Alejka
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Alejka
To właśnie tutaj materializują się czarodzieje dostający się do ministerstwa przez oficjalne wejście, ukryte na ulicach Londynu pod postacią publicznych toalet lub poprzez sieć Fiuu. Wzdłuż ścian ciągną się rzędy kominków, z jednych co chwilę wyskakują czarodzieje zaczynający kolejny dzień pracy, pod innymi tworzą się już kolejki chętnych do opuszczenia tego magicznego przybytku. Po granatowym suficie wiją się i przesuwają złociste symbole, a posadzka z ciemnego drewna lśni, mimo że każdego dnia przechodzą tędy dziesiątki, a nawet setki czarodziejów. Dalej, pomiędzy częścią z kominkami a przejściem w stronę wind prowadzących na poszczególne piętra, znajduje się wspaniała Fontanna Magicznego Braterstwa ze złotymi posągami przedstawiającymi parę czarodziejów, centaura, goblina i skrzata domowego. Przez większą część dnia przestrzeń ta jest zatłoczona pracownikami oraz interesantami, zewsząd słychać gwar rozmów, jednak trzeba się skupić, by wychwycić pojedyncze słowa w tym zamieszaniu.
Wszystko stało się tak szybko, że Lorraine nie zdążyła zarejestrować co tak naprawdę się wydarzyło. Chwile temu stała w alejce w Ministerstwie Magii kierując się do jednej z wind, a już zaraz była w środku pojedynku. Nie, to nie był pojedynek. To była wojna. Prawdziwe starcie czarodziejów. Kiedy mężczyzna, które ciągle trzymała za rękaw zaczął ciągnąć ją w trochę bezpieczniejsze miejsce rozejrzała się przestraszona. Takie rzeczy nie powinny się zdarzać, a już na pewno nie w taki dzień jak ten. Czy Prewettówna nie powtarzała niemalże każdego dnia, że trzynastego najlepiej nie ruszać się z domu? Była żywym przykładem na to, że złe rzeczy spotykają tych, którzy w ten dzień postanawiają zlekceważyć. A przynajmniej jeszcze żywym. Huk, szum, krzyki i rozbłyski zaklęć utwierdzały ją tylko w przekonaniu, że nie powinni tu trafić. W jej głowie pojawiła się myśl, że to jakaś iluzja. Przykra prezentacja tego co może ich spotkać gdy nie zaczną myśleć i ratować ich świata. Gdy nie staną do walki z tym co złe i co krzywdzi ich świat. To mogłoby dotrzeć do umysłów wszystkich czarodziei. Choć nikt nie mówił o tym otwarcie to prawdopodobnie do takiego rozwiązania się zbliżali. Skąd jednak mogła wiedzieć, że tak będzie? Nie mogła i właśnie dlatego odrzuciła ten irracjonalny pomysł. Na pytanie znanego jej chociażby z widzenia szlachcica pokręciła głową ponosząc się by wyjrzeć czy sytuacja nadal przedstawia się tak dramatycznie jak jeszcze chwile temu. To co zobaczyła poraziło ją. Kawałek gruzu uderzył obok nich przywołując ją do świadomości. - Najpierw uderzyłam w mężczyznę – mruknęła trochę do niego, a trochę do siebie. - Gdzie on jest? - zapytała nie wiedząc czy Burke też go widział. To musiała być jego sprawka. Jakimś cudem musiał ich przenieść w środek wojny. Wojny, w której nie powinni brać udziału i wojny, która nie była ich choć o ich losy się toczyła. - Czy to przeszłość? - dodała niepewnym głosem i wzdrygnęła się na sam dźwięk wypowiadanych słów. Nie dość, że miała u swoim boku bagaż przyszłości to teraz musiała się martwić przyszłością. Z duszą na ramieniu przeszukała płaszcz by znaleźć różdżkę, ale nigdzie nie mogła jej znaleźć. Wystraszona spojrzała na Edgara. - Nie mam różdżki musiałam ją opuścić gdy… - nie skończyła odwracając się w stronę miejsca skąd przyszli. Nawet stąd potrafiła dostrzec ciemny kolor drewna. Tylko jak miała ją ruszyć skoro zaklęcia nie przestawały płynąć z obu stron. Jak mieli znaleźć mężczyznę, który mógł być jedyną osobą, która ich z tego wyciągnie. Myśl Lorraine, myśl.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Edgar uznałby całe zajście za sen (proroczy?) gdyby nie całkiem realne muśnięcie zaklęcia o jego ramię. Z pewnością wszystko dookoła było prawdziwe, choć w ogóle nie przypominało rzeczywistości. Przywodziło Edgarowi na myśl wojnę sprzed dziesięciu lat, ale nie mógł być pewny, nigdy nie brał w niej aktywnego udziału. Tak jak nikt z jego rodziny - nie uważali, by to była ich walka, ale odnaleźli się w sytuacji i wykorzystali cudze nieszczęście na swoją korzyść. Tak już mieli; żyłka do interesów, dziedziczona z pokolenia na pokolenie, dawała o sobie znać nawet w najgorszych warunkach. Ich biznes wyszedł z wojny niemalże bez szwanku, a Edgarowi nawet przez chwilę nie przeszło przez głowę, że przyjdzie mu do tych czasów powrócić. A jednak powrócił, jeszcze nie do końca wiedział jak, ale zaraz z pewnością się dowie. - I? - Dopytywał, bo z relacji kobiety nic nie wynikało, a jej kolejne słowa tylko utwierdziły go w przekonaniu, że nie będzie z niej większego pożytku. - Najwidoczniej - odpowiedział zniecierpliwiony, rozglądając się za mężczyzną, na którego nawet wcześniej nie zwrócił uwagi. Podejrzewał jednak, że będzie się wyróżniał na tle walczących czarodziejów. Chociażby strojem, ale przede wszystkim zagubieniem i zdezorientowaniem. Z kolei na twarzy Edgara wymalowało się niedowierzanie, kiedy kobieta obwieściła mu wiadomość o swojej różdżce. Mimo wszystko nie chciał jej tutaj zostawiać, bez niej również trudniej będzie mu odnaleźć nieznajomego mężczyznę, a bez różdżki nie była w stanie się ruszyć z miejsca. Powędrował za jej wzrokiem, zauważając w końcu charakterystyczny kawałek drewna. Nie był daleko, ale w takich warunkach nawet taki dystans mógł być trudny do pokonania. Obserwował to miejsce, a kiedy zrobiło się w nim spokojniej, powiedział - Szukaj go, ja pójdę po różdżkę - po czym zamachnął się swoją własną, wypowiadając pod nosem - Abesio. Udało mu teleportować się w pobliże docelowego miejsca, podbiegł więc tam, unikając lecącego w jego stronę zaklęcia. Schylił się po różdżkę, mając nadzieję, że łapie za odpowiednią - nieopodal zauważył jeszcze jedną, najwidoczniej poległego w walce czarodzieja. Przeszło mu przez myśl, że również ich zaginiony kompan mógł tutaj źle skończyć. Tylko jak udało mu się przenieść ich w przeszłość? Zmieniaczem czasu? Tego chyba nigdy w tym tłumie nie znajdą. - Abesio - rzucił ponownie, teleportując się z powrotem w pobliże kobiety, którą zaczynał skądś kojarzyć. Prawdopodobnie z arystokratycznych spotkań, zresztą prezentowała się jak na szlachciankę przystało. Nie potrafił dokładnie określić kim była, ale może sobie przypomni. - Może być martwy - powiedział, podając jej różdżkę z pewną dozą niepewności. Obawiał się, że po raz kolejny wypuści ją z ręki. Ewentualną śmiercią mężczyzny się nie przejmował, ale mogło to utrudniać zdobycie zmieniacza i, co może ważniejsze, poprawne skorzystanie.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nawet w ich świecie takie rzeczy się nie zdarzały. Nawet w ich świecie mogły być uważane za dziwne, niespotykane i niebezpieczne. Lorraine doskonale wiedziała, że z czasem nie można igrać. Przyszłość czy przeszłość – to nie miało znaczenia. Wierzyła, że już dawno zapisane są w czasie ich losy, a ci co igrają z czasem… cierpią. Dlatego myśl o tym, że trafili do przeszłości napawał ją wielkim niepokojem. Musieli jak najszybciej się stąd uwolnić i wrócić do siebie, do swojego Londynu i swojego Ministerstwa Magii. Jednak nigdzie nie widziała mężczyzny, którego pchnęła na korytarzu i dzięki któremu się tutaj znaleźli. Znalezienie go w takim chaosie prawdopodobnie graniczyło z cudem. Zaczęła się rozglądać bo jedyne co zapamiętała to czerwona dość specyficzna szata. Może ci podróżujący w czasie właśnie powinni wyróżniać się w tłumie? W razie gdyby coś się wydarzyło i inni mogliby spróbować go znaleźć? Może miała tylko na to nadzieję. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że mężczyzna o coś ją pyta. - I jesteśmy tutaj – odpowiedziała znowu podnosząc się lekko by spojrzeć czy nie widzi nic charakterystycznego. - Mężczyzna był ubrany w czerwoną szatę. Kto przenosi się w przeszłość na środku zatłoczonej alei? - zadała czysto retorycznie bo przecież to całkowicie nielogiczne. Chociaż nie powinna się temu dziwić, prawda? Wszystko to co się działo ostatnio w ich świecie było nielogiczne, dziwne, całkowicie zwariowane. Skinęła głową gdy szlachcic zaproponował, że pójdzie po jej różdżkę. Wiedziała, że skądś go kojarzy, ale wbrew pozorom szlachecki świat był duży i często niedostępny. Nie można było znać każdego. Wydawał się jej jednak pewny tego co robi, a już na pewno dość arogancki by to zrobić. Nie martwiąc się już o różdżkę skupiła się na mężczyźnie. Jakiś czarodziej właśnie przebiegł krzycząc coś o kapitulacji. Lorraine zastanawiała się czy tak właśnie będzie wyglądać ich walka jeśli nic nie zrobią. Czy tak będzie wyglądać niedługo ich życie? Czarodziej przeciwko czarodziejowi w imię jakieś pustej idei? Mieli własną wojnę, nie potrzebowali jeszcze tej dawnej, która zabrała za sobą wiele żyć i serc. Po co ktoś miałby tutaj wracać? W momencie, w którym jej towarzysz wrócił z różdżką Lorraine zobaczyła kawałek czerwonej szaty i zbyt pewny krok jak na walczących tu czarodziei. - Tam! - podniosła głos chcąc przekrzyczeć wybuchy i okrzyki niosące się w tym chaosie. - Wydaje mi się, że może to być on. - dodała odwracając się by spojrzeć na mężczyznę, ale tylko na chwile bo nie mogli pozwolić sobie na to by stracić go z oczu. Ścisnęła swoją różdżkę mocniej w dłoni. - Dziękuje – mruknęła jeszcze zanim ruszyli.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Dotychczas podróże w czasie były dla Edgara wymysłem z bajki, szczególnie obejmujące tak odległe czasy. Niby słyszał o zmieniaczach czasu, ale nigdy nie widział żadnego na własne oczy, pozostawały więc dla niego wytworem ludzkiej wyobraźni. Mylił się, czarodzieje jednak potrafili podróżować w czasie. Gdyby nie to, że nad jego głową fruwało mnóstwo niebezpiecznych zaklęć, zastanowiłby się poważniej nad tą informacją. Dlaczego czarodzieje z tego nie korzystali? A może korzystali tylko nikt nie zdawał sobie z tego sprawy? To powinno wszystkich przerazić - że są czarodzieje, którzy posiadają zmieniacz czasu i możliwe, że co jakiś czas trafiają do przeszłości i wszystko zmieniają. Obiecał sobie, że zainteresuje się tym urządzeniem jak tylko wróci do teraźniejszości. Wierzył, że tak faktycznie niedługo się stanie i nie dopuszczał do siebie innej myśli. Poza tym był przekonany, że tajemniczy mężczyzna nie pozwoli im na bezmyślne hulanie i zmienianie biegu historii, więc również ich szuka. - Nie to jest teraz naszym zmartwieniem - odparł, spoglądając na kobietę. Za dużo rozmyślała zamiast skupić się na działaniu. Znaleźli się w środku jednej z największych wojen czarodziejów, naprawdę to nie był czas na zastanawianie się nad sensem ich obecności w tym przeklętym miejscu. Znaleźli się tu, trudno, najpierw musieli się stąd wydostać. Później przyjdzie czas na rozmyślanie, zdziwienie, niedowierzanie.
Odwrócił się i spojrzał w kierunku, który wskazywała kobieta. On również zauważył skrawek czerwonej szaty, co i rusz znikający i pojawiający się pomiędzy walczącymi czarodziejami. - Jesteś pewna? - Nie chciał rzucić się biegiem za nieodpowiednim mężczyzną, jednocześnie tracąc nadzieję na odnalezienie tego właściwego. Chociaż z każdą kolejną minutą zwłoki ich szanse na wydostanie się z tego zamieszania gwałtownie malały. Nie odpowiedział na jej podziękowania, w końcu nie zrobił tego tylko dla niej, sam też upatrywał w tym interes. Tylko ona widziała jak wyglądał tamten mężczyzna, chociaż nie chciał również jej zostawiać na pastwę losu. - Biegnij pierwsza - zadecydował, ściskając mocniej palce na różdżce. - Wiesz jak wygląda - przypomniał jej, choć sam zaczynał odnosić wrażenie, że ostatecznie też byłby w stanie go rozpoznać. Postanowił jednak biec za nią i odbijać ewentualne zaklęcia - nie czuł się najgorzej w tej części magii, a nie wiedział jakie umiejętności posiada jego współtowarzyszka. Wnioskując po tych kilku chwilach spędzonych w jej towarzystwie, uważał, że nie są one wielkie. A musieli jak najszybciej dogonić tego mężczyznę i zmusić go do powrotu do teraźniejszości. Nie pozwoli na utknięcie w latach czterdziestych, nawet jeżeli z pewnych względów to mogłaby być całkiem owocna decyzja.
Odwrócił się i spojrzał w kierunku, który wskazywała kobieta. On również zauważył skrawek czerwonej szaty, co i rusz znikający i pojawiający się pomiędzy walczącymi czarodziejami. - Jesteś pewna? - Nie chciał rzucić się biegiem za nieodpowiednim mężczyzną, jednocześnie tracąc nadzieję na odnalezienie tego właściwego. Chociaż z każdą kolejną minutą zwłoki ich szanse na wydostanie się z tego zamieszania gwałtownie malały. Nie odpowiedział na jej podziękowania, w końcu nie zrobił tego tylko dla niej, sam też upatrywał w tym interes. Tylko ona widziała jak wyglądał tamten mężczyzna, chociaż nie chciał również jej zostawiać na pastwę losu. - Biegnij pierwsza - zadecydował, ściskając mocniej palce na różdżce. - Wiesz jak wygląda - przypomniał jej, choć sam zaczynał odnosić wrażenie, że ostatecznie też byłby w stanie go rozpoznać. Postanowił jednak biec za nią i odbijać ewentualne zaklęcia - nie czuł się najgorzej w tej części magii, a nie wiedział jakie umiejętności posiada jego współtowarzyszka. Wnioskując po tych kilku chwilach spędzonych w jej towarzystwie, uważał, że nie są one wielkie. A musieli jak najszybciej dogonić tego mężczyznę i zmusić go do powrotu do teraźniejszości. Nie pozwoli na utknięcie w latach czterdziestych, nawet jeżeli z pewnych względów to mogłaby być całkiem owocna decyzja.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie czuła się pewnie w takich sytuacjach. Choć z różdżką przy boku kierowana bezpieczeństwem potrafiła sobie radzić w niemal każdej sytuacji to o podróżach w czasie nie wiedziała zbyt wiele. To coś czym zajmowali się niewymowni badający poszczególne okresy w historii czarodziei. Jeżeli coś należało do departamentu tajemnic to nikt zbyt wiele nie mógł o tym wiedzieć. Swoich tajemnic bronili życiem czego Lorraine całkowicie nie rozumiała. Tak, teraz było jej ciężko sobie wyobrazić, że za wiedzę można zginąć, ale i w jej życiu było kilka rzeczy, o których mówić by nie mogła. Jeżeli tym mogłaby narazić swoich bliskich? Po prostu nie mogła. Niewymowni o czasie wiedzieli wszystko. Potrafili się odnaleźć w takich sytuacjach i wiedzieli jak funkcjonować w przeszłości by działania w żaden sposób nie ingerowały w teraźniejszość i przyszłość. Lorraine nie miała bladego pojęcia jak się zachowywać, bała się, że jeżeli ktokolwiek ich dostrzeże to zmieni oblicze tego starcia. Nie wiedziała jednak co o tym wszystkim myślał mężczyzna obok. Domyśliła się, że niezbyt podoba mu się fakt uczestniczenia w takiej szalonej historii, ale mógł jej wierzyć, że ona też nie pchała się z rękami i nogami do przeszłości. Chciała tylko dostać się do tej przeklętej windy, na Merlina! Blondynka zacisnęła mocniej palce na różdżce czując się z nią bezpiecznie. Chociaż nie mogli za pomocą magii wrócić do swoich czasów to bez niej byłoby o wiele trudniej. Nawet jeśli nie miała rzucić tutaj żadnego zaklęcia to i tak czuła się lepiej mając ją obok siebie. Ona właśnie taka była. Analizowała wszystko nawet jeśli pora kompletnie temu nie służyła. To przez wychowanie i to kim się stała. Wymagało to myślenia w każdej sytuacji, nawet w tej niebezpiecznej. Wpatrzona w delikatnie falujący skrawek czerwonego materiału nie mogła powiedzieć, że jest pewna. Nie był to kolor przeznaczony niewymownym, a w tych czasach czarodzieje także mogli nosić takie krwiste ubrania, ale nic innego nie przychodziło jej do głowy. To była ich jedyna szansa na to by mogli się wydostać. Zaklęcia latały ponad ich głowami, a jęki cierpiących czarodziei odbijały się echem w jej głowie. Nie mogli trafić do jakiegoś przyjemniejszego miejsca? Wcale nie dziwiła się, że właśnie ten czas zaczęli analizować. Nadchodziły złe czasy i każdy o tym wiedział. - To nie może być nikt inny – mruknęła, a przynajmniej naprawdę chciała wierzyć, że tak właśnie jest. Skinęła głową. - Tylko się nie rozdzielajmy – dodała. Nie chciała, żeby się nagle okazało jak już znajdą tego czarodzieja, że następny przepadł w walce. Nie znali się prawie wcale, jedynie jego twarz była w jakimś stopniu znajoma, ale musiała mu zaufać. To zabawne jak bardzo człowiek potrzebuje sojuszników kiedy czuje się zagrożony. Ruszyła biegiem w miejsce, gdzie jeszcze chwile wcześniej widziała niewymownego. Nie biegła szybko wiedząc, że mężczyzna za nią będzie odbijał lecące w ich stronę zaklęcia. Ona też nie pozostawała bierna kiedy te mknęły prosto na nią. Kiedy dobiegli na chwile straciła z oczu czerwień płaszcza. Zaczęła się rozglądać spanikowana. - Widzisz go? - zapytała mężczyznę.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Nie wiedział wiele o podróżach w czasie. Całą swoją wiedzę wyniósł z dziecięcych bajek i podsłuchanych rozmów - nigdy nie szukał o tym informacji na własną rękę, bo też nie do końca wierzył w to całe zjawisko. Za to teraz, kiedy wbrew swoim wierzeniom znalazł się w przeszłości, wszystkie skąpe informacje zaczynały pojawiać się w jego głowie. Przede wszystkim magiczne paradoksy - czy przypadkiem jego długa obecność w przeszłości nie wpłynie na jego przyszłą wersję? Czy to nie spowoduje jego niepojawienia się w teraźniejszości, a więc i jego dzieci? Zaczynał sobie uświadamiać powagę sytuacji w jakiej się znalazł, dlatego coraz bardziej zależało mu na jak najszybszym wydostaniu się z tego miejsca. - Obyś się nie myliła - mruknął, ale tak naprawdę nie miał w tym momencie innego wyjścia jak jej zaufać. Nie podobało mu się to; nie lubił polegać na innych, bo nigdy nie mógł mieć pewności czy go nie zawiodą. Lata pracy na Nokturnie nauczyły go, że w pełni zaufać może tylko sobie. Co prawda Nokturn różnił się od reszty magicznego Londynu, jednak Edgar przenosił te zasady w każde miejsce i na razie go nie zawiodły. Można było nazwać go podejrzliwym i nieufnym, ale nie uważał tych cech za swoje wady. - Nie opłacałoby mi się to - zauważył, zerkając przelotnie na Lorraine, skupiając się raczej na toczącej się walce. Chwilowo stali w miarę bezpiecznym miejscu, ale to szybko mogło się zmienić. Powinni się pośpieszyć, nie mieli czasu do stracenia. - Ruszajmy - powiedział więc, rzucając się biegiem zaraz za znajomą kobietą. Starał się odbijać lecące w ich kierunku zaklęcia, czasem po prostu kucając, żeby się przed nimi uchronić. Tylko raz promień zaklęcia musnął jego ramię, robiąc dziurę w materiale drogiego płaszcza i kalecząc skórę. Piekło, ale nie wyglądało na poważny uraz. Omal nie wpadł na kobietę, kiedy nagle się zatrzymała, ale nie musiała wiele mówić - widząc jej spanikowany wyraz twarzy, sam zaczął się rozglądać za tajemniczym mężczyzną w czerwonym płaszczu. Nie widział go. Przeklął pod nosem słowem godnym rodowitego mieszkańca Nokturnu, nie Durham, ale nigdy nie przejmował się zanadto szlachecką etykietą. - Tam - mruknął z niedowierzaniem, kiedy mignęła mu przed oczami czerwień płaszcza, i ruszył za nim biegiem pomimo nie posiadania stuprocentowej pewności. Nie mieli teraz na nie czasu, musieli ryzykować. - Colloshoo - rzucił, celując w uciekającego mężczyznę, ale promień zaklęcia go ominął. Edgar przyspieszył swój bieg, rezygnując z drugiej próby - nie ufał swojemu celowi i podejrzewał, że również zakończy się fiaskiem.