Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Trybuny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Trybuny
Część boiska przeznaczona dla publiczności. Najbardziej zapaleni fani Quidditcha rezerwują z wielomiesięcznym wyprzedzeniem najlepsze miejsca. Pomimo to czarodzieje, którzy na mecze przychodzą wyłącznie z ciekawości lub dla bliskich sobie osób, wciąż mogą cieszyć się podziwianiem mniej lub bardziej pasjonujących rozgrywek. Trybuny chronione są przed oczyma mugoli, a odpowiednie zaklęcia sprawiają, że dostosowują się do ilości widzów.
Trybuny przeznaczone są dla widowni podczas meczów Quidditcha.
Tego się właśnie obawiał – podekscytowania nieskażonego niepokojem czy ostrożnością, przewagi emocji nad zdrowym rozsądkiem; Roderick był taki sam – rzucał się do przodu bez zastanowienia, na oślep, śmiejąc się przy tym głośno i nie oglądając za siebie. Z jednej strony – podziwiał go za to, za tę odwagę, która pozwalała mu sięgać po niemożliwe, z drugiej – nie potrafił pozbyć się przekonania, że to właśnie buta i brawura stały się jego gwoździami do trumny, gdy nie bacząc na konsekwencje cisnął tłuczkiem prosto w oddział magicznej policji. Nie był pewien, czy na jego miejscu zdobyłby się na podobny wyraz buntu (z drugiej strony – czy nie pozwolił już raz, by lodowata furia wzięła nad nim górę, skłaniając go do lekkomyślnego rzucenia się z gołymi rękami na szmalcownika?), ale spoglądając na stojącego przed nim młodzieńca, nie miał wątpliwości co do tego, jak w identycznej sytuacji zachowałby się Ian. Albo przynajmniej tak mu się wydawało. – Mam nadzieję, bo mamy kawał drogi do p-p-pokonania – odpowiedział na śmiałe zapewnienie o gotowości, domyślając się, że i tak nie zdoła przygasić odbijającego się w spojrzeniu Smitha entuzjazmu.
Nie chodziło o to, że go nie podzielał; wyprawy w teren, zwłaszcza na miotle, jemu samemu nigdy nie powszedniały, za każdym razem zalewając ciało i umysł adrenaliną; w przeciwieństwie do wyprawy w przerażające podziemia Azkabanu, w powietrzu czuł się niezwyciężony, ale jednocześnie: zdawał sobie sprawę z faktu, że wcale taki nie był. Wiedział, jak niewiele dzieliło spokojny lot od walki na śmierć i życie, rozumiał też, ile rzeczy mogło po drodze pójść nie tak – i jak istotne było zachowanie chłodnej głowy w sytuacji, w której wszystko zaczynał trafiać szlag. Czy wiedział to Ian? Nie był pewien, i to sprawiało, że do zabrania go w teren odnosił się wyjątkowo niechętnie, nawet jeśli rozumiał, że kryła się w tym jakaś hipokryzja – bo na bezpiecznym i ogrodzonym z każdej strony boisku młody lotnik nie mógł nauczyć się tego wszystkiego, czego od niego wymagał. Ta świadomość zresztą chyba tylko pogłębiała jego frustrację, zmuszając do stanięcia oko w oko z niewygodną prawdą, którą zaledwie dzień wcześniej wytknął mu były kapitan: że w tym wszystkim więcej kryło się prywatnych pobudek, niż racjonalnych argumentów. – Nie będziemy walczyć, a p-p-przynajmniej – jeszcze nie, nasze rozkazy to zwiad w terenie – zaznaczył, nie wspominając o tym, że jeśli kolejnym etapem okaże się szturm na kryjówkę szmalcowników, to w żadnym wypadku nie dopuści, żeby Smith brał w nim udział. To jest, o ile ktoś zapyta go o zdanie. – Lecimy do Derbyshire, szukamy b-b-bazy, z której operują szmalcownicy. Szczegóły przekażę ci na miejscu, zgarniamy po drodze jeszcze jedną osobę – dodał, ciesząc się w duchu, że będzie z nimi Garfield, bo o ile brat Rodericka stanowił dla niego oczywistą niewiadomą, o tyle przyjacielowi ufał bezgranicznie. – Okolica nie jest bezpieczna, p-p-prawie codziennie dochodzi tam do starć między szmalcownikami a lokalnym oddziałem Hipogryfów, dlatego t-t-trzymamy się z dala od kłopotów i pilnujemy, żeby nikt nas nie zauważył, jasne? – Uniósł brew, przyglądając się twarzy Smitha i czekając na potwierdzenie, zanim odezwał się znowu. – Nie chcę widzieć żadnego bawienia się w bohatera, jak p-p-powiem ci, że masz się schować, to się chowasz. Jak powiem, że masz uciekać – uciekasz – dodał, tonem, który – miał nadzieję – jednoznacznie świadczył, że nie żartował. Emocje robią z ciebie głupca, a głupi ludzie umierają, zadźwięczało mu w głowie, chyba Cedric powiedział do niego kiedyś coś podobnego; przełknął ślinę. – Jak jesteś g-g-gotowy, to możemy ruszać – zadecydował, dając Ianowi jeszcze okazję do wycofania się – chociaż wiedział doskonale, że z niej nie skorzysta.
| zt x2 i lecimy tutaj
Nie chodziło o to, że go nie podzielał; wyprawy w teren, zwłaszcza na miotle, jemu samemu nigdy nie powszedniały, za każdym razem zalewając ciało i umysł adrenaliną; w przeciwieństwie do wyprawy w przerażające podziemia Azkabanu, w powietrzu czuł się niezwyciężony, ale jednocześnie: zdawał sobie sprawę z faktu, że wcale taki nie był. Wiedział, jak niewiele dzieliło spokojny lot od walki na śmierć i życie, rozumiał też, ile rzeczy mogło po drodze pójść nie tak – i jak istotne było zachowanie chłodnej głowy w sytuacji, w której wszystko zaczynał trafiać szlag. Czy wiedział to Ian? Nie był pewien, i to sprawiało, że do zabrania go w teren odnosił się wyjątkowo niechętnie, nawet jeśli rozumiał, że kryła się w tym jakaś hipokryzja – bo na bezpiecznym i ogrodzonym z każdej strony boisku młody lotnik nie mógł nauczyć się tego wszystkiego, czego od niego wymagał. Ta świadomość zresztą chyba tylko pogłębiała jego frustrację, zmuszając do stanięcia oko w oko z niewygodną prawdą, którą zaledwie dzień wcześniej wytknął mu były kapitan: że w tym wszystkim więcej kryło się prywatnych pobudek, niż racjonalnych argumentów. – Nie będziemy walczyć, a p-p-przynajmniej – jeszcze nie, nasze rozkazy to zwiad w terenie – zaznaczył, nie wspominając o tym, że jeśli kolejnym etapem okaże się szturm na kryjówkę szmalcowników, to w żadnym wypadku nie dopuści, żeby Smith brał w nim udział. To jest, o ile ktoś zapyta go o zdanie. – Lecimy do Derbyshire, szukamy b-b-bazy, z której operują szmalcownicy. Szczegóły przekażę ci na miejscu, zgarniamy po drodze jeszcze jedną osobę – dodał, ciesząc się w duchu, że będzie z nimi Garfield, bo o ile brat Rodericka stanowił dla niego oczywistą niewiadomą, o tyle przyjacielowi ufał bezgranicznie. – Okolica nie jest bezpieczna, p-p-prawie codziennie dochodzi tam do starć między szmalcownikami a lokalnym oddziałem Hipogryfów, dlatego t-t-trzymamy się z dala od kłopotów i pilnujemy, żeby nikt nas nie zauważył, jasne? – Uniósł brew, przyglądając się twarzy Smitha i czekając na potwierdzenie, zanim odezwał się znowu. – Nie chcę widzieć żadnego bawienia się w bohatera, jak p-p-powiem ci, że masz się schować, to się chowasz. Jak powiem, że masz uciekać – uciekasz – dodał, tonem, który – miał nadzieję – jednoznacznie świadczył, że nie żartował. Emocje robią z ciebie głupca, a głupi ludzie umierają, zadźwięczało mu w głowie, chyba Cedric powiedział do niego kiedyś coś podobnego; przełknął ślinę. – Jak jesteś g-g-gotowy, to możemy ruszać – zadecydował, dając Ianowi jeszcze okazję do wycofania się – chociaż wiedział doskonale, że z niej nie skorzysta.
| zt x2 i lecimy tutaj
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Trybuny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia