Oranżeria
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Oranżeria
Niezależnie od pory roku w tym pomieszczeniu zawsze coś kwitnie. Z pomiędzy zieleni liści zawsze gdzieś wybija się jakiś mniej lub bardziej egzotyczne kwiat o jasnych płatkach - głównie w kolorze bieli lub pastelowych odcieniach różu i błękitu. Powietrze tu ma przyjemny, kojący nerwy zapach, a w sadzawce można spotkać karpie koi, które w niej zimują.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
15 marca, czwartek
Marzec nie mienił się w kolorowych barwach. Co jak co, ale ciągła ulewa, burze z piorunami i ogólna późnozimowa - ewentualnie wczesnowiosenna - chandra nie wpływała zbyt ciekawie na intensywność i częstotliwość treningów Majesty. Ostatni tydzień był już tak paskudny, że Carrow całkowicie odpuściła latanie w terenie, by nie nabawić się przypadkiem jakiegoś niepotrzebnego choróbska - i ze zwykłego znudzenia zajęła się nauczaniem jazdy konnej dzieci szlacheckiej elity.
Nie mogąc znieść biadolenia własnej szanownej matki, dla której problemem było wszystko i tak właściwie to nic konkretnego, wymyśliła tygodniowy wyjazd poza mury dworu Yorkshire. Właśnie w taki sposób wylądowała u swojego ukochanego brata i bratanicy, gdzie nareszcie mogła odetchnąć od ogólnego zgiełku. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami, Majesty zresztą też zgrywała osobę pochłoniętą własnymi zajęciami. Na ten dzień miała umówione kilka godzin nauki jazdy z pewnym krnąbrnym, jedenastoletnim jegomościem, ale plany posypały się na kwadrans przed umówionym terminem - podobno katar, a wiadomo jak mężczyźni (nawet ci najmłodsi) przeżywają tak potworne przeciwności losu. Mając przed oczami perspektywę przesiedzenia cały, deszczowy dzień w pokoju, Majesty postanowiła znaleźć sobie towarzystwo. Niestety, Wynonna była zbyt poukładana na tak nagłe spotkania, a plany rodziny znała z wyprzedzeniem i zdawała sobie sprawę z tego, że nie wypada ich niepokoić.
Nie wpadła jednak na to, że nie tylko rodzinie nie przeszkadza się w nagłych sytuacjach. Travis też mógł mieć już swoje plany na ten dzień, ale wbrew wszelkiej logice i zasadom dobrego wychowania, Majesty posłała do niego swoją sówkę z zapytaniem, czy nie miałby ochoty na spotkanie w... Mniej ekstremalnych warunkach niż kilka ostatnich razy. Pierwsze cztery spotkania w terenie rzeczywiście mogły być ciekawe, a spacery i rozmowy potrafiły umilać czas, ale... Wszystko miało swoje granice. Carrow nie miała ochoty ponownie marznąć na deszczu - szczególnie, że ostatnio miała jakiś gorszy humor i wolała nie wychodzić na marudę w oczach Greengrassa. Niekoniecznie rozumiała dlaczego tak bardzo zależało jej na dobrej opinii akurat tego jegomościa, ale jednocześnie nie miała zamiaru się w to wgłębiać, najwyraźniej gdzieś głęboko skrywając obawę przed tym, że jednak mogłaby dojść do pewnych wniosków. Ciężko inaczej wyjaśnić ich kolejne spotkania i tak przyjemne emocje, które towarzyszyły każdorazowo Majesty.
Zaproponowała więc pustą - ale ciepłą! - i rzadko ostatnio odwiedzaną oranżerię na tyłach domu Adriena - oczywiście podkreślając w liście, że ich spotkanie dalej ma charakter incognito, do czego Travis... No, musiał po prostu przywyknąć. Domowników ostatecznie w domu nie było, a nikt nie musiał wiedzieć, że i ona wraca wcześniej.
Chwilę po wysłaniu sowy żałowała swojej decyzji, dlatego szybko zajęła swoje myśli czymkolwiek, nerwowo załatwiając jakieś błahe administracyjne sprawy w stajni Carrowów. Gdy uzyskała pozytywną odpowiedź od Greengrassa z podaną godziną spotkania, z poprawionym humorem zakończyła swoje obowiązki i o odpowiedniej porze teleportowała się na tyły domu. Rozejrzała się jeszcze raz niepewnie po otoczeniu, po chwili stwierdzając całkowity brak żywej duszy w pobliżu, przynajmniej jeśli chodziło o pobliski ogród. No... Tak się jej wydawało. Westchnęła cicho, naciskając klamkę oranżerii, nasłuchując znajomego dźwięku towarzyszącemu teleportacji. Miała tylko nadzieję, że Adrien trzymał w tym pomieszczeniu jakiekolwiek trunki... Nie mogła sobie przecież nagle zażyczyć herbaty, skoro miała chęć pozostania niezauważoną w rodzinnych czterech ścianach.
Marzec nie mienił się w kolorowych barwach. Co jak co, ale ciągła ulewa, burze z piorunami i ogólna późnozimowa - ewentualnie wczesnowiosenna - chandra nie wpływała zbyt ciekawie na intensywność i częstotliwość treningów Majesty. Ostatni tydzień był już tak paskudny, że Carrow całkowicie odpuściła latanie w terenie, by nie nabawić się przypadkiem jakiegoś niepotrzebnego choróbska - i ze zwykłego znudzenia zajęła się nauczaniem jazdy konnej dzieci szlacheckiej elity.
Nie mogąc znieść biadolenia własnej szanownej matki, dla której problemem było wszystko i tak właściwie to nic konkretnego, wymyśliła tygodniowy wyjazd poza mury dworu Yorkshire. Właśnie w taki sposób wylądowała u swojego ukochanego brata i bratanicy, gdzie nareszcie mogła odetchnąć od ogólnego zgiełku. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami, Majesty zresztą też zgrywała osobę pochłoniętą własnymi zajęciami. Na ten dzień miała umówione kilka godzin nauki jazdy z pewnym krnąbrnym, jedenastoletnim jegomościem, ale plany posypały się na kwadrans przed umówionym terminem - podobno katar, a wiadomo jak mężczyźni (nawet ci najmłodsi) przeżywają tak potworne przeciwności losu. Mając przed oczami perspektywę przesiedzenia cały, deszczowy dzień w pokoju, Majesty postanowiła znaleźć sobie towarzystwo. Niestety, Wynonna była zbyt poukładana na tak nagłe spotkania, a plany rodziny znała z wyprzedzeniem i zdawała sobie sprawę z tego, że nie wypada ich niepokoić.
Nie wpadła jednak na to, że nie tylko rodzinie nie przeszkadza się w nagłych sytuacjach. Travis też mógł mieć już swoje plany na ten dzień, ale wbrew wszelkiej logice i zasadom dobrego wychowania, Majesty posłała do niego swoją sówkę z zapytaniem, czy nie miałby ochoty na spotkanie w... Mniej ekstremalnych warunkach niż kilka ostatnich razy. Pierwsze cztery spotkania w terenie rzeczywiście mogły być ciekawe, a spacery i rozmowy potrafiły umilać czas, ale... Wszystko miało swoje granice. Carrow nie miała ochoty ponownie marznąć na deszczu - szczególnie, że ostatnio miała jakiś gorszy humor i wolała nie wychodzić na marudę w oczach Greengrassa. Niekoniecznie rozumiała dlaczego tak bardzo zależało jej na dobrej opinii akurat tego jegomościa, ale jednocześnie nie miała zamiaru się w to wgłębiać, najwyraźniej gdzieś głęboko skrywając obawę przed tym, że jednak mogłaby dojść do pewnych wniosków. Ciężko inaczej wyjaśnić ich kolejne spotkania i tak przyjemne emocje, które towarzyszyły każdorazowo Majesty.
Zaproponowała więc pustą - ale ciepłą! - i rzadko ostatnio odwiedzaną oranżerię na tyłach domu Adriena - oczywiście podkreślając w liście, że ich spotkanie dalej ma charakter incognito, do czego Travis... No, musiał po prostu przywyknąć. Domowników ostatecznie w domu nie było, a nikt nie musiał wiedzieć, że i ona wraca wcześniej.
Chwilę po wysłaniu sowy żałowała swojej decyzji, dlatego szybko zajęła swoje myśli czymkolwiek, nerwowo załatwiając jakieś błahe administracyjne sprawy w stajni Carrowów. Gdy uzyskała pozytywną odpowiedź od Greengrassa z podaną godziną spotkania, z poprawionym humorem zakończyła swoje obowiązki i o odpowiedniej porze teleportowała się na tyły domu. Rozejrzała się jeszcze raz niepewnie po otoczeniu, po chwili stwierdzając całkowity brak żywej duszy w pobliżu, przynajmniej jeśli chodziło o pobliski ogród. No... Tak się jej wydawało. Westchnęła cicho, naciskając klamkę oranżerii, nasłuchując znajomego dźwięku towarzyszącemu teleportacji. Miała tylko nadzieję, że Adrien trzymał w tym pomieszczeniu jakiekolwiek trunki... Nie mogła sobie przecież nagle zażyczyć herbaty, skoro miała chęć pozostania niezauważoną w rodzinnych czterech ścianach.
Like how a single word can make a heart open
i might only have one match
but I can make an explosion
Majesty Carrow
Zawód : Jeździec zawodowy, instruktor jazdy konnej
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Come back from the future
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Marzec. Travis miał na głowie rekrutacje młodych, świeżo po kursie adeptów marzących o zostaniu opiekunami smoków - co na nim wymusił ojciec. Greengrass nie rozumiał dlaczego rodzic tak mocno wtrącał się w jego pracę w rezerwacie. Dlaczego nadal brnął w te wszystkie zadania dla niego, skoro okazywał się być raczej miernym zarządcą? Najpierw grudniowa katastrofa spowodowana niesubordynacją pracownika, następnie problemy z biurowcem, przez co papierkową robotę właściciele Derbyshire musieli załatwiać w swoich prywatnych domach, potem zaginione jajo rozwścieczonej smoczycy… kłopoty zdawały się narastać z każdym jednym miesiącem, a mimo to Tiberius nadal obarczał swojego syna kolejnymi zadaniami. Może w niego wierzył? Może uważał, że to tylko trudne początki, z których popłynie nauka? Łowca nie wiedział co powodowało o podjęciu takich, a nie innych decyzji. Nie znał też przyczyn zachowania starszego mężczyzny. Musiał pozostać w zaufaniu co do jego doświadczenia, starać się naprawić wizerunek Peak District, a także podnieść się wreszcie ze zmartwionych kolan - zrobić to, co do niego należy, najlepiej jak potrafi. Bardzo się starał wprowadzić żółtodziobów w strukturę rezerwatu, pragnął, żeby ci chłopcy wsiąknęli w życie tak niezwykłych gadów jak smoki, w dodatku Trójogony, które występowały tylko tutaj. Nadal nosił w sobie nadzieję na odwrócenie koła fortuny.
Ku swojemu zdziwieniu, spotkania z Majesty sprawiały mu dużo przyjemności. To zdziwienie nie polegało oczywiście na defektach kobiety - tych nawet nie widział, więc nawet nie miał pojęcia czy takowe istnieją - a na tym, że szybko się nudził. Niewiastami też. Zazwyczaj po tygodniu cały czar prysł, a jego znów pochłaniał świat smoków lub inny obiekt zainteresowań. Z lady Carrow było inaczej - wręcz wyczekiwał kolejnego spotkania, kiedy tygodnie bezlitośnie mijały, a on znudzony się w ogóle nie czuł. Przeciwnie, chciał wiedzieć więcej i do tego dążył. Zapominał wtedy o wszystkich troskach dźwiganych na swoich barkach, a koncentrował się na swojej zjawiskowej towarzyszce mającej niezwykłą moc odganiania chmur. Tych niedosłownych, ponieważ dosłowne kłębiły się na burym niebie nie zwiastując poprawy pogody. Wróciła typowa, angielska aura pełna wilgoci, deszczu zraszającego ulice oraz chodniki, chłodu przenikającego przez ubrania. Nie dziwił się, że jego przyjaciółka - jak powinien ją teraz nazywać? - zrezygnowała z szalonych spotkań w terenie na mniej zwariowane wizyty domowe. I to nawet nie w jej rodzinnym dworze, a u brata mieszkającego z córką. Być może Greengrass odczuwał lekki dyskomfort na samą myśl o zjawieniu się w Yorkshire, lecz szybko odgonił od siebie te nieprzyjemne myśli. Ostatecznie Carrow'owie tyle razy deptali ichniejsze wrzosowiska, że chyba powinni przymknąć oko na tak drobną wizytę pojedynczego młodzieńca.
Zatem bez niepokoju teleportował się w okolice posiadłości, żeby następnie skierować się na jej tyły. Przystanął w końcu tuż za Majesty, która zdawała się dopiero wchodzić do środka. Nie mógł nie poszerzyć swojego uśmiechu, cieszył się już na sam jej widok.
- Witaj lady - odezwał się w końcu, będąc cieniem, który odzywa się znienacka. Nie przeszkadzało mu to bardziej niż powinno. Trochę miał wyrzutów sumienia, że spotykają się niemal jak przestępcy, lecz podobne myśli ulatywały równie szybko co się pojawiały.
Ku swojemu zdziwieniu, spotkania z Majesty sprawiały mu dużo przyjemności. To zdziwienie nie polegało oczywiście na defektach kobiety - tych nawet nie widział, więc nawet nie miał pojęcia czy takowe istnieją - a na tym, że szybko się nudził. Niewiastami też. Zazwyczaj po tygodniu cały czar prysł, a jego znów pochłaniał świat smoków lub inny obiekt zainteresowań. Z lady Carrow było inaczej - wręcz wyczekiwał kolejnego spotkania, kiedy tygodnie bezlitośnie mijały, a on znudzony się w ogóle nie czuł. Przeciwnie, chciał wiedzieć więcej i do tego dążył. Zapominał wtedy o wszystkich troskach dźwiganych na swoich barkach, a koncentrował się na swojej zjawiskowej towarzyszce mającej niezwykłą moc odganiania chmur. Tych niedosłownych, ponieważ dosłowne kłębiły się na burym niebie nie zwiastując poprawy pogody. Wróciła typowa, angielska aura pełna wilgoci, deszczu zraszającego ulice oraz chodniki, chłodu przenikającego przez ubrania. Nie dziwił się, że jego przyjaciółka - jak powinien ją teraz nazywać? - zrezygnowała z szalonych spotkań w terenie na mniej zwariowane wizyty domowe. I to nawet nie w jej rodzinnym dworze, a u brata mieszkającego z córką. Być może Greengrass odczuwał lekki dyskomfort na samą myśl o zjawieniu się w Yorkshire, lecz szybko odgonił od siebie te nieprzyjemne myśli. Ostatecznie Carrow'owie tyle razy deptali ichniejsze wrzosowiska, że chyba powinni przymknąć oko na tak drobną wizytę pojedynczego młodzieńca.
Zatem bez niepokoju teleportował się w okolice posiadłości, żeby następnie skierować się na jej tyły. Przystanął w końcu tuż za Majesty, która zdawała się dopiero wchodzić do środka. Nie mógł nie poszerzyć swojego uśmiechu, cieszył się już na sam jej widok.
- Witaj lady - odezwał się w końcu, będąc cieniem, który odzywa się znienacka. Nie przeszkadzało mu to bardziej niż powinno. Trochę miał wyrzutów sumienia, że spotykają się niemal jak przestępcy, lecz podobne myśli ulatywały równie szybko co się pojawiały.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Majesty nie przepadała za sztucznymi i wymuszonymi rozmowami w towarzystwie przyzwoitek. Nie potrafiła też traktować ich gorzej, niż każdego innego człowieka, ostatecznie była to tylko i wyłącznie ich praca, a jej osobiste sprawy interesowały owe panie mniej niż zeszłoroczny śnieg. Przynajmniej taką Carrow miała nadzieję - nie skrywała zbyt wielu sekretów, ale nawet tę niewielką ilość wolała zatrzymywać dla siebie. No i nigdy nie wylądowała na pierwszej stronie Czarownicy, dlatego żyła w błogiej świadomości, że nikogo jej mały żywot nie interesuje. I o ile do tej rodzice Majesty nie widzieli sensu w rzucaniu za nią jakiejś starej baby w celu pilnowania jej "godności" - ostateczenie była całkiem niezła w wodzeniu ich za nos i udawaniu, że nic w jej życiu się nigdy nie dzieje - o tyle na oficjalne spotkanie z Greengrassem mogliby kręcić nosem przynajmniej z dwóch powodów, a jej ojciec z pewnością znalazłby na poczekaniu jeszcze kolejnych siedem. Towarzystwo Travisa wyjatkowo ją relaksowało, a przy okazji nie miała okazji napotkać z jego strony jakiś mało eleganckich gestów czy słów - dlatego czyż taki rodzaj spotkań nie był idealnym rozwiązaniem tej ciężkiej sytuacji?
Nie słysząc klasycznego dla teleporacji trzasku, nie podejrzewała, że ktoś może pojawić się tuż za jej plecami. Wzdrygnęła się, słysząc znajomy głos, ale równie szybko połączyła go z postacią Travisa, co spowodowało... Lekkie przyśpieszenie bicia jej serca, które ona sama uznała za efekt tylko i wyłącznie wzdrygnięcia. Naciskając na klamkę, Carrow odwróciła głowę w stronę Greengrassa, uraczając mężczyznę udawaną niezadowoloną miną, która po chwili zmieniła się w delikatny uśmiech. Właściwie, to miała ochotę go zrugać za takie zachodzenie jej osoby od tyłu, do tego w tak tajnej sytuacji, a z drugiej... Ciężko było jej się gniewać na kogoś, kto właśnie serwował najbardziej uroczy uśmiech, jaki do tej pory dane jej było zobaczyć.
- Witaj, Travis - odparła, odganiając od siebie początkowe irytacje, gdy nagle przeszła jej przez głowę jeszcze jedna myśl. - Jesteś pewien, że nikt cię nie widział?... - zapytała, konspiracyjnym szeptem, przyglądając się jak mężczyzna staje obok niej.
Pchnęła drzwi, a gdy weszła do oranżerii, od razu poczuła zapach roślinności, która rosła sobie w tym miejscu w najlepsze, pomimo tak paskudnej pogody. Majesty nawet przez chwilę żałowała, że nie odwiedzała tego miejsca częściej, gdy krajobraz za oknem pokryty był jeszcze puszystym śniegiem.
- Nie oderwałam cię przypadkiem od jakiejś pracy? Nieco nie przemyślałam tego nagłego zaproszenia... - stwierdziła, zerkając na Travisa, a sama skierowała się w stronę stołu. - Jak minęły ci ostatnie... Dwa tygodnie? - zagaiła, podchodząc z ciekawości do niewielkiej fontanny, zastanawiając się, czy przypadkiem nie pływają w niej jakieś rybki.
Nie słysząc klasycznego dla teleporacji trzasku, nie podejrzewała, że ktoś może pojawić się tuż za jej plecami. Wzdrygnęła się, słysząc znajomy głos, ale równie szybko połączyła go z postacią Travisa, co spowodowało... Lekkie przyśpieszenie bicia jej serca, które ona sama uznała za efekt tylko i wyłącznie wzdrygnięcia. Naciskając na klamkę, Carrow odwróciła głowę w stronę Greengrassa, uraczając mężczyznę udawaną niezadowoloną miną, która po chwili zmieniła się w delikatny uśmiech. Właściwie, to miała ochotę go zrugać za takie zachodzenie jej osoby od tyłu, do tego w tak tajnej sytuacji, a z drugiej... Ciężko było jej się gniewać na kogoś, kto właśnie serwował najbardziej uroczy uśmiech, jaki do tej pory dane jej było zobaczyć.
- Witaj, Travis - odparła, odganiając od siebie początkowe irytacje, gdy nagle przeszła jej przez głowę jeszcze jedna myśl. - Jesteś pewien, że nikt cię nie widział?... - zapytała, konspiracyjnym szeptem, przyglądając się jak mężczyzna staje obok niej.
Pchnęła drzwi, a gdy weszła do oranżerii, od razu poczuła zapach roślinności, która rosła sobie w tym miejscu w najlepsze, pomimo tak paskudnej pogody. Majesty nawet przez chwilę żałowała, że nie odwiedzała tego miejsca częściej, gdy krajobraz za oknem pokryty był jeszcze puszystym śniegiem.
- Nie oderwałam cię przypadkiem od jakiejś pracy? Nieco nie przemyślałam tego nagłego zaproszenia... - stwierdziła, zerkając na Travisa, a sama skierowała się w stronę stołu. - Jak minęły ci ostatnie... Dwa tygodnie? - zagaiła, podchodząc z ciekawości do niewielkiej fontanny, zastanawiając się, czy przypadkiem nie pływają w niej jakieś rybki.
Like how a single word can make a heart open
i might only have one match
but I can make an explosion
Majesty Carrow
Zawód : Jeździec zawodowy, instruktor jazdy konnej
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Come back from the future
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie pomyślał o przyzwoitce - a może powinien? - temat ten całkowicie wyleciał mu z głowy. Gdyby ie się nad tym zastanowić, to faktycznie odkryłby, że każdej pannie kiedy się spotykali towarzyszyła jakaś służka, względnie skrzat. Nie było to jednak priorytetem na jego życiowej liście, toteż nie zwracał na to uwagi. Nawet kiedy lady Parkinson odwiedziła rezerwat Greengrassów miała ze sobą jedną ze służących - a on to dostrzegł dużo później niż powinien. Wszak był jedynie mężczyzną, spostrzegawczość nie należała do wysoko rozwiniętych biegłości każdego z nich. Chyba, że sprawa tyczyła się smoków, wtedy Travis był czujny jak nigdy. Natomiast czy mógłby porównać spotkanie z Majesty do wyprawy w celu schwytania Trójogona? Pomimo butności oraz zadziorności swej wybranki, zdecydowanie nie przyrównałby jej do ziejącego ogniem stworzenia, którego należy się bać. Wierzył w swój urok oraz to, że każdy ewentualny gniew ujdzie mu na sucho właśnie przez rozbrojenie urokliwym uśmiechem. Nie wiadomo jedynie gdzie takie myślenie go doprowadzi.
Natomiast nie zakradł się do oranżerii Jasnolesia z premedytacją, raczej właściwie nie chciał swej towarzyszki straszyć odgłosem teleportacji. Mimo to zauważył, że odniósł wręcz odwrotny skutek, co jedynie skwitował jeszcze szerszym uśmiechem - całą swoją bytność opierał właśnie na uroku osobistym, który to miał go wybawić z każdej opresji. Co za mrzonki! Niestety Greengrass czasem jeszcze miał duszę prawdziwego dziecka wierzącego we wszystkie bajki, które na dodatek zawsze musiały się dobrze skończyć.
Do bólu niepoprawny Travis pomógł Majesty z drzwiami, żeby następnie przekroczyć próg oranżerii. Od progu uderzył go przyjemny zapach roślin; ciepłe powietrze miękko otulające ciało oraz soczysta zieleń kojąca wzrok. Pokręcił z rozbawieniem głową.
- Na pewno nikt mnie nie widział - zapewnił ją, solennie przyrzekając. Nie wiedział, że to nie było prawdą. I że na nic zdały się jego rozglądanie wokół. - Wiesz, w Peak District musimy być czujni. Takie tam małe smoki, szybka śmierć - dodał w formie żartu. Zdarzało się, że te były naprawdę zakrawające o czarny humor.
Szedł za nią, uważnie jej się przyglądając. Chciał nasycić oczy tym pięknym widokiem, piękniejszym nawet od samych roślinnych okazów. Pozwolił uśmiechowi nieco zelżeć, żeby był mniej nachalnym. Podążając drogą wyznaczoną przez Carrow, mężczyzna zbliżył się do fontanny, na krótką chwilę zdejmując wzrok z rozmówczyni na przelewającą się między półkami wodę.
- Akurat się nudziłem - odparł spokojnie, znów na nią spoglądając. - Były… marne. Bez spotkań z tobą to i praca nawet nie cieszyła - dodał, utrzymując wesoły ton wypowiedzi. Trochę naginał prawdę - owszem, zdążył już zauważyć, iż autentycznie brakuje mu obecności Majesty, jednak kochał swoją pracę i prawdopodobnie nic nie było w stanie mu jej obrzydzić. - A tobie? - spytał, naprawdę ciekawy odpowiedzi. W międzyczasie sięgnął do kieszeni, wyjmując z jej niewielkie pudełeczko z pewnym przedmiotem. Wręczył go kobiecie. - [b]Tak odnośnie spotkań, to mam dla ciebie taki mały prezent. W nadziei, że będziesz ich wyczekiwać - wyjaśnił, dosyć żartobliwie. Nie mówił tego dosłownie, raczej miał ochotę jej coś podarować, a ten zegarek darzył dużym sentymentem.
Natomiast nie zakradł się do oranżerii Jasnolesia z premedytacją, raczej właściwie nie chciał swej towarzyszki straszyć odgłosem teleportacji. Mimo to zauważył, że odniósł wręcz odwrotny skutek, co jedynie skwitował jeszcze szerszym uśmiechem - całą swoją bytność opierał właśnie na uroku osobistym, który to miał go wybawić z każdej opresji. Co za mrzonki! Niestety Greengrass czasem jeszcze miał duszę prawdziwego dziecka wierzącego we wszystkie bajki, które na dodatek zawsze musiały się dobrze skończyć.
Do bólu niepoprawny Travis pomógł Majesty z drzwiami, żeby następnie przekroczyć próg oranżerii. Od progu uderzył go przyjemny zapach roślin; ciepłe powietrze miękko otulające ciało oraz soczysta zieleń kojąca wzrok. Pokręcił z rozbawieniem głową.
- Na pewno nikt mnie nie widział - zapewnił ją, solennie przyrzekając. Nie wiedział, że to nie było prawdą. I że na nic zdały się jego rozglądanie wokół. - Wiesz, w Peak District musimy być czujni. Takie tam małe smoki, szybka śmierć - dodał w formie żartu. Zdarzało się, że te były naprawdę zakrawające o czarny humor.
Szedł za nią, uważnie jej się przyglądając. Chciał nasycić oczy tym pięknym widokiem, piękniejszym nawet od samych roślinnych okazów. Pozwolił uśmiechowi nieco zelżeć, żeby był mniej nachalnym. Podążając drogą wyznaczoną przez Carrow, mężczyzna zbliżył się do fontanny, na krótką chwilę zdejmując wzrok z rozmówczyni na przelewającą się między półkami wodę.
- Akurat się nudziłem - odparł spokojnie, znów na nią spoglądając. - Były… marne. Bez spotkań z tobą to i praca nawet nie cieszyła - dodał, utrzymując wesoły ton wypowiedzi. Trochę naginał prawdę - owszem, zdążył już zauważyć, iż autentycznie brakuje mu obecności Majesty, jednak kochał swoją pracę i prawdopodobnie nic nie było w stanie mu jej obrzydzić. - A tobie? - spytał, naprawdę ciekawy odpowiedzi. W międzyczasie sięgnął do kieszeni, wyjmując z jej niewielkie pudełeczko z pewnym przedmiotem. Wręczył go kobiecie. - [b]Tak odnośnie spotkań, to mam dla ciebie taki mały prezent. W nadziei, że będziesz ich wyczekiwać - wyjaśnił, dosyć żartobliwie. Nie mówił tego dosłownie, raczej miał ochotę jej coś podarować, a ten zegarek darzył dużym sentymentem.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
To prawda, powinna pojawiać się w towarzystwie Travisa z przyzwoitką, albo chociaż, no... Z kimkolwiek. Carrow lubiła jednak spotkania z Greengrassem bez nikogo, właściwie jak z każdym normalnym człowiekiem - po prostu, w cztery oczy, bez nieproszonych gości którzy mógliby im przeszkadzać. Nie był to jedyny powód ich tajemniczych spotkań - chodziło też o to, by rodzina Majesty nie dowiedziała się, że najmłodsza z Carrowów jednak posiada jakieś zainteresowanie płcią przeciwną. Nawet tak zwykłe i błache dla większości osób spotkania wydawały się być (i były!) prawdziwym zagrożeniem w oczach szlachcianki, która... Zwyczajnie nie chciała zwracać uwagi rodu akurat na swoją osobę. Jej rodzina dała jej ultimatum - dopóki coś sobą prezentowała na torze wyścigowym, dopóty mogła wieść spokojne życie młodej, samotnej kobiety, która posiadała ciche zezwolenie rodziny na poświęcanie się czemuś innemu niż mąż, rodowe obowiązki i zakładanie rodziny. Każda prowokacja ze strony Majesty mogła się skończyć zwyczajnie źle, a ona sama nie miała ochoty dawać nikomu argumentów do rozmów o czymś, co już dawno przedyskutowano. Obiecano jej coś, co miało zadowolić obie strony. Przynajmniej na pewien czas. I miała zamiar utrzymać ten wygodny status quo tak długo, jak tylko było to możliwe.
Mimo tego, brnęła w tę dziwną i niepewną znajomość. Bez większego sensu, a logiczne myślenie naprawdę niewiele tu pomagało. Majesty nigdy nie przyznałaby się do tego, że obecność Travisa budziła w niej spokój i... Pewien rodzaj bezpieczeństwa? Ten, który pozwalał na chwilę bez żadnych trosk i zmartwień. Tak bardzo potrzebowała tych uroczych i krótkich spotkań, że sama nie zauważyła, kiedy dokładnie zatraciła się w oczekiwaniach na każde kolejne.
- W takim razie mam nadzieję, że rzeczywiście ma to przełożenie na życie codzienne - odparła lekko na jego zapewnienia, jak zwykle wykazując się nadmierną gadatliwością. Z jej strony wystarczyłoby krótkie "To dobrze" lub "Cieszę się" i właściwie nikt nigdy nie wymagałby od niej niczego więcej. Była jednak Carrowem, który nie dość, że lubił dużo gadać, to dodatkowo widział w tym sposób na... Wyrażanie siebie? Od najmłodszych lat była gadułą o niewyparzonym języku i pomimo ogromnych starań jej matki... Całkiem nieźle radziła sobie z retoryką. - Obecnie smoki przerażają mnie w mniejszym stopniu, niż moja matka... Może kiedyś się to zmieni - dodała, równie żartobliwie co sam Travis. I rzeczywiście tak uważała. Niełatwo było być młodą kobietą w tych czasach, szczególnie wysoko urodzoną. Za dużo oczekiwań, zbyt dużo par oczu skierowanych w jej stronę.
Zerkała z zainteresowaniem do niewielkiego zbiornika, gdy Greengrass pojawił się obok niej. Słuchała jego odpowiedzi z zainteresowaniem, co jakiś czas zerkając to na niego, to na widok za oknem. Była wyjątkowo nieufna, przynajmniej w takich sytuacjach. Szkoda, że miało to nie mieć żadnego znaczenia.
- Miło to słyszeć... Ostatnio też nie mam żadnych pasjonujących zajęć. Pogoda jest tak okropna, że przesiaduję całymi dniami na zamkniętych halach, zwykle ucząc młodych paniczów jak powinno się siedzieć na koniu - stwierdziła z lekkim westchnięciem, skupiając wzrok na swoim towarzyszu. Oczywiście próbując się nie zarumienić po tak bezpośrednich słowach Greengrassa. Swoją drogą, jak to możliwe, że uśmiechał się tak często i szczerze?... - Raczej nie jest to szczyt moich marzeń, ale nie przepadam za zamkniętymi treningami. Wolę raczej zwiedzać nowe, ciekawe miejsca... - dodała, mając oczywiście na myśli Derbyshire oraz ich pierwsze spotkanie. Przez cały ten czas udawała przed samą sobą, że nie czuje na sobie spojrzenia Travisa, ale ostatecznie musiała się złamać. Dlatego w tej chwili spojrzała prosto w jego niebieskie oczy, całkowicie nie zauważając jak mężczyzna wyciąga coś z kieszeni.
Szczerze się zdziwiła na widok niewielkiego pakunku, który wręczył jej Travis. Nawet na chwilę zmrużyła oczy. Nie była przyzwyczajona... Do prezentów? Takiego traktowania? Szczerej uprzejmości ze strony mężczyzn? Ciężko stwierdzić. Otrzymując pudełko, delikatnie musnęła dłoń mężczyzny, całkowicie przez przypadek. Poczuła lekki skurcz w podbrzuszu, dlatego szybko cofnęła rękę. Chwilę później przyglądała się już tarczy zegarka, na której widniał wygrawerowany motyl, symbol Greengrassów - a zerkała na niego z lekkim zachwytem i zaskoczeniem. Pierwszy raz od bardzo dawno nie wiedziała, co powiedzieć. Żadnej zabawnej riposty, nic.
- Dziękuję - powiedziała, wyjątkowo jak na siebie miękko i spokojnie, przenosząc wzrok z zegarka na Travisa. - Nie wiem czy to dobrze, że będę spoglądać na zegar jeszcze częściej... - stwierdziła, chyba zbytnio otwarcie, ale wracając do zabawnego tonu. Czy na pewno chciał jej to podarować? Majesty już sama nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Przeniosła z powrotem wzrok na fontannę, lekko zdezorientowana. Już dawno przestała myśleć o tym, co dzieje się wokół niej. Atmosfera jakoś dziwnie... Zgęstniała?
Mimo tego, brnęła w tę dziwną i niepewną znajomość. Bez większego sensu, a logiczne myślenie naprawdę niewiele tu pomagało. Majesty nigdy nie przyznałaby się do tego, że obecność Travisa budziła w niej spokój i... Pewien rodzaj bezpieczeństwa? Ten, który pozwalał na chwilę bez żadnych trosk i zmartwień. Tak bardzo potrzebowała tych uroczych i krótkich spotkań, że sama nie zauważyła, kiedy dokładnie zatraciła się w oczekiwaniach na każde kolejne.
- W takim razie mam nadzieję, że rzeczywiście ma to przełożenie na życie codzienne - odparła lekko na jego zapewnienia, jak zwykle wykazując się nadmierną gadatliwością. Z jej strony wystarczyłoby krótkie "To dobrze" lub "Cieszę się" i właściwie nikt nigdy nie wymagałby od niej niczego więcej. Była jednak Carrowem, który nie dość, że lubił dużo gadać, to dodatkowo widział w tym sposób na... Wyrażanie siebie? Od najmłodszych lat była gadułą o niewyparzonym języku i pomimo ogromnych starań jej matki... Całkiem nieźle radziła sobie z retoryką. - Obecnie smoki przerażają mnie w mniejszym stopniu, niż moja matka... Może kiedyś się to zmieni - dodała, równie żartobliwie co sam Travis. I rzeczywiście tak uważała. Niełatwo było być młodą kobietą w tych czasach, szczególnie wysoko urodzoną. Za dużo oczekiwań, zbyt dużo par oczu skierowanych w jej stronę.
Zerkała z zainteresowaniem do niewielkiego zbiornika, gdy Greengrass pojawił się obok niej. Słuchała jego odpowiedzi z zainteresowaniem, co jakiś czas zerkając to na niego, to na widok za oknem. Była wyjątkowo nieufna, przynajmniej w takich sytuacjach. Szkoda, że miało to nie mieć żadnego znaczenia.
- Miło to słyszeć... Ostatnio też nie mam żadnych pasjonujących zajęć. Pogoda jest tak okropna, że przesiaduję całymi dniami na zamkniętych halach, zwykle ucząc młodych paniczów jak powinno się siedzieć na koniu - stwierdziła z lekkim westchnięciem, skupiając wzrok na swoim towarzyszu. Oczywiście próbując się nie zarumienić po tak bezpośrednich słowach Greengrassa. Swoją drogą, jak to możliwe, że uśmiechał się tak często i szczerze?... - Raczej nie jest to szczyt moich marzeń, ale nie przepadam za zamkniętymi treningami. Wolę raczej zwiedzać nowe, ciekawe miejsca... - dodała, mając oczywiście na myśli Derbyshire oraz ich pierwsze spotkanie. Przez cały ten czas udawała przed samą sobą, że nie czuje na sobie spojrzenia Travisa, ale ostatecznie musiała się złamać. Dlatego w tej chwili spojrzała prosto w jego niebieskie oczy, całkowicie nie zauważając jak mężczyzna wyciąga coś z kieszeni.
Szczerze się zdziwiła na widok niewielkiego pakunku, który wręczył jej Travis. Nawet na chwilę zmrużyła oczy. Nie była przyzwyczajona... Do prezentów? Takiego traktowania? Szczerej uprzejmości ze strony mężczyzn? Ciężko stwierdzić. Otrzymując pudełko, delikatnie musnęła dłoń mężczyzny, całkowicie przez przypadek. Poczuła lekki skurcz w podbrzuszu, dlatego szybko cofnęła rękę. Chwilę później przyglądała się już tarczy zegarka, na której widniał wygrawerowany motyl, symbol Greengrassów - a zerkała na niego z lekkim zachwytem i zaskoczeniem. Pierwszy raz od bardzo dawno nie wiedziała, co powiedzieć. Żadnej zabawnej riposty, nic.
- Dziękuję - powiedziała, wyjątkowo jak na siebie miękko i spokojnie, przenosząc wzrok z zegarka na Travisa. - Nie wiem czy to dobrze, że będę spoglądać na zegar jeszcze częściej... - stwierdziła, chyba zbytnio otwarcie, ale wracając do zabawnego tonu. Czy na pewno chciał jej to podarować? Majesty już sama nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Przeniosła z powrotem wzrok na fontannę, lekko zdezorientowana. Już dawno przestała myśleć o tym, co dzieje się wokół niej. Atmosfera jakoś dziwnie... Zgęstniała?
Like how a single word can make a heart open
i might only have one match
but I can make an explosion
Majesty Carrow
Zawód : Jeździec zawodowy, instruktor jazdy konnej
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Come back from the future
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Travis nie znał Majesty na tyle, żeby wiedzieć o podobnych rzeczach. Umowach, nakazach lub zakazach. Żył sobie w słodkiej nieświadomości wierząc, że nie robią niczego złego. Samo spotkanie nie niosło wszak żadnych znamion wykroczeń poza przyzwoitość - tak mu się wtedy wydawało. Spędzali ze sobą czas na rozmowie. Spokojnej rozmowie, podczas której nie muszą baczyć na własne słowa, które mogłyby zostać zasłyszane przez osoby postronne. Nie mówili o niczym tajnym czy kontrowersyjnym, lecz każdy z pewnością lubił odrobinę prywatności. Nie inaczej było właśnie z Greengrassem. Do spotkań z lady Carrow okazji miał na pewno mnóstwo - co chwilę świat arystokracji wydawał rozliczne przyjęcia, huczne wesela lub inne tego typu atrakcje - tylko w żadnym ze scenariuszy nie mogli wymienić ze sobą kilku zdań w strefie absolutnej poufności. Na dodatek to właśnie te chwile wprawiały mężczyznę w delikatne podekscytowanie towarzyszące wzrostowi adrenaliny we krwi. Być może nawet porównywalnego do odczuwanej porcji hormonu kiedy obcował ze smokami. Nie, nie porównałby swojej towarzyszki do tych stworzeń, różniły się bowiem od siebie w absolutnie każdym calu, lecz oba spotkania były przezeń wyczekiwane. Mając na uwadze to, jak mocno Travis kocha swoją pracę, można było wysnuć odpowiednie wnioski.
Nie zamierzał przestawać - na pewno nie na tym etapie - w tej znajomości i gdyby tylko Majesty miała odmienne zdanie co do zaistniałej sytuacji, z pewnością starałby się nakłonić ją do jego zmiany. To samo w sobie już było czynnikiem znamiennym, skoro jak tylko sięgał pamięcią - nigdy o nikogo jeszcze nie walczył traktując wszystkie znajomości w kategorii przejściowych. Zaskakujące.
- Ależ oczywiście - potwierdził z dużą dozą pewności siebie - znów. Uśmiech nie znikał z jego twarzy, a o to było szczególnie trudno w towarzystwie tak pięknym oraz urokliwym, w jakim się właśnie znajdował. Lubił ludzi, którzy dużo mówili, sam również do takich - zazwyczaj - należał. Ot, wychowanie Greengrassów. Którzy jak zawsze mają opinię na każdy temat, nie boją się jej wyrażać na głos i walczą o to swoje niezbywalne prawo do własnego zdania. Chętnie po nie sięgając jeszcze chętniej zauważał podobne zachowania u osób innych rodów. Żył wtedy w przeczuciu, że coś się kiedyś może zmienić.
Zaśmiał się na przyrównanie matki do smoka; przejechał ręką po kręcącej się w niedowierzaniu głowie, nieznacznie poprawiając przy okazji swoją fryzurę.
- Nie może być tak źle skoro urodziła taką wspaniałą Majesty - rzucił w ramach luźnej - czy aby na pewno? - uwagi w stronę kobiety. Zrobił też kilka kroków zmniejszając dystans między nimi. Nie był jednak nachalny: trzymał się blisko, lecz nie przesadzając z tym kontaktem. Zaraz też pokiwał głową - doskonale ją rozumiał.
- Niestety muszę podzielić ten ból. Marzec rozpoczął się pod znakiem szkolenia nowych opiekunów smoków. Ojciec mi nakazał ich przeszkolenie, co idzie oporniej niż się spodziewałem. - Westchnął ciężko, przez moment faktycznie się nie uśmiechając. - Na szczęście pogoda niebawem się poprawi, a wtedy będziesz mogła rozwinąć skrzydła. - Ależ oczywiście, że ją pocieszył. Musiał oraz chciał tego odnosząc wrażenie, że to właśnie tego teraz potrzebuje. Nie mógł natomiast długo wytrzymać w powadze, skoro automatycznie przypomniało mu się ich pierwsze spotkanie.
- Zdążyłem zauważyć - powiedział wesoło. - Z chęcią pokażę ci całe Derbyshire. - Zaproponował, robiąc naprawdę zachęcającą minę. Towarzyszącą mu również podczas wręczania podarunku. Niby nic takiego. Wszakże kobiety wolą biżuterię - ta jednak wydała mu się jeszcze zbyt poufała. Zegarek wydawał się być niewinny w swej sugestii i takie wrażenie chciał osiągnąć. A mimo to atmosfera zgęstniała. Greengrass zastanawiał się czy to bardziej jego wina czy nietrafienia w gusta Majesty. Nie mógł pozbyć się uczucia przyjemnego ciepła rozpalonego sekundę wcześniej, kiedy poczuł muśnięcie kobiecej dłoni na swojej. W połączeniu ze słowami lady Carrow zwyczajnie nie mógł się oprzeć nachyleniu nad nią i złożeniu na jej ustach delikatnego pocałunku. Magia chwili czy skrajna głupota? Prawdopodobnie oba na raz.
Nie zamierzał przestawać - na pewno nie na tym etapie - w tej znajomości i gdyby tylko Majesty miała odmienne zdanie co do zaistniałej sytuacji, z pewnością starałby się nakłonić ją do jego zmiany. To samo w sobie już było czynnikiem znamiennym, skoro jak tylko sięgał pamięcią - nigdy o nikogo jeszcze nie walczył traktując wszystkie znajomości w kategorii przejściowych. Zaskakujące.
- Ależ oczywiście - potwierdził z dużą dozą pewności siebie - znów. Uśmiech nie znikał z jego twarzy, a o to było szczególnie trudno w towarzystwie tak pięknym oraz urokliwym, w jakim się właśnie znajdował. Lubił ludzi, którzy dużo mówili, sam również do takich - zazwyczaj - należał. Ot, wychowanie Greengrassów. Którzy jak zawsze mają opinię na każdy temat, nie boją się jej wyrażać na głos i walczą o to swoje niezbywalne prawo do własnego zdania. Chętnie po nie sięgając jeszcze chętniej zauważał podobne zachowania u osób innych rodów. Żył wtedy w przeczuciu, że coś się kiedyś może zmienić.
Zaśmiał się na przyrównanie matki do smoka; przejechał ręką po kręcącej się w niedowierzaniu głowie, nieznacznie poprawiając przy okazji swoją fryzurę.
- Nie może być tak źle skoro urodziła taką wspaniałą Majesty - rzucił w ramach luźnej - czy aby na pewno? - uwagi w stronę kobiety. Zrobił też kilka kroków zmniejszając dystans między nimi. Nie był jednak nachalny: trzymał się blisko, lecz nie przesadzając z tym kontaktem. Zaraz też pokiwał głową - doskonale ją rozumiał.
- Niestety muszę podzielić ten ból. Marzec rozpoczął się pod znakiem szkolenia nowych opiekunów smoków. Ojciec mi nakazał ich przeszkolenie, co idzie oporniej niż się spodziewałem. - Westchnął ciężko, przez moment faktycznie się nie uśmiechając. - Na szczęście pogoda niebawem się poprawi, a wtedy będziesz mogła rozwinąć skrzydła. - Ależ oczywiście, że ją pocieszył. Musiał oraz chciał tego odnosząc wrażenie, że to właśnie tego teraz potrzebuje. Nie mógł natomiast długo wytrzymać w powadze, skoro automatycznie przypomniało mu się ich pierwsze spotkanie.
- Zdążyłem zauważyć - powiedział wesoło. - Z chęcią pokażę ci całe Derbyshire. - Zaproponował, robiąc naprawdę zachęcającą minę. Towarzyszącą mu również podczas wręczania podarunku. Niby nic takiego. Wszakże kobiety wolą biżuterię - ta jednak wydała mu się jeszcze zbyt poufała. Zegarek wydawał się być niewinny w swej sugestii i takie wrażenie chciał osiągnąć. A mimo to atmosfera zgęstniała. Greengrass zastanawiał się czy to bardziej jego wina czy nietrafienia w gusta Majesty. Nie mógł pozbyć się uczucia przyjemnego ciepła rozpalonego sekundę wcześniej, kiedy poczuł muśnięcie kobiecej dłoni na swojej. W połączeniu ze słowami lady Carrow zwyczajnie nie mógł się oprzeć nachyleniu nad nią i złożeniu na jej ustach delikatnego pocałunku. Magia chwili czy skrajna głupota? Prawdopodobnie oba na raz.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Rozbity w pokoju, kryształowy wazon smutno zaściełał jasną podłogę inarowego pokoju. Tylko kilka chwil wystarczyło, by alchemiczka zaklęciem pozbierała wszystko w całość. Połamanych kwiatów - nie mogła jednak uratować tak łatwo. Zebrała tych kilka ocalałych, napełniając kryształ wodą na nowo. I niestety pustka drażniła dziś Inarę bardziej. Nie chciała wołać skrzatów, by ściągały się w znalezieniu jej odpowiednich bukietów. Plama wody zdobiła jej jasną, niemal biała sukienkę, ale nie przejmowała się opinią. Była w domu. Dlatego - boso biegała po swoim małym królestwie i wciąż bosa, wychyliła się z parapetu, uchylając szerokie okno, by z góry spojrzeć na oranżerię w ogrodzie. Wiedziała, że w dworku była też Majesty, ale - chciała się przejść sama. Kolejnym zaklęciem przywołała czerwone buciki, które pospiesznie wsunęła na stopy. Marcowe powietrze było rześkie i...i zimne. Z tej racji, złapała za płaszczyk wiszący na wieszaku tuż obok okna i w kilka kolejnych krokach, przesunęła się przez okno, pozostawiając nogi poza obrębem parapetu. Uśmiechnęła się sama do siebie, wyobrażając sobie panikę niektórych osób, które dostrzegłyby dziewczynę, szykującą się do skoku - z całkiem wysokiej odległości. Tylko Inara nie była samobójczynią. Kolejne machniecie różdżką i ciche, chociaż pewne słowa, bezpiecznie przeniosły ją na ziemię.
Czarnowłosa stanęła miękko na ziemi, otrzepując odrobinę śniegu, która zawieruszyła się na brzegu sukienki. Poprawiła kaptur płaszcza i przeskakując kolejne śnieżne kałuże - dotarła do granic magicznie utrzymywanej oranżerii.
Jeszcze zanim przekroczyła próg wejścia, zanim owionął ją słodki zapach kwiatów - usłyszała głosy. Jeden - o tym była przekonana - należał do jej kuzynki. Drugi...był męski. I na pewni nie należał do żadnego z domowników. Zawahała się sekundę, zanim postąpiła dalej, wychylając się zza sadzawki, niemal wstrzymują oddech. I - wstrzymała go rzeczywiście kilka sekund później, gdy w końcu dostrzegła źródło głosów, które ją zaalarmowały.
Majesty rozpoznała bezbłędnie, ale plecy mężczyzny, i postać, która nachylała się nad kobietą - w pierwszym wrażeniu - nie potrafiła skojarzyć. Wypuszczone ze świstem powietrze i głośne parsknięcie powinno było szybko zaznaczyć jej obecność. I dopiero wtedy rozpoznała młodego mężczyznę - Lordzie Greengras, żałuję że nie zostałam uprzedzona o pańskiej...wizycie - odezwała się, świdrując wzrokiem oboje...przyłapanych na gorącym uczynku. I nawet jeśli z powagą wypowiadała każde słowo, w ciemnoorzechowych tęczówkach Inary, wciąż tańczyły iskierki rozbawienia - Chociaż, jak widzę moje droga kuzynka zdążyła się panem odpowiednio zająć - albo Travis nią.
Czarnowłosa stanęła miękko na ziemi, otrzepując odrobinę śniegu, która zawieruszyła się na brzegu sukienki. Poprawiła kaptur płaszcza i przeskakując kolejne śnieżne kałuże - dotarła do granic magicznie utrzymywanej oranżerii.
Jeszcze zanim przekroczyła próg wejścia, zanim owionął ją słodki zapach kwiatów - usłyszała głosy. Jeden - o tym była przekonana - należał do jej kuzynki. Drugi...był męski. I na pewni nie należał do żadnego z domowników. Zawahała się sekundę, zanim postąpiła dalej, wychylając się zza sadzawki, niemal wstrzymują oddech. I - wstrzymała go rzeczywiście kilka sekund później, gdy w końcu dostrzegła źródło głosów, które ją zaalarmowały.
Majesty rozpoznała bezbłędnie, ale plecy mężczyzny, i postać, która nachylała się nad kobietą - w pierwszym wrażeniu - nie potrafiła skojarzyć. Wypuszczone ze świstem powietrze i głośne parsknięcie powinno było szybko zaznaczyć jej obecność. I dopiero wtedy rozpoznała młodego mężczyznę - Lordzie Greengras, żałuję że nie zostałam uprzedzona o pańskiej...wizycie - odezwała się, świdrując wzrokiem oboje...przyłapanych na gorącym uczynku. I nawet jeśli z powagą wypowiadała każde słowo, w ciemnoorzechowych tęczówkach Inary, wciąż tańczyły iskierki rozbawienia - Chociaż, jak widzę moje droga kuzynka zdążyła się panem odpowiednio zająć - albo Travis nią.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
- Może kiedyś będziesz miał możliwość, by stanąć twarzą w twarz z moją rodzicielką - odparła z rozbawieniem, starając się nie poddać własnemu ego, które właśnie Greengrass w bardzo przyjemny sposób połechtał. Niby od niechcenia, ale jednak. Majesty uwielbiała komplementy, chociaż nie zawsze informowała o tym swoich rozmówców - czy to mową ciała, czy wprost. - Wtedy sam ocenisz - dodała, kończąc temat.
- Praca z ludźmi nie jest łatwa. To dobrze, że twój ojciec daje ci takie zadania, Travisie. Jeśli będziesz potrafił przekazać swoją wiedzę osobom bez większej wiedzy praktycznej, będzie to jedynie oznaczało, że sam doskonale nią władasz - odparła, wyrażając swoje zdanie w dość stanowczy sposób. Od zawsze była przekonana, że w większości branż to kontakt z ludźmi, współpracownikami, zwierzęciem lub klientem był najważniejszą i jednocześnie najtrudniejszą kwestią. Człowiek był ostatecznie stworzeniem potrafiącym działać w społeczeństwie i należało dbać o cechy czy umiejętności, które usprawniały kontakt z innymi.
- W takim razie bardzo chętnie je zobaczę... - odparła, nieco zbita z tropu przez zachęcający ton Travisa. Propozycja brzmiała dość zobowiązująco, chociaż Majesty miała nadzieję, że wcale nie takie było jej podłoże. Przynajmniej jej porządna część miała taką nadzieję. W głębi duszy pragnęła spędzać ze swoim przyjacielem coraz więcej czasu, chociaż nie miała zamiaru się do tego przyznawać.
I gdy tak przyglądała się prezentowi, a następnie zawiesiła swoje spojrzenie na twarzy Greengrassa, wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Przynajmniej dla jej ośrodka percepcji. Zarejestrowała dopiero moment, gdy usta Travisa spotkały się z jej ustami - bo przecież gdyby miała pełną kontrolę nad sytuacją, nie dopuściłaby do tego. I to nie dlatego, że tego nie chciała, ale zwyczajnie się bała - niekoniecznie tego, że ktoś mógłby ich zobaczyć, a tego, do jakich wniosków mogłaby dojść po takim zdarzeniu. Do tej pory uważała ich spotkania za pewnego rodzaju rozrywkę i zabawę bez głębszych konsekwencji... A teraz? W pierwszej chwili odczuła jedynie zaskoczenie i niepewność, ale bardzo szybko przerodziło się to w najprzyjemniejsze uczucie, z jakim miała do czynienia w ostatnim czasie. Bardzo długim czasie, jeśli miałaby być szczera. Przyjemny dreszcz przeszedł przez całe jej ciało, a sama przestała myśleć w zdroworozsądkowy sposób. Prawą dłonią chwyciła rękaw płaszcza Greengrassa, mając w tym dwojaki cel - głównie po to, by nie stracić równowagi, gdy jej umysł dosłownie szalał pod napływem emocji, ale też po to, by sam Travis... Przypadkiem jej nie uciekł i nie przerwał tej cudownej chwili. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie postanowiła oddać pocałunku. Zrobiła to od razu, gdy tylko wyczuła pewnego rodzaju niepewność w działaniach Greengrassa. I prawdopodobnie cała sytuacja zakończyłaby się o wiele intensywniej, gdyby do zmysłu słuchu Majesty nie doszedł świst wypuszczanego z płuc powietrza. Kogoś innego niż Travis. Drgnęła, w jednej chwili otrzeźwiając cały swój umysł. Odsunęła się od mężczyzny dość szybkim ruchem, a widząc jego podobną reakcję stwierdziła, że jednak się nie przesłyszała. Zaczęła wodzić wzrokiem po otoczeniu, by ostatecznie spojrzenie zatrzymać na... Inarze?
- Co?... Co ty tutaj robisz? - zapytała zszokowana, drżącym głosem, szczerze wątpiąc, że jej słowa zostaną przez Inarę dosłyszane. Upewniła się tylko, że jej bratanica - a wiekowo kuzynka, i właśnie w taki sposób się do siebie zazwyczaj zwracały - znajduje się w tym miejscu całkowicie sama. Majesty było nieprawdopodobnie głupio, a jej serce miało najwyraźniej zamiar wyrwać się z klatki piersiowej. Część podświadomości Carrow chciało schować się za Travisem, ewentualnie uciec gdzieś hen daleko, ale poprawność nakazywała stać i znosić ten wstyd - bo przecież sama sobie na niego zapracowała. Jedyne, co była w stanie zrobić, to podnieść swój wzrok na rozbawioną twarz Inary. Kuzynko, nie zdradzisz rodziny rodzinie, prawda?
- Praca z ludźmi nie jest łatwa. To dobrze, że twój ojciec daje ci takie zadania, Travisie. Jeśli będziesz potrafił przekazać swoją wiedzę osobom bez większej wiedzy praktycznej, będzie to jedynie oznaczało, że sam doskonale nią władasz - odparła, wyrażając swoje zdanie w dość stanowczy sposób. Od zawsze była przekonana, że w większości branż to kontakt z ludźmi, współpracownikami, zwierzęciem lub klientem był najważniejszą i jednocześnie najtrudniejszą kwestią. Człowiek był ostatecznie stworzeniem potrafiącym działać w społeczeństwie i należało dbać o cechy czy umiejętności, które usprawniały kontakt z innymi.
- W takim razie bardzo chętnie je zobaczę... - odparła, nieco zbita z tropu przez zachęcający ton Travisa. Propozycja brzmiała dość zobowiązująco, chociaż Majesty miała nadzieję, że wcale nie takie było jej podłoże. Przynajmniej jej porządna część miała taką nadzieję. W głębi duszy pragnęła spędzać ze swoim przyjacielem coraz więcej czasu, chociaż nie miała zamiaru się do tego przyznawać.
I gdy tak przyglądała się prezentowi, a następnie zawiesiła swoje spojrzenie na twarzy Greengrassa, wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Przynajmniej dla jej ośrodka percepcji. Zarejestrowała dopiero moment, gdy usta Travisa spotkały się z jej ustami - bo przecież gdyby miała pełną kontrolę nad sytuacją, nie dopuściłaby do tego. I to nie dlatego, że tego nie chciała, ale zwyczajnie się bała - niekoniecznie tego, że ktoś mógłby ich zobaczyć, a tego, do jakich wniosków mogłaby dojść po takim zdarzeniu. Do tej pory uważała ich spotkania za pewnego rodzaju rozrywkę i zabawę bez głębszych konsekwencji... A teraz? W pierwszej chwili odczuła jedynie zaskoczenie i niepewność, ale bardzo szybko przerodziło się to w najprzyjemniejsze uczucie, z jakim miała do czynienia w ostatnim czasie. Bardzo długim czasie, jeśli miałaby być szczera. Przyjemny dreszcz przeszedł przez całe jej ciało, a sama przestała myśleć w zdroworozsądkowy sposób. Prawą dłonią chwyciła rękaw płaszcza Greengrassa, mając w tym dwojaki cel - głównie po to, by nie stracić równowagi, gdy jej umysł dosłownie szalał pod napływem emocji, ale też po to, by sam Travis... Przypadkiem jej nie uciekł i nie przerwał tej cudownej chwili. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie postanowiła oddać pocałunku. Zrobiła to od razu, gdy tylko wyczuła pewnego rodzaju niepewność w działaniach Greengrassa. I prawdopodobnie cała sytuacja zakończyłaby się o wiele intensywniej, gdyby do zmysłu słuchu Majesty nie doszedł świst wypuszczanego z płuc powietrza. Kogoś innego niż Travis. Drgnęła, w jednej chwili otrzeźwiając cały swój umysł. Odsunęła się od mężczyzny dość szybkim ruchem, a widząc jego podobną reakcję stwierdziła, że jednak się nie przesłyszała. Zaczęła wodzić wzrokiem po otoczeniu, by ostatecznie spojrzenie zatrzymać na... Inarze?
- Co?... Co ty tutaj robisz? - zapytała zszokowana, drżącym głosem, szczerze wątpiąc, że jej słowa zostaną przez Inarę dosłyszane. Upewniła się tylko, że jej bratanica - a wiekowo kuzynka, i właśnie w taki sposób się do siebie zazwyczaj zwracały - znajduje się w tym miejscu całkowicie sama. Majesty było nieprawdopodobnie głupio, a jej serce miało najwyraźniej zamiar wyrwać się z klatki piersiowej. Część podświadomości Carrow chciało schować się za Travisem, ewentualnie uciec gdzieś hen daleko, ale poprawność nakazywała stać i znosić ten wstyd - bo przecież sama sobie na niego zapracowała. Jedyne, co była w stanie zrobić, to podnieść swój wzrok na rozbawioną twarz Inary. Kuzynko, nie zdradzisz rodziny rodzinie, prawda?
Like how a single word can make a heart open
i might only have one match
but I can make an explosion
Majesty Carrow
Zawód : Jeździec zawodowy, instruktor jazdy konnej
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Come back from the future
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trudno ocenić czy Travis wydawał się być zachwycony czy wręcz przerażony propozycją Majesty - jego uśmiech nie wyrażał absolutnie nic - odnośnie spotkania z jej matką. Nie znał jej, nie podejrzewał nawet jaka mogłaby być. Z kontekstu jasno wynikało, że stosunki z córką wyglądały na napięte, a sama młoda lady Carrow nie mówiła o niej w superlatywach, a wręcz przeciwnie. To sprawiało, że mężczyzna nie był do końca pewien jaką reakcją powinien uraczyć swoją rozmówczynię. Wygięcie kącików ust ku górze wydawało mu się najadekwatniejszym rozwiązaniem - co też zaraz skwapliwie uczynił. Nie było sensu kontynuować tego tematu, prawdopodobnie dość męczącego. Przyjął do wiadomości, że być może kiedyś faktycznie będzie mu dane poznać tę kobietę. Jeszcze nie chciał wybiegać tak daleko w wątpliwą przyszłość, bez względu na swoje poważne plany od czasu do czasu majaczące w podświadomości. To nie był po prostu ten etap. Jeszcze.
Za to wsłuchiwał się uważnie w jej następne słowa będąc przekonanym o ich mądrości. Obrał je zatem za dobrą kartę, kierunek, który zatacza krąg w obrębie komplementu, nie będąc nim tak do końca. Prędzej luźnym stwierdzeniem, może zakamuflowaną wiarą w jego możliwości? Nie, nie łudził się - znów jeszcze - lecz pewne myśli zakołatały mu w głowie.
- Oczywiście masz rację. Dziękuję, że mi to wyjaśniłaś - odparł, z trudem powstrzymując się przed ujęciem w palce jej policzka. Tylko przed tym zdołał się opanować, bowiem następna lawina emocji spadła nań tak nagle, że nie potrafił jej zatamować. Żadnym godnym, arystokratycznym odruchem. Zasady przyswojonej przed laty etykiety wręcz biły na alarm, krzyczały na cały głos w jego czaszce, lecz on skutecznie je ignorował. Zapadając się miękko w ustach Majesty, zatapiając w jej zapachu oraz przyjemnym cieple bliskości. Nie zdawał sobie sprawy z późniejszych konsekwencji swojego haniebnego czynu - mylnie katalizowanym przez przekonanie o ich nienaruszalnej samotni - nie zastanawiał się nad nim zupełnie. To był impuls; krótki, szybki, gwałtowny. Zdołał jeszcze go pogłębić nie odczuwając żadnej oznaki sprzeciwu, nim do jego uszu dotarł dźwięk, którego na pewno nie powinno tutaj być. Odsunął się gwałtownie od kobiety, zdezorientowany wodząc spojrzeniem za intruzem. Którego nie powinien był tak nazwać nawet w myślach, skoro dostrzegł już kim on był. Inara znajdowała się w swoim królestwie, to jego obecność można było nazwać za niepożądaną lub nieodpowiednią. Skłamałby gdyby powiedział, że w jakikolwiek sposób żałował tego, co właśnie miało miejsce. Jedynie obawiał się o Majesty - ostatnim, czego by pragnął, to żeby miała przez niego problemy. Przeczesał w zakłopotaniu dłonią swoje włosy, jednocześnie wciągając powietrze oraz poszukując adekwatnych do sytuacji słów - nie znajdywał ich, jak zwykle w sytuacjach kryzysowych.
- Witam lady Carrow. To pewnie dlatego, że ta wizyta była… bardzo spontaniczna. - Odpowiedział w końcu, przełykając głośno ślinę. - Lady Majesty zgodziła dotrzymać mi towarzystwa. Właśnie pokazywała mi niezwykłe karpie, które macie w oranżerii, naprawdę fascynujące - dodał, a język mu się trochę plątał. Specjalnie nawet spojrzał w stronę wody, obok której się znajdowali. Tak. Inara na pewno uwierzy w wersję z nachylaniem się do sadzawki, podczas którego coś poszło nie tak i usta jej ciotki tak niespecjalnie się napatoczyły na jego drodze… to brzmi bardzo rozsądnie!
Za to wsłuchiwał się uważnie w jej następne słowa będąc przekonanym o ich mądrości. Obrał je zatem za dobrą kartę, kierunek, który zatacza krąg w obrębie komplementu, nie będąc nim tak do końca. Prędzej luźnym stwierdzeniem, może zakamuflowaną wiarą w jego możliwości? Nie, nie łudził się - znów jeszcze - lecz pewne myśli zakołatały mu w głowie.
- Oczywiście masz rację. Dziękuję, że mi to wyjaśniłaś - odparł, z trudem powstrzymując się przed ujęciem w palce jej policzka. Tylko przed tym zdołał się opanować, bowiem następna lawina emocji spadła nań tak nagle, że nie potrafił jej zatamować. Żadnym godnym, arystokratycznym odruchem. Zasady przyswojonej przed laty etykiety wręcz biły na alarm, krzyczały na cały głos w jego czaszce, lecz on skutecznie je ignorował. Zapadając się miękko w ustach Majesty, zatapiając w jej zapachu oraz przyjemnym cieple bliskości. Nie zdawał sobie sprawy z późniejszych konsekwencji swojego haniebnego czynu - mylnie katalizowanym przez przekonanie o ich nienaruszalnej samotni - nie zastanawiał się nad nim zupełnie. To był impuls; krótki, szybki, gwałtowny. Zdołał jeszcze go pogłębić nie odczuwając żadnej oznaki sprzeciwu, nim do jego uszu dotarł dźwięk, którego na pewno nie powinno tutaj być. Odsunął się gwałtownie od kobiety, zdezorientowany wodząc spojrzeniem za intruzem. Którego nie powinien był tak nazwać nawet w myślach, skoro dostrzegł już kim on był. Inara znajdowała się w swoim królestwie, to jego obecność można było nazwać za niepożądaną lub nieodpowiednią. Skłamałby gdyby powiedział, że w jakikolwiek sposób żałował tego, co właśnie miało miejsce. Jedynie obawiał się o Majesty - ostatnim, czego by pragnął, to żeby miała przez niego problemy. Przeczesał w zakłopotaniu dłonią swoje włosy, jednocześnie wciągając powietrze oraz poszukując adekwatnych do sytuacji słów - nie znajdywał ich, jak zwykle w sytuacjach kryzysowych.
- Witam lady Carrow. To pewnie dlatego, że ta wizyta była… bardzo spontaniczna. - Odpowiedział w końcu, przełykając głośno ślinę. - Lady Majesty zgodziła dotrzymać mi towarzystwa. Właśnie pokazywała mi niezwykłe karpie, które macie w oranżerii, naprawdę fascynujące - dodał, a język mu się trochę plątał. Specjalnie nawet spojrzał w stronę wody, obok której się znajdowali. Tak. Inara na pewno uwierzy w wersję z nachylaniem się do sadzawki, podczas którego coś poszło nie tak i usta jej ciotki tak niespecjalnie się napatoczyły na jego drodze… to brzmi bardzo rozsądnie!
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Przepraszamprzepraszamprzepraszm
Zapomniała, po co tak w rzeczywistości pojawiła się w ogrodzie. A nawet, gdyby pamiętała - widok dwójki w oranżerii, całkowicie wyprałby myśli związane z jej początkowymi zamierzeniami. Kąciki ust drgały, niekontrolowanie unosząc się ku górze. Nie potrafiła i raczej nie chciała wstrzymać rozbawienia, a w myśli rysowała obraz zaskoczonej pary, na długo zapewne wpisując się w poczet interesujących "interwencji".
Twarz ciotki-kuzynki nie nosił śladów, ani tym bardziej odzwierciedlenia rozbawienia, które towarzyszyło Inarze. Nie powinna była się dziwić ani trochę. Zdawała sobie sprawę, jakie zasady przyzwoitości właśnie zostały złamane, a mimo tego...cóż. W alchemiczce rodził się swoisty bunt, na myśl, że istniały stateczne matrony, które na podobny widok pognałyby do nestorów obu rodów, skazując oboje na - przynajmniej - wielokrotne tłumaczenie z popełnionych uczynków... tego Inara w planach nie miała, ale wydało się, ze przynajmniej Majesty znała ją na tyle długo, żeby wiedzieć jak postąpi. A jeśli nawet tego by nie pamiętała, czyś nie były rodziną? Tym mocniej, że alchemiczka była wykapaną córą ojca, a jego Majesty musiała znać doskonale. Nie w głowie jej podobne pomysły.
Stała w oddaleniu w milczącym (chociaż rozbawionym) przyzwoleniu dając szansę na...wytłumaczenie? Nie. Nie o to chodziło. Czy Inara potrafiłaby zareagować inaczej, przyłapana na podobnej sytuacji? Znajome ciepło rozlało się po ciele, idąc w górę szyi, do twarzy, ale opanowała rosnące wspomnienia i skupiła się całkowicie na przyłapanej parze.
Nie do końca zrozumiała słowa wypływające z warg kuzynki. Coś pomiędzy tyrobisz a mieszanką niezrozumiałych, drżących artykulacji. I patrząc na prośbę malującą się w oczach kobiety, powinna była uspokoić kołatający się na końcu języka śmiech. Jednak całkiem przytomna odpowiedź Travisa, dosłownie sprowokowała ją do wydobycia z siebie cichego chichotu.
- Domyślam się Lordzie, że tak właśnie było - uniosła ku górze czarną brew i całkiem beztrosko przeszła dzielącą ją odległość od sadzawki - karpie... - powtórzyła na głos, zerkając to w przejrzystą toń wody, w której migały wspomniane ryby, to zatrzymując całkiem poważny wzrok, jak na okoliczności. A przynajmniej starała się, by spojrzenie ciemnych tęczówek nosiło znamiona powagi. Tylko kąciki warg wciąż nie chciały posłuchać jej woli - Doprawdy...nie wiedziała, że Majesty owe karpie kryła...w ustach - kontynuowała, wiedząc, że po prostu nie wytrzyma zbudowanego napięcia - Muszę się jeszcze wiele nauczyć w tej kwestii - dodała, siadając na brzegu sadzawki. Pochyliła się nieco bardziej, a dłoń, z które pozbyła się rękawiczki, zanurzyła w wodzie - Siądziecie ze mną? - Przerwała końcu swoją farsę, mieszając w tonie spokojne zaproszenie. Nadal nie pozbyła się wyrazy psotnego chochlika, ale tym razem, nie miała zamiaru żartować.
Zapomniała, po co tak w rzeczywistości pojawiła się w ogrodzie. A nawet, gdyby pamiętała - widok dwójki w oranżerii, całkowicie wyprałby myśli związane z jej początkowymi zamierzeniami. Kąciki ust drgały, niekontrolowanie unosząc się ku górze. Nie potrafiła i raczej nie chciała wstrzymać rozbawienia, a w myśli rysowała obraz zaskoczonej pary, na długo zapewne wpisując się w poczet interesujących "interwencji".
Twarz ciotki-kuzynki nie nosił śladów, ani tym bardziej odzwierciedlenia rozbawienia, które towarzyszyło Inarze. Nie powinna była się dziwić ani trochę. Zdawała sobie sprawę, jakie zasady przyzwoitości właśnie zostały złamane, a mimo tego...cóż. W alchemiczce rodził się swoisty bunt, na myśl, że istniały stateczne matrony, które na podobny widok pognałyby do nestorów obu rodów, skazując oboje na - przynajmniej - wielokrotne tłumaczenie z popełnionych uczynków... tego Inara w planach nie miała, ale wydało się, ze przynajmniej Majesty znała ją na tyle długo, żeby wiedzieć jak postąpi. A jeśli nawet tego by nie pamiętała, czyś nie były rodziną? Tym mocniej, że alchemiczka była wykapaną córą ojca, a jego Majesty musiała znać doskonale. Nie w głowie jej podobne pomysły.
Stała w oddaleniu w milczącym (chociaż rozbawionym) przyzwoleniu dając szansę na...wytłumaczenie? Nie. Nie o to chodziło. Czy Inara potrafiłaby zareagować inaczej, przyłapana na podobnej sytuacji? Znajome ciepło rozlało się po ciele, idąc w górę szyi, do twarzy, ale opanowała rosnące wspomnienia i skupiła się całkowicie na przyłapanej parze.
Nie do końca zrozumiała słowa wypływające z warg kuzynki. Coś pomiędzy tyrobisz a mieszanką niezrozumiałych, drżących artykulacji. I patrząc na prośbę malującą się w oczach kobiety, powinna była uspokoić kołatający się na końcu języka śmiech. Jednak całkiem przytomna odpowiedź Travisa, dosłownie sprowokowała ją do wydobycia z siebie cichego chichotu.
- Domyślam się Lordzie, że tak właśnie było - uniosła ku górze czarną brew i całkiem beztrosko przeszła dzielącą ją odległość od sadzawki - karpie... - powtórzyła na głos, zerkając to w przejrzystą toń wody, w której migały wspomniane ryby, to zatrzymując całkiem poważny wzrok, jak na okoliczności. A przynajmniej starała się, by spojrzenie ciemnych tęczówek nosiło znamiona powagi. Tylko kąciki warg wciąż nie chciały posłuchać jej woli - Doprawdy...nie wiedziała, że Majesty owe karpie kryła...w ustach - kontynuowała, wiedząc, że po prostu nie wytrzyma zbudowanego napięcia - Muszę się jeszcze wiele nauczyć w tej kwestii - dodała, siadając na brzegu sadzawki. Pochyliła się nieco bardziej, a dłoń, z które pozbyła się rękawiczki, zanurzyła w wodzie - Siądziecie ze mną? - Przerwała końcu swoją farsę, mieszając w tonie spokojne zaproszenie. Nadal nie pozbyła się wyrazy psotnego chochlika, ale tym razem, nie miała zamiaru żartować.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Lady Melody nienawidziła uzdrowicieli. Każdy z nich myślał o pacjencie jak o przypadku do zdiagnozowania, a nie jak o człowieku, którego powinno się zrozumieć. Wszak szlachcianka uwielbiała dużo mówić, ale przecież nikt kto przedstawia swoje dolegliwości krótko, zwięźle i na temat nie jest w stanie powiedzieć o wszystkim co istotne. Na piękną Rowenę nie ma nic ważniejszego niż szczegóły. Kilka razy w jej życiu uzdrowiciele przez swój pośpiech i niedbałego podejścia do jej osoby źle zdiagnozowali jej chorobę. Cierpiała. Ah jak ona wtedy cierpiała. Gdyby nie ciągłe odwiedziny ze strony innych arystokratek prawdopodobnie przez niekompetencje uzdrowicieli całkowicie wypadłaby z życia towarzyskiego, a przecież w jej wieku to równało się śmierci. Melody była dobrą ciotką wszystkich młodych szlachcianek. A przynajmniej sama siebie tak nazywała stawiając na wzór nie tylko swój wciąż piękny, młody wygląd, ale także niezwykle korzystne zamążpójście i dobrze wydane w świat dzieci. Można powiedzieć, że jedyną rzeczą, na którą mogła narzekać w swoim życiu było liche zdrowie, które często wykorzystywała do osiągania tego czego pragnęła. Dzisiaj po wizycie w szpitalu św Munga od razu teleportowała się do posiadłości Carrowów. Zirytowana na uzdrowicieli musiała porozmawiać z kimś kto ją rozumiał, a to, że ten ktoś był również alchemikiem i mógł ulżyć jej cierpieniu to nie mogła z tego nie skorzystać. Jeden ze skrzatów poprowadził ją pięknymi korytarzami rezydencji. Oranżeria, którą Melody tak dobrze znała była uroczym miejscem na spędzenie tak szczególnego dnia jak ten. Nie czekając aż skrzat ją przedstawi wzniosła dłonie ku niebu i z głośnym jękiem odparła – Ah… dzieci! Moje dzieci! Jak dobrze, że was widzę… - zaczęła kiwając głową jakby z dezaprobatą. - Pewnie wam przeszkadzam, ale uwierzcie mi, że nie ma nikogo z kim bardziej chciałabym o tym pomówić. - skwitowała wyciągając dłonie w stronę swojej ulubionej arystokratki. - Inarko… moja śliczna Inarko. Nawet sobie nie wyobrażasz jak źle mnie potraktowali dzisiaj w szpitalu. Czuje się okropnie. Pomożesz swojej kochanej cioci, prawda? - zapytała skupiając wzrok pięknej twarzy młodej arystokratki całkowicie już ignorując obecność pozostałej dwójki. Powiedziałaby, że niecelowo, ale tak naprawdę mało obchodziła ją ich obecność jeżeli nie mieli czegoś co mogłoby jej się przydać. W jej rodzinie zawsze powtarzało się jedno, bardzo ważne zdanie; nigdy nie zdziera się z kogoś płaszcza siłą. Dorzuca się drewna do pieca i patrzy jak sam go zdejmuje. To zdecydowanie była jedna z myśli przewodnich jej życia.
I show not your face but your heart's desire
Charakterystyczny szum sunącej sie po ziemi sukienki zdziwił Inarę, ale przynajmniej zaalarmował wystarczając szybko, by z wcześniejszego, zaskoczonego rozbawienia przejść na zupełnie inny obrót działania. Lady Melody, matrona i przyszywana ciotka większości młodych dam, stanowiła całkiem regularną klientkę czarnowłosej alchemiczki. Może była to zależność, ale większość starszych kobiet zamawiała u niej specyfiki uzdrowicelskie. Nie narzekała, tym bardziej, że zyskała sobie ciepłe miano "uczynnej młodej damy".
- Droga ciociu - przywitała kobietę wstając z miejsca i dygając wdzięcznie. Zerknęła na skrzata, który stał za obfitą fałdą sukienki i gestem pozwoliła mu umknąć do własnych obowiązków - Pozwolisz, że cię zabiorę na spacer tu w ogrodzie i opowiesz mi wszystko? - pokonała dzielącą ją odległość, by uchwycić ramię matrony - Moja kuzynka odprowadzi naszego gościa - spojrzała przez ramię, by z filuternym uśmiechem mrugnąć Majesty i Travisowi. Była przekonana, że sobie poradzą i mają kilka rzeczy do omówienia bez jej obecności i dodatkowych par oczu, które mogły ich obserwować. A sytuacja wymagała...bardzo nietypowych środków zaradczych. Nie wiedziała co dokładnie działo się pomiędzy dwójką spotkanych, ale wierzyła że jej kuzynka opowie jej wszystko. A zapewne będzie chciała wytłumaczyć. Mina, z którą zostawiła Majesty była na tyle sugestywna, że mogła nawet postawić swoją różdżkę, że jeszcze dzisiejszego wieczoru się spotkają. W to przynajmniej wierzyła.
- Mam nadzieję, że tym razem nikt nie wylał eliksiru na na sukienkę? - Inara zerknęła w dół, gdy krętą ścieżką poprowadziła już starszą kobietę - I mów czego potrzebujesz, a na pewno się tym zajmę. A jak wróci mój ojciec, będę mogła dopytać o dobór właściwych proporcji...chyba, że jest to coś, co ostatnio przygotowywałam? Mów ciociu - mijali kolejny zakręt trafiając na altanę, która wbrew pozorom znajdowała się niedaleko samej oranżerii. Czuła się nieco oderwana od rzeczywistości, ale obecność uroczej, chociaż często wścibskiej cioteczki, stawiała ją na ziemię. Lubiła ją mimo wszystko i do tej pory nie zawiodła się na jej słowach. Chociaż szlachecki świat tkwi w wielu sztywnych ramach etykiety, to nie każdy arystokrata wpisywał się w nie idealnie. I cioteczka chyba potrafiła to dostrzegać, wcale nie potępiając. W końcu panna Carrow nie należała do tych idealnych, a mimo to zdobyła zaufanie Lady Melody.
- Droga ciociu - przywitała kobietę wstając z miejsca i dygając wdzięcznie. Zerknęła na skrzata, który stał za obfitą fałdą sukienki i gestem pozwoliła mu umknąć do własnych obowiązków - Pozwolisz, że cię zabiorę na spacer tu w ogrodzie i opowiesz mi wszystko? - pokonała dzielącą ją odległość, by uchwycić ramię matrony - Moja kuzynka odprowadzi naszego gościa - spojrzała przez ramię, by z filuternym uśmiechem mrugnąć Majesty i Travisowi. Była przekonana, że sobie poradzą i mają kilka rzeczy do omówienia bez jej obecności i dodatkowych par oczu, które mogły ich obserwować. A sytuacja wymagała...bardzo nietypowych środków zaradczych. Nie wiedziała co dokładnie działo się pomiędzy dwójką spotkanych, ale wierzyła że jej kuzynka opowie jej wszystko. A zapewne będzie chciała wytłumaczyć. Mina, z którą zostawiła Majesty była na tyle sugestywna, że mogła nawet postawić swoją różdżkę, że jeszcze dzisiejszego wieczoru się spotkają. W to przynajmniej wierzyła.
- Mam nadzieję, że tym razem nikt nie wylał eliksiru na na sukienkę? - Inara zerknęła w dół, gdy krętą ścieżką poprowadziła już starszą kobietę - I mów czego potrzebujesz, a na pewno się tym zajmę. A jak wróci mój ojciec, będę mogła dopytać o dobór właściwych proporcji...chyba, że jest to coś, co ostatnio przygotowywałam? Mów ciociu - mijali kolejny zakręt trafiając na altanę, która wbrew pozorom znajdowała się niedaleko samej oranżerii. Czuła się nieco oderwana od rzeczywistości, ale obecność uroczej, chociaż często wścibskiej cioteczki, stawiała ją na ziemię. Lubiła ją mimo wszystko i do tej pory nie zawiodła się na jej słowach. Chociaż szlachecki świat tkwi w wielu sztywnych ramach etykiety, to nie każdy arystokrata wpisywał się w nie idealnie. I cioteczka chyba potrafiła to dostrzegać, wcale nie potępiając. W końcu panna Carrow nie należała do tych idealnych, a mimo to zdobyła zaufanie Lady Melody.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Melody żyła byciem szlachcianką. To nie było tylko dziedzictwem przekazanym jej w krwi, ale także pewnym rodzajem zawodu. Gdyby myślała o tym ile pracy włożyła w to by znaleźć się w miejscu, w którym była teraz to czuła niewyobrażalną dumę. Nie interesowała ją polityka, wojny i rodowe scysje. Skupiła się na tym co określa od lat każdą szlachciankę. Na nieskazitelnym wychowaniu. Spoglądając na młodą lady Carrow wiedziała, że ta finalnie będzie cudowną małżonką, a swoją urodą będzie przykrywać wszelkie niedoskonałości zachowania. Nikt nie był idealny, a ona idealnie o tym wiedziała. Chociaż ciągle spoglądała na Inarę to jej wzrok mimowolnie powędrował to kuzynki dziewczyny – Majesty. Widocznie ktoś sobie znalazł zalotnika. To dobrze. Kobiety potrzebowały bycia adorowaną nawet jeśli tylko z daleka i tylko z bezpiecznej odległości. Ruszyła za młodą szlachcianką obejmując jej ramie i kładąc swoją dłoń na jej dłoni. Jej westchnięcie było prawdopodobnie słuchać w sąsiedzkim hrabstwie. - Wiesz Inarko jak często zmuszona jestem do odwiedzania murów naszego ukochanego szpitala. Zawsze jestem dla nich miła, nigdy nie poganiam i staram się zachować prawdziwą cierpliwość, a uwierz mi przychodzi mi to z wielkim trudem. - mruknęła, a w jej głosie pobrzmiewał ból. Chociaż była to jej słabość to wiedziała, że ta słabość pozwalała jej manipulować ludźmi kiedy tego potrzebowała. Teraz naprawdę potrzebowała z kimś porozmawiać chociaż nigdy nie pozwoliłaby sobie by pomyśleć o tym tak otwarcie. - Po ostatnim przeziębieniu czuje się bardzo słaba, a uzdrowiciel, którym mnie przyjął stwierdził, że symuluję. Chociaż nie powiedział tego głośno to tak to właśnie wyglądało. Powiedź mi Inarko czego ich uczą w tej szkole? Na pewno nie szacunku. - mruknęła kręcąc głową. - Dasz sobie na pewno radę. Jakiś delikatny wywar wzmacniający? Mam ręce pełne roboty, a nie mogę się tym cieszyć bo męczę się okropnie. - dodała zatrzymując się i spoglądając na szlachciankę. Nie wiedziała czy Inara jest w stanie przygotować jej taki wywar, ale coś jej podpowiadało, że jej alchemiczne zdolności przewyższały to zadanie. - Nie mogłam już o niego prosić w Mungu skoro tak mnie potraktowano. Rozumiesz mnie kochana, prawda? - zapytała ściskając mocniej dłoń szlachcianki. Kochana młoda Inarka.
I show not your face but your heart's desire
Z perspektywy większości czarodziei, życie szlacheckie składało się z samych przyjemności. Bo cóż może doskwierać pośród bogactwa i splendoru, spełnianych na każdym kroku zachcianek? A jednak, gdyby przyjrzeć się bliżej, zerknąć na świat okiem pozbawionym naleciałościom umazanym w stereotypy - wszystko wywraca się do góry nogami. To co z perspektywy widza nazywano beztroską, okalały sztywne kanwy zachowań. Bogactwo chociaż dające możliwości - wbrew pozorom - ograniczało, wrzucając (szczególnie kobiety) w złota klatkę. Większość przyjmowała rolę bez sprzeciwu, a nawet jeśli głosy buntu rodziły się w łowach tych młodszych, to nigdy nie dało się pozbyć naznaczenia błękitnej krwi. Inara zdawała sobie z tego sprawę i mogła być wdzięczna ojcu, że wyrwał jej fragment wolności z arystokratycznej klatki. Unikać konfrontacji jednak długo nie mogła i los, który tyle czasu omijała, w końcu sięgnął jej uwagi. A lady Melody zdawała się ze wszystkiego zdawać sprawę i choćby z tej racji nigdy nie odmówiłaby jej pomocy - Przykro mi słyszeć, że dolegliwości nawracają...może potrzeba zmienić nieco proporcje wywaru? - jeśli chodziło o eliksiry, Inara zawsze ożywiała się bardziej. Wchodziła na kanwę dziedziny, którą szczerze lubiła i realnie zastanawiała się jak poprawić jakoś warzonych przez siebie specyfików. Nie nawiązała do oceny uzdrowicielskiego personelu, bo miała pewien wgląd w ich życie. Adrien był wystarczającym nośnikiem informacji, by wiedzieć, że czasem najbardziej cierpliwi ratownicy potrafili wybuchnąć. Św Mung był miejscem nieustająco tętniącym życiem...i dbaniem, by to życie uratować. A to niosło zawsze problemy i wielokrotnie bardzo napięte sytuacje. Z drugiej strony starała się rozumieć starsza szlachciankę - Och, nie wiem czego uczą, ale możemy zapytać mego tateńki - uśmiechnęła się trochę bardziej żartobliwie. Wiedziała, że jej ojciec jest kumulacją nie tylko cierpliwości, ale i wspomnianego szacunku przyobleczonego żartobliwą iskrą - I proszę się nie martwić, przygotuję coś odpowiedniego, co pozwoli nabrać sił - zatrzymały się przy jednej z altanowych ławek i przysiadła obok matrony - Jeśli dziś zacznę, będzie gotowy do spożycia za dwa dni - dodała jeszcze i kiwnęła głową - Rozumiem ciociu - bo tak właśnie było. Im starszy wiekiem człowiek tym zdawał się mocniej zwracać uwagę na zdrowie. I...poszukiwał uwagi. A jeśli - tak jak w przypadku Lady Melody miało się co zaoferować rozmówcy - nie było przeszkód, by tej uwagi poświęcić - Może wrócimy do dworku? Zanim wyszłam, czułam przyjemny zapach pieczonej własnie szarlotki. Powinna być gotowa. A do tego dobrą herbatę z dodatkiem czarnego bzu - cóż, istniały także inne, bardziej tradycyjne środki na wzmocnienie. Nie powinny zaszkodzić.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Strona 1 z 2 • 1, 2
Oranżeria
Szybka odpowiedź