Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Bodmin Moor
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 17:01, w całości zmieniany 1 raz
Deszcz nie odpuścił nawet mieszkańcom najdalszych krańców Anglii. Od czasu referendum przez ponad dekadę miesiąca, Brytyjczycy musieli zaprzyjaźnić się z pelerynami i parasolkami – choć zwykle dzień uprzykrzała im charakterystyczna dla Wysp mżawka, to zbliżająca się wiosna rozpalała nadzieję na rychłą poprawę warunków atmosferycznych. Jednakże wieczór 20 marca podczas pokazów zielarskich, alchemicznych i promowania najnowszego modelu miotły, nie przyniósł ze sobą żadnych zmian. Czarodziejów przed kroplami chroniły zaklęcia, a przed silniejszym, górskim wiatrem odpowiednie szaty i zaklęcia rozgrzewające. Nawet po północy wiadomość od głównego astronoma z wieży astronomicznej za pomocą patronusa informującego niskim głosem o przejściu słońca ze znaku Ryb w znak Barana, nie przyniosła oczekiwanych zmian. Jednakże nastała astronomiczna wiosna, a zima ostatecznie spakowała swoje walizki; w pobliżu boiska Quidditcha zapłonęło dwanaście ognisk, po jednym dla każdego znaku astronomicznego, wszak Macmillanowie przywykli do organizowania meczy w sposób widowiskowy. Widzowie, którzy zdecydowali się pozostać na meczu, kierując się ścieżką na trybuny, mogli obserwować niewielkie pozostałości śniegu, przebiśniegi, a także pierwsze krokusy. Południową część stadionu stanowiło wijące się koryto przepływającej rzeki, której prąd nabrał na sile przez wiosenne roztopy, natomiast pozostałe linie boiska wyznaczały trybuny, tworzące delikatny półokrąg. Nad miejscem gry unosiły się wyczarowane lampiony – najwyraźniej mają na celu zwiększenie widoczności podczas gry o tej nietypowej porze. Widzowie mogą schronić się na wysokich, dla lepszej obserwacji rozgrywki, zabudowanych trybunach – pomimo to nie wiadomo, jaki silne podmuchy wiatru jest w stanie znieść materiał stanowiący prowizoryczny dach i trzy ściany. Zawodnicy jeszcze nie pojawili się na boisku, jednak w oddali można dostrzec pierwsze błyski – być może one rzucą na grę więcej światła.
Poniżej przypominam składy waszych drużyn (pogrubienie równa się kapitanowi drużyny).
Ścigający: Frederick Fox, Selina Lovegood, Marcel Parkinson
Pałkarze: Douglas Jones, Percival Nott
Obrońca: Tristan Rosier
Szukający: Justine Tonks
Rezerwowy: zapisy trwają przez najbliższe 48h.
Ścigający: Sophia Carter, Glaucus Travers, Druella Black
Pałkarze: Samuel Skamander, Benjamin Wright
Obrońca: Alexander Selwyn
Szukający: Tamuna Moody
Rezerwowy: zapisy trwają przez najbliższe 48h.
Na zgromadzenie się macie 48h, do tego czasu można także zawierać zakłady.
Walka o kafla rozpocznie się od kolejnej tury. Przed rozpoczęciem meczu kapitanowie drużyn powinni wygłosić przemowę do swoich współzawodników; pierwsza kolejka jest wstępem do rozgrywki, możecie prowadzić swobodne rozmowy, natomiast na początku wstawionego przez was postu powinien znaleźć się poniższy kod:
- Kod:
[b]Miotła:[/b] własna: b.dobrej jakości (bonus)/przeciętnej jakości(bonus) / brak własnej miotły
[b]Pasta:[/b] wykorzystana (bonus)/niewykorzystana
[b]Przedmioty:[/b] np.: czarna perła (+3 sprawność)
Mechanika gry zostanie przedstawiona w następnym poście mg.
Pasta: -
Przedmioty: czarna perła (+3 sprawność)
Magiczne święta, powiązane ze zmieniającymi się porami roku, od zawsze należały do ulubionych wydarzeń Benjamina. Należał przecież do świata dzikiej przyrody, zarówno z prostolinijnego charakteru, jak i dość...niechlujnego wyglądu, chociaż w uwielbieniu powitań lata, pożegnań zimy i innych meteorologiczno-astrologicznych celebracji z pewnością przebijały się dość płytkie tony. Podczas jarmarków, festynów i imprez okolicznościowych nie brakowało alkoholu, używek oraz doskonałego towarzystwa, nieco luzującego sztywne gorsety obyczajów. Idealna aura dla człowieka pokroju Benjamina, prawdziwego sympatyka nieskomplikowanych rozrywek...który jednak ostatnimi czasy nieco podniósł swoje wymagania.
Lub właśnie drastycznie je obniżył. Jeszcze niedawno pojawiłby się w Kornwalii już wczesnym rankiem, korzystając ze wszystkich uciech, a nie wyłaniałby się z wieczornej szarej mgły, niczym dwumetrowy, brodaty ponurak. Broda i włosy zdążyły jednak przesiąknąć dymem z ogniska i od tego aromatu, kiedyś przywołującego najlepsze wspomnienia - lodowaty górski strumień, deszcz uderzający o płótno namiotu, zapach skóry Percivala w zgięciu szyi i obojczyka, adrenalina buzująca w żyłach, błyszczące zielone oczy, odbijające płomienie - automatycznie zrobiło mu się niedobrze. Najchętniej zgiąłby się w pół i widowiskowo zwymiotował każdą bolesną drzazgę, krążącą po wycieńczonym organizmie, ale nie mógł. Nie w towarzystwie tylu osób, które znał. Zresztą, złote lampiony, lewitujące nad boiskiem, nie zapewniały odpowiedniej dyskrecji, od razu obdzierając Benjamina z resztek prywatności.
Jego pierwszy mecz od ponad pięciu lat. Nieoficjalny, amatorski, ale i tak czuł się niesamowicie rozedrgany wewnętrznie. Zawsze wykazywał się stoickim spokojem, po części wynikającym z silnego charakteru a po części z dość ograniczonych zdolności umysłowych, uniemożliwiających przewidywanie konsekwencji, lecz tamto bliskowschodnie zen zniknęło bezpowrotnie. Dłonie mu się trzęsły, gdy zarzucał na ramię wypożyczoną miotłę, w drugiej ręce ściskając uchwyt pałki tak mocno, że aż zbielały mu paznokcie.
Ruszył w bok, ku swojej drużynie, oczekującej tuż za oświetloną linią boiska. Kiwnął głową Fredowi, posyłając mu szeroki uśmiech. Biedak, musiał słuchać się rozkazów Seliny. Gdyby to Lovegood przydzielili jako kapitana Trolli, Wright z pewnością prędzej oddałby swoje miejsce w drużynie jakiemuś półgoblinowi, niż zgodził się na wysłuchanie przemowy harpii. Zmierzył ją tylko obojętnym spojrzeniem, całkiem innym od tego, którym obdarzał ją przed laty, gdy przed ostrą rywalizacją rzucali sobie niewerbalne wyzwanie. Przesunął wzrok od razu na stojącego nieopodal Tristana, którego też powitał lekkim skinieniem głowy. Brązowe oczy Bena o niezdrowo rozszerzonych źrenicach, na chwilę zalśniły żywą sympatią, ale niestety kolejna osoba, jaka pojawiła się w polu widzenia Jaimie'go, w sekundę zmiotła dobre uczucia.
Nie mógł, niemalże fizycznie nie mógł patrzeć na Percivala, jakby ten przetransmutował się w oślizgłego bazyliszka lub inne ohydne stworzenie, jednocześnie odrzucające i przejmujące kontrolę nad zachowaniem Wrighta. Znów zrobiło mu się niedobrze, dłoń zabezpieczająca trzymaną na ramieniu miotłę, zatrzęsła się gwałtownie i Wright odwrócił się od razu, szybko sunąc w kierunku swojej drużyny. Już żałował, że jednak się tutaj pojawił - miał nadzieję, że Percy nie zauważył jego stanu, chociaż przecież niejednokrotnie okazywał się doskonałym obserwatorem, potrafiącym wyczytać z milczącego Bena każdy jego sekret - i właściwie wyłącznie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, nie zaczął wrzeszczeć. Zbieg okoliczności był śliczny, długowłosy, o niebieskich oczach i wyraźnie zarysowanym nosie. Mógł minąć Justine bez słowa, ale nie zrobił tego. Całkiem zgrabnie zsunął z ramienia miotłę i w zamiarze delikatnie - a w rzeczywistości dość mocno - zatrzymał nią Tonks.
- Nie planuj wspólnego, drużynowego szlochu po porażce, jaką poniesiecie - wychrypiał prosto do jej ucha, pochylając się nad nią tak, że niebieskie końcówki włosów załaskotały go w nos. - widzimy się u ciebie po meczu. Możesz już zastanowić się nad tym, jak pogratulujesz mi zwycięstwa - dodał jeszcze ciszej, owiewając ciepłym oddechem słodko pachnącą szyję. Mdłości ustąpiły, na sekundę znów poczuł się lepiej, jakby Justine chwilowo zastępowała mu narkotyki. Wizja rychłego zaspokojenia nieco uspokoiła chaotycznie bijące serce, i gdy oddalał się od kobiety, mógł już oddychać swobodniej. Nie na tyle, by czuć się szczerym w narzuconym masochistycznie spokoju, ale miał nadzieję, że na zewnątrz prezentuje się całkiem normalnie. Nie licząc nerwowych mikrogestów, suchych na wiór ust i ciągle drżących palców.
Przystanął pomiędzy Alexandrem i Samuelem, witając się z każdym mocnym uściskiem dłoni. - Dobra noc na skopanie odwłoków gnomom - powiedział wesoło, starając się zignorować ostre spojrzenie Tamuny. Na pewno znów się zamartwiała, skanując jego twarz i uzupełniając elementy układanki, tworzące całościowy obraz Benjamina W., wraka człowieka i średniozaawansowanego ćpuna. Chciał już wzbić się w powietrze, zostawić na ziemi problemy: tak, jak robił to przez tyle lat, osiągając mistrzostwo. Zarówno w ucieczkach jak i operowaniu pałką. Na razie jednak cierpliwie czekał aż Glaucus rozpocznie przemowę.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Pasta: wykorzystana (+5)
Przedmioty:
Szlag by trafił tą angielską pogodę! Zamiast typowej, treningowej szaty założyła olejak, który miał choć odrobinę uchronić ją przed przesiąknięciem wodą. Pewnie marny wysiłek. Materiał był tak samo ciężki jak materiał nasiąknięty deszczem, ale przynajmniej nie miała być wstrząsana dreszczami zimna. Zupełnie zapomniała, że adrenalina tak czy siak nie dałaby jej poczuć chłodu, a pogoda będzie irytująca tylko pod tym kątem, że będzie ograniczać pole widzenia - przecież nigdy nie dostrzegało się w którym momencie zaczynało się przejaśniać lub zebrały się nad głowami gęste chmury. Tu i teraz było zbyt pochłaniające.
Tęskniła za tym uczuciem. Pragnęła go tak mocno, że żołądek aż ściskało jej lekko z niecierpliwości. Moment, kiedy odbije się od ziemi i zapomni o całym świecie, a jej rzeczywistość ograniczy się do kafla, którego będzie dzierżyć w dłoniach i kilku nic nie znaczących przeszkodach, które będą ją dzielić od bramki, tej jedynej chwili, kiedy z chęcią wypuści piłkę z rąk. Chyba nie było żadnym zaskoczeniem, że pojawiła się tutaj? Oczywiście, w sezonie ma tysiąc ważniejszych meczów do rozegrania i nie powinna się nawet fatygować, ale okazja do ponownego naćpania się adrenaliną była nie do ominięcia.
Jej drużyna składała się głównie z amatorów. No, za wyjątkiem jednej osoby, której sylwetkę dojrzała przed sobą. Dogoniła ją bez problemu - ciężkie kroki, jakimi poruszała się ta ludzka postać mogły świadczyć, że zwiastowały sobie jej najście.
-Chyba nie możesz się ode mnie uwolnić. Czy nie jesteśmy sobie przeznaczeni, Jones?-zapytała słodko, decydując się nawet na dotknięcie jego ramienia, choć wszystko ją świerzbiło, by zacisnąć palce w pięść i przyłożyć mu w nos. Kąciki ust jej drżały, nie mogąc utrzymać się w stałym uśmiechu. W końcu jednak przestała zaciskać szpony na jego ciele i odsunęła się od niego nagle, uwalniając klatkę piersiową spod nacisku. Rzuciła mu długie spojrzenie, kiedy zwiększała dystans, odrywając się od niego tylko po to, by przywitać się z resztą drużyny. Pierwsze rzuciły jej się w oczy kolorowe włosy, których widok złagodził wyraz jej twarzy. I zatrzymała się nagle w połowie kroku, kiedy zauważyła, jaka sylwetka zaczęła rzucać cień na słodką twarzyczkę jej niedawno poznanej Dziewczyny-Która-Nie-Mogła-Uwolnić-Się-Od-Demona. Normalnie już spieszyłaby w tamtym kierunku z bojowym nastawieniem. Obojętność, jaką została obdarowana, kompletnie ją spacyfikowała. Widzisz, Benjaminie? Już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś. Uchroniła ich wtedy przed bolesnym złudzeniem. Ale jakoś ciężko jej było odwracać wzrok. Miała ochotę uciec. Grunt już wcale nie był taki pewny pod jej stopami.
Skinęła głową Samuelowi, którego dostrzegła po przeciwnej stronie boiska, powoli przekonując siebie do tego, by wziąć kolejny oddech i uwolnić się od tej obręczy, która zaciskała się wokół niej boleśnie w okolicach mostka. Zdobyła się nawet na krzywy uśmiech, kiedy przypomniała sobie poprzednie mecze, jakie miała (nie?)przyjemność toczyć ze Skamanderem. I znów był na pozycji pałkarza. Nie miała zamiaru jednak prosić o litość. Nie ściągnęła wyrazu z twarzy, kiedy spojrzeniem dotarła do Druelli, sztywniejąc na moment, by w końcu jednak obniżyć na chwilę brodę w geście przywitania.
Kolejne kroki, szelest mokrej trawy pod podeszwami.
-Lordzie Parkinson.-grymas nawet nie musiał udawać wesołości. Nie sądziła, że szkolne lata powtórzą się i raz jeszcze będą dzielić to samo boisko. A może ten rozbawiony wyraz był raczej sprowokowany przez wspomnienie ich ostatniego spotkania? Nie zdradzał jej wtedy, że tęskni za poceniem się na murawie! A może wspominał? Czyżby nie pamiętała?-Lordzie Rosier.-jej uwagę zwrócił drugi mężczyzna. Życie jest czasem zabawne, prawda? Świat naprawdę był taki mały czy tylko kurczył się z wiekiem? Błysk w jej oku nie blakł, niezależnie od tego jak długo patrzyła na Tristana.-Skoro lord już znalazł czas w swym napiętym grafiku na rozgrywkę, to może wygrzebie go odrobinę więcej na chwilę po?-zagadnęła, unosząc lekko brew do góry, pozwalając uśmiechowi na czajenie się gdzieś w kącikach.
Grupę miała zamiar jednak zebrać bliżej ich połowy, więc minęła również i tych panów, przebijając się dalej przez boisko. Odchrząknęła, zauważając, że tam już ktoś czeka. Zwolniła kroku, tracąc nieco na werwie. Och, Merlinie, niech ktoś ją dogoni i niech zakończy jej udręki! Ile trudnych konwersacji jeszcze na nią czeka? Na psidwaka, przyszła tutaj się od tego oderwać, a nie wrzucać się w wir komplikacji! Jeszcze jednej osoby tutaj brakuje i miałaby komplet! Bardzo śmieszne, losie, wybitnie zabawne, doprawdy!
-Fredericku.-nie patrzyła na niego, choć stanęła z nim ramię w ramię, czekając, aż reszta do nich dołączy. I w końcu, jak zbawienie, tak się stało. I mogli mieć tą część za sobą.