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lorraine starała się dostosować do sytuacji, z którą przyszło im się zmierzyć jednak nie było to wcale takie proste. Nigdy nie podejrzewała, że będzie musiała się zmagać z czymś co już się wydarzyło. Całe życie tkwiła w przyszłości, która atakowała jej zmysły, a już w szczególności wtedy gdy się jej najmniej spodziewała. Teraz spoglądała na toczącą się wojnę próbując myśleć jak najtrzeźwiej tylko mogła. Może to zakon przygotował ją do bycia zawsze przygotowanym, a może rodzina, ale podejrzewała, że nie każdy byłby w stanie tak szybko znaleźć wyjście z sytuacji, dojść do tego co się wydarzyło i przede wszystkim zrobić coś w kierunku zmiany tego szaleństwa. Wszystko co wydarzyło się wcześniej dzisiejszego dnia nagle przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie spodziewała się, że może wydarzyć się coś jeszcze dziwniejszego niż upite dziecko, ale chyba nigdy nie powinno się myśleć, że wszystko co złe i niespodziewane już się wydarzyło. Los uparcie próbował wtedy udowodnić, że ma o wiele więcej do zaoferowania niż można było podejrzewać. Blondynka skupiła się na otoczeniu chłonąc wzrokiem wszystko i wszystkich. Żadnych znajomych twarz, miejsce, które teraz było jedynie zatłoczone przez przemierzających Ministerstwo czarodziei prezentowało się teraz jako stos gruzów, jedna wielka ruina. Mężczyzna, którego szukali nadal pozostawał nieuchwytny i Lorraine czuła jak niepokój o to czy uda im się stąd uwolnić wzrasta. Potrzebowała tej pewności by się nie zatrzymać. Nigdy nie była damą w opałach. Zawsze brała wszystko w swoje ręce i nie można było o niej powiedzieć, że woli patrzeć i czekać niż działać. Bezradność była czymś czego szczerze nienawidziła i kiedy wiedziała, że może coś zrobić nawet się nie wahała. Chociaż mężczyzna sam sobą nie zachęcał do działania, jego zimno brała za skupienie i czuła się o wiele lepiej myśląc, że nie trafiła tutaj sama. Świadomość utknięcia w przeszłości wcale jej się nie podobała, a jej babcia przecież zawsze powtarzała, że co dwie głowy to… - Uważaj… - mruknęła kucając, ale zaklęcie i tak drasnęło mężczyznę. Zastanawiała się czy oni w ogóle wiedzą w kogo celują różdżki. To był jeden wielki chaos i Lorraine wcale nie byłaby zaskoczona gdyby różdżki celowali w każdy ruch nie zważając na to czy mają do czynienia z wrogiem czy z przyjacielem. Blondynka spojrzała w kierunku, który pokazywał Burke. Nie podejrzewała, że kiedykolwiek w życiu serce zabije jej szybciej na widok skrawka czerwonego materiału. Uczucie ulgi dopadło do niej zmuszając do rzucenia się biegiem. Spojrzała na Edgara, który próbował dosięgnąć czarodzieja zaklęciem jednakże to ominęło go i pomknęło dalej. Nie wiedziała jak długo biegli, nie wiedziała nawet kiedy znaleźli się już przy mężczyźnie. Spojrzała tylko oddając to Burkowi. Ona chyba nie wiedziałaby nawet jak to wytłumaczyć.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Zaklęcie minęło mężczyznę zaledwie o parę centymetrów, ale to wystarczyło, by mógł dalej biec przed siebie. Jego ucieczka była dla Edgara zastanawiająca - chciał ich zostawić w przeszłości czy naprawdę nie zauważył, że wcale nie są jednymi z tutejszych ludzi? Według niego trudno byłoby tego nie zauważyć, chociażby na podstawie ubioru, nikt nie paradował tutaj w takiej sukni jak jego towarzyszka. Swoją drogą, mogła się bardziej wykazać, ale najwyraźniej wolała wszystko pozostawić w jego rękach. Normalnie nie miałby z tym problemu, lecz w tej naprawdę niecodziennej sytuacji nie obraziłby się za odrobinę pomocy. Nie było jednak czasu na prośby, nad ich głowami cały czas latały niebezpieczne zaklęcia i każde z nich mogło być ich ostatnim. To była wojna, nikt nie przejmował się trupami, a Edgar nie chciał tak skończyć. To by była absurdalna i nierealna śmierć, zapewne nikt by w nią nie uwierzył. Biegł przed siebie, zerkając czasem na kobietę, ale biegła równie szybko co on. Jeszcze tego brakowało, żeby została gdzieś w tyle - nie mógłby wtedy obiecać, że po nią wróci. Nigdy nie był altruistą, nie ratowałby jej gdyby zagrażałoby to jego życiu i zdrowiu. Nie rozumiał ludzi, którzy wyznawali całkiem odmienne zasady. Uważał ich za naiwnych i głupich, bo czy ktokolwiek z nich coś dostał oprócz ewentualnych podziękowań? Niepotrzebne narażanie własnego życia, nie przynoszące żadnego zysku.
W końcu udało im się dogonić tajemniczego niewymownego, który o dziwo szybko i sprawnie przed nimi uciekał. Poczuł na sobie spojrzenie kobiety, która przez ten cały czas wydawała mu się znajoma, ale nie potrafił określić jej dokładnej tożsamości. Złapał mocno mężczyznę, przypierając go do pobliskiej ściany - nie miał planu, improwizował, ale miał nadzieję, że wszystko pójdzie po jego myśli. Przyłożył mu różdżkę do szyi, szukając w kieszeniach jego ciemnoszarej szaty charakterystycznego złotego blasku zmieniacza czasu. Przynajmniej tak był opisywany w bajkach i podaniach, wierzył, że nie kłamały. - Jak to działa? - Zapytał, przystawiając mu urządzenie pod nos. O dziwo Edgar nie musiał robić nic więcej, bowiem mężczyzna roztrzęsionymi dłońmi odebrał od niego zmieniacz i zajął się ustawianiem go do porządku. Sprawiał wrażenie jakby to cofnięcie się w czasie wcale nie było zaplanowane i nawet jego przerosło. Roztrzęsionymi dłońmi nałożył im na szyję złoty łańcuszek i zaczął przekręcać pokrętło. Burke przyglądał mu nieufnie - wciąż nie był przekonany co do jego dobrych intencji, ale tak naprawdę nie miał innego wyjścia jak mu zaufać. Zerknął na kobietę; wydawało mu się, że myśli o tym samym. Nagle świat dookoła nich zaczął wirować, doprowadzając Edgara niemal do mdłości, a walczący czarodzieje zaczęli znikać na rzecz spieszących się ludzi z ministerstwa. W końcu świat się uspokoił, a niewymowny zniknął zanim Edgar zdążył zareagować. Nie miał zamiaru go gonić, będąc zbyt skołowanym całym zajściem. Stał tak przez chwilę, rozglądając się dookoła, nie wierząc w to co właśnie się stało. Prawdopodobnie do końca życia będzie uważał to za dziwny sen albo halucynacje wywołane niewyspaniem, raczej nie za rzeczywistość. - Obyśmy nie spotkali się więcej w takich okolicznościach - powiedział do nie-do-końca nieznajomej, skłoniwszy lekko głowę, po czym zawrócił się na pięcie i odszedł, już zapominając po co w ogóle przyszedł do ministerstwa.
|zt x2
W końcu udało im się dogonić tajemniczego niewymownego, który o dziwo szybko i sprawnie przed nimi uciekał. Poczuł na sobie spojrzenie kobiety, która przez ten cały czas wydawała mu się znajoma, ale nie potrafił określić jej dokładnej tożsamości. Złapał mocno mężczyznę, przypierając go do pobliskiej ściany - nie miał planu, improwizował, ale miał nadzieję, że wszystko pójdzie po jego myśli. Przyłożył mu różdżkę do szyi, szukając w kieszeniach jego ciemnoszarej szaty charakterystycznego złotego blasku zmieniacza czasu. Przynajmniej tak był opisywany w bajkach i podaniach, wierzył, że nie kłamały. - Jak to działa? - Zapytał, przystawiając mu urządzenie pod nos. O dziwo Edgar nie musiał robić nic więcej, bowiem mężczyzna roztrzęsionymi dłońmi odebrał od niego zmieniacz i zajął się ustawianiem go do porządku. Sprawiał wrażenie jakby to cofnięcie się w czasie wcale nie było zaplanowane i nawet jego przerosło. Roztrzęsionymi dłońmi nałożył im na szyję złoty łańcuszek i zaczął przekręcać pokrętło. Burke przyglądał mu nieufnie - wciąż nie był przekonany co do jego dobrych intencji, ale tak naprawdę nie miał innego wyjścia jak mu zaufać. Zerknął na kobietę; wydawało mu się, że myśli o tym samym. Nagle świat dookoła nich zaczął wirować, doprowadzając Edgara niemal do mdłości, a walczący czarodzieje zaczęli znikać na rzecz spieszących się ludzi z ministerstwa. W końcu świat się uspokoił, a niewymowny zniknął zanim Edgar zdążył zareagować. Nie miał zamiaru go gonić, będąc zbyt skołowanym całym zajściem. Stał tak przez chwilę, rozglądając się dookoła, nie wierząc w to co właśnie się stało. Prawdopodobnie do końca życia będzie uważał to za dziwny sen albo halucynacje wywołane niewyspaniem, raczej nie za rzeczywistość. - Obyśmy nie spotkali się więcej w takich okolicznościach - powiedział do nie-do-końca nieznajomej, skłoniwszy lekko głowę, po czym zawrócił się na pięcie i odszedł, już zapominając po co w ogóle przyszedł do ministerstwa.
|zt x2
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
3 czerwca 1957 roku
Trzynaście razy.
Dokładnie tyle do tej pory panna Burroughs miała okazję przekroczyć progi Ministerstwa Magii, mimo znanej jej tu bardzo przyjaznej oraz bliskiej twarzy. O ile jej praca sprzyjała krótkim wizytom na filiżankę gorącej herbaty gdzieś, między kolejnymi eliksirami, tak odwiedziny w urzędzie wydawały jej się odrobinę nieodpowiednie. A skoro, przy pomyślnych wiatrach (na które liczyła), przyjdzie jej piąć się ku górze u jego boku nie mogli pozwolić sobie na nieodpowiednie ruchy, nawet jeśli przed sobą mieli wiele stopni. Wizja jaka kilka tygodni temu pojawiła się w jej głowie zdawała się być aż nadto kusząca, by jasnowłose dziewczę potrafiło się jej oprzeć.
Trzeci czerwca miał być dokładnie czternastym razem, gdy przejdzie jej przekroczyć progi Ministerstwa Magii w celu załatwienia pewnych sprawunków. Jak się okazywało, przeprowadzka wiązała się również z odrobiną dokumentacji, której wcześniej nie przewidziała.
Ubrana w zwiewną, błękitną sukienkę zdobioną niewielkimi haftami w kształcie drobnych kwiatków przekroczyła progi głównego wejścia do Ministerstwa. Szaroniebieskie spojrzenie rozejrzało się uważnie po otoczeniu... Oficjalnie błądząc w poszukiwaniu kierunku, w którym powinna podążać, nieoficjalnie próbując wypatrzeć wśród tłumów czarodziejów jednej, konkretnej twarzy należącej do bliskiego czarodzieja. Nawet jeśli logika podpowiadała jej, że przypadkowe spotkanie w takim miejscu jest zdecydowanie mało prawdopodobne.
Ach, skup się, Frances! Nie o tym powinnaś teraz myśleć!
Ciężkie westchnienie wyrwało się z piersi dziewczęcia, gdy stawiała kolejne kroki w alejce, która zdawała się nie mieć ani początku, ani końca. Dezorientacja pojawiła się w szaroniebieskim spojrzeniu, gdy panna Burroughs zastanawiała się, w którym kierunku powinna pójść oraz na którym piętrze byłaby w stanie załatwić swoje sprawy.
Kilka kolejnych kroków oraz zagubionych spojrzeń później natrafiła na znajomą sylwetkę. Co prawda nie był to ten, na którego liczyła (co wiązało się z jej niewielkim rozczarowaniem) przyjazna postać zdawała się jednak być o wiele lepsza, od samotnego zagubienia. Blondynka podeszła do dziewczyny, z racji tego, że ciemnowłosa stała do niej tyłem, kobieta delikatnie ułożyła dłoń na jej ramieniu.
- Dzień dobry, Wren. - Przywitała się ze znajomą dostawczynią ingrediencji, mając nadzieję, że uda jej się zwrócić na siebie uwagę. - Co za zbieg okoliczności, co Cię tu sprowadza? - Zaczęła zadawać pytanie jeszcze nim w pełni ujrzała jej twarz i... Och! Dopiero teraz była w stanie zauważyć niezbyt estetyczną pamiątkę, jaką na włosach znajomej zostawiła jakaś sowa. Zaskoczenie pojawiło się na buzi jasnowłsoej alchemiczki, gdy ta zastanawiała się, jak powinna postąpić. Och, że też nie ma jakichś regulaminów, dotyczących postępowania w kryzysowych sytuacjach tak, aby nikogo nie urazić!
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zegar wybijał właśnie godzinę trzynastą, z kominka o tym numerze przyszło jej również pojawić się w Ministerstwie. Dzierżony w dłoniach list wskazywał, że na przesłuchaniu miała pojawić się za niecałe piętnaście minut - biorąc pod uwagę niepewne nastroje na Wyspach często przysparzające o niespodzianki po drodze do celu, Wren wolała wyruszyć w podróż odpowiednio wcześniej. Sieć fiuu nie była jeszcze dostępna. Jedyną drogą do Ministerstwa był transport poprzez toalety, a i w nich należało zjawić się w jednym kawałku; czarownica nie wiedziała jak długo w jej włosach spoczywał osobliwy prezent jakim uraczyła ją przelatująca po drodze sowa. Czy towarzyszył jej już od ulicy Pokątnej? Czy to jeden z ministerialnych ptaków potraktował ją w ten sposób w okolicy urzędu? Tak czy inaczej - brak świadomości oznaczał, że nic z tym nieszczęsnym faktem nie mogła zrobić. Dziwne spojrzenia na korytarzu ósmego piętra zrzucała na karb nieczęsto spotykanej urody, choć na ulicach Londynu dużo łatwiej było ostatnimi czasy dostrzec uchodźców, mniejszości azjatyckiego pochodzenia, w społecznościach czarodziejów wcale takowych nie brakowało - zwykle nie była widowiskiem nie wiadomo jakiej klasy, tym razem jednak czarodzieje przemierzający aleję musieli mieć prawdziwie ograniczoną wiedzę o świecie. Tłumaczenie to miało wystarczająco sensu, by uśpić czujność czarownicy.
Zanim z zamyślenia wyrwał ją delikatny dotyk dłoni na ramieniu, Wren obserwowała windy raz po raz otwierające się przed wyczekującymi interesantami zmierzającymi do wszelkich zakątków Ministerstwa; nie miała do roboty nic bardziej pochłaniającego niż przyglądanie się ich szatom, niektóre swym kunsztem i bogatym ornamentem robiły naprawdę spore wrażenie. Nagłe ciepło sprawiło jednak, że odwróciła się w kierunku jego źródła, a spojrzenie czarnych oczu napotkało na swej drodze to niebieskoszare, znajome, ostatnio coraz częściej spotykane w mało biznesowych okolicznościach. Podejrzanie częściej.
Twarz Wren rozchmurzyła się nieznacznie, na usta wypłynął pierwszy cień uśmiechu.
- Frances - przywitała się, skinęła kobiecie głową. Co cię tu sprowadza, spytała panna Burroughs, a pierwszym instynktem było kłamstwo - nic. Aczkolwiek szybko znikło, zamarło na koniuszku języka tak gwałtownie, jak pojawiło się jego widmo; Wren nie miała w zwyczaju opowiadać o własnych sprawunkach, tych niezwiązanych z pracą a z prywatnością, lecz czy istniał powód, by wymigiwać się od odpowiedzi w tak błahej sprawie? Uniosła zatem po chwili trzymany pergamin i zamachała nim gładko, kilka razy, by znów schować go do kieszeni. - Dostałam wezwanie na przesłuchanie. Ostatnio ktoś zwędził na straganie na Pokątnej kilka pudełek czekoladowych żab i traf chciał, że akurat musiałam to widzieć. - Mogło być gorzej. W chwili otrzymania pisma z Ministerstwa myślała, że podjęli śledztwo w sprawie jej działalności. Jeżeli chodziło zaś tylko o kilka magicznych przysmaków, mogła powiedzieć co zarejestrowała na ulicy tamtego dnia. - A ty? Co tu robisz? I czemu tak zrzedła ci mina? - zapytała podejrzliwie. Frances wyglądała jakby nagle zobaczyła dementora. Wren odwróciła się więc w kierunku dokąd musiał padać wzrok kobiety by sprawdzić co tak potwornego znajdowało się na korytarzu - i nic. Nic tam nie było. Żadnej zakapturzonej postaci, żadnego uciekającego złoczyńcy, żadnego wyjątkowo mało przystojnego jegomościa. O co zatem mogło chodzić?
Zanim z zamyślenia wyrwał ją delikatny dotyk dłoni na ramieniu, Wren obserwowała windy raz po raz otwierające się przed wyczekującymi interesantami zmierzającymi do wszelkich zakątków Ministerstwa; nie miała do roboty nic bardziej pochłaniającego niż przyglądanie się ich szatom, niektóre swym kunsztem i bogatym ornamentem robiły naprawdę spore wrażenie. Nagłe ciepło sprawiło jednak, że odwróciła się w kierunku jego źródła, a spojrzenie czarnych oczu napotkało na swej drodze to niebieskoszare, znajome, ostatnio coraz częściej spotykane w mało biznesowych okolicznościach. Podejrzanie częściej.
Twarz Wren rozchmurzyła się nieznacznie, na usta wypłynął pierwszy cień uśmiechu.
- Frances - przywitała się, skinęła kobiecie głową. Co cię tu sprowadza, spytała panna Burroughs, a pierwszym instynktem było kłamstwo - nic. Aczkolwiek szybko znikło, zamarło na koniuszku języka tak gwałtownie, jak pojawiło się jego widmo; Wren nie miała w zwyczaju opowiadać o własnych sprawunkach, tych niezwiązanych z pracą a z prywatnością, lecz czy istniał powód, by wymigiwać się od odpowiedzi w tak błahej sprawie? Uniosła zatem po chwili trzymany pergamin i zamachała nim gładko, kilka razy, by znów schować go do kieszeni. - Dostałam wezwanie na przesłuchanie. Ostatnio ktoś zwędził na straganie na Pokątnej kilka pudełek czekoladowych żab i traf chciał, że akurat musiałam to widzieć. - Mogło być gorzej. W chwili otrzymania pisma z Ministerstwa myślała, że podjęli śledztwo w sprawie jej działalności. Jeżeli chodziło zaś tylko o kilka magicznych przysmaków, mogła powiedzieć co zarejestrowała na ulicy tamtego dnia. - A ty? Co tu robisz? I czemu tak zrzedła ci mina? - zapytała podejrzliwie. Frances wyglądała jakby nagle zobaczyła dementora. Wren odwróciła się więc w kierunku dokąd musiał padać wzrok kobiety by sprawdzić co tak potwornego znajdowało się na korytarzu - i nic. Nic tam nie było. Żadnej zakapturzonej postaci, żadnego uciekającego złoczyńcy, żadnego wyjątkowo mało przystojnego jegomościa. O co zatem mogło chodzić?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Panna Burroughs nie widziała nic podejrzanego w częstszych, przypadkowych spotkaniach. W zasadzie nie była pewna, czy cokolwiek mogłoby wydać jej się podejrzane. Część mózgu odpowiedzialna za podobne analizy nader często wyłączała się, by nie dobijać delikatnej, wrażliwej natury dziewczęcia. To, co działo się teraz w Londynie przypominało jej to, co dzień w dzień działo się w dokach. I to z pewnością nie były widoki które chciałaby rejestrować bądź zapamiętywać. Koleje losu zdawały być się niezbadane, mimo iż alchemiczka nie wierzyła w jakiekolwiek wróżby bądź przepowiednie, wszak była czarownicą nauki.
- Och… - Wyrwało się z jej ust. Sama z pewnością nie chciałaby stawać przed Wizengamotem, niezależnie czy chodziło o rolę świadka czy niewielkie, eliksilarne przewinienia, jakie się jej przytrafiły. - To wyjątkowo niefortunny zbieg okoliczności. Nie rozumiem, czemu Ministerstwo nie reaguje na to szerzące się złodziejstwo. - Wyraz niezadowolenia pojawił się na jej twarzy w końcu sama, kilka tygodni wcześniej, padła ofiarą złodziei.- Mam nadzieję, że sprawa przebiegnie sprawnie i nie zajmą wiele Twojego czasu. - Odpowiedziała szczerze. Tak drobna sprawa mogła znacząco zaburzyć bieg dnia panny Chang, a Frances doskonale rozumiała, jak takie sprawy potrafią dać w kość. Przynajmniej ona nie przepadała za tym, gdy coś zmieniało jej plany, zwykle polegające na ślęczeniu w opasłych tomiszczach bądź oparach mikstur.
Kolejne pytania sprawiły, że panna Burroughs uśmiechnęła się delikatnie, trochę niezręcznie biorąc pod uwagę okoliczności, cieszyła się jednak, że będzie miała jeszcze chwilę na odpowiednie sformułowanie myśli.
- Kilka dni temu kupiłam dom po za miastem, okazało się jednak, że muszę dopełnić trochę formalności w Ministerstwie. Przy okazji chyba liczę na jeszcze jedno przypadkowe spotkanie, mimo iż to trochę nie ma sensu. - Odpowiedziała, delikatne wzruszając ramionami. Na jasnej twarzy pojawił się delikatny rumieniec i już, już miała rozpocząć pół zawodowy temat, gdy szaroniebieskie tęczówki ponownie spoczęły na twarzy znajomej dostawczyni. A raczej jej włosach. Biel ptasiej niespodzianki zdawała się niemal odbijać od czerni jej włosów, nieznośnie przykuwając uwagę.
Kobieca intuicja podpowiadała jej, że nie może pozwolić jej tak iść na przesłuchanie.
- Nie chcę być niegrzeczna, droga Wren, ale czy miałaś okazję przejrzeć się w lustrze? - Brew dziewczęcia powędrowała ku górze. Odpowiedź na pytanie zdawała się jednak być oczywista, skoro panna Chang szukała winowajcy jej spojrzeń gdzieś, za sobą. Alchemiczka nieśmiało zrobiła pół kroku w kierunku azjatki. - Widzisz, jakaś sowa pozostawiła pamiątkę, na twych włosach. - Ściszonym głosem powiedziała, co było powodem jej zaniepokojonych spojrzeń. Może i Wren będzie miała jej za złe odważną uwagę, Frances uznała jednak, że powinna ostrzec znajomą, nim wkroczy na salę rozpraw. Kto wie, co mogliby pomyśleć sobie czarodzieje, zasiadający w Wizengamocie. Takich instytucji lepiej było nie bagatelizować.
- Och… - Wyrwało się z jej ust. Sama z pewnością nie chciałaby stawać przed Wizengamotem, niezależnie czy chodziło o rolę świadka czy niewielkie, eliksilarne przewinienia, jakie się jej przytrafiły. - To wyjątkowo niefortunny zbieg okoliczności. Nie rozumiem, czemu Ministerstwo nie reaguje na to szerzące się złodziejstwo. - Wyraz niezadowolenia pojawił się na jej twarzy w końcu sama, kilka tygodni wcześniej, padła ofiarą złodziei.- Mam nadzieję, że sprawa przebiegnie sprawnie i nie zajmą wiele Twojego czasu. - Odpowiedziała szczerze. Tak drobna sprawa mogła znacząco zaburzyć bieg dnia panny Chang, a Frances doskonale rozumiała, jak takie sprawy potrafią dać w kość. Przynajmniej ona nie przepadała za tym, gdy coś zmieniało jej plany, zwykle polegające na ślęczeniu w opasłych tomiszczach bądź oparach mikstur.
Kolejne pytania sprawiły, że panna Burroughs uśmiechnęła się delikatnie, trochę niezręcznie biorąc pod uwagę okoliczności, cieszyła się jednak, że będzie miała jeszcze chwilę na odpowiednie sformułowanie myśli.
- Kilka dni temu kupiłam dom po za miastem, okazało się jednak, że muszę dopełnić trochę formalności w Ministerstwie. Przy okazji chyba liczę na jeszcze jedno przypadkowe spotkanie, mimo iż to trochę nie ma sensu. - Odpowiedziała, delikatne wzruszając ramionami. Na jasnej twarzy pojawił się delikatny rumieniec i już, już miała rozpocząć pół zawodowy temat, gdy szaroniebieskie tęczówki ponownie spoczęły na twarzy znajomej dostawczyni. A raczej jej włosach. Biel ptasiej niespodzianki zdawała się niemal odbijać od czerni jej włosów, nieznośnie przykuwając uwagę.
Kobieca intuicja podpowiadała jej, że nie może pozwolić jej tak iść na przesłuchanie.
- Nie chcę być niegrzeczna, droga Wren, ale czy miałaś okazję przejrzeć się w lustrze? - Brew dziewczęcia powędrowała ku górze. Odpowiedź na pytanie zdawała się jednak być oczywista, skoro panna Chang szukała winowajcy jej spojrzeń gdzieś, za sobą. Alchemiczka nieśmiało zrobiła pół kroku w kierunku azjatki. - Widzisz, jakaś sowa pozostawiła pamiątkę, na twych włosach. - Ściszonym głosem powiedziała, co było powodem jej zaniepokojonych spojrzeń. Może i Wren będzie miała jej za złe odważną uwagę, Frances uznała jednak, że powinna ostrzec znajomą, nim wkroczy na salę rozpraw. Kto wie, co mogliby pomyśleć sobie czarodzieje, zasiadający w Wizengamocie. Takich instytucji lepiej było nie bagatelizować.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nikt o zdrowych zmysłach nie pałał miłością do perspektywy stanięcia przed zbiorowiskiem stetryczałych konserwatystów, Wren podejrzewała nawet, że sam Wizengamot nie przepadał za swoim towarzystwem - nie podjęła jednak tego tematu. Gdyby podobne słowa usłyszeli nieodpowiedni urzędnicy przemierzający korytarz, dla żadnej z czarownic nie skończyłoby się to pomyślnie. Kto wie, czy nie ogłosiliby tego mową nienawiści wobec nowego rządu i jego porządku? Przejawem anarchii, obywatelskiej niesubordynacji? Jakkolwiek daleko idące były to przypuszczenia, Chang zdecydowała się pozostawić je na polu domysłu i jedynie poszerzyła uśmiech posłany kobiecie.
