą, rwącą, nieustępliwą falą, egzotyką, której nie czuła od tak dawna.
- Prze... - przepraszam, to chciała powiedzieć, na tyle kulturalna, by prędko zmitygować się własną nieuwagą, przyzwyczajona do wyważonych, natychmiastowych reakcji, jednak fatum przygotowało dla nich inny rejs, tak daleki od naprędce wymienionej kurtuazji. Świat dokoła zawirował. Ministerialne korytarze przeistoczyły się w feerię niezrozumiałych, splecionych ze sobą barw, kształtów rozmytych w lapidarnej ruchliwości pozbawionej sensu, aż wokół nich opadł kurz na pokruszonych chodnikach, wypluwając niewinne ofiary w samo serce wojennej zawieruchy. Nad ich głowami rozpościerało się teraz niebo czarne jak heban, powietrze przepełniał swąd dymu, palonych ciał, nad głową o jasnych puklach świsnęła natomiast wiązka zielonego zaklęcia, najokrutniejszej inkantacji, która w mgnieniu oka mogłaby odebrać dech.
Nie byli już w Londynie, nie w Londynie, który znali.
Języki ognia tańczyły na zgliszczach w zachłannej potrzebie porwania w swoje objęcia kolejnych nieszczęśników, rozsiani po ulicach ludzie dzierżący w dłoniach różdżki pogrążeni byli w pojedynkach, w brutalnym, ostatecznym akcie wymierzania sprawiedliwości zgodnie z przyświecającymi ideami; w oknach kamienic błyszczały łuny zwiastującej pożogę czerwieni. Oszołomiona Amelia patrzyła na to z niedowierzaniem, z szeroko rozwartymi w zdumieniu oczyma, poddając w wątpliwość trzeźwość własnej świadomości; iluzja, to musiała być ledwie iluzja, a jednak gdy kolejna już smuga czarnomagicznej klątwy świsnęła obok ucha, instynktownie złapała nieszczęsnego towarzysza za ramię i pociągnęła go w dół, za skarpę gruzu mogącego posłużyć im obronnie, gdzie kucnęła, gorączkowo analizując ich sytuację. Jej absurd. Jej potworne, ścielące się trupem żniwa.
- Pan też to widzi? Czuje? - syknęła prędko z nieświadomie powracającym do głosu niemieckim akcentem. Nieopodal nich leżał człowiek pozbawiony ruchu, martwy, trawiony przez hausty płomieni, wypełniwszy nozdrza podróżników w czasie ciężkim fetorem palonego ciała; serce łomotało w piersi, krew szumiała w uszach, kolana drżały pod powierzchnią ciemnych rajstop, ale dopóki nie była pewna okoliczności - zabraniała sobie popadać w panikę. Jeszcze nie.
Tego nauczyła ją Grecja. Tego - i widoku martwych, pokiereszowanych zwierzęcym pazurem i zębem ofiar. Tego, że należało myśleć.
Nawet kiedy wojną płonął kraj.
Trzynaście zadań ułożonych w przestrzeni miesięcznej normy, trzynaście zadań wypełnionych ledwie w dwa tygodnie, dwa niemiłosiernie intensywne tygodnie ciosające z marmuru sylwetkę wzbraniającą się przed poddaniem własnemu zmęczeniu. Nie mogła, nie zamierzała na to sobie pozwolić, nie kiedy stalówka eleganckiego pióra mknęła po pergaminie wśród skrupulatnie wypełnianych rubryk, drażniąc gładką powierzchnię strony sprawozdaniem z ukrócenia działań nielegalnego kłusownictwa na terenach słynących z obecności memortków, nieśmiałych i wrażliwych, delikatnych jak płatki śniegu leniwie przetaczające się przez powietrze za oknem. Pogoda wciąż nie rozpieszczała, szare niebo powoli żegnało się z obecnością bezbarwnego, znużonego słońca sięgającego w głębinę doliny horyzontu i choć wielu kolegów po fachu zakończyło na dziś swoją pracę, Amelia z uporem, jak zawsze, wciąż przesiadywała przy swoim biurku. Nie miała do czego wracać, do kogo. Dom przy Eden Grove świecił niewygodną pustką, tu z kolei mogła jakkolwiek się przydać, polepszyć czyjąś sytuację - choćby pięknych, magicznych stworzeń, na których dobrobyt czaiło się w ostatnim czasie zbyt wielu dotkniętych głodem myśliwych. Nieistotne jak często Ministerstwo wystosowywało konkretne zakazy, chroniąc dany gatunek; ich notyfikacje przepadały w echu burczących, pustych żołądków, pchając człowieka do pierwotnego łowiectwa na wszystko, co tylko dało się ugotować nad ogniem, we wrzącej wodzie. Eberhart nie potrafiła wybaczyć nawet tego, choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że przez wojnę głodowały dzieci, a wielu z tych ukaranych dodatkową grzywną lub krótkotrwałym aresztem miało na utrzymaniu wielodzietne rodziny. Rodziny, ogniwo pchające do obłędu. Usprawiedliwiające barbarzyństwo. Okropne.
Kiedy wreszcie podniosła się z miejsca, dostrzegła, że niebo zdążył całkowicie spowić granat posępnego późnego popołudnia przypominający o konieczności udania się na tutejszą stołówkę, żeby wreszcie ukoić i własny apetyt, którego istnienia wcześniej nie była świadoma. Praca zagłuszała wszystko, nawet fizjologiczne reakcje ludzkiej naturalności, toteż Amelia opakowała dokument o wyschniętym szlaku atramentu w teczkę i z nim pod ręką ruszyła opustoszałym korytarzem ku windom, skora jeszcze raz przewertować treść wzrokiem. Każdy, nawet najmniejszy błąd popełniony w wykonywanej sztuce mógłby zostać skwitowany niewybrednym komentarzem na temat jej płci. Typowo kobiece rozkojarzenie. Obrzydliwe. Gdzie byłaś myślami, w domu mody Parkinsonów? Żałosne. Gdyby tylko Bones dała Eberhartowi syna, życie Amelii wyglądałoby zupełnie inaczej - sielankowo, jak sądziła, z podaniem wszystkiego na eleganckiej srebrnej tacy podtrzymującej kielich naturalnie należącego się mężczyznom szacunku. Kobiety - musiały walczyć o wszystko. Wyrywać ochłapy docenienia z krtani szowinistów i wątpiących jednostek przypominających toksyczki. Myślała o tym po drodze, myślała intensywnie, znów przeklinając w swojej prywatności społeczną niesprawiedliwość niezależnej od nikogo nierówności, gdy nagle poczuła przed sobą barierę rosłej, męskiej sylwetki, na której plecy wpadła w zenicie nieuwagi - gdzie byłaś myślami, w domu mody Parkinsonów?, grobowo zagrzmiało w pamięci -, a żeby uniknąć odbicia się od niego, odruchowo sięgnęła do boku, dłonią poszukująca czegoś, czego zdołałaby się przytrzymać.
I znalazła. Ramię nieznajomego, nieznajomego pachnącego morską solą, rwącą, nieustępliwą falą, egzotyką, której nie czuła od tak dawna.
- Prze... - przepraszam, to chciała powiedzieć, na tyle kulturalna, by prędko zmitygować się własną nieuwagą, przyzwyczajona do wyważonych, natychmiastowych reakcji, jednak fatum przygotowało dla nich inny rejs, tak daleki od naprędce wymienionej kurtuazji. Świat dokoła zawirował. Ministerialne korytarze przeistoczyły się w feerię niezrozumiałych, splecionych ze sobą barw, kształtów rozmytych w lapidarnej ruchliwości pozbawionej sensu, aż wokół nich opadł kurz na pokruszonych chodnikach, wypluwając niewinne ofiary w samo serce wojennej zawieruchy. Nad ich głowami rozpościerało się teraz niebo czarne jak heban, powietrze przepełniał swąd dymu, palonych ciał, nad głową o jasnych puklach świsnęła natomiast wiązka zielonego zaklęcia, najokrutniejszej inkantacji, która w mgnieniu oka mogłaby odebrać dech.
Nie byli już w Londynie, nie w Londynie, który znali.
Języki ognia tańczyły na zgliszczach w zachłannej potrzebie porwania w swoje objęcia kolejnych nieszczęśników, rozsiani po ulicach ludzie dzierżący w dłoniach różdżki pogrążeni byli w pojedynkach, w brutalnym, ostatecznym akcie wymierzania sprawiedliwości zgodnie z przyświecającymi ideami; w oknach kamienic błyszczały łuny zwiastującej pożogę czerwieni. Oszołomiona Amelia patrzyła na to z niedowierzaniem, z szeroko rozwartymi w zdumieniu oczyma, poddając w wątpliwość trzeźwość własnej świadomości; iluzja, to musiała być ledwie iluzja, a jednak gdy kolejna już smuga czarnomagicznej klątwy świsnęła obok ucha, instynktownie złapała nieszczęsnego towarzysza za ramię i pociągnęła go w dół, za skarpę gruzu mogącego posłużyć im obronnie, gdzie kucnęła, gorączkowo analizując ich sytuację. Jej absurd. Jej potworne, ścielące się trupem żniwa.
- Pan też to widzi? Czuje? - syknęła prędko z nieświadomie powracającym do głosu niemieckim akcentem. Nieopodal nich leżał człowiek pozbawiony ruchu, martwy, trawiony przez hausty płomieni, wypełniwszy nozdrza podróżników w czasie ciężkim fetorem palonego ciała; serce łomotało w piersi, krew szumiała w uszach, kolana drżały pod powierzchnią ciemnych rajstop, ale dopóki nie była pewna okoliczności - zabraniała sobie popadać w panikę. Jeszcze nie.
Tego nauczyła ją Grecja. Tego - i widoku martwych, pokiereszowanych zwierzęcym pazurem i zębem ofiar. Tego, że należało myśleć.