-Wiem, że część z Was od dłuższego czasu nawet nie stała blisko miotły.-zaczęła, powstrzymując się przed splunięciem, więc tylko zwilżyła wargi językiem, przetaczając spojrzeniem po ludziach, którzy domniemanie z łezką w oku wspominali o Quidditchu zza czasów szkolnych.-Pozostaje mi mieć nadzieję, że waszym głównym wysiłkiem podczas meczu nie będzie walka o utrzymanie się na miotle.-żachnęła się, choć dołączyła do tego wyjątkowo żądlący uśmiech.-O, tak, i wiem, że jesteście tutaj dla dobrej zabawy. I przypomnę wam tylko, że jeżeli kiedykolwiek kochaliście Quidditch to dla dwóch uzależniających sensacji.-złagodniała pod koniec, wykrzywiając usta w przyjemniejszy sposób, jakby nagle postanowiła, że koniec już obrażania swoich członków drużyny.-I być może to będzie dla was dużo lepszą motywacją od wezwania was do skopania tym Trollom tyłków - nie ma lepszego uczucia od upajającej rozkoszy zwycięstwa ani buzującej w żyłach adrenaliny.-wyszczerzyła się na moment w szczerym wyrazie, by ochłodzić swój wyraz, kiedy spojrzała na jedynego profesjonalistę w tym tłumie.-I chyba nie muszę wskazywać wam palcem jakie są wasze cele?-zmrużyła oczy, przestrzegając Douglasa przed rozpętaniem wojny na boisku, bo, och, Merlinie, jej nie trzeba było wiele, by rzucić się w największy chaos!-No, nie przyszliśmy tutaj gadać!-w jednej sekundzie zmyła poprzednie wrażenie, klaszcząc w dłonie w pospieszającym wyrazie.-Na miotły!-zarządziła.
Bo przedłużanie to ostatnie czego tutaj potrzebowali.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
will be always
the longest distance
between us
Pasta: -
Przedmioty: -
Ostatni raz grałem w quidditcha dobrych klika lat temu – ale to w ogóle nie było ważne. Kiedy Ben rzucił hasło idziemy na wiosenny mecz, zgodziłem się bez wahania. Szybko wyszło na jaw, że Skamander również zamierza wziąć udział w rozgrywce, podobnie jak Selwyn, i jeszcze kilkoro członków Zakonu Feniksa. Zabawa zapowiadała się przednia, bo nie można było powitać wiosny lepiej, niż w grupie znajomych, kilkanaście metrów nad zieloną murawą. Z tym, że murawa wcale nie była zielona – raczej błotnista, podtapiając mnie po kostki. Na miejscu okazało się też, że pomimo zgłoszenia się na pozycję pałkarza, przydzielono mnie do drużyny jako ścigającego. Zdecydowanie przyjemniej czułem się na miotle z pałką w ręce (wiecie, założenie było takie, że razem z Jamiem zmiażdżymy tłuczkami wszystkich przeciwników), ale ostatecznie nie mogłem narzekać. Do czasu, aż nie spojrzałem na podział drużyn – i nie chodziło nawet o to, że zostałem przydzielony do przeciwnej, niż moi kumple. Wytłuszczonym pismem było zaznaczone nazwisko kapitana Gnomów Ogrodowych.
Selina Lovegood.
Czekałem więc na nią w deszczu jak na skazanie, a może raczej zbawienie – trudno było określić, co nastąpi, a wszystko najpewniej zależało od humoru Osy. I w końcu pojawiła się, stając obok, zupełnie neutralnie, sprytnie ucinając mi drogę do swojego spojrzenia, które lubiłem analizować. Razem z Lovegood na boisku pojawili się pozostali gracze – w tym Jamie, Samuel, Glaucus, Tamuna i Selwyn, których entuzjastycznie pozdrowiłem z daleka, oraz kilkoro arystokratów z zadartymi nosami. Ich obecność szczerze mnie dziwiła, bo czyż w taką pogodę nie powinni raczej grzać się przy swoich marmurowych kominkach, zamiast taplać się w błocie razem z plebsem?
- Myślałem, że to amatorski mecz. - Rzuciłem Selinie w ramach powitania, z uśmiechem czającym się gdzieś pod nosem. Później już zamilkłem, przyglądając się pozostałym członkom drużyny Gnomów. Mrugnąłem porozumiewawczo do Justine, ze smutkiem dochodząc do wniosku, że zamykała listę znanych mi osób. Rzecz jasna osobistości takie jak Rosier czy Jones kojarzyłem z gazet, Percival też nie był mi obcy – nawet kiwnąłem mu lekko głową, choć zdecydowanie nie mógł liczyć z mojej strony na zasypanie należytymi tytułami.
W zasadzie to nikt nie mógł. Czy groziło mi za to Tower?
- Całkiem łagodna przemowa... jak na twoje standardy. Spodziewałem się raczej haseł, po których drużyna będzie wskakiwać na miotły w strachu, z flakami na wierzchu. - Puściłem Lovegood perskie oko, po czym wsiadłem na miotłę. - Kto wie, może nawet uda mi się złapać kafla.
Jeszcze było za wcześnie, bym mógł zdecydować, czy cieszyłem się z tej całej sytuacji, czy może zupełnie nie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 08.10.16 15:58, w całości zmieniany 1 raz
Pasta: -
Przedmioty: -
Pora na rozgrywanie meczu była dosyć nietypowa, bo w Hogwarcie zazwyczaj rozgrywano je w porze dziennej (chyba, że znicz długo nie dawał się złapać i ulegały przedłużeniu, ale były to rzadkie przypadki), ale, stęsknionej za grą w quidditcha Sophii ani trochę to nie zrażało. Nie zrażała jej również pogoda, bo w Hogwarcie także grało się w różnych warunkach, nawet, kiedy mokre szaty dosłownie przyklejały się do ciała pod wpływem ulewnego deszczu lub kiedy wiatr prawie zrzucał z mioteł. Kilka dni wcześniej wybrała się na odludzie, by trochę potrenować nad jakimś polem i przypomnieć sobie to cudowne uczucie szybowania w powietrzu, kiedy wydawało się, że wszystkie troski pozostawały na ziemi. Po niedawnych wydarzeniach bardzo tego potrzebowała. Niestety okazało się, że jej stara szkolna miotła już nie nadaje się do gry, bo często latała zygzakiem lub nieoczekiwanie opadała, raz prawie ją zrzucając, więc na czas dzisiejszego meczu musiała wypożyczyć miotłę od znajomej.
Pojawiła się w wyznaczonym miejscu ubrana w wygodny, ale ciepły strój, ściskając w ręku miotłę i upewniając się, czy w jej wewnętrznej kieszeni znajduje się różdżka. Ot, aurorski nawyk, żeby nigdy się z nią nie rozstawać, chociaż miała nadzieję, że nie będzie potrzebna. Spodnie u kobiety mogły budzić pewne kontrowersje, ale jako aurorka zawsze ceniła sobie wygodę i nie były one u niej rzadkością. Przed meczem przyszedł czas na poznanie składu drużyn. Części ludzi Sophia w ogóle nie znała, ale z zadowoleniem wypatrzyła kilka znajomych twarzy, jak Samuel i... Tamuna, którzy w dodatku trafili do tej samej drużyny.
Widok Tamuny, żony przyjaciela jej brata i starszej aurorki, z którą współpracowała, bardzo ją zaskoczył i ucieszył, bo nie spodziewała się, że kobieta do tego stopnia pasjonuje się quidditchem. Pomachała im, ciesząc się, że wspólnie będą walczyć o zwycięstwo. A nawet jeśli ostatecznie się to nie uda, to przynajmniej będą się razem dobrze bawić. Niemniej jednak, w Sophii odezwała się ta żyłka rywalizacji znana jej z czasów Hogwartu, kiedy zdobywała punkty dla drużyny Puchonów. O kapitanie ich amatorskiej drużyny, Glaucusie Traversie, słyszała w Hogwarcie sporo, że również był ścigającym w drużynie Puchonów, ale nigdy nie grali razem, gdyż ukończył szkołę tuż przed tym, jak ona rozpoczęła swoją naukę. Przyjemnie było po latach spotkać na swojej drodze innego byłego członka Hufflepuffu, chociaż ten mężczyzna zapewne nigdy o niej nie słyszał.
Sophia podeszła więc do Tamuny.
