Long Acre
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Long Acre
Long Acre jest wiecznie zatłoczoną ulicą znajdującą się w samym sercu dzielnicy Covent Garden; mimo że łatwo można trafić stąd na ulicę Pokątną, znaczną większość przechodniów stanowią pochłonięci codziennymi obowiązkami mugole. Przy 10-12 Long Acre od przeszło pięćdziesięciu lat można znaleźć Stanford's, przepełniony wszelkiego rodzaju mapami sklep. Nieco dalej umiejscowione są budynki należące do jednego z najbardziej popularnych mugolskich wydawnictw. Chociaż wśród gwaru Long Acre nie sposób odnaleźć spokój, z jakiegoś powodu często ta ulica staje się miejscem spacerów dla niezliczonych niemagicznych rodzin.
Szlachcianka miała do siebie żal. Chciałaby mieć więcej odwagi. Czasami wydawało jej się, że jest zrobić wszystko i to bez względu na ból i samopoczucie. Czasami jednak strach, przerażenie i dezorientacja po prostu brały nad nią górę i nie mogła nic na to poradzić. Wybiegając z Ministerstwa nie zastanawiała się nad tym kogo zostawia w tyle i dlaczego. Teraz jednak gdy wróciło jej racjonalne myślenie czuła po prostu żal. Do siebie, to tego co się tam wydarzyło, do braku odwagi i gnania ku egoizmu. Może i nie było w tym racjonalności, ale mając w pamięci rozmowę z Alexem i fakt na co się zdecydowała… powinna móc działać dla innych nawet jeśli działać dla siebie było jej ciężko. Kobieta była wdzięczna Justine, że właśnie przy niej była. Była wdzięczna, że jej pomagała. Los chciał, żeby to właśnie ją Lucinda spotkała na swojej drodze dzisiejszego wieczoru. Łączyło je więcej niż mogłaby sobie wyobrazić. Choć różniły się prawdopodobnie we wszystkim to to co je łączyło było niezwykle widoczne. Może właśnie dlatego tak łatwo było im znaleźć potrzebną pomoc. Jej wzrok kolejny raz powędrował w stronę Ministerstwa. Ogień nadal trawił budynki i mogła tylko podejrzewać, że dla wszystkich to była ciężka noc. Czy ktokolwiek podejrzewał, że coś takiego w ogóle może się wydarzyć? Słysząc głos kobiety spojrzała na nią. Iskra motywacji i chęci pomocy, która płonęła w jej oczach wraz ze słowami kobiety lekko przygasła. Czuła, że Tonks ma racje. W takim stanie niewiele mogła pomóc. Była roztrzęsiona, a to wszystko niezbyt do niej docierało. Mogłaby zrobić więcej krzywdy niż pomocy, a Justine nie mogła ciągle obracać się za nią i sprawdzać czy znowu nie wpakowała się w kłopoty. Westchnęła. - Masz racje - odparła przymrużając oczy gdy poczuła różdżkę na swoim ciele. - Po prostu ci wszyscy ludzie… jeden Merlin wie co tam się dzieje i co z tymi ludźmi się dzieje. Chciałabym móc coś zrobić. Naprawdę. - powiedziała spoglądając na swoje trzęsące się dłonie. Nie kalkulowała liczby ludzi. Wierzyła, że ci, którzy mogą cokolwiek zrobić są już na miejscu. Lucinda wiedziała, że blondynka spędzi tutaj długą noc chcąc pomóc wszystkim. Czuła się już o wiele lepiej. Tonks miała wielkie serce i miliony własnych problemów, z którymi musiała sobie radzić. Z jednej strony praca była oderwaniem od rzeczywistości i złych myśli, które mogą nadal tkwić w umyśle blondynki po ich ostatnim spotkaniu. Z drugiej strony widzieć to wszystko, znać wagę tragedii… ona choć pomóc chciała to nie wiedziała czy byłaby w stanie zrobić cokolwiek. - Tak, oczywiście, że tak - pokiwała głową. Nie chciała nikomu zaszkodzić, a na pewno tak by się to skończyło. - Obiecuje - dodała patrząc kobiecie w oczy.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie potrafiła tego pojąć, ale miała wrażenie, że ostatnio cały świat stał na pochyłej równi, która prowadziła jedynie w dół. Nie, nie znajdował się jeszcze na jej dole, wręcz przeciwnie zdawał się powoli staczać, z każdą chwilą jedynie zyskując na szybkości. Najpierw przesłuchania i uprowadzenie mugolaków, potem pierwszomajowy wybuch, a teraz to - pożar Ministerstwa Magii. Nie mówiłaby tego wszystkiego Lucindzie, gdyby nie sądziła, że jest w stanie pomóc. Właśnie dawała jej krótki kurs jak to robić. Śmierć zdawała się znajdować zaraz obok a jej ponury jęk docierał z Ministerstwa. Zerknęła w jego stronę obserwując, jak pomarańczowe chmury kłębią się wypuszczając dym. Zawiesiła na nim spojrzenie, odrywając je, gdy Lucinda przyznała jej rację. Tonks przez chwilę zwyczajnie się zdziwiła - nie pamiętała, kiedy ktoś ostatnio jej ją przyznał.
- Możesz. - zapewniła ją spokojnie i pewnie. Bo wiedziała, że istnieje metoda. Wejście do Ministerstwa - dla Lucindy powrót do niego - to zwyczajnie nie była dobra opcja. Tonks wiedziała, że więcej pomoże z zewnątrz, odbierając wyprowadzanych rannych i pomagając przy transporcie ich do Munga. Mimo że jej towarzyszka nie znała się na magii leczniczej nadal mogła robić to samo. Tak zwyczajnie, po prostu. Uśmiechnęła się ledwie słysząc obietnicę, czując jednak że Selwyn nie do końcu zrozumiała co jej przekazywała. Stanęła wprost na przeciw niej, układając dłonie na ramionach spojrzała na nią. - Możesz. - powtórzyła raz jeszcze, wiedziała, że każda pomoc była na wagę złota - zwłaszcza jeśli była umiejętna. - Widzisz to wejście. - zapytała wskazując dłonią jedno z bocznych wejść z których właśnie wyprowadzono kolejną osobę. Auror który to zrobił wrócił do środka, poszkodowanego odebrał jeden z ratowników. - Pomagaj przy nim. Odbieraj ludzi którzy wychodzą, doprowadzaj ich do pierwszego z ratowników który zdaje się wolny, lub do jakiegokolwiek na którego padnie twoje spojrzenie. Pomagaj ludziom wrócić do domu, lub udać się do Munga. - wyraźnie artykułowała słowa. Rozejrzała się po Long Acre mrużąc oczy w końcu dostrzegając jeden z magicznych sklepów. - Tam jest Standford, mają kominek. - dodała jeszcze zwracając na powrót głowę w stronę przyjaciółki. Dłoń powędrowała do ramienia.
- Poradzisz sobie. Tylko pamiętaj o tym, co ci powiedziałam. - zawyrokowała na koniec, przyciągając ją do siebie na kilka jednocześnie krótkich i długich sekund. Na chwilę uniosła się na palce będąc niższą. - Powodzenia! - te słowa już krzyknęła, kolejne sekund później była już dalej biegnąc przed siebie, na drugą stronę Ministerstwa, zaciskając dłoń na różdżce i wypatrując każdego, kto mógł być w stanie potrzebować pomocy. Mając nadzieję, że w końcu trafi i na niego. Teraz jednak na jej drodze zamajaczył upadający mężczyzna, kaszlał, ruszyła w jego kierunku nie oglądając się już w stronę z której przygnała.
| zt
- Możesz. - zapewniła ją spokojnie i pewnie. Bo wiedziała, że istnieje metoda. Wejście do Ministerstwa - dla Lucindy powrót do niego - to zwyczajnie nie była dobra opcja. Tonks wiedziała, że więcej pomoże z zewnątrz, odbierając wyprowadzanych rannych i pomagając przy transporcie ich do Munga. Mimo że jej towarzyszka nie znała się na magii leczniczej nadal mogła robić to samo. Tak zwyczajnie, po prostu. Uśmiechnęła się ledwie słysząc obietnicę, czując jednak że Selwyn nie do końcu zrozumiała co jej przekazywała. Stanęła wprost na przeciw niej, układając dłonie na ramionach spojrzała na nią. - Możesz. - powtórzyła raz jeszcze, wiedziała, że każda pomoc była na wagę złota - zwłaszcza jeśli była umiejętna. - Widzisz to wejście. - zapytała wskazując dłonią jedno z bocznych wejść z których właśnie wyprowadzono kolejną osobę. Auror który to zrobił wrócił do środka, poszkodowanego odebrał jeden z ratowników. - Pomagaj przy nim. Odbieraj ludzi którzy wychodzą, doprowadzaj ich do pierwszego z ratowników który zdaje się wolny, lub do jakiegokolwiek na którego padnie twoje spojrzenie. Pomagaj ludziom wrócić do domu, lub udać się do Munga. - wyraźnie artykułowała słowa. Rozejrzała się po Long Acre mrużąc oczy w końcu dostrzegając jeden z magicznych sklepów. - Tam jest Standford, mają kominek. - dodała jeszcze zwracając na powrót głowę w stronę przyjaciółki. Dłoń powędrowała do ramienia.
- Poradzisz sobie. Tylko pamiętaj o tym, co ci powiedziałam. - zawyrokowała na koniec, przyciągając ją do siebie na kilka jednocześnie krótkich i długich sekund. Na chwilę uniosła się na palce będąc niższą. - Powodzenia! - te słowa już krzyknęła, kolejne sekund później była już dalej biegnąc przed siebie, na drugą stronę Ministerstwa, zaciskając dłoń na różdżce i wypatrując każdego, kto mógł być w stanie potrzebować pomocy. Mając nadzieję, że w końcu trafi i na niego. Teraz jednak na jej drodze zamajaczył upadający mężczyzna, kaszlał, ruszyła w jego kierunku nie oglądając się już w stronę z której przygnała.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Energia z niej uleciała. Wiedziała, że niewiele tutaj może już zrobić, ale naprawdę tego chciała. Nie lubiła czuć się zbędna. Całkowicie niepotrzebna. W ostatnim czasie zbyt często znajdowała się właśnie w takiej sytuacji. Mówiąc wprost… ofiary. Nie żaliła się. Znała swojego pecha, nie bez powodu czasami wydawało jej się, że przez te wszystkie klątwy ona także stała się przeklęta. Wszędzie gdzie była musiało się coś wydarzyć. Powoli zaczynała się już do tego przyzwyczajać. Nawet zaczęła myśleć, że wszyscy są świadkami tego, iż świat wali im się na głowy. Coraz częściej można było to zauważyć. Coraz ciężej było to zrozumieć. Słysząc słowa blondynki, że jednak mogła coś zrobić uniosła brew prawdziwie zainteresowana. Kobieta musiała widzieć, że naprawdę jej na tym zależy. Miała swoją szansę wcześniej by pomóc tym ludziom, ale zdecydowała, że najpierw uratuje samą siebie. Teraz nie chodziło o to, że tego żałowała, ale chyba po prostu chciała zrobić dla tych ludzi coś co Tonks zrobiła dla niej. - Rozumiem – powiedziała kiedy ta powtórzyła, że naprawdę może tutaj pomóc. Czuła się o wiele lepiej. Zaklęcia zaczęły działać i sprawiły, że to wszystko było już znośne. - Dobrze, tak właśnie zrobię. - dodała jeszcze jakby chciała zapewnić kobietę, że się nie wycofa i że poradzi sobie nawet jeśli wymagało to od niej o wiele więcej niż mogłaby sobie wyobrazić. - Musisz na siebie uważać – dodała do kobiety widząc, że ta chce już iść pomagać dalej. Lucinda zdawała sobie sprawę z tego jak łatwo było się w takiej pomocy zatracić. Ona też prawdopodobnie gdyby nie kierowała się instynktem przetrwania najzwyczajniej w świecie zatrzymałaby się tam chcąc wyciągnąć też innych widząc, że potrzebują jej pomocy. Wtedy i ona mogłaby już stamtąd po prostu nie wyjść. Szlachcianka zdawała sobie sprawy, że to nie była pierwsza akcja ratownicza, w której kobieta brała udział bo przecież to był zawód, który wykonywała każdego dnia, ale jednak Lucinda wolała to powiedzieć. Słowa nie powinny tak długo wisieć niewypowiedziane. Pokiwała jeszcze głową gdy ta się z nią żegnała i oddała uścisk wkładając w to tyle siły ile tylko w tym momencie miała. Wbrew temu, że czuła się już lepiej nadal nie miała za dużo energii. Kiedy kobieta się oddaliła Lucinda jeszcze powtórzyła, że powinna na siebie uważać jakby chciała być pewniejsza, że tak właśnie będzie. Podniosła się rozglądając dookoła chcąc zlokalizować innych czarodziejów uciekających z Ministerstwa. Coś jej podpowiadało, że będzie ich o wiele więcej. Tego się chyba właśnie bała.
z.t
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
12 lipca?
Nie było dnia, żeby nie psioczył pod nosem na wypaczoną teleportację oraz szwankujące kominki. Poruszanie się tradycyjnymi metodami znacznie utrudniało życie, zwłaszcza, że sam robił dla siebie za tragarza, a z każdą przebytą milą pakunki stawały się jakby cięższe. Przeklęci handlarze i w tym przewidzieli narzędzie zysku, dodatkowo wyceniając zaklęcie zmniejszające wagę... Robin nawet nie pomyślał, by spróbować wsiąść na miotłę - po pierwsze, prędzej wskoczyłby w ogień niż dobrowolnie oderwał stopy od ziemi, po drugie taką wycieczką złamałby co najmniej kilka punktów Międzynarodwej Ustawy Tajności. Skazywał się więc na piesze wędrówki i od biedy, na Błędnego Rycerza. Nie czuł mięty do purpurowego autobusu, lecz czasami nawet on okazywał się lepszym wyjściem, niż dreptanie po nocy na najniebezpieczniejszą dzielnicę czarodziejskiego Londynu.
Dzierzba miał załatwić świstoklika. Przysięgał, psidwacza mać, że to zrobi - przeciwnie Hawthorne na pewno nie pofatygował się do zapchlonej Walii z marnymi dwiema fiolkami eliksiru słodkiego snu. Nie obchodziły go problemy druha, zwłaszcza, że rzecz tyczyła się jego kobiety; wzajemna zależność dwójki ludzi od siebie stanowczo wykraczała poza robinowe rozumienie, więc kompletnie nie potrafił pojąć tej troski. Tracił na tym Dzierzba, tracił on sam, bo obiecanego świstoklika rzecz jasna nie zobaczył. Zmieszany mężczyzna wcisnął mu do ręki kilka monet więcej, lecz nie zmniejszyło to rozdrażnienia Robina, który wystawiony za próg grzecznego domku na przedmieściach, dosadnie wymyślał gospodarzowi. Młodzieniec westchnął ciężko, pozostawało mu pogodzić się z losem (żadna nowość), zapamiętać niesłowność Dzierzby i zawezwać magiczny autobus. Nieomal czuł, jak późny obiad podjeżdża mu do gardła, przejażdżki Błędnym Rycerzem dostarczały Hawthorne'owi adrenaliny niezbędnej przez cały miesiąc. Od niechcenia machnął prawą ręką z różdżką, nawet nie mrugając (lewe oko się nie liczy!), gdy cal przed jego twarzą zmaterializował się trzypiętrowy pojazd. Poczekał, aż z środka wytoczy się brzuchaty mężczyzna i parka, wyglądająca na gobliny, po czym wgramolił się do autobusu, wolną dłonią paranoicznie sprawdzając, czy jego sakwa na pewno pozostała na miejscu.
-...bry - mruknął niewyraźnie do młodego kierowcy, sadowiąc się na jednym z mosiężnych łóżek. Pozostałe były puste, przypuszczalnie załapał się na ostatni kurs - na Nokturn proszę - podał adres bez zająknięcia, taktycznie łapiąc się ramy łóżka. Nie miał pojęcia, czy wcześniej woził go ten sam kierowca, lecz każdy kurs Błędnym Rycerzem pamiętał bardzo podobnie. Z poziomu podłogi.
Przezornie jedną rękę ułożył na piersi, by chronić swoje cenne fiolki; zazwyczaj miał przy sobie jedną buteleczkę każdego eliksiru ze swego arsenału, w zaklęciach był nogą, a czasy przyszły ciężkie. Nagle poczuł, że rozpędzony autobus (gdyby usiłował coś powiedzieć, skóra przy szczęsce autentycznie mogłaby odsłonić całą jej strukturę kostną) gwałtownie zwalnia. Hamulec, pisk opon, tępe uderzenie ramieniem w szybę, dziwaczny wstrząs, torba z eliksirami lądująca na podłogę. Część fiolek natychmiast się stłukła, w ciasnym wnętrzu pomieszały się intensywne zapachy, pozostałe potoczyły się pod rozwalone łóżka, na schody, a nawet pod siedzenie kierowcy. Robin nawet nie dostrzegł, że autobus stanął, a na szybie widnieją jakieś podejrzanie czerwone plamki. Stał pośrodku armagedonu w totalnym bezruchu, załamany obserwując potłuczone szkło i resztki eliksirów wsiąkające w podłogę.
-Idiota! Zobacz, co narobiłeś - wrzasnął, rzucając się na kolana i dramatycznie zbierając z ziemi uratowane buteleczki - wiesz, ile się nad nimi pracowałem? Jasne że nie, skąd możesz wiedzieć, skoro tylko bawisz się w jakieś żałosne wyścigi z mugolskimi kotami - aż zapowietrzył się z oburzenia, stojąc nad kierowcą i rzucając inwektywami głośniej i dosadniej niż kiedykolwiek. W innej sytuacji powinien poczuć dumę, to byłby przełom w jego relacjach międzyludzkich - co to? - przerwał na moment wylewanie swoich żali, zorientowawszy się, że pstrokacizna na szybie wcale nie jest wynikiem mieszaniny kurzu, deszczu i śladów bytowania rozmaitego ptactwa. Plamy były niepokojąco czerwone, co w połączeniu z niedawnym wstrząsem, dawało dość proste równanie.
Nie było dnia, żeby nie psioczył pod nosem na wypaczoną teleportację oraz szwankujące kominki. Poruszanie się tradycyjnymi metodami znacznie utrudniało życie, zwłaszcza, że sam robił dla siebie za tragarza, a z każdą przebytą milą pakunki stawały się jakby cięższe. Przeklęci handlarze i w tym przewidzieli narzędzie zysku, dodatkowo wyceniając zaklęcie zmniejszające wagę... Robin nawet nie pomyślał, by spróbować wsiąść na miotłę - po pierwsze, prędzej wskoczyłby w ogień niż dobrowolnie oderwał stopy od ziemi, po drugie taką wycieczką złamałby co najmniej kilka punktów Międzynarodwej Ustawy Tajności. Skazywał się więc na piesze wędrówki i od biedy, na Błędnego Rycerza. Nie czuł mięty do purpurowego autobusu, lecz czasami nawet on okazywał się lepszym wyjściem, niż dreptanie po nocy na najniebezpieczniejszą dzielnicę czarodziejskiego Londynu.
Dzierzba miał załatwić świstoklika. Przysięgał, psidwacza mać, że to zrobi - przeciwnie Hawthorne na pewno nie pofatygował się do zapchlonej Walii z marnymi dwiema fiolkami eliksiru słodkiego snu. Nie obchodziły go problemy druha, zwłaszcza, że rzecz tyczyła się jego kobiety; wzajemna zależność dwójki ludzi od siebie stanowczo wykraczała poza robinowe rozumienie, więc kompletnie nie potrafił pojąć tej troski. Tracił na tym Dzierzba, tracił on sam, bo obiecanego świstoklika rzecz jasna nie zobaczył. Zmieszany mężczyzna wcisnął mu do ręki kilka monet więcej, lecz nie zmniejszyło to rozdrażnienia Robina, który wystawiony za próg grzecznego domku na przedmieściach, dosadnie wymyślał gospodarzowi. Młodzieniec westchnął ciężko, pozostawało mu pogodzić się z losem (żadna nowość), zapamiętać niesłowność Dzierzby i zawezwać magiczny autobus. Nieomal czuł, jak późny obiad podjeżdża mu do gardła, przejażdżki Błędnym Rycerzem dostarczały Hawthorne'owi adrenaliny niezbędnej przez cały miesiąc. Od niechcenia machnął prawą ręką z różdżką, nawet nie mrugając (lewe oko się nie liczy!), gdy cal przed jego twarzą zmaterializował się trzypiętrowy pojazd. Poczekał, aż z środka wytoczy się brzuchaty mężczyzna i parka, wyglądająca na gobliny, po czym wgramolił się do autobusu, wolną dłonią paranoicznie sprawdzając, czy jego sakwa na pewno pozostała na miejscu.
-...bry - mruknął niewyraźnie do młodego kierowcy, sadowiąc się na jednym z mosiężnych łóżek. Pozostałe były puste, przypuszczalnie załapał się na ostatni kurs - na Nokturn proszę - podał adres bez zająknięcia, taktycznie łapiąc się ramy łóżka. Nie miał pojęcia, czy wcześniej woził go ten sam kierowca, lecz każdy kurs Błędnym Rycerzem pamiętał bardzo podobnie. Z poziomu podłogi.
Przezornie jedną rękę ułożył na piersi, by chronić swoje cenne fiolki; zazwyczaj miał przy sobie jedną buteleczkę każdego eliksiru ze swego arsenału, w zaklęciach był nogą, a czasy przyszły ciężkie. Nagle poczuł, że rozpędzony autobus (gdyby usiłował coś powiedzieć, skóra przy szczęsce autentycznie mogłaby odsłonić całą jej strukturę kostną) gwałtownie zwalnia. Hamulec, pisk opon, tępe uderzenie ramieniem w szybę, dziwaczny wstrząs, torba z eliksirami lądująca na podłogę. Część fiolek natychmiast się stłukła, w ciasnym wnętrzu pomieszały się intensywne zapachy, pozostałe potoczyły się pod rozwalone łóżka, na schody, a nawet pod siedzenie kierowcy. Robin nawet nie dostrzegł, że autobus stanął, a na szybie widnieją jakieś podejrzanie czerwone plamki. Stał pośrodku armagedonu w totalnym bezruchu, załamany obserwując potłuczone szkło i resztki eliksirów wsiąkające w podłogę.
-Idiota! Zobacz, co narobiłeś - wrzasnął, rzucając się na kolana i dramatycznie zbierając z ziemi uratowane buteleczki - wiesz, ile się nad nimi pracowałem? Jasne że nie, skąd możesz wiedzieć, skoro tylko bawisz się w jakieś żałosne wyścigi z mugolskimi kotami - aż zapowietrzył się z oburzenia, stojąc nad kierowcą i rzucając inwektywami głośniej i dosadniej niż kiedykolwiek. W innej sytuacji powinien poczuć dumę, to byłby przełom w jego relacjach międzyludzkich - co to? - przerwał na moment wylewanie swoich żali, zorientowawszy się, że pstrokacizna na szybie wcale nie jest wynikiem mieszaniny kurzu, deszczu i śladów bytowania rozmaitego ptactwa. Plamy były niepokojąco czerwone, co w połączeniu z niedawnym wstrząsem, dawało dość proste równanie.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ernie Prang lubił sobie czasem wyobrażać — kiedy to układ gwiazd oraz planet wyobrażeniom takowym naturalnie sprzyjał — że całkowicie panuje nad światem.
Co prawda świat ten ograniczał się głównie do trzypiętrowego autobusu, nieco klekoczącego na wertepach oraz ludzi weń przebywających, włączając w to starszego konduktora Mike'a. Który być może a może i znowu tak niekoniecznie, w rzeczywistości miał na imię Micah. Albo Lucy. Zdania były podzielone, a brak przykładania uwagi do tak prozaicznych czynności, jak zapamiętywanie imion i twarzy, jeszcze raz dawał o sobie znać. Niemniej, lubił to. Wyobrażać sobie, że panuje sobie nad tym światem, że każde nierozważne szarpnięcie ogromną kierownicą — a nierozważnych szarpnięć w jego przypadku było doprawdy wiele — może sprawić, iż świat ten zakończy swe istnienie, bądź też w jakiś sposób się rozwinie, gdy dana osoba zostanie dostarczona na wyznaczone przezeń miejsce, nieco chwiejąc się i dziwnie zieleniejąc przy tym. Jednak fantazje te, nieważne jak dziwne oraz niebezpiecznie trącące seryjnym mordem, zawsze były ubogie o jeden niezwykle istotny element. Wszak jako władca świata, winien mieć jakichś wrogów, coby móc ich uświadamiać jak bardzo super on jest, a oni szans najmniejszych nie mają z jego niezwykłym powabem. Jako szary człowiek Ern z pewnością wrogów miał — co prawda bardzo rzadko rejestrował ich istnienie, jako że wszystko mu jedno i hajda do przodu, lecz miał. Lecz jako Ernest Władca Świata, to tak nie bardzo, co było przykre i wpływało na królewski ranking, który stworzył dosłownie kilka sekund temu i prezentował się on dosyć słabiutko w jego własnej głowie. Jakie więc było jego zdziwienie, kiedy pewnej lipcowej nocy dane mu było spotkać swego najgorszego wroga. Jego nemezis. Jego kamyk w bucie. A przecież zaczęło się tak niewinnie! Tak rozkosznie!
Noc była zimna, zamglona i trącała przygnębieniem na kilometr. Nie dziwota więc, że biorąc pod uwagę tak przykrą atmosferę, Ernie Prang radośnie uderzał dłońmi o kierownicę w rytm perkusji wygrywającej jakąś tam piosenkę o skrzeczących ostrygach, zaraz to dołączając do refrenu — a warto wspomnieć, że Ernest miał głos nadzwyczaj ładny, taki którego można by słuchać godzinami, a kiedy śpiewał, to bielizna sama zsuwała się z niewieścich bioder. Z męskich być może również, lecz tego Ernest był cudownie nieświadomy. Niemniej było szaro, buro i ponuro a szatyn jak zwykle to wszystko rujnował, bo rujnować to on potrafił jak nikt inny. Być może klientela zasiadająca we wnętrzu Błędnego nawet by doceniła walory artystyczne towarzyszące podróży, gdyby zbytnio nie obawiała się o własne życie, kurczowo trzymając się ram łóżek. Ale to nie była Erna wina, że te wszystkie skrzynki pocztowe, samochody oraz z jakiegoś powodu budki telefoniczne pojawiały się tuż przed jego maską, gotowe odskoczyć dopiero w ostatniej chwili. Tanie dranie, ale on się nie da! Taki dobry jest! Skręcił w prawo, gdy nadeszło kolejne wezwanie, szczęśliwie będące i przystankiem dla trójki ostatnich pasażerów. Kończył właśnie swój kurs, kolejny kierowca miał się zgłosić za godzinę, tak też możliwość zatrzymania się na środku pola w Walii, oglądając sobie leniwie gwiazdy, brzmiała super. Jakiś nietoperz powoli wstąpił po schodkach, na którego widok pstryknął w daszek granatowego kapelutka kierowcy, bo taki kulturalny jest i wydał z siebie pomruk potwierdzający. Na Nokturn chcą, huh? No to Nokturn mieć będą, chociaż może tym razem jakiś pijany rusek nie będzie mu groził kradzieżą felg, a on nie będzie próbował go przejechać. Co nigdy nie miało miejsca, bo Ernest to prawy człek i blah, blah, blah. Tak też jechał sobie tenże Błędny Rycerz, prując przez świat w prędkości sprawiającej, że niektórym żołądki podchodziłyby do gardła, a sam Ern śmiał się radośnie, kiedy raptem drogę zaszedł mu jego śmiertelny wróg. Nemezis. Potwór rujnujący marzenia i wyobrażenia. Nie kto inny jak jakaś obca babcia. Chłopak wcisnął hamulec, szarpiąc przy tym odpowiednią dźwignię, a pisk opon rozpoczął wygrywać swoją arię.
Kurka, kurka, kurka — gorączkowa myśl na moment przemknęła mu przez głowę, łupnięcie z tyłu zaś wywołało mimowolnie uśmiech satysfakcji. Pan i władca świata, nie? Co to oddaje i zabiera i coś tam, coś tam! Niemniej coś stuknęło, a stuknięciem było niezbyt dobrym. Babcia zniknęła, a nietoperz z tyłu zaczął wrzeszczeć.
— Mordeczka szczawiku — odezwał się grzecznie Prang, wstając ze swego miejsca, aby mógł rzucić okiem na swoją (ale może nikt nie widział?) ofiarę. Nieznajomy nadal wydzierał mu się do uszka, stojąc tuż obok, by wreszcie mógł zadać bardzo dobre pytanie — To, mój drogi nieopierzony przyjacielu, jest moja zrujnowana statystyka. Niech to Merlin trzaśnie, a Morgana pokocha — westchnął kierowca, pstrykając palcami na jadowicie zielone samopiszące pióro, leżące obok kierownicy — Stary, wykreśl te cztery dni od ostatniego wypadku. I totalnie podpisz, że to nie moja wina — upewniwszy się, iż magiczny przedmiot należący do Mike'a/Micah'a/Lucy zrozumiał przesłanie, przecisnął się obok Robina, machając ledwie ręką na śpiącego w najlepsze konduktora łamane na konduktorkę. Lepiej, żeby nie wiedział, bo znowu włosy jemu/jej/im wypadną i co to będzie?
— Oż w pytkę — skomentował jedynie, widząc leżącą przed pojazdem, bladą jak ściana babuleńkę. Nieprzytomną, a może martwą. O w mordeczkę i wszystkie inne pytki świata. Wiedział, że powinien zabrać tę łopatę z domu. Gdzie ty masz głowę Ernie?!
Usta otwierał przeważnie po to, aby coś zjeść - nie lubił marnować słów, może nie był całkowitym milczkiem i ponurakiem, ale większość czarodziejów traktował jak osobny gatunek stworzeń, z którymi nie sposób się porozumieć. Dzika introwertyczność zmiksowana z niewyjaśnionym i wyssanym z palca poczuciem wyższości czyniła z Robina samotnika z wyboru, ale i chłopca kompletnie autystycznego, kiedy przychodziło do puszczenia pary z gęby przy nieznajomym. Z paroma ważnymi wyjątkami, potwierdzającymi niepisaną regułę. Po pierwsze: praktyka wydobywała z młodzieńca całkiem-całkiem dobrego negocjatora. Po drugie: gniew uwalniał ukryte zdolności elokwencji liczonej w ilości, pozwalając na szastanie słowami na prawo i lewo. Lekkomyślnie i nieelegancko, lecz maniery Robina i tak pozostawiały wiele do życzenia, a utrata panowania nad sobą przy kierowcy Błędnego Rycerza raczej nie nadszarpnie jego towarzyskiej reputacji - nieistniejącej?
-Że niby co? - parsknął i zatrzymał się jak wryty, nieprzyjaźnie mierząc wzrokiem młodego mężczyznę. Czy on w ogóle mówił po angielsku? Nie brzmiało to w każdym razie jak przepraszam, więc Robin zirytował się jeszcze bardziej, rzucając się za kierowcą i czując się beznadziejnie w tej walce o jego uwagę. Z czym przegrywał? Z zepsutym hamulcem? Kotem rozpłaszczonym na masce? Mugolską latarnią, która w porę nie zdążyła uskoczyć przed szalejącym autobusem, a może ze zdezelowaną skrzynką na listy?
-Spójrz, co narobiłeś! - zażądał, porywczo szarpiąc bruneta za ramię i przerywając ten cyrk. Odpuściłby sobie podbite oko, olałby kompletnie złamany nos, nie przejąłby się zwichniętym łokciem ani obitym barkiem, lecz potłuczenie eliksirów... Cenił je bardziej od własnego zdrowia, więc ich zbeszczeszczenie i smutny los równał z świętokradztwem. Do wykazu win dołączał bluźnierstwo oraz brak żalu za grzechy, więc kara powinna być dotkliwa. Zadufany w sobie bubek, Robin niemal się rozpłakał, rozbieganym wzrokiem patrząc, jak ulatniają się jego drogocenne eliksiry - może naucz się jeździć, jak normalny człowiek? A jeśli nie, to leć szukać szczęścia na boisku qudditcha, tam na pewno docenią twoją destrukcyjność - wysyczał, rzucając się na kolana, by pozbierać pozostałości po swoich wywarach. Ostatnie miesiące były jakimś koszmarnym snem, w roli głównej stawiając porozbijane fiolki z rzadkimi wywarami. Tylko że wszystko działo się na jawie, a Robin zaczynał wierzyć, że istnieje coś takiego jak pech, i że po dwóch dekadach względnego spokoju uczepił się go wściekle jak rzep psidwaczego ogona.
-Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - jęknął, zdenerwowany, że kierowca najwyraźniej nic sobie nie robi z jego żali. Wcale nie udaje, że słucha, przejęty jakimś wyższym problemem, wyższym i cięższym niż koci trup zmielony przez olbrzymie koła Błędnego Rycerza. Hawthorne zszedł za mężczyzną po schodkach i z zimną krwią nachylił się nad babcią, badając puls. Żyła, chociaż się nie poruszała, a na jej wargach błąkał się uśmiech. Niepokojące. Zainteresował się przednią szybą autobusu upapraną czerwonymi kroplami. Obstawiałby krew, ale zaryzykował i zebrał palcem odrobinę substancji, umieszczając ją na języku. Mmm. Pomidory z odrobiną czosnku, ciekawe.
-Masz szczęście, nie zabiłeś jej na śmierć - orzekł z poważną diagnozą, prostując się znad szyby, jak patolodzy podnosili głowy znad denatów, co jeszcze zdołał zauważyć, kiedy bujał się po Świętym Mungu. Kierowca na zbyt bystrego nie wyglądał, więc postanowił odbiić sobie za zmarnowane eliksiry. Babuszce też najwyraźniej zalazł za skórę, skoro postanowiła sfingować swoją śmierć pod kołami jego autobusu. Pomysłowe, podnoszące ciśnienie, milcząco wszedł w zmowę z biedną kobieciną, chrząkając znacząco - ale jeszcze może umrzeć, a wtedy zacznie straszyć w twoim autobusie - orzekł tonem znawcy, przyjmując pogrzebową minę zawodowego oszusta.
-Że niby co? - parsknął i zatrzymał się jak wryty, nieprzyjaźnie mierząc wzrokiem młodego mężczyznę. Czy on w ogóle mówił po angielsku? Nie brzmiało to w każdym razie jak przepraszam, więc Robin zirytował się jeszcze bardziej, rzucając się za kierowcą i czując się beznadziejnie w tej walce o jego uwagę. Z czym przegrywał? Z zepsutym hamulcem? Kotem rozpłaszczonym na masce? Mugolską latarnią, która w porę nie zdążyła uskoczyć przed szalejącym autobusem, a może ze zdezelowaną skrzynką na listy?
-Spójrz, co narobiłeś! - zażądał, porywczo szarpiąc bruneta za ramię i przerywając ten cyrk. Odpuściłby sobie podbite oko, olałby kompletnie złamany nos, nie przejąłby się zwichniętym łokciem ani obitym barkiem, lecz potłuczenie eliksirów... Cenił je bardziej od własnego zdrowia, więc ich zbeszczeszczenie i smutny los równał z świętokradztwem. Do wykazu win dołączał bluźnierstwo oraz brak żalu za grzechy, więc kara powinna być dotkliwa. Zadufany w sobie bubek, Robin niemal się rozpłakał, rozbieganym wzrokiem patrząc, jak ulatniają się jego drogocenne eliksiry - może naucz się jeździć, jak normalny człowiek? A jeśli nie, to leć szukać szczęścia na boisku qudditcha, tam na pewno docenią twoją destrukcyjność - wysyczał, rzucając się na kolana, by pozbierać pozostałości po swoich wywarach. Ostatnie miesiące były jakimś koszmarnym snem, w roli głównej stawiając porozbijane fiolki z rzadkimi wywarami. Tylko że wszystko działo się na jawie, a Robin zaczynał wierzyć, że istnieje coś takiego jak pech, i że po dwóch dekadach względnego spokoju uczepił się go wściekle jak rzep psidwaczego ogona.
-Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - jęknął, zdenerwowany, że kierowca najwyraźniej nic sobie nie robi z jego żali. Wcale nie udaje, że słucha, przejęty jakimś wyższym problemem, wyższym i cięższym niż koci trup zmielony przez olbrzymie koła Błędnego Rycerza. Hawthorne zszedł za mężczyzną po schodkach i z zimną krwią nachylił się nad babcią, badając puls. Żyła, chociaż się nie poruszała, a na jej wargach błąkał się uśmiech. Niepokojące. Zainteresował się przednią szybą autobusu upapraną czerwonymi kroplami. Obstawiałby krew, ale zaryzykował i zebrał palcem odrobinę substancji, umieszczając ją na języku. Mmm. Pomidory z odrobiną czosnku, ciekawe.
-Masz szczęście, nie zabiłeś jej na śmierć - orzekł z poważną diagnozą, prostując się znad szyby, jak patolodzy podnosili głowy znad denatów, co jeszcze zdołał zauważyć, kiedy bujał się po Świętym Mungu. Kierowca na zbyt bystrego nie wyglądał, więc postanowił odbiić sobie za zmarnowane eliksiry. Babuszce też najwyraźniej zalazł za skórę, skoro postanowiła sfingować swoją śmierć pod kołami jego autobusu. Pomysłowe, podnoszące ciśnienie, milcząco wszedł w zmowę z biedną kobieciną, chrząkając znacząco - ale jeszcze może umrzeć, a wtedy zacznie straszyć w twoim autobusie - orzekł tonem znawcy, przyjmując pogrzebową minę zawodowego oszusta.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat ma zaskakującą i całkiem godną podziwu zdolność do gwałtownego zwalniania, tuż przed tym nim zdecyduje się łaskawie oraz całkowicie samolubnie rozpaść na tysiące drobnych elementów. Elementy te nie muszą być wbrew pozorom takie istotne, choć zapewne dodają niezbędnej dramaturgii przy takim działaniu i Ernest nie potrafiłby wyjść prawdopodobnie z podziwu dla tejże sytuacji, gdyby aktualnie nie tkwił w czarnej czeluści piekieł radośnie określanej mianem miejsca, gdzie światło nie dochodzi, a plecy zaś tracą swą szlachetną nazwę na rzecz jakiś obrzydliwości. Nie podobało mu się to miejsce, z pewnością nie wysłałby z niego pocztówki. Niemniej opony piszczą nieskończenie pod naciskiem hamulca, a asfalt pod wpływem tarcia oraz prędkości z lekka skrzy. Wyciągnięta na siedzeniu, pogrążona w słodkim i nieświadomym tragedii rozgrywającej się wokół postać konduktora drga nieznacznie, odchyla głowę i chrapie głośno, dając tym samym marne znaki życia. Drewniana figurka wozaka, lubująca się szczególnie w szaleńczym biegu między potężną kierownicą a kanapką z serem okraszoną gruzem, tudzież cokolwiek by to nie było, traci równowagę i machając żałośnie łapkami, przelatuje tuż obok lewej skroni właściciela. Dokumenty gnieżdżące się w niedomykającym się schowku, z furkotem opuszczają swe niedawne lokum i gdyby tylko młody Prang nie był w tym momencie zaaferowany, z pewnością rzuciłby jakimś dziwnym tekstem typu 'ten świstek papieru jest wolny!'. Ale był, z sercem dudniącym w rytmie rock'n'rola i nieznacznie rozdziawionymi ustami, nadającymi mu mało inteligentny wyraz twarzy. Przed nim rozgrywa się koszmar czerwieni oraz potencjalnych trupów, dlatego też wstaje, chcąc upewnić się, że może jednak znowu widzi dziwne rzeczy, jak ostatnim razem, kiedy to Bojczuk rzucił do niego znamienne 'no ze mną nie zapalisz?'. Nawet gwałtowne szarpnięcie za ramie, nie potrafi wyrwać go z oszołomienia i swoistej tragedii, nad utraconą godnością.
— No przecież widzę! — niemalże krzyczy, wyrzucając dłonie w powietrze w oburzeniu. Ma parę oczu, bardzo ładnych oczu, lekko niedowidzących co zwiastuje okulary grube jak denka od butelek na starość, ale jakieś ma. Ciężko więc mu nie zauważać pewnych oczywistych oczywistości — Moja statystyka! Nieskalana opinia! Moja nemezis! — woła w zaaferowaniu, nie zwracając nawet uwagi na to, że Robin na kolana pada i zbiera jakieś płyny. Bardzo dobrze rzekłby mu w innej sytuacji Ern, dobrze tak sprzątać po sobie, o kulturze świadczy. Jednak to nie była inna sytuacja, a obecna sytuacja także poświęcenie młodzieńca, nie zostało zarejestrowane.
— Znalazłem ja kiedyś, prawdziwe szczęście na boisku qudditcha. Potrafiło całkiem nieźle miotnąć upiorogackiem, więc nie jestem pewny czy to takie całkowite szczęście było — przyznaje w przypływie nagłej szczerości szatyn, machając zaraz ręką, kiedy to począł ze schodków autobusu zbiegać. Tyle było w temacie słuchania nieszczęśliwy alchemiku.
— A to można tak na śmierć nie zabijać? Znaczy ja wiem, że niektórzy mają skłonność do umartwiania siebie samych, jednak nie jest to chyba takie jednoznaczne z zabójstwem, jeśli nie bawi się w samobójstwo — to zbyt skomplikowane, wplata palce w niesforne kosmyki oraz mierzwi je jeszcze bardziej, kiedy tak stoi i patrzy, jak nieznajomy człowiek nietoperz dokonuje profesjonalnych oględzin. Nie podoba mu się to, Erniemu znaczy, nieszczęsna żywo nieżywa babuleńka wywołuje jakiś ciężar w piersi oraz podsyca ochotę na sos boloński z dużą ilością czosnku. Co jest dziwne, lecz do akceptacji.
— Myślisz, że naprawdę mogłaby? Tak umrzeć, a potem postanowić straszyć Błędnego? Bo to byłoby takie...totalnie super! — odzywa się z nagłym entuzjazmem kierowca, posyłając nieszczęsnemu chłystkowi bielutki uśmiech — Nazwałbym ją Muriel, zresztą wygląda mi na Muriel. Jakby tak straszyła, to by się od razu milej czas spędzało. Chociaż...czy przy gwałtownym skręcie, mogłaby wylecieć przez maskę, czy to duchów nie dotyczy? — pyta całkiem poważnie, spoglądając na Hawthorna, jakby ten mu co najmniej gwiazdkę w lipcu sprawił, co nie zmieniało faktu, że wciąż przebywali na środku ulicy z nieprzytomną kobieciną. Czekać tylko, aż mugolska policja się zbierze. Bądź co gorsza, nadejdą gapie i zaczną wymieniać między sobą uwagi, nie robiąc jednak przy tym nic. Taka presja by z pewnością wykończyła biednego Pranga.
— No przecież widzę! — niemalże krzyczy, wyrzucając dłonie w powietrze w oburzeniu. Ma parę oczu, bardzo ładnych oczu, lekko niedowidzących co zwiastuje okulary grube jak denka od butelek na starość, ale jakieś ma. Ciężko więc mu nie zauważać pewnych oczywistych oczywistości — Moja statystyka! Nieskalana opinia! Moja nemezis! — woła w zaaferowaniu, nie zwracając nawet uwagi na to, że Robin na kolana pada i zbiera jakieś płyny. Bardzo dobrze rzekłby mu w innej sytuacji Ern, dobrze tak sprzątać po sobie, o kulturze świadczy. Jednak to nie była inna sytuacja, a obecna sytuacja także poświęcenie młodzieńca, nie zostało zarejestrowane.
— Znalazłem ja kiedyś, prawdziwe szczęście na boisku qudditcha. Potrafiło całkiem nieźle miotnąć upiorogackiem, więc nie jestem pewny czy to takie całkowite szczęście było — przyznaje w przypływie nagłej szczerości szatyn, machając zaraz ręką, kiedy to począł ze schodków autobusu zbiegać. Tyle było w temacie słuchania nieszczęśliwy alchemiku.
— A to można tak na śmierć nie zabijać? Znaczy ja wiem, że niektórzy mają skłonność do umartwiania siebie samych, jednak nie jest to chyba takie jednoznaczne z zabójstwem, jeśli nie bawi się w samobójstwo — to zbyt skomplikowane, wplata palce w niesforne kosmyki oraz mierzwi je jeszcze bardziej, kiedy tak stoi i patrzy, jak nieznajomy człowiek nietoperz dokonuje profesjonalnych oględzin. Nie podoba mu się to, Erniemu znaczy, nieszczęsna żywo nieżywa babuleńka wywołuje jakiś ciężar w piersi oraz podsyca ochotę na sos boloński z dużą ilością czosnku. Co jest dziwne, lecz do akceptacji.
— Myślisz, że naprawdę mogłaby? Tak umrzeć, a potem postanowić straszyć Błędnego? Bo to byłoby takie...totalnie super! — odzywa się z nagłym entuzjazmem kierowca, posyłając nieszczęsnemu chłystkowi bielutki uśmiech — Nazwałbym ją Muriel, zresztą wygląda mi na Muriel. Jakby tak straszyła, to by się od razu milej czas spędzało. Chociaż...czy przy gwałtownym skręcie, mogłaby wylecieć przez maskę, czy to duchów nie dotyczy? — pyta całkiem poważnie, spoglądając na Hawthorna, jakby ten mu co najmniej gwiazdkę w lipcu sprawił, co nie zmieniało faktu, że wciąż przebywali na środku ulicy z nieprzytomną kobieciną. Czekać tylko, aż mugolska policja się zbierze. Bądź co gorsza, nadejdą gapie i zaczną wymieniać między sobą uwagi, nie robiąc jednak przy tym nic. Taka presja by z pewnością wykończyła biednego Pranga.
The risk I took was calculatedBut man, I'm so bad at math...
Z gracją słonia w składzie porcelany omijał wszystkie lecące na niego przedmioty. Papierzyska, karty z czekoladowych żab, napoczęte opakowanie miętusów, pęk kluczy, starą kanapkę - drobna własność już na starcie przegrywała z grawitacją. Robinowi pozostawało modlić się w myślach, by narwany kierowca nie trzymał w schowku czegoś w stylu japońskiego shurikenu albo gadających noży, gotowych do podziurawienia go w taki sposób, by przypominał szwajcarski ser, tyle że w skali. Droga przez piętro autobusu stanowiła drogę przez mękę, acz znacznie gorsza okazała się konwersacja z kierowcą. Ewidentnie przygłuchym albo przygłupim. Hawthorne w trakcie swojego niezbyt długiego monologu (i tak nieźle, jak na jego standardy) czuł się, jakby w wyniku pomyłki nawijał do nieożywionego obrazu. Kątem oka uchwycił swoją twarz we wstecznym lusterku: oblicze przybrało kolor purpury, a czubki uszu niewiele dzieliło od tego, by zaczęły się dymić. Psiakrew, cholerny kierowca!
-Nie obchodzi mnie twoja statystka - warknął Robin, ze złości dosłownie łapiąc się za głowę. Obraz nędzy i rozpaczy dopełniłoby wyrywanie sobie włosów, lecz chociaż młodzianowi wiele można zarzucić, skłonności do masochizmu nie posiadał - babuleńki codziennie umierają na pasach. Zacznij prowadzić nowe rachunki - poradził cynicznie, załamując ręce nad potłuczonymi butelkami. Szlag by to wszystko; zagotował się jak kociołek i czym prędzej wypadł z autobusu, potykając się o własne nogi, ale mimo to ciągnąc za sobą kierowcę. Za ucho, a jakże, ratował mu życie, więc chociaż tak odbierał sobie rekompensatę. W środku mogli się równo zagazować - ocenił, że omldenie nastąpiłoby po jakiejś minucie, plus minus dwadzieścia siedem sekund w zależności od wiatru (otwarte okna!) i odporności organizmu. Sobie dawał nieco więcej czasu, pracował w końcu w nieco toksycznych warunkach, za to brunet zdawał się nieprzyzwyczajony nawet do kierownicy i niezaznajomiony z pedałem hamulca.
-To może ruszaj na jego poszukiwanie. I nie wracaj, póki nie znajdziesz - syknął Robin, ze złością zatrzaskując drzwi Błędnego Rycerza i miażdżąc wzorkiem beztroską buźkę kierowcy. Uchachana gęba wyzwalała w nim najgorsze instynkty i jedyne, co powstrzymywało Hawthorne'a przed zasadzeniem mu bomby, była perspektywa zacnego wpierdolu. Gdyby wzięto ich do reklamy środków budujących masę mięśniową, Robin na pewno grałby tego "przed". Tamten też nie należał do napompowanych osiłków, lecz ramię miał mocne - może od zaciekłego kręcenia kierownicą, nad innymi powodami wolał się nie zastanawiać.
-Jak się ma do tego kompetencje - odparł przez zaciśnięte zęby, pochylając się nad babuszką i lekceważąc resztę radosnego trajkotania. Na Merlina, przeprawa gorsza niż kiedykolwiek miał z kimkolwiek, a przecież stykał się z ludźmi naprawdę różnego sortu. Obadał klatkę piersiową kobieciny i przyłożył ucho do jej piersi, starając się usłyszeć coś więcej, niż zachwycony szczebiot kierowcy. Tyłem do przyjemniaczka rozwarł jej szczęki i wymruczał konspiracyjnie do swej partnerki, żeby się nie martwiła, brunet musiał dostać nauczkę. Trup na ulicy, więc przynajmniej jedna noc na dołku była pewna. Wywar żywej śmierci załatwił sprawę, Robin miał pewność, że żartowniś nie zorientuje się w wybiegu i zamiast przejmować się duchem, zacznie lamentować nad swoją przyszłością i przekreśloną karierą w transporcie.
-Na twoim miejscu zacząłbym się martwić - rzekł grobowym głosem, po czym nachylił się i podniósł z ulicy jabłko, które wypadło z siatki pełnej zakupów. Wgryzł się w nie zupełnie nieelegancko i przeżuł pierwszy kęs. Tfu. Kwaśne.
-Nie obchodzi mnie twoja statystka - warknął Robin, ze złości dosłownie łapiąc się za głowę. Obraz nędzy i rozpaczy dopełniłoby wyrywanie sobie włosów, lecz chociaż młodzianowi wiele można zarzucić, skłonności do masochizmu nie posiadał - babuleńki codziennie umierają na pasach. Zacznij prowadzić nowe rachunki - poradził cynicznie, załamując ręce nad potłuczonymi butelkami. Szlag by to wszystko; zagotował się jak kociołek i czym prędzej wypadł z autobusu, potykając się o własne nogi, ale mimo to ciągnąc za sobą kierowcę. Za ucho, a jakże, ratował mu życie, więc chociaż tak odbierał sobie rekompensatę. W środku mogli się równo zagazować - ocenił, że omldenie nastąpiłoby po jakiejś minucie, plus minus dwadzieścia siedem sekund w zależności od wiatru (otwarte okna!) i odporności organizmu. Sobie dawał nieco więcej czasu, pracował w końcu w nieco toksycznych warunkach, za to brunet zdawał się nieprzyzwyczajony nawet do kierownicy i niezaznajomiony z pedałem hamulca.
-To może ruszaj na jego poszukiwanie. I nie wracaj, póki nie znajdziesz - syknął Robin, ze złością zatrzaskując drzwi Błędnego Rycerza i miażdżąc wzorkiem beztroską buźkę kierowcy. Uchachana gęba wyzwalała w nim najgorsze instynkty i jedyne, co powstrzymywało Hawthorne'a przed zasadzeniem mu bomby, była perspektywa zacnego wpierdolu. Gdyby wzięto ich do reklamy środków budujących masę mięśniową, Robin na pewno grałby tego "przed". Tamten też nie należał do napompowanych osiłków, lecz ramię miał mocne - może od zaciekłego kręcenia kierownicą, nad innymi powodami wolał się nie zastanawiać.
-Jak się ma do tego kompetencje - odparł przez zaciśnięte zęby, pochylając się nad babuszką i lekceważąc resztę radosnego trajkotania. Na Merlina, przeprawa gorsza niż kiedykolwiek miał z kimkolwiek, a przecież stykał się z ludźmi naprawdę różnego sortu. Obadał klatkę piersiową kobieciny i przyłożył ucho do jej piersi, starając się usłyszeć coś więcej, niż zachwycony szczebiot kierowcy. Tyłem do przyjemniaczka rozwarł jej szczęki i wymruczał konspiracyjnie do swej partnerki, żeby się nie martwiła, brunet musiał dostać nauczkę. Trup na ulicy, więc przynajmniej jedna noc na dołku była pewna. Wywar żywej śmierci załatwił sprawę, Robin miał pewność, że żartowniś nie zorientuje się w wybiegu i zamiast przejmować się duchem, zacznie lamentować nad swoją przyszłością i przekreśloną karierą w transporcie.