Nawet kiedy wojną płonął kraj.
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Inaczej niż pracownica Ministerstwa, która z uporem maniaka marnotrawiła cenne minuty staropanieńskiego żywota za biurkiem, wielmożny jegomość czerpał garściami z rekonwalescencji po wielomiesięcznej inercji pod urokiem zjawy z Kruczego Półwyspu. Jego życie na powrót nabierało kolorytu, kiedy wyzwolony upływem czasu, medyczną terapią i zadumą pod kluczem, stanął na nogi w wielkim stylu, teraz nie jako Pierwszy, a już Kapitan własnego wojennego galeonu, którego nieoceniony wkład czynił pierwsze sukcesy chylące szalę zwycięstwa na stronę sympatyków nowego ładu. Jednak nie samą wojną człowiek żyje, ni skarbami czekającymi na odkrycie setki, tysiące mil morskich od domu. Rodachan podróżował ekspansywnie w odległe terytoria tak często, że nie odkrył dobrodziejstw własnych ziem - i nie było tu mowy jedynie o Norfolku, który znał wzdłuż i wszerz niby własny dwór, a całej Wielkiej Brytanii, jaka wciąż kryła przed nim wiele tajemnic. To na jej eksploracji zdecydował się spędzić najbliższe miesiące, a może lata, by kontynuować swoją pasję, pozostając w dostępności dla nadrzędnej organizacji i swego rodu. Teraz jednak na głowie miał spraw wiele więcej, niżeli przygoda, której tak łaknął. Odkrył wszak dowód swego przeznaczenia, a wielkie dzieło literackie, traktujące o dotychczas nierozwianych aspektach historii czarodziejskiego świata, chyliło się ku końcowi. Jedenaście lat żeglugi w pogoni za mitami, tymi znanymi, jak i mrocznymi, o których nie słyszały nawet wszechwiedzące uliczki Alei Śmiertelnego Nokturnu; setki, jak nie tysiące materiałów źródłowych, w których poszukiwał dręczących odpowiedzi; w końcu jego własna mitomania burząca wiarygodność tegoż dzieła - miały przysłużyć się do ukończenia autorskiego ,,Mitu Potwierdzonego''. Niewykluczone, że szaleniec z tej książki jeszcze zasłynie - wszak reputację w kręgach historycznych i żeglarskich miał nienaganną, a wszelkie plotki o jego zaburzeniach zostały zamiecione pod dywan. Ciekawe, czy w przyszłości na bazie jego pracy będą uczyć historii w Hogwarcie?
Tego już nie wiedział; nie miał nawet takich ambicji, te ukierunkowane były jedynie na spełnienie wieloletniego marzenia, a przede wszystkim profetycznej wizji ze snu, jaki jawił mu się w młodym wieku, bodaj osiem, może dziewięć lat temu. Zatrważającego snu, który zdefiniował całe jego życie i uczynił go Krukiem Padlinożercą.
Przemierzając chłodne korytarze gmachu Ministerstwa Magii, rozglądał się z wielką uwagą po ścianach, jakby chłonąc informacje z tablic pamięci, oprawionych w ramy historycznych dokumentów czy fotografii prominentów piastujących wysokie stanowiska. Lubił zestawiać swoją rozległą wiedzę z tym, co powszechnie mówiło się o półprawdach czarodziejskiego świata, którymi karmiono na ogół szare masy. Te ściany nie kryły przed nim niemal żadnych tajemnic, choć bywał tu nieczęsto; wszystkie anegdotki wywieszane tu na pokaz znał z książek, starych pism czy rycin przedstawiających je na kartach historii obnażającej potwierdzoną prawdę. Oczywiście nie mitrężył tutaj czasu nadaremno, spacerek korytarzem nie był przypadkowy - podobnie jak sama wizyta w Ministerstwie. Oczekiwał wówczas na przybycie archiwisty, który za pisemnym pozwoleniem miał przekazać mu materiały źródłowe tyczące się dziejów niegdysiejszych rodów szlacheckich, dawno zapomnianych przez współczesną arystokrację. Chciał bowiem zestawić posiadane przez siebie informacje z oficjalną dokumentacją Ministerstwa, a dzięki rozległym wpływom swego rodu, zdolny był wynegocjować wypożyczenie tejże. Lustrował więc bogate w bezużyteczne treści ściany w oczekiwaniu na prawdziwą historyczną gratkę; tedy usłyszał jakieś szturchnięcie, obróciwszy głowę przez ramię, na którym poczuł dotyk dłoni. Zarejestrował jedynie zniknięcie pewnego jegomościa z przedziwną klepsydrą na łańcuszku, którego złota barwa odbiła weń oślepiający refleks, a urwany głos przeprosin przeobraził się w zestaw chaotycznych dźwięków, wśród których wybrzmiała nienawistna inkantacja śmiertelnego zaklęcia. Szmaragdowa wiązka świsnęła mu nad głową, a ten znów poczuł na ramieniu dotyk delikatnej dłoni, która zadziwiająco silnym chwytem sprowadziła go do parteru, ratując przed kolejnym z nadciągających zaklęć.
Myśli kotłowały się w głowie w zatrważającym tempie, gdy rejestrował detale otoczenia z mroczkami od migających poświat czarów, tudzież łuny ognia unoszącej się zewsząd, gdzie nie obrócili głowy. Akt zadawania śmierci dział się na ich oczach, tu i teraz; tylko co właściwie się działo? Czy to wezwanie Morrigan do stoczenia ostatecznej bitwy w trwającej wojnie? Niemożliwe, Zakon Feniksa wszak chował się przed jej gniewem jak szczury po kanałach. Pamięć na chwilę wyparła widok Zmieniacza Czasu, brnąc myśl o przeznaczeniu w prawdziwsze tony, jakby od razu podsuwając odpowiedź, cóż mogło się wydarzyć.
- Kim jesteś? Ciebie też zesłała? - niejasne pytanie zdawało się sugerować, że wiedział, gdzie się znaleźli i za czyją sprawką. - Widzę. I czuję. Pani oczekuje, że spełnimy jej wolę; musimy tylko wsłuchać się w jej nawoływanie, tedy odnajdziemy drogę ku przeznaczeniu. - śmiało założył, że nowa towarzyszka wiedziała, o czym mówił i będzie z nim kooperować w realizacji tegoż przeznaczenia. Kolejne zaklęcie trafiło prosto w ich osłonę, rozbijając tę stertę gruzu w pył, zmuszając obydwoje do podjęcia kontrakcji. Mężczyzna złapał kobietę za dłoń, żeby pomóc jej wstać i otoczył ją ramieniem, by przyspieszyć tempo ruchów w biegu za kolejną z osłon. Wkrótce przedostali się do dwupiętrowego domostwa, barykadując główne wejście z pomocą mebli, tudzież magii. - Winniśmy zorientować się w aktualnym położeniu i odkryć naszą rolę w tej batalii. - szumiało mu w głowie, z której sączył się mały strumień krwi; najwyraźniej dostał odłamkiem gruzu, kiedy ich pierwsza osłona uległa zniszczeniu. - Jestem Rodachan Travers, Kruk Padlinożerca, ochrzczony przed laty mianem Zwiastuna Gniewu Morrigan. Widziałem człowieka, który może nam pomóc zrozumieć, jak tutaj trafiliśmy. - pełna ekscytacji twarz szaleńca surrealnie chełpiła się tytulaturą, w której gdzieś umknęło faktyczne miano lorda. Co ciekawe i przerażające zarazem, to fakt, że nie widziała po nim krzty strachu, a jedynie fanatyczną żądzę wypełnienia misji, w którą głęboko uwierzył - a o której panna Eberhart nic wiedzieć nie mogła.
Jakby tego było mało, z górnego piętra posesji dało się usłyszeć tupot stóp i przeraźliwy, dziecięcy płacz. Czyżby schroniła się tu jakaś rodzina? Może będą zdolni powiedzieć im więcej o tym, gdzie (i kiedy?) właściwie się znaleźli?
Tego już nie wiedział; nie miał nawet takich ambicji, te ukierunkowane były jedynie na spełnienie wieloletniego marzenia, a przede wszystkim profetycznej wizji ze snu, jaki jawił mu się w młodym wieku, bodaj osiem, może dziewięć lat temu. Zatrważającego snu, który zdefiniował całe jego życie i uczynił go Krukiem Padlinożercą.
Przemierzając chłodne korytarze gmachu Ministerstwa Magii, rozglądał się z wielką uwagą po ścianach, jakby chłonąc informacje z tablic pamięci, oprawionych w ramy historycznych dokumentów czy fotografii prominentów piastujących wysokie stanowiska. Lubił zestawiać swoją rozległą wiedzę z tym, co powszechnie mówiło się o półprawdach czarodziejskiego świata, którymi karmiono na ogół szare masy. Te ściany nie kryły przed nim niemal żadnych tajemnic, choć bywał tu nieczęsto; wszystkie anegdotki wywieszane tu na pokaz znał z książek, starych pism czy rycin przedstawiających je na kartach historii obnażającej potwierdzoną prawdę. Oczywiście nie mitrężył tutaj czasu nadaremno, spacerek korytarzem nie był przypadkowy - podobnie jak sama wizyta w Ministerstwie. Oczekiwał wówczas na przybycie archiwisty, który za pisemnym pozwoleniem miał przekazać mu materiały źródłowe tyczące się dziejów niegdysiejszych rodów szlacheckich, dawno zapomnianych przez współczesną arystokrację. Chciał bowiem zestawić posiadane przez siebie informacje z oficjalną dokumentacją Ministerstwa, a dzięki rozległym wpływom swego rodu, zdolny był wynegocjować wypożyczenie tejże. Lustrował więc bogate w bezużyteczne treści ściany w oczekiwaniu na prawdziwą historyczną gratkę; tedy usłyszał jakieś szturchnięcie, obróciwszy głowę przez ramię, na którym poczuł dotyk dłoni. Zarejestrował jedynie zniknięcie pewnego jegomościa z przedziwną klepsydrą na łańcuszku, którego złota barwa odbiła weń oślepiający refleks, a urwany głos przeprosin przeobraził się w zestaw chaotycznych dźwięków, wśród których wybrzmiała nienawistna inkantacja śmiertelnego zaklęcia. Szmaragdowa wiązka świsnęła mu nad głową, a ten znów poczuł na ramieniu dotyk delikatnej dłoni, która zadziwiająco silnym chwytem sprowadziła go do parteru, ratując przed kolejnym z nadciągających zaklęć.
Myśli kotłowały się w głowie w zatrważającym tempie, gdy rejestrował detale otoczenia z mroczkami od migających poświat czarów, tudzież łuny ognia unoszącej się zewsząd, gdzie nie obrócili głowy. Akt zadawania śmierci dział się na ich oczach, tu i teraz; tylko co właściwie się działo? Czy to wezwanie Morrigan do stoczenia ostatecznej bitwy w trwającej wojnie? Niemożliwe, Zakon Feniksa wszak chował się przed jej gniewem jak szczury po kanałach. Pamięć na chwilę wyparła widok Zmieniacza Czasu, brnąc myśl o przeznaczeniu w prawdziwsze tony, jakby od razu podsuwając odpowiedź, cóż mogło się wydarzyć.
- Kim jesteś? Ciebie też zesłała? - niejasne pytanie zdawało się sugerować, że wiedział, gdzie się znaleźli i za czyją sprawką. - Widzę. I czuję. Pani oczekuje, że spełnimy jej wolę; musimy tylko wsłuchać się w jej nawoływanie, tedy odnajdziemy drogę ku przeznaczeniu. - śmiało założył, że nowa towarzyszka wiedziała, o czym mówił i będzie z nim kooperować w realizacji tegoż przeznaczenia. Kolejne zaklęcie trafiło prosto w ich osłonę, rozbijając tę stertę gruzu w pył, zmuszając obydwoje do podjęcia kontrakcji. Mężczyzna złapał kobietę za dłoń, żeby pomóc jej wstać i otoczył ją ramieniem, by przyspieszyć tempo ruchów w biegu za kolejną z osłon. Wkrótce przedostali się do dwupiętrowego domostwa, barykadując główne wejście z pomocą mebli, tudzież magii. - Winniśmy zorientować się w aktualnym położeniu i odkryć naszą rolę w tej batalii. - szumiało mu w głowie, z której sączył się mały strumień krwi; najwyraźniej dostał odłamkiem gruzu, kiedy ich pierwsza osłona uległa zniszczeniu. - Jestem Rodachan Travers, Kruk Padlinożerca, ochrzczony przed laty mianem Zwiastuna Gniewu Morrigan. Widziałem człowieka, który może nam pomóc zrozumieć, jak tutaj trafiliśmy. - pełna ekscytacji twarz szaleńca surrealnie chełpiła się tytulaturą, w której gdzieś umknęło faktyczne miano lorda. Co ciekawe i przerażające zarazem, to fakt, że nie widziała po nim krzty strachu, a jedynie fanatyczną żądzę wypełnienia misji, w którą głęboko uwierzył - a o której panna Eberhart nic wiedzieć nie mogła.
Jakby tego było mało, z górnego piętra posesji dało się usłyszeć tupot stóp i przeraźliwy, dziecięcy płacz. Czyżby schroniła się tu jakaś rodzina? Może będą zdolni powiedzieć im więcej o tym, gdzie (i kiedy?) właściwie się znaleźli?
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciebie też zesłała?
Podczas gdy świat szalał wokół nich w ciężkich kajdanach zatrważającej makabry, jej towarzysz posługiwał się enigmą absurdu - ale czy na pewno było to jedynie niewprawnie umiejscowionym w czasie żartem? Jego oczy błyszczały pewnością, zdawały się sugerować, że każde ulatujące z gardła słowo było zgodne z jego przekonaniem, z faktyczną ciekawością powodów, dla którego Amelia pojawiła się u jego boku. Odnalazł się, w pewnym sensie, pośród okoliczności, jakie ją, zazwyczaj zorientowaną i racjonalną, pchnęły w ramiona niezrozumienia. Skąd ta wojna, skąd uwikłani w batalii czarodzieje walczący w pocie czoła o nic, o wszystko? Londyn przecież był dziś bezpieczny. Wygnano z niego buntowników, doprowadzono do częstych egzekucji wrogów nowego ustroju; poznała okoliczną architekturę, wiedziała, że znajdują się w stolicy - ale nie było to już miejsce pochodzące z ich teraźniejszości. Skąd więc? Z przeszłości? Przyszłości? Jak, dlaczego? Przy upadku nie zarejestrowała nawet istnienia Zmieniacza w dłoniach Niewymownego, zdążyła jedynie dostrzec błyśnięcie szczerego złota reflektującego światła torujące im drogę do wind, błyśnięcie, które potem przerodziło się w pożar. W dym unoszący się znad szaleńczo roztańczonych płomieni uprawiających danse macabre do orkiestry odgłosów ostatecznej rywalizacji.
Przez moment rozważała, czy już podczas teleportacji odłamek eksplodującego kamienia nie uderzył go w skroń, jednak na próżno było szukać w rysach Rodachana karminowego śladu świeżej krwi, pozostawiając niewielkie pole manewru w poszukiwaniu potencjalnego wytłumaczenia jego pozbawionych sensu słów.
- Jaka pani, jakiemu przeznaczeniu? Co też pan opowiada? - domagała się owładnięta postępującym niepokojem Amelia. Smukłe brwi grobowo ściągały się ze sobą w dowodzie niewiedzy, ekspresją zderzając ze sobą śmiałe założenie mężczyzny, jakoby współdzielili pojęcie tego, co on uważał za wizję, ona z kolei - za piekło. Opustoszałe z logiki piekło echa tysiąca poprzednich wojen, utraconych żyć i krzyków zastygających wreszcie w bezkresnej ciszy nieistnienia. Dopytałaby raz jeszcze, wyjaśniła, że jej zdaniem wciąż byli gdzieś w Londynie, być może z niewiadomych przyczyn uwikłani w intrygę Longbottoma, być może rzuceni w wir historii, lecz właśnie gdy rozchylała wargi - w odgradzający ich od pojedynków element dawnej elewacji uderzyła bombarda, rozbryzgując wokół nich chmurę pyłu zmieszanego z drobinkami zaprawy. Zadławiła się, zakrztusiła, kaszlnęła z niemocą, krwawiąca z rozcięcia na lewym policzku usiłowała wyrzucić z siebie chmurę suchej szarugi, jednocześnie podrywając się z popękanego podłoża. Trzewiki na niewysokich obcasach wciąż osuwały się w szczelinach wydrążonych przez mniejsze i większe wybuchy, zmuszały Amelię do uważnego balansowania w pełni swojej równowagi, podczas gdy z płuc wciąż wyzbywała się resztek gruzu; otoczyło ją wtedy ochronne ramię, ostające się wokół niej tak długo, dopóki nie wpadli niczym burza do jednego z budynków, odnajdując w nim tymczasowe schronienie. - Londyn, bez wątpienia - wykrztusiła z siebie tuż po tym, jak wreszcie unormowała oddech, z kąciku oczu strzepnąwszy kilka zagubionych tam łez. Nie strachu, nie, jedynie fizycznej reakcji na poprzednie doświadczenie. - Nie wiem tylko kiedy, nie wiem dokładnie gdzie. Skąd nagle mielibyśmy w Londynie taki chaos? I jakim sposobem znaleźliśmy się tutaj ze środka ministerialnego korytarza? - w gruncie rzeczy próbująca okiełznać sytuację Amelia prowadziła głośne rozważania, oparta plecami o ścianę, na moment zapominająca o istnieniu nieszczęśliwego kompana podróży w czasie. Myśl, Eberhart, myśl.
- Lord Travers? - zdumiała się wyraźnie. Och, brakowało jeszcze tego, by ród Travers oskarżył ją o uprowadzenie jednego ze swoich prominentnych członków, jednocześnie ciągnąwszy urzędniczkę do odpowiedzialności za wszelkie ubytki na zdrowiu, zarówno psychicznym, jak i fizycznym, podczas tej niecodziennej wyprawy w paszczę rozjuszonego lwa. Kruk Padlinożerca. Zwiastun Gniewu Morrigan. Oba tytuły sugerujące jej tyle co nic, irracjonalnie wręcz komiczne w zestawieniu z prawdziwie groźną sytuacją szalejącą tuż za zaryglowanymi drzwiami. Mężczyzna jednak nie wydawał się być świadomym tego, jak odrealnienie brzmieć mogły jego słowa, przedstawiający się za to szczerze i sumiennie, toteż czarownica lekko skinęła mu głową. - Amelia Eberhart. Magizoolog - lakonicznie zaprezentowała własną osobę, bo to jego dalsze wyznanie zaintrygowało ją mocniej, sprawiło, że podeszła do Rodachana o krok bliżej, intensywnie wpatrująca się w jego twarz. - Kim był ten mężczyzna? Przeniósł się tu z nami? Jak wyglądał, potrafi go pan opisać - lord? - spytała prędko. Istniała szansa, że jeśli rzekomy jegomość był tym, na którego wpadła, i pracował w Ministerstwie, będzie w stanie skojarzyć jego osobę z konkretnym nazwiskiem, powiązać z wydziałem, zyskując tym samym kolejną poszlakę w wielkiej niewiadomej. Poszlakę podobną nieśmiałym krokom dochodzącym z pierwszego piętra, skąd w kamienicy rezonowały odgłosy rodzinnego istnienia. Matka usiłująca uspokoić zapłakane dziecko, babcia uspokajająca matkę - a do tego ledwie kilkuletnia dziewczynka schodząca w ich stronę po stromych, drewnianych schodach, w dłoni trzymająca skromnie wyglądającą przytulankę.
- Widzieliście mojego tatę? - spytała przestraszona, z oczyma ogromnymi jak złote monety galeonów, pobladła ze strachu. Rudawe warkocze miała zmierzwione, jakby dotychczas chowała się w zbyt ciasnej przestrzeni pomiędzy podłogą a łóżkiem. - Wraca już?
Amelia zamarła na ten widok. Brudnawa od krwi koszula nocna niegdyś musiała być biała, dziś zszarzała, poplamiona w miejscu prawdopodobnie rozbitego kolana, pewnej rany rozkwitającej na wysokości prawej nogi, na którą dziecko utykało delikatnie podczas swojej powolnej podróży w dół stopni. Zanim jednak którekolwiek z nich było w stanie jej odpowiedzieć, skłamać, by ukoić rozedrgane młodzieńcze serce, zbyt niewinne na wojenne okoliczności burzące pomniki znajomego świata tuż za oknem przysłoniętym ciężką zasłoną, za kilkulatką na schodach pojawiła się niska kobieta o włosach ciemnych jak heban.
- Ethel! Ethel, wracaj tu natychmiast - poleciła z wyczuwalnym w głosie przestrachem, dobywając różdżki spod fartucha na widok nieznajomych stojących w kamienicznym korytarzu. - Kim jesteście? Po... po której stronie stoicie? - zapytała lękliwie, ale zdecydowanie. Lwica stojąca na straży swojego lwiątka.
- Nie mamy złych zamiarów - natychmiast zapewniła w odpowiedzi Amelia, ku podkreśleniu swych słów unosząca dłonie lekko ku górze. W prawej wciąż trzymała teczkę z raportem, jaki zamierzała dwukrotnie przejrzeć na stołówce w gmachu Ministerstwa. - Sprowadziła nas tu trefna magia. Nieudana teleportacja. Nie wiemy gdzie trafiliśmy, ani co dzieje się na ulicach - artykułowała rzeczowo, poważnie, spoglądająca kobiecie prosto w oczy. - Nazywam się Amelia, to Rodachan - lekkim ruchem głowy wskazała na swojego arystokratycznego towarzysza, oszczędziwszy jednak szczegółów na temat jego pochodzenia. Mogło otwierać wiele ścieżek, lecz tyle samo zamykać.
- Grindelwald. Grindelwald dzieje się na ulicach - głos niewiasty zadrżał, kiedy przyciągała do siebie córkę. Grindelwald, nazwisko rozpalające dawną inspirację, nieotwarcie udzielone poparcie względem działań czarnoksiężnika pragnącego zmienić świat; Eberhart spojrzała wówczas kątem oka na swojego kruczego towarzysza.
- A zatem przeszłość - szepnęła ledwo dosłyszalnie. - Musimy być ostrożni. Wszystko, co zrobimy, w co się zaangażujemy... Może być opłakane w skutkach - długi wydech zwieńczyła przymkniętymi na chwilę powiekami, ociężałymi z kłopotu nowego ambarasu. Tylko tego im brakowało. Tańca na nietrwałej fali dziejów, pełnego obłędu tanga z przeznaczeniem, bycia porzuconymi w wirze oka cyklonu niosącego ich w odmęty niedorzeczności. Jak inaczej mogła to postrzegać? Niepojęta fantazja, ułudne absurdum.
- Co szepczecie? - wtrąciła się nieznajoma czarownica. - Musicie stąd iść, mam tu dzieci, nie narażę ich jeśli ktoś was szuka. Ja... Wyjdźcie, proszę - jej brwi wykrzywiły się żałośnie; wiedziała przecież, że skazywała ich na ucieczkę ulicami odrętwiałymi wojną.
Kapitulujący wydech skwitował słowa kobiety, gdy Amelia na moment opuściła głowę, wciąż niezdolna objąć burzliwych okoliczności przyzwyczajonym do wyważonej logiki umysłem. Ale to musiało poczekać; zwróciła więc wzrok raz jeszcze ku Rodachanowi, a potem obróciła ku drzwiom, gotowa przejść przez nie z powrotem ku wybuchom, klątwom i upłynnionej nienawiści, wolną dłonią sięgająca do głębokiej kieszeni umorusanej pyłem spódnicy, by odszukać w niej własną różdżkę. Na wszelki wypadek. Nie była pewna, czy mężczyzna zdecyduje się spróbować przekonać kobietę do zmiany zdania - ale wolała być przygotowana na potencjalne wkroczenie do burzliwości oczekującej po drugiej stronie drewnianych wrót.
Podczas gdy świat szalał wokół nich w ciężkich kajdanach zatrważającej makabry, jej towarzysz posługiwał się enigmą absurdu - ale czy na pewno było to jedynie niewprawnie umiejscowionym w czasie żartem? Jego oczy błyszczały pewnością, zdawały się sugerować, że każde ulatujące z gardła słowo było zgodne z jego przekonaniem, z faktyczną ciekawością powodów, dla którego Amelia pojawiła się u jego boku. Odnalazł się, w pewnym sensie, pośród okoliczności, jakie ją, zazwyczaj zorientowaną i racjonalną, pchnęły w ramiona niezrozumienia. Skąd ta wojna, skąd uwikłani w batalii czarodzieje walczący w pocie czoła o nic, o wszystko? Londyn przecież był dziś bezpieczny. Wygnano z niego buntowników, doprowadzono do częstych egzekucji wrogów nowego ustroju; poznała okoliczną architekturę, wiedziała, że znajdują się w stolicy - ale nie było to już miejsce pochodzące z ich teraźniejszości. Skąd więc? Z przeszłości? Przyszłości? Jak, dlaczego? Przy upadku nie zarejestrowała nawet istnienia Zmieniacza w dłoniach Niewymownego, zdążyła jedynie dostrzec błyśnięcie szczerego złota reflektującego światła torujące im drogę do wind, błyśnięcie, które potem przerodziło się w pożar. W dym unoszący się znad szaleńczo roztańczonych płomieni uprawiających danse macabre do orkiestry odgłosów ostatecznej rywalizacji.
Przez moment rozważała, czy już podczas teleportacji odłamek eksplodującego kamienia nie uderzył go w skroń, jednak na próżno było szukać w rysach Rodachana karminowego śladu świeżej krwi, pozostawiając niewielkie pole manewru w poszukiwaniu potencjalnego wytłumaczenia jego pozbawionych sensu słów.
- Jaka pani, jakiemu przeznaczeniu? Co też pan opowiada? - domagała się owładnięta postępującym niepokojem Amelia. Smukłe brwi grobowo ściągały się ze sobą w dowodzie niewiedzy, ekspresją zderzając ze sobą śmiałe założenie mężczyzny, jakoby współdzielili pojęcie tego, co on uważał za wizję, ona z kolei - za piekło. Opustoszałe z logiki piekło echa tysiąca poprzednich wojen, utraconych żyć i krzyków zastygających wreszcie w bezkresnej ciszy nieistnienia. Dopytałaby raz jeszcze, wyjaśniła, że jej zdaniem wciąż byli gdzieś w Londynie, być może z niewiadomych przyczyn uwikłani w intrygę Longbottoma, być może rzuceni w wir historii, lecz właśnie gdy rozchylała wargi - w odgradzający ich od pojedynków element dawnej elewacji uderzyła bombarda, rozbryzgując wokół nich chmurę pyłu zmieszanego z drobinkami zaprawy. Zadławiła się, zakrztusiła, kaszlnęła z niemocą, krwawiąca z rozcięcia na lewym policzku usiłowała wyrzucić z siebie chmurę suchej szarugi, jednocześnie podrywając się z popękanego podłoża. Trzewiki na niewysokich obcasach wciąż osuwały się w szczelinach wydrążonych przez mniejsze i większe wybuchy, zmuszały Amelię do uważnego balansowania w pełni swojej równowagi, podczas gdy z płuc wciąż wyzbywała się resztek gruzu; otoczyło ją wtedy ochronne ramię, ostające się wokół niej tak długo, dopóki nie wpadli niczym burza do jednego z budynków, odnajdując w nim tymczasowe schronienie. - Londyn, bez wątpienia - wykrztusiła z siebie tuż po tym, jak wreszcie unormowała oddech, z kąciku oczu strzepnąwszy kilka zagubionych tam łez. Nie strachu, nie, jedynie fizycznej reakcji na poprzednie doświadczenie. - Nie wiem tylko kiedy, nie wiem dokładnie gdzie. Skąd nagle mielibyśmy w Londynie taki chaos? I jakim sposobem znaleźliśmy się tutaj ze środka ministerialnego korytarza? - w gruncie rzeczy próbująca okiełznać sytuację Amelia prowadziła głośne rozważania, oparta plecami o ścianę, na moment zapominająca o istnieniu nieszczęśliwego kompana podróży w czasie. Myśl, Eberhart, myśl.
- Lord Travers? - zdumiała się wyraźnie. Och, brakowało jeszcze tego, by ród Travers oskarżył ją o uprowadzenie jednego ze swoich prominentnych członków, jednocześnie ciągnąwszy urzędniczkę do odpowiedzialności za wszelkie ubytki na zdrowiu, zarówno psychicznym, jak i fizycznym, podczas tej niecodziennej wyprawy w paszczę rozjuszonego lwa. Kruk Padlinożerca. Zwiastun Gniewu Morrigan. Oba tytuły sugerujące jej tyle co nic, irracjonalnie wręcz komiczne w zestawieniu z prawdziwie groźną sytuacją szalejącą tuż za zaryglowanymi drzwiami. Mężczyzna jednak nie wydawał się być świadomym tego, jak odrealnienie brzmieć mogły jego słowa, przedstawiający się za to szczerze i sumiennie, toteż czarownica lekko skinęła mu głową. - Amelia Eberhart. Magizoolog - lakonicznie zaprezentowała własną osobę, bo to jego dalsze wyznanie zaintrygowało ją mocniej, sprawiło, że podeszła do Rodachana o krok bliżej, intensywnie wpatrująca się w jego twarz. - Kim był ten mężczyzna? Przeniósł się tu z nami? Jak wyglądał, potrafi go pan opisać - lord? - spytała prędko. Istniała szansa, że jeśli rzekomy jegomość był tym, na którego wpadła, i pracował w Ministerstwie, będzie w stanie skojarzyć jego osobę z konkretnym nazwiskiem, powiązać z wydziałem, zyskując tym samym kolejną poszlakę w wielkiej niewiadomej. Poszlakę podobną nieśmiałym krokom dochodzącym z pierwszego piętra, skąd w kamienicy rezonowały odgłosy rodzinnego istnienia. Matka usiłująca uspokoić zapłakane dziecko, babcia uspokajająca matkę - a do tego ledwie kilkuletnia dziewczynka schodząca w ich stronę po stromych, drewnianych schodach, w dłoni trzymająca skromnie wyglądającą przytulankę.
- Widzieliście mojego tatę? - spytała przestraszona, z oczyma ogromnymi jak złote monety galeonów, pobladła ze strachu. Rudawe warkocze miała zmierzwione, jakby dotychczas chowała się w zbyt ciasnej przestrzeni pomiędzy podłogą a łóżkiem. - Wraca już?
Amelia zamarła na ten widok. Brudnawa od krwi koszula nocna niegdyś musiała być biała, dziś zszarzała, poplamiona w miejscu prawdopodobnie rozbitego kolana, pewnej rany rozkwitającej na wysokości prawej nogi, na którą dziecko utykało delikatnie podczas swojej powolnej podróży w dół stopni. Zanim jednak którekolwiek z nich było w stanie jej odpowiedzieć, skłamać, by ukoić rozedrgane młodzieńcze serce, zbyt niewinne na wojenne okoliczności burzące pomniki znajomego świata tuż za oknem przysłoniętym ciężką zasłoną, za kilkulatką na schodach pojawiła się niska kobieta o włosach ciemnych jak heban.
- Ethel! Ethel, wracaj tu natychmiast - poleciła z wyczuwalnym w głosie przestrachem, dobywając różdżki spod fartucha na widok nieznajomych stojących w kamienicznym korytarzu. - Kim jesteście? Po... po której stronie stoicie? - zapytała lękliwie, ale zdecydowanie. Lwica stojąca na straży swojego lwiątka.
- Nie mamy złych zamiarów - natychmiast zapewniła w odpowiedzi Amelia, ku podkreśleniu swych słów unosząca dłonie lekko ku górze. W prawej wciąż trzymała teczkę z raportem, jaki zamierzała dwukrotnie przejrzeć na stołówce w gmachu Ministerstwa. - Sprowadziła nas tu trefna magia. Nieudana teleportacja. Nie wiemy gdzie trafiliśmy, ani co dzieje się na ulicach - artykułowała rzeczowo, poważnie, spoglądająca kobiecie prosto w oczy. - Nazywam się Amelia, to Rodachan - lekkim ruchem głowy wskazała na swojego arystokratycznego towarzysza, oszczędziwszy jednak szczegółów na temat jego pochodzenia. Mogło otwierać wiele ścieżek, lecz tyle samo zamykać.
- Grindelwald. Grindelwald dzieje się na ulicach - głos niewiasty zadrżał, kiedy przyciągała do siebie córkę. Grindelwald, nazwisko rozpalające dawną inspirację, nieotwarcie udzielone poparcie względem działań czarnoksiężnika pragnącego zmienić świat; Eberhart spojrzała wówczas kątem oka na swojego kruczego towarzysza.
- A zatem przeszłość - szepnęła ledwo dosłyszalnie. - Musimy być ostrożni. Wszystko, co zrobimy, w co się zaangażujemy... Może być opłakane w skutkach - długi wydech zwieńczyła przymkniętymi na chwilę powiekami, ociężałymi z kłopotu nowego ambarasu. Tylko tego im brakowało. Tańca na nietrwałej fali dziejów, pełnego obłędu tanga z przeznaczeniem, bycia porzuconymi w wirze oka cyklonu niosącego ich w odmęty niedorzeczności. Jak inaczej mogła to postrzegać? Niepojęta fantazja, ułudne absurdum.
- Co szepczecie? - wtrąciła się nieznajoma czarownica. - Musicie stąd iść, mam tu dzieci, nie narażę ich jeśli ktoś was szuka. Ja... Wyjdźcie, proszę - jej brwi wykrzywiły się żałośnie; wiedziała przecież, że skazywała ich na ucieczkę ulicami odrętwiałymi wojną.
Kapitulujący wydech skwitował słowa kobiety, gdy Amelia na moment opuściła głowę, wciąż niezdolna objąć burzliwych okoliczności przyzwyczajonym do wyważonej logiki umysłem. Ale to musiało poczekać; zwróciła więc wzrok raz jeszcze ku Rodachanowi, a potem obróciła ku drzwiom, gotowa przejść przez nie z powrotem ku wybuchom, klątwom i upłynnionej nienawiści, wolną dłonią sięgająca do głębokiej kieszeni umorusanej pyłem spódnicy, by odszukać w niej własną różdżkę. Na wszelki wypadek. Nie była pewna, czy mężczyzna zdecyduje się spróbować przekonać kobietę do zmiany zdania - ale wolała być przygotowana na potencjalne wkroczenie do burzliwości oczekującej po drugiej stronie drewnianych wrót.
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Historia niewdzięcznie odsłaniała przed nimi karty londyńskiej gehenny, która, choć miejsce miała wiele lat temu - zbierała swe żniwa tu i teraz, na oczach podróżników zagubionych w czasie. Bodaj oboje mieli niegdyś szczęście ustrzec się przed konsekwencjami diabolicznej wojny domowej, lecz los chciał, aby wreszcie stawili jej czoła. W oczach Rodachana Travers ów los, odziany w pełnię rynsztunku, o nader ładnym licu i wszechpotężnych mocach, zwał się Morrigan - celtycką boginią wojny, Królową Umarłych i jego osobistą patronką. Jakie miała wobec niego oczekiwania? Czy miał tu do spełnienia ważną misję, która zmieni współczesne dla ich egzystencji oblicze świata? Miał potraktować tę podróż jak lekcję, wyciągnąć z niej ważne nauki? Dostrzec piękno aktu przemocy, dopełnianego ku jej czci, zwiastując jej gniew pieśnią Kruka Padlinożercy? Pytań było wiele, lecz wiedział, że Ona wskaże mu właściwą drogę. Nie gwarantowało to jednak nieomylności, bo błędnie założył, że skoro trafił tu z towarzyszką, jest jej przeznaczona służba w imię Pani, ale już wstępnie zarejestrował niezrozumienie. Nie miało większego znaczenia; trafili tu razem i razem się stąd wydostaną, jeśli tak było im przeznaczone.
- Nie ma czasu do stracenia. Musimy znaleźć schronienie - krzyczał, próbując przebić się przez ogłuszające dźwięki magicznych, wielobarwnych wiązek śmigających im nad głowami. Przeprawa do najbliższego, pseudo-bezpiecznego budynku była pełna stresu i bodźców odbieranych każdym zmysłem. Swąd palonych ciał, powidok śmierci nakładający się na obraz widocznych uczestników walk, niebezpieczne świsty zaklęć następujących po nienawistnych inkantacjach. Chciałby wzbić się tedy na skrzydłach w powietrze i zakrakać nad głowami swą pieśń, ale nie było sposobności; biegnąc z otuloną ramieniem czarodziejką, musiał czym prędzej znaleźć się w miejscu, w którym zaplanuje kolejne ruchy. I udało się, jak było powiedziane.
- Rzekłem już, że zesłała nas Królowa Umarłych. - utwierdzał ją w przekonaniu o swoim szaleństwie, lecz wkrótce zdał sobie sprawę, że nawet tak namacalny dowód nie będzie dla niej wystarczający, by uwierzyć w to bóstwo. Rodachan wiedział, że nie znaleźli się tutaj bezpośrednio jej czarem, że ktoś był kluczem - wierzył za to w przeznaczenie, którym bogini sterowała, aby mogli się tutaj dziś znaleźć. Jeśli nie swoimi, to cudzymi rękoma. - Spróbujemy rozeznać się w sytuacji i określić, gdzie i kiedy dokładnie się znajdujemy. Okiem historyka domniemuję, że to początek walk o Londyn z Zakonem Feniksa, albo jeszcze wcześniej - środek wielkiej czarodziejskiej wojny sprzed dziesięciu lat. - słyszał o tych walkach tak wiele, ale Londyn ostatnimi czasy dość często stawał się polem bitew rządu z terrorystami. Póki co mógł snuć jedynie teorie, które mogły potwierdzić się wynikiem dalszych interakcji z tym światem.
Barczysty, umięśniony facet - choć w jej oczach gadał od rzeczy - bez wątpienia wpasował się w kanon rodu Travers. Spracowane marynarskie dłonie, bujna broda, brak lordowskiej pretensjonalności pomimo sygnetów z drogimi kamieniami szlachetnymi. O dziwo nie wykazywał też przestrachu od makabry rozgrywającej się na zewnątrz, co sugerowało, że musiał w życiu widzieć już wiele - albo był skończonym szaleńcem, którego należało się obawiać. W jego słowach tkwiła jednak pewna nadzieja - skoro pewny był swej roli, nie czuł się tutaj tak zagubiony, jak ona, co stanowiło pewną szansę na ucieczkę z powodzeniem pod jego przewodnictwem.
- Wysoki, bynajmniej nie szczupły, odziany w czarny płaszcz, spod którego wystawała czarodziejska szata. Stał bokiem; był pewien detal. Złoty łańcuszek, klepsydra, a może tarcza zegara - i błysk. Kojarzę ten artefakt ze starych rycin z archiwum Ministerstwa; to Zmieniacz Czasu. - przypomniał sobie już, jaki przedmiot widział w rękach Niewymownego. Ugryzł się w język, chcąc wygłaszać stwierdzenie, jakoby Morrigan pokierowała ich losem i sprowadziła w te odległe czasy, ale uznał to za bezsensowne - nauczył się skrywać w sobie wiarę w Panią Wojny, odkąd jego własny brat Manannan podważył jej istnienie.
- Nie jesteś tutaj sama, dziewczynko? Kim są pozostali na górze? - dzierżył różdżkę pewnym chwytem, obejmując wyprofilowaną rękojeść z olbrzymią wręcz siłą. Wkrótce wątpliwość się rozwiała - ktoś zszedł na dół i bynajmniej nie zamierzał narażać swojej rodziny na agresję przybyłych, dlatego pomimo negocjacji Amelii, Rodachan wiedział, że wkrótce zostaną stąd wygnani. Przysłuchiwał się rozmowie, której wynikiem potwierdziło się, jakoby to właśnie czasy Grindewalda postanowiły im o sobie przypomnieć. Był zdumiony, nieco podniecony i wiedział, że na bazie tej czasoprzestrzennej podróży spisze cały rozdział historycznej biografii.
- Niewykluczone, że przybywamy tutaj właśnie po to, by dokonać zmian. Nie wiem jakich, ale wierz mi, że na moje życie ta sytuacja na pewno wywrze znaczny wpływ. - wyszeptał, a tedy odezwała się ta wielka lwica broniąca swoich lwiątek. Rodachan musiał na powrót skoncentrować na niej swoją uwagę. I gdyby nie dzieci, i słowo ,,proszę'', najpewniej - jak zazwyczaj w pirackich abordażach - przywłaszczyłby sobie ich własność, bezpieczny schron - ale nie tym razem.
- Zabiorę ze sobą towarzyszkę pod warunkiem, że pozwolicie nam przedyskutować dalsze poczynania. Znajdę kryjówkę, a do tego czasu Amelia pozostanie tu pod Waszą opieką. Jeśli stanie jej się krzywda, zabiję Cię na oczach dziecka, które nie przetrwa bez Ciebie nawet chwili. Nie próbuj niczego. - wybrzmiała groźba, a panna Eberhart mogła w pewnym sensie odetchnąć z ulgą, gdy odkryła, że Travers ma w planach pomóc jej się stąd wydostać - i najpewniej skutecznie podporządkował sobie tę rodzinę. - Opuść już tę różdżkę. Macie tutaj jakieś okno? - polecił, a kobieta nie miała wyjścia, jak tylko mu ulec. Drzwi pozostawały teraz zamknięte, okna zabite dechami. Wychodzenie frontem w środek zawieruchy nie byłoby rozsądne, dlatego facet poprosił matkę małej Ethel, by zaprowadziła go na górę. Było tam jedno okno, przez które światło wpadało do środka, przysłonięte jedynie zasłonami. Rodachan otworzył je, a tedy nie było już barczystego mężczyzny. Na oczach Amelii, jeśli zdecydowała się za nim pójść, facet przeobraził się w Kruka Padlinożercę - animagiczną ptasią formę i pofrunął ku górze, wiele metrów nad cholerną bitwą, aby skupić wyostrzony wzrok i zlokalizować bezpieczną kryjówkę. W oczy rzuciła mu się nieskalana walką wieża, wyłaniająca się znad budynków na wschód od epicentrum bitwy. Walki toczyły się również na pobliskich uliczkach, ale przy odrobinie szczęścia i odpowiedniego planowania trasy, mogli przedrzeć się do nowego schronu i zaplanować dalsze ruchy. Pierwej jednak Travers musiał upewnić się, że wieża w istocie jest miejscem bezpiecznym. Najpewniej inni cywile zdołali się w niej schować i gotowi byli o nią zawalczyć, ale jej wysokość była istotna z perspektywy widoku na pole bitwy, dlatego cena nie grała roli - najwyżej historia zbiednieje o kilka nieznaczących nazwisk.
Pofrunął więc w tę stronę nisko nad głowami uczestników walk, kracząc swoją pieśń, a naznaczeni nią wkrótce ginęli z rąk swoich oponentów. Kruk Padlinożerca karmił się ich śmiercią, wykonując przeznaczoną powinność w trasie do wielkiej wieży. Wówczas wzbił się na szczyt i odkrył, że jest ona częścią większej konstrukcji i niewykluczone, że czarodzieje - mniej lub bardziej brutalną metodą - musieliby podporządkować sobie najpewniej tłum przerażonych ludzi.
W międzyczasie wypatrzył kilka mniej strategicznych punktów, do których mogli się udać, a wtedy powrócił z wieściami do towarzyszki - oby całej i zdrowej.
- Strzelista wieża katedry może być doskonałym punktem obserwacyjnym. Niestety na dole kryje się wielu cywili, co wiązałoby się z koniecznością sterroryzowania tłumu. Stanowczo jestem za tym rozwiązaniem, ale oczekuję Twojego wsparcia. - nie wiedział, jakie mogła mieć talenty czy poglądy, dlatego planem zapasowym było odnalezienie mniejszego schronienia. Podzielił się kilkoma zaobserwowanymi, względnie opuszczonymi punktami, w których odnotował mniejszy ruch. Te z kryjówek w bliskiej odległości mogły stanowić przystępniejszą opcję dla zagubionych podróżników.
Poganiani przez zaszczutą rodzinę, musieli podjąć decyzję.
- Musimy się przemieścić i odnaleźć faceta w czarnym płaszczu. Nie wiem jak i gdzie go szukać, ale... - wierzę, że Morrigan splecie ich drogi i jeszcze się stąd wydostaną - Ale odnajdziemy go i wrócimy do domów. To jest jasne? Decyzja w Twoich rękach: pomożesz mi z tą wieżą? - kosztem kilku potencjalnych żyć, co wcale nie musiało zresztą kończyć się rozlewem krwi, mogli przejąć kluczowy punkt strategiczny, który pomoże im się stąd wydostać. Było to wielkie wyzwanie, ale nie takie rzeczy Travers już przeżywał. Mniejsze budynki miały mniej zalet i istniało większe prawdopodobieństwo, że popadną w ruinę wynikiem jakiejś bombardy; może warto było chociaż spróbować?
- Dziękujemy za gościnę. - wybrzmiał ironicznie w stronę matki, babki i dziewczynki, gotując się do opuszczenia budynku frontalnymi drzwiami.
- Nie ma czasu do stracenia. Musimy znaleźć schronienie - krzyczał, próbując przebić się przez ogłuszające dźwięki magicznych, wielobarwnych wiązek śmigających im nad głowami. Przeprawa do najbliższego, pseudo-bezpiecznego budynku była pełna stresu i bodźców odbieranych każdym zmysłem. Swąd palonych ciał, powidok śmierci nakładający się na obraz widocznych uczestników walk, niebezpieczne świsty zaklęć następujących po nienawistnych inkantacjach. Chciałby wzbić się tedy na skrzydłach w powietrze i zakrakać nad głowami swą pieśń, ale nie było sposobności; biegnąc z otuloną ramieniem czarodziejką, musiał czym prędzej znaleźć się w miejscu, w którym zaplanuje kolejne ruchy. I udało się, jak było powiedziane.
- Rzekłem już, że zesłała nas Królowa Umarłych. - utwierdzał ją w przekonaniu o swoim szaleństwie, lecz wkrótce zdał sobie sprawę, że nawet tak namacalny dowód nie będzie dla niej wystarczający, by uwierzyć w to bóstwo. Rodachan wiedział, że nie znaleźli się tutaj bezpośrednio jej czarem, że ktoś był kluczem - wierzył za to w przeznaczenie, którym bogini sterowała, aby mogli się tutaj dziś znaleźć. Jeśli nie swoimi, to cudzymi rękoma. - Spróbujemy rozeznać się w sytuacji i określić, gdzie i kiedy dokładnie się znajdujemy. Okiem historyka domniemuję, że to początek walk o Londyn z Zakonem Feniksa, albo jeszcze wcześniej - środek wielkiej czarodziejskiej wojny sprzed dziesięciu lat. - słyszał o tych walkach tak wiele, ale Londyn ostatnimi czasy dość często stawał się polem bitew rządu z terrorystami. Póki co mógł snuć jedynie teorie, które mogły potwierdzić się wynikiem dalszych interakcji z tym światem.
Barczysty, umięśniony facet - choć w jej oczach gadał od rzeczy - bez wątpienia wpasował się w kanon rodu Travers. Spracowane marynarskie dłonie, bujna broda, brak lordowskiej pretensjonalności pomimo sygnetów z drogimi kamieniami szlachetnymi. O dziwo nie wykazywał też przestrachu od makabry rozgrywającej się na zewnątrz, co sugerowało, że musiał w życiu widzieć już wiele - albo był skończonym szaleńcem, którego należało się obawiać. W jego słowach tkwiła jednak pewna nadzieja - skoro pewny był swej roli, nie czuł się tutaj tak zagubiony, jak ona, co stanowiło pewną szansę na ucieczkę z powodzeniem pod jego przewodnictwem.
- Wysoki, bynajmniej nie szczupły, odziany w czarny płaszcz, spod którego wystawała czarodziejska szata. Stał bokiem; był pewien detal. Złoty łańcuszek, klepsydra, a może tarcza zegara - i błysk. Kojarzę ten artefakt ze starych rycin z archiwum Ministerstwa; to Zmieniacz Czasu. - przypomniał sobie już, jaki przedmiot widział w rękach Niewymownego. Ugryzł się w język, chcąc wygłaszać stwierdzenie, jakoby Morrigan pokierowała ich losem i sprowadziła w te odległe czasy, ale uznał to za bezsensowne - nauczył się skrywać w sobie wiarę w Panią Wojny, odkąd jego własny brat Manannan podważył jej istnienie.
- Nie jesteś tutaj sama, dziewczynko? Kim są pozostali na górze? - dzierżył różdżkę pewnym chwytem, obejmując wyprofilowaną rękojeść z olbrzymią wręcz siłą. Wkrótce wątpliwość się rozwiała - ktoś zszedł na dół i bynajmniej nie zamierzał narażać swojej rodziny na agresję przybyłych, dlatego pomimo negocjacji Amelii, Rodachan wiedział, że wkrótce zostaną stąd wygnani. Przysłuchiwał się rozmowie, której wynikiem potwierdziło się, jakoby to właśnie czasy Grindewalda postanowiły im o sobie przypomnieć. Był zdumiony, nieco podniecony i wiedział, że na bazie tej czasoprzestrzennej podróży spisze cały rozdział historycznej biografii.
- Niewykluczone, że przybywamy tutaj właśnie po to, by dokonać zmian. Nie wiem jakich, ale wierz mi, że na moje życie ta sytuacja na pewno wywrze znaczny wpływ. - wyszeptał, a tedy odezwała się ta wielka lwica broniąca swoich lwiątek. Rodachan musiał na powrót skoncentrować na niej swoją uwagę. I gdyby nie dzieci, i słowo ,,proszę'', najpewniej - jak zazwyczaj w pirackich abordażach - przywłaszczyłby sobie ich własność, bezpieczny schron - ale nie tym razem.
- Zabiorę ze sobą towarzyszkę pod warunkiem, że pozwolicie nam przedyskutować dalsze poczynania. Znajdę kryjówkę, a do tego czasu Amelia pozostanie tu pod Waszą opieką. Jeśli stanie jej się krzywda, zabiję Cię na oczach dziecka, które nie przetrwa bez Ciebie nawet chwili. Nie próbuj niczego. - wybrzmiała groźba, a panna Eberhart mogła w pewnym sensie odetchnąć z ulgą, gdy odkryła, że Travers ma w planach pomóc jej się stąd wydostać - i najpewniej skutecznie podporządkował sobie tę rodzinę. - Opuść już tę różdżkę. Macie tutaj jakieś okno? - polecił, a kobieta nie miała wyjścia, jak tylko mu ulec. Drzwi pozostawały teraz zamknięte, okna zabite dechami. Wychodzenie frontem w środek zawieruchy nie byłoby rozsądne, dlatego facet poprosił matkę małej Ethel, by zaprowadziła go na górę. Było tam jedno okno, przez które światło wpadało do środka, przysłonięte jedynie zasłonami. Rodachan otworzył je, a tedy nie było już barczystego mężczyzny. Na oczach Amelii, jeśli zdecydowała się za nim pójść, facet przeobraził się w Kruka Padlinożercę - animagiczną ptasią formę i pofrunął ku górze, wiele metrów nad cholerną bitwą, aby skupić wyostrzony wzrok i zlokalizować bezpieczną kryjówkę. W oczy rzuciła mu się nieskalana walką wieża, wyłaniająca się znad budynków na wschód od epicentrum bitwy. Walki toczyły się również na pobliskich uliczkach, ale przy odrobinie szczęścia i odpowiedniego planowania trasy, mogli przedrzeć się do nowego schronu i zaplanować dalsze ruchy. Pierwej jednak Travers musiał upewnić się, że wieża w istocie jest miejscem bezpiecznym. Najpewniej inni cywile zdołali się w niej schować i gotowi byli o nią zawalczyć, ale jej wysokość była istotna z perspektywy widoku na pole bitwy, dlatego cena nie grała roli - najwyżej historia zbiednieje o kilka nieznaczących nazwisk.
Pofrunął więc w tę stronę nisko nad głowami uczestników walk, kracząc swoją pieśń, a naznaczeni nią wkrótce ginęli z rąk swoich oponentów. Kruk Padlinożerca karmił się ich śmiercią, wykonując przeznaczoną powinność w trasie do wielkiej wieży. Wówczas wzbił się na szczyt i odkrył, że jest ona częścią większej konstrukcji i niewykluczone, że czarodzieje - mniej lub bardziej brutalną metodą - musieliby podporządkować sobie najpewniej tłum przerażonych ludzi.
W międzyczasie wypatrzył kilka mniej strategicznych punktów, do których mogli się udać, a wtedy powrócił z wieściami do towarzyszki - oby całej i zdrowej.
- Strzelista wieża katedry może być doskonałym punktem obserwacyjnym. Niestety na dole kryje się wielu cywili, co wiązałoby się z koniecznością sterroryzowania tłumu. Stanowczo jestem za tym rozwiązaniem, ale oczekuję Twojego wsparcia. - nie wiedział, jakie mogła mieć talenty czy poglądy, dlatego planem zapasowym było odnalezienie mniejszego schronienia. Podzielił się kilkoma zaobserwowanymi, względnie opuszczonymi punktami, w których odnotował mniejszy ruch. Te z kryjówek w bliskiej odległości mogły stanowić przystępniejszą opcję dla zagubionych podróżników.
Poganiani przez zaszczutą rodzinę, musieli podjąć decyzję.
- Musimy się przemieścić i odnaleźć faceta w czarnym płaszczu. Nie wiem jak i gdzie go szukać, ale... - wierzę, że Morrigan splecie ich drogi i jeszcze się stąd wydostaną - Ale odnajdziemy go i wrócimy do domów. To jest jasne? Decyzja w Twoich rękach: pomożesz mi z tą wieżą? - kosztem kilku potencjalnych żyć, co wcale nie musiało zresztą kończyć się rozlewem krwi, mogli przejąć kluczowy punkt strategiczny, który pomoże im się stąd wydostać. Było to wielkie wyzwanie, ale nie takie rzeczy Travers już przeżywał. Mniejsze budynki miały mniej zalet i istniało większe prawdopodobieństwo, że popadną w ruinę wynikiem jakiejś bombardy; może warto było chociaż spróbować?
- Dziękujemy za gościnę. - wybrzmiał ironicznie w stronę matki, babki i dziewczynki, gotując się do opuszczenia budynku frontalnymi drzwiami.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podczas gdy Rodachan pertraktował z mieszkanką kamienicy i skuteczną perswazją - czy może zastraszeniem ukrytym w chrapliwym, niskim głosie przypominającym warczenie obruszonego wilka? - przyczynił się do opuszczenia przezeń różdżki, choć ta pozostała wciąż przyciśnięta do nogi, Eberhart przeczesywała zasoby pamięci w poszukiwaniu kogokolwiek pasującego opisem do sylwetki nakreślonej przez towarzysza. Pech życzył sobie, że lord Travers widział w gruncie rzeczy - niewiele. Wysoki, postawny, z pewną nadwagą, czarodziejska szata wystająca spod płaszcza, to mógł być każdy. Pracowników Departamentu Tajemnic znała zresztą niewielu; zapewne przyzwyczajeni do enigm, za jakie odpowiadali, rzadko kiedy wychylali nosy poza mury swojego wydziału i spoufalali się z innymi urzędnikami, a jeśli rzeczony jegomość miał w ręku artefakt tak potężny jak Zmieniacz Czasu, o którym dotychczas czytała jedynie w książkach lakoniczne wersety, istniało spore prawdopodobieństwo, że był to któryś z ważniejszych, jeszcze bardziej osjanicznych przedstawicieli Tajemniczej braci. Chociaż może... Idea uderzająca do głowy wydała się absurdem. Wysoki i pulchny, kto w dzisiejszych czasach mógł sobie pozwolić na figurę tego typu, na zbędne kilogramy grzejące w trakcie zimy? Kto był na tyle głupi, by na środku korytarza korzystać ze Zmieniacza? Z mocno ściągniętymi brwiami rozważała prawdopodobieństwo, stojąc za Rodachanem, kiedy ten w kruczej postaci wyfrunął przez okno, chyba nawet nie wzbudzając w czarownicy przesadnego zdziwienia. Nic nie było w stanie dziś szokować, nie bardziej niż nagłe pojawienie się w Londynie dekadę temu, gdy w tętniących życiem arteriach chorobą rozlał się Grindelwald w akompaniamencie swoich popleczników.
- Nie potrzebuję opieki - oschle fuknęła Amelia, zanim z nagle rozchylonych ust gospodyni padło jakiekolwiek słowo. Dominujące rozstawianie wszystkich pionków po kątach było dla niej ujmą. Wzgardzenie potencjalną odpowiedzią na jego rozporządzenia, czymś, co sama mogłaby zaproponować - również, jednak czego można było spodziewać się po mężczyźnie, po lordzie? Przyzwyczajony do orszaku służalców wykonujących każde z jego poleceń, załogi wiernie oczekującej przewodnictwa na morskich falach, zapewne wziął ją za niewiele myślącą kobietę, przestraszoną i zahukaną wojną, w jakiej sercu przyszło im się znaleźć, a jeśli tak, nie mógł pomylić się bardziej. - Opowiedz mi dokładnie co tutaj się dzieje. Na jakiej ulicy jesteśmy, kiedy zaczął się atak, jak długo już trwa. Każdy detal może mieć znaczenie - ponownie, tym razem z oziębłym spokojem, zwróciła się do kobiety, która oddelegowała córkę na wyższe piętro, do babci i pozostałych dzieci, nieoczekiwanych gości chcąc chyba mieć jak najszybciej z głowy.
Powrót Traversa przypadł na moment, gdy w pomieszczeniu była już sama. Gospodyni musiała wrócić do płaczącego w niebogłosy niemowlęcia, które uspokoić mogła wyłącznie wprawiona matczyna ręka, z kolei Amelia przysiadła na jednym z krzeseł, palcami jednej ręki rozmasowująca skroń, w której tlił się tępy ból; jej naturalnym środowiskiem nie były areny wymiany zaklęć, nie znała się na wojnach, na strategiach, mogła więc korzystać z wiedzy pozyskanej z lektur traktujących o magicznej historii, ale i tego było niewiele. Nie rozważała nawet czy Rodachan faktycznie planował po nią wrócić. Wydawał się zawzięty, jakby zyskał wiatr w żagle przez okoliczności, w jakich się znaleźli, a jednocześnie dziwnie oddany kompance w niedoli, która na widok jego powracającego do normalności ciała podniosła się z miejsca i wykonała w stronę mężczyzny niemal zbyt ostry, wymagający wyjaśnień krok.
- Chcesz ze szczytu wieży szukać człowieka, który nas tu sprowadził? Jak kudłonia w stogu siana? - spytała, w głos mimowolnie wplatając widmo surowo oceniającego chłodu. Czy miała lepszy pomysł? Nie, właściwie sama miała ich niewiele, ale przekonana o własnej nieomylności magizoolog torpedowała to, co torpedować w jej mniemaniu należało, każdy zgryz w logice, każdą niedoskonałość. - Stanowczo to przedyskutujmy - odparowała; jeśli dasz mi dojść do słowa. - Ten sam efekt uzyskamy przecież zaklęciem oculus. Para trzecich oczu może wznieść się równie wysoko. Zawisną ponad dymem, pozwolą na obserwację terenu, który możemy aktywnie przeczesywać, zamiast tkwić w jednym punkcie, i umożliwią przyjrzenie się każdemu, kto wyda się nietutejszy - zasugerowała, dumnie uniosłszy głowę. Nie jestem bezużyteczna, nie jestem tchórzliwa, nie potrzebuję niańki, zrozum to. Natomiast wieża? Mogłaby być nieocenionym punktem na mapie Londynu przeszłości, gdyby nie panująca dookoła ciemność przetykana barwną plejadą wiązek inkantacji przemykających przez powietrze - z kolei co gdyby nagle jakimś cudem udało się im dostrzec poszukiwanego mężczyznę, zeskoczyliby? Spróbowali szczęścia z lento, ryzykując, że magia zawiedzie, odmówi posłuszeństwa, odpowie kaprysem, łamiąc kręgosłup i gruchocząc czaszkę? Unikanie epicentrum konfliktu na własnych nogach wydawało się łatwiejsze niż przypuszczenie dwuosobowego szturmu na punkt, który zaskarbił sobie uwagę szlachcica. - Zastanawiałam się też kim może być nasza zguba - dodała po chwili. - I wydaje mi się, że mogę znać jego nazwisko. Hartley. Spencer Hartley. To nie podpowie nam dokąd ruszył ani po co się tu zjawił, ale jeśli znajdziemy sposób na zwrócenie jego uwagi... - Amelia nie zareagowała jakkolwiek na nieśmiało podążające w dół schodów pary stóp należących do wszystkich kobiet zgromadzonych pod tym dachem, jednej niezbyt licznej rodziny, której mężczyźni bez wątpienia ruszyli w bój, opowiadając się po prawidłowej stronie konfliktu. Chyba - dziesięć lat temu jej serce wciąż należało przecież do idei Grindelwalda. Jej spojrzenie wciąż pozostawało utkwione w twarzy Rodachana, do którego zwracała się już bez kurtuazyjnych tytułów, zbyt wybita z rytmu próbą powrócenia do ich czasów. - Co sądzisz o flagrate? Może to naiwne, oczekiwać, że odnalazłby nas na podstawie jego imienia wypalonego na niebie czy ścianie jakiegoś budynku, ale jeśli jest tym, za kogo go biorę, nie zignoruje własnego zaintrygowania. Próżność mu na to nie pozwoli - razem z Traversem ruszyli w stronę drzwi, ale zanim sięgnęła po klamkę, zatrzymała się, by wysłuchać jego opinii. W porównaniu do wielu, Amelia nie była narwanym mężczyzną, nie była nikim, kto w sytuacji podobnych kłopotów uzależniałby rozwój wydarzeń od swojego niedoświadczenia, z jakiego przecież doskonale zdawała sobie sprawę, dlatego bez odpowiedzi arystokraty nie zamierzała ruszać ścieżką żadnego konkretu.
- Nie potrzebuję opieki - oschle fuknęła Amelia, zanim z nagle rozchylonych ust gospodyni padło jakiekolwiek słowo. Dominujące rozstawianie wszystkich pionków po kątach było dla niej ujmą. Wzgardzenie potencjalną odpowiedzią na jego rozporządzenia, czymś, co sama mogłaby zaproponować - również, jednak czego można było spodziewać się po mężczyźnie, po lordzie? Przyzwyczajony do orszaku służalców wykonujących każde z jego poleceń, załogi wiernie oczekującej przewodnictwa na morskich falach, zapewne wziął ją za niewiele myślącą kobietę, przestraszoną i zahukaną wojną, w jakiej sercu przyszło im się znaleźć, a jeśli tak, nie mógł pomylić się bardziej. - Opowiedz mi dokładnie co tutaj się dzieje. Na jakiej ulicy jesteśmy, kiedy zaczął się atak, jak długo już trwa. Każdy detal może mieć znaczenie - ponownie, tym razem z oziębłym spokojem, zwróciła się do kobiety, która oddelegowała córkę na wyższe piętro, do babci i pozostałych dzieci, nieoczekiwanych gości chcąc chyba mieć jak najszybciej z głowy.
Powrót Traversa przypadł na moment, gdy w pomieszczeniu była już sama. Gospodyni musiała wrócić do płaczącego w niebogłosy niemowlęcia, które uspokoić mogła wyłącznie wprawiona matczyna ręka, z kolei Amelia przysiadła na jednym z krzeseł, palcami jednej ręki rozmasowująca skroń, w której tlił się tępy ból; jej naturalnym środowiskiem nie były areny wymiany zaklęć, nie znała się na wojnach, na strategiach, mogła więc korzystać z wiedzy pozyskanej z lektur traktujących o magicznej historii, ale i tego było niewiele. Nie rozważała nawet czy Rodachan faktycznie planował po nią wrócić. Wydawał się zawzięty, jakby zyskał wiatr w żagle przez okoliczności, w jakich się znaleźli, a jednocześnie dziwnie oddany kompance w niedoli, która na widok jego powracającego do normalności ciała podniosła się z miejsca i wykonała w stronę mężczyzny niemal zbyt ostry, wymagający wyjaśnień krok.
- Chcesz ze szczytu wieży szukać człowieka, który nas tu sprowadził? Jak kudłonia w stogu siana? - spytała, w głos mimowolnie wplatając widmo surowo oceniającego chłodu. Czy miała lepszy pomysł? Nie, właściwie sama miała ich niewiele, ale przekonana o własnej nieomylności magizoolog torpedowała to, co torpedować w jej mniemaniu należało, każdy zgryz w logice, każdą niedoskonałość. - Stanowczo to przedyskutujmy - odparowała; jeśli dasz mi dojść do słowa. - Ten sam efekt uzyskamy przecież zaklęciem oculus. Para trzecich oczu może wznieść się równie wysoko. Zawisną ponad dymem, pozwolą na obserwację terenu, który możemy aktywnie przeczesywać, zamiast tkwić w jednym punkcie, i umożliwią przyjrzenie się każdemu, kto wyda się nietutejszy - zasugerowała, dumnie uniosłszy głowę. Nie jestem bezużyteczna, nie jestem tchórzliwa, nie potrzebuję niańki, zrozum to. Natomiast wieża? Mogłaby być nieocenionym punktem na mapie Londynu przeszłości, gdyby nie panująca dookoła ciemność przetykana barwną plejadą wiązek inkantacji przemykających przez powietrze - z kolei co gdyby nagle jakimś cudem udało się im dostrzec poszukiwanego mężczyznę, zeskoczyliby? Spróbowali szczęścia z lento, ryzykując, że magia zawiedzie, odmówi posłuszeństwa, odpowie kaprysem, łamiąc kręgosłup i gruchocząc czaszkę? Unikanie epicentrum konfliktu na własnych nogach wydawało się łatwiejsze niż przypuszczenie dwuosobowego szturmu na punkt, który zaskarbił sobie uwagę szlachcica. - Zastanawiałam się też kim może być nasza zguba - dodała po chwili. - I wydaje mi się, że mogę znać jego nazwisko. Hartley. Spencer Hartley. To nie podpowie nam dokąd ruszył ani po co się tu zjawił, ale jeśli znajdziemy sposób na zwrócenie jego uwagi... - Amelia nie zareagowała jakkolwiek na nieśmiało podążające w dół schodów pary stóp należących do wszystkich kobiet zgromadzonych pod tym dachem, jednej niezbyt licznej rodziny, której mężczyźni bez wątpienia ruszyli w bój, opowiadając się po prawidłowej stronie konfliktu. Chyba - dziesięć lat temu jej serce wciąż należało przecież do idei Grindelwalda. Jej spojrzenie wciąż pozostawało utkwione w twarzy Rodachana, do którego zwracała się już bez kurtuazyjnych tytułów, zbyt wybita z rytmu próbą powrócenia do ich czasów. - Co sądzisz o flagrate? Może to naiwne, oczekiwać, że odnalazłby nas na podstawie jego imienia wypalonego na niebie czy ścianie jakiegoś budynku, ale jeśli jest tym, za kogo go biorę, nie zignoruje własnego zaintrygowania. Próżność mu na to nie pozwoli - razem z Traversem ruszyli w stronę drzwi, ale zanim sięgnęła po klamkę, zatrzymała się, by wysłuchać jego opinii. W porównaniu do wielu, Amelia nie była narwanym mężczyzną, nie była nikim, kto w sytuacji podobnych kłopotów uzależniałby rozwój wydarzeń od swojego niedoświadczenia, z jakiego przecież doskonale zdawała sobie sprawę, dlatego bez odpowiedzi arystokraty nie zamierzała ruszać ścieżką żadnego konkretu.
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Alejka
Szybka odpowiedź