- Nie wiedziałam, że też lubisz grać, ale to bardzo pozytywne zaskoczenie. – Jak się okazało, poza pracą łączyło je więcej, jak choćby pasja do quidditcha. Czego jeszcze nie wiedziała o współaurorce? Ciekawe, bardzo ciekawe. – Dobrze będzie sobie przypomnieć dawne, dobre czasy w szkolnej drużynie... – zamyśliła się z nostalgią, spoglądając w górę, na lampiony unoszące się nad boiskiem, mające rzucać im światło o tej późnej porze. Ciekawe, czy do rana zdążą rozegrać mecz? – Swoją drogą, to sporo aurorów tu widzę. – Bo oprócz niej i Tamuny był jeszcze Samuel, gdzieś dalej mignął jej Frederick... – Zapowiada się bardzo interesujący mecz.
Teraz pozostało poczekać na przemowę... A potem miała rozpocząć się prawdziwa gra. Już nie mogła się doczekać.
Pasta: wykorzystana (+5);
Przedmioty: czarna perła (+3 sprawność), Pierścień Zakonu (+3 OPCM), broszka z alabastrowym jednorożcem (brak);
Nie wnikałem dlaczego wybrano na mecz taką, a nie inną porę, ale to było bardzo dziwne. Może to naprawdę wina tej całej szopki z przejściem zimy w wiosnę, naprawdę starałem się o tym nie myśleć. Raczej skupiłem się na pozostaniu w formie; nie tylko na mecz, ale też i na nadchodzący sezon rejsowy. Roztopy sprzyjały handlowi, nie tylko takiemu do którego konieczne są morza i oceany. Nie mogłem się wręcz doczekać kolejnej podróży, ale do tej pory musiałem zadowolić się Quidditchem. Małe to poświęcenie, bo kochałem tę grę bardzo mocno; uczucie możliwości wzniesienia się na miotle było nie do opisania. Niestety obawiałem się, że mogę nie grać już tak dobrze jak za czasów szkolnych.
I wtedy okazało się, że miałem być kapitanem drużyny. Bardzo, bardzo mi się to nie spodobało. Nie byłem typem przywódcy, gracz też raczej ze mnie przeciętny, z tendencją do regresji. A tu takie coś. Jak zagrzać mieszaninę różnych osobowości do gry? Zakładałem, że skoro się zgłosili, to chociaż trochę kochają latanie na miotle. Przemowy moim zdaniem były zbyteczne. Nie przyszliśmy tu gadać, tylko dobrze się bawić. Naprawdę.
Po przybyciu na miejsce, przebrany w odpowiedni strój, z wypożyczoną miotłą, wszedłem na boisko. Przywitałem się ze znajomymi osobami, czyli z Fredem, Samuelem, Tristanem, Alexem i Druellą, bo ich znałem chyba najmocniej. Selinę kojarzyłem z poprzednich spotkań no i z powodu jej kariery, o Benie było głośno te kilka lat temu jeżeli chodzi o Quidditch i nie tylko; Douglas też mniej więcej był przeze mnie kojarzony z powodu swojego zawodu. Reszta stanowiła mniej lub bardziej wyraziste tło mojej świadomości. To, co głównie rzuciło mi się w oczy, to mnogość osób z Zakonu, co było aż dziwne, ale fajne jednocześnie. Do każdego się uśmiechnąłem.
Niestety wszyscy chyba czekali aż rzucę słów kilka, a ja daleki byłem od przynudzania na oczywiste tematy.
- Glaucus – Przedstawiłem się, w razie gdyby ktoś mnie nie znał, a potrzebował wiedzieć kim jestem. Np. gdyby zapaliła mi się szata od lampionu i chciałby mnie ostrzec (nie obraziłbym się za tak miły gest w moją stronę!) przed spaleniem żywcem. Nazwisko w obecnych okolicznościach nie było do niczego potrzebne. Odchrząknąłem chcąc zebrać myśli, ale dalej nie wiedziałem po co mam kazać dorosłym ludziom coś robić. Westchnąłem wspierając się na trzonku miotły.
- Nie będę udawał, że znam się na przemowach motywacyjnych. Na statku po prostu niewybrednie drę ryja, subtelności nie są moją mocną stroną – zacząłem. – W każdym razie warunki są jakie są, dlatego apeluję o ostrożność, bo bezpieczeństwo jest najważniejsze. Dalej idzie dobra zabawa; zakładam, że skoro tu jesteśmy, to każdy z nas w jakiś sposób lubi latać i grać. Zwycięstwo niech będzie miłym dodatkiem i ewentualną nagrodą za włożony w to trud. I to tyle z mojej strony, powodzenia – zakończyłem na pewno niesamowicie interesująco. Nieważne. Chciałem już zacząć, żeby nie być już w centrum uwagi i nie usypiać swojej drużyny. Czas na akcję i adrenalinę!
i'm a storm with skin
Pasta: -
Przedmioty: -
Marce stanął na placu boju w pełnej gotowości i o dziwo - o czasie. Znacznie łatwiej było mu zjawić się na boisku grubo po północy, aniżeli mecz miałby się odbyć we wczesnych godzinach porannych. Parkinson zresztą kontaktował dużo lepiej, niż tuż po obudzeniu, dlatego przepełniała go werwa oraz energia, niezbędna do intensywnego wysiłku, jaki planował. Przypuszczał, że niezawodnie odmrozi sobie tyłek siedząc na kiju, ale czyż mecz quidditcha nie był tego wart? Nie pamiętał, kiedy ostatni raz dosiadał miotły, choć był pewny, że działo się to jeszcze po sielskich szkolnych czasach. Dzięki bieganiu po sklepach miał wyrobioną wręcz zadziwiającą kondycję i mógł z dumą pochwalić się wcale nie tak małymi muskułami. Przymioty fizyczne bardziej przydawały się co prawda pałkarzom, lecz Marce z doświadczenia wiedział, że czasami nic nie jest równie skuteczne od solidnego kopniaka w lecącego niebezpiecznie bliżej przeciwnika. I nie nazwałby tego oszukiwaniem, raczej obroną własną. Dość pompatyczna wymówka czasami przynosiła jednak skutki, zwłaszcza w trakcie tych bardzo brutalnych meczów, kiedy w ruch szły nie tylko nogi i łokcie, ale także zęby i cała reszta. Czy przypadkiem kiedyś c a ł e j drużyny Gryfów nie wyłączono z rozgrywek ligi na jeden miesiąc za awanturowanie się z sędzią? Wspomnienia wróciły wraz z widokiem Seliny, która posturą przypominała raczej jakiegoś szukającego chłopca - widząc obok niej wianuszek słuchaczy, Marce ogarnął, że to ona miała dziś przewodzić ich drużynie. Mrugnął do niej porozumiewawczo (wyglądała dużo lepiej, niż ostatnim razem), zajmując miejsce w milczącym kręgu, aby godnie przytaknąć pannie Lovegood w odpowiednim momencie. Jej przemowa i tak nie była zbyt nudna, ani zbyt długa - taka akurat w sam raz, lecz Marce nie mógł znieść, że mówi mu (choć oczywiście dla jego dobra), co właściwie powinien robić.
-Dom Mody Parkinson przygotował dla nas oryginalne stroje - wtrącił z ważną miną, tuż po tym, jak Selina skończyła mówić lub po prostu zapowietrzyła się przed kolejną salwą ważnych informacji - oczywiście na koszt firmy - dodał, uśmiechając się olśniewająco i pstrykając palcami, a na ten sygnał pojawiły się skrzaty domowe, uwijając się wokół członków jego drużyny i każdemu dobierając sportową bluzę w burgundowym kolorze, z nazwiskiem oraz indywidualnym numerem, wyszytym na plecach ciemnozieloną nicą. Sam Marcel był już ubrany w kompletny strój do quidditcha i jedynie wypożyczona miotła psuła perfekcyjny efekt. Parkinson nie zdążył się jednak zachmurzyć, bowiem kolejna znajoma twarz nasunęła wesołe wspomnienia.
-Och, Tristanie. Masz szczęście, że tym razem gramy do tej samej bramki - rzucił kpiąco do Rosiera, nawiązując do rywalizacji z boiska Beauxbatons - zrobimy z nich miazgę - stwierdził, unosząc arogancko brodę i prychając pogardliwie - wystarczy spojrzeć, jak są ubrani - dodał, teatralnym szeptem - i te peleryny - wzdrygnął się - a jeśli ich skraj, wkręci się w ogon miotły? Śmierć na miejscu! - stwierdził, załamując ręce i patrząc na Tristana z nadzieją, że i on podziela jego boleści.
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
Pasta: brak
Przedmioty: brak
Nits od kilku dni siedziała cicho. Być może fakt że wiosna była już praktycznie u nas zniechęciła ją na tyle, że dała mi spokój. A może zniechęcił ją fakt że prawie ciągle padało. I choć mocno chciałam wierzyć w to że już więcej się nie pojawi jakoś podskórnie czułam że to cisza przed burzą tylko.
Postanowiłam jednak korzystać z tego faktu. Wiosenny mecz Quidditcha zdawał się do tego idealną okazją. Dawno nie siedziałam na miotle. Była stara. Ta miotła w sensie. W sumie ja też miałam już swoje lata, ale lepiej o tym nie mówić. Ale do miotły wracając. Stała zakurzona w garażu moich rodziców. Rzadko z niej korzystałam. Właściwie wyciągałam ją tylko na takie okazje. I mogłam założyć się, że ma więcej lat niż ja. Chyba Michael dostał ją kiedyś i okazała się średnio trafionym pomysłem.
Dotarłam na boisko względnie na czas. Właściwie chyba tylko i wyłącznie dlatego że nie przybyłam tutaj sama. Na Bodmin Moor przybyliśmy razem. Trwałam u jego boku jak szczęśliwy, wierny pies ogrodnika, który raz na jakiś czas zniknął z widoku po to by wrócić za chwilę i ochoczo pomerdać ogonem. Wpadłam po uszy w Skamandera i jak się okazało nie tylko ja jedna to wiedziałam.
Nie, nie on. On nadal nie miał zielonego pojęcia. I choć moje serce chciało inaczej, rozum niezmiennie podpowiadał że tak jak jest – jest najlepiej. Włosy jak zwykle miały na sobie znamiona jego obecności. Było deszczowo, ciemno i ktoś mógłby powiedzieć nawet że ponuro. Ale podoba mi się tutaj. Energia mnie rozpiera. Uśmiecham się do Sophii którą poznałam na chrzcinach u Potterów, a mój uśmiech poszerza się na widok Tamuny do której to już szczerzę się jak idiotka. W końcu rzucam do Samuela prośbę by celował tłuczkiem we wszystkich poza mną jeśli naprawdę i szczerze mnie lubi po czym ruszam w stronę mojej drużyny.
Najpierw spojrzenie ogniskuje na osoby które zbierają się kawałek dalej ale już chwilę później mój wzrok przykuwa sylwetka postaci zmierzająca w moją stronę. Znaczy, pewnie do grupy którą właśnie zostawiłam zmierza, ale jednocześnie też jest coraz bliżej mnie. Miotłę trzymam za trzon – gdzieś po jego środku i dzielnie zmierzam przez deszcz i wiatr do przydzielonej mi drużyny, moje włosy zaś – dzisiaj opadające kaskadami na plecy i ramiona– podskakują wdzięcznie przy każdym moim kroku. Nieład mam na głowie, niechluje dość te włosy są związane, ale jednocześnie jakby uroku mi dodają. Właściwie nie tylko na głowie mam nie ład ale to nie rozważania na dziś. W końcu sylwetka zbliża się jeszcze bardziej i okazuje się tym kim zdawało mi się że jest. Benjamin Wright. Unoszę brodę do góry i ukazuję mu oba rzędy moich zębów. Lubię go. Przyjemnie spędza mi się z nim czas. Nadal ochoczo do przodu maszeruję, a może raczej chciałabym bo nagle drewniana rączka miotły wbija się w mój brzuch stanowczo zatrzymując mnie, a nawet sprawiając że odbijam się od pewnie trzymanego drewna i cofam o krok łapiąc za nie by przypadkiem nie upaść na dupsko. Marszczę brwi zła na siebie – głównie za to, że nie patrzę na drogę jak zwykle, tylko na przystojne twarze mijanych i napotykanych mężczyzn. Unoszę jedną brew ku górze niemo pytając po co właściwie mnie zatrzymuje, ale zanim do brwi zdążą dołączyć słowa sam mi odpowiada. Zastygam tak gdy jego ciepły oddech owiewa moją szyję. Lekki dreszcz przebiega przez moje ciało ale sama do końca pewna nie jestem czy spowodowane to jest jego bliskością czy zimnym powiewem wiatru który akurat wokół nas zatańczył. Inaczej na niego reaguje. Nie jest mi obojętny i choć jego obecność, czy może raczej bliskość, też w jakiś sposób jest obezwładniająca tak jest to zdecydowanie słabsza wersja syndromu którego doznaję w pobliżu Skamandera.
Przechodzę pod trzonem miotły która jeszcze przed chwilą mnie zatrzymała jedną dłonią nadal się jej trzymając. W końcu puszczam ją widząc że wzrok byłej gwiazdy sportu podążył za mną. Unoszę dłoń i przeczesuję moje – niebieskie dzisiaj – włosy które związuje w kucyk na czubku głowy. Wydymam usta i marszczę nos jak zawsze gdy używam swojej umiejętności i już po chwili moje włosy od nasady ścieli kolor nocy – ciemny, a nawet czarny z granatowymi refleksami które ledwie można przyuważyć w nikłym świetle lampionów. Tylko końcówki nadal odznaczają się ciemnym odcieniem błękitu.
Ledwie mnie widać. Przemyślałam sprawę wcześniej – ciemne dżiny, czarna wodoodporna kurta. Z ciemności wyłania się właściwie tylko moja twarz i dłonie.
-Najpierw wygraj. – mówię Benowi chyba na przekór tylko. Właściwie lubię spędzać z nim noce. Dnie w sumie też. Dobry z niego kompan. Nie zamierzam jednak ułatwiać mu sprawy tylko dlatego że zaskarbił sobie moją przychylność. Na powrót ruszam. Teraz jednak tyłem do przodu idę nadal patrząc na wysokiego mężczyznę w środku modląc się by nie potknąć się – najpewniej o własne nogi. – Jeśli przegracie zabierasz mnie na randkę Wright. – uśmiech nie schodzi z moich ust a wesołe ogniki tańczą w spojrzeniu. Właściwie nie zależy mi na tym, ale czasem fajnie zostać zabraną gdzieś przez mężczyznę. Robię jeszcze dwa kroki w ten dziwny rakowaty sposób, salutuję mu dłonią niczym kapitanowi po czym obracam się i w kilku(nastu) krokach pokonuję odległość dzielącą mnie od mojej drużyny.
Nie widziałam spojrzenia Seliny gdy ta dostrzegła mnie rozmawiająca z Benem, właściwie dopiero gdy znalazłam się przy grupie która składała się na moją dzisiejszą drużynę zlustrowałam twarze. Standardowym już dla mnie szczerzeniem się odpowiadam Fredricowi na mrugnięcie które posyła w moim kierunku. Jego też lubię, dlatego przeciskam się szybko by stanąć obok niego. Raźniej tak koło jakiejś znanej osoby. Ale poza – jak się okazało – poznaną niedawno panią kapitan niewiele osób znam. Ich jednak też częstuję uśmiechem – bo dlaczego nie miałabym tego robić. Ah i nagle przypominam sobie przez to wszystko skąd taka znajoma mi się w Trzech Miotłach wydawała. Niebywała ze mnie blondynka czasem. Mam ochotę w czoło się pacnąć gdy rozpoznaję w niej zawodowego gracza. Jeden z pałkarzy też zdaje się wyglądać znajomo. Uważnie słucham wszystkiego co mówi i ochoczo kiwam głową gdy Selina proponuje by skopać tyłki trollom. Pewnie że mam na to ochotę. I to jeszcze jaką! Słyszę hasło oznajmiające by wskakiwać na miotły, ale zanim to robię spoglądam w kierunku przeciwników patrząc prosto w stronę stojących koło siebie Samuela i Bena. Z ich punktu widzenia i odległości która nas dzieli pewnie ciężko im stwierdzić czy na któregoś konkretnie się patrzę. Prawdą jest że sama pewna nie jestem. Układam jednak palce w gest Victorii i pokazuję w ich stronę jednocześnie wystawiając język. Potem śmieję się krótko i już szybuję ku górze. A może chciałaby bo zajęta spoglądaniem na dwóch wysokich trolli nie zwracam uwagi na to co dzieje się obok i nagle dotykają mnie skrzacie dłonie. Podskakuję, a potem mrugam zdezorientowana gdy ten próbuje mi założyć strój. W końcu mówię że sama chcę. W końcu ubieram się w te nowe szaty, ale jakoś niepewnie się w tym czuje. Zbyt idealnie. A przecież wcale taka nie byłam. Idealna w sensie. Na plecach ciąży mi wyszyte ciemnozieloną nicią nazwisko bo zdaje mi się że wraz z nim i odpowiedzialność będzie większa. W końcu okręcam głowę i zerkam zza pleców raz jeszcze na Bena i Sama wzruszają niemrawo ramionami jakby fakt że coś nowego i specjalnie dla mnie dostałam w ogóle mnie nie cieszył. Jak mógłby jak nie niósł ze sobą żadnego emocjonalnego związku. Zdawać by się mogło że dla mężczyzny który sprezentował(to bardzo miło z jego strony mimo wszystko) nasze stroje nie są one niczym innym właśnie jak zwykłymi rzeczami. Ale w końcu wzruszam ramionami i skonsternowane spojrzenie, którym nadal mierzę tamtą dwóję, odrzucam by na powrót zacząć cieszyć się z gry. Zacznijmy zabawę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Pasta: -
Przedmioty: brak
Prawdę mówiąc, nie był pewien, dlaczego właściwie postawił stopę na powierzchni boiska; mecz z amatorami? Beztroskie rzucanie kafla, jakby było to radosną zabawą, a nie brutalną walką o przetrwanie? Gdy spoglądał na kręcące się wokół indywidua, nabierał przekonania, że większość z nich nie miała nawet pojęcia, jak poprawnie włożyć ochronne rękawiczki.