-Na twoim miejscu zacząłbym się martwić - rzekł grobowym głosem, po czym nachylił się i podniósł z ulicy jabłko, które wypadło z siatki pełnej zakupów. Wgryzł się w nie zupełnie nieelegancko i przeżuł pierwszy kęs. Tfu. Kwaśne.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już w pacholęcych latach, tchnących beztroską oraz krwią regularnie przelewaną, został ci ten młodzieniec jakże urokliwy zapoznany z frazą z pozoru niewinną, lecz jakże znamienną dla jego dalszego trwania: zdolny, ale leniwy. Taki był, takim przecież chciał być...albo też nie chciał, bo bierność była jego mocną stroną i kierował się zazwyczaj tam, gdzie brutalnie popchnęło go życie, razów nie szczędząc. Ale, tak czy inaczej należał do osób niezaprzeczalnie zdolnych, inteligentnych, goszczących w swym wnętrzu jakąś taką filozoficzną wręcz mądrość, tak też głupcem nazwać go było nie sposób. Dlatego też, jeżeli opinia o jego potencjalnym braku rozumu — bo brak zdrowego rozsądku, to by jeszcze zrozumiał — zabrzmiałaby w powietrzu, to Ernest niezaprzeczalnie by się oburzył. Głupi nie był, swoje wiedział, a że tak jakby miał eleganckiego trupa przed maską, to się jakby nie skupiał na skamlącym chłopaczku. I przygłuchy też nie był, bo na swej dzielnej gitarze, to wymiatał. Może przyślepy był, jednak nikt mu tego nie jest w stanie udowodnić! Niemniej zaczął on ci w końcu słuchać, uważnie nader i dosyć niepoważnie.
— Jesteś genialny! — zachwycił się raptownie młody Prang, ciemnoniebieskie oczy aż pojaśniały, bo jeśli staruszki oraz inne ich pochodne zwykły codziennie umierać, to tak jakby nie jest jego winą nic, a nic. Ot, serducho stanęło, a stal oraz pęd wykończyły dzieło, pozostawiając na jezdni rozpłaszczoną laurkę z pogruchotanych kości, wnętrzności oraz posoki sączącej się ze stanowczo zbyt wielu ran. Tak było. Zdecydowanie! Był tak zaaferowany odkryciem pochmurnego dzieciaka, że w sumie nie zauważył, jak pozwolił się wyprzedzić, a gówniarz za ucho go zaczął ciągnąć. Co za brutalność i bezczelny atak na kierowcę! Pal licho, że jakby go ślepia piec zaczęły.
— Ow, ow, ow, no ej! Zły dotyk! To stanowczo zły dotyk! — skarży się z wyrzutem, zaraz to rozcierając uszko nieszczęsne, gdy tylko został uwolniony — Żartujesz? Nie wchodzi się do tego samego bagna dwa razy, trzeba innym moczarom dać szansę. Gdzie twoja sprawiedliwość? — pyta szczerze zdziwiony, jakby nie rozumiał do końca zachowania Robina. Szczęścia przecież nie należało szukać, bo to taka menda straszna i kitrać się lubi, a jak się je znajduje to zazwyczaj całkowitym przypadkiem i z siłą oraz subtelnością nawalonych gości, gotowych cię skopać i do rowu posłać. Nie to, że Ernest ma w tym doświadczenie. W skopaniu takim. Co to, to nie! A skąd! Hehe. Znaczy...nie ma! Zdecydowanie nie ma!
— Martwić? — przekręca głowę, spoglądając w zaintrygowaniu na działania chłopaka. Coś tam mruczy, coś macha rękoma, maca nie tam, gdzie powinien, aż Prang dyskretnie wzrok odwraca i ku niebu spogląda, bo może te gesty to jakiś zakamuflowany taniec deszczu jest — Nah. Jak się Błędny oczyści, to się Muriel stąd zabierze. Znam super miejscówkę, chyba mój szpadel tam zostawiłem. Optymistyczny chłopiec swoją drogą. Ale, tak czy inaczej taki cmentarz w Szkocji jest całkiem w dechę, chociaż lubią go czasem odwiedzać dosyć dziwni ludzie na biało ubrani. Zbierają się raz w tygodniu, o kolorach coś gadają, że czerń już jest passé i generalnie biały powinien rządzić światem. Pamiętam, jak mnie raz tam siłą zaciągnęli, bo niedaleko pani Hopkins mieszka, a pani Hopkins to lubi mnie po nocach wzywać, bo spacery są w porządku do pewnego momentu. Ale tego, zaciągnęli mnie i chcą, żebym na jakieś kcośtam przysiągł, to mu mówię Azherocie, panie ciemności i ciemiężycielu czarnuchów, ja generalnie jestem barwoneutralny i taka szarość na przykład jest dla mnie całkiem całkiem superowa. Trochę się oburzyli, ale ja musiałem się spieszyć, bo nocne kursy i tak dalej. Ale długa opowieść krótka, Azherot ma na imię Steven i jego żona robi przepyszne ciasteczka — kiedy tak mówił ożywiony wyraźnie, począł zbliżać się do staruszki. W końcu przykucnął w zaintrygowaniu przed swoją ofiarą, no trup jak nic — Ale tak czy inaczej, ty ją za nogi bierzesz. I nie patrz tak na mnie, jeśli nas złapią, to totalnie pociągnę cię za sobą na dno. Wrobię tak, że matula cię na listach gończych nie pozna, za co ją przeproszę, bo to nieco podłe jest, a sam wyjdę na drugi dzień, jako że mam znajomych w auroracie i to są moje psiapsie, totalnie piszczymy na widok tych samych szpilek — oświadczył Ernie wesoło, machając przed twarzą Muriel niebędącą Muriel. Najwyraźniej wcale nie był przejęty ani swoją opowieścią o mugolskim Ku Klux Klanie, ani też stwierdzeniem, że ma zamiar fałszywie oskarżyć Merlinowi winnemu alchemika. Pal licho też, że kłamał okrutnie, bo go ani Bren ani Fox prawdopodobnie by nie wyciągnęli, jako że to uczciwe dranie są, za co mógłby ich skopać, gdyby nie fakt, że najprawdopodobniej by przegrał — Ale nie martw się, ty też zostałeś właśnie moją psiapsią, więc może cię wyciągniemy. Nie musisz dziękować, wiem, że jestem super — tutaj już zerknął na Hawthorna z wesołym uśmiechem, przez co nie można było być pewnym, czy on tak na poważnie bredzi, czy też żartuje.
— No...to, co właściwie się stłukło? — zainteresował się wreszcie i w razie, gdyby po wejściu do autobusu miał zastać przeżartą podłogę, albo inne przyjemności. On tego z włąsnej kieszeni z pewnością nie pokryje. Nu-uh.
— Jesteś genialny! — zachwycił się raptownie młody Prang, ciemnoniebieskie oczy aż pojaśniały, bo jeśli staruszki oraz inne ich pochodne zwykły codziennie umierać, to tak jakby nie jest jego winą nic, a nic. Ot, serducho stanęło, a stal oraz pęd wykończyły dzieło, pozostawiając na jezdni rozpłaszczoną laurkę z pogruchotanych kości, wnętrzności oraz posoki sączącej się ze stanowczo zbyt wielu ran. Tak było. Zdecydowanie! Był tak zaaferowany odkryciem pochmurnego dzieciaka, że w sumie nie zauważył, jak pozwolił się wyprzedzić, a gówniarz za ucho go zaczął ciągnąć. Co za brutalność i bezczelny atak na kierowcę! Pal licho, że jakby go ślepia piec zaczęły.
— Ow, ow, ow, no ej! Zły dotyk! To stanowczo zły dotyk! — skarży się z wyrzutem, zaraz to rozcierając uszko nieszczęsne, gdy tylko został uwolniony — Żartujesz? Nie wchodzi się do tego samego bagna dwa razy, trzeba innym moczarom dać szansę. Gdzie twoja sprawiedliwość? — pyta szczerze zdziwiony, jakby nie rozumiał do końca zachowania Robina. Szczęścia przecież nie należało szukać, bo to taka menda straszna i kitrać się lubi, a jak się je znajduje to zazwyczaj całkowitym przypadkiem i z siłą oraz subtelnością nawalonych gości, gotowych cię skopać i do rowu posłać. Nie to, że Ernest ma w tym doświadczenie. W skopaniu takim. Co to, to nie! A skąd! Hehe. Znaczy...nie ma! Zdecydowanie nie ma!
— Martwić? — przekręca głowę, spoglądając w zaintrygowaniu na działania chłopaka. Coś tam mruczy, coś macha rękoma, maca nie tam, gdzie powinien, aż Prang dyskretnie wzrok odwraca i ku niebu spogląda, bo może te gesty to jakiś zakamuflowany taniec deszczu jest — Nah. Jak się Błędny oczyści, to się Muriel stąd zabierze. Znam super miejscówkę, chyba mój szpadel tam zostawiłem. Optymistyczny chłopiec swoją drogą. Ale, tak czy inaczej taki cmentarz w Szkocji jest całkiem w dechę, chociaż lubią go czasem odwiedzać dosyć dziwni ludzie na biało ubrani. Zbierają się raz w tygodniu, o kolorach coś gadają, że czerń już jest passé i generalnie biały powinien rządzić światem. Pamiętam, jak mnie raz tam siłą zaciągnęli, bo niedaleko pani Hopkins mieszka, a pani Hopkins to lubi mnie po nocach wzywać, bo spacery są w porządku do pewnego momentu. Ale tego, zaciągnęli mnie i chcą, żebym na jakieś kcośtam przysiągł, to mu mówię Azherocie, panie ciemności i ciemiężycielu czarnuchów, ja generalnie jestem barwoneutralny i taka szarość na przykład jest dla mnie całkiem całkiem superowa. Trochę się oburzyli, ale ja musiałem się spieszyć, bo nocne kursy i tak dalej. Ale długa opowieść krótka, Azherot ma na imię Steven i jego żona robi przepyszne ciasteczka — kiedy tak mówił ożywiony wyraźnie, począł zbliżać się do staruszki. W końcu przykucnął w zaintrygowaniu przed swoją ofiarą, no trup jak nic — Ale tak czy inaczej, ty ją za nogi bierzesz. I nie patrz tak na mnie, jeśli nas złapią, to totalnie pociągnę cię za sobą na dno. Wrobię tak, że matula cię na listach gończych nie pozna, za co ją przeproszę, bo to nieco podłe jest, a sam wyjdę na drugi dzień, jako że mam znajomych w auroracie i to są moje psiapsie, totalnie piszczymy na widok tych samych szpilek — oświadczył Ernie wesoło, machając przed twarzą Muriel niebędącą Muriel. Najwyraźniej wcale nie był przejęty ani swoją opowieścią o mugolskim Ku Klux Klanie, ani też stwierdzeniem, że ma zamiar fałszywie oskarżyć Merlinowi winnemu alchemika. Pal licho też, że kłamał okrutnie, bo go ani Bren ani Fox prawdopodobnie by nie wyciągnęli, jako że to uczciwe dranie są, za co mógłby ich skopać, gdyby nie fakt, że najprawdopodobniej by przegrał — Ale nie martw się, ty też zostałeś właśnie moją psiapsią, więc może cię wyciągniemy. Nie musisz dziękować, wiem, że jestem super — tutaj już zerknął na Hawthorna z wesołym uśmiechem, przez co nie można było być pewnym, czy on tak na poważnie bredzi, czy też żartuje.
— No...to, co właściwie się stłukło? — zainteresował się wreszcie i w razie, gdyby po wejściu do autobusu miał zastać przeżartą podłogę, albo inne przyjemności. On tego z włąsnej kieszeni z pewnością nie pokryje. Nu-uh.
The risk I took was calculatedBut man, I'm so bad at math...
Wieku nie mogła ich dzielić wielka przepaść, lecz usposobienie stawiało ich na dwóch biegunach, oddalonych od siebie tak, jak to tylko możliwe i wcale nie przyciągających się wzajemnie. Hawthorne klął w myślach, na czym świat stoi, a ten drugi dla dopełnienia tego obrazu prawie na głowie stawał, wyczyniając nadzwyczajne akrobacje, podśmiechując się z przejęcie Robina. Młodzieniec stając twarzą w twarz z beztroską - w zasadzie czuł się, jakby dostał nią prosto w ryj - czuł się tak zdezorientowany, jak to tylko możliwe. Kierowca, dorosły człowiek, a zachowywał się jak wariat, a do tego szkodzący społeczeństwu! Robin widział w Erniem wodospad wad, chodzące niebezpieczeństwo, pokrzykujący ostrzegawczy znak: UWAGA KATASTROFA. I choć podobny komplement niewątpliwie w innych okolicznościach sprawiłby mu niejaką przyjemność (przyjemność? co to? satysfakcja znacząco się różniła), tak targając szatyna za uszy kalkulował, że łapserdak nie chwalił wcale jego nieprzeciętnego umysłu.
-Niereformowalny - burknął pod nosem, mocniej zaciskając uchwyt, ścisk miał całkiem silny, chociaż niepozorny. Z prężnymi ramionami tego tam rajdera od siedmiu boleści szans sobie nie dawał, ale zaskoczenie poskutkowało na tyle, że zdołał wykopać go z autobusu na zewnątrz, tuż przed ledwo-ledwo dychającą babuszkę. Pogratulował sobie tej przezorności, bo teatrzyk łatwiej było ciągnąć we dwoje, zważywszy na jego nikłą praktykę w oszukiwaniu (tudzież jakichkolwiek międzyludzkich interakcjach), starowinka okazywała się całkiem pomocna. Dobry rekwizyt, chociaż nieco drewniany, hehe, zgrzytliwe poczucie humoru na całe szczęście nie wydostało się na zewnątrz.
-Niech nie narzeka - uciął, nic sobie nie robiąc z lamentów kierowcy, na miarę rozpaczania po utracie kończyny. Owszem, bolało, ale skoro on to przeżywał prawie regularnie (kochana matka, tak o niego dbała), to i dorosły mężczyzna poradzi sobie z piekącym uchem. Albo nie? Hawthorne powoli zaczął powątpiewać w stan Ernesta, czyżby zbyt mocny ucisk poprzestawiał mu coś w głowie? Brak piątej klepki nagle dał o sobie znać? Nie mógł się zdecydować, od tego trajkotu zaczynała boleć go głowa, a Pranga najwyraźniej dopiero się rozkręcał. Bredził jak potłuczony i z tej ciekawości Hawthorne począł mu nawet do oczu zaglądać, nagle zainteresowany, czy nafaszerował się eliksirem euforii czy innym środkiem. Tęczówki jednak miał w porządku, takie nie za duże, wrażliwe na światło - no szaleniec i w dodatku strasznie ekspansyjny. Hawthrone choć przed momentem zgromadził dla siebie sporą przestrzeń, teraz musiał kulić ramiona i garbić się bardziej niż zwykle, by uchronić się przed patykowatymi ramionami kierowcy, gestykulującego tak żywo, że prawie porozbijał swoje boczne lusterka.
-Co - mimowolnie poruszył swymi mięsistymi ustami, choć opowieść i jej kontynuacja obchodziły go równie mocno, co wyprzedaże u Madame Malkin, którymi podniecały się nawet nokturnowe wiedźmy. Zaraz zatknął je przerażony, licząc naiwnie, że Ernie tego nie usłyszał i że nie uraczy go kolejną, równie absurdalną historią - niech zajmie się sobą - odparł, po czym dyskretnie szturchnął babcię, żeby już kończyła ten cyrk. Babuleńka poderwała się z ziemi z refleksem godnym prawdziwego sportowca i końcem swojej zakrzywionej lagi zahaczyła o kostki Ernesta, tak, że ten runął jak długi i gruchnął siedzeniem o ziemię. Staruszka zaś zerwała się do biegu i tyle ją widzieli, Robin nie mógł wyjść z podziwu.
-Nie jestem żadnym psiapsiem - zdenerwował się, nie rozumiejąc konotacji słowa - nie ma znaczenia. Nic już z tym nie zrobi - odburknął, decydując, że nie ma sensu ciągnąć tej farsy - niech siada za kółkiem i wiezie mnie do domu. Tylko niech się nie odzywa - dodał, poważnie zastanawiając się nad wyczarowaniem zatyczek do uszu. Tempem błędnego rycerza na Nokturnie powinni być lada chwila, o ile rzecz jasna, eliksiry nie poszatkowały wnętrza autobusu na amen.
-Niereformowalny - burknął pod nosem, mocniej zaciskając uchwyt, ścisk miał całkiem silny, chociaż niepozorny. Z prężnymi ramionami tego tam rajdera od siedmiu boleści szans sobie nie dawał, ale zaskoczenie poskutkowało na tyle, że zdołał wykopać go z autobusu na zewnątrz, tuż przed ledwo-ledwo dychającą babuszkę. Pogratulował sobie tej przezorności, bo teatrzyk łatwiej było ciągnąć we dwoje, zważywszy na jego nikłą praktykę w oszukiwaniu (tudzież jakichkolwiek międzyludzkich interakcjach), starowinka okazywała się całkiem pomocna. Dobry rekwizyt, chociaż nieco drewniany, hehe, zgrzytliwe poczucie humoru na całe szczęście nie wydostało się na zewnątrz.
-Niech nie narzeka - uciął, nic sobie nie robiąc z lamentów kierowcy, na miarę rozpaczania po utracie kończyny. Owszem, bolało, ale skoro on to przeżywał prawie regularnie (kochana matka, tak o niego dbała), to i dorosły mężczyzna poradzi sobie z piekącym uchem. Albo nie? Hawthorne powoli zaczął powątpiewać w stan Ernesta, czyżby zbyt mocny ucisk poprzestawiał mu coś w głowie? Brak piątej klepki nagle dał o sobie znać? Nie mógł się zdecydować, od tego trajkotu zaczynała boleć go głowa, a Pranga najwyraźniej dopiero się rozkręcał. Bredził jak potłuczony i z tej ciekawości Hawthorne począł mu nawet do oczu zaglądać, nagle zainteresowany, czy nafaszerował się eliksirem euforii czy innym środkiem. Tęczówki jednak miał w porządku, takie nie za duże, wrażliwe na światło - no szaleniec i w dodatku strasznie ekspansyjny. Hawthrone choć przed momentem zgromadził dla siebie sporą przestrzeń, teraz musiał kulić ramiona i garbić się bardziej niż zwykle, by uchronić się przed patykowatymi ramionami kierowcy, gestykulującego tak żywo, że prawie porozbijał swoje boczne lusterka.
-Co - mimowolnie poruszył swymi mięsistymi ustami, choć opowieść i jej kontynuacja obchodziły go równie mocno, co wyprzedaże u Madame Malkin, którymi podniecały się nawet nokturnowe wiedźmy. Zaraz zatknął je przerażony, licząc naiwnie, że Ernie tego nie usłyszał i że nie uraczy go kolejną, równie absurdalną historią - niech zajmie się sobą - odparł, po czym dyskretnie szturchnął babcię, żeby już kończyła ten cyrk. Babuleńka poderwała się z ziemi z refleksem godnym prawdziwego sportowca i końcem swojej zakrzywionej lagi zahaczyła o kostki Ernesta, tak, że ten runął jak długi i gruchnął siedzeniem o ziemię. Staruszka zaś zerwała się do biegu i tyle ją widzieli, Robin nie mógł wyjść z podziwu.
-Nie jestem żadnym psiapsiem - zdenerwował się, nie rozumiejąc konotacji słowa - nie ma znaczenia. Nic już z tym nie zrobi - odburknął, decydując, że nie ma sensu ciągnąć tej farsy - niech siada za kółkiem i wiezie mnie do domu. Tylko niech się nie odzywa - dodał, poważnie zastanawiając się nad wyczarowaniem zatyczek do uszu. Tempem błędnego rycerza na Nokturnie powinni być lada chwila, o ile rzecz jasna, eliksiry nie poszatkowały wnętrza autobusu na amen.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ernest od zawsze uważał — choć po prawdzie, uważał tak od niespełna dwudziestu minut i czterdziestu sześciu sekund, jeśli istotna była w tym przypadku prawda — że szaleństwo było pojęciem nader względnym, o ile naturalnie dana osoba nie zaciskała palców na trzonku noża, gotowa zadać kilka wyważonych, ach urokliwych ciosów w trzewia. Albo nie planowała rzucić klątwy na bogu winnego — czy czarodzieje w ogóle wierzą w boską instytucję? — przechodnia, chcącego przed pracą zjeść kanapkę (jaki drań nie da człowiekowi w spokoju zjeść kanapki?!). Albo nie słyszała głosów, które nakazywały jej podpalić wszystko, co znajduje się w otoczeniu, włączając w to kulawego Timmiego. Biedny Timmy! On tylko chciał się pobawić! Ale tak, pomijając przytoczone przykłady — szaleństwo było pojęciem względnym, bowiem w naszych głowach to my jesteśmy tymi normalnymi (więc w sumie te przykłady też się w to wpasowywały, ale nieszczęsny Timmy tak utkwił mu w pamięci, że nie mógł się go pozbyć). Tak też Ernest Prang nie poczuwał się do bycia wariatem, bardziej widział siebie w roli obserwatora, który od czasu do czasu obrywa piłką w twarz. Niemniej przez większość jest całkiem spoko, więc to nie problem. Tak też wariatem nie był, on po prostu nie zamierzał czynić z każdego kroku przez siebie uczynionego, jakiejś wzniosłej idei, bo po prostu szedł i przypadkiem wdepnął w grudkę błota (błota, to totalnie było błoto). Do powagi też mu spieszno nie było, życie to farsa, a ludzie są tylko jego ofiarami. Niemniej ten sam Ernest, który wariatem nie był, naprawdę byłby wdzięczny za taki znak ostrzegawczy z napisem 'katastrofa', nie dość, że wyglądałby taki super, to i oszczędziłby sobie i wszystkim kłopotu. Albo nie, nie znak. Przydałby mu się taki gość, który zawsze by za nim chodził i gdyby doszło do jakiegoś niefortunnego zdarzenia, rzeczony gość nabierałby głębokiego wdechu i operowym głosem zaśpiewałby cudowne 'to był błłłłłłąąąąddd'. Serio, przydałby się kierowcy taki człowiek.
— Stary, ale ja kocham narzekać. To jest jakby piąta ulubiona rzecz moja na świecie! Zaraz po spaniu, jedzeniu, graniu i figo-fago, jest zdecydowanie narzekanie! — wyjaśnił uprzejmie mężczyzna, choć z urazą widoczną jednocześnie pocierając ucho. Sądził, że mówienie głośno o własnych bolączkach nie urąga jego męskości ni trochę, biorąc pod uwagę, jak sympatycznie traktował go własny ojciec, a świadkiem jęków był jakiś chłystek podobny do opuchniętego nietoperza. Ach, aż westchnął Ernie, to będzie totalnie jego nowy kumpel. Uśmiechnął się nawet, zezując co jakiś czas na babuleńkę, jakby wcale nie proponował jej pogrzebania na jakimś zapomnianym cmentarzu odwiedzanym jedynie przez rasistowskich fanatyków.
— No, ciastka są karmelowe z orzeszkami. Mówię ci, jak one... — już chciał rzec coś więcej, kiedy nieprzytomna kobieta zerwała się raptownie i zapominając o swojej własności, zmyła się w mrokach nocy. Kurcze, była w tym serio niezła — Muuuurieeel! Nieee! Muriel! — zawołał ze smutkiem, z niezrozumieniem, z tragedią wypisaną na przystojnej twarzy — Widziałeś to? Mój duch żyje — mówiąc to z wyraźnym żalem, rozejrzał się, aż w końcu przykucnął przy rozerwanej torbie. Ach! Aż się niebieskie tęczówki rozjarzyły, kiedy tak przeglądał zakupy, które ostały się w jednym kawałku — Eeej! Cytrynowe dropsy! Chcesz trochę? — zagaduje w zadowoleniu, zbierając w ramiona to, co warte było zatrzymania. Nie zarabiał na kursach wielkich sum, więc każde dofinansowanie mu się przyda, zwłaszcza to jedzeniowe.
— No jasne, że jeszcze nie. Nie jestem taki łatwy — prycha Ernie wesoło, kopiąc w drzwi, aż te z sapnięciem się otworzyły. Wbrew pozorom, nie tak łatwo dostawało się u niego łatkę przyjaciela. Za tym musiał iść jakiś poważny interes, a nie przypadkowe atakowanie uszu oraz ożywianie starych babć, zwłaszcza że takie zabawy chyba niezbyt Erniego kręciły. Niemniej, zbliżywszy się do otwartych drzwi wpierw zaciągnął się zapachem dobiegającym z wnętrza — subtelną nutą zmarnowanych galeonów, depresji, braku perspektyw oraz potu — a potem zerknął nieufnie do środka. Podłoga wypadała się trzymać w miarę solidnie, kawałki szkła widniały smętnie na podłodze, a otwarte okno od strony kierowcy zapewniło jako taką wentylację, chociaż Prang był pewien, że nie otwierał go wcale. Nie wiedział nawet, że to w ogóle jest możliwe. Czyżby magia czarodziejskiego pojazdu postanowiła zadziałać? Hmm...
— No weź, jak tak można milczeć! Czy ty widzisz przednią szybę? Wygląda tak, jakby ktoś się na niej rozbryzgał w całej swej glorii i chwale...myślisz, że doda mi to szacunku na Nokturnie? — papla tak młodzieniec, odkładając zabrane fanty w stosowne miejsce, czyli pod siedzenie biletera, które było aktualnie opustoszałe, bo...hm...ups, chyba zostawił biletera na którymś z przystanków. No, zdarza się się nawet najlepszym. Wróci przecież po niego, jakoś.
— Stary, ale ja kocham narzekać. To jest jakby piąta ulubiona rzecz moja na świecie! Zaraz po spaniu, jedzeniu, graniu i figo-fago, jest zdecydowanie narzekanie! — wyjaśnił uprzejmie mężczyzna, choć z urazą widoczną jednocześnie pocierając ucho. Sądził, że mówienie głośno o własnych bolączkach nie urąga jego męskości ni trochę, biorąc pod uwagę, jak sympatycznie traktował go własny ojciec, a świadkiem jęków był jakiś chłystek podobny do opuchniętego nietoperza. Ach, aż westchnął Ernie, to będzie totalnie jego nowy kumpel. Uśmiechnął się nawet, zezując co jakiś czas na babuleńkę, jakby wcale nie proponował jej pogrzebania na jakimś zapomnianym cmentarzu odwiedzanym jedynie przez rasistowskich fanatyków.
— No, ciastka są karmelowe z orzeszkami. Mówię ci, jak one... — już chciał rzec coś więcej, kiedy nieprzytomna kobieta zerwała się raptownie i zapominając o swojej własności, zmyła się w mrokach nocy. Kurcze, była w tym serio niezła — Muuuurieeel! Nieee! Muriel! — zawołał ze smutkiem, z niezrozumieniem, z tragedią wypisaną na przystojnej twarzy — Widziałeś to? Mój duch żyje — mówiąc to z wyraźnym żalem, rozejrzał się, aż w końcu przykucnął przy rozerwanej torbie. Ach! Aż się niebieskie tęczówki rozjarzyły, kiedy tak przeglądał zakupy, które ostały się w jednym kawałku — Eeej! Cytrynowe dropsy! Chcesz trochę? — zagaduje w zadowoleniu, zbierając w ramiona to, co warte było zatrzymania. Nie zarabiał na kursach wielkich sum, więc każde dofinansowanie mu się przyda, zwłaszcza to jedzeniowe.
— No jasne, że jeszcze nie. Nie jestem taki łatwy — prycha Ernie wesoło, kopiąc w drzwi, aż te z sapnięciem się otworzyły. Wbrew pozorom, nie tak łatwo dostawało się u niego łatkę przyjaciela. Za tym musiał iść jakiś poważny interes, a nie przypadkowe atakowanie uszu oraz ożywianie starych babć, zwłaszcza że takie zabawy chyba niezbyt Erniego kręciły. Niemniej, zbliżywszy się do otwartych drzwi wpierw zaciągnął się zapachem dobiegającym z wnętrza — subtelną nutą zmarnowanych galeonów, depresji, braku perspektyw oraz potu — a potem zerknął nieufnie do środka. Podłoga wypadała się trzymać w miarę solidnie, kawałki szkła widniały smętnie na podłodze, a otwarte okno od strony kierowcy zapewniło jako taką wentylację, chociaż Prang był pewien, że nie otwierał go wcale. Nie wiedział nawet, że to w ogóle jest możliwe. Czyżby magia czarodziejskiego pojazdu postanowiła zadziałać? Hmm...
— No weź, jak tak można milczeć! Czy ty widzisz przednią szybę? Wygląda tak, jakby ktoś się na niej rozbryzgał w całej swej glorii i chwale...myślisz, że doda mi to szacunku na Nokturnie? — papla tak młodzieniec, odkładając zabrane fanty w stosowne miejsce, czyli pod siedzenie biletera, które było aktualnie opustoszałe, bo...hm...ups, chyba zostawił biletera na którymś z przystanków. No, zdarza się się nawet najlepszym. Wróci przecież po niego, jakoś.
The risk I took was calculatedBut man, I'm so bad at math...
Było trzeba zostać w domu. Święta racja. Gdyby policzył niefortunne zdarzenia tylko z tego tygodnia, każde, co do jednego (rachunki prowadził z równą skrupulatnością, co odmierzał ingrediencje), spotkało go na otwartej przestrzeni. Pokątna, Nokturn, obrzeża miasta, starczyło oddalić się na kilkadziesiąt jardów od bezpiecznego strychu, a przyciągał kłopoty, tak, jak smutni ludzie wabią gnębiwtryski. Wyczerpał się jego limit szczęścia i niezwracania uwagi, oto nadciągał nieunikniony koniec Robina. Zaczęło się niewinnie, od potrącenia klatki w menażerii i wypuszczeniu na wolność tłustego pająka, a skończyło na czym? Utknął na mugolskiej ulicy ze ślepym kierowcą (kto mu dał to prawo jazdy?), babcią, mogącą występować na deskach teatru narodowego, siatkami pełnymi zakupów i autobusem, w środku którego geniusz marketingu urządził bombę biologiczną. Połowa jego zapasów poszła się wałęsać, a chłoptaś, z niesamowicie irytującego gatunku szkolnych rozrabiaków mnożył problemy, kłapiąc jadaczką jak wyszczekany wozak. Hawthorne tracił cierpliwość, która uciekała z niego jak powietrze powoli spuszczane z balonika. Systematycznie jej ubywało - dziwna rzecz dla twórcy eliksirów, zdolnego do gapienia się w kociołek przez dziesięć godzin bez przerwy - co prowadziło do dziwacznych reakcji jego organizmu. Migrena wprawdzie nadzwyczajna nie była, ale ucisk w żołądku, swędzenie pięści, nieznane mu raczej pragnienie, aby przyfanzolić kierowczynie i zwiać jego autobusem... Ugh, dosięgły go gryfońskie wibracje, przed którymi otrząsnął się niby mokry psidwak, spode łba spoglądając na Erniego, rozanielonego tak, jakby co najmniej sam Golpalott mu się objawił i uścisnął mu rękę. Do stu kociołków, co z tym człowiekiem było nie tak?
-Figo-fago? Co to jest figo-fago? - wyrwało się Robinowi, zanim zdołał ugryźć się w język. Zmarszczył brwi - świetnie, czekał go teraz godzinny wywód, skrętny, pokrętny i na okrętkę zmierzający do słowotwórczego źródła - nieważne - próbował się ratować, udając, że pytanie wcale nie padło. Później sam to sobie sprawdzi, najpewniej w słowniku, grube tomiszcza jeszcze po poprzednim lokatorze znakomicie działały jako podpórki do mebli. Kulawe łóżko nie mogło być stabilniejsze.
-Cukier psuje zęby - fuknął tylko, zakładając ręce na piersi i błagając Merlina o szybką interwencję. Seryjny czarnoksiężnik. Magiczna Policja. Wiedźmia Straż. Cokolwiek, ktokolwiek, byleby klepiący bzdury jak pacierze chłopak się zamknął.
-Jaki duch! Nie ma żadnego ducha! Niech się pakuje do autobusu i wiezie mnie do domu. Ale już - warknął, wybuchając jak niedopilnowana mikstura. Czy ten wypłosz był naprawdę aż tak durny, czy tylko udawał? Ale po co? A jeśli był agentem z Ministerstwa? Może trafili na jego interes? Psiakrew, wiedział, że ta cała Charlie przyniesie mu tylko kłopoty. Klops.
-Dobra - skapitulował i poczęstował się cukierkiem z papierowej torebki. Wsunął go pod język, starając się ignorować mocno chemiczny skład. Najtańsze badziewie, pamiętał ten smak z dzieciństwa, ale to nie była nostalgia.
-Co robi ze swoimi psiapsiami?? - zaryzykował, zmniejszając obronne podejście do ciut bardziej ludzkiego. Groźby nie działały, prośby również, więc musiał spróbować tak, chociaż uciekające kolano aż krzyczało, by nie wdawał się z Erniem w żadne dyskusje - niewykluczone. Nokturnowe lebiegi pomyślą, żeś kozak i będą chciały, żebyś ich woził na jumę. Chyba tak zszedł ostatni kierowca. Avada pod żebra i umarł na siedzeniu. A tamci myśleli, że po prostu drzemie - wymyślił na poczekaniu sprytne kłamstewko, stukając się znacząco po nosie. Niech uważa, jedzie i się nie zatrzymuje. Pluł sobie w brodę, że podał Erniemu faktyczny adres - głupek! - jeszcze napyta sobie biedy. Kontroli z urzędu. Obławy milicji. Albo, co gorsze, wizyty radosnego Pranga, zapraszającego go na figo-fago. Wysiadł na swoim przystanku, nie odmachując na pożegnanie. Jeszcze czego.
zt Robin
-Figo-fago? Co to jest figo-fago? - wyrwało się Robinowi, zanim zdołał ugryźć się w język. Zmarszczył brwi - świetnie, czekał go teraz godzinny wywód, skrętny, pokrętny i na okrętkę zmierzający do słowotwórczego źródła - nieważne - próbował się ratować, udając, że pytanie wcale nie padło. Później sam to sobie sprawdzi, najpewniej w słowniku, grube tomiszcza jeszcze po poprzednim lokatorze znakomicie działały jako podpórki do mebli. Kulawe łóżko nie mogło być stabilniejsze.
-Cukier psuje zęby - fuknął tylko, zakładając ręce na piersi i błagając Merlina o szybką interwencję. Seryjny czarnoksiężnik. Magiczna Policja. Wiedźmia Straż. Cokolwiek, ktokolwiek, byleby klepiący bzdury jak pacierze chłopak się zamknął.
-Jaki duch! Nie ma żadnego ducha! Niech się pakuje do autobusu i wiezie mnie do domu. Ale już - warknął, wybuchając jak niedopilnowana mikstura. Czy ten wypłosz był naprawdę aż tak durny, czy tylko udawał? Ale po co? A jeśli był agentem z Ministerstwa? Może trafili na jego interes? Psiakrew, wiedział, że ta cała Charlie przyniesie mu tylko kłopoty. Klops.
-Dobra - skapitulował i poczęstował się cukierkiem z papierowej torebki. Wsunął go pod język, starając się ignorować mocno chemiczny skład. Najtańsze badziewie, pamiętał ten smak z dzieciństwa, ale to nie była nostalgia.
-Co robi ze swoimi psiapsiami?? - zaryzykował, zmniejszając obronne podejście do ciut bardziej ludzkiego. Groźby nie działały, prośby również, więc musiał spróbować tak, chociaż uciekające kolano aż krzyczało, by nie wdawał się z Erniem w żadne dyskusje - niewykluczone. Nokturnowe lebiegi pomyślą, żeś kozak i będą chciały, żebyś ich woził na jumę. Chyba tak zszedł ostatni kierowca. Avada pod żebra i umarł na siedzeniu. A tamci myśleli, że po prostu drzemie - wymyślił na poczekaniu sprytne kłamstewko, stukając się znacząco po nosie. Niech uważa, jedzie i się nie zatrzymuje. Pluł sobie w brodę, że podał Erniemu faktyczny adres - głupek! - jeszcze napyta sobie biedy. Kontroli z urzędu. Obławy milicji. Albo, co gorsze, wizyty radosnego Pranga, zapraszającego go na figo-fago. Wysiadł na swoim przystanku, nie odmachując na pożegnanie. Jeszcze czego.
zt Robin
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
23/02
Schował skrawek pergaminu do wewnętrznej kieszeni czarnego płaszcza. To właśnie po niego dotarł aż tutaj, hołdując powiedzeniu, że jeżeli coś ma być zrobione dobrze, to powinno zrobić się to osobiście. Nie inaczej było tym razem, dlatego osobiście stawił się w magicznym sklepie, w poszukiwaniu mapy, która go właśnie interesowała. Wyszedł ze sklepu, chodniki zalane zostały masą ludzką złożoną zarówno z czarodziejów, którzy wchodzili do sklepu jak i zwykłych mugoli, nieświadomych ich obecności. Ta nieświadomość czasem go bawiła, na tyle, aby wygiąć jego wąskie usta w nieco kpiący uśmiech. Ostatnimi czasy dużo rzadziej zmuszał się do jakiejkolwiek formy uśmiechu. Czarne oczy spowite były powagą, postawa chłodna i obojętna tak odbiegająca od pewnego siebie lorda, którym był jeszcze kilka miesięcy temu. Teraz jego sercem rządził gniew. Zabawne, jak los potrafił być przewrotny, dał mu tę uwagę, której tak bardzo pragnął będąc jeszcze małym chłopcem. Problem w tym, że już nim nie był, a czujne spojrzenia ojca i nestora na jego plecach uwierały. Przejął tytuł dziedzica spuścizny swojego ojca. Pytanie w jakim kierunku pójdzie - jedno wiedział na pewno, nie pójdzie ścieżką wydeptaną przez żadnego z braci. Życie pokazało, że byli słabi, zbyt słabi jak się okazało. Pytanie czy on wytrzyma? Czy wstanie, niosąc na barkach obowiązki narzucone przez nestora, z gniewem w sercu, który przetopił na swój oręż.
Czy spodziewał się dzisiejszego spotkania? Nie, prawdę mówiąc miał nadzieję, że ono nigdy nie nastąpi. Łatwiej bowiem było pielęgnować gniew, jeżeli nigdy nie miał okazji ponownie spojrzeć na Percivala. Być może obawiał się tego, że nienawiść, którą pielęgnował niczym ulubione zwierzątko nagle wyparuje, kiedy po tak długim czasie ponownie przyjdzie mu stanąć naprzeciwko brata, a raczej mężczyzny, którego bratem już nazywać nie powinien. Powinien się w końcu obawiać, że wspomnienia tych wszystkich lat, gdy byli sobie braćmi w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu, zakryją hańbę, którą okrył ich rodzinę. Wbrew pozorom ponowne spotkanie z Percivalem przestało zaprzątać jego głowę; rzucił się w wir pracy i życia, które tak dobrze znał. Być może dlatego w pierwszych sekundach czuł, jak jego ciało zastyga w bezruchu, a jego ogarnęła zaskakująca pustka. A później, jakby ktoś zwolnił blokadę w jego głowie, tysiące myśli niczym wartki potok zaczęło pojawiać się w jego głowie. Chciał chwycić za różdżkę, na jego usta cisnęły się różne formuły zaklęć, ale ostatecznie, spod tej lawiny myśli odezwał się głos rozsądku. Zbyt dużo ludzi...
- Percival - nim zdążył się powstrzymać, nim odwrócił się na pięcie i wyruszył w drogę powrotną. Przecież mógł to zrobić, mógł pozwolić sobie myśleć, że to było jedynie złudzenie, że to nie twarz starszego brata zobaczył w tłumie i zapić to szklanką ognistej, ale nim zmusił się do tego, z jego gardła wyrwało się imię zdrajcy. Zdziwiło go brzmienie jego głosu, był zaskakująco obojętny, trochę nawet zblazowany, co w sumie odzwierciedlało ostatnio przyjmowaną przez niego postawę.
Eddard Nott
Zawód : quia nominor leo
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
So crawl on my belly 'til the sun goes down
I'll never wear your broken crown
I'll never wear your broken crown
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był przygotowany na to spotkanie, choć skłamałby mówiąc, że o nim nie myślał. Nie obsesyjnie, nic z tych rzeczy: nie próbował wyłowić jego twarzy z tłumu, ilekroć zdarzało mu się znaleźć wśród ludzi; nie wypatrywał go za zaułkami ulic; nie szukał już nawet znajomego charakteru pisma wśród pojawiających się w Sennen kopert, godząc się z czasem z faktem, że kolejny list nie miał nadejść. Ani przez moment jednak nie wierzył – nie było to możliwe – że spojrzenie rzucone mu przez Eddarda w sypiącym się, kamiennym kromlechu, było ostatnim, jakie przyszło im wymienić. Wiedział, że spotkają się ponownie, zaakceptował to już wtedy, gdy wstawał z owalnej ławy, żeby podpisać na siebie ostateczny wyrok; kiedy jednak zdarzało mu się wizualizować sobie ich ponowną konfrontację, scenografia przypominała raczej pogrążone w półmroku pole walki, niż zatłoczoną londyńską ulicę w środku dnia. Być może padł ofiarą własnej wyobraźni, może założył zbyt wiele – ale dostrzeżenie brata tutaj, jak gdyby nigdy nic schodzącego po gładkich schodkach kamienicy, do której sam zmierzał, wydało mu się tak niewłaściwe i nieprawdopodobne, że w pierwszej chwili nie uwierzył, że rozgrywająca się przed jego oczami scena naprawdę ma miejsce. Zatrzymał się w pół kroku, zawieszając spojrzenie na wysokiej postaci – z jednej strony znajomej, z drugiej – promieniującej jakąś dziwną determinacją, której nie rozpoznawał – i zwyczajnie patrzył, jak w zwolnionym tempie obserwując: przezorne rozejrzenie się dookoła, kpiący uśmiech wykrzywiający rysy, uniesienie wzroku – i wreszcie zatrzymanie, nagle tężejące mięśnie, pozycja uwieczniona na zawsze na martwym kadrze fotografii, na której tylko dwie postacie zapomniały, że przecież wciąż mogą się poruszać.
Jego własne imię padające z ust Eddarda nie pomogło mu wcale w uporządkowaniu myśli, chaotycznie podsuwających mu na zmianę obrazy ze wspólnego dzieciństwa i młodości, przeplatane stworzoną jedynie w wyobraźni wizją tego samego człowieka, stojącego z wyciągniętą różdżką nad nieprzytomnymi ciałami Bena i Hannah; te pierwsze wywoływały palący ból za mostkiem, drugie – jeszcze intensywniej płonący gniew. Sensu nie potrafił wysnuć z żadnych, okiełznanie ich w czasie rzeczywistym nie wchodziło w grę – więc odrzucił wszystkie, budując w umyśle szczelny mur i samemu pozostając po drugiej stronie, dokładnie tak, jak uczył się w trakcie wielogodzinnych ćwiczeń nad oklumencją. Dopiero wtedy był w stanie się odezwać – po porzuceniu bezowocnych prób rozłożenia sytuacji na czynniki pierwsze, i po przyjęciu do wiadomości, że miał przed sobą wroga; Rycerza Walpurgii, sługę Voldemorta, jednego z tych, przed którymi się ukrywał. To wyłącznie dlatego oderwał spojrzenie od jego twarzy, sprawdzając, czy przypadkiem nie sięga po różdżkę; przez moment miał ochotę chwycić własną – ale pamiętał, że wciąż znajdowali się na ulicy pełnej mugoli, a on nie miał zamiaru sprowokować pojedynku. A może ten był nieunikniony – a przypadkowe spotkanie wcale nie było przypadkowe, stanowiąc jedynie poetycki wstęp do zasadzki? – Ned – odezwał się w końcu, po chwili, która trwała zaledwie sekundę, ale w jego ocenie rozciągnęła się w nieskończoność. Uniósł wyżej głowę, stając pewniej na nogach, ale nie rozluźniając mięśni; wciąż był gotowy na szybką reakcję. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha – zauważył, ponownie krzyżując spojrzenie z parą znajomych tęczówek; jego wargi wygięły się w uśmiechu, ale nie było w nim ciepła, życzliwości, ani nawet kpiny – za czymś, co w zamierzeniu miało ociekać ironią, krył się w rzeczywistości smutek i żal, zbyt jednak złożony i skomplikowany, by dało się go ubrać w poskładane z głosek słowa.
Jego własne imię padające z ust Eddarda nie pomogło mu wcale w uporządkowaniu myśli, chaotycznie podsuwających mu na zmianę obrazy ze wspólnego dzieciństwa i młodości, przeplatane stworzoną jedynie w wyobraźni wizją tego samego człowieka, stojącego z wyciągniętą różdżką nad nieprzytomnymi ciałami Bena i Hannah; te pierwsze wywoływały palący ból za mostkiem, drugie – jeszcze intensywniej płonący gniew. Sensu nie potrafił wysnuć z żadnych, okiełznanie ich w czasie rzeczywistym nie wchodziło w grę – więc odrzucił wszystkie, budując w umyśle szczelny mur i samemu pozostając po drugiej stronie, dokładnie tak, jak uczył się w trakcie wielogodzinnych ćwiczeń nad oklumencją. Dopiero wtedy był w stanie się odezwać – po porzuceniu bezowocnych prób rozłożenia sytuacji na czynniki pierwsze, i po przyjęciu do wiadomości, że miał przed sobą wroga; Rycerza Walpurgii, sługę Voldemorta, jednego z tych, przed którymi się ukrywał. To wyłącznie dlatego oderwał spojrzenie od jego twarzy, sprawdzając, czy przypadkiem nie sięga po różdżkę; przez moment miał ochotę chwycić własną – ale pamiętał, że wciąż znajdowali się na ulicy pełnej mugoli, a on nie miał zamiaru sprowokować pojedynku. A może ten był nieunikniony – a przypadkowe spotkanie wcale nie było przypadkowe, stanowiąc jedynie poetycki wstęp do zasadzki? – Ned – odezwał się w końcu, po chwili, która trwała zaledwie sekundę, ale w jego ocenie rozciągnęła się w nieskończoność. Uniósł wyżej głowę, stając pewniej na nogach, ale nie rozluźniając mięśni; wciąż był gotowy na szybką reakcję. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha – zauważył, ponownie krzyżując spojrzenie z parą znajomych tęczówek; jego wargi wygięły się w uśmiechu, ale nie było w nim ciepła, życzliwości, ani nawet kpiny – za czymś, co w zamierzeniu miało ociekać ironią, krył się w rzeczywistości smutek i żal, zbyt jednak złożony i skomplikowany, by dało się go ubrać w poskładane z głosek słowa.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Sam środek zimy nie pozostawał łaskawy dla zmęczonych i zabieganych mieszkańców. Przelotne opady gęstego śniegu, od kilku dni zelżały na intensywności. Delikatnie podwyższona temperatura zmieniała śnieżnobiałą taflę w rozchlapaną, brunatną masę. Zbyt wysoka wilgotność wraz z pojedynczymi podmuchami chłodnego wiatru, komponowała i stwarzała warunki kompletnie niezdatne do jakichkolwiek, popołudniowych spacerów. Pojedynczy przechodnie przemykali brukową alejką, szukając idealnego schronienia. Grube, wełniane płaszcze zakrywały posępne twarze, nie pozwalając na określenie tożsamości. Grafitowe niebo wydawało się wisieć nad głowami; wystarczył jeden gwałtowny ruch, aby surowe sklepienie znalazło się na twardym, betonowym gruncie. Młody mężczyzna opierał się o chropowaty, ceglany budynek należący do tutejszego wydawnictwa. Leniwym wzrokiem prześlizgiwał się po wypukłych elementach próbując przypomnieć już dawno zapomniane szczegóły, skróty, czy wyuczone trasy. Sekundę wcześniej, bezpruderyjnie doglądał zaskakujące niebo, dopalając wąski niedopałek cienkiego papierosa. Nie poznawał tego miasta. Minęło jedenaście długich i mozolnych lat odkąd po raz ostatni przemierzał znajome terytorium. Stało się wyciszone, niespokojne, wyczekujące kolejnej tragedii. Uwidaczniało pozostałości po niedawnych zamieszkach, a powietrze zdradzało ciężą i nerwową atmosferę. Nikt nie wymieniał porozumiewawczych gestów, uprzejmych skinień. Brakowało spontanicznej rozmowy, chwilowego zatrzymania, wyrwania z codziennego, rozdzierającego pośpiechu. Zmarszczone powieki wyłapywały samotne twarze uciekające przed doczesnością. Przez chwilę sam, nostalgicznie sięgnął myślami do niedawnych, zaskakujących wydarzeń, niespodziewanych spotkań, zaskakujących sytuacji. Planując swój rychły powrót nie podejrzewał, że plan wymknie się spod kontroli, a zachowanie anonimowości okaże się niezwykle trudne. Wtopienie i wchłonięcie w dawną rzeczywistość z zachowaniem rytmu zawodowych obowiązków wydawało się nieosiągalne i niemożliwe. Demony lat ubiegłych materializowały obecność w najmniej spodziewanych momentach. Zrzucały różnorodną barwę skrajnych emocji, wymagań, roszczeń, czy ofensywnych zaklęć. Będąc zagubiony i nieprzyzwyczajony musiał przeciwstawić się najgorszemu. Wytrzymać, zrozumieć, skojarzyć fakty, których z każdym dniem pojawiało się coraz więcej. Musiał odrzucić wdzierające poczucie winy; chęć przejmowania odpowiedzialności za sytuacje, które odbywały się bez jego udziału. Rozprawić z wyrzutami sumienia, dającymi do zrozumienia, że ucieczka nie była dobrą decyzją. Była błędem, za który cierpiał nie tylko on. Cierpieli też oni.
Chwilowe zamyślenie odebrało kilka cennych minut. Ciemnowłosy przejechał dłonią po zmęczonej twarzy i przyciskając materiał cienkiego płaszcza do zziębniętych, wystających kończyn, postanowił zniknąć w gęstwinie tłumu. Chciał niepostrzeżenie przemknąć w okolice Pokątnej. Nabierając zimnego powietrza w pobudzone płuca odbił się od kamiennego sklepienia, aby sprawnie wyłonić się zza rogu. Przebiegające jednostki kroczyły własnym rytmem nie zważając na nadchodzących. Próbując założyć głęboki kaptur, coś przykuło jego uwagę. Znajoma sylwetka z charakterystycznym zapałem ginęła w oddali. Rineheart bez zastanowienia przyspieszył kroku, nie kontrolując słów, które wydobywały się na powierzchnię: – Zaraz, hej! – rzucił przed siebie. Czy zwrot okazał się słyszalny? Czy postać, którą ewidentnie rozpoznał nie była zwykłą halucynacją? Wymijał zgromadzonych co jakiś czas wpadając na niewinną duszę. Pośpiech, który wdarł się w niezgrabne kroki, przyspieszył oddech, zniekształcał słowa, które znów wypowiedziały: – Hannah! – czyżby nadal go nie słyszała? Czy na pewno się nie pomylił? Wysoka, smukła, kobieca sylwetka z charakterystycznymi ciemnymi włosami. Znajome rysy twarzy, które ciężko wyrzucić z pamięci. Znajomość kroku, pamięć twarzy, a może element garderoby potwierdził uciekające oblicze. Nie mógł się mylić. Ostatnia próba zmieniła się w pewny krzyk. – Hannah Wright! – czy był w pełni świadomy? Czy postępował słusznie? Czy ściągnięcie uwagi niezidentyfikowanych, nieufnych nieznajomych było tego warte? Dlaczego tak silny impuls, niespodziewany instynkt nakazał mu zatrzymać dawną towarzyszkę. Jak go zapamiętała? Czyż nie rozstali się w chłodnych relacjach? Od zawsze kwitowała go dość nieprzyjaznym, nieufnym nastawieniem. Wymagająca, stojąca za plecami ukochanej siostry. A może to on przeinaczał fakty? W tym samym, statycznym momencie stał przed nią, łapiąc cienkie strużki świeżego powietrza. Działał na własną odpowiedzialność – wiedział do czego jest zdolna i w jaki sposób potoczy się to zatrważające spotkanie. Zastanawiał się czy dotarły do niej jakiekolwiek informacje… Czy jego powrót przestał wzbudzać sensacje. A może nigdy ich nie rozpoczął? Los po raz kolejny płatał mu figle. I co Vincencie, jeszcze się nie przyzwyczaiłeś? Witaj Wright, niezmiernie cieszę się, że żyjesz.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Long Acre
Szybka odpowiedź