- Jak widać - właśnie zaczyna reagować - dodała jeszcze z delikatnym wzruszeniem ramion. Osobiście miałaby wątpliwość, czy był to odpowiedni czas na prowadzenie tego typu śledztw: Ministerstwo zdawało się mieć na głowie utrzymanie w ryzach buntujących się społeczności, kłamstw szeptanych w kuluarach i przekrętów wszelkiej maści na miarę rebeliantów mających zapisać się na kartach historii. Zamiast tego decydowali się skazywać złodzieja, którego lepkie ręce przygarnęły kilka opakowań czekoladowych żab. Czy chociaż trafił w nich ciekawe karty? Jak kraść to coś wartego uwagi, skoro musiał występek przypłacić prezentacją swojego kryminalnego podboju przed Wizengamotem. Wren skinęła wdzięcznie głową na słowa Frances; następne spotkanie alchemiczne zaplanowała na kolejną godzinę. Jeżeli przesłuchanie planowało się przedłużyć - a było to, niestety, prawdopodobne -, ciekawy kontrakt dosłownie uciekłby jej przed nosem.
- Och, już udało ci się go kupić? Gratuluję - odparła z nieukrywanym zaskoczeniem, tym pozytywnym, pełnym nieprzymuszonej uprzejmości. - Czy to znaczy, że twoja pracownia również jest teraz pod innym adresem? Powinnam wysyłać sowy do tego nowiutkiego domu? - Taktycznie postanowiła nie dopytywać o obiekt przypadkowego spotkania, o jakim wspomniała Frances. Skoro jej poliki zdawały się rumienić już na samą myśl o ów osobie, eksploracja tematu była wysoce niewskazana - przynajmniej nie tutaj. Mimo wszystko Wren zanotowała w pamięci ten fakt, skora przywołać go do rozmowy następnym razem.
Gdy panna Burroughs oświeciła ją względem dziwnych spojrzeń zgromadzonych chwilę wcześniej, tego, jak przemykający obok ludzie zdawali się ganić ją bez słów - Wren nie mogła powstrzymać cichego przekleństwa jakie wyrwało się z jej ust wraz z głośnym wydechem. Wspaniale. Przynajmniej alchemiczka uchroniła ją przed kompromitacją w oczach sędziów i innych członków rozprawy; sięgnęła szybko ku czarnym kosmykom, jednak palce zatrzymały się w bezpiecznej odeń odległości. Cokolwiek tam było, nie zamierzała tego sprawdzać własnym dotykiem.
- Na Merlina, moje szczęście jest ostatnio tak porażające jakbym oberwała commotio we śnie - syknęła z niezadowoleniem, po czym spojrzała ponownie na swoją rozmówczynię. - Mogłabyś...? Wybacz, to musi wyglądać okropnie. Ale wolałabym nie dotykać tej cholernej niespodzianki by samej usunąć ją zaklęciem - poprosiła, twarz na moment przybrała błagalny wyraz. Jeszcze umoczyłaby w tym różdżkę, tego brakowało. Frances z kolei mogłaby uporać się z tym bez problemu, widząc źródło nieszczęścia i precyzyjnie kierując na nie swoje własne drewno. - Jak dobrze, że na siebie wpadłyśmy. Inaczej pewnie do końca dnia wyglądałabym jak sowia klatka - mruknęła ciszej.
- Jak widać - właśnie zaczyna reagować - dodała jeszcze z delikatnym wzruszeniem ramion. Osobiście miałaby wątpliwość, czy był to odpowiedni czas na prowadzenie tego typu śledztw: Ministerstwo zdawało się mieć na głowie utrzymanie w ryzach buntujących się społeczności, kłamstw szeptanych w kuluarach i przekrętów wszelkiej maści na miarę rebeliantów mających zapisać się na kartach historii. Zamiast tego decydowali się skazywać złodzieja, którego lepkie ręce przygarnęły kilka opakowań czekoladowych żab. Czy chociaż trafił w nich ciekawe karty? Jak kraść to coś wartego uwagi, skoro musiał występek przypłacić prezentacją swojego kryminalnego podboju przed Wizengamotem. Wren skinęła wdzięcznie głową na słowa Frances; następne spotkanie alchemiczne zaplanowała na kolejną godzinę. Jeżeli przesłuchanie planowało się przedłużyć - a było to, niestety, prawdopodobne -, ciekawy kontrakt dosłownie uciekłby jej przed nosem.
- Och, już udało ci się go kupić? Gratuluję - odparła z nieukrywanym zaskoczeniem, tym pozytywnym, pełnym nieprzymuszonej uprzejmości. - Czy to znaczy, że twoja pracownia również jest teraz pod innym adresem? Powinnam wysyłać sowy do tego nowiutkiego domu? - Taktycznie postanowiła nie dopytywać o obiekt przypadkowego spotkania, o jakim wspomniała Frances. Skoro jej poliki zdawały się rumienić już na samą myśl o ów osobie, eksploracja tematu była wysoce niewskazana - przynajmniej nie tutaj. Mimo wszystko Wren zanotowała w pamięci ten fakt, skora przywołać go do rozmowy następnym razem.
Gdy panna Burroughs oświeciła ją względem dziwnych spojrzeń zgromadzonych chwilę wcześniej, tego, jak przemykający obok ludzie zdawali się ganić ją bez słów - Wren nie mogła powstrzymać cichego przekleństwa jakie wyrwało się z jej ust wraz z głośnym wydechem. Wspaniale. Przynajmniej alchemiczka uchroniła ją przed kompromitacją w oczach sędziów i innych członków rozprawy; sięgnęła szybko ku czarnym kosmykom, jednak palce zatrzymały się w bezpiecznej odeń odległości. Cokolwiek tam było, nie zamierzała tego sprawdzać własnym dotykiem.
- Na Merlina, moje szczęście jest ostatnio tak porażające jakbym oberwała commotio we śnie - syknęła z niezadowoleniem, po czym spojrzała ponownie na swoją rozmówczynię. - Mogłabyś...? Wybacz, to musi wyglądać okropnie. Ale wolałabym nie dotykać tej cholernej niespodzianki by samej usunąć ją zaklęciem - poprosiła, twarz na moment przybrała błagalny wyraz. Jeszcze umoczyłaby w tym różdżkę, tego brakowało. Frances z kolei mogłaby uporać się z tym bez problemu, widząc źródło nieszczęścia i precyzyjnie kierując na nie swoje własne drewno. - Jak dobrze, że na siebie wpadłyśmy. Inaczej pewnie do końca dnia wyglądałabym jak sowia klatka - mruknęła ciszej.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
W pannie Burroughs nadal mieścił się żal do władzy, za dopuszczenie do rozbojów, jakie miały miejsce w dokach, nawet jeśli włamanie było głównym czynnikiem który pchnął ją do finalnej wyprowadzki. Nie rozumiała jednak, jak w obliczu rebeliantów plątających się po ulicach oraz atakach na normalnych obywateli Ministerstwo zajmowało się takim… Czymś. Nie kontynuowała jednak tematu widząc, że jej towarzyszka również niema ochoty zagłębiać się w te sprawy, z resztą… Było jej to całkiem na rękę. Nigdy nie interesowała się polityką, wiedząc jedynie tyle, co powiedział jej drogi Sheridan.
Kiwnęła jedynie głową w niemym potwierdzeniu jej słów bądź przystaniem na niemą propozycję aby nie kontynuować tego tematu… W zasadzie nie była pewna, czym dokładnie to kiwnięcie było. Chwilę później uśmiech na dobre zagościł na jej twarzy. Nie dało się ukryć, że dziewczę cieszyło się ze zmiany otoczenia, wyrwania się z podłego portu oraz oderwania od toksycznej rodziny.
- Och tak, szukałam nowego domu już od kilku tygodni, musiałam jedynie wybrać odpowiedni, załatwić pożyczkę i podpisać dokumenty. Nic wielkiego. - Przynajmniej teraz panna Burroughs miała wrażenie, że nie było to niczym wielkim. Jeszcze kilka tygodni temu wizja zapanowania nad zmianą mieszkania zdawała się ją jednocześnie przerastać, jak i przerażać. - Oczywiście, nie mam zamiaru chociażby patrzeć na port. Wyślę Ci sowę z nowym adresem, na niego również będą dostawy, to w Surrey, niedaleko Londynu. - Odpowiedziała, odnotowując sobie w głowie, aby porozsyłać listy do dostawców informujące o zmianie adresu dostaw. Do tej pory nie miała okazji tego zrobić zajęta przewożeniem rzeczy (co z racji braku możliwości teleportacji po Londynie było dość uciążliwe) oraz rozkładaniem ich, aby móc jakoś się w tym wszystkim odnaleźć.
- Och, potrzebujesz jakieś pomocy? - Zapytała unosząc brew ku górze, pech opisywany porażeniem zdawał się brzmieć dość… złowrogo. I z pewnością problematycznie. Panna Burroughs, miała dobre serduszko i nie chciała, aby jeden z lepszych dostawców cierpiał katusze. Takich osób nie było wiele, a zawód oraz pasja dziewczęcia wymagały ingrediencji o odpowiedniej jakości oraz w dość sporych ilościach, które nie każdy był w stanie zdobyć.
- Chodź. - Rzuciła, zaciskając palce na nadgarstku azjatki by pociągnąć ją w mało rzucający się w oczy zakątek między dwoma kominkami nieaktywnej sieci Fiuu. Uważnie lawirowała między kolejnymi czarodziejami, jacy stawali na ich drodze przyzwyczajona do lawirowania w zatłoczonych korytarzach. Czy Ministerstwo czy szpital, śpieszący się czarodzieje zdawali się poruszać dokładnie tak samo.
- Lepiej nie ściągać na siebie zbyt wielkiej uwagi… - Rzuciła, by wyjaśnić dziewczęciu czemu wolała popracować nad jej fryzurą w miejscu, dającym mylne poczucie konfidencjonalności. Ostrożnie wyjęła z kieszeni spódnicy jasne, delikatnie rzeźbione drewno by wycelować jego koniec w plamę, znajdującą się na włosach towarzyszki. Ostrożnie, aby nie zabrudzić różdżki ptasimi odchodami, w których babranie wydawało jej się odrobinę obrzydzające. Tego uczucia nie czuła jednak wobec nawet najobrzydliwszych składników alchemicznych. - Evanesco - Wypowiedziała inkantację, która oczyściła ciemne włosy Wren. Chwilę później uważne spojrzenie szaroniebieskich oczu utkwiło w czarnych pasmach oceniając, czy prezentują się należycie.
Kiwnęła jedynie głową w niemym potwierdzeniu jej słów bądź przystaniem na niemą propozycję aby nie kontynuować tego tematu… W zasadzie nie była pewna, czym dokładnie to kiwnięcie było. Chwilę później uśmiech na dobre zagościł na jej twarzy. Nie dało się ukryć, że dziewczę cieszyło się ze zmiany otoczenia, wyrwania się z podłego portu oraz oderwania od toksycznej rodziny.
- Och tak, szukałam nowego domu już od kilku tygodni, musiałam jedynie wybrać odpowiedni, załatwić pożyczkę i podpisać dokumenty. Nic wielkiego. - Przynajmniej teraz panna Burroughs miała wrażenie, że nie było to niczym wielkim. Jeszcze kilka tygodni temu wizja zapanowania nad zmianą mieszkania zdawała się ją jednocześnie przerastać, jak i przerażać. - Oczywiście, nie mam zamiaru chociażby patrzeć na port. Wyślę Ci sowę z nowym adresem, na niego również będą dostawy, to w Surrey, niedaleko Londynu. - Odpowiedziała, odnotowując sobie w głowie, aby porozsyłać listy do dostawców informujące o zmianie adresu dostaw. Do tej pory nie miała okazji tego zrobić zajęta przewożeniem rzeczy (co z racji braku możliwości teleportacji po Londynie było dość uciążliwe) oraz rozkładaniem ich, aby móc jakoś się w tym wszystkim odnaleźć.
- Och, potrzebujesz jakieś pomocy? - Zapytała unosząc brew ku górze, pech opisywany porażeniem zdawał się brzmieć dość… złowrogo. I z pewnością problematycznie. Panna Burroughs, miała dobre serduszko i nie chciała, aby jeden z lepszych dostawców cierpiał katusze. Takich osób nie było wiele, a zawód oraz pasja dziewczęcia wymagały ingrediencji o odpowiedniej jakości oraz w dość sporych ilościach, które nie każdy był w stanie zdobyć.
- Chodź. - Rzuciła, zaciskając palce na nadgarstku azjatki by pociągnąć ją w mało rzucający się w oczy zakątek między dwoma kominkami nieaktywnej sieci Fiuu. Uważnie lawirowała między kolejnymi czarodziejami, jacy stawali na ich drodze przyzwyczajona do lawirowania w zatłoczonych korytarzach. Czy Ministerstwo czy szpital, śpieszący się czarodzieje zdawali się poruszać dokładnie tak samo.
- Lepiej nie ściągać na siebie zbyt wielkiej uwagi… - Rzuciła, by wyjaśnić dziewczęciu czemu wolała popracować nad jej fryzurą w miejscu, dającym mylne poczucie konfidencjonalności. Ostrożnie wyjęła z kieszeni spódnicy jasne, delikatnie rzeźbione drewno by wycelować jego koniec w plamę, znajdującą się na włosach towarzyszki. Ostrożnie, aby nie zabrudzić różdżki ptasimi odchodami, w których babranie wydawało jej się odrobinę obrzydzające. Tego uczucia nie czuła jednak wobec nawet najobrzydliwszych składników alchemicznych. - Evanesco - Wypowiedziała inkantację, która oczyściła ciemne włosy Wren. Chwilę później uważne spojrzenie szaroniebieskich oczu utkwiło w czarnych pasmach oceniając, czy prezentują się należycie.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
A zatem własny dom w Surrey. Wybór nowego miejsca zamieszkania był nieporównywalnym podwyższeniem standardu od poprzedniego lokum. Wiadomość, że znajdowało się ono poza Londynem - nawet odrobinę, ważne, że w ogóle - była jeszcze bardziej pomyślna; Wren nie wyobrażała sobie Frances w sercu płonącego miasta smaganego walkami i wysiedleniami, morderstwem w biały dzień, czystkami w oparach ciężkiego dymu i sadzy. Dobrze, że zdecydowała się oddalić od serca konfliktu: czarownica pamiętała z ich ostatniego spotkania, że pannie Burroughs daleko było do ukochania pojedynków, już pierwsze z zaklęć przyprawiło ją o omdlenie, a to nie zwiastowało, by dobrze zniosła szaleństwo jakie owładnęło miastem.
- Mam nadzieję, że kiedyś mnie tam zaprosisz - rzuciła mimochodem, zawsze skora przede wszystkim do odwiedzenia nowiutkiej pracowni kobiety. Kilkukrotne spotkania w przeszłości gwarantowały krótkie wyjaśnienia co do procesu tworzenia eliksirów od zera, czegoś, co przechodziło jej najśmielsze wyobrażenia względem tej dziedziny magii. Owszem, Hogwart nauczył ją tego i owego w dziedzinie warzenia wywarów, jednak Wren nieprzesadnie interesowało wyjście poza schemat podstawowej nauki, nie doszukiwała się informacji na temat opracowywania autorskich receptur - dlatego owe braki chętnie nadrabiała spędzając czas w alchemicznym królestwie Frances. Czasem po prostu w ciszy obserwowała poczynania czarownicy. Czasem zadawała pytania, z uwagą wysłuchiwała fachowych odpowiedzi. Niestety, w dzielnicy portowej ciężko było zaznać spokoju by poświęcić się temu w całości, stąd jej niewstydliwa sugestia wproszenia się z wizytą w nowym, oby bardziej harmonijnym miejscu.
- Nie, nie, nie zaprzątaj sobie tym głowy - zapewniła Wren szybko, niemal za szybko, nim dziwne poczucie kiełkującego zaufania sprawiło, że zniżyła ton głosu do szeptu i dodała, - Dokuczają mi niespokojne czasy w interesie, nic poza tym. Musiałam ostatnio pochować kolejną z dziewcząt. - Inteligencji pannie Burroughs nie można było odmówić, najpewniej domyśliłaby się z tych słów, że to nowy porządek dotarł do kolejnej z mugolek Wren, posłał ją do piachu w ramach profilaktycznego oczyszczania Wysp z robactwa. Nie choroba, nie niefortunny wypadek, a ich własny świat. Kobieta westchnęła ciężko, ewidentnie niezachwycona tym obrotem spraw; stado jej omamionych owieczek było zagrożone i o ile nie dbała przesadnie o ich życie jako takie, Chang niechętnie rozstawała się ze źródłem zarobku.
Podążyła za Frances w kierunku nieczynnych kominków, na nowo wyciągniętym pergaminem zasłaniając głowę przed przechodzącymi obok czarodziejami. Wystarczająca ich liczba miała wątpliwą przyjemność podziwiać ją w takim stanie, reszcie planowała tego oszczędzić; skinęła więc głową na słowa towarzyszki i z ulgą dotknęła oczyszczonych zaklęciem włosów, upewniając się, że po sowich odchodach nie zostało ani śladu.
- Dzięki, Frances - powiedziała po wszystkim, nie szczędząc tym razem przyjaznego, choć wciąż dość bladego uśmiechu. - Gdyby nie ty, pewnie do końca dnia wyglądałabym jak najgorszy ghul, do tego przed Wizengamotem. W zamian za pomoc zapraszam cię na obiad. Co powiesz na Malinowy Chruśniak? - Wren nawet nie przeszło przez myśl, że czarownica mogłaby odmówić. - Nigdy wcześniej tam nie byłam, ale słyszałam, że jedzenie mają wyśmienite. Pewnie zejdzie mi tu trochę dłużej niż tobie, poczekasz? - spytała, spojrzawszy na zegar. Zbliżała się trzynasta piętnaście, godzina wyznaczonego jej przesłuchania.
- Mam nadzieję, że kiedyś mnie tam zaprosisz - rzuciła mimochodem, zawsze skora przede wszystkim do odwiedzenia nowiutkiej pracowni kobiety. Kilkukrotne spotkania w przeszłości gwarantowały krótkie wyjaśnienia co do procesu tworzenia eliksirów od zera, czegoś, co przechodziło jej najśmielsze wyobrażenia względem tej dziedziny magii. Owszem, Hogwart nauczył ją tego i owego w dziedzinie warzenia wywarów, jednak Wren nieprzesadnie interesowało wyjście poza schemat podstawowej nauki, nie doszukiwała się informacji na temat opracowywania autorskich receptur - dlatego owe braki chętnie nadrabiała spędzając czas w alchemicznym królestwie Frances. Czasem po prostu w ciszy obserwowała poczynania czarownicy. Czasem zadawała pytania, z uwagą wysłuchiwała fachowych odpowiedzi. Niestety, w dzielnicy portowej ciężko było zaznać spokoju by poświęcić się temu w całości, stąd jej niewstydliwa sugestia wproszenia się z wizytą w nowym, oby bardziej harmonijnym miejscu.
- Nie, nie, nie zaprzątaj sobie tym głowy - zapewniła Wren szybko, niemal za szybko, nim dziwne poczucie kiełkującego zaufania sprawiło, że zniżyła ton głosu do szeptu i dodała, - Dokuczają mi niespokojne czasy w interesie, nic poza tym. Musiałam ostatnio pochować kolejną z dziewcząt. - Inteligencji pannie Burroughs nie można było odmówić, najpewniej domyśliłaby się z tych słów, że to nowy porządek dotarł do kolejnej z mugolek Wren, posłał ją do piachu w ramach profilaktycznego oczyszczania Wysp z robactwa. Nie choroba, nie niefortunny wypadek, a ich własny świat. Kobieta westchnęła ciężko, ewidentnie niezachwycona tym obrotem spraw; stado jej omamionych owieczek było zagrożone i o ile nie dbała przesadnie o ich życie jako takie, Chang niechętnie rozstawała się ze źródłem zarobku.
Podążyła za Frances w kierunku nieczynnych kominków, na nowo wyciągniętym pergaminem zasłaniając głowę przed przechodzącymi obok czarodziejami. Wystarczająca ich liczba miała wątpliwą przyjemność podziwiać ją w takim stanie, reszcie planowała tego oszczędzić; skinęła więc głową na słowa towarzyszki i z ulgą dotknęła oczyszczonych zaklęciem włosów, upewniając się, że po sowich odchodach nie zostało ani śladu.
- Dzięki, Frances - powiedziała po wszystkim, nie szczędząc tym razem przyjaznego, choć wciąż dość bladego uśmiechu. - Gdyby nie ty, pewnie do końca dnia wyglądałabym jak najgorszy ghul, do tego przed Wizengamotem. W zamian za pomoc zapraszam cię na obiad. Co powiesz na Malinowy Chruśniak? - Wren nawet nie przeszło przez myśl, że czarownica mogłaby odmówić. - Nigdy wcześniej tam nie byłam, ale słyszałam, że jedzenie mają wyśmienite. Pewnie zejdzie mi tu trochę dłużej niż tobie, poczekasz? - spytała, spojrzawszy na zegar. Zbliżała się trzynasta piętnaście, godzina wyznaczonego jej przesłuchania.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Płonące miasta z pewnością nie były otoczeniem, które panna Burroughs mogła uznać za sprzyjające. Dym nieprzyjemnie drapał w płucach, ryzyko spalenia cennych notatek zdawało się nad zwyczaj wysokie, a każda kolejna uliczka przerażała widokami, jakie z pewnością nie były odpowiednie dla delikatnego, wrażliwego dziewczęcia. Nawet jeśli jej wrażliwość zdawała się być ciut inna, odpowiednio zmodyfikowana do jej potrzeb.
- Och, oczywiście! Zawsze jesteś u mnie mile widziana, Wren. - Odpowiedziała z ciepłym uśmiechem malującym się na malinowych wargach. W końcu prędzej czy później czarownica i tak musiałaby ją odwiedzić, chociażby podczas dostawy niektórych ingrediencji, których lepiej nie było wysyłać pocztą. W tych czasach, zapewne były to prawie wszystkie ingrediencje. Sama Frances bardzo lubiła towarzystwo podczas zajmowania się eliksirami bądź pracą naukową. Jej rodzina zdawała się nie rozumieć jej zainteresowań oraz pasji, a co za tym idzie blondynce brakowało możliwości dyskusji bądź zwykłego, prostego słuchacza.
Brwi dziewczęcia zmarszczyły się, gdy Wren dostarczyła jej informacji o rzekomych problemach z niemagicznymi. Mimo iż jej ojciec pochodził z niemagicznej rodziny Frances niewiele pamiętała rzeczy, jakie były z nimi związane w świecie mugoli czując się jeszcze bardziej zagubioną, niż w tym, należącym do czarodziejów. Z jej ust wyrwało się przeciągłe: - Och… - gdyż nie była pewna, co więcej mogłaby powiedzieć chociaż z drugiej strony… Ach, korciło aby przekonać się, jaki wpływ na mugolskie ciała mają magiczne eliksiry. kto wie, może dzięki temu udałoby jej się zbadać różnice między mózgami należącymi do czarodziejów a tymi, należącymi do mugoli? Coś w końcu zapewniało magiczne zdolności. I Frances chciała wiedzieć, co to było. Ten temat, wymagał jednak dokładniejszego obmyślenia.
Kobieca solidarność nie pozwalała blondynce pozwolić, aby Wren w takim stanie stanęła przed wyższą instancją w końcu… Jak cię widzą, tak cię piszą. A panna Burroughs zwykła zawsze przywiązywać wielką wagę do tego, jak się prezentuje dążąc do perfekcji oraz złudnej idealności. Tak było lepiej, z pewnością łatwiej dla jasnowłosego dziewczęcia.
- Och, to nic takiego… - Zaczęła, machnięciem ręki potwierdzając swoje słowa. Ot zwykły, uprzejmy gest o którym za jakiś czas przyjdzie im zapomnieć. - Ale obiadu nie odmówię. Również nie miałam okazji odwiedzić jej restauracji, wiele jednak o niej słyszałam. - Z przyjemnością przyjęła zaproszenie. Takich chwil było jej trzeba - niepozornych, pozbawionych obaw oraz strachu o własne życie oraz pięknych w swej prostocie. - Jasne, poczekam. W takim razie, do zobaczenia za kilkanaście minut. - Z tymi słowami na ustach Frances ruszyła w swoim kierunku.
Odnalezienie odpowiedniego biura okazało się wyzwaniem, które udało jej się pokonać jedynie dzięki uprzejmości jednej ze starszych czarownic o przyjemnej, okrąglutkiej twarzy która chyba w Ministerstwie pracowała. Na szczęście było to jedyne wyzwanie na drodze panny Burroughs do załatwienia reszty formalności związanych z przeprowadzką co sprawiło, że już po pół godzinie wracała do alejki gdzie miała spotkać się z Wren… I było to jedyne przypadkowe spotkanie podczas tej wizyty w Ministerstwie, co odrobinę zasmuciło eteryczną blondynkę.
- I jak poszło? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze, gdy koło niej pojawiła się figura Wren. - Wiesz, trochę myślałam o tym, co mówiłaś i chyba jest możliwość, żebym mogła Ci pomóc… - Tajemniczy uśmiech pojawił się na jasnej buzi zwiastując kolejny plan, jaki obmyślił bystry umysł.
- Och, oczywiście! Zawsze jesteś u mnie mile widziana, Wren. - Odpowiedziała z ciepłym uśmiechem malującym się na malinowych wargach. W końcu prędzej czy później czarownica i tak musiałaby ją odwiedzić, chociażby podczas dostawy niektórych ingrediencji, których lepiej nie było wysyłać pocztą. W tych czasach, zapewne były to prawie wszystkie ingrediencje. Sama Frances bardzo lubiła towarzystwo podczas zajmowania się eliksirami bądź pracą naukową. Jej rodzina zdawała się nie rozumieć jej zainteresowań oraz pasji, a co za tym idzie blondynce brakowało możliwości dyskusji bądź zwykłego, prostego słuchacza.
Brwi dziewczęcia zmarszczyły się, gdy Wren dostarczyła jej informacji o rzekomych problemach z niemagicznymi. Mimo iż jej ojciec pochodził z niemagicznej rodziny Frances niewiele pamiętała rzeczy, jakie były z nimi związane w świecie mugoli czując się jeszcze bardziej zagubioną, niż w tym, należącym do czarodziejów. Z jej ust wyrwało się przeciągłe: - Och… - gdyż nie była pewna, co więcej mogłaby powiedzieć chociaż z drugiej strony… Ach, korciło aby przekonać się, jaki wpływ na mugolskie ciała mają magiczne eliksiry. kto wie, może dzięki temu udałoby jej się zbadać różnice między mózgami należącymi do czarodziejów a tymi, należącymi do mugoli? Coś w końcu zapewniało magiczne zdolności. I Frances chciała wiedzieć, co to było. Ten temat, wymagał jednak dokładniejszego obmyślenia.
Kobieca solidarność nie pozwalała blondynce pozwolić, aby Wren w takim stanie stanęła przed wyższą instancją w końcu… Jak cię widzą, tak cię piszą. A panna Burroughs zwykła zawsze przywiązywać wielką wagę do tego, jak się prezentuje dążąc do perfekcji oraz złudnej idealności. Tak było lepiej, z pewnością łatwiej dla jasnowłosego dziewczęcia.
- Och, to nic takiego… - Zaczęła, machnięciem ręki potwierdzając swoje słowa. Ot zwykły, uprzejmy gest o którym za jakiś czas przyjdzie im zapomnieć. - Ale obiadu nie odmówię. Również nie miałam okazji odwiedzić jej restauracji, wiele jednak o niej słyszałam. - Z przyjemnością przyjęła zaproszenie. Takich chwil było jej trzeba - niepozornych, pozbawionych obaw oraz strachu o własne życie oraz pięknych w swej prostocie. - Jasne, poczekam. W takim razie, do zobaczenia za kilkanaście minut. - Z tymi słowami na ustach Frances ruszyła w swoim kierunku.
Odnalezienie odpowiedniego biura okazało się wyzwaniem, które udało jej się pokonać jedynie dzięki uprzejmości jednej ze starszych czarownic o przyjemnej, okrąglutkiej twarzy która chyba w Ministerstwie pracowała. Na szczęście było to jedyne wyzwanie na drodze panny Burroughs do załatwienia reszty formalności związanych z przeprowadzką co sprawiło, że już po pół godzinie wracała do alejki gdzie miała spotkać się z Wren… I było to jedyne przypadkowe spotkanie podczas tej wizyty w Ministerstwie, co odrobinę zasmuciło eteryczną blondynkę.
- I jak poszło? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze, gdy koło niej pojawiła się figura Wren. - Wiesz, trochę myślałam o tym, co mówiłaś i chyba jest możliwość, żebym mogła Ci pomóc… - Tajemniczy uśmiech pojawił się na jasnej buzi zwiastując kolejny plan, jaki obmyślił bystry umysł.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Alejka
Szybka odpowiedź