Wymuskani szlachcice nabawią się odcisków i z wrażenia pospadają z mioteł, przedstawicielki płci piękniejszej zaraz zapomną, że przyszły tu, by latać, i oddadzą się czynności, na której znają się najlepiej - ujmą swe miotły w drobne, wybiedzone dłonie i poczną ochoczo zamiatać boisko z nieistniejącego kurzu.
- To przeznaczenie ma słabe poczucie humoru - odburknął jasnowłosej kapitan, mordując ją spojrzeniem, po czym uniósł trzymaną w dłoni pałkę (jedyny plus tego, że nie mógł zająć swojej standardowej pozycji; ale może to i lepiej, w innym wypadku zakończyłby mecz w półtorej minuty, pobijając wszystkie rekordy!) i zagroził nią Lovegood. - Zrób coś głupiego, a oberwiesz tłuczkiem - palnął ostrzegawczo, przykładając pałkę do brody Seliny i przez krótką chwilę rozkoszował się wizją roztrzaskania jej czaszki, po czym splunął przez ramię na trawę i ruszył w kierunku przeciwnym do najdroższej rozmówczyni. To nie był najlepszy czas na planowanie mordu.
Gdy cała jego drużyna zebrała się w miejscu, nie mógł powstrzymać parsknięcia wyjątkowo szyderczego, okropnego śmiechu. - To będzie ciekawe - mruknął w przestrzeń, mówiąc bardziej do siebie samego niż kogokolwiek innego, po czym zacisnął mocniej palce jednej z dłoni na uchwycie miotły i oddał się kontemplacjom twarzy swoich współzawodników.
Wariatka o wielobarwnych włosach, która wydumała sobie własną indywidualność, a teraz łudziła się, że choćby dosięgnie znicza; wypielęgnowany paniczyk o ciemnych loczkach, który w kontakcie z krwią i potem zacznie płakać; rozentuzjazmowany nieznajomy z niezrozumiałym zachwytem wpatrzony w Lovegood (kolejna ofiara tej modliszki?); dwóch arystokratów, jakich poznał w trakcie spotkania Rycerzy Walpurgii, a którzy o lataniu pewnie nie mieli najmniejszego pojęcia.
Tyle dobrego, że w drużynie mieli tylko jedną nieudolną kobiecinkę. I Lovegood, ale jej do grona kobiet zaliczać nie potrafił. Nawet nie było na co popatrzeć.
Drużyna marzeń, cholera jasna.
- Chyba cię popierdoliło, paniczyku - burknął jeszcze w stronę Parkinsona, gdy okazało się, że jego słowa nie były okrutnym żartem; brutalnie zapierając się przed jakimkolwiek odzianiem się w burgundy (grożenie pałką wychodziło Douglasowi coraz lepiej, powinien rozważyć przekwalifikowanie się na pałkarza), wsiadł na miotłę i oczekiwał na znak sędziego oraz rozpoczęcie meczu. A raczej na jego koniec.
Niech się wszyscy w klubie cieszą, że łaskawie wziął w tym cyrku udział, by poprawić swój wizerunek i pokazać zaangażowanie oraz dobry kontakt z tymi przeklętymi, idiotycznymi fanami.
about my bad reputation
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
Pasta: brak
Przedmioty: czerwony kryształ (+3 w magii leczniczej), Pierścień Zakonu (+3 do OPCM)
Alexander na początku nie miał zamiaru w ogóle wychodzić z domu tego wieczora. Odpuścił sobie pozostałe atrakcje minionego już dnia, więc dlaczego by nie pozostawić także meczu samego sobie? Najprawdopodobniej by tak zrobił, gdyby nie został w niego wmanipulowany przez własną, rodzoną kuzynkę. Niby po co Selwynowi wychodzić z domu? Mógł dalej tkwić samotnie w domu i snuć się jak cień po rezydencji. Ale nie! Lizzie musiała go zgłosić na mecz. Dlatego, chociaż ociągając się i raz po raz próbując uświadomić Elizabeth, że nie życzy sobie takiej ingerencji we własne plany, dotarł ostatecznie do Bodmin Moor, nie wiadomo kiedy wciśnięto mu w ręce miotłę, strój i resztę sprzętu do gry, a jeszcze szybciej niż zdarzenia wcześniejsze znalazł się w pełnej gotowości nad rzeką. Ludzie już się schodzili, także wzdychając po raz ostatni oddalił się od brzegu i poszedł na środek boiska, do reszty swojej drużyny. Nie umknęło jego uwadze, że z tych których miał okazję poznać, wszyscy radzą sobie na miotle lepiej niż on. Właściwie to nie wiedział dlaczego po traumatycznych przeżyciach ostatniego meczu, w jakim brał udział, nie rzucił na kuzynkę jakiejś klątwy i nie zagrzebał się głębiej pod kocem.
Jeszcze jedno westchnięcie.
Które przerwało pojawienie się w zasięgu lexowego wzroku znajomej sylwetki, przechodzącej parę kroków od niego.
- Dobry wieczór, lady Black - powiedział ze skinieniem głową. Z pozoru była to typowa uprzejmość wymieniana między szlachcicami, dla Druelli zaś zapewne była to zaczepka. Zresztą, krzywy uśmiech tańczący na ustach Alexandra to potwierdzał. Ostatecznie jak już wyszedł z domu mógł mieć jakąś rozrywkę, a odkopywanie dawnych wojennych toporów mogło na pewno uczynić dzisiejszą noc bardziej interesującą.
Za chwilę już jednak patrzył gdzie indziej, odpowiadając na powitanie Foxa. Szkoda, że Lis grał w innej drużynie. Jednak na pewno, ze względu na pozycje jakie zajmowali, będą mieli okazję wejść ze sobą w interakcję nie raz, pewnie i nie dwa.
Z ulgą przyjął pojawienie się Samuela i Benjamina, z jeszcze większą fakt, że to oni są pałkarzami u Trolli. przywitał się z Samuelem, by następnie odwrócić siędo stojącego obok olbrzyma.
- O ile znów nie uwezmą się na mnie pałkarze przeciwników to owszem, noc będzie można ochrzcić jako "dobrą" - odparł z lekkim przekąsem, podając rękę Benowi. Na koniec okrasił swoje słowa uśmieszkiem na pół gęby.
Nadeszły kolejne powitania, tym razem z Glaucusem, a także dwiema niewiastami, których jeszcze nie znał, a jak miał się dowiedzieć, były to Tamuna i Sophia. Wysłuchał przemówienia Glaucusa, po którym raz jeszcze zadał sobie w głowie pytanie, co tu tak właściwie robi, jeszcze raz cichutko westchnął, po czym postanawiając po prostu spróbować się dobrze bawić, wgramolił się na miotłę i poleciał w kierunku obręczy, których dziś miał bronić. Nie był może wirtuozem latania na miotle, ale był pewien, że jakoś sobie poradzi. Ostatnio przecież poszło mu całkiem nieźle.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 09.10.16 21:08, w całości zmieniany 2 razy
Pasta: wykorzystana (+5)
Przedmioty: (pierścień zakonu +3 opcm)
Obudził go szum. Otwierał oczy, akurat by zatrzymać spojrzenie na szybie, w którą przeźroczystą przestrzeń, uderzały ciężkie, deszczowe krople i szum wiatru, wdzierający się przez uchylone okno. Było późno, a noc zaglądała ciemniejącym niebem i rozświetlanymi coraz mocniej latarniami. ich blask docierał do okna, załamując się na ścianach, na których rysował niezidentyfikowane wzory. Uśmiechnął się i podniósł z miejsca, by poczuć jak ma skórze pojawia się gęsia skórka. W pokoju było zimno, ale chłód odczuł dopiero teraz. Pokonał odległość dzielącą go od parapetu, by przysiąść przy otwartym oknie i zapalić. Dziś mecz. A myśl ta napędzała jego ciało, coraz żywszą energią, rozbudzającą przymglone snem powieki.
Na boisku pojawił się w towarzystwie. I nie trudno było zgadnąć, że była nim jego wieloletnia przyjaciółka i Skrzydłowa wielu barowych spotkań i..podrywów. jej obecność była tak naturalna, że z lekkim zdziwieniem przyjął jej pozycję w przeciwnej drużynie. Miała jednak predyspozycję dla szukającej - była drobna i lekka, co z jednej strony podkreślało zwinność. patrząc jednak okiem quidditchowych meczów i - wietrznej pogody. Znając jednak Just, wiedział, że nie podda się zbyt łatwo nawet gwałtowniejszym szarpnięciom. Odprowadził dziewczynę znaczącym spojrzeniem, a sam ruszył ku swojej drużynie, witając się szerokim uśmiechem z Frederikiem.
- Tylko nie spadnij z miotły - uścisnął dłoń zakonowego towarzysza i przeszedł dalej, zatrzymując się obok Alexandra, by w jednym ręku obracać miotłę, a drugą przywitać się drużynowym obrońcą. Kątem oka obserwował zbliżających się, kolejnych uczestników i obserwatorów, wyłapując następnego feniksowego brata - Glaucusa, jednocześnie mianowanego na kapitana. Wyłapał (a jakże) ciemnowłosą piękność - lady Black, na której ciut dłużej niż powinien - zatrzymał czarne źrenice. Zdecydowanie godna zapamiętania...sylwetka.
Wśród zebranych już napotkał bardzo charakterystyczne, wywołujące wibrujące wrzenie krwi - spojrzenie ulubionej Złośnicy. Selina, znowu w roli kapitana drużyny, tym razem stojąca po drugiej stronie barykady. Nie omieszkał złapać urwany, chociaż krzywy uśmiech, samemu posyłając jej zawadiackie mrugnięcie i charakterystyczne wygięcie warg, by zaraz przenieść spojrzenie na kolejne sylwetki. Kiwnął głową Sophii i Tamunie, dwóm aurorkom z Biura. Widocznie praca napędzała ich nie tylko do pogoni za czarnoksiężnikami.
Skamander - czuł się pewnie na wybranej pozycji i wyszczerzył się do Wrighta, z którym pospołu miał pełnić funkcję pałkarza. Znał możliwości Bena wystarczająco dobrze (albo znał każdy, kto choć trochę orientował się w sportowych, starszych nawet rewelacjach), by spodziewać się piekielnie mocnych zagrywek. nie chciałby być w skórze nieszczęśnika, którego trafi tłuczek posłany przez byłą gwiazdę Quidditcha. Uścisnął wyciągnięta ku niemu dłoń, ale jego wzrok napotkał oddaloną sylwetkę Just. raz jeszcze posłał jej uśmiech, cicho życząc powodzenia, ale i tym razem coś, a właściwie ktoś inny przyciągnął jego wzrok. Nott. I byłby się skrzywił na widok szlachcica, ale...jego obecność oznaczała pojawienie kogoś dużo bardziej fascynującego. I zdecydowanie przyjemniejszą w oglądaniu. Czy jasnowłosa nimfa, Panna Szlachcianka, pojawi się na meczu? Czy zaszczyci z daleka spojrzeniem pełnym lodowatych iskier, które - wbrew pozorom - wywoływały gorące dreszcze?
Ciemność, rozjaśniana jedynie lampionami nad nimi, nie ułatwiała rozeznania, dlatego wrócił tak spojrzeniem, jak i myślami znowu na prowizoryczne boisko. Lepiej, by to mecz zaprzątał jego głowę i możliwość przekopania kilku gnomowych tyłków. Uderzenia tłuczkiem nigdy nie były przyjemne. Wolał je posyłać. Najlepiej w upatrzonego arystokratę.
Pasta: niewykorzystana
Przedmioty: -
Żałował pojawienia się na wrzosowisku zanim jeszcze dotarł na skraj rozmokniętego boiska, tonąc po kostki w lepkim błocie i z wymalowaną na twarzy obojętnością przyglądając się zgromadzonym tam drużynom. Nie, nie przeszkadzały mu ani lodowate strugi zacinającego deszczu, ani przeciągłe wycie wiatru; pogoda właściwie odzwierciedlała jego stan wewnętrzny niemalże idealnie i w jakiś pokrętny sposób miał nadzieję, że szalejąca gdzieś w oddali burza również będzie jednym z meczowych obserwatorów, a sam mecz nie okaże się jedynie przyjacielskim i uprzejmym przerzucaniem kafla. Potrzebował odreagować, bo cóż, nie dało się ukryć, że życie ostatnio go nie oszczędzało – mimo, że pięćdziesiąty szósty liczył sobie już trzy miesiące, to ciąg feralnych wydarzeń, zapoczątkowany brutalną sieczką na sabacie, zdawał się nie odpuszczać.
Najchętniej zostałby w domu, ale tego również tymczasowo miał dosyć i właściwie jednym z powodów dla których w ogóle zgłosił się do rozgrywek Quidditcha był fakt, że nie mógł już wytrzymać panującej w posiadłości atmosfery. Odkąd przeniósł się z powrotem do Nottinghamshire, miał wrażenie, że rodzina pilnuje każdego jego kroku, a im bliżej było ślubu, tym zjawisko się potęgowało. Z jednej strony, nie dziwiło go to tak bardzo: wymigiwał się od ożenku już tyle razy, że najwidoczniej ojca przestały przekonywać słowne zapewnienia i miał zamiar własnoręcznie dopilnować, żeby Percival nigdzie w ostatniej chwili nie wyjechał. Z drugiej – cóż, nieustanne udawanie, że wszystko było w porządku wychodziło mu już bokiem; chwilami miał wrażenie, że optymistyczna maska pozbawionego problemów arystokraty, którą na co dzień zakładał, przywarła mu do twarzy tak mocno, że nie potrafił jej już ściągnąć i zdarzało się, że czuł się jak własna karykatura.
Przystanął nieco na uboczu, ściskając w dłoni trzonek przerzuconej przez ramię miotły i – starając się nie okazywać znudzenia jakoś bardzo ostentacyjnie – czekał na znak do rozpoczęcia meczu. Przemowy Lovegood wysłuchał jednym uchem, zmuszając się do zatrzymania wzroku na jej sylwetce, co w sumie było koniecznością całkiem sprzyjającą, bo powstrzymywało go przed rzucaniem zbyt długich spojrzeń w kierunku drużyny przeciwnej i pozwalało na ostatnie sekundy utrzymywania się w stanie błogiego zaprzeczenia. Wiedział co prawda, że gdzieś po drugiej stronie boiska znajdowała się wysoka postać Wrighta, ale dopóki tego nie widział, mógł wmawiać sobie, że stanięcie naprzeciwko niego w quidditchowych rozgrywkach, nie powodowało wcale ukłucia paniki, rozchodzącego się po jego organizmie jak dreszcze, wywołane przeciągnięciem paznokciami po szkolnej tablicy. Patrzył więc wszędzie, tylko nie tam, odpowiadając uprzejmie na skinienie Foxa, ze zdecydowanie większym entuzjazmem kiwając głową w kierunku Tristana i krzywiąc się widowiskowo, gdy skrzat wcisnął mu w dłonie ciemnoczerwoną (słowo burgund było mu niestety obce) bluzę z wyszytym na plecach nazwiskiem. Podniósł głowę, posyłając Parkinsonowi spojrzenie, które mówiło znacznie więcej, niż wypadało mu powiedzieć na głos – zwłaszcza do przedstawiciela szanowanego rodu, pozostającego z Nottami w przyjaznych stosunkach – i utknął w miejscu z materiałem w rękach, ani nie rzucając nim w błoto (na co nie pozwalała mu dyplomacja), ani go nie zakładając.
Mimo że Hogwart skończył trzynaście lat temu, to zasady pozostawały zasadami i nie było mowy, żeby wsiadł na miotłę, nosząc na sobie barwy Gryffindoru. A już na pewno nie, gdy w przeciwnej drużynie grał Benjamin Wright.
I am not there
I do not sleep
Pasta: niewykorzystana
Przedmioty: czarna perła (+3 sprawność)
I znowu po jednej stronie z Seliną Lovegood - zabawne, jak czasem układa się los. Ostatnio jak razem grali uratował jej drużynie tyłek, łapiąc znicza przed samą Clarissą Rookwood, szukającą Harpii. Nigdy nie grał na pozycji obrońcy - i prawdę mówiąc nie przepadał za tym stanowiskiem, jak każdy, kto wolał adrenalinę i szybsze bicie serca wolał szybować ponad niebem niż być uwiązanym do kilku bramek - ale jako szukający też po raz pierwszy zagrał ostatnio po raz pierwszy. I nieźle mu poszło - pewnie miał wrodzony talent. Kiedy dotarł na miejsce, zdawało mu się, że większość zawodników już tam była.
Wpierw dostrzegł Benjamina, czując na sobie jego spojrzenie; odwzajemnił je skinięciem głową na powitanie. Los wciąż płatał figle - stali naprzeciw siebie, i dobrze, Wright był w tym dobry. Niech ten mecz będzie większym wyzwaniem niż ten ostatni - z partaczami. Od Benjamina odciągnął go głos Seliny, Tristan wygiął usta w uśmiechu i utkwił wzrok w jej tęczówkach.
- Panno Lovegood, z prawdziwą przyjemnością - odparł, kłaniając się lekko na powitanie. Już ostatnio stracili szansę na dłuższe spotkanie, takich błędów się nie powtarza. Wysłuchawszy jej przemówienia, z uśmiechem wciąż błąkającym się na ustach, wyszeptał do mnie do miotły, która poderwała się prosto do jego ręki, i zasiadł na niej, wzbijając się w powietrze. Natłok obowiązków już od dawna nie pozwalał mu się zabawić tak po prostu. Przywitał się również z Glaucusem, rad, że spotkał tutaj kuzyna, skinął głową Percivalowi, nie ostatni raz będą walczyć ramię w ramię, spode łba łypiąc na Marcela.
- W istocie, mam - przyznał, nieco jak do upierdliwej muchy; czy uważał Parkinsona za groźnego przeciwnika na boisku? Nieszczególnie, spodziewał się, że więcej uwagi poświęci błotu oblepiającego jego buty niż samej grze, ale nie miał ochoty o tym dyskutować. To on wygrał ostatni amatorski mecz, na którym był i to zanim zawodowcy zdążyli się rozgrzać. Żachnął coś pod nosem, nie mając zamiaru zmieniać stroju, i przytaknął cicho jego narzekaniu, nie do końca wsłuchując się w jego istotę. Uśmiechnął się - do siebie - słysząc słowa Jonesa, po czym wzbił się w powietrze i poszybował do bramek, zostawiając skrzata domowego ze szkarłatną bluzą osamotnionego.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Pasta: niewykorzystana
Przedmioty: -
Mecz w nocy był całkiem ciekawy. A przynajmniej zapowiadał się obiecująco. Druella nie miała okazji brać udziału w żadnym od czasu Festiwalu Lata. Z całej imprezy jednak nie Quidditcha zapamiętała najlepiej. Są najwyraźniej takie wydarzenia, które potrafią przyćmić Dru nawet najwspanialsze mecze. Tamten jednak z pewnością do nich nie należał. Pojawiła się na boisku dość późno. Idąc przez murawę obserwowała twarze ludzi, z którymi przyjdzie jej latać między bramkami. Miała na sobie stary, dobry strój do Quidditcha uszyty na jej specjalne zamówienie niedługo po narodzinach Bellatrix. Czerwono złoty z czarną szatą, na której wyszyty był kruk z rozłożonymi skrzydłami. O ile lubiła róże Rosierów, o tyle kruk wydał się jej nieco odpowiedniejszy. Ostatecznie ptak bardziej kojarzył się z lataniem niż kwiat. Pierwszą osobą, na którą zwróciła uwagę był Tristan, któremu zamierzała wrzucić kilka kafli. Uśmiechnęła się do niego z niejakim zdziwieniem. Brat zupełnie nie pasował jej na pozycję obrońcy. Miała ochotę zignorować Selinę, ale ostatecznie również skłoniła się jej niechętnie i szybko odwróciła wzrok zmierzając dalej. Dobrze, że nie musiała grać z nią w jednej drużynie. O wiele przyjemniejsze będzie patrzenie jak wielka gwiazda nie radzi sobie z amatorami. Potem jednak Druella zobaczyła, z kim przyjdzie jej grać przeciwko Lovegood. O ile lubiła Glaucusa, o tyle nie sądziła, by kuzyn mógł równać się ze ścigającą Os. A potem zobaczyła swojego obrońcę. Dokładnie w momencie, w którym ją przywitał.
- A co ty tutaj robisz? - Wypaliła zanim ktoś przypomniał jej, że powinna być damą. Selwyn przecież nie należał do quidditchowej elity nigdy.
- Jeśli przez ciebie przegramy - warknęła - lepiej nie pokazuj mi się na oczy.
Druella bardzo poważnie podchodziła do takich kwestii jak mecze. Nawet te amatorskie, szczególnie odkąd nie mogła być zawodowym graczem. Odeszła jak najdalej od Alexandra uśmiechając się tylko do Glaucusa i przytakując na jego przemowę. Popatrzyła na Benjamina, jedynego zawodowca w ich składzie. I to emerytowanego. Rzuciła okiem na przeciwną drużynę i skrzywiła się lekko, to nie było do końca uczciwe, że Tristan mógł grać z Douglasem i Seliną. Jakby nie patrzeć światowymi gwiazdami, jednymi z najlepszych zawodników na świecie. Czy to przypadkiem nie dawało im zbyt dużej przewagi? Zwłaszcza, kiedy ona utknęła w drużynie z pożal się Merlinie Selwynem, który pewnie nawet nie wie, jak się siedzi na miotle? Cóż, przynajmniej na nią nikt nie wciskał jakichś clownowatych strojów w kolorze odchodów gumochłona, które z ubiorem do Quidditcha wiele wspólnego nie miały. Wywróciła oczami wracając do obserwowania reszty drużyny, której wcześniej nie zauważyła oburzona jawną niesprawiedliwością w doborze zawodników. Uniosła lekko brwi, gdy drugi z pałkarzy zawiesił na niej wzrok. Nie miała pojęcia, kim był, dlatego po zlustrowaniu go od dołu do góry i stwierdzeniu, że sprawia lepsze wrażenie niż Selwyn, popatrzyła na ostatnią ze ścigających. Tej nie kojarzyła w ogóle. Rude włosy w prawdzie sugerowały, że mogłaby być Weasleyem, ale Druelli nie wydawało się, by należała do szlachty. Z resztą Weasleyowie tak chętnie mieszali się z mugolami, że wszystko było możliwe. Mugolami i wilkołakami - przypomniała sobie i z miejsca zapałała niechęcią do kobiety. Tristan w prawdzie twierdził, że Garrett o niczym nie wiedział, ale Dru nie miała zamiaru nikomu zbyt pochopnie zaufać, nie po raz kolejny.
Strona 1 z 18 • 1, 2, 3 ... 9 ... 18
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia