Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Głębia lasu
Strona 1 z 25 • 1, 2, 3 ... 13 ... 25
AutorWiadomość
Głębia lasu
W południowej części Szkocji znajduje się osnuty dziwną aurą las - wydaje się, że aż pulsuje on magią. Mieszkający w pobliżu czarodzieje doskonale wiedzą, że na zarośnięty niebosiężnymi drzewami teren nałożona jest niezliczona ilość zaklęć ochronnych, nikt nie ma jednak pojęcia, z jakiego powodu. Pewne jest jedno: zaklęcia są zbyt silne, by je złamać i tak stare, że wyłącznie legendy opowiadają o ich źródle.
Powietrze w lesie zawsze jest świeże, jakby na podobieństwo tego towarzyszącego burzy. Wśród gęsto rosnących drzew nie mieszkają jednak żadne zwierzęta - w koronach drzew nie świergolą ptaki, przy grubych korzeniach nie wylegują się jeże, a na horyzoncie nie skaczą nawet wiewiórki. Niekiedy tylko pomiędzy nogami przybyszów przemykają żądne magii chropianki.
Powietrze w lesie zawsze jest świeże, jakby na podobieństwo tego towarzyszącego burzy. Wśród gęsto rosnących drzew nie mieszkają jednak żadne zwierzęta - w koronach drzew nie świergolą ptaki, przy grubych korzeniach nie wylegują się jeże, a na horyzoncie nie skaczą nawet wiewiórki. Niekiedy tylko pomiędzy nogami przybyszów przemykają żądne magii chropianki.
28 marca 1956 r., popołudnie
Już w momencie, gdy do Zakonu Feniksa dotarła informacja o lokalizacji serca Grindelwalda, podjęta została decyzja, że należy wyruszyć tam bezzwłocznie. Ostateczne rozszyfrowanie notatek Slughorna w celu uzyskania dokładnych współrzędnych okazało się jednak czasochłonne i nie takie proste, jak mogłoby się pierwotnie wydawać. Mimo tego wszystko zakończyło się sukcesem i już pod koniec miesiąca mogła wyruszyć grupa poszukiwawcza. Zakonnicy mieli pewność, że cel ich wyprawy, zapomniana jaskinia skrywająca największy skarb Grindelwalda i jednocześnie jedyne narzędzie do pokonania go, znajduje się w samym środku gęstego, mieszanego lasu mieszczącego się gdzieś na południu Szkocji.
Dotarliście bez większych problemów na skraj lasu, który już z zewnątrz wydawał się niezwykle głęboki, ciemny i niepokojący. Mogliście na własnej skórze przekonać się, że został on obłożony silnymi zaklęciami - nawet pomimo największych starań nie byliście w stanie teleportować się na jego terenie. Z tego powodu część dystansu musieliście pokonać pieszo. Pod waszymi stopami uginała się gruba warstwa wilgotnej ściółki leśnej, przez baldachim stworzony z nachodzących na siebie konarów z trudem przedostawały się promienie słoneczne, ale mogliście zauważyć, że las był dziwnie cichy; nie słyszeliście śpiewu ptaków ani żadnych leśnych odgłosów. Po trwającym dłuższą chwilę przedzieraniu się pomiędzy drapiącymi gałęziami udało wam się dotrzeć do punktu, w którym rzekomo znajdowało się wejście do wspomnianej w notatkach jaskini. Problem w tym, że miejsce, w którym aktualnie się znaleźliście, w niczym nie różniło się od reszty lasu, a już na pewno nie dostrzegaliście w okolicy ogromnych grot, zwierzęcych jam ani nawet większych dziupli w drzewach, które mogłyby służyć za wejście.
Co teraz?
| Przypominam, że w skład grupy wchodzą: Hereward Bartius, Benjamin Wright, Robert Lupin, Margaux Vance oraz Cassian Morisson. W pierwszym poście opiszcie swój ekwipunek, strój, wszystkie zabrane przedmioty. Na potrzeby wydarzenia uznaje się, że osoba, która jako pierwsza napisze posta w danej kolejce, jest postacią, która jako pierwsza wchodzi do następnego pomieszczenia.
Event ma status zagrażającego życiu, więc rozpoczynanie wątków z datą późniejszą niż 28 marca jest niedozwolone. Na odpis macie 48 godzin, jeżeli nie rzucacie zaklęć, nie musicie rzucać kością.
Cassian szedł przodem grupy bardziej z przypadku niż z rozmysłem. Za sobą pozostawił innych, wsłuchując się w ich rozmowy, chociaż te najpewniej coraz bardziej cichły im bardziej zbliżali się w głąb lasu do kryjówki ludzi Grindelwalda. Raz czy dwa odezwał się w temacie ich przeciwników, których poszukiwali, wyrażając swoją opinię, że nawet rozwalając serce ugrupowania, nie załatwi to jego wszystkich chorych popleczników. W gruncie rzeczy wcale nie miał ochoty w dużym stopniu wyrażać swojej opinii na ten temat. Od razu przypominała mu się rodzina. Pamiętny dzień, w których musiał zidentyfikować oba ciała – żony i swojego dziecka. Szedł wiec ponury i posępny, a te emocje wycofania pozwalały mu w większym stopniu skupić się na otoczeniu. Ciężkie buty z grubą podeszwą, jakie miał na sobie, nie chrzęściły mimo to głośno na ściółce. Może dlatego, że poruszał się posuwiście, smętnie, nie szurając nogami po ziemi w zmęczeniu, tylko instynktownie wtapiając się w otoczenie. Ciemne długie spodnie, wysłużone, ale dalej ulubione, trochę sponiewierane, nie krępowały ruchów, dlatego wydawały się najlepszym wyjściem. Kurtkę miał na sobie ciemną, zamszową i ciepłą, rezygnując z czarodziejskiego płaszcza. W dłoni trzymał odręcznie narysowaną mapę, jaką naszkicował sobie na kolanie na podstawie wskazówek danych im z góry od Zakonu i informatorów. Podświetlał ją różdżką, celując na papier. Stojąc w miejscu, dość wyraźnie czuł ciężar mugolskiego scyzoryka w kieszeni spodni.
— Ja pieprze. Tu nie ma żadnych charakterystycznych punktów — sapnął rozdrażniony, zatrzymując się w miejscu. Było piekielnie cicho. Jego ton, choć niegłośny, odbił się dotkliwie w uszach. Kobiety, jakie szły z nimi, postanowił traktować jak facetów, bez wrażliwości dla ich uszu. W końcu same ostatnio na spotkaniu zakonu upierały się, żeby odnosić się do nich w ten sposób. Bo były przecież tak samo niezależne i…. bla bla bla. Nie wnikał. Nie chciał się tu zaraz pobić z nikim o to, że wcale się z tym nie zgadzał i najchętniej dla bezpieczeństwa te bardzo pomocne płotki posłałby do domu. Nawet gdyby miały im pomóc, a wiedział, ze mogły. Nie wątpił w ich umiejętności, co nie znaczyło, że chciał narażać jakąkolwiek żeńską istotkę na zagrożenie. Kątem oka zerknął na Margo, zastanawiając się, czy Garrett ukręciłby im łby gdyby coś jej się stało. Obrócił zaraz potem łeb, na Wrighta, wskazując mu wyświechtany papier.
— Widzisz tu coś charakterystycznego?
Może on był skautem? Wyglądał na skauta. Czy on w ogóle wiedział, kim był skaut? Czy tylko Cassian w tym momencie pluł sobie w brodę, że nie był żadnym harcerzem, czy innym leśnym typem.
— Homenum Revelio — rzucił zaklęcie obszarowe, które miał nadzieje, mogłoby wykryć więcej niż tylko ich piątkę w otoczeniu. W innym razie musieliby przenieść się dalej i ponowić zaklęcie. Cassian nie miał lepszych pomysłów.
— Ja pieprze. Tu nie ma żadnych charakterystycznych punktów — sapnął rozdrażniony, zatrzymując się w miejscu. Było piekielnie cicho. Jego ton, choć niegłośny, odbił się dotkliwie w uszach. Kobiety, jakie szły z nimi, postanowił traktować jak facetów, bez wrażliwości dla ich uszu. W końcu same ostatnio na spotkaniu zakonu upierały się, żeby odnosić się do nich w ten sposób. Bo były przecież tak samo niezależne i…. bla bla bla. Nie wnikał. Nie chciał się tu zaraz pobić z nikim o to, że wcale się z tym nie zgadzał i najchętniej dla bezpieczeństwa te bardzo pomocne płotki posłałby do domu. Nawet gdyby miały im pomóc, a wiedział, ze mogły. Nie wątpił w ich umiejętności, co nie znaczyło, że chciał narażać jakąkolwiek żeńską istotkę na zagrożenie. Kątem oka zerknął na Margo, zastanawiając się, czy Garrett ukręciłby im łby gdyby coś jej się stało. Obrócił zaraz potem łeb, na Wrighta, wskazując mu wyświechtany papier.
— Widzisz tu coś charakterystycznego?
Może on był skautem? Wyglądał na skauta. Czy on w ogóle wiedział, kim był skaut? Czy tylko Cassian w tym momencie pluł sobie w brodę, że nie był żadnym harcerzem, czy innym leśnym typem.
— Homenum Revelio — rzucił zaklęcie obszarowe, które miał nadzieje, mogłoby wykryć więcej niż tylko ich piątkę w otoczeniu. W innym razie musieliby przenieść się dalej i ponowić zaklęcie. Cassian nie miał lepszych pomysłów.
I don't want to understand this horror
Everybody ends up here in bottles
There's a weight in your eyes
I can't admit
Everybody ends up here in bottles
Ostatnio zmieniony przez Cassian Morisson dnia 05.10.16 12:46, w całości zmieniany 1 raz
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Cassian Morisson' has done the following action : rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Marzec rozpostarł się wygodnie na mięciutkiej kanapie codzienności, przynosząc ze sobą nie tylko rzęsiste deszcze, ale i nadzieję na lepsze jutro. Na słońce, na wyprostowanie pokręconych ścieżek, na otrzepanie butów z brudnego śniegu i ruszenie przed siebie z dumnie podniesioną głową. Optymizm emanował z każdego rześkiego poranka, będącego prezentem od dobrotliwie uśmiechniętego Merlina, zsyłającego na swych potomków same radości. Cud, miód, kremowe piwo i jeszcze trochę cukru w kostkach, namoczonych w dobrej whisky...Tak przynajmniej przedstawiał się świat Benjamina w ciągu ostatnich pięciu minut. Przeszłość zaścielająca godziny, tygodnie i miesiące przed tym ogranicznikiem czasowym zdawała się teraz przepastną studnią, niewartą uwagi. Liczyło się tu i teraz, chłodny wiatr, doborowe towarzystwo i wspaniała misja do wypełnienia.
Może to jego urok, może to sproszkowane pazury smoka, powoli przeżerające się przez układ nerwowy Wrighta. Narkotyk spożyty tuż przed rozpoczęciem wędrówki w głąb lasu, nie zaczął jeszcze działać, ale i tak czuł się świetnie. Początkowy efekt placebo, wzmocniony pewnością rychłego efektu, pozwolił Wrightowi ruszać przed siebie z dawno już zapomnianą dziarskością. Nie straszny był mu las, wilgoć i ewentualne przeszkody. Miał zamiar dzielnie reprezentować Zakon i odpowiednio zająć się sercem Grindelwalda. Gdziekolwiek ono by nie było i jakkolwiek mocne zaklęcia nie broniłyby do niego dostępu. Na razie jednak nie wybiegał aż tak w przyszłość, skupiając się na działającym ciele i świeżym powietrzu, odurzającym niemalże tak dobrze, jak nadchodzące wejście na szczyt.
- Co za piękny dzień na przygodę - rzucił w kierunku Margaux, uśmiechając się do niej szeroko. Nawet obecność Cassiana nie była w stanie popsuć mu humoru. Poprawił rękawy grubej, skórzanej kurtki i pewniej uchwycił różdżkę, idąc powoli przed siebie, na tyle szybko by nadążyć za Vance. Za cel honoru postawił sobie rozłożenie parasola ochronnego nad blondynką. Serce Garretta było cenniejsze nawet od serca Gellerta, dlatego gdyby musiał dokonać trudnego wyboru, wolałby skupić się na emocjonalnym organie swego przyjaciela.
Gdy znaleźli się już na polanie, rozejrzał się dookoła, przyglądając się jednocześnie działaniom Cassiana. Dość...chaotycznym. Wzruszył ramionami, gdy ten zamachał mu przed nosem jakimś papierem.
- Trochę tu cicho jak na las - mruknął tylko w ramach podzielenia się charakterystycznym spostrzeżeniem. Długi spacer miło go rozgrzał, ale na razie wyczekiwał jeszcze przyjemniejszego gorąca, które miało rozlać się od serca na całe ciało. Może wtedy łatwiej byłoby mu się skupić. Na razie stanął tuż przy Margaux, usilnie myśląc. - I na pewno wejście do groty nie będzie oczywistą dziurą w ziemi, widoczną z odległości mili. Dziadek Gellert to kawał psidwakosyna, nie ułatwi nam zdobycia swego serca...ale może spróbujemy przez żołądek. Szkoda, że nie wziąłem bigosu - dodał w ramach niezwykle wyrafinowanego żartu, patrząc to na Herewarda, to na Roberta, jakby oczekiwał wybuchu śmiechu, aplauzu i magicznego konfetti, akcentującego benjaminowy rozsądek i poczucie humoru.
(mam różdżkę, pierścień Zakonu, rzemyk z fluorytem i czarną perłą, ogólnie wszystkie bonusy. wykorzystuję sproszkowane pazury smoka na ten event, więc proszę o ich usunięcie z ekwipunku pod kartą. ubrany ciepło, raczej po mugolsku, kurtka, ciepłe buty, mugolskie fajurki w kieszeni długich spodni)
Może to jego urok, może to sproszkowane pazury smoka, powoli przeżerające się przez układ nerwowy Wrighta. Narkotyk spożyty tuż przed rozpoczęciem wędrówki w głąb lasu, nie zaczął jeszcze działać, ale i tak czuł się świetnie. Początkowy efekt placebo, wzmocniony pewnością rychłego efektu, pozwolił Wrightowi ruszać przed siebie z dawno już zapomnianą dziarskością. Nie straszny był mu las, wilgoć i ewentualne przeszkody. Miał zamiar dzielnie reprezentować Zakon i odpowiednio zająć się sercem Grindelwalda. Gdziekolwiek ono by nie było i jakkolwiek mocne zaklęcia nie broniłyby do niego dostępu. Na razie jednak nie wybiegał aż tak w przyszłość, skupiając się na działającym ciele i świeżym powietrzu, odurzającym niemalże tak dobrze, jak nadchodzące wejście na szczyt.
- Co za piękny dzień na przygodę - rzucił w kierunku Margaux, uśmiechając się do niej szeroko. Nawet obecność Cassiana nie była w stanie popsuć mu humoru. Poprawił rękawy grubej, skórzanej kurtki i pewniej uchwycił różdżkę, idąc powoli przed siebie, na tyle szybko by nadążyć za Vance. Za cel honoru postawił sobie rozłożenie parasola ochronnego nad blondynką. Serce Garretta było cenniejsze nawet od serca Gellerta, dlatego gdyby musiał dokonać trudnego wyboru, wolałby skupić się na emocjonalnym organie swego przyjaciela.
Gdy znaleźli się już na polanie, rozejrzał się dookoła, przyglądając się jednocześnie działaniom Cassiana. Dość...chaotycznym. Wzruszył ramionami, gdy ten zamachał mu przed nosem jakimś papierem.
- Trochę tu cicho jak na las - mruknął tylko w ramach podzielenia się charakterystycznym spostrzeżeniem. Długi spacer miło go rozgrzał, ale na razie wyczekiwał jeszcze przyjemniejszego gorąca, które miało rozlać się od serca na całe ciało. Może wtedy łatwiej byłoby mu się skupić. Na razie stanął tuż przy Margaux, usilnie myśląc. - I na pewno wejście do groty nie będzie oczywistą dziurą w ziemi, widoczną z odległości mili. Dziadek Gellert to kawał psidwakosyna, nie ułatwi nam zdobycia swego serca...ale może spróbujemy przez żołądek. Szkoda, że nie wziąłem bigosu - dodał w ramach niezwykle wyrafinowanego żartu, patrząc to na Herewarda, to na Roberta, jakby oczekiwał wybuchu śmiechu, aplauzu i magicznego konfetti, akcentującego benjaminowy rozsądek i poczucie humoru.
(mam różdżkę, pierścień Zakonu, rzemyk z fluorytem i czarną perłą, ogólnie wszystkie bonusy. wykorzystuję sproszkowane pazury smoka na ten event, więc proszę o ich usunięcie z ekwipunku pod kartą. ubrany ciepło, raczej po mugolsku, kurtka, ciepłe buty, mugolskie fajurki w kieszeni długich spodni)
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niepokój zakradał się do jej serca powoli, z każdym krokiem stawianym na grubej, uginającej się miękko ściółce. Na początku, nie była w ogóle świadoma jego istnienia; jeszcze na skraju lasu przekonywała samą siebie, że wspinająca się po przedramionach gęsia skórka była wynikiem chłodu, wiszącego ciężko w przesiąkniętym wilgocią powietrzu. Im dalej jednak zagłębiali się między drzewa – wysokie, przesłaniające tę resztkę szarego światła, której udało przedostać się przez warstwę chmur – tym trudniej było jej odpędzić od siebie wrażenie, że coś było nie w porządku. I nie chodziło tylko o fakt, że las był przesycony magią; tego można było się spodziewać, w końcu jeden z największych czarnoksiężników na świecie nie pozostawiłby swojego największego skarbu bez ochrony. Ale sama atmosfera wydawała się złowroga – gdzie były uciekające spod nóg wiewiórki? Migające w ciemności oczy sowy? Dlaczego nie słyszeli pohukiwań, pomrukiwań i świergotu ptaków, budzących się do życia po długiej zimie?
Trzymała się raczej na tyłach grupy, choć nie dlatego, że jej nogi nie mogły nadążyć za resztą; znała swoje możliwości i wiedziała, że podczas gdy ich zadaniem było odnalezienie serca Grindelwalda, to do jej obowiązków – które wyznaczyła sobie sama – należało głównie upewnienie się, że wszyscy wrócą do kwatery cali i zdrowi. Jasne, miała nadzieję, że tym razem jej umiejętności lecznicze się nie przydadzą, ale ponieważ bilans poprzednich misji zorganizowanych przez Zakon przedstawiał się średnio optymistycznie (zerknęła kontrolnie w stronę Roberta i posłała mu pokrzepiający uśmiech, choć nie była pewna, czy zauważył), miała zamiar dołożyć wszelkich starań, żeby tego popołudnia organizacja nie uszczupliła się o ani jedną osobę. Nie dzisiaj, nie na jej warcie.
– Wspaniały – odpowiedziała Benowi, odwzajemniając uśmiech, bo na widok jego pogodnej miny zrobiło jej się odrobinę lepiej. Westchnęła cicho, wciągając do płuc powietrze, którego zapach nieodłącznie kojarzył jej się z burzą i poprawiła rękaw czarnego, zapinanego pod szyją płaszcza, narzuconego na prostą, ale ciepłą sukienkę. Jak nigdy zazdrościła swoim towarzyszom możliwości założenia spodni – mimo grubych rajstop i ocieplanych butów, marcowy chłód kąsał ją w łydki, a luźny materiał od czasu do czasu zaczepiał się o leśne poszycie. Spomiędzy jej warg nie wydobyło się jednak ani słowo skargi; ciążący jej lekko na palcu pierścień skutecznie przypominał o tym, co dzisiaj liczyło się najbardziej.
Przystanęła w miejscu w ślad za pozostałymi, również rozglądając się w poszukiwaniu czegokolwiek, ale otaczające ich drzewa nie wyglądały ani odrobinę inaczej niż te, które mijali pięć czy dziesięć minut temu. Nie żeby było to coś zaskakującego. – Raczej nie powinniśmy oczekiwać tabliczki z napisem tu jestem – mruknęła, znacznie ciszej, niż zrobiłaby to w innych okolicznościach; wśród przytłaczającej, leśnej ciszy, każda wypowiedź brzmiała w jej uszach jak krzyk.
Biorąc przykład z Cassiana, również wyciągnęła różdżkę. – Veritas Claro – szepnęła. Zaklęcie znajdowało się odrobinę powyżej jej umiejętności z zakresu obrony przed czarną magią, ale nie szkodziło spróbować.
Trzymała się raczej na tyłach grupy, choć nie dlatego, że jej nogi nie mogły nadążyć za resztą; znała swoje możliwości i wiedziała, że podczas gdy ich zadaniem było odnalezienie serca Grindelwalda, to do jej obowiązków – które wyznaczyła sobie sama – należało głównie upewnienie się, że wszyscy wrócą do kwatery cali i zdrowi. Jasne, miała nadzieję, że tym razem jej umiejętności lecznicze się nie przydadzą, ale ponieważ bilans poprzednich misji zorganizowanych przez Zakon przedstawiał się średnio optymistycznie (zerknęła kontrolnie w stronę Roberta i posłała mu pokrzepiający uśmiech, choć nie była pewna, czy zauważył), miała zamiar dołożyć wszelkich starań, żeby tego popołudnia organizacja nie uszczupliła się o ani jedną osobę. Nie dzisiaj, nie na jej warcie.
– Wspaniały – odpowiedziała Benowi, odwzajemniając uśmiech, bo na widok jego pogodnej miny zrobiło jej się odrobinę lepiej. Westchnęła cicho, wciągając do płuc powietrze, którego zapach nieodłącznie kojarzył jej się z burzą i poprawiła rękaw czarnego, zapinanego pod szyją płaszcza, narzuconego na prostą, ale ciepłą sukienkę. Jak nigdy zazdrościła swoim towarzyszom możliwości założenia spodni – mimo grubych rajstop i ocieplanych butów, marcowy chłód kąsał ją w łydki, a luźny materiał od czasu do czasu zaczepiał się o leśne poszycie. Spomiędzy jej warg nie wydobyło się jednak ani słowo skargi; ciążący jej lekko na palcu pierścień skutecznie przypominał o tym, co dzisiaj liczyło się najbardziej.
Przystanęła w miejscu w ślad za pozostałymi, również rozglądając się w poszukiwaniu czegokolwiek, ale otaczające ich drzewa nie wyglądały ani odrobinę inaczej niż te, które mijali pięć czy dziesięć minut temu. Nie żeby było to coś zaskakującego. – Raczej nie powinniśmy oczekiwać tabliczki z napisem tu jestem – mruknęła, znacznie ciszej, niż zrobiłaby to w innych okolicznościach; wśród przytłaczającej, leśnej ciszy, każda wypowiedź brzmiała w jej uszach jak krzyk.
Biorąc przykład z Cassiana, również wyciągnęła różdżkę. – Veritas Claro – szepnęła. Zaklęcie znajdowało się odrobinę powyżej jej umiejętności z zakresu obrony przed czarną magią, ale nie szkodziło spróbować.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Margaux Vance' has done the following action : rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Ostatnie dni były piekłem. Magrit nie wróciła do domu z misji i Robert był tym załamany. Nie wiedział jeszcze czy nie umie sobie z tym poradzić, czy potrafi bo zaraz wyjdzie i zacznie szukać jej na własną rękę. Przyjmował to na dwojaki sposób. Po pierwsze był przybity tym, że to akurat przez niego zaginęła. Obwiniał Zakon o to, że puścili ją na jakąkolwiek misję bez niego. Gdyby był obok, na pewno mógłby ją obronić. Z drugiej strony, nie miał jej za bezbronną ofiarę i wierzył, że nie mogło się jej stać nic ostatecznego. To była jego Magrit, częśc jego duszy, jego druga połówka. Gdy nie wracała, czuł coś podskórnie, że coś złego się stanie. Ale nie poczuł, że jego serce umiera. A gdyby tak było, to przecież wiedziałby, miałby znak. Pomocą moglo okazać się lustereczko dwukierunkowe, które Magrit zawsze miała przy sobie. Tym razem jednak nie widział w nim jej, chociaż mówił do lusterka nonstop. Nie jadł i pił tylko alkohol. Musiał zamienić się w potwora, pewnie dlatego nikt nie kazał mu wracać do pracy. Siedział w domu i patrzył na tę kaszę manną, której nie umie bez Magrit nawet nastawić na garnek.
Policyjny instynkt kazał mu brać pod uwagę wiele możliwości, ale te najprostrze nie mogły przejść mu przez gardło. Nie wierzył, żeby mogła zniknąć na dobre. Był romantykiem, wychowanym przez pieprzone mugolskie filmy. Jeszcze miesiąc temu trzymał rękę Magrit, kiedy siedzieli w kinie. A dziś ma podkrążone oczy, bo zasnąć bez niej już nie umie. Przekrwione białka otaczają ciemne źrenice, które teraz starają się patrzeć. Idąc na robotę jak na ściecie, musi prezentować się tragicznie. Ale czym jest w gruncie rzeczy jego stan, jak nie wypadkową wszystkich nieprzespanych nocy, butelek opróżnionych i win, o które obwiniać mógł się tylko on. Miał szczątki nadziei, że właśnie to co teraz robi, działanie w Zakonie, że to przywróci mu Magrit. Albo, że wypuszczając się na niewiadomą, zaryzykuje i trafi do tego samego miejsca w którym jest ona. Szedł z nadzieją i bez nadziei. Szedł nie tylko po serce. Szedł, bo musiał się czegoś dowiedzieć.
Nagle z zamyślenia, czy raczej niemyślenia wyrywają go słowa Cassiana. Trzyma mapę. To dobrze, że zajął się mapą, może jego umysł jest dziś świeży. Zwykle bywa zamroczony alkoholem, ale dziś to Lupin zdaje się być większym pijakiem. Ma zresztą ukrytą małą butelkę ognistej pod kurtką w wewnętrznej kieszeni. Po co właściwie brał alkohol na tę wyprawę? Może jednak bał się tego, że będzie musiał umrzeć, więc na znieczulenie?
Cicho jak na las? - To prawda- podchwytuje, niczym w filmie, może nawet to wszystko przypomina mu jakiś film, którego jest fanem? Pewnie widział go z Magrit. - Powinniśmy pukać w każde drzewo w nadziei, że się nam otworzy jakieś przejście - mruknął niezadowolony z tego, że musi spoglądać na mape. Nie widzi tu wielkiego czerwonego krzyżyka, wiec właściwie po co im ta mapa.
Dość zabawny wydał mu się komentarz Bena. Ale nim przypomniał sobie jak uruchamia się mięśnie odpowiedzialne za uśmiech, jego brzuch zaburczał. No tak, tak to jest jak się nic nie je i się nagle pomyśli o bigosie. Oby gruba kurtka z kapturem zagłuszyła chociaż odrobinę te dźwięki. Kiwnął jedynie Wrightowi, że taktak, dobry żarcik, ale słabo, że nie załatwił jednak tego jedzenia. Ciepła strawa, to jest to.
Niby bez jedzenia i głodny, ale miał przy sobie zapas papierosów, całe dwie paczki . No dobrze, jedną już napoczął, kiedy szedł na spotkanie z innymi Zakonnikami. Idzie w tych swoich butach ciężkich policyjnych i podzwaniają guziki kurki policyjnej. Ma jeszcze ten żółty szalik, ale ukryty po to, żeby jednak nikt go nie widział. Ale miły był to element ubrania, taki szalik z zakonowej wigilii na szyji. Chyba Robert na starość stał się sentymentalny.
Wpadli z panną Vance na ten sam pomysł, bo w tej samej chwili Robert sięgnął po różdżkę i mówi: - Veritas Claro
(w ekwipunku znajduje się różdżka, pierścień Zakonu no i papierosy, bo Robert to by tylko palił, jedno lusterko dwukierunkowe - drugie ma Magrit)
Policyjny instynkt kazał mu brać pod uwagę wiele możliwości, ale te najprostrze nie mogły przejść mu przez gardło. Nie wierzył, żeby mogła zniknąć na dobre. Był romantykiem, wychowanym przez pieprzone mugolskie filmy. Jeszcze miesiąc temu trzymał rękę Magrit, kiedy siedzieli w kinie. A dziś ma podkrążone oczy, bo zasnąć bez niej już nie umie. Przekrwione białka otaczają ciemne źrenice, które teraz starają się patrzeć. Idąc na robotę jak na ściecie, musi prezentować się tragicznie. Ale czym jest w gruncie rzeczy jego stan, jak nie wypadkową wszystkich nieprzespanych nocy, butelek opróżnionych i win, o które obwiniać mógł się tylko on. Miał szczątki nadziei, że właśnie to co teraz robi, działanie w Zakonie, że to przywróci mu Magrit. Albo, że wypuszczając się na niewiadomą, zaryzykuje i trafi do tego samego miejsca w którym jest ona. Szedł z nadzieją i bez nadziei. Szedł nie tylko po serce. Szedł, bo musiał się czegoś dowiedzieć.
Nagle z zamyślenia, czy raczej niemyślenia wyrywają go słowa Cassiana. Trzyma mapę. To dobrze, że zajął się mapą, może jego umysł jest dziś świeży. Zwykle bywa zamroczony alkoholem, ale dziś to Lupin zdaje się być większym pijakiem. Ma zresztą ukrytą małą butelkę ognistej pod kurtką w wewnętrznej kieszeni. Po co właściwie brał alkohol na tę wyprawę? Może jednak bał się tego, że będzie musiał umrzeć, więc na znieczulenie?
Cicho jak na las? - To prawda- podchwytuje, niczym w filmie, może nawet to wszystko przypomina mu jakiś film, którego jest fanem? Pewnie widział go z Magrit. - Powinniśmy pukać w każde drzewo w nadziei, że się nam otworzy jakieś przejście - mruknął niezadowolony z tego, że musi spoglądać na mape. Nie widzi tu wielkiego czerwonego krzyżyka, wiec właściwie po co im ta mapa.
Dość zabawny wydał mu się komentarz Bena. Ale nim przypomniał sobie jak uruchamia się mięśnie odpowiedzialne za uśmiech, jego brzuch zaburczał. No tak, tak to jest jak się nic nie je i się nagle pomyśli o bigosie. Oby gruba kurtka z kapturem zagłuszyła chociaż odrobinę te dźwięki. Kiwnął jedynie Wrightowi, że taktak, dobry żarcik, ale słabo, że nie załatwił jednak tego jedzenia. Ciepła strawa, to jest to.
Niby bez jedzenia i głodny, ale miał przy sobie zapas papierosów, całe dwie paczki . No dobrze, jedną już napoczął, kiedy szedł na spotkanie z innymi Zakonnikami. Idzie w tych swoich butach ciężkich policyjnych i podzwaniają guziki kurki policyjnej. Ma jeszcze ten żółty szalik, ale ukryty po to, żeby jednak nikt go nie widział. Ale miły był to element ubrania, taki szalik z zakonowej wigilii na szyji. Chyba Robert na starość stał się sentymentalny.
Wpadli z panną Vance na ten sam pomysł, bo w tej samej chwili Robert sięgnął po różdżkę i mówi: - Veritas Claro
(w ekwipunku znajduje się różdżka, pierścień Zakonu no i papierosy, bo Robert to by tylko palił, jedno lusterko dwukierunkowe - drugie ma Magrit)
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Robert Lupin' has done the following action : rzut kością
'k100' : 93
'k100' : 93
Wyruszył rano z Hogwartu tłumacząc się, że musi odwiedzić swoją siostrę. Robił to na tyle często, że nikogo nie powinna dziwić jego nieobecność. Zabawne jednak było to, że w czasie, gdy Grindelwald był pewny, że jego podwładny zajmuje się bliźniaczką, ten błąkał się po lesie szukając serca dyrektora. To też swoją drogą było śmieszne. Może powinni spróbować znaleźć żołądek najpierw? A może droga do serca Grindelwalda wiodła przez coś zupełnie innego? Jakby się nad tym zastanowić, to wiele rzeczy było zabawnych w tej całej wyprawie i można by stworzyć zeszycik z kawałami. Herewardowi jednak nie do końca było do śmiechu. Wcale nie podobało mu się łażenie po lesie, szukanie jaskiń, wymykanie się ze szkoły i zasłanianie się w tym celu Betty, a już szczególnie nie podobała mu się myśl, co się stanie jak Grindelwald się zorientuje, co się dzieje. Szedł więc milczący, w szacie, która absolutnie nie nadawała się do tego typu wypraw, ale przynajmniej była wygodna, podniszczonym, ciepłym płaszczu i nieco zużytej tiarze. Gdyby Barty'ego zobaczył jakiś mugol pewnie pomyślałby, że oto spotkał wyrośniętego leśnego skrzata. Jeszcze bardziej by się zdziwił, gdyby zobaczył zawartość przerzuconej przez ramię torby. Kanapki może jeszcze nie zdawały się zbyt ekstrawaganckie na wizytę w lesie, ale pięć czekoladowych żab z pewnością zwróciłoby uwagę. Do tego luzem wrzucone kartki, pióro i kałamarz. A na to wszystko książka, trochę za gruba i za ciężka na spacer traktująca o transmutacji. Między jej strony włożone zaś były niesprawdzone jeszcze eseje uczniów. Hereward w swoim nieskończonym optymizmie liczył na znalezienie chwili na przeczytanie przynajmniej połowy z nich. Oprócz tego potencjalnego mugola mógłby zdziwić jeszcze pierścień zakonu przypominający sygnet z lisią głową i różdżka. Niepozorny patyczek, który spoczywał w kieszeni płaszcza. Na szczęście nikt niemagiczny nie kręcił się po okolicy, nie było więc nikogo, kto mógłby zdziwić się wyglądem Bartiusa. Ostatecznie wyglądał jak czarodziej, może nieco niezadbany, ale zdecydowanie wpisujący się w kanon magicznego sposobu noszenia się. Niekoniecznie w lesie, ale też czarodzieje niespecjalnie często przedzierali się przez krzaki i ciernie. A przynajmniej nie robił tego Barty całkowicie polegając na umiejętności teleportowania się. Kiedy wreszcie dotarli na miejsce, Hereward oddychając ciężej ze zmęczenia (w końcu tachał ze sobą grube tomiszcze) wyjął świeżutką paczkę papierosów i zapalił jednego próbując zebrać myśli.
- To nie może być tak proste - mruknął spoglądając w miejsce, w którym spodziewali się jaskini. Rozejrzał się po okolicy i niechętnie wstał z kamienia, na którym przysiadł. Zaczął przechadzać się po okolicy szukając czegokolwiek, choćby znaku na kamieniu. Grindelwald musiał się jakoś dostawać do jaskini. Może ukrył gdzieś tajemne wejście? Na jego miejscu Hereward nie pozwoliłby odnaleźć go za pomocą zwykłego zaklęcia. To było za proste. Z drugiej strony, jeśli w jaskini spotkają coś, co i tak nie pozwoli im wyjść żywymi to nie ma to większego znaczenia czy znajdą wejście, czy nie. Może lepiej jakby się im jednak nie udało?
Mam różdżkę, pierścień zakonu, dwie kanapki, 5 czekoladowych żab, jakąś grubą książkę o transmutacji, atrament, pióro, wypracowania uczniów, luźne kartki, torbę, papierosy, płaszcz, tiarę i szatę. I buty w sumie też.
- To nie może być tak proste - mruknął spoglądając w miejsce, w którym spodziewali się jaskini. Rozejrzał się po okolicy i niechętnie wstał z kamienia, na którym przysiadł. Zaczął przechadzać się po okolicy szukając czegokolwiek, choćby znaku na kamieniu. Grindelwald musiał się jakoś dostawać do jaskini. Może ukrył gdzieś tajemne wejście? Na jego miejscu Hereward nie pozwoliłby odnaleźć go za pomocą zwykłego zaklęcia. To było za proste. Z drugiej strony, jeśli w jaskini spotkają coś, co i tak nie pozwoli im wyjść żywymi to nie ma to większego znaczenia czy znajdą wejście, czy nie. Może lepiej jakby się im jednak nie udało?
Mam różdżkę, pierścień zakonu, dwie kanapki, 5 czekoladowych żab, jakąś grubą książkę o transmutacji, atrament, pióro, wypracowania uczniów, luźne kartki, torbę, papierosy, płaszcz, tiarę i szatę. I buty w sumie też.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Las pozostawał podejrzanie cichy, mimo tego nie mogliście pozbyć się wrażenia, że ktoś uważnie wam się przyglądał, jakby obserwował każdy wasz ruch. Z kłębiących się ponad drzewami chmur zaczął mżyć łagodny, choć nieprzyjemny deszcz.
Cassian, z niewiadomego powodu - może z roztargnienia? - rzucone przez ciebie zaklęcie nie powiodło się. Z końca twojej różdżki wytrysnęły dziwne iskry, zapewne spowodowane tym, że magia nie była w stanie zdecydować się, czy w pobliżu znajdował się ktoś obcy, czy może byliście w lesie absolutnie sami.
Margaux i Robert, jednocześnie wypowiedzieliście inkantację zaklęcia, jednak tylko to rzucone przez mężczyznę okazało się skuteczne; dzięki temu mogłeś zobaczyć, że nieodległy, wyjątkowo gruby fragment leśnego runa rozjarzył się delikatnym światłem, a potem lekko zadrżał.
Hereward, spacerując po okolicy nie dostrzegłeś żadnych charakterystycznych znaków ani podpowiedzi, jak dostać się do środka. Rzuciło ci się jednak w oczy, że las był dziwnie... sterylny. Nie dość, że w pobliżu nie znajdowały się żadne zwierzęta (ani ślady ich egzystencji), to nawet kora na pieniu sosen wyglądała na symetryczną.
| Cassian - przypominam, że edycja posta po rzuceniu kością przyczynia się do nieuznania zaklęcia niezależnie od wyniku rzutu.
Na odpis macie 48h.
Cassian, z niewiadomego powodu - może z roztargnienia? - rzucone przez ciebie zaklęcie nie powiodło się. Z końca twojej różdżki wytrysnęły dziwne iskry, zapewne spowodowane tym, że magia nie była w stanie zdecydować się, czy w pobliżu znajdował się ktoś obcy, czy może byliście w lesie absolutnie sami.
Margaux i Robert, jednocześnie wypowiedzieliście inkantację zaklęcia, jednak tylko to rzucone przez mężczyznę okazało się skuteczne; dzięki temu mogłeś zobaczyć, że nieodległy, wyjątkowo gruby fragment leśnego runa rozjarzył się delikatnym światłem, a potem lekko zadrżał.
Hereward, spacerując po okolicy nie dostrzegłeś żadnych charakterystycznych znaków ani podpowiedzi, jak dostać się do środka. Rzuciło ci się jednak w oczy, że las był dziwnie... sterylny. Nie dość, że w pobliżu nie znajdowały się żadne zwierzęta (ani ślady ich egzystencji), to nawet kora na pieniu sosen wyglądała na symetryczną.
| Cassian - przypominam, że edycja posta po rzuceniu kością przyczynia się do nieuznania zaklęcia niezależnie od wyniku rzutu.
Na odpis macie 48h.
To nie miała być miła przechadzka po lesie, dlatego siąpiący deszcz wcale nikogo nie zdziwił. Tylko powiększył beznadzieję sprawy, beznadzieję, której Robert był obrazem. Powoli przesuwał niechętne spojrzenie po kolejnych drzewach. Czuł się dziwnie. Czuł się tak, jakby wcale nie był tu sam i nie chodziło tu o obecność innych Zakonników. Przebywając prawie całe swoje życie w Anglii, już przyzwyczaił się do obecności deszczu. Był już właściwie niezauważalny. Jego broda pokryła się ilościa wody przypominającą rosę. Przypomina sobie, jak Magrit śmiała się z tego, jak kiedyś zamarzła mu broda na wielkiej wichurze. Jakże rozczulające było teraz to wspomnienie. Może dzięki temu udało mu się rzucić bez większego skupienia zaklęcie.
Widzi jasną łunę na wprost, tam gdzie szli. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że to bardzo dziwne - to co ich tutaj spotyka.
- Słuchajcie, tam jest coś nie tak - poinformował resztę brygady śledczej i ruszył żwawo w kierunku, który wskazało mu zaklęcie. Na całe szczęście udane i na całe szczęście nie usłyszał nawet, że Magarux rzuciła to samo zaklęcie. Możliwe, że gdyby jej się powiodło, to poczułby pewnego rodzaju radość wynikającą z tego, że podobnie myślą. Najpewniej także dlatego, że przecież dobrze znał się z rudzielcem, który ma do niej ciepłe uczucia. Hogwarckie przyjaźnie tak wiele potrafią przetrzymać, nawet wrodzoną niechęć do ludzi upstrzonych piegami. Brr.
Widzi jasną łunę na wprost, tam gdzie szli. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że to bardzo dziwne - to co ich tutaj spotyka.
- Słuchajcie, tam jest coś nie tak - poinformował resztę brygady śledczej i ruszył żwawo w kierunku, który wskazało mu zaklęcie. Na całe szczęście udane i na całe szczęście nie usłyszał nawet, że Magarux rzuciła to samo zaklęcie. Możliwe, że gdyby jej się powiodło, to poczułby pewnego rodzaju radość wynikającą z tego, że podobnie myślą. Najpewniej także dlatego, że przecież dobrze znał się z rudzielcem, który ma do niej ciepłe uczucia. Hogwarckie przyjaźnie tak wiele potrafią przetrzymać, nawet wrodzoną niechęć do ludzi upstrzonych piegami. Brr.
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cassian patrzył posępnie na profil Benjamina, który postanowił go zignorować. Nie należał do najbardziej towarzyskich osób, więc nie narzucał Wrightowi swojej osoby, ale tyle ile rozumiał, w znalezieniu groty Grindelwalda pomóc mogła im tylko współpraca. Chociaż jemu też się to nie podobało, musieli działać razem. Jako, że jednak niektórzy nie byli tym zainteresowani i zajmowali się wyłącznie sobą, Morisson przystanął w miejscu, wskazówek szukając na świstku papieru. Być może niedoinformowany nie rozumiał celu misji. Spotkania zakonu przebiegały dynamicznie i trochę chaotycznie, padało dużo kwestii, wiele osób zadawało pytania. Najważniejsze zadania zlecane przez Zakon wrzucone były pomiędzy masę prywatnych pogawędek więc i odosobniony Morisson nie do końca był pewien na czyje słowa i kiedy powinien zwrócić uwagę, niezainteresowany osobistymi tematami rozmów zakonników. Liczył na to, ze czas pokaże dokładnie czego szukają i jak zamierzają to unicestwić. W całym swoim roztargnieniu dla niego sercem Grindewalda byli ludzie. To by pomyślał, ze tak poetycko potraktuje tą kwestię. Nie spodziewał się spotkać organu dosłownego, a raczej organu przestępczego. Tak czy siak, ta kwestia miała mu się już niedlugo, miejmy nadzieję rozwiązać. Zamknięty w swoim rozmyślaniu, nie w czas usłyszał komentarz Roberta. Podążył spojrzeniem za jego wzrokiem, gdzie zauważył iskrzące się światło. Różdżkę dalej trzymając w jednej ręce, poprawił w uścisku dłoni. Mugolskim scyzorykiem zaznaczył kreskę na drzewie, a może akurat będą chcieli tu wrócić, a wtedy wszystkie drzewa znów będą im wyglądać jednakowo. Bez słowa już, bo i tak nikt go nie słuchał, ruszył za resztą osób, a właściwie za Robertem, przyśpieszając krok, żeby chociaż się tu nie zgubili. Obejrzał się za Margaux, bo Bena widział kątem oka nieważne gdzie patrzył. Tego cielska nie dało się przegapić. Nie było całkiem ciemno, ale chylące się ku sobie drzewa pogrążały ich mimo wszystko w smętnym pół-mroku.
— Może najpierw to sprawdźmy, to może być pułapka. Serce Grindelwalda chyba nie dostanie nóg i nam nie ucieknie?
— Może najpierw to sprawdźmy, to może być pułapka. Serce Grindelwalda chyba nie dostanie nóg i nam nie ucieknie?
I don't want to understand this horror
Everybody ends up here in bottles
There's a weight in your eyes
I can't admit
Everybody ends up here in bottles
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Im dłużej chodził, tym mniej podobał mu się ten las. Może po mieszkaniu przez większość roku tuż obok Zakazanego Lasu miał nieco wyidealizowane pojęcie co do fauny i flory w takich miejscach. Jednak ta cisza była niepokojąca. Podczas oględzin nie zauważył żadnej wiewiórki, nie usłyszał ptaka. Czy to możliwe, że są w jakimś zaklęciu?
- Ben ma rację, coś tu jest nie tak.
Nie wiedział czy pójście do świecącego czegoś będzie na pewno dobrym pomysłem. Coś podpowiadało mu, że to może być pułapka. O ile jeszcze w niej nie byli. Martwy las był nieco przerażający jakby się nad tym zastanowić.
- Raczej nie rzuci nam się w ramiona - potwierdził słowa Cassiana. A szkoda, że tego nie zrobi. Hereward nie był typem lubiącym narażać swoje życie. I jeszcze zaczął padać deszcz. Barty naciągnął mocniej tiarę na głowę. Jakiś irracjonalny strach podpowiadał mu, że nie chce zmoknąć od tego czegoś. Czuł się nieswojo w tym miejscu. Nie znał się na lasach specjalnie, nie wiedział też, co może oznaczać ten brak zwierząt. Wiedział, że na pewno nic dobrego. A jak w pobliżu mieszka coś, co wyjada biedne liski, ptaszki i inne borsuczki? I co, jeśli z braku pożywienia postanowi przerzucić się na grupę czarodziejów? Jestem niesmaczny - pomyślał jedynie z nadzieją. Zasadniczo jednak raz kozie śmierć. Coś zrobić trzeba.
- Jak ktoś ma umrzeć to chociaż ja - mruknął pod nosem mając nadzieję, że nikt nie usłyszy. - Idę zobaczyć co to. Jakbym zginął przekażcie Garrettowi, że jego kot ma się nazywać Hereward.
Może to i pechowe imię, ale koty mają dziewięć żyć ostatecznie. Wziął głębszy wdech i ruszył do świecącego się miejsca. Po drodze wyciągnął różdżkę gotów na wszystko. Gdy znalazł się dostatecznie blisko wycelował w domniemaną jaskinię.
- Dissendium - prawie wyszeptał z prawie otwartymi oczami. Stanął tyłem do towarzyszy, żeby nie musieli oglądać strachu na jego twarzy. Naprawdę bał się, że serce może tu być. Bo jeśli to była prawda mają przewalone. Grindelwald na pewno nie przygotował tortu i orderu za odnalezienie jedynej drogi do pozbycia się go. Ale cóż, raz Herewardowi śmierć.
- Ben ma rację, coś tu jest nie tak.
Nie wiedział czy pójście do świecącego czegoś będzie na pewno dobrym pomysłem. Coś podpowiadało mu, że to może być pułapka. O ile jeszcze w niej nie byli. Martwy las był nieco przerażający jakby się nad tym zastanowić.
- Raczej nie rzuci nam się w ramiona - potwierdził słowa Cassiana. A szkoda, że tego nie zrobi. Hereward nie był typem lubiącym narażać swoje życie. I jeszcze zaczął padać deszcz. Barty naciągnął mocniej tiarę na głowę. Jakiś irracjonalny strach podpowiadał mu, że nie chce zmoknąć od tego czegoś. Czuł się nieswojo w tym miejscu. Nie znał się na lasach specjalnie, nie wiedział też, co może oznaczać ten brak zwierząt. Wiedział, że na pewno nic dobrego. A jak w pobliżu mieszka coś, co wyjada biedne liski, ptaszki i inne borsuczki? I co, jeśli z braku pożywienia postanowi przerzucić się na grupę czarodziejów? Jestem niesmaczny - pomyślał jedynie z nadzieją. Zasadniczo jednak raz kozie śmierć. Coś zrobić trzeba.
- Jak ktoś ma umrzeć to chociaż ja - mruknął pod nosem mając nadzieję, że nikt nie usłyszy. - Idę zobaczyć co to. Jakbym zginął przekażcie Garrettowi, że jego kot ma się nazywać Hereward.
Może to i pechowe imię, ale koty mają dziewięć żyć ostatecznie. Wziął głębszy wdech i ruszył do świecącego się miejsca. Po drodze wyciągnął różdżkę gotów na wszystko. Gdy znalazł się dostatecznie blisko wycelował w domniemaną jaskinię.
- Dissendium - prawie wyszeptał z prawie otwartymi oczami. Stanął tyłem do towarzyszy, żeby nie musieli oglądać strachu na jego twarzy. Naprawdę bał się, że serce może tu być. Bo jeśli to była prawda mają przewalone. Grindelwald na pewno nie przygotował tortu i orderu za odnalezienie jedynej drogi do pozbycia się go. Ale cóż, raz Herewardowi śmierć.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Hereward Bartius' has done the following action : rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Strona 1 z 25 • 1, 2, 3 ... 13 ... 25
Głębia